7 sierpnia 2008

14. Albumy ze zdjęciami

Pansy doceniła pomysł z zamówieniem bielizny do Snape’a, ale nie pozwoliła mi zbyt długo cieszyć się przewagą. W poniedziałek rano zrównałyśmy się punktami, a wieczorem prowadziła dwieście czterdzieści do dwustu. Od kiedy Barty zaczął uczyć mnie Imperiusa, starałam się bywać u niego codziennie, ale zakład wciąż zajmował lwią część mojego wolnego czasu. Myślałam o tym nawet w trakcie zajęć, wspinałam się na wyżyny sprytu i kreatywności, ale Parkinson i tak zostawiała mnie daleko w tyle. Zawsze wybierała takie momenty, żebym wszystko dobrze widziała. A każdy jej pomysł okazywał się sprytniejszy od drugiego, tak, że końcem miesiąca nabawiłam się kompleksów odnośnie swojej „ślizgońskości”. 

— Jak ona to robi? — pytałam Victora w tej całej bezsilności. 

— Może oszukuje? Za nic nie uwierzyłbym jej na słowo. 

— Pas du tout! Ona ma takie… zrywy. Nic się nie dzieje, a potem nagle, bum, Neville traci punkty, Ron, Seamus, praktycznie jeden po drugim. I zawsze najpierw mówi mi, co planuje, a potem to faktycznie się dzieje… i zawsze tak, żebym to widziała. 

Victor zmarszczył czoło i przez chwilę się zastanawiał. 

— Może ktoś jej pomaga? Malfoy albo ktoś inny? 

— Malfoy nie, on jest zbyt zajęty… czymś innym — dokończyłam szybko i poczułam uderzenie gorąca w okolicy policzków, ale brat nie zwrócił uwagi na moje zmieszanie, zbyt zajęty zdrapywaniem rozciapanej, zaschniętej czekolady ze swojego eseju dla Snape’a. — Donc, théoriquement, nie było w umowie nic o tym, że nie wolno pomagać… 

— W takim razie działamy — przerwał mi i klasnął z zapałem w ręce. — Poczekam, aż Snape będzie szedł do lochów, zaczaisz się koło schodów i niby machniesz różdżką, a ja przewrócę się i obleję go kawą. 

Skrzywiona pokręciłam głową. 

— Od razu się pokapuje, że mi pomagasz. Zresztą Snape’a już oblałam, rzuciłam na Parvati zaklęcie potykające, jak niosła mu swoją miksturę. 

— A, no tak… 

Pisanie wypracowania zmieniło się w wieczorne główkowanie w bibliotece i ostatecznie stanęło na tym, że Victor wystawił mi przed kolacją Cormaca McLaggena, którego skonfundowałam, żeby rozbił bratu solniczkę na głowie. Vipi wylądował u pani Pomfrey, a mnie wpadło dwadzieścia punktów od rozwścieczonej McGonagall, co zostało wyrównane jeszcze tego samego dnia już w dormitorium — Malfoy w nieodłącznym towarzystwie Crabbe’a i Goyle’a chichotali z Terry’ego Boota, którego podobno przyłapano na grzebaniu w szufladzie z bielizną jednej z Krukonek. 

— W każdym razie miał w torbie gacie Marietty Edgecombe — skwitował Draco. 

— Świnia — mruknęła Millicenta. 

— Jak on w ogóle wlazł do dormitorium dziewcząt? — zapytała Sapphire. 

Popatrzyłam na Pansy, która akurat wmaszerowała do salonu, wyraźnie z siebie zadowolona. 

— Dostał szlaban, minus trzydzieści punktów i sowę do rodziców — dodała z dumą. 

Nic nie odpowiedziałam, tylko schowałam się za Frymuśnymi urokami Anny Frau. Dałabym sobie uciąć rękę, że Parkinson była uboższa o jedną parę majtek, a ja — jeśli tak dalej pójdzie — o jeden wolny wieczór. 

Przeszukiwanie biblioteki pod kątem różnych ciekawych zaklęć przestało sprawiać mi frajdę. Zaczęłam łapać się na wertowaniu książek, licząc, że wpadnę na nowy genialny sposób wkopania kolejnej osoby. W ostatni poniedziałek września Pansy zakradła się do kanapy w ciemnym kącie dormitorium, którą zajmowałyśmy razem z Sapphire, stanęła nad nami i podparła się rękami pod boki. 

— Szukasz jakiegoś pomocnego zaklęcia? — zagadnęła z fałszywą troską w głosie. — Szukaj, szukaj, został ci jeden dzień. 

Poprawiłam głowę na kolanach przyjaciółki i niechętnie podniosłam wzrok na Pansy. Uśmiechała się jędzowato tymi swoimi wytrzeszczonymi, brązowymi oczami, wargi miała szeroko rozciągnięte jak żaba. 

— Wiem — odparłam, starając się zabrzmieć na pewną siebie. 

Na szczęście ocaliła mnie Sapphire, wyraźnie coraz bardziej zirytowana byciem uparcie ignorowaną przez Parkinson — poczułam nerwowy ruch pod głową i lewym ramieniem, a nogi, o które się opierałam, zsunęły się ze skórzanej sofy. 

— Jeden dzień? Niby na co? — wtrąciła się, odkładając czasopismo na niski stolik do kawy. 

 — Nie twoja sprawa — odparła przemądrzale. — A tobie tak tylko przypominam. 

Drgnęła brwią i odeszła sprężystym krokiem, ostentacyjnie omijając Sapphire wzrokiem. Poczułam spojrzenie przyjaciółki wwiercające mi się w policzek, wywołujące nieprzyjemne sensacje w żołądku. Jebać to, pomyślałam. Do końca zakładu została niecała doba, a to i tak cud, że udało mi się utrzymać go w tajemnicy przez prawie trzy tygodnie. I to przed kim! Wyprostowałam się nieśpiesznie, starając się wyglądać na niezestresowaną. 

— Miałyśmy z Parkinson taki zakład— zaczęłam. — O to, która spowoduje, że inne domy stracą jak najwięcej punktów. 

W jej oczach — podobnie jak niedawno w oczach Victora, Lisy i Arielki — pojawił się nagle błysk zrozumienia, ale na ustach nie zagościł nawet cień uśmiechu. W ukośnym świetle bijącym z oliwnej lampy jej gęste, zmarszczone brwi przybrały upiorny kształt zniekształconych, ptasich skrzydeł. 

I w odróżnieniu od brata i koleżanek nie odniosła się do dziwnych wydarzeń. 

— Ile ci brakuje? 

Mój wzrok powędrował na podłogę. 

— Dziewięćdziesiąt pięć punktów. 

Wydała z siebie nieco pogardliwe, surowe prychnięcie jak jedno z takich, jakim Snape zwykł nagradzać niektórych Gryfonów przynoszących mu do oceny swoje gotowe, zakorkowane eliksiry. Widok jej wydętych ust speszył mnie jeszcze bardziej. 

— I co, czas się kończy jutro? 

— Jutro na kolacji — sprecyzowałam. 

Jeszcze jedno prychnięcie i poczułam się jak łajana uczennica. Spodziewałam się litanii wyrzutów, że śmiałam ukrywać przed nią coś przez tak długi czas, kolejną litanię o jakikolwiek kontakt z Pansy, a zaraz potem jeszcze jedną, że wielokrotnie naraziłam się na szlaban i utratę drogocennych punktów, o które i tak od dawna nie dbałam. 

— Dlaczego wcześniej się nie przyznałaś? — Już otwierałam usta, ale machnęła energicznie ręką. — Mogłam ci pomóc utrzeć nosa tej tępej, zawistnej mopsiarze. 

Przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Przeszło mi nawet przez myśl, że może się przesłyszałam — owszem, obie nie pałały do siebie sympatią, ale to mnie Parkinson bardziej działała na nerwy. Donosiła do Snape’a i razem z Malfoyem szydzili artykułów, które pojawiały się na mój temat w plotkarskich pisemkach. No i ja miałam coś, czego Sapphire nigdy nie mogli wytknąć — rodzinę o niezbyt czystej krwi w Gryffindorze. Sama nie wiedziałam co gorsze. 

— Que? 

— Ale teraz już za późno… Dlaczego mi nie powiedziałaś? 

Tym razem to ja fuknęłam niezadowolona. 

— Bo cię znam. Zaraz byś narzekała, jakie to ryzykowne, bla, bla bla, ennuyeux comme l'enfer. 

— Zwariowałaś? Z wielką chęcią bym zobaczyła, jak… o co to się założyłyście?

— O załatwienie sobie szlabanu u Filcha… 

— …jak Parkinson zasuwa na szmacie w męskiej toalecie. Ostatnio tak działa mi na nerwy… aż mnie skręca w środku, jak przechodzi z tą swoją Millicentą i wita się ze wszystkimi, tylko nie ze mną. 

Uśmiechnęłam się na to złośliwie. 

— Bo jest zazdrosna — powiedziałam z nutką satysfakcji w głosie. — I nie mycie kibli u Filcha będzie dla niej najgorsze, tylko to, że gadasz z Malfoyem. Po prostu rób dalej to, co robisz, a Parkinson trafi szlag. 

Wiedziałam, że wiązało się to z nasileniem obecności irytującego przeciągania sylab, przechwałek, ostentacyjnego otwierania paczek z horrendalnie drogimi słodyczami i całą resztą Malfoya, ale po szybkim rozpisaniu zysków i strat widok rozdrażnionej Parkinson był tego warty. Ja sama walczyłam do końca i jeszcze przed kolacją Victorowi udało się wykraść z szafy Dennisa Creeveya wszystkie zapasowe szaty, przez co ten musiał pojawić się w Wielkiej Sali w zwykłych dżinsach i niebieskiej polówce. Snape’a nie trzeba było zachęcać i moje konto zasiliło dodatkowe dziesięć punktów, kiedy pod stołem pokazałam Pansy kolekcję szat wielkości ubranek dla lalek. Nie zmieniło to ostatecznego wyniku i przegrałam dwieście dwadzieścia pięć do dwustu osiemdziesięciu, ale przyjęłam ten fakt z uśmiechem i bez złych emocji uścisnęłyśmy sobie ręce. Przed oczami miałam jej drgającą powiekę, kiedy Sapphire droczyła się z Draconem o frytki. 

Szlaban chciałam odbębnić jak najszybciej, dlatego zaraz po kolacji pożyczyłam od Seamusa łajnobombę i pomaszerowałam prosto do biura woźnego. Filch nie jadał ze wszystkimi, ale — nauczona doświadczeniem jak każdy uczeń praktykujący nocne włóczęgostwo — wiedziałam, że po kolacji zaczynał swój wieczorny obchód, więc po prostu wyciągnęłam bombę i czekałam. Woźnemu nie zeszło długo. Ledwo gwar rozmów w holu ucichł, w kantorku usłyszałam sapanie i drzwi uchyliły się. Filch przystanął z zaskoczeniem wymalowanym na nieogolonej gębie. Powędrował wzrokiem od mojej twarzy do łajnobomby i z powrotem, a blade, przekrwione oczy rozbłysły ostrzeżeniem. Powietrze w ułamku sekundy stało się gęste. Zupełnie trzeźwo i intencjonalnie, nie przerywając kontaktu wzrokowego, otworzyłam dłoń i bomba upadła woźnemu prosto pod nogi. Odskoczyłam w ostatniej chwili, ale łajno i tak musnęło czubki moich trampek, obryzgało ściany i prawie całego mężczyznę. Tamten nie miał tyle szczęścia, jedyne, co pozostało nietknięte, to czoło i kępa tłustych, siwiejących włosów na czubku głowy. 

Wrzaski Filcha zniosłam dzielnie, a z przyrównaniem do gówniarza w obecnej sytuacji wyjątkowo nie mogłam się nie zgodzić. Pomogłam mu posprzątać bałagan, który zrobiłam, a następnego wieczora rozkazał mi stawić się w łazience prefektów na piątym piętrze, którą należało porządnie wyczyścić przed pojawieniem się delegacji. Szorowanie olbrzymiego basenu pełniącego funkcję wanny zajęło trzy godziny, podczas których Filch krążył z mopem i więcej narzekał niż sprzątał. Wypuścił mnie dziesięć minut przed północą, kiedy nie byłam w stanie utrzymać szczotki w trzęsących się rękach. Do dormitorium wróciłam znużona i cuchnąca detergentami, z piekącą, wysuszoną skórą do samych łokci. Doskonale wiedziałam, że poza Sapphire w salonie zastanę uśmiechającą się triumfalnie Pansy i niewiele się pomyliłam. Parkinson siedziała w fotelu przed kominkiem, z nogami wyciągniętymi wygodnie na małym pufie i przeglądała Czarownicę. Z rozczarowaniem odkryłam, że Sapphire nigdzie nie było, w głębi pokoju wspólnego siedziało jeszcze kilku starszych uczniów, ale nikt poza Pansy nie zwrócił na mnie uwagi. 

— Teraz jesteśmy kwita — mruknęłam bezbarwnym głosem i, powłócząc nogami, podeszłam do kominka, żeby uwalić się w drugim fotelu z podnóżkiem. 

— Jesteśmy — przytaknęła cicho i przez dłuższą chwilę przyglądała mi się z szerokim, enigmatycznym uśmiechem. 

Ogień odbijał się w jej wypukłych oczach, upodabniając Pansy do jakiejś groteskowej wiedźmy z komiksu, ale nie miałam siły się odzywać. Po kilku godzinach nieprzerwanego wysłuchiwania gderania napawałam się ciszą i przyjemnym, ledwo słyszalnym trzaskaniem palącego się drewna, a Ślizgonka chłonęła mój widok — obolałej i zmęczonej. W pewnym momencie sięgnęła do torby i rzuciła mi coś. Instynktownie po dwóch latach grania na pozycji ścigającego pochwyciłam przedmiot, którym okazał się być… 

— Krem do rąk? — zdziwiłam się. 

— Mhm — zamruczała. — Z aloesem. 

Wybąkałam jakieś krótkie podziękowanie i wycisnęłam z opakowania trochę bezwonnego balsamu w kolorze bladej mięty. Nie zdążyłam go porządnie wmasować, a skóra już wypiła łapczywie zdecydowaną większość mazidła. Konsystencja była przyjemnie chłodna i żelowa. Nakremowałam ręce raz jeszcze i oddałam Pansy tubkę. 

— Był dodany do Czarownicy, używam po goleniu nóg, ale nadaje się po czyszczeniu kociołka — dodała i przeleciała wzrokiem po napisach na tyle opakowania. — Nie masz alergii na wyciąg ze ślazu, co? 

— To teraz pytasz? Ale, nie, nie mam — odparłam. Obrzuciłam Ślizgonkę wrogim spojrzeniem, ale ta nie przestawała się uśmiechać. Nawet w takiej chwili musiała dorzucić swoje wredne trzy knuty. — A na kociołek spróbuj zaklęcia Tergeo, usunie wszystko, nawet nie trzeba skrobać. 

— Dzięki, spróbuję. 

Znów zapadła między nami cisza, tym razem nieco niezręczna po wymienieniu tych dwóch drobnych uprzejmości. Kiedy odrobinę odpoczęłam, skóra na rękach przestała mnie parzyć, a kolorowe płytki z dna basenu przestały migać przed oczami, poczułam w sercu dziwne ukłucie żalu na myśl, że nasz zakład właśnie dobiegł końca. Ostatecznie — pomimo niezbyt przyjemnego finiszu — świetnie się bawiłam, nauczyłam się kilku przydatnych zaklęć i przez ostatnie dni ponure myśli o Darli odeszły gdzieś na bok. Przez ostatnie dwa tygodnie prawie znów byłam sobą. 

— Tak przy okazji… — przerwałam ciszę, czyniąc atmosferę między nami jeszcze bardziej niezręczną. — Filch przygotowuje łazienki prefektów dla delegacji. Zaczyna się szaleństwo, zobaczysz, Filchowi nie będzie się chciało samemu tego sprzątać, więc zrobi une chasse aux sorcières

Parkinson wydała z siebie pogardliwe prychnięcie. 

— My musimy korzystać z tych wspólnych klitek z mikro-prysznicami, a oni będą się wylegiwać w wielkich wannach — burknęła niezadowolona. 

Przytaknęłam, chociaż oczami wyobraźni widziałam łazienkę w Oreżnowie — ciasną, w babcinym stylu, wyłożoną beżowymi kafelkami w różyczki, z małym okienkiem pod sufitem, podłużną wanną zawaloną na bokach tysiącami kolorowych buteleczek z szamponami, odżywkami, mydłami i innymi napoczętymi kosmetykami, wiecznie opryskane pastą lusterko nad maleńką umywalką. A zaraz potem przeniosłam się do eleganckiej, białej toalety z wygodnym prysznicem, fantazyjnymi miedzianymi bateriami i kompletem siedmiu jednakowych szafeczek na kosmetyki i zaczęłam się zastanawiać, jaką łazienkę Pansy miała w swoim domu. 

— Ej — przerwałam jej narzekanie. — Teraz już możesz mi powiedzieć: jakim cudem tak łatwo zdobywałaś te punkty? Bez jaj, jestem o niebo lepsza w czarowaniu. Ça a été très difficile, nawet żeby cię dogonić. 

Widziałam, że moje słowa sprawiły Pansy ogromną przyjemność, ale w oczach błysnęło coś zuchwałego, co sprawiło, że pozwoliłam jej jeszcze przez moment cieszyć się chwilą triumfu. 

— Widocznie jestem sprytniejsza — odparła powoli, ale zaraz zaśmiała się i spojrzała w ogień. — Ukradłam Snape’owi z gabinetu trochę eliksiru wielosokowego. 

Raptownie wyprostowałam się w fotelu. 

— Eliksir wielosokowy? A, no tak! — wykrzyknęłam. — To dlatego Ron tak idiotycznie pyskował Snape’owi… i Terry Boot… Naprawdę ukradł majtki Marietty Edgecombe? 

Dziewczyna znów parsknęła śmiechem. 

— A w życiu! Najpierw wsadziłam Bottowi majtki do torby… oczywiście nie moje, zabrałam jakieś suszące się majtki z naszej łazienki, chyba Eleonory… potem ukradłam włos Edgecombe i poleciałam do Snape’a jako ona. 

— Cwane — przyznałam. 

— Tobie też szło całkiem, całkiem. W życiu bym nie wpadła na to, żeby zamówić bieliznę do Snape’a na cudze nazwisko. 

Popatrzyłyśmy na siebie roześmianymi oczami i na ten jeden wieczór moja niechęć do Pansy odrobinę zmalała. Sądząc po jej twarzy — nieco mniej mopsiej i niesympatycznej — ona musiała sądzić to samo o mnie. 

— Dzięki — mruknęłam. — Wiesz… że mogłam na chwilę zapomnieć. 

— Jasne. To to była wyrównana gra. 

Wyciągnęła rękę, a ja chętnie ją uścisnęłam. 

Zakład z Pansy był pomocny, ale prawdziwym wytchnieniem koniec końców okazały się wizyty w gabinecie nauczyciela obrony przed czarną magią. Z Sapphire oddaliłyśmy się od siebie, ale obie wyraźnie tego potrzebowałyśmy. Wspólnie spędzany czas przywoływał bolesne wspomnienia Darli. Jej zdjęcie z czarną szarfą zniknęło pewnego dnia z tablicy ogłoszeń, a miejsce przy stole Ślizgonów zostało zajęte to przez Notta, to przez Millicentę… i choć początkowo cholernie mnie to drażniło, w końcu poczułam, że zrobiło mi się lepiej bez jej śladów na każdym kroku. Dlatego nic nie powiedziałam, kiedy Eleonora przyniosła do sypialni wielką paprotkę, żeby jakoś zapełnić nienaturalnie pustą przestrzeń. 

A mimo wszystko, choć czułam satysfakcję na widok markotnej miny Pansy, mnie również zżerała zazdrość, kiedy natykałam się na Malfoya spacerującego z Sapphire. Niby towarzyszyli im inny Ślizgoni, często Zabini albo Crabbe i Goyle, stanowili dla nich bardziej tło niż pełnoprawną część grupy. Tylko że Parkinson była zazdrosna o Dracona, a ja o przyjaciółkę. Czułam się trochę lepiej, wmawiając sobie, że przecież ja równiez miałam sprawy, w których jej nie było: nauka Imperiusa, rozmowy z Bartym, chór, ale nie byłam w stanie zagłuszyć tego cichego głosiku z tyłu głowy, który szeptał, że była szczęśliwsza beze mnie niż ze mną. 

W pierwszy piątek października — nieco później, niż zostało ustalone — odbyło się przesłuchanie do solówki na powitanie delegacji. Po próbie w klasie zostali chętni, czyli trzydzieści osób z trzydziestu trzech. Każdy czekał na swoją kolej na prowizorycznej widowni ustawionej z krzeseł za biurkiem McGonagall, obgryzając paznokcie i mnąc kartkę z tekstem. Nauczona doświadczeniem już dawno wykułam tekst na blachę — tych, którzy na przesłuchaniach śpiewali z pergaminu, nauczycielka nigdy nie brała pod uwagę. Wszystko trwało bardzo długo, aż mniej więcej po dziesięciu osobach McGonagall poprosiła o przedstawienie samej ostatniej zwrotki piosenki, ale i tak wszystko skończyło się grubo po dwudziestej drugiej. Nauczycielka pozwoliła nam zjeść kolację w klasie — wyczarowała kilkanaście talerzy z niekończącymi się kanapkami — i dopiero później wygłosiła werdykt. 

— Kurtz, przestań rzucać rzodkiewkami w Kalksteina, nie ty jeden jesteś znudzony — rzuciła tonem dalekim od cierpliwego. Krótkim machnięciem różdżki usunęła talerze, a w klasie zapanowała głucha cisza i wszystkie trzydzieści jeden par oczu rozszerzyło się w oczekiwaniu. Ja sama poczułam żołądek zawiązujący się w supeł. — Solowy występ na uczcie powitalnej wykona Di Bari, a po nim odśpiewamy hymn szkoły. Po przemówieniu profesora Dumbledore’a odbędzie się krótki skecz, nad którym czuwa profesor Flitwick, już zapowiedział, że będzie potrzebował oprawy muzycznej, ale tym zajmiemy się w przyszłym tygodniu. Di Bari, od jutra zaczynamy próby indywidualne, sala chóru, punkt szósta, bądź łaskawa się nie spóźnić. 

Gdy padło nazwisko Gryfonki, kąt na scenie zajmowany przez jej świtę rozbrzmiał westchnieniami zachwytu; Di Bari nawet nie próbowała nie wyglądać na zbyt dumną. Uśmiech bez eksponowania końskich zębów musiał ją wiele kosztować, ale poszerzył się jeszcze bardziej, gdy przez klasę przebiegły pomruki niezadowolenia i gorączkowe szepty. Uścisk w moim żołądku zelżał, ale on sam wypełnił się gorzkim rozczarowaniem. Wbiłam wzrok w nieokreślone miejsce nad ramieniem nauczycielki, byle uniknąć kontaktu wzrokowego z Lisą czy Arielką. Victor, choć sam wziął udział w przesłuchaniu, klepnął mnie lekko w kolano i pochylił się tak, żebym tylko ja mogła go usłyszeć. 

— Nie przejmuj się, to tylko głupie powitanie, ty zgarniesz konkurs i główną nagrodę. 

Uśmiechnęłam się niemrawo. 

— Która pójdzie na spłaty długu — mruknęłam. 

Nie byłam jedyną zawiedzioną osobą, a profesor McGonagall wyraźnie się to nie spodobało. Wąskie wargi zacisnęły się w białą, dobrze znaną nam linię, a brwi zbiegły się ze sobą tak, że rozdzielała je jedynie głęboka, pionowa zmarszczka. 

— Doskonale rozumiem, że każdy z was chciałby się wykazać, ale to nie jest konkurs talentów — zaczęła surowo. — To jest chór, może do niektórych prędzej dotrze takie porównanie: gra zespołowa. Strzelamy do jednej bramki, nawet jeśli światła reflektorów skierowane są wyjątkowo na jedną osobę, to reprezentuje ona całą grupę. Nie ma tu lepszych i gorszych, jedynie osoby mniej lub bardziej pasujące do danego projektu. Proszę to sobie dobrze zapamiętać. Jesteście wolni. Tylko marsz prosto do swoich dormitoriów. Serpens, Ghost, proszę tu jeszcze na słówko. 

Wymieniliśmy z bratem ponure spojrzenia, ale poczłapaliśmy w jej kierunku, udając, że chichoty Di Bari i jej świty nie dotarły do naszych uszu. McGonagall w tym czasie wzięła się za pakowanie nesesera. 

— Wyciągnij ręce z kieszeni, Ghost, jeśli łaska — ofuknęła Victora, nawet na niego nie patrząc. Dopiero wtedy zwróciła się do mnie: — Wiesz, dlaczego nie dostałaś solowego występu? 

Jeszcze jedno zerknięcie w stronę brata, ale ten tylko wzruszył ramionami. 

— Eee… bo nie pasowałam do tego projektu? 

— Bo byłaś słabo przygotowana — oświadczyła, jakby wcale nie czekała na moją odpowiedź. — Piękny głos nie da ci przepustki na każde podium. Wielokrotnie pokazałaś, że stać cię na dużo więcej niż nauczenie się tekstu na pamięć. Każdy ma swoją poprzeczkę, ty do swojej nawet nie doskoczyłaś. Serpens, musisz wziąć się w garść. Czy profesor Snape proponował ci spotkania z psychomagiem? 

— Tak, ale ja tego nie potrzebuję — odparłam już chyba po raz setny. Irytacja zaczęła dławić mnie w gardle. 

— To nam to pokaż. Razem z Ghostem dostajecie dzień nauczyciela, a ty śpiewasz solo w Boże Narodzenie — zakomenderowała i zatrzasnęła skórzaną teczkę. — Do gwiazdkowego występu próby będą bardzo wymagające i czasochłonne, zarówno pod względem muzycznym, jak i magicznym, dlatego już teraz radziłabym ci przysiąść do nauki, żeby później nie było problemów z zaliczeniami. Zwłaszcza jeśli zależy ci na Plebiscycie. Rozumiemy się? 

— Tak jest, pani profesor. 

Ruchem głowy wskazała na drzwi, więc razem z Vipim posłusznie pomaszerowaliśmy w ich stronę. Na korytarzu Lisa, Ariel i Helena — aż rumiane z ciekawości — potwornie się ociągały, żeby nas wypytać. 

— I co, i co? — wystrzeliły jak na komendę. 

— A, dajcie spokój, en standard: nie starasz się, ucz się, bo wywalę cię z chóru… Dostaliśmy na pocieszenie dzień nauczyciela. C’est fascinant. 

— Chciałabym taką nagrodę pocieszenia — mruknęła z goryczą Goldstein i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że Lisa jeszcze nigdy nie śpiewała solo. 

Zakłopotana wbiłam wzrok w swoje obsmarowane długopisem trampki. 

— Ale chyba dała ci jasną sugestię, że widzi cię jako reprezentantkę Hogwartu! — zawołał podekscytowany Vipi. 

— Dumbledore pewnie liczy na jakieś złoto dla szkoły… 

— Albo próbują odwrócić uwagę od tego, co się stało w zeszłym roku — przerwałam Krukonce i kątem oka spostrzegłam ich zaniepokojone, krzyżujące się spojrzenia, ale ciągnęłam dalej. — Najpierw umiera uczennica, potem Syriusz Black wpada do szkoły i wymyka się ministerstwu, a na koniec okazuje się, że nauczyciel jest wilkołakiem. Zawsze to przyjemniej pogadać o Turnieju Trójmagicznym i pochwalić się podium w konkursie piosenki. 

Rozdzieliliśmy się na głównych schodach; Victor skręcił do wieży Gryffindoru, dziewczyny w stronę dormitorium Krukonów, a ja powlokłam się do lochów. Korytarze były całkowicie opustoszałe, wszędzie panował ciepły półmrok i tylko od czasu do czasu ciszę przerywało skrzypnięcie zbroi lub odległe chrapanie portretu. Nareszcie mogłam przestać udawać, że wybór profesor McGonagall mnie nie ruszał. Miałam nadzieję, że Di Bari pochwaliła się już wszystkim i zostanie mi oszczędzone znoszenie kpiarskich spojrzeń jej koleżanek. Na wszelki wypadek zwolniłam kroku. Choć doskonale rozumiałam, co McGonagall miała do powiedzenia, w muzyce rzadko kiedy coś szło nie po mojej myśli, żebym mogła przywyknąć do radzenia sobie z porażką. Moja samoocena — i tak chwiejna jak wańka-wstańka — leciała teraz w dół na łeb na szyję. Bo jeśli nie byłam najlepszą śpiewaczką w szkole, to kim byłam? 

Liczyłam, że w sobotę dojdę po tym wszystkim do siebie, ale od samego rana czułam się jakoś dziwnie nieswojo. Pierwsze, o czym pomyślałam, to że będę musiała wysłać rodzicom sowę i sama myśl o tym spowodowała nieprzyjemne przewracanie w żołądku. Z mniejszym niż zazwyczaj zapałem wspinałam się na drugie piętro, choć odpowiednia maska entuzjazmu wylądowała na mojej twarzy jeszcze w dormitorium. 

— I jak wielki dzień? — zapytał. 

Wpuścił mnie w pelerynie-niewidce i dopiero w drugim pokoju poznałam powód tego dziwnego powitania — lejący materiał zsunął się na podłogę i zamiast szpetnej gęby Moody’ego zobaczyłam twarz Barty’ego rozjaśnioną radosnym, ale powściągliwym uśmiechem. 

Podeszłam do wysokiego okna i spojrzałam na błonia w dużej części oblane jesiennym złotem i czerwienią. W porannym słońcu korony drzew z Zakazanego Lasu zdawały się płonąć. Było jeszcze zbyt wcześnie na spacery, większość ludzi dopiero kończyła śniadanie w Wielkiej Sali, ale nad jeziorem zaczęli pojawiać się pierwsi uczniowie spragnieni ostatnich ciepłych dni. 

— Pas tout à fait une réussite retentissante — odparłam i wzruszyłam lekko ramionami. — Dostałam dzień nauczyciela i Boże Narodzenie. McGonagall uznała, że byłam za słabo przygotowana. Myślę, że się boi, że mogłabym położyć przedstawienie. Wiesz, że znów mi coś odwali i zrezygnuję w ostatniej chwili czy coś… W zamian za to usłyszysz Di Bari i ten jej perfekcyjny alt… nienawidzę jej, że jest taka dobra. 

Cisza, która między nami zapadła, nosiła znamiona dziwnego napięcia. Dopiero teraz do mnie dotarło, skąd to nieprzyjemne mrowienie pod skórą za każdym razem, kiedy od wczoraj pomyślałam o przesłuchaniu (czyli mniej więcej dwadzieścia razy na minutę). Teraz wyraźnie to czułam. Nie chodziło o żadną śmieszną rywalizację z Di Bari ani o śmichy-chichy jej koleżanek. Nawet nie o utratę pierwszego solowego występu przed delegacjami dwóch innych szkół. Chodziło o ten brak zaufania, o brak zaufania w jednej jedynej rzeczy, na jakiej zależało mi w tej cholernej szkole. Mogłam nawalić w każdej innej sprawie: jako Ślizgonka, uczennica, podopieczna Snape’a, nawet jako ścigająca, ale jeśli chodziło o chór — McGonagall zawsze mogła na mnie liczyć. Łzy ścisnęły mnie za gardło tak, że musiałam na chwilę odwrócić głowę do okna. Nie chciałam, żeby Barty widział, że ryczałam jak małe dziecko. 

— Wolałbym usłyszeć ciebie — powiedział cicho. — Ale tym razem nie mogę ci zaoferować fortepianu. Ani nawet cymbałków. 

Poczułam dłoń spoczywającą miękko na moim ramieniu. Delikatnie i z wyczuciem, a jednak dostatecznie wyraziście, żeby wywołać dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Doświadczyłam kolejnego ucisku w okolicy podbrzusza, ale tym razem nie był to skurcz nieprzyjemny, poprzedzający niepokój rozsadzający klatkę piersiową. W pierwszym odruchu zastygłam w oczekiwaniu, ale ręka nie wycofała się. Nawet przez koszulę i grubą wierzchnią szatę wyraźnie czułam długie, smukłe palce, choć mogło być wielce prawdopodobne, że to sobie wyobraziłam. 

— Nie szkodzi — odparłam i zaśmiałam się bezgłośnie, trochę z nerwów. — Potrafię odtworzyć melodię, jeśli już ją słyszałam. 

Faktycznie tak było i właśnie ta umiejętność zapewniła mi pierwszy kontrakt z wytwórnią muzyczną. Dopiero później zaczęłam uczyć się własnych kompozycji, choć i tak z niewiadomych przyczyn to idealne odwzorowywanie melodii stało się moim znakiem rozpoznawczym. Dziewczynek z pięknymi głosami było wszędzie na pęczki, ale dziewczynka z pięknym głosem i muzyką wyczarowywaną ot tak, bez nut i bez różdżki była tylko jedna. Czy ludzie oglądający moje występy w to wierzyli — nie wiedziałam na pewno. Większość pewnie nie. Niektórzy zapewne chcieli przekonać się na własnej skórze, a jeszcze inni obejrzeć występy podopiecznej tego tam, Evana Rosiera, który okazał się śmierciożercą. 

A muzyki do piosenki Anny German osłuchałam się dostatecznie dużo, żeby nie mieć najmniejszego problemu z jej odtworzeniem. 

— Zanim zaśniesz, pomyśl o mnie choć przez małą chwilę*
Może przyśnię się znów tobie kwiatem lub motylem
Może wróżką z pięknej baśni
Może gwiazdą w niebie
Pomyśl o mnie zanim zaśniesz
To odwiedzę ciebie

Kiedy zaśniesz otulony w nocy szal gwiaździsty
Pomyśl o mnie, zanim wzejdzie księżyc sierp srebrzysty
Przyjdę wiatrem, co gra w polu
Przyjdę końcem lata
Może burzą
Może deszczem
Może snem o kwiatach

Zanim zaśniesz, pomyśl o mnie choć przez małą chwilę
Może przyśnię się znów tobie kwiatem lub motylem
Przyjdę wiatrem, co gra w polu
Przyjdę końcem lata
Może burzą
Może deszczem
Przyjdę snem o kwiatach

— Masz anielski głos — powiedział. — Ale utwór mało widowiskowy jak na taką okazję. 

Parsknęłam śmiechem. 

— McGonagall chce, żeby było avec élégance et avec panache — odparłam. — Ale będziemy śpiewać hymn szkoły, zobaczysz, co to widowisko. Jeszcze Flitwick planuje jakieś przedstawienie… Merde, chciałabym widzieć, co się dzieje w pokoju nauczycielskim. 

Barty uśmiechnął się enigmatycznie. 

— Powiem tak: profesor Flitwick nigdy nie słynął z asertywności — odrzekł krótko i podszedł do łóżka; było jak zwykle perfekcyjnie zaścielone, a ja dopiero wtedy zauważyłam spoczywający na pledzie pakunek. — Tym razem nie tylko ty dostałaś sowę. 

Odwrócił się i wręczył mi kopertę, którą od razu schowałam do plecaka; jej widok wywołał dobrze znany skurcz w żołądku, ale błyskawicznie ustąpił miejsca dużo silniejszym sensacjom — drugą rzeczą w ręku Barty’ego był album rodzinny. Poznałam natychmiast po wykwintnej, zdobionej okładce z butelkowozielonej skóry i z wytłoczonym na środku napisem Crouch. Aż zaklaskałam z radości. 

Popędziłam prosto do dormitorium i ani się obejrzał, jak byłam z powrotem. Mój album — za który robiła podniszczona, trochę większa brązowa koperta — nie umywał się do rodzinnego Crouchów, ale zawierał równie pokaźną kolekcję zdjęć. Rozsiedliśmy się na powiększonym dywaniku, który zaciągnęliśmy blisko łóżka, o które mogliśmy się wygodnie oprzeć. Barty zdążył przygotować jakieś mizerne przekąski, wśród których lwią część stanowiły paskudne ciasteczka dyniowe, ale całe szczęście jeszcze od śniadania byłam zaopatrzona w cały plecak słodyczy. 

— Jedna z firm ojca Dafne i Astorii Greengrass dostarcza słodycze do Zonka, dzisiaj właśnie przyszła do nich sowa… a właściwie cztery, bo jedna nie dała rady udźwignąć paczki! Dafne i Astoria co roku dostają w październiku taką wielką pakę, mówię ci, mogłabym się śmiało zmieścić do tego pudła. Spójrz, same halloweenowe słodycze. Cukrowe szkielety, dyniowe dropsy… te akurat są très dégoûtant, ale wiem, że lubisz dynie, więc wzięłam dla ciebie… za to czekoladowe duszki w lukrze… Bon à s’en lécher les doigts. Mam tego pełno, dziewczyny zawsze rozdają, a i tak trudno to wszystko zjeść. 

— Nie za wcześnie na Halloween? 

— Absolument! — zawołałam uradowana i rozpakowałam nam po duszku. — U nas w dormitorium świętujemy Halloween przez cały październik! Gramy w różne straszne gry, wywołujemy duchy, śledzimy Krwawego Barona… najwięcej szlabanów za łażenie nocą po zamku jest zawsze w październiku… i w lutym, jak niektórym odbija i urządzają sobie schadzki… a na koniec robimy w salonie wielki bal przebierańców, wóda… to znaczy… piwo kremowe leje się strumieniami i urządzamy sobie konkurs na najlepszy kostium. Rok temu zdobyłyśmy z Darlą pierwsze miejsce! 

Wyciągnęłam z koperty wszystkie zdjęcia i zaczęłam przerzucać je na podłodze w poszukiwaniu tego jednego; na magicznie powiększonym chodniczku między cukierkami, batonikami, fotografiami i ohydnymi dropsami dyniowymi zrobił się chaos, który dosięgnął i części podłogi Barty’ego. 

— Jest! Zabini dostał od matki aparat, który robi kolorowe zdjęcia. — Wręczyłam mu niewielki kartonik i wskazałam na ciemnoskórego chłopaka w samych gatkach, pomalowanego niechlujnie zieloną farbą. — Wiem, że tego nie widać, ale jest zombiakiem. Tu jest Sapphire, co roku przebiera się za jakąś gotycką księżniczkę… Di Bari, głupia pinda, która podebrała mi występ… no tak, jak zwykle jako Kleopatra… A te dwie latające główki to ja i Darla. Bułka z masłem, proste zaklęcie kameleno-na na całe ciało poza głową. Kamelenon to moja specjalność. Raz Darla lewitowała mnie, raz ja ją. Październik byłby nie do przeżycia bez Halloween. 

Poczułam pęczniejącą w piersi dumę na widok uśmiechu uznania. Nie poprawił mnie, za to wtrącił bez nadmiernego żalu w głosie. 

— Nie pamiętam, żeby Ślizgoni organizowali w pokoju wspólnym takie imprezy. Snape zaraz rozgoniłby całe towarzystwo. 

— A może urządzali, tylko ty byłeś w tej małej grupie nudziarzy, którzy uważali się za zbyt dużych ważniaków, żeby brać w tym udział? 

Tym razem naprawdę się roześmiał, głośno i szczerze, bez tego całego powściągliwego zaciskania warg. 

— Wiesz, coś w tym chyba musi być — przyznał. — Tak, przez pierwsze lata w Hogwarcie byłem właśnie takim ważniakiem, w Izbie Pamięci znalazłyby się jeszcze jakieś moje stare nagrody z olimpiad z eliksirów… 

— Z eliksirów? Do ważniaka pasuje bardziej numerologia albo starożytne runy — przerwałam mu. 

— Z tego, nie chwaląc się, też byłem prymusem — odparł, ale zamiast dumy w jego głosie usłyszałam coś bardziej przypominającego zakłopotanie. — Zdobyłem dwanaście SUM-ów, choć ojciec był raczej oszczędny w pochwałach. 

W powietrzu zawisło coś, co powstrzymało mnie od śmiechu, w zamian za to zapytałam nieco kpiarskim tonem: 

— Jeszcze mi powiedz, że byłeś prefektem. 

Kąciki jego ust drgały lekko, kiedy z powagą przeglądał gruby album wielkości płyty chodnikowej. Mignęły mi liczne kolorowe fotografie, w większości wykonane w królewskich, bogato zdobionych albo — w drugą stronę — ultra nowoczesnych wnętrzach, gdzieniegdzie pojawiały się jakieś wysokie, mroczne sale i egzotyczne wybrzeża. Wszystko uchwycone w idealnie równych, przemyślanych kadrach — tak różnych od często amatorskich, wręcz niedbałych ujęć, które trzymałam w swojej kopercie. Zdjęcie, które Barty dźgnął koniuszkiem palca, przedstawiało pełne sylwetki trzech osób stojących w jasnym, przestronnym salonie, idealnie równo na tle kominka. Barty’ego poznałam od razu — nieco młodszy, z pełniejszą buzią i schludnie ostrzyżonymi blond włosami stał pomiędzy mężczyzną i kobietą — zapewne matką i ojcem. 

W Proroku Codziennym zawsze systematycznie omijałam wszystko, co dotyczyło polityki, ale nawet ja dobrze wiedziałam, kim był jego ojciec. Bartemiusz Crouch senior na rodzinnym zdjęciu z synem i żoną wyglądał dokładnie tak, jak we wszystkich artykułach — włosy idealnie przylizane na jedną stronę, szata bez skazy, świeżo przycięty wąsik. Nawet buty świeciły się tak, że gdybym przeniknęła do zdjęcia, mogłabym się w nich przejrzeć. Stojąca po drugiej stronie Barty’ego czarownica — zapewne pani Crouch — prezentowała się równie nienagannie, ale było w niej znacznie więcej luzu, choć tak można było powiedzieć o każdym, kto postanowiłby zapozować z jej mężem. Barty był w zasadzie jak skóra zdjęta z matki. To samo łagodne, jasne spojrzenie, delikatne rysy twarzy ze szpiczastym podbródkiem, loki barwy słomy opadające na ramiona. Na piersi młodego Barty’ego połyskiwała odznaka prefekta, więc chłopak mógł mieć nie więcej niż piętnaście lat, ale już przewyższał matkę o głowę. Cała trójka ubrana w pasujące do siebie, stonowane kolory grafitu i szarego błękitu, uśmiechnięci nie za szeroko, nie za smutno, ale wszyscy jacyś tacy niedostępni, odlegli od siebie. Wyobraziłam sobie, że w Oreżnowie ktoś spróbowałby zrobić takie zdjęcie wszystkim jego mieszkańcom i w pierwszej chwili zachciało mi się śmiać, choć wydało mi się to potwornie przygnębiające. 

— Kurcze… — bąknęłam niemrawo. — Jak zdjęcie prezydenckiej pary… albo rodziny królewskiej. 

Wzrok automatycznie poleciał mi na wklejone niżej zdjęcie. Wyglądało podobnie, ale tym razem zamiast odznaki prefekta w centralnym punkcie zdjęcia między rodzicami stał nieco starszy Barty, z nieco dłuższymi już włosami i wyeksponowanym w stronę fotografa świadectwem z wielką pieczęcią szkoły. 

— To SUM-y? — zapytałam. 

Przytaknął. 

— A to — pokazał palcem na bliźniaczo podobną fotografię obok — owutemy. 

Różniły się w zasadzie wyłącznie strojem pani Crouch — na fotografii z SUM-ami miała na sobie bladofioletową garsonkę z perłowymi guzikami, a na tej z owutemami — beżową, letnią szatę z rękawami sięgającymi do połowy przedramienia. 

— Przystojniak z ciebie — stwierdziłam, jeszcze raz przyglądając się wszystkim trzem Bartym. Rzuciłam mu zaczepne spojrzenie i powędrowałam wzrokiem na drugą stronę, gdzie przyklejono dwa zbliżenia: jedno z panią, drugie z panem Crouchem. — Bardzo jesteś podobny do mamy. Całe szczęście, bo ojciec… nie obraź się… ładniejszych w stodole chowają. 

— Co robią? — zapytał ze śmiechem, ale tylko wzruszyłam ramionami. 

— Nie wiem, tata mówił, że babcia tak nazywała jego brata, a wujek Albin jest koszmarnie brzydki — odparłam. — W każdym razie… twój ojciec musiał być albo cholernie bogaty, albo cholernie zabawny, albo cholernie inteligentny, żeby twoja mama zgodziła się z nim ożenić… nie, wyjść za niego. Wygląda na sztywniaka. 

— Raczej to ostatnie. Nasza rodzina od pokoleń, owszem, posiada spory majątek, ale rodzina mojej matki również, złoto nie było wyznacznikiem. Z poczuciem humoru… — Wydął lekko usta. — Masz rację, ojciec jest sztywniakiem. Ale jest również bardzo inteligentnym człowiekiem. I bardzo wprawnym czarodziejem. Pamiętasz historię o lewitującym autobusie? 

Fotografie z dalekich podróży okazały się nudne jak flaki z olejem — zwiedzanie średniowiecznych zamków, olbrzymich muzeów i kościołów z dawnych epok interesowały mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, a i Crouch nie był w stanie opowiedzieć nic ciekawego. Poza zwiedzaniem i spędzaniem czasu w drogich kawiarniach czy sanatoriach nie robili nic więcej. Za to z ciekawością słuchałam historii, które stały za zdjęciami przedstawiającymi różne sytuacje domowe i przyjęcia. Od małego występowałam na scenach różnego formatu, poznałam polskie i zagraniczne gwiazdy, moi rodzice udzielali wywiadów, które później pojawiały się w gazetach, robiłam sobie zdjęcia z podekscytowanymi ludźmi w różnym wieku, ale świat, z którego pochodził ojciec Barty’ego — świat polityki, biznesu i prawdziwie wyższych sfer — był daleko poza zasięgiem mojej rodziny. Wydawał się fascynujący na krótką opowieść, ale szybko do mnie dotarło, że za żadne skarby nie chciałabym w nim żyć. W świecie, w którym skrzat domowy rozkładał mi na kolanach serwetkę, żeby nie nakruszyć na nowiutkie, jedwabne spodnie. Porównując nasze fotografie z jedenastych urodzin, doszłam do wniosku, że nie byłabym w stanie wysiedzieć tak sztywno przy torcie nawet do samego zdjęcia, a co dopiero przez całą kolację. Kolację dla jedenastolatka! Na moje jedenaste urodziny wysłałam zrobione własnoręcznie paskudne, pomarańczowe zaproszenia, mama upiekła placek z galaretką i truskawkami, zamówiliśmy pizzę i razem z koleżankami i kolegami lataliśmy przez całą imprezę na miotłach. Na koniec tata w tajemnicy przed mamą dał mi spróbować piwa, które pili wraz z Evanem na ganku z tyłu domu. Pamiętałam je doskonale, było gorzkie i ciepłe, z samego dołu szklanki. Znacznie bardziej smakował mi mój pierwszy papieros, ale o nim tata nigdy się nie dowiedział. Na zdjęciu z urodzin Barty’ego próżno było szukać kolegów i koleżanek, choć podejrzewałam, że kilku znudzonych nastolatków w tle spokojnie mogło porozmawiać z tym poważnym, wciśniętym w miniaturową wyjściową szatę dzieciakiem. 

— Wystarczy, że słucham, jak opowiadasz, a czuję się jak w szkole. Twoja mama też taka była? Wiesz, surowa, nieznosząca sprzeciwu… 

— Moja mama? — zaczął cicho i coś zmieniło się w jego twarzy. Wzrok lekko się zamglił, twarz rozświetlił delikatny uśmieszek, jakby Barty przeniósł się lata wstecz do jakiegoś bardzo przyjemnego dnia. — Nie, matka była wspaniałą kobietą. Wciąż trochę powściągliwą, ale ciepłą i szalenie wyrozumiałą. Na jej gest zawsze się czekało, ale każdy dotyk, każde słowo… nigdy nie były bez znaczenia. Zawsze przemyślane, w odpowiednim miejscu i czasie. Kiedy podrosłem, miałem te trzy, cztery lata, ojciec prawie całkowicie przejął całą decyzyjność co do tego, jakiego języka będę się uczył, jakich nauczycieli nająć. I tak zanim dostałem list z Hogwartu, mówiłem biegle w czterech językach, świetnie latałem na miotle, prawie tak samo dobrze jeździłem konno i opanowałem cały materiał do szkoły średniej włącznie. Choć przez nasz dom przewijali się bez przerwy praktycznie sami czarodzieje i czarownice i było oczywiste, że czekała mnie posada w ministerstwie, w samym sercu czarodziejskiego świata, ojciec nalegał, żebym odebrał gruntowne wykształcenie, również to mugolskie… choć nieformalne. Jako jedenastolatek raczej nie byłbym w stanie zdać matury. A potem w Hogwarcie czekało mnie jeszcze więcej pracy, to było tak oczywiste, że nie wymagało mówienia. Tak, to ojciec dyrygował, ale na matkę zawsze mogłem liczyć. 

— Miałeś w ogóle jakieś dzieciństwo? — zapytałam, niedowierzając. Ja skończyłam edukację na ostatniej klasie szkoły podstawowej, a i tak więcej czasu spędzałam na parkiecie albo na scenie niż w szkolnej ławce. — Ba, miałeś czas spać czy ojciec stał ci nad łóżkiem ze stoperem? 

Zaśmiał się cicho pod nosem. 

— Ze stoperem nie, ale Mrużka, nasza skrzatka, budziła mnie każdego ranka o szóstej. Schodziłem zaspany na dół na śniadanie… ojciec już czekał ubrany i całkowicie obudzony… bo o siódmej przychodził pierwszy nauczyciel. Pamiętam, jak zazdrościłem kolegom, u których też służyły skrzaty, że dostawali swoje śniadania do łóżek. 

Byłam pewna, że przez ułamek sekundy usłyszałam w jego głosie nutkę goryczy. 

— A twoja mama co na to? 

Wzruszył lekko ramionami. 

— Nic na to, nie skarżyłem się. Byłem dość karnym dzieckiem i naprawdę… wiem, że ciężko w to uwierzyć… ale lubiłem się uczyć. I przychodziło mi to łatwo. Najbardziej lubiłem momenty sprawdzania wiedzy… 

— De quoi parlez-vous?! — wykrzyknęłam naprawdę wstrząśnięta, patrząc na niego jak na wariata, wprawiając go tym samym w jeszcze większy śmiech. 

— Naprawdę! Każdy nauczyciel robił mi sprawdziany i wystawiał oceny jak w szkole. Po każdym takim sprawdzianie, pamiętam, czekałem zawsze na ojca pod jego gabinetem. Mrużka stawiała mi krzesło przy drzwiach do jego gabinetu, siadałem tam i wierciłem się, czekając, aż wróci z pracy. Często do późna. Kilka razy zdarzyło mi się przysnąć. A kiedy ojciec wracał, pokazywałem mu ocenę i starałem się nie wyglądać na zbyt dumnego z siebie, kiedy delikatnie, bardzo delikatnie kiwał głową i mówił „Tak trzymaj, junior”. 

Słuchając tego, ogarnął mnie dziwny smutek zmieszany z kwaśnym uczuciem sprzeciwu. Przed oczami natychmiast stanął mi dzieciak z przetrzebionymi mleczakami, pod małym, dopasowanym krawacikiem i w podkolanówkach na wzór tych ze zdjęć królewskiej rodziny, kiwający się sennie pod zamkniętymi drzwiami, ściskając w garści pergamin z czerwonym napisem wybitny na samym szczycie. Przez głowę przetoczyło mi się setki urywków radosnych sytuacji, jakie przeżyłam, zanim dostałam list. Tysiące migawek z lasu, łowienia ryb, wyjazdów nad morze, balów przebierańców, zawodów tanecznych, robienia sobie nawzajem dowcipów, szlabanów na miotły, wykradania mamie drobnych z portfela, wypadów do kina, na lody, budowania igloo przed domem. Co pojawiało się w głowie Barty’ego, kiedy wracał myślami do czasów dzieciństwa? Sterty książek i piekielnie nudne muzea. 

— Ça ressemble à un cauchemar. 

— Nie znałem innego życia — rzekł. — Ale ty też nie próżnowałaś. To wszystko — wskazał palcem na jedną z fotografii przedstawiającą mnie i Victora na tle kilku półek uginających się pod ciężarem medali, pucharów i innych nagród — nie wzięło się znikąd. 

Machnęłam ręką. 

— Tańczyliśmy, bo sprawiało nam to frajdę. Rodzice nigdy nas do niczego nie zmuszali. Jak nam się znudziło, to po prostu przestawaliśmy to robić. Ja tak miałam z baletem, Vipi z pływaniem. A ile rzeczy rzuciła Livia! Grała chyba na każdym możliwym instrumencie, chodziła na zajęcia aktorskie w domu kultury… Teraz ma fazę na projektowanie, ale to pewnie też rzuci. To jest całkiem co innego. Co powiedziałby twój ojciec, gdybyś przyszedł i mu oświadczył: „Tato, nie chcę już się uczyć tych wszystkich języków, wolę poczytać komiksy”?

— Powiedziałby, że komiksy czytają głupi i leniwi chłopcy, a ja jestem jego synem i powinienem sięgnąć po Mistrza i Małgorzatę — odparł z cierpliwym uśmiechem. 

— Tu vois. Jak będę miała dzieci, nigdy nie będę ich do niczego zmuszać — stwierdziłam po chwili. — Chciałabym mieć dużo dzieci. Będę super mamą, tak, jak moi rodzice. Chociaż mama jest trochę czepialska… ale w granicach rozsądku. Musi być cierpliwa, bo z taką dzieciarnią każdy by oszalał. Albo przynajmniej ogłuchł. Mama tylko pilnuje, żebyśmy sobie nie zrobili krzywdy. 

— To ile was jest? 

Usiadłam wygodnie na podwiniętych nogach i zaczęłam szperać w stercie fotografii. 

— Siedem — odpowiedziałam i podałam mu czarno-białe zdjęcie z któregoś z wyjazdów nad morze, gdzie na plaży w miejscu ogrodzonym parawanem siedział tłum ludzi ubranych w stroje kąpielowe. — To moja mama… Ładna, co? A to tata. Pracuje w ministerstwie, uczy teleportacji, wystawia jakieś licencje na miotły i tak dalej… Pewnie go znasz? 

— Nie miałem przyjemności. 

— To jestem ja z Vipim, mamy tu chyba z osiem lat… taak, to jeszcze sprzed lania za tamtego wilkołaka — dodałam. — Tu jest Livia, Spajk i Rip… Te gówniaki to Sonia i Tonia, a to już wujek Albin… a nie mówiłam, że brzydal? To jego pierwsza żona Teresa. Rozwiedli się chyba z rok później, teraz Albin ma nową żonę i dwóch malutkich synów. A to są nasi kuzyni: Sabina i Leon. Oni już mają swoje dzieci, Sabiny nie widziałam już dawno, odkąd skończyła Hogwart, pojechała do Australii i tam pracuje. Za to Leon gra w quidditcha, rok temu dostał się do Goblinów z Grodziska. 

Nagle na twarzy Barty’ego rozbłysło coś jakby rozpoznanie i przysunął sobie zdjęcie prawie pod same oczy. 

— Leon Ghost to twój kuzyn? — zapytał z niedowierzaniem. — Kurczę, pamiętam go ze szkoły, był z rok czy dwa ode mnie młodszy, grał jako ścigający Gryfonów… 

— Ano — przytaknęłam z dumą. — Pisali o nim na wakacjach w Quidditch Express

Crouch zdawał się świetnie bawić, oglądając zdjęcia z mojej kupki. Był tak ciekawy fotografii z moich występów, jak ja tych z imprez dla snobów. Śmiał się z kilkuletniej mnie usiłującej kręcić tutu jak hula hopem, był też pełen podziwu, obserwując, jak razem z Victorem — wystrojeni w falbaniaste stroje z innej epoki — wywijaliśmy na parkiecie wśród innych małych par na zawodach tanecznych. 

— Nasza rodzina jest muzykalna — powiedziałam, kiedy przyglądał się zdjęciu z Wigilii z zeszłego roku: tata siedział przy pianinie i wygrywał jakąś kolędę, a reszta śpiewała bezgłośnie dookoła niego. — Tata gra jeszcze na skrzypcach i pięknie śpiewa. Sonia i Tonia są od roku w scholi kościelnej. Właściwie tylko mama fałszuje. 

— A to kto? 

Na widok małego kartonika poczułam w żołądku nieprzyjemne przewracanie. W odróżnieniu od całej reszty zdjęć to jedno było nieruchome, kolorowe i znacznie mniejsze. Zdjęcie odklejone od legitymacji szkolnej, jeszcze z fragmentem czerwonej pieczątki na rogu, przedstawiające na oko dziesięcioletniego chłopca o ładnych, regularnych rysach twarzy i szeroko otwartych, czujnych oczach — bardzo podobnych do moich, ale znacznie ciemniejszych. Nieco dłuższe, kruczoczarne włosy układały się lśniącymi loczkami nad czołem i równo za uszami. 

— Spirydion, mój młodszy brat — odpowiedziałam przytłumionym głosem, ale szybko przywołałam na twarz uśmiech i dodałam z werwą: — Obiecuję, że nie mam już więcej rodzeństwa. 

Mimo wszystko musiał spostrzec tę zmianę, bo nie zapytał więcej o Spirydiona, przeszedł od razu do kolejnej fotografii z kulis — tym razem z wielkiej sceny przepięknie oświetlonej różowymi i pomarańczowymi światłami, gdzie zostałam uchwycona z Sethim trzymającym mnie na barana, tuż przed jednym z występów. 

— To musiało twoich rodziców trochę kosztować — mruknął Crouch. 

— Wpadło trochę złota, chociaż nie powiem, żebyśmy byli na drodze do bogactwa. Na początku jeździła ze mną mama, ale jak przyszło do poważniejszych pieniędzy i umów, tata się tym zajął. Stał się moim menadżerem i w ogóle… A Evan mu pomagał. Bardzo lubiłam te wyjazdy, tata pozwalał mi jeść słodycze na noc… zresztą sam je ze mną jadł… nie musiałam czytać nudnych lektur, nie sprawdzał zadań domowych z matematyki i zawsze był przy mnie. Zawsze, na każdej próbie, żebym czuła się bezpiecznie. I żeby każdy traktował mnie jak należy. 

— Czyli jesteś taką jego małą księżniczką, tak? — zapytał z nutką ironii. 

— Tak, bo mnie bardzo kocha — odparłam. — Na tych wszystkich poważnych konkursach nie jest tak, jak się wydaje. Na scenie to bardzo pięknie wygląda, ale z tyłu… ojcowie nie są ojcami, a mamy nie są mamami. Na backstage’u rodzice są trenerami. Wiem, o co ci chodzi, ale tata nigdy mnie nie rozpieszczał. Dbał też o to, żeby mi się nie poprzewracało w głowie… chociaż to trudne, żeby woda sodowa uderzyła ci do głowy, kiedy dorastasz praktycznie z samymi braćmi… Mieszkamy na wsi, nie mamy takich pięknych tapet na ścianach, ja mieszkam na poddaszu. Mamy sad, grządki, króliki, kozy… ogólnie lubimy zwierzęta. I pełno kurczaków. Mama się tym wszystkim zajmuje. 

Mogłam tak siedzieć, podgryzać słodycze i oglądać zdjęcia w nieskończoność. Zawsze miałam coś do dodania, bo za każdym kryła się jakaś historia. Bardzo szybko zauważyłam, że o ile przez moje życie od zawsze przewijało się mnóstwo znajomych, w życiu Barty’ego było ich jak na lekarstwo. Domyślałam się, z czego to wynikało, ale i tak zapytałam. 

— Przy takiej ilości zajęć nie masz zbyt dużo czasu na życie towarzyskie — odparł bez żalu. — Żeby wybitnie opanować materiał z dwunastu przedmiotów, trzeba się było trochę nagimnastykować. Samo uczęszczanie na wszystkie zajęcia nie było łatwe, ponieważ niektóre z nich na siebie nachodziły. 

— I co, pewnie dali ci zmieniacz czasu — skwitowałam ironicznie. 

— Nie. Na prostsze przedmioty — takie jak mugoloznawstwo, opieka nad magicznymi stworzeniami czy numerologia — chodziłem ze starszym rocznikiem… 

— O, a to kto? — przerwałam mu raptownie, gdy przewrócił stronę albumu i rzuciło mi się w oczy zdjęcie zrobione w Wielkiej Sali, gdzie na tle gadających i wygłupiających się absolwentów Barty z innym chłopcem podrzucali szkolnymi tiarami. 

— Regulus Black. Przez pewien czas trzymaliśmy się razem. 

Zbyt późno dostrzegłam dziwny cień na jego twarzy, bym mogła powstrzymać okrzyk: 

— Regulus! To brat Syriusza Blacka, tak? On zaginął kilka lat temu! 

— Tak, to ten sam. 

Prawie przycisnęłam do fotografii nos. Była czarno-biała i niezbyt dobrej jakości, ale bez trudu wypatrzyłam podobieństwo między braćmi — nawet pomimo zmierzwionych włosów, kolczyków i ciemnego makijażu na twarzy Regulusa. 

— I jaki on jest? — spytałam. 

— Był. Raczej już był. Nie sądzę, żeby Regulus żył. Obaj szukaliśmy Czarnego Pana i przypuszczam, że Regulus zapuścił się tam, gdzie nie powinien — rzekł. — Kiedy zaczynaliśmy szkołę, był dokładnie taki sam jak ja. Wyobrażasz sobie, przeciętny dwunastoletni Ślizgon szuka okazji do nabrojenia albo popisania się przed kolegami, a my przebieraliśmy nogami, kiedy w bibliotece pojawił się kolejny tom Zaklętych liczb. Dopiero kiedy trochę podrośliśmy, zaczął przypominać brata, podczas gdy ja wciąż przebierałem nogami na Zaklęte liczby. No, może tylko trochę dyskretniej. 

— Jaki ten świat mały. Wiesz, że Syriusz Black jest moim ojcem chrzestnym? A najlepsze, że jest też chrzestnym Harry’ego Pottera. Śmieszne powiązanie, nie? Przyjaźnił się z czarownicą, która mnie urodziła. Et je te jure, nieraz się zastanawiałam, czy nie kręcili ze sobą i z tego kręcenia powstałam ja. 

Crouch uniósł w zdziwieniu jasne brwi. 

— Jak to? 

— Daj spokój, moi niby-rodzice to straszne charłaki. Ich nie pamiętam za dobrze, ale za to bardzo dobrze pamiętam, jak mnie karali za używanie magii. Gdyby Bonitus Serpens był moim ojcem, nie potrafiłabym tak czarować. 

Zaczęłam zbierać zdjęcia z podłogi i upychać je może trochę zbyt agresywnie do rozlatującej się brązowej koperty. Barty zgarnął dużą część czarno-białych fotografii i poukładał je równo jedna na drugiej. 

— Zdolności magiczne nie zawsze dziedziczymy po rodzicach. Gdyby było tak, jak mówisz, w czarodziejskich rodzinach nie rodziliby się charłacy, a w mugolskich czarodzieje — odparł, wręczając mi schludny stosik gotowy do schowania. 

Na szczycie widniało zdjęcie, które sprawiło, że resztki uśmiechu spełzły z mojej twarzy. Ostatni portret trzech na oko czternastoletnich dziewczyn na boisku do quidditcha, zrobiony „artystycznie” pod szalonym kątem przez Colina Creeveya. Ja, Sapphire i Darla. Musiał dobrze rozszyfrować moją minę, bo wziął ode mnie kopertę i sam schował do środka to, co zostało na podłodze. 

— Ten smutek nigdy nie minie — powiedział, a jego dłoń, ciepła i delikatna, musnęła mój policzek. — Ale ty nauczysz się z nim żyć. Zobaczysz, jeszcze będziesz miała przyjaciół i to nie znaczy, że o niej zapomniałaś. 

Poczułam łzy kręcące się pod powiekami i musiałam na moment spuścić wzrok. 

— Nie była zwykłą przyjaciółką. Była kimś więcej — odparłam zachrypniętym głosem, skubiąc róg koperty. — Sapphire jest po prostu przyjaciółką, Evan i jej rodzice dobrze się znali, więc tak jakoś się… zakumplowałyśmy. Dopiero przez nią poznałam Darlę, mieszkała z babcią całkiem niedaleko ich rezydencji i też przyjaźniły się praktycznie od urodzenia. I kiedy się poznałyśmy… wtedy jeszcze nie potrafiłam tego określić, ale już wiedziałam, że to było to. 

Uniósł moją głowę tak, żeby musiała na niego spojrzeć. Jedna zbłąkana łza wymknęła się z oka i spłynęła szybko wzdłuż nosa prosto na ciepłą dłoń. 

— Rozumiem cię. Nie powinnaś w tym wieku przechodzić przez rozstanie takiej wagi, ale wierzę, że jeśli tylko jesteśmy na to otwarci, przeznaczona jest nam więcej niż jedna osoba — rzekł. — Kiedy nadejdzie właściwy czas. 

— A dla ciebie nadszedł? 

Nie odpowiedział. 

Biegnąc na drugie piętro te dwie godziny wcześniej, nie spodziewałam się, że to miłe przedpołudnie skończy się na łzach i poważnej rozmowie. A jednak, wychodząc, czułam się niesamowicie lekka. Naprawdę zrozumiana. Po każdej rozmowie o Darli kamień na moich barkach rósł, a w brzuchu pęczniało wrażenie czegoś niedokończonego. Tego domknięcia moich prawdziwych uczuć, którego z jakichś względów bałam się wyznać przed Snape’em, tatą czy nawet Sapphire. Coś podpowiadało mi, że Barty naprawdę rozumiał. 

 

*

 

Choć nie miałam najmniejszych kłopotów z poczuciem rytmu, wkręcić w rytm nauki udało mi się dopiero jakoś w połowie października. Nie miałam pojęcia, od czego to zależało, ale po pierwszym jesiennym zrywie w ciągu września październikowa jesień była zawsze cieplejsza i dużo bardziej łagodna. Słońce, choć już nie tak upalne, niemal codziennie pieściło ogniste korony Zakazanego Lasu, wiatr czule muskał zżółknięte błonia, a boisko do quidditcha było oblegane tak często, jak pozwalał na to nawał prac domowych. 

Nareszcie miałam się czym pochwalić, kiedy w każdy sobotni poranek Livia zjawiała się przy stole Ślizgonów z moją częścią listu od mamy. Pozwoliłam rodzicom odetchnąć od moich szkolnych tarapatów. Od czasu przegranego wyścigu z Pansy nie naraziłam domu na żadne poważne straty (przemilczałam pojedyncze punkty za spóźnienia) i nie zostałam ukarana żadnym szlabanem. A kilka powyżej oczekiwań z eliksirów i kartkówek z transmutacji pozwalało mi spać spokojnie. Szkoła ruszyła na poważnie i trudno było wybrać, kto ciężej pracował — chór czy ja zakopana w książkach. Pogodziłam się z wyborem McGonagall, w czym pomógł mi widok wiecznie zestresowanej i niedospanej Di Bari. Oczekiwanie na koniec października, kiedy to do szkoły miały przybyć delegacje, ciągnęło się boleśnie i sprawiało, że wszyscy bez wyjątku stawali się dziwnie drażliwi. Jedynie ksiądz Jabłuszko — oaza spokoju, zupełnie oderwany od turniejowych problemów — jak gdyby nigdy nic zachęcał młodych do zgłębiania Nowego Testamentu i dyskusji o niedzielnym czytaniu. Patrząc, jak Victor i reszta czwartoroczniaków w sobotni wieczór maszerowała na przygotowawcze spotkania do bierzmowania, z podwójną rozkoszą wyciągałam się w fotelu przed kominkiem… i z trochę mniejszą sięgałam po podręcznik do zielarstwa. 

Ledwo minął pierwszy weekend października, pokój wspólny Ślizgonów przybrał wystrój niemal wyrwany z horroru. Powycinane dynie w różnych kształtach i rozmiarach ozdabiały każdy wolny kąt, girlandy z suszonych liści i pomarańczowych lampek rozwieszono nad kominkiem i opleciono nimi każdą kolumnę, a po sztucznej pajęczynie pokrywającej niemal cały sufit biegały zaczarowane pająki z papieru — jak co roku rozpoczęły się zawody w obrzucaniu nimi tych, którzy najgłośniej piszczeli. Z tego powodu Zabini znacznie rzadziej przebywał w salonie. 

Najbardziej czekałam na halloweenowe zabawy. Zaczarowana tablica ouija, którą przyniosła w zeszłym roku Millicenta, już dawno wszystkim się znudziła, tym bardziej, że nigdy nie udało nam się uzyskać dzięki niej niczego więcej niż poltergeista. Lewitowanie ozdobnych dyń i przewracanie świeczników stanowiło maksimum jego możliwości. W tym roku zdecydowanie najczęściej graliśmy w przywoływanie Midnight Mana. Zbieraliśmy się o północy pod drewnianymi drzwiami w głębi lochu, daleko od gabinetu Snape’a, kładliśmy pod nimi kartki z naszymi imionami, kroplami krwi z palca i płonącymi świeczkami, pukaliśmy w drzwi i na koniec gasiliśmy świeczki. Zabawa zaczynała się w momencie, kiedy niknęły ostatnie płomienie, a któreś z nas otwierało drzwi prowadzące jeszcze głębiej w loch. Zasady mówiły, że po otworzeniu drzwi należało ponownie zapalić świecę, ale znacznie lepiej się bawiliśmy, błąkając się korytarzami tonącymi w całkowitej ciemności. Czy mieliśmy z tyłu głowy to, że mogliśmy się zgubić albo trafić na jakąś pułapkę lub tajne przejście, z którego nie było wyjścia? Oczywiście. Czy ktoś się tym przejmował? Nikt. Nie chodziło tak naprawdę o Midnight Mana czy inną zjawę, tylko o straszenie się nawzajem i skuteczne tłumienie śmiechów i okrzyków. Jedynym demonem, w którego wierzyliśmy, był profesor Snape. I wygrywaliśmy wtedy, kiedy udało nam się nie wywołać go z jego pieczary. A bywało różnie. 

W perspektywie zbliżającej się wizyty delegacji z Beauxbatons i Durmstrangu dzień nauczyciela minął jeszcze bardziej niezauważalnie niż w poprzednich latach. Kolacja czternastego października różniła się od zwykłej tylko tym, że zjedliśmy ją na odświętnych talerzach odświętnymi sztućcami, a ja z Victorem wykonaliśmy na dwa głosy piosenkę Mary Hopkin Those were the days*. W dormitorium wieczorem nikt już o tym nie pamiętał, nawet ja sama. Wszyscy kalkulowaliśmy, jak uczniowie z zagranicy dostaną się do Hogwartu, gdzie będą spali i czy w ogóle gdziekolwiek. To był teraz temat numer jeden i wszyscy bez wyjątku w niego wsiąknęliśmy. 

— Nie ma sensu, żeby siedzieli tutaj cały rok — mówiłam, gdy razem z Sapphire, Malfoyem, Crabbe’em, Goyle’em i drepczącą za nimi Pansy szliśmy kilka dni później na śniadanie. — Je suis sûre, przyjadą, wybiorą, kto ma ich prezentowaci i wrócą do siebie, a potem będą jeździć na zadania. 

Sapphire przytaknęła z taką miną, jakby to było coś najbardziej oczywistego. 

— Przecież muszą się uczyć, niektórzy pewnie będą mieli jakieś ważne egzaminy pod koniec roku — stwierdziła. — Jakiś swój odpowiednik SUM-ów czy owutemów. 

— Chyba że będą się z nami uczyć — wtrąciła Pansy podniesionym głosem, żebyśmy byli w stanie ją dosłyszeć. 

— Zakładając, że będą znali język — odparła ironicznie Kiler. 

— Albo będą mieli takie same przedmioty — dodałam. — Słyszałam, że w Durmstrangu oni się tam uczą czarnej magii, prawda to? 

Ledwo wyłoniliśmy się z lochu, a pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to tłum ściśnięty przy głównej tablicy ogłoszeń. Bezmyślnie jak kury natychmiast tam pobiegliśmy. Crabbe i Goyle bez trudu utorowali nam przejście, choć nie obyło się bez kilku szturchnięć i nieprzyjemnych prychnięć. Poza standardowymi ogłoszeniami dotyczącymi naboru do Klubu Gargulkowego, ogłoszenia o Wszy przypiętego na początku roku przez Hermionę, rozpisanych godzin posiłków czy ciszy nocnej w samym centrum pokiereszowanej tablicy korkowej wisiała krótka, acz widoczna notka nakreślona ręką dyrektora: 

TURNIEJ TRÓJMAGICZNY

W czwartek 30 października o godz. 18.00 przybędą do nas delegacje z Beauxbatons i Durmstrangu Lekcja skończą się o pół godziny wcześniej. Uczniowie odniosą torby i książki do dormitoriów i zbiorą się przed zamkiem, by powitać naszych gości przed ucztą powitalną.

Szybko policzyłam. Został tydzień. Wnętrzności mimowolnie skręciły się ze stresu, choć poza odśpiewaniem hymnu szkoły wraz z resztą chóru nie miałam podczas powitania żadnej istotnej roli. Domyślałam się, że jeśli Di Bari widziała już ogłoszenie, siedziała przy stole zielona i z zaciśniętymi ustami. 

— Na pierwszą noc pewnie zostaną — mruknęłam. — Ciekawe, gdzie będą spać. 

— Może wynajmą im coś w Hogsmeade? — odpowiedział tuż obok Dean. — Tak w ogóle to cześć. 

— Hej… 

— Thomas, to nie wiesz, że delegaci zajmą wieżę Gryffindoru? — usłyszałam dobiegający zza pleców kpiący głos Dracona. — A Gryfonów mają przenieść do lochów, będą spać na korytarzu w śpiworach. 

— O, w takim razie zaklepuję miejsce na ziemi zaraz obok twojej matki. 

— Od mojej matki to ty się odwal i leć szukać swojego ojca w mugolskiej melinie… 

Deana bardzo lubiłam, a Malfoya ani trochę, więc wybór był prosty — odwróciłam się do Ślizgona i już otworzyłam usta, żeby mu powiedzieć, że jako pół-fretka nie powinien nikomu wypominać rodziców, ale spostrzegłam kołyszącą się u szczytu schody rudą czuprynę Rona. Szturchnęłam Sapphire i zaczęłam się przepychać z powrotem w stronę Wielkiej Sali. 

— No co? — warknęła, rozcierając bolące miejsce. 

— Ron idzie — mruknęłam. — A jak Ron, to i Hermiona… 

— No i co? 

Udało nam się wydostać z tłumu. Przyśpieszyłam kroku na tyle, żeby nie wyglądało to zbyt podejrzanie. 

— Vipi zemścił się za Fay Dunbar i powiedział Hermionie, że zdecydowałam się zostać twarzą jej Wszy. Może zapomni do czwartku, ale póki co muszę jej unikać… 

— To może czas wykazać się asertywnością? 

— A, daj spokój. Mogę jej albo powiedzieć, żeby spieprzała na bambus, albo kupić plakietkę z Wszą. Nie ma nic pomiędzy. O kurwa, gapi się, chodź szybciej…! 

Stół Ślizgonów okazał się najbezpieczniejszym schronieniem. Na wszelki wypadek zlustrowałam okolice drzwi, ale Hermiony nigdzie nie było. Zapewne Harry i Ron — podobnie jak my zainteresowani zbiorowiskiem — od razu skierowali swoje kroki do tablicy ogłoszeń. 

Afisz od Dumbledore’a jeszcze bardziej podsycił już i tak buzującą ekscytację. Mnie cieszył i jednocześnie stresował jeszcze jeden fakt: w Hogwarcie miał się pojawić skrawek reprezentacji mojej historii. Uczniowie z Beauxbatons. Dwa lata temu, kiedy opadły pierwsze emocje związane ze szkołą, jako dwunastolatka przebyłam krótki, acz intensywny epizod, jaki przeżywają chyba wszystkie adoptowane dzieci. Obsesyjnie szukałam informacji na temat moich biologicznych rodziców. I choć bardzo się tego wstydziłam, nie potrafiłam powstrzymać szperania w aktach. Nawet specjalnie dorobiłam się szlabanu, licząc, że McGonagall zleci mi jakieś przepisywanie. Niestety zostałam odesłana prosto do Filcha i zamiast zamkniętych akt przez pół wieczora segregowałam jego kolekcję środków czyszczących. Pamiętam, jak bardzo się bałam, że Victor albo Livia dowiedzą się, że szukałam informacji o Serpensach, dlatego w poszukiwaniach w sekrecie przed wszystkimi towarzyszyły mi Darla i Sapphire. Niewiele się dowiedziałam. Tylko tyle, że skoro oboje całą swoją młodość spędzili we Francji, musieli uczyć się w Beauxbatons, a Melania na ostatni rok — nie wiedzieć czemu — dzięki wymianie przeniosła się do Hogwartu. Widziałam ją na kilku fotografiach w klasie chóru. I to nie dlatego, że chciałam mieć z Serpensami coś wspólnego. Po prostu chciałam wiedzieć. 

Rodzice chyba w końcu sami się domyślili, bo bez żalu — jak chciałam wierzyć — pomogli mi poznać Spirydiona. 

Wielkie sprzątanie, które Filch urządził mi podczas szlabanu w łazience prefektów, było jedynie preludium do tego, co zaczęło się dziać na tydzień przed wizytą delegatów. Zbroje na korytarzach błyszczały i przestały skrzypieć, poznikały nawet pajęczyny zwieszające się z sufitu w lochach, a woźny wyszorował kilka najbrudniejszych portretów. Wszyscy myśleli tylko o Turnieju, nawet ja, choć początkowo starałam się udawać wyniośle obojętną. Nawet w liście do Syriusza większą część kartki poświęciłam na swoje dywagacje. A wiedziałam, że kogo jak kogo, ale Blacka temat Turnieju Trójmagicznego mógł szalenie zaciekawić. Gdyby takie zawody odbywały się za jego czasów w Hogwarcie, byłby pierwszą osobą, która zrobiłaby wszystko, żeby wziąć w nich udział. 

O ile przez cały miesiąc w szkole panowała atmosfera przyjemnego, nieco nerwowego oczekiwania, we środę dwudziestego dziewiątego października wszyscy chodzili napięci jak guma od majtek. Na transmutacji straciłam dwa punkty „za gadanie”, choć zwykle McGonagall stosowała kilka upomnień i ostatecznie uciekała się do straszenia dodatkową pracą domową. 

— A ty? Stresujesz się? — zapytałam Barty’ego późnym wieczorem, rozłożona wygodnie w jego fotelu pod oknem. — Teraz zacznie się już na poważnie. 

Czekałam u niego na lekcję astronomii i bawiłam się białą, niepodpisaną kopertą, która zawierała odpowiedź na mój list sprzed tygodnia, w którym — jak Syriuszowi — rozwodziłam się nad tym, co działo się ze względu na trzydziesty października. 

— Cały czas jest „na poważnie” — odparł głosem Moody’ego. — Nie myślę o tym. Staram się wykonywać swoje zadania jak najlepiej. 

Popatrzyłam na niego wzrokiem szczeniaka i wygięłam usta w przesadnie płaczliwym grymasie. 

— Pewnie nie będziesz miał teraz czasu, żeby uczyć mnie Imperiusa — dodałam smutno. 

— Staram się nie łamać raz danego słowa — odparł rzeczowo, nie podnosząc oczu znad rozłożonej przed nim wyjątkowo długiej pracy domowej, prawie ciągnącej się po podłodze. Mogłam się założyć, że została napisana ręką Hermiony. — A zakładam, że skoro Czarny Pan wyraził zgodę na twoją naukę, będzie oczekiwał rezultatów. 

— Ciekawe, jak wyglądał wcześniej — mruknęłam z zadumą. — Et, tu sais, przed tym, jak zniknął. 

— Nie wiem. Pierwszy raz zobaczyłem go w ramionach Glizdogona, kiedy pojawił się w progu naszych drzwi — rzekł i na moment zaprzestał pisania, a czarne oko zaszło mu mgłą. Wspominał. I musiało to być najszczęśliwsze wspomnienie od bardzo wielu lat, bo uśmiech, jaki zabłąkał się na jego wargach, był podobny do tego, kiedy pokazywał mi zdjęcia matki. — Nie tak go sobie wyobrażałem, ale właściwie… nie miałem w głowie żadnego konkretnego obrazu Czarnego Pana. Zawsze wydawał mi się bezcielesny jak jakaś boska istota. 

— Myślisz, że będziemy do siebie podobni? — zapytałam nieśmiało. — Albo czy będzie podobny do mojej matki? Skoro jest jej bratem… 

— Nie sądzę, żeby Czarny Pan był podobny do siebie sprzed trzynastu lat — odparł po chwili zastanowienia. — To, co pozwoliło mu uzyskać cielesną powłokę… i to, co sprawi, że odzyska ciało, to jest bardzo czarna magia. Możemy się zastanawiać, ale nigdy tego nie pojmiemy. 

Wrócił do notowania, ale ja nadal rozmyślałam. Słońce już dawno zaszło, lecz w sypialni jedynym źródłem światła była cienka świeca na stoliku do kawy, przy którym Barty sprawdzał wypracowania, więc kiedy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zaczęłam bezmyślnie obserwować jakąś postać krzątającą się po ciemku w okolicy grządki z dyniami. Pewnie Hagrid doglądał swoich sklątek. Słychać było tylko ciche, przerywane od czasu do czasu skrzypienie pióra. Próbowałam sobie wyobrazić, jak Voldemort mógł wyglądać przed zabiciem Potterów. Czy był wysoki, czy niski? Moi rodzice oboje byli bardzo wysocy i szczupli, ale ja miałam niecałe metr czterdzieści i od zawsze uchodziłam za krasnala. Czy nosił długie włosy jak wielu starszych czarodziejów, czy preferował nowoczesne fryzury? I czy w ogóle cokolwiek preferował? W przeszłości starałam się o tym nie myśleć, bo zawsze kończyło się to niezbyt przyjemnym dysonansem. 

Zawsze mogłam go po prostu zapytać. 

 

~*~

 

Ja podczas pisania poprzedniego rozdziału: kurczę, za dużo wydarzeń w jednym, następny raz muszę napisać mniej. 

Ja podczas pisania tego rozdziału: *10k*

Postaram się naprawdę trochę skracać, bo też zależy mi na tym, żeby to betowanie jakoś szybciej szło. Jednak teraz będę miała pewnie znów chwilę przerwy, bo zaczął się nowy miesiąc i chciałabym go poświęcić na Syrmione.

29 komentarzy:

  1. ~Cam.
    7 sierpnia 2008 o 14:18

    Hej! Jak zwykle super notka :) Trochę śmieszna xD Czekam na nową notkę i miłej pielgrzymki :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 14:37
      Dziękuję, mam nadzieję, że pielgrzymka będzie… ehm… miła ;/

      Usuń
  2. ~emily h.
    7 sierpnia 2008 o 14:28

    Hej super, rozdział ! Proszę żebyś napisaała jutro rozdziaaął ;]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 14:38
      Może napiszę, a na pewno 15 rozdział będzie dość interesujący xD

      Usuń
  3. ~Łapa
    7 sierpnia 2008 o 15:15

    notka mi sie oczywiscie bardzo podoba :) i baaardzo proszę zebys napisala jutro pliiiis!!! [historia-hr]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 20:50
      Chyba się przemogę… Nom, napiszę raczej jutro, ale nie będzie taka długa, bo muszę się nacieszyć jeszcze paccem, który mi się już niedługo kończy T.T xD

      Usuń
  4. Maya98
    7 sierpnia 2008 o 15:18

    Ty mi nie mów „sorry za spam” tylko pisz sensowny spam! mogłabyś chociaż powiedzieć co sądzisz o ikonkach albo o moim blogu. Ale, dobrze, wybaczę :) Co do twojego bloga: bardzo interesujące :D czekam na kolejny Rozdział. :) {Nutty-Cream}

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 20:51
      Heh, jak na razie to trochę do mnie treść nie dociera, ale dzięki xD

      Usuń
  5. Maya98
    7 sierpnia 2008 o 15:18

    Ty mi nie mów „sorry za spam” tylko pisz sensowny spam! mogłabyś chociaż powiedzieć co sądzisz o ikonkach albo o moim blogu. Ale, dobrze, wybaczę :) Co do twojego bloga: bardzo interesujące :D czekam na kolejny Rozdział. :) {Nutty-Cream}

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 20:52
      Oki, już dotarło xD Więc dobrze ! Piszę : to jest SPAM xD jestem wychowana na spamowaniu xD

      Usuń
  6. ~Brooke Davis
    7 sierpnia 2008 o 15:26

    Mam nadzieje, ze niedlugo pojawi sie rozdział 15. Nie mge sie doczeka;] Pisz syzbciutko new;] Czyzby Malfoy byl zakochany?’ http://www.ne-tree-hill,blog,onet,pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 20:53
      Zakochany? A może on chce mieć tylko taką sławną i utalentowaną wokalnie i magicznie Sophie w swojej ”kolekcji”? xD

      Usuń
  7. ~Aga
    7 sierpnia 2008 o 15:29

    no… przeczytałam… spoko… [ b-m-l]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 20:53
      xD Potraktowałaś moje info dosłownie ? xD heh xD

      Usuń
  8. ~Gonia
    7 sierpnia 2008 o 16:10

    No nawet ci to idzie… ;) w sumie notka nie najgorsza ;P Pozdrawiam – Gonia (dramione-draco-i-hermione)

    OdpowiedzUsuń
  9. gabika138@onet.eu
    7 sierpnia 2008 o 17:45

    Nowa notka na violet-riddle.blog.onet.pl. Zapraszam!

    OdpowiedzUsuń
  10. Gryffonka
    7 sierpnia 2008 o 19:09

    Bardzo fajny rozdział. Ciekaw jak Sophie ich powita ^^. Czekam na next ;D A i jeszcze coś: w sobotę wyjeżdżam i nowy rozdział pojawi się 15 sierpnia. Chyba, że Onet nawali to będzie dopiero ok. 25 sierpnia ^^ Pozdrawiam, Opowiesc-Gryffonki ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 20:57
      xD ja idę na pielgrzymkę ! OMG, nie będę mieć kompa przez 4 dni i na dodatek stracę pacca ! Miałam na 5 dni [od dzisiaj] i mi się skończy… xD

      Usuń
  11. ~AdriaAnnkA
    7 sierpnia 2008 o 20:17

    hym.. zaszła chyba jakaś pomyłka, bo ja pierwszy raz widze tego bloga na oczy a powiadomiłaś mnie o nowej notce;D No nic bloga fajny op. też mi się spodobało i tym razem prosze abyś mnie powiadomiła ;)www.rodzinka-potterow.blog.onet.pl i zapraszam na drugiego bloga http://www.pamientnik-lilyanne-evans.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 20:58
      Dziękuję, dodam Cię do linków xD w sumie to się nie dziwię, że pierwszy raz mojego bloga widzisz, bo na tym polega SPAM xD

      Usuń
  12. sandra112@amorki.pl
    7 sierpnia 2008 o 21:25

    To ja idę z Tobą! xD A co do notki to kiedy wydasz książkę? ;] Buziaki :*:*:*Nicole ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 sierpnia 2008 o 12:32
      Nicole… nieładnie tak publicznie mówić o mojej książce xDD nie wiem kiedy wydam, najpierw muszę ją skończyć, ale na razie mi się nie chce xDD

      Usuń
  13. ~Kumiko
    7 sierpnia 2008 o 21:36

    Fajny rozdział. stpo! Suuuper rozdział. (mogla bym tak przez cały czas, ale mój słownik j.Polskiego, jest ograniczony do minimum…^^”) Nie moge się doczekać newsa.Pozdro :)

    OdpowiedzUsuń
  14. ~dream
    8 sierpnia 2008 o 19:22

    suuuper jak zawsze xD

    OdpowiedzUsuń
  15. Brillen
    7 września 2008 o 18:57

    Co znaczy ‚godnie’?I w jakim sensue?xD Hmm…Musi być ciekawie xDlg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 września 2008 o 17:51
      Heh, jak Snape się do czegoś przyczepi, to w końcu Sophie to zrobi xD Prawdę mówiąc, to Sop ma do niego słabość xDD

      Usuń