3 sierpnia 2008

12. Anioł stróż

— Gównodziałek — mruknęłam znad miski płatków z mlekiem. 

— Nie potrafisz poprawnie wypowiedzieć „wstrząsający”, ale słowotwórstwo opanowałaś do perfekcji — dotarło do mnie zza pleców, a sekundę później w maleńkiej plamie mleka na blacie wylądowała drobna koperta. 

Odwróciłam się do Livii i spostrzegłam ją ze skrzyżowanymi rękami na piersiach i oskarżycielsko zmrużonymi oczami. Ślizgoni siedzący najbliżej powkładali nosy w swoje śniadania, a grzywka Sapphire zniknęła całkowicie za stronami Proroka Codziennego

— Od mamy, super, dzięki.

Uniosłam kopertę opisaną dużymi, okrągłymi literami i nerwowo schowałam do kieszeni, ale Livia nie ruszyła się z miejsca. Poczułam na szyi pełznący powoli rumieniec. Dla niepoznaki uśmiechnęłam się zaczepnie i uniosłam brwi. 

— Od mamy, ciekawe, czy będzie tak „super”, kiedy się dowie, że włóczysz się po nocy po błoniach. 

Gorąco z szyi błyskawicznie objęło mi całą twarz. 

— Coo? Nie chodzę po nocach na błonia. Leżę grzecznie w łóżku, Sapphire może potwierdzić… 

Zza gazety dobiegło nas niepewne, potakujące chrząknięcie, ale siostra nawet nie zaszczyciła tamtej spojrzeniem. Po lewej stronie ust pojawiła się delikatna, niebieska żyłka świadcząca o kończącej się cierpliwości. Przy naszej części stołu rozległy się gdzieniegdzie ciche chichoty. 

— Dobra, dobra,  wychodziłam raz czy dwa, ale tylko biegałam i nigdy to nie było w nocy — dokończyłam szybko, unosząc ręce w geście obronnym. — Biegałam, muszę ćwiczyć… Tata kazał. Możesz go zapytać. 

Mierzyłyśmy się przez dłuższą chwilę spojrzeniami — ja niewinnym i potulnym, ona bacznym, nieprzystępnym. Żyłka koło jej ust ciemniała z sekundy na sekundę coraz bardziej, aż Livia skinęła sztywno głową i opuściła ręce. 

— Jeszcze raz zobaczę cię po zmroku na zewnątrz, napiszę do mamy i się przekonasz, co to gównodziałek, jak dostaniesz wyjca — wycedziła. 

Na te słowa poruszyłam ironicznie brwiami. 

— O, czyli kogoś jeszcze nie było wieczorem w dormitorium? — zawołałam za nią, ale siostra już odwróciła się na pięcie, machnęła długim blond kucykiem i pomaszerowała szybko w stronę stołu Gryfonów. 

Malfoy, Nott, Crabbe i Goyle zaczęli rechotać, a Pansy wymieniła złośliwe uśmiechy z Millicentą i obie wykrzywiły mi się paskudnie. Kiedy klapnęłam ciężko z powrotem na swoje miejsce, Sapphire odłożyła gazetę i głośno wypuściła powietrze przez usta. 

— La vache… co ona taka od rana… normalnie jak osa — mruknęłam, próbując utrzymać luzacki uśmiech na twarzy, przy czym chichoty Pansy i Malfoya nie były ani trochę pomocne. — Pewnie się dalej wścieka o te wakacje… 

Nachyliłam się nad miseczką, zagarnęłam na łyżkę sporo nasiąkniętych jeszcze ciepłym mlekiem czekoladowych płatków i wpakowałam je wszystkie do ust. Zawsze toczyłyśmy o to z Darlą zacięty bój: najpierw płatki czy mleko, a samo mleko ciepłe czy zimne? Darla upierała się przy zimnym mleku lanym na płatki, ale ja nie dawałam się przekonać. Jedynym właściwym sposobem spożywania płatków z mlekiem było podgrzanie mleka, do którego należało wsypać tyle płatków czekoladowych, aż utworzyła się górka wystająca. 

— W tym roku zamiast stolicy był obornik z kozami? — zapytała Pansy. — Ojej, jak mi przykro. 

Wydęła złośliwie usta w groteskowym, płaczliwym grymasie i przejechała palcem od oka w kierunku podbródka, imitując płynącą łzę, a Draco parsknął w swój talerz. 

— Gówno cię to obchodzi, Parkinson — odpowiedziałam obojętnie, nawet na nią nie patrząc, ale w sercu poczułam bolesne ukłucie. 

Żeby ukryć zmieszanie, sięgnęłam do kieszeni po list od mamy. Kiedy chciała skontaktować się z nami wszystkimi, chowała małe koperty do jednej dużej i wysyłała to do Livii — z naszej trójki tylko w jej przypadku istniała stuprocentowa szansa, że nie zgubi listów i nie zapomni o ich przekazaniu, zresztą Livia lubiła czuć, że rządzi. 

W małej, grubej kopercie znalazłam kartkę pergaminu złożoną czterokrotnie. Tekstu nie było dużo, ale Bes miała duże, ładne pismo — podobnie jak tata, Livia i Victor. Oni wszyscy stawiali równe, eleganckie litery i była to kolejna rzecz, którą się od nich różniłam. Moje listy wyglądały niedbale, pełno w nich było skreśleń i błędów ortograficznych, od kiedy zgubiłam swoje czternaste samopoprawiające pióro. Czasami sama nie potrafiłam siebie przeczytać. 

 

Sophie —

Pani Pomfrey pisała o Twoich zębach. Jak się teraz czujesz? Pamiętaj, że w razie czego możesz zawsze do niej pójść. Potrzebujesz czegoś? Możesz robić sobie zimne okłady na dziąsła, jeśli będzie bardzo swędziało, możesz użyć zaklęcia Glacius na szklance wody, pamiętaj tylko, żeby lód zawinąć w chusteczkę. Pisałam do Dumbledore’a, gdyby potrzebna była konsultacja uzdrowiciela, powiedz pani Pomfrey, kogoś zorganizuje. 

Jak szkoła? Pamiętaj, żeby systematycznie się uczyć i robić wszystkie zadania domowe. NIE WAGARUJ, obecność na zajęciach daje Ci już 50% wiedzy, a nawet jeśli czegoś nie zapamiętasz, to przynajmniej wiesz, czego musisz się jeszcze pouczyć. 

Buziaki, 

mama

PS. Zapisaliśmy dziewczynki na konie, Sonia już pierwszego dnia spadła i złamała rękę. Nic jej nie jest! Przez resztę godziny udawała, że nic jej nie boli, tak bardzo chciała dokończyć lekcję. 

 

Uśmiechnęłam się do listu i jeszcze dwukrotnie przeczytałam post scriptum, chociaż pierwsza część wiadomości spowodowała w moim żołądku nieprzyjemne gniecenie. Po fragmencie o szkole i systematycznej nauce ledwo przesunęłam wzrokiem. Średnio raz na miesiąc dostawaliśmy z Vipim niemal jednakowe przypomnienia przemycone gdzieś w środku listu — ja z naciskiem położonym na spóźnianie i pyskowanie, Victor na dogadywanie i prace domowe, a było wielce prawdopodobne, że od przyszłego roku liczba podobnych wstawek się podwoi. 

Sens trajkotania Pansy jakoś omijał moje uszy, słyszałam tylko rechoczącego Malfoya i wiercącą się na krześle Sapphire. Nadal czułam nieprzyjemny uścisk w sercu, ale za żadne skarby nie mogłam pozwolić, by Parkinson zauważyła, że jej słowa jakoś mnie dotknęły. Nie wiedziałam, jak w innych domach, ale relacje wśród Ślizgonów bywały szorstkie. A ja nie robiłam nic, by starać się je załagodzić. To Darla łagodziła. Ja dokładałam do pieca. Sięgnęłam do plecaka po pióro, atrament i pergamin. Z nadzieją przegrzebałam wszystkie kieszenie, ale poza licznymi paragonami sprzed kilku miesięcy, połamanymi stalówkami i kilkoma kartami z czekoladowych żab nie znalazłam nic wartościowego. 

Cóż, tym razem już pamiętałam, że na reszcie powinnam napisać łącznie. 

Nakreśliłam odpowiedź w kilku dłuższych zdaniach. Ani słowem nie odniosłam się do sugestii o wagarach, choć kusiło mnie, żeby wspomnieć o aktualnie stuprocentowej frekwencji, ale nie chciałam prowokować. Był to grząski grunt, w szczególności kiedy chodziło o historię magii. Dla świętego spokoju przytaknęłam w sprawie zębów, przysięgając sobie, że za żadne skarby świata nie zapytam pani Pomfrey o uzdrowiciela, choć pod wpływem świądu miałabym zagryźć Pansy Parkinson we śnie. Ostatecznie i tak wszyscy by na tym zyskali. 

Schowałam liścik z powrotem do koperty od mamy i zakleiłam zaklęciem. Mój wzrok powędrował do stołu Gryfonów; bez trudu wypatrzyłam górującą nad większością głowę Livii. Płatki aż wywróciły mi się w żołądku na myśl, że będę musiała dać wiadomość przy wszystkich. Przez jakiś czas próbowałam po ruchach jej kucyka wywnioskować, czy była wściekła ogólnie, czy tylko na mnie, kiedy przy nauczycielskim podeście zauważyłam sekwencję niezdarnych ruchów. To Moody wszedł właśnie do Wielkiej Sali prosto przez drzwi przylegającego do sali pokoiku. Przeciskanie się między zajętymi krzesłami i ścianą w jego wykonaniu nie wyglądało na ani łatwe, ani szybkie. I choć miałam z tyłu głowy, że pod toporną powłoką krył się ktoś zupełnie inny, poczułam ukłucie satysfakcji. Opadł na wolne miejsce obok Dumbledore’a i mruknął coś. Dyrektor natychmiast podjął temat i zaczął opowiadać, żywo gestykulując. Zwykłe oko Moody’ego powędrowało za ręką w kierunku dzbanka z czymś parującym, drugie zaś zaczęło strzelać gdzieś po stole Gryfonów, tak, jak poprzednio oba moje. 

Pomyślałam o liście niezmiennie spoczywającym w kieszeni płaszcza w sypialni i wypełniła mnie mieszanina dzikiej radości, ciekawości i niepokoju. Z trudem powstrzymałam się przed poderwaniem się na równe nogi i szaleńczym biegiem do dormitorium, w zamian za to grzecznie zebrałam z powierzchni mleka resztkę czekoladowych muszelek. Zimne i rozmoknięte. 

Jeszcze będzie na to czas. 

Aż mnie roznosiło, żeby tam zajrzeć, jednocześnie zżerał mnie stres podobny do oczekiwania na sprawdzian, na który nie przeczytałam lektury. 

Czyli powinnam być przyzwyczajona, a jednak nawet na samą myśl zaczynały pocić mi się dłonie. 

Nie śpieszyło mi się na lekcje, przed transmutacją miałam porządne okienko. Myślałam, żeby pożyczyć miotłę od Bletchleya i polatać z Victorem nad jeziorem, ale wiedziałam, że bratu nie będzie chciało się wychodzić na deszcz. Z nadzieją jeszcze raz poderwałam głowę — przez zaczarowany sufit płynęły szare chmury, a krople uparcie zacinały. Co więcej, miałam wrażenie, że lało mocniej niż pół godziny temu. 

— Co robimy? — zapytała Sapphire i również podniosła głowę. Pełne wargi wydęły się z dezaprobatą. — Podobno Hagrid wyhodował coś paskudnego, myślałam, że pójdziemy zobaczyć… 

— Paskudnego? — wtrąciła się Pansy, a jej mopsowata twarz wykrzywiła się w obrzydzeniu. — To są jakieś potwory! Ten przygłup zrobił jakieś krzyżówki i teraz każe nam się nimi opiekować. Jedna mnie poparzyła! 

— Sklątki tytanowybuchowe czy jakoś tak… Vipi mówił. 

— I kto tu jest przygłupem, co? — zapytała Sapphire i obie zaśmiałyśmy się złośliwie. 

Zabrałyśmy plecaki, Kiler sprzątnęła z talerza jeszcze jedno jabłko i zostawiłyśmy niezadowoloną Pansy wśród zbierających się do wyjścia Ślizgonów. Przy drzwiach zrobiło się tłoczno, bo jeszcze nie wszyscy opanowali plany lekcji i zatrzymywali się, żeby przestudiować harmonogram. Właśnie w takiej pozycji — zgarbionego i z nosem w pergaminowej rozpisce — zastałam Victora stojącego z Neville’em u stóp głównych schodów. Podbiegłam do nich (Sapphire miała dostatecznie długie nogi, żeby iść spokojnie) i wspięłam się na trzeci stopień, żeby zajrzeć bratu przez ramię. 

— Mamy kupę czasu, patrz, zaczynamy transmutacją — powiedziałam i szturchnęłam czubkiem palca pierwszą kolumnę z listą przedmiotów. Każda z nich świeciła na inny kolor, a nagłówki z dniami tygodnia mieniły się na złoto i brokatowo. — A, nie, to tylko ja i Sapphire, wy macie zielarstwo i Hagrida w deszczu, jak mi przykro. Ale bajer, dlaczego twój plan lekcji tak świeci? 

Victor popatrzył na mnie z ukosa. 

— Hermiona go zaczarowała, spójrz, każdy przedmiot ma inny kolor. Obrona na niebiesko, zielarstwo na zielono… 

Stojący obok Neville wydał z siebie pełne rezygnacji westchnienie. 

— O nie, zapomniałem rękawic na zielarstwo — jęknął. Pobladł, kiedy zahaczył wzrokiem o zegar wiszący nad drzwiami wejściowymi. — Znów się spóźnię…! 

I popędził schodami na górę, zanim zdążyłam pomyśleć, że mogłabym przywołać rękawice z wieży Gryfonów. Otworzyłam usta, żeby za nim zawołać, ale chłopak zniknął w korytarzu, skąd chwilę później dobiegł nas stłumiony hałas żelastwa upadającego na kamienną podłogę. 

— Hermiona mówiła, co to za zaklęcie? — zainteresowała się Sapphire, ale Vipi nie zdążył jej odpowiedzieć, bo jakaś ogromna siła wepchnęła się między nas i uderzyła go z całej siły w plecy. 

Aż plasnęło. 

Ową olbrzymią siłą okazała się być ręka Lisy — ręka zupełnie zdradliwa, bo długa i przeraźliwie chuda, nie wyglądała na taką, która potrafiła przywalić z wielką mocą. Turpin pojawiła się z Arielką i na twarzach obu czaiły się jednakowe podstępne uśmieszki. 

— Aua! Będę miał siniaka — wymamrotał Vipi i spróbował niezdarnie pomasować się dłonią po bolącym miejscu między łopatkami. 

— I co, jak kwitnie twój romans z Dunbar? — zagadnęła go Lisa. 

Victor natychmiast rozejrzał się wokół spanikowany, ale w holu i na schodach panował taki gwar, że sami ledwo się słyszeliśmy. 

— Ciiicho! — syknął i na wszelki wypadek odwrócił się plecami do Wielkiej Sali. — Dawno nie słyszałem bardziej nielogicznego pomysłu… nic dziwnego, skoro wy go wymyśliłyście… Nie ma żadnej pewności, że Pietsch zapisze się do chóru, może co najwyżej zabronić tego Fay, za to jest sto dwadzieścia procent szansy na to, że oberwę, kiedy Pietsch usłyszy, że mam wobec niej… niecne plany

Zarumienił się na samo brzmienie tego słowa. 

— Przynajmniej spróbuj — poprosiła Ariel, łypiąc na niego szczenięcymi oczami. — Nawet nie musisz nic robić, my rozpuścimy plotki, zobaczysz, pójdzie samo… 

— Najwyżej podejdziesz do niej razy czy dwa, poprosisz o temat pracy domowej z wróżbiarstwa… 

— Nie chodzę na wróżbiarstwo… 

— Wszystko jedno, to z zaklęć — ciągnęła Lisa. Jej lodowate, błękitne oczy płonęły. — Albo zapytasz, czy pożyczy ci Historię Hogwartu, widziałam, że ma taką ładną, ilustrowaną. 

Pod wpływem perorowania Lisy i Arielki opór na twarzy Victora bladł, aż w końcu całkowicie ustąpił wraz z pionową zmarszczką między brwiami. Naciskałyśmy na niego tak głośno i tak długo, przekrzykując się karykaturalnie jedna przez drugą, aż w końcu przycisnął obie ręce do uszu i potrząsnął głową. 

— Dobra, dobra! Zgadzam się! — wybuchnął, ale nie zabrzmiał wcale głośniej od zgiełku panującego w sali wejściowej. — Tylko już się zamknijcie… 

— Ha! — wykrzyknęłyśmy jak na komendę. 

— Ale ostrzegam — dodał, celując w nas palcem — że jeśli dostanę po gębie, to będzie wasza wina. 

Arielka i Lisa roześmiały się perliście, a ja poklepałam brata po ramieniu, zanim zeskoczyłam z najniższego stopnia. 

— Z trudem, ale jakoś damy sobie radę. 

Nie wyglądał na zachwyconego, kiedy zmierzał na zielarstwo, ale nie dziwiłam mu się. Sama nie byłabym zadowolona, narażając się prawie dwumetrowemu osiłkowi, ale na szczęście Fay nie lubiła dziewczyn. 

Przez cały dzień nie mogłam się skupić. To znaczy… nie mogłam się skupić bardziej niż zwykle. Moje myśli krążyły uparcie wokół Barty’ego i raz po raz uciekały do lochów i do płaszcza wiszącego niepozornie przy drzwiach jednej z dziewczęcych sypialni. Na transmutacji jakoś umknął mi temat pracy domowej, podczas obiadu nie byłam za bardzo rozmowna i cały czas zerkałam w stronę stołu nauczycielskiego. Moody gawędził z Dumbledore’em i McGonagall, obserwowany przez Snape’a. Jego wzrok — zupełnie jak mój — taksował go o wiele za często, niż można byłoby to uznać za naturalne, ale nie dostrzegłam w nim niechęci jak w przypadku Lupina czy Lockharta. 

Numerologię skończyłam z ujemnymi punktami za rozmawianie na lekcji, ale przejęłam się tym jeszcze mniej niż zwykle, zwłaszcza że za karną odpowiedź przy tablicy wpadł zadowalający. Żałowałam, że pośpieszyłam się z tym listem do mamy, ale zawsze lubiłam zostawiać sobie w zanadrzu dobre oceny, kiedy na światło dzienne wychodziły nędzne z kartkówek. 

Przynajmniej nie musiałam się tłumaczyć z ujemnych punktów jak Victor. Bycie w domu innym niż Livia miało same plusy, żadnych minusów. 

Po odwaleniu absolutnego minimum na jutrzejsze zajęcia do kolacji została mi dobra godzina. Miewałam „naukowe zrywy” i to był właśnie jeden z nich. Lubiłam później siadać na kanapie, przeglądać najnowszy numer Quidditch Express i od czasu do czasu zerkać na kolegów ślęczących do dwudziestej drugiej nad esejami. A następnego dnia ślęczałam i ziewałam razem z nimi. 

Do sowiarni szłam na lekko trzęsących się nogach jak przed spotkaniem z kimś, przed kim musiałam się gęsto tłumaczyć. A okazało się, że na szczycie czekały tylko sowy. Dziesiątki par żółtych i pomarańczowych oczu śledziły z ciekawością, jak stawiałam obie stopy na szerokim parapecie, które później znikały ponad górną częścią kamiennej framugi okna. 

Nie byłam silna, ale miałam zwinne dłonie, a magia pomogła utrzymać się przy ścianie, kiedy palce szukały wyrw i wystających kamieni. Robiłam to już tyle razy, że po dwumiesięcznej przerwie wspięcie się po ścianie na dach zajęło mi zaledwie krótką chwilę. Prostując się, poczułam znajomy, przyjemny skręt wnętrzności, kiedy zachwiałam się na wietrze. Dach był stromy, ale dostatecznie płaski, by można było na nim stać bez trzymania się pręta z proporcem, o ile nie miało się lęku wysokości. Usiadłam na czarnej, omszałem dachówce i wyciągnęłam przed siebie nogi tak, by zaprzeć się nimi wygodnie o kamienną obramówkę. Przez dłuższą chwilę podziwiałam panoramę Hogwartu, ale bardzo różniła się od tej, którą zapamiętałam. Róż zmienił się w nieprzeniknioną szarość, chorągwią szargał zimny wiatr. 

Nie mogłam uwierzyć, że korony drzew — teraz nieco zżółknięte i przerzedzone — były tymi samymi koronami, które oglądałyśmy z Darlą kilka miesięcy temu. Jeszcze żyły liście pamiętające dwie czternastolatki na dachu sowiarni. Pamiętały ich śmiechy, łzy, pocałunki… pamiętały lepiej niż ja, choć to ja się śmiałam, płakałam, całowałam. Zamknęłam oczy, siłując się z drżącymi ustami i pieczeniem pod powiekami. Obrazy sprzed trzech miesięcy wydawały się tak nierzeczywiste, przykryte mgłą czasu, jakby od tamtych wydarzeń minęło dwadzieścia lat. 

Nawet nie wiedziałam, jak to jest pamiętać coś sprzed dwudziestu lat. 

Szybko otarłam twarz, ale nie było na niej więcej łez. Dotyk szorstkiego płaszcza skutecznie mnie otrzeźwił. Sięgnęłam do kieszeni — zniknęły wszystkie kulki z folii aluminiowej po kanapkach z zeszłego roku, w środku była jedynie koperta. Niepozorna, leciutko pożółkła, nieopisana. A jednak dotyk pergaminu budził nieopisane, podniosłe uczucia, jakby koperta zawierała list od papieża albo królowej angielskiej. Przesunęłam palcem wzdłuż górnej klapy. Nie była nawet zapieczętowana jak wszystkie koperty z ważnymi pismami, które przychodziły do rodziców, kiedy jeszcze podpisywali umowy z wytwórniami w moim imieniu. Przerwałam tę podniosłą chwilę, szybkim ruchem rozrywając pergamin. Po gabarytach koperty spodziewałam się w środku krótkiej wiadomości, ale ta zawierała dwie złożone na pół kartki z bardzo cienkiego, niemal półprzezroczystego papieru. Wystarczyło zetknięcie mojej dłoni, by śnieżnobiałe strony zaczerwieniły się dużymi, strzelistymi literami. List był wykaligrafowany w całości ładnym, równym pismem, a mnie pierwsze, co przyszło do głowy, to jakim cudem stworzenie, które widziałam w fotelu w domu Crouchów, mogło posłużyć się piórem w ten sposób. 

Stworzenie. Mój wuj

Wciąż czułam się dziwnie, formułując to słowo w głowie. 

 

Możesz mu zaufać. Jest bramą do mojego powrotu. Pokładam w nim wszystkie moje nadzieje, jak i w Tobie, że będziesz potrafiła udowodnić, że jesteś tak dojrzała, jak przewiduję. Nadchodzi czas, na który przygotowywał Cię Evan. 

Jak wiesz, wszystko to wydarzyło się z mojego polecenia, abyś była gotowa na to, co ma się wydarzyć. Liczyłem, że kiedy ten moment nadejdzie, to on Cię do mnie przyprowadzi, ale niestety stało się inaczej. Evan był moim najbliższym przyjacielem i tylko jemu mogłem powierzyć zadanie znalezienia Ci najlepszej rodziny, na jaką zasługujesz. To z nim dzieliłem największe sekrety, dzięki czemu w końcu mogliśmy się odnaleźć — ja i Ty. Dzieliliśmy wspólnie wiele przygód, o których wtedy nie mógł Ci opowiedzieć, bo byłaś jeszcze dzieckiem. Teraz dojrzałaś i kiedy znów się zobaczymy, opowiem Ci o podróżach do dalekich krajów, gdzie można zgłębić magię tak potężną, o jakiej w Hogwarcie nikomu się nie śniło. Ty też będziesz mogła tego wszystkiego doświadczyć, tak, jak doświadczył tego Evan. Miał pozostać Twoim aniołem stróżem do momentu, aż nie wyzdrowieję i będę mógł stać się Twoim nauczycielem i mentorem, tak, jak kiedyś Armand mógł się nim stać. Evan wykonał swoje zadanie wzorowo, chroniąc Cię, ale pragnął jak najszybciej mnie odnaleźć, dlatego zginął. I należy za tę śmierć odpłacić, pamiętaj, z czyjego rozkazu to się stało, z czyjej różdżki padł Evan i pod czyim płaszczem się ukrywał. Dopóki nie odzyskam dawnej potęgi, masz nowego stróża, trzymaj się go. Pamiętaj, że cokolwiek dla niego robisz, robisz też dla mnie. 

Peu importe ce qu’il va se passer, tu ne seras pas seule. 

 

Mój anioł stróż. Podobało mi się to określenie. Przeczytałam je na głos i na sam dźwięk tych słów moje serce zalała rozkoszna słodycz, coś, czego już dawno nie czułam w związku z Rosierem. Nie potrafiłam przebić się przez nienawiść do Moody’ego, choć za tamtym murem znajdowała się nietknięta przez czas kraina szczęśliwości. Wszystko, co sprawiało, że czułam się błogo. Oreżnów, mama, tata i l’oncle Evan, jak zwykłam go nazywać, kiedy jeszcze mówiłam wyłącznie po francusku. On mówił bardzo płynnie i pięknie śpiewał, to wystarczyło pięcioletniej Sophie, żeby skraść jej serduszko. Zawsze powtarzał, że znajomość jednej rzeczy rozwiązuje jeden problem, a znajomość języków — wszystkie. I najpierw uczył mnie angielskiego, a kilka lat później oklumencji. Z pierwszego rodzice bardzo się cieszyli, o drugim nie mieli pojęcia. To był nasz sekret, jeden z wielu, a ja wciąż pamiętałam, jaka duma rozpierała mnie niczym powietrze dmuchany balonik, kiedy Rosier zjawiał się w Oreżnowie i wychodziliśmy na spacer rozmawiać o naszych sprawach. Dla kilkuletniej Sophie było to niczym więcej ponad wspólnymi wypadami do kina, na które czasami zabieraliśmy Victora, spacerami z owczarkiem niemieckim nad rzeką, ale teraz uświadomiłam sobie, że on nie znalazł się w moim życiu przypadkiem. Został wybrany na anioła stróża i pewnie gdybym wierzyła w Boga, mogłabym sobie wyobrażać, że miał przy mnie trwać, jak trwał za życia. A pewnego dnia… pewnego dnia, w niedzielę przed wyjściem do kościoła — jak co rano — przyleciała sowa z Prorokiem Codziennym, a w Proroku z pierwszej strony biła groza, która spowodowała, że mama upuściła na podłogę cały gar rosołu. Oni dowiedzieli się z tego artykułu, że Evan Rosier był śmierciożercą, a ja, że już nigdy l’oncle Evan nie przyjdzie. 

Nie pamiętałam następnych dwóch tygodni. I przestałam chodzić do kościoła. 

Teraz mogłam myśleć o tym ze względnym spokojem, choć była to pierwsza strata, której naprawdę doświadczyłam. Nigdy nie tęskniłam za kobietą, która mnie urodziła. O biologicznym ojcu właściwie nie myślałam, ich obecność istniała w mojej głowie na równi z obecnością tych wszystkich ludzi, których mijało się regularnie na poczcie albo w kolejce do przychodni. I choć nigdy mi tego nie powiedział, czułam, że właśnie dzięki Rosierowi znalazłam się u Ghostów. Naprawdę był moim aniołem stróżem. 

Wyciągnęłam z plecaka zeszyt i długopis — na dachu łatwiej było mi napisać odpowiedź mugolskimi przyborami, niż pierdolić się z piórem i kałamarzem. Było bardziej niż pewne, że rozlałabym na siebie cały atrament. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio tak stresowałam się wymyśleniem odpowiedzi. Miałam całą masę pytań. Przerywałam co chwila, obgryzając plastikową końcówkę długopisu, aby jak najlepiej dobrać słowa. Poznał nas z Armandem — pisałam. Więc w pewnym sensie uratował mi życie, bo później, kiedy zachorowałam, wyzdrowiałam dzięki Armandowi. A teraz muszę co tydzień chodzić do pani Pomfrey i do Snape’a na kontrolę zębów. Pewnie się boją, że nie będę potrafiła nad sobą panować i zagryzę kogoś we śnie, ale to nie jest prawda. Jeżeli kogoś zagryzę, a znalazłoby się kilka osób, zrobiłabym to z celowo i z pełną świadomością. 

Przepisałam gotowy tekst i jeszcze raz przeczytałam całość przed włożeniem go do koperty. Zwykle nie dbałam o to, by moje listy wyglądały porządnie. Nie dbałam o formę grzecznościową, o datę na szczycie po prawej stronie… a może to było po lewej? Ale tym razem zależało mi, żeby wypaść jak najlepiej. Pierwszy raz pojawiła się iskierka nadziei, że ktoś, z kim łączyło mnie pokrewieństwo, pojawi się w moim życiu… kiedy już odzyska krew, ciało i wszystko inne. Kochałam mamę, tatę, całe rodzeństwo bez wyjątku, nawet Livię, ale kogoś, z kim dzieli się więzy krwi, nie można tak łatwo usunąć ze swojej przyszłości. Z czułością dotknęłam płaszcza w okolicy serca. Choć dzieliło nas setki kilometrów, wiadomość, którą trzymałam w wewnętrznej kieszeni, dawała mi poczucie bliskości, jakiej doświadczałam, pisząc z rodzicami. Ale to szło w parze z czymś jeszcze. Z ekscytacją towarzyszącą robieniu czegoś zakazanego. Jak palenie papierosów albo wymykanie się wieczorami na dach sowiarni. 

Ześlizgnęłam się po ścianie, kiedy zaczęło robić się ciemno. Co prawda słońce było jeszcze dość wysoko, ale ciemne, deszczowe chmury nad horyzontem całkowicie zalepiły niebo i nie było mowy o widowiskowym zachodzie. Niezbyt ostrożnie zsunęłam się najpierw na kamienny podokiennik, a później ciężko zeskoczyłam na podłogę. Słoma stłumiła odgłos skoku, ale i tak kilka ptaków zatrzepotało w panice skrzydłami i rzuciło się do ucieczki. 

Miałam gotowy list. I przynajmniej trzydzieści sów do wyboru. 

A mimo to poszłam prosto do gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią. Pora kolacji zbliżała się wielkimi krokami, bo w zamku pałętało się więcej uczniów. Miałam ochotę się zakameleonować, cały czas mając z tyłu głowy obawę, że z moim szczęściem pierwszą osobą, na którą wpadnę na drugim piętrze, będzie Livia, ale o dziwo nic takiego się nie wydarzyło. Zapukałam i wycofałam się na tyle, by nikomu nie przyszło do głowy, że moja obecność w tamtym miejscu była jakkolwiek powiązana z Moodym. W zasadzie nie miałam gwarancji, że w środku kogoś zastanę. A jednak po dobrej minucie usłyszałam zbliżające się kroki. Kroki człowieka, który utykał. Drzwi skrzypnęły cicho na starych zawiasach, a przy framudze pojawiła się szpetna, znienawidzona gęba. 

— Wchodź — ledwo udało mi się dosłyszeć. 

Brak zaskoczenia na jego twarzy musiał wynikać z szalonego oka. Natychmiast się odsunął, pozostawiwszy drzwi uchylone na tyle, bym mogła wsunąć się do środka. Zrobiłam to niechętnie i automatycznie zwolniłam kroku, kiedy zamek kliknął sugestywnie. Niby wiedziałam, że potworna anatomia skrywała kogoś innego, zupełnie mi przyjaznego, ale i tak utrzymałam stosowny dystans. 

Ze wzrokiem wbitym w ścianę zagaiłam jako pierwsza. 

— Napisałam odpowiedź. 

Sięgnęłam do plecaka i wyciągnęłam w stronę mężczyzny zaklejoną kopertę. Dłoń mi zadrżała i automatycznie wzmocniłam uścisk, kiedy ręka Moody’ego zabrała list. Crouch obejrzał go dokładnie i zamachał różdżką, ale nie było się do czego przyczepić. Brak odbiorcy, adresu, w zamian za to zaklęcia ochronne, których używałam do korespondencji z Syriuszem. Poczułam przypływ satysfakcji, kiedy przez czoło Szalonookiego przebiegł cień uznania. 

— Wiesz co i jak — mruknął i schował list do jednej z licznych kieszeni płaszcza wiszącego na oparciu krzesła. 

— Ano — odparłam i spróbowałam uśmiechnąć się zaczepnie, ale wargi z jakiegoś powodu miałam odrętwiałe. — Zdarza mi się. Chociaż… nie obraź się, ale przerażasz mnie i budzisz we mnie obrzydzenie. 

Odpowiedział mi niepasującym do topornej twarzy uśmiechem. 

— Zdziwiłbym się, gdybym nie budził — odparł chrapliwie. — Ale chyba nie większe od Szalonookiego? 

Tym razem to ja się roześmiałam. Bariera nieco osłabła, na tyle, bym odważyła się przejść jeszcze kilka kroków i przysiąść sztywno na krawędzi biurka, co nie było łatwe z powodu ilości sprzętów zalegających na blacie. 

— On jest tylko poziom wyżej — zażartowałam i objęłam się ramionami. Nie potrafiłam ze spokojem znosić spojrzenia szalonego oka. — Wyślesz? 

Skinął głową. 

— Wyślę. 

Przez moment obserwowałam, jak niezgrabnie krzątał się przy mniejszym stoliku, na którym uzbierał się już zacny stosik pierwszych — jak przypuszczałam — prac domowych. Do tej pory widziałam ten gabinet w dwóch odsłonach — narcystycznej galerii portretów z wizerunkiem Lockharta oraz dziwacznego połączenia antykwariatu ze sklepem zoologicznym, kiedy urzędował tu profesor Lupin. Wyglądało na to, że i w tym roku gabinet nauczycielski znajdował się jak najdalej od tego, czego uczeń mógł spodziewać się po takim gabinecie. Pomimo uchylonego okna w pokoju było aż duszno od ilości mebli i bibelotów. Tak dziwacznych urządzeń nie widziałam jeszcze nigdzie i u nikogo, nawet na Pokątnej, a większość z nich — niedbale poupychana po komodach i witrynach — wyglądała na unieszkodliwioną. Popękany fałszoskop, ale nie badziewie sprzedawane w Hogsmeade. Ten był pokraczny i duży, tak samo oparte o ścianę rozbite lustro, które niczego nie odbijało, widziałam w nim jedynie mgłę i jakieś poruszające się ciemne kształty. Liczne wciąż nierozpakowane eliksiry rypnięte razem z czymś, co przypominało zwykłe radio z mnóstwem kolorowych pokręteł, a pod oknem wielki kufer.

— Trzymasz go gdzieś tutaj, pod ręką, prawda? — zapytałam nieśmiało, a Crouch skinął głową. — Nie boisz się, że ucieknie? 

— Jest pod wpływem takich zaklęć, że prawdopodobnie nie odczuwa nawet upływu czasu — odparł i przysiadł na krześle, bo sztuczna noga widocznie dawała mu się we znaki. 

Nagle wypełniła mnie silna, niemal obsesyjna chęć rozmawiania o Moodym, choć każdy, kto znał prawdę, wiedział, że temat eks-aurora był dla mnie tematem tabu. Jeszcze raz rozejrzałam się po gabinecie, spoglądając przez dłuższy czas na kufer, a potem na sporą gablotkę zawaloną kartonami pełnymi książek, ale żaden mebel nie wyglądał na taki, który mógł pomieścić osobę gabarytów Szalonookiego. 

— Co z nim zrobisz? Po wszystkim… 

Brzmienie mojego głosu zaskoczyło nawet mnie samą. W zdrowym oku Moody’ego rozbłysł niepokój. 

— To, co rozkaże mi nasz pan — odpowiedział równie cicho. Wbiłam wzrok w trampki, ale i tak czułam na sobie tamto intensywne spojrzenie, wwiercające się oskarżycielsko prosto w pierś. — To jeszcze nie ten moment, Sophie. Nadejdzie, ale musisz jeszcze trochę poczekać. 

Zrozumiałam, co chciał mi tym przekazać. Natychmiast przywołałam na twarz tak szczery uśmiech, na jaki byłam w stanie sobie pozwolić, owładnięta tą niebezpieczną pokusą. Wzruszyłam lekko ramionami. 

— Przecież wiem — odparłam beztrosko, ale po wyrazie jego twarzy poznałam, że to go nie przekonało, więc poszerzyłam uśmiech. — Nic nie mówię, tak tylko pytam… z ciekawości. Ale mógłbyś mu ode mnie sprezentować Cruciatusa… albo dwa… A, właśnie, tak sobie pomyślałam… ta nienawiść działa w dwie strony. 

— To znaczy? 

— Długa historia… kiedyś ci opowiem — mruknęłam, zsuwając się z biurka. — Pójdę już, nie mogę się spóźnić na kolację. Moja siostra dostała ostatnio jakiegoś pierdolca na punkcie kontroli i węszy. 

Pożegnał mnie krótko, a zamek kliknął cicho, sugerując zgodę na wyjście. Wyślizgnęłam się na korytarz szybko i sprawnie, raz-dwa i wmieszałam się na schodach w mały tłumek Krukonów maszerujących do Wielkiej Sali. Choć wiedziałam, że nie mogłam niczego zrobić, wciąż byłam jak w transie. Ale czy… ta myśl wydawała się zupełnie surrealistyczna… czy gdyby — teoretycznie — natrafiła się sposobność, byłabym w stanie to zrobić? 

Zrobić co

Zabić… 

Zabić Moody’ego. 

 

*

 

Fantazjowałam o tym jeszcze przez jakiś czas, ale ów temat póki co musiał pozostać w strefie marzeń. Barty chyba musiał wziąć sobie do serca to, co powiedziałam przed wyjściem, a okazja do zademonstrowania niechęci Moody’ego nadarzyła się we czwartek podczas drugiej lekcji obrony przed czarną magią. Nauczyciel już w progu zapowiedział krótką wejściówkę, która skończyła się zabraniem mi kartki wcześniej niż reszcie uczniów i nagrodzeniem szlabanem za ściąganie. Choć wiedziałam, że to tylko gra, a godzinę czy dwie szlabanu spędzę zapewne w jego gabinecie, poczułam delikatne ukłucie irytacji. 

— Złośliwy chujek — szepnęłam do Sapphire zajętej przerysowywaniem z tablicy szczegółowych zasad działania Imperiusa ujętych w kolorowym diagramie. — Może by zrobić użytek z tej lekcji, zaczarować Malfoya i przekonać go, żeby nasrał Moody’emu do butów? Albo raczej do buta… 

— Cicho — syknęła. Z jakiegoś powodu nie rozbawił ją mój żart, bo zmarszczyła brwi i pochyliła się jeszcze niżej nad swoim pergaminem. — Nie gadaj i pisz, bo usłyszy i stracimy przez ciebie punkty. 

— Ojej, wielce… c’est un énorme problème… — mruknęłam pod nosem, ale też zajęłam się notatkami. — Od kiedy się przejmujesz jakimiś punktami… 

Ale Sapphire okazała się jebaną wieszczką, zanim opisałam pierwszy z czterech okręgów Imperiusa. Zza pleców usłyszałam narastające rytmiczne stukanie laski, urwane akurat przy mojej ławce, a na blacie pojawił się masywny cień. 

— Czy panienka Serpens zanotowała wszystko, że znalazła trochę czasu na pogaduszki z koleżanką? — zadudnił zwodniczo uprzejmy, ochrypły głos. Sapphire poruszyła się niespokojnie po mojej lewej stronie. 

Zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Zamilkło nawet skrzypienie pióra Hermiony siedzącej dwie ławki przed nami, a wszystkie głowy — Gryfonów i Ślizgonów — odwróciły się jak na komendę. Wyprostowałam się i rzuciłam Moody’emu prowokujące spojrzenie.

— Panienka Serpens ma rzadką zdolność robienia dwóch rzeczy na raz: pisania i rozmawiania — odpowiedziałam kąśliwie; poczułam gorąco płynące wolno do policzków, ale głos nawet mi nie zadrżał. 

Spodziewałam się wściekłego grymasu, ale twarz nauczyciela wykrzywił złośliwy uśmieszek, naciągając blizny i czyniąc z niej jeszcze bardziej przerażającą karykaturę. 

— Zatem proszę wykorzystać ten niespotykany dar do pisania i skupiania się na tym, co panienka pisze — odrzekł i uniósł coś, na co do tej pory nie zwróciłam uwagi. Kosz na śmieci. — I wypluć gumę. 

— Ale… pani Pomfrey… 

— Guma. 

Podniósł kosz jeszcze wyżej i zabębnił w niego sękatym paluchem. Głucha cisza wręcz kłuła w uszy. Czując na sobie naglące spojrzenia całej klasy, pochyliłam się i wyplułam gumę, a tamten jak gdyby nigdy nic wrócił do spacerowania między ławkami. Kosz na śmieci odfrunął grzecznie na swoje miejsce przy drzwiach. Uczniowie błyskawicznie wrócili do przepisywania, ale zaleciało mi jeszcze kilkoma tłumionymi chichotami i rzuconym pośród nich nazwiskiem Serpens. Płonąc na twarzy, zaczęłam wściekle opisywać drugi okrąg. 

— Mówiłam — doleciało do mnie gdzieś z lewej strony. 

— Ach, ferme-la… — bąknęłam. 

Nie do końca tego się spodziewałam, ale mogłam przyznać Barty’emu jedno — odegrał swoją rolę doskonale, bo pod koniec lekcji aż się we mnie gotowało. W tamtym momencie ciężko było mi nie widzieć w nim eks-aurora. 

— Quel con, nie wytrzymam! — narzekałam do Sapphire, kiedy po dzwonku prędko opuściłyśmy klasę. Co prawda przed zaklęciami miałyśmy długą przerwę, ale chciałam jak najszybciej uciec — może niekoniecznie przez samym Moodym, ale nie miałam ochoty oglądać uśmieszków Gryfonów. Lavender i Parvati nie omieszkały przepuścić okazji do zrobienia głupich min, kiedy nas mijały. — I jeszcze ten szlaban… ja naprawdę nie ściągałam, przecież obrona przed czarną magią to mój konik. 

— To prawda, nie powinien upokarzać cię przed całą klasą, pewnie wie, że pani Pomfrey dała ci te gumy nie bez powodu — przyznała Kiler. — Ale ty też nie powinnaś mu w ten sposób odpowiadać. 

— Bez jaj, dał mi szlaban za coś, czego nie zrobiłam. To niesprawiedliwe. Już wolałam Lockharta, przynajmniej było się z czego pośmiać… 

— Nie jest taki zły — wtrącił cicho Neville. Wciąż był lekko spięty, ale nie wyglądał już na tak przerażonego, jak po poprzedniej lekcji. — Poszedłem do niego w tamtym tygodniu na herbatę i nie był wcale taki straszny. 

Obie z Sapphire jak na komendę wytrzeszczyłyśmy na niego oczy. 

— Byłeś u Moody’ego? W gabinecie?! — wykrzyknęła Kiler, a Neville pokiwał głową. 

— To czemu się nie chwalisz, chłopie? 

— A, tak jakoś… — mruknął, zaskoczony tym niespodziewanym przypływem uwagi. Uśmiechnął się skromnie do swoich stóp i zaczął grzebać w nadpalonej torbie. — Pogadaliśmy sobie chwilę, powiedział, że rozmawiał o mnie z panią Sprout… a potem pożyczył mi książkę. 

Zabrałam od niego najbardziej przeciętnie wyglądające i nieinteresujące czytadło, jakie byłam sobie w stanie wyobrazić — Magiczne Rośliny Wodne Morza Śródziemnego. Starając się za bardzo nie krzywić, szybko przekartkowałam rozpadający się wolumen, zatrzymując się na ułamek sekundy na dwóch czy trzech losowych obrazkach roślin. Grzbiet był złamany, a zżółknięte kartki wyglądały na mocno używane, choć nie miałam pojęcia, kto i w jakim celu mógł to czytać. 

— Oh, c’est fascinant… vraiment… — mruknęłam, ale Longbottom chyba nie wyczuł ironii w moim głosie, bo wciąż się uśmiechał. 

— Prawda? — ucieszył się. — Profesor Sprout powiedziała mu, że interesuję się trochę magicznymi roślinami… i że jestem naprawdę dobry z zielarstwa, naprawdę! I profesor Moody pomyślał, że to może mnie zainteresować. 

Na widok zarumienionej ze szczęścia, nieco onieśmielonej buzi Neville’a poczułam w sercu przyjemny, ciepły uścisk. Nie miałam pojęcia, co — i czy w ogóle — miało się za tym kryć, ale nawet jeśli służyło to czemuś niegodziwemu, powtórzenie słów jego ulubionej nauczycielki było zwyczajnie bardzo miłe. Lubiłam Neville’a. I Barty’ego też. A po tym lubiłam go jeszcze bardziej. Może i książka była nudna jak diabli, ale nie mogłam się nie uśmiechnąć, widząc Neville’a tak uradowanego. 

Usłyszałam głośne Hej! i piekący cios wylądował prosto na moim ramieniu. Aż syknęłam. 

— Kurde, a mogłem się z kimś założyć, że dostaniesz u Moody’ego szlaban jeszcze przed końcem września… Co tam macie? 

— Patrz, jaka ciekawa książka — odpowiedziałam z przejęciem. — Neville chętnie ci ją pożyczy, jak tylko skończy, mówię ci, lektura wyrwie cię z kapci. 

Wcisnęłam bratu w ręce Magiczne Rośliny Wodne Morza Śródziemnego i po jego minie poznałam, że wydała mu się tak samo fascinant, jak mnie. Na pełen zapału uśmiech Gryfona odpowiedział jakimś koślawym grymasem. 

— O czym rozmawialiście? — zapytała Sapphire. 

— A, o różnych rzeczach. Opowiadał trochę o pracy aurora, trochę o moich rodzicach… Kiedyś razem pracowali. Nie jest taki zły ten Moody. Mógłby tu zostać na drugi rok. 

— A ja mam nadzieję, że wróci Lupin — powiedział Vipi. 

— Po tym, co wyciekło? — prychnęłam. — Nie ma szans. 

— Społeczeństwo robi się coraz bardziej tolerancyjne, a przecież profesor Lupin nigdy nas nie skrzywdził — wtrącił Longbottom. — Gdyby nie Snape, nikt by nie wiedział, że coś jest nie tak. 

Rozmawialiśmy tak jeszcze przez kilka minut, aż dotarliśmy do głównych schodów i musieliśmy się rozdzielić — ja z Sapphire dalej korytarzem na trzecim piętrze na zaklęcia, a Neville i Victor na pierwsze piętro schłodzić emocje na historii magii. Trudno było mi oderwać myśli od tego, co powiedział Neville. Wiedziałam, jak skończyli jego rodzice. Wylądowali w Świętym Mungu na oddziale dla obłąkanych, bo Bellatriks Lestrange z jakiegoś powodu nie pozbawiła ich życia. Czy nie zdążyli, czy okazali im niezrozumiały akt łaski — nie miałam pojęcia. Ile Cruciatusów Barty’ego było w tym wszystkim? Czułam, że upłynie jeszcze wiele wody, zanim odważę się zapytać. 

Niemniej jednak… Zapraszać na herbatę syna swoich ofiar — wydawało mi się to co najmniej sadystyczne. 

Język obcy był ostatnią lekcją, jaka przypadała na czwartek. Mogłam powiedzieć o Hogwarcie wiele rzeczy, ale musiałam przyznać jedno — wybór języków do nauki prezentował się imponująco. Pierwszy raz żałowałam, że mogłam wybrać tylko jeden. Z angielskiego, francuskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, łaciny i rosyjskiego ja zdecydowałam się na ten ostatni. Trochę z sentymentu, a trochę dlatego, że znałam cyrylicę i potrafiłam się przedstawić — tylko tego zdążyłam nauczyć się od Armanda, zanim zniknął. Wpisując się na listę całych sześciu osób zainteresowanych tym przedmiotem, idiotycznie się łudziłam, że kiedy ponownie się spotkamy, moja znajomość jego natywnego języka jakoś zagrzebie wieloletnią przepaść między nami. Kiedy widzieliśmy się ostatni raz, byłam dzieckiem. Wiele od tamtego czasu się zmieniło, ale sentyment pozostał. A ja nadal uczyłam się rosyjskiego, jakby to miało coś zmienić. 

Po całym dniu intensywnych zajęć nareszcie mogłam oddać się słodkiemu lenistwu. Świetnie się bawiłam, siedząc w fotelu, z Glorią na kolanach, nogami wyłożonymi na stoliku do kawy i obserwując, jak moi koledzy główkowali nad dziennikami snu na wróżbiarstwo. Największą satysfakcję miałam ze skwaszonej miny Pansy, która jeszcze bardziej upodabniała ją do mopsa — Parkinson obrzuciła mnie bardzo złośliwym spojrzeniem, kiedy wychodziłyśmy z klasy Moody’ego, więc z czystym sumieniem mogłam jej dzisiaj życzyć upierdliwych do interpretacji snów. 

— Na co komu wróżbiarstwo? — komentowałam. — Widzicie, nawet Hermiona Granger zmądrzała i w porę zrezygnowała. Trzeba było wziąć sobie runy. Co to za filozofia wykuć na pamięć kilka wzorków… 

— Jakim cudem taki zapychacz może być tak czasochłonny? — zapytała zdesperowana Pansy, a Millicenta wydała z siebie potakujące burknięcie. 

— Zróbcie to, co wszyscy — rozległo się za naszymi plecami. Irytujące przeciąganie sylab i arogancka nuta w tonie mogły zwiastować tylko jedną osobę. — Wymyślcie. A nie odgrangerowujecie głupoty. 

— Co robimy? — zapytał Blaise, podnosząc na Malfoya nieprzytomny wzrok, ale tamten nie odpowiedział. 

Usiadł na kanapie obok Sapphire i położył rękę wzdłuż oparcia tak, że spoczęła tuż za jej plecami. Wystarczył jeden rzut oka, żeby odczytać ze zmienionej twarzy Ślizgonki ożywienie i zakłopotanie na raz. Jak ognia unikała mojego wzroku, ale powstrzymałam się od komentarza. Uśmiechnęłam się tylko lekko, zwłaszcza że Parkinson również zawiesiła na nich oko i nie wyglądała na ani trochę zadowoloną. 

— A ty co — zagadnął Malfoy i rozparł się wygodnie z nogą założoną na nogę. — Masz czas się tak rozsiadać? Nie śpieszy ci się do księcia z białą szmatą? 

Putain! Szlaban! 

Ani trochę nie dałam po sobie poznać, że na śmierć o nim zapomniałam. 

— A ty masz w ogóle na czym siedzieć? — zakpiłam przesadnie słodkim głosikiem, ale zaczęłam zbierać swoje rzeczy z okrągłego stolika. — Victor mówił, że ostro cię przypiekła jedna ze sklątek Hagrida. Podobno poszło na obie strony i pani Pomfrey zaleciła pieluchomajty. 

Blaise i Millicenta zarechotali, Sapphire przytknęła dłoń do ust, żeby nie parsknąć śmiechem. Oczy Dracona zwęziły się w szparki, ale ten nadal pozował na pewnego siebie. I nawet nieźle mu szło, bo nie drgnęła mu nawet tleniona brew. 

— Możesz sobie to wyobrażać, kiedy będziesz skrobać fugi z grzyba w męskim kiblu — rzucił obojętnie, kiedy wstałam i strąciłam z kolan niezadowoloną Glorię. 

Środkowym palcem pokazałam mu, co o tym myślałam, ale Malfoy już był zajęty zaglądaniem Sapphire w notatki, więc okręciłam się na pięcie i pomaszerowałam do holu. Zegar nad kominkiem, który pojawił się w zasięgu wzroku, powiedział mi, że byłam już pięć minut spóźniona. Ale nie biegłam. W końcu nie miałam szlabanu u prawdziwego Moody’ego. A gdyby nawet, powinnam była zostać w dormitorium jeszcze przez kwadrans. 

Książę z białą szmatą czekał na mnie w sali wejściowej u stóp schodów. Filch stał z rękami wciśniętymi do kieszeni połatanych spodni, a noga podrygiwała mu niecierpliwie. Jeszcze przez sekundę łudziłam się, że nie czekał na mnie, ale kiedy nasze spojrzenia się spotkały, woźny wyprostował się i sarknął nieprzyjemnie: 

— Oto i jest nasza gwiazda. Wiesz, dziewczyno, która godzina? 

— Tam jest zegar, ale mogę powiedzieć, jeśli… 

Urwałam, widząc, jak wybałuszył nabiegłe krwią oczy. 

Ach, Filch. Skłamałabym, jeśli bym powiedziała, że się stęskniłam. Nienawidziłam jego cuchnącego smażoną rybą kantorku, a jego kotka była chyba jedynym zwierzęciem, które darzyłam czystą nienawiścią. Zresztą ze wzajemnością. Bardzo szybko się zorientowałam, że wcale nie szliśmy do gabinetu Moody’ego, kiedy woźny skręcił w lewo za schodami i zaprowadził mnie do swojego biura. Tak to nazywał, ale ciasnej kanciapie bez okien bliżej było raczej do trochę większego składzika na miotły. 

Zrezygnowana omiotłam wzrokiem zagracony pokoik. Bywałam tu gościem częściej, niż bym tego chciała, a jako że Filch nie przepadał za zmianami, znałam układ jego kantorka na pamięć. Całą ścianę naprzeciwko drzwi zajmowały metalowe szuflady, w których woźny zgromadził przez lata całą bezużyteczną dokumentację tego, kto ile razy cisnął łajnobombą, przeglądał i układał alfabetycznie — Fred i George mieli dla siebie całą oddzielną szufladę opatrzoną naklejką z ich nazwiskiem. Szafkę z napisem Skonfiskowane i wysoce niebezpieczne otaczał gruby łańcuch. Niezmiennie zalatywało smażoną rybą, choć na biurku ustawionym w centralnej części pokoju nie walały się żadne resztki. 

— Weasleyowie już ci przetarli szlaki. 

Wyciągnął z szuflady dwie księgi — starą, rozlatującą się i nową, oprawioną w błyszczącą skórą — i cisnął je na przygotowany wcześniej mały stoliczek w kącie. 

Dobrze wiedziałam, co robić. Nie był to mój pierwszy taki szlaban i zapewne nie ostatni. Usiadłam na piekielnie twardym krześle i bez słowa zabrałam się za przepisywanie. Była to lista skonfiskowanych przedmiotów zakazanych i wcale mnie nie zdziwiło, że większość z nich należała do Weasleyów. Filch posiedział ze mną dłuższą chwilę, składając i rozkładając na biurku jakieś papierzyska, ale w końcu go to znudziło i zostawił mnie samą. Ani myślał się opowiadać. Kiedy tylko zamek kliknął, rozpłaszczyłam się na niewygodnym blacie i zaczęłam ziewać. Gdyby nie ból ręki, pewnie usnęłabym z twarzą w kałamarzu. Co jakiś czas odwracałam się, by spojrzeć na zegar nad drzwiami, ale wskazówki poruszały się w ślimaczym tempie. 

A woźny nie wracał. 

Nie bez trudu przepisałam już ze czterdzieści przedmiotów; osoba, która robiła to przede mną, miała paskudne pismo, jeszcze gorsze od mojego — koślawe, kulfoniaste litery miejscami były nie do rozczytania, ale nie przejmowałam się możliwymi błędami w nazwiskach. Prawdopodobnie nikt poza Filchem i biedakiem, któremu przyjdzie to przepisywać za pięćdziesiąt lat, nigdy tu nie zajrzy. 

Jeszcze raz zerknęłam na zegar. Pół godziny do kolacji. 

Westchnęłam, a moja głowa opadła z hukiem na otwartą księgę. Oczy piekły mnie od ostrego światła lampy i wytężania wzroku. Wyprostowałam się, jeszcze raz ziewnęłam szeroko i zaczęłam się rozglądać. Szafki otoczone łańcuchem były pierwszą i jedyną jakkolwiek interesującą rzeczą w tym pomieszczeniu. Z przyjemnym skurczem w okolicy żołądka podkradłam się na ugiętych nogach do metalowej kolumny i szarpnęłam za uchwyt jednej z szuflad. Oczywiście nic to nie dało, ale proste Alohomora rzucone na nią i na ciężką kłódkę rozwiązało sprawę. Łańcuch zsunął się na podłogę. Po charłaku nie spodziewałam się wymyślnych magicznych sztuczek w obawie przed ciekawskimi dzieciakami. Zresztą istniały niewielkie szanse na to, że któryś z uczniów chciałby znaleźć się z własnej woli w biurze Filcha. Jeszcze raz pociągnęłam za zaśniedziałe ucho i moim oczom ukazała się barwna kolekcja ładnie posegregowanych, ponumerowanych zabawek. Nie należałam do grona osób, które zapoznały się z listą zakazanych przedmiotów — o ile takie grono w ogóle istniało — ale niektóre rzeczy musiały zostać skonfiskowane przez czystą złośliwość. W każdym razie nie słyszałam, by wrzeszczące pióro czy zębata gumka zrobiły kiedykolwiek komuś krzywdę. Przegrzebałam tak trzy szuflady, aż natknęłam się na pierdzącego gluta — identycznego, jaki rok temu został mi odebrany przez woźnego. Fioletowy glut był w tym samym przezroczystym opakowaniu z pękniętym wieczkiem, na którym usiadł kiedyś Spajk. Bez namysłu wcisnęłam pudełeczko do kieszeni, zatarłam wszystkie ślady zbrodni i usatysfakcjonowana grzecznie wróciłam do przepisywania. 

Filch trzymał mnie do samego końca. Ani minuty krócej. Zjawił się łaskawie punkt dziewiętnasta, żeby wypuścić mnie na kolację, nie szczędząc przy tym komentarzy o nieposłusznych uczennicach. Znużona, z bolącym nadgarstkiem powlokłam się do Wielkiej Sali. Większość miejsc było już pozajmowanych, a najsmaczniejsze, najładniej wyglądające kąski — powybierane i pałaszowane. Po drodze mignął mi Neville z odznaką W.E.S.Z. na piersi — ze strachu przed czającą się nieopodal Hermioną przyśpieszyłam kroku w kierunku stołu Ślizgonów — ale Sapphire nigdzie nie wypatrzyłam. Zapytana o nią Millicenta wzruszyła lekceważąco ramionami. 

— Dziwne — mruknęłam zaniepokojona. — Nie lubi się spóźniać… 

Uniosłam się nieco na swoim krześle i zaczęłam się rozglądać, ale zanim zdążyłam na poważnie popaść w paranoję, siedząca naprzeciwko Pansy prychnęła cicho pod nosem. 

— Dracona też nie ma — zauważyła. 

Faktycznie. Miejsce między znudzonym Crabbe’em i Goyle’em również pozostawało puste. Na widok niezadowolonej miny Ślizgonki automatycznie się uśmiechnęłam. 

— Może są na romantycznej schadzce — palnęłam złośliwie, ale w tym samym czasie niepokój jeszcze mocniej wykręcił mi jelita. 

W odpowiedzi posłała mi kwaśny grymas. 

— A tobie jak poszedł szlaban? Wszystkie muszle czyste? 

— Nie, ale jeszcze możesz zgłosić się na ochotnika, możesz użyć swojej szczoteczki do zębów. 

— A co, mówisz z doświadczenia? 

— Tak, ostatnio używałam twojej… 

Westchnęła i przewróciła niecierpliwie oczami, przerywając tę szybką wymianę zdań. 

— Dobra, zamknij się już… — zniżyła nieco głos i wychyliła się w moją stronę. Ja z jakiegoś powodu też nieco uniosłam się na krześle i wytężyłam słuch. — Skoro już mowa o szlabanach… Nie chciałabyś się założyć? 

— Założyć? O co? 

— To taka zabawa — odparła, a jej wypukłe, brązowe oczy zrobiły się jeszcze bardziej wyłupiaste. — O to… o to, która straci więcej punktów… 

— Naszych?! 

— Zgłupiałaś? — syknęła. — Innych. Gryfonów, Krukonów i Puchonów… nasze się nie liczą. Powiedzmy… dwa tygodnie. Do końca września. 

Podły uśmieszek rozciągnął jej szerokie wargi. W pierwszej chwili ten zakład wydał mi się idiotyczny, a jeszcze bardziej zakład z Pansy Parkinson, ale w czym jak w czym — w traceniu punktów byłam akurat całkiem dobra. 

— Co można wygrać? — zapytałam. 

— Nic. Przegrana musi załatwić sobie mycie kibli u Filcha. 

Tym razem to moje usta wygięły się diabelsko. 

— Dwa tygodnie. 

Uścisnęłyśmy sobie ręce i w tym momencie powyżej ramienia Pansy dostrzegłam Sapphire i Malfoya przechodzących przez drzwi wejściowe. Oboje wyglądali na spiętych i podejrzanie nieśmiało uśmiechniętych. Zwłaszcza Malfoy. Można było o nim dużo powiedzieć, ale nie to, że kiedyś uśmiechał się nieśmiało. Pansy musiała chyba zauważyć zmianę na mojej twarzy, bo odwróciła się i powędrowała wzrokiem za moim. Spróbowała zrobić obojętną minę, ale niezdrowy rumieniec zabarwił jej szyję i policzki; zanim wpadła mi do głowy jakaś kąśliwa uwaga, na szczycie dzbanka z herbatą — wbrew niezadowolonym okrzykom Millicenty i Zabiniego — usiadła maleńka, bura sówka i stanowczo wyciągnęła ku mnie nogę. Obcy ptak i niezaadresowany list mógł oznaczać tylko jedno — Syriusz. Poczułam żołądek wspinający się do gardła. 

Popatrzyłam za odlatującą sową. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent uszatka, trudna do spotkania w egzotycznych krajach, ale w Europie Środkowej już zupełnie pospolita. Zerknęłam w stronę stołu Gryfonów, ale nie napotkałam spojrzenia Harry’ego. Jak gdyby nigdy nic zajadał się z Ronem jakąś zupą i ani trochę nie wyglądał, jakby dopiero co dostał niespodziewany list od chrzestnego. Wrzuciłam kopertę do plecaka, zanim Sapphire pojawiła się przy stole, ale nawet nie zwróciła na mnie uwagi. Wzrok pałających oczu nie odwrócił się od Malfoya ani na sekundę.

 

~*~

 

Mam trochę przestój w publikowaniu, ale to nie znaczy, że nie piszę. Wręcz przeciwnie, staram się pisać regularnie, ale postanowiłam spróbować innego formatu — jedno opko w jednym czasie i bez publikowania, żeby potem tylko wrzucać. Ale trochę zmęczyła mnie tamta historia, więc zrobiłam sobie krótką przerwę na zbetowanie kolejnego rozdziału Siostrzenicy. Kolejny rozdział poprawiony, a ja mogę wracać do Syrmione.

29 komentarzy:

  1. ~Cam.
    3 sierpnia 2008 o 19:35

    Pierwsza! Super notka :) Trochę się dziwię, że Potter się nie odtrącił od Sophie, skoro dręczy mugoli i rzuca avadą :) Ale cuż. Fajnie, że zmieniła zdanie o Draco :) Pozdrawiam cameron-riddle

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 sierpnia 2008 o 20:14
      Potter jest w cieniu skillmaga xD On chce się przyjaźnić z tym, który go ocali [wg niego] przed Czarnym Panem xD

      Usuń
  2. ~DiabeLna_KsiezniCzka
    3 sierpnia 2008 o 20:07

    Super !!www.moj-wlasny-prozny-cien.blog.onet.plwww.piekne-jest-to-co-podoba-sie-calkiem-bezinteresownie.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Gryffonka
    3 sierpnia 2008 o 20:14

    Fajne xD Każdy kolejny rozdział lepszy od poprzedniego xD Pisz dalej, bo nie mogę się doczekać nastepnego rozdziału xD Opowiesc-Gryffonki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 sierpnia 2008 o 20:15
      Sopko, będzie już za 2 dni, chyba że załapie szlaban na kompa xD

      Usuń
    2. ~MIKA&OLCIA
      3 sierpnia 2008 o 20:22

      hejka fany blog dzięki an komentarzyk u nas my-splendid-world

      Usuń
    3. 4 sierpnia 2008 o 14:56
      Nie ma za co xD

      Usuń
    4. ~Gryffonka
      3 sierpnia 2008 o 20:49

      To go nie załapuj xD Bo inaczej Ci tego nigdy nie wybaczę xD

      Usuń
    5. 4 sierpnia 2008 o 14:55
      Postaram się xD

      Usuń
  4. ~Emily Humpber
    3 sierpnia 2008 o 20:31

    Hohoho xD Zarąbi.sta notka xD Czekam na next ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 sierpnia 2008 o 14:55
      Pewnie będzie już jutro xD

      Usuń
  5. ~dream
    3 sierpnia 2008 o 21:05

    czemu ona kurde sie zgodzila xDprzeciez go nie cierpi…czekam na nastepny oby byl jak najszybciej xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 sierpnia 2008 o 14:55
      Kogo? Sophie nienawidzi Dracona ? Nom, w sumie tak jest ale kto się czubi ten się lubi, choć nie wiem czy tragedia, która niedługo nastąpi będzie im sprzyjała xD

      Usuń
  6. ~Olka
    3 sierpnia 2008 o 23:03

    nie jest taki długi…..przynajmniej jest co czytać….bardzo ładnie……pisz tak dalej

    OdpowiedzUsuń
  7. ~Brooke Davis
    4 sierpnia 2008 o 07:36

    Super nota:) Nie mogę się doczekac następnej!!! Mam nadzieję, ze szybko ją opublikujesz;] Czekam na next na http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl P.S. Pisz wiecej scen z malfoyem:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 sierpnia 2008 o 14:53
      Poinformuję Cię, a jak mi się uda, to jutro będzie następny rozdział xD

      Usuń
  8. chocolatelove@onet.eu
    4 sierpnia 2008 o 09:45

    Z regóły nie czytam opowiadań z hp ale bardzo podoba mi sie jak piszesz^^ Oby tak dalej i zycze mamuciej weny!Mizuichi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 sierpnia 2008 o 14:51
      Dziękuję i pozdrawaim xD

      Usuń
  9. ~Pisarka.
    4 sierpnia 2008 o 10:44

    Masz bardzo fajnego bloga i świetnie piszesz. Dodaję Cię do linków na lily-evans-james-potter.blog.onet.pl . Poinformuj mnie o nowej notce, jeśli można :). Pozdrawiam,

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 sierpnia 2008 o 14:50
      Mogę, dodam Cię do linków xD

      Usuń
  10. ~Igu$ka
    4 sierpnia 2008 o 14:58

    Ciekawe opowiadanko xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 4 sierpnia 2008 o 14:59
      Aleś się opisała xD Ale thx xD

      Usuń
  11. skazana@onet.eu
    4 sierpnia 2008 o 19:15

    No no nota niezła ;] Fat długa jeste ;p http://www.ucieczka-serc.blog.onet.pl nowy rozdział zapraszam ;] niemodna

    OdpowiedzUsuń
  12. ~chris515
    4 sierpnia 2008 o 21:41

    Fajny blog super opowiadanko ale mini kłopot nie jestem fanem Harrego średnio go lubie. Ale i tak spoko blog [pa pozdrawiam http://www.charmed-11sezon-rozne.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  13. lucky2@buziaczek.pl
    5 sierpnia 2008 o 08:03

    Super opowiadankoDziękuję za komcia i zapraszam ponowniena nową notkę http://www.Luckyy.Blog.Onet.Pl

    OdpowiedzUsuń
  14. ~m
    5 sierpnia 2008 o 08:23

    Na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl ukazał się nowy rozdział :) Serdecznie zapraszam do przeczytania i skomentowania

    OdpowiedzUsuń
  15. Brillen
    7 września 2008 o 18:43

    I Sophie znowu się chwali:PAch ta jej skromnosć O.o ^^ Notka miała pare błędów gramatycznych.Ale pozatym znośna;) Wiesz co?Coraz bardziej mi się u ciebie podoba:):*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 września 2008 o 17:48
      To Moody chciał, żeby zabiła tego pająka xD Niech szlama-Granger zobaczy, z kim ma do czynienia xD

      Usuń