— Tak, tak, byłam.
Temat
zębów i pani Pomfrey z jakiegoś powodu wywoływał we mnie poirytowanie i silne
rumieńce. Nie chciałam o tym rozmawiać z pielęgniarką i z bratem, a co dopiero
ze Snape’em. Czułam wstyd przewracający się w żołądku, gdy lustrował mnie
wzrokiem — wiedziałam, co próbował zrobić. Dobrze znałam to
taksujące, nieruchome spojrzenie i na wszelki wypadek patrzyłam wtedy w
podłogę.
Nie
dla psa kiełbasa, nie dla kota spyrka.
Nie
dla Snape’a moje myśli.
A od
wakacji byłoby w nich co czytać. Skrzyżowałam ręce na piersiach i zrobiłam
buntowniczą minę. Kręcił się przy regale zawalonym słojami z mnóstwem
zamarynowanych obślizgłości i co jakiś czas niby obojętnie muskał długim palcem
jedną z etykiet.
— Doszły mnie słuchy o szlabanie u Moody’ego…
— Tym razem naprawdę nie ściągałam, serio, miałabym się
nie przygotować z Zaklęć Niewybaczalnych? — przerwałam mu szybko, ale ku mojemu zaskoczeniu twarz
Snape’a nie wyrażała niezadowolenia. Chyba pierwszy raz, kiedy pojawiał się
temat szlabanu.
Oparł
się plecami o drewnianą belkę dzielącą obie gablotki, a jego gęste brwi
zmarszczyły się tak, że niemal stworzyły jedną czarną linię. Nie słyszałam, by
Snape kiedykolwiek ukarał Ślizgona szlabanem czy odjął chociaż jeden punkt, co
nie oznaczało, że pochwalał wszystkie nasze wybryki. Nikt by w to nie uwierzył,
zwłaszcza będąc świadkiem tego, jak wyglądały lekcje eliksirów, ale Snape był
świetnym wychowawcą. W odróżnieniu od opiekunów pozostałych domów naprawdę się
angażował. Nie słyszałam, żeby po śmierci młodszego brata Nicole Turpin
profesor Flitwick korespondował z jej rodzicami, a samą Nicole wspierał
cotygodniowymi rozmowami. Momentami cholernie mnie to irytowało, ale doceniałam
starania Snape’a. Tylko dlatego przychodziłam na te spotkania.
— Spodziewałem się, że Moody został poinformowany przez
dyrektora o tym, co wydarzyło się przed wakacjami — mruknął bardziej do siebie niż do mnie, gładząc palcem
ostry podbródek. — Porozmawiam z nim na ten temat…
Ogarnęła
mnie panika. Z bijącym mocno sercem poderwałam się z krzesła; ostatnie, czego
chciałam, to zamieszanie wokół mnie. Na myśl, że rodzice mogliby się
dowiedzieć, że w sprawę Szalonookiego i tej nieszczęsnej gumy ingerował
nauczyciel — bo
nie łudziłam się, że Livia nie doniosła im o szlabanie — wnętrzności skurczyły mi się boleśnie.
— Nie trzeba, profesorze, naprawdę — wypaliłam błagalnym tonem. — Jak się rodzice dowiedzą… po co ich martwić? Następnym
razem będę mniej pyskować…
— Sophie, to nie ma na celu cię ukarać.
— Ale skutek będzie taki sam. Ja naprawdę nie
potrzebuję, żeby się nade mną litować. To Sapphire próbowała się zabić, jej
trzeba pomóc.
W
gabinecie zapadła cisza, oboje staliśmy z założonymi rękami i wpatrywaliśmy się
w siebie intensywnie — ja bojowo, Snape… współczująco? Mierzyliśmy się wzrokiem przez dłuższą chwilę,
atmosfera gęstniała z sekundy na sekundę, aż nie dało się normalnie oddychać.
Wymiękłam jako pierwsza. Wypuściłam głośno powietrze z płuc i opadłam z
powrotem na krzesło.
— Obwiniasz się? — zapytał w końcu cichym, bezbarwnym głosem.
Nagłe
pieczenie pod powiekami sprawiło, że musiałam wbić wzrok w podłogę, a moje
palce bezwiednie zaczęły miętosić kitkę czarnego warkocza zaplecionego niedbale
przez Millicentę. Energiczne żucie gumy nie pomogło w rozładowaniu emocji.
Wzruszyłam ramionami nieco zbyt gwałtownie, niż planowałam.
— Gdybym… — Drapanie w gardle zaczęło narastać i musiałam
odetchnąć, żeby stonować nabrzmiewające w środku emocje. — Wiedziałyśmy o tym tylko my dwie. Gdybym to ja poszła
z panią Pomfrey, nie Darla… ja bym nie spadła.
Kamienna
podłoga i fragment biurka zniknęły, otoczyła mnie gęsta ciemność, jakby
wspomnienie tamtej nocy wessało mnie do wnętrza głowy. Płacz chwycił mnie za
gardło jak silna ręka ubrana w żelazną rękawicę. Poczułam buchające z twarzy
gorąco, a dłonie zaczęły cierpnąć, a silne wewnętrzne kołysanie wypchnęło mnie
z własnego ciała. Już dawno nie doświadczyłam tak silnego poczucia derealizacji — brak umiejscowienia w czasie i przestrzeni, wrażenie
istnienia we śnie. Zamknęłam na moment oczy i powoli nabierałam powietrza, aż w
spoconych palcach powoli zaczęłam odzyskiwać czucie.
Tymczasem
głos Snape’a płynął niewyraźnie jak z odległego końca sali:
— Jesteś tego pewna? Nigdy nie wiesz, co się stanie. I
co, chciałabyś, żeby to twoi rodzice opłakiwali ciebie? Twoi bracia i siostry?
Jesteś pewna, że byś nie spadła?
Otworzyłam
oczy i łypnęłam wściekle na Snape’a.
— Tak — wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
Zakręciło
mi się w głowie, choć wciąż siedziałam. Powroty do ciała po takich odlotach
zawsze bywały męczące. Jak po przebiegnięciu całego boiska do quidditcha w
duszne, czerwcowe popołudnie.
Poczułam
na twarzy przyjemne zimno dopiero po wyjściu z gabinetu, choć na korytarzu
panował jednakowy wilgotny chłód. To nie było udane spotkanie, ale nie miałam
żalu do Snape’a. Chciał dobrze. I kontrolował Sapphire. Za każdym razem, kiedy
znikała, strach paraliżował mnie i przeszywał lodowatą szpilą na wskroś, ale
wiedziałam, że przed przyjaciółką musiałam zachowywać się wybitnie
lekceważąco.
Szlaban
okazał się błędem. Snape obserwował Moody’ego, a przez tamtą karę obserwował
też mnie. Livii mogłam nawijać makaron na uszy, ale Mistrz Eliksirów nie był
głupi. Najlepsze, co mogłam w tej sytuacji zrobić, to usunąć się w cień jako
zupełnie przeciętna uczennica. Tym bardziej, że nerwy i tak zeszłyby na dalszy
plan, ponieważ Szalonooki bardzo szybko porzucił nudną teorię i przystąpił do
praktyki — już podczas następnej lekcji obrony przed czarną magią
zademonstrował nam działanie Imperiusa i bynajmniej nie użył do tego wielkiego
pająka.
Tym razem
zaklęć używał na nas. Wybierał sobie uczniów na chybił trafił i rzucał na nich
Imperiusa, jak argumentował, w celu zapoznania się ze skutkami jego działania.
Wszyscy za wyjątkiem Hermiony i Malfoya wydawali się zachwyceni, nawet Crabbe i
Goyle. Z niewiadomych przyczyn osobą, którą Barty najbardziej sobie upodobał,
był Potter. Przyglądałam się tej walce z mdląco-ssącym uczuciem w żołądku,
zastanawiając się, czy te poczynania nie zwrócą uwagi Dumbledore’a. Pod koniec
zajęć Harry’emu niemal udało się przezwyciężyć zaklęcie, ale nie poczułam się
dzięki temu ani trochę lepiej. Nie byłam pewna, czy nawet prawdziwy Szalonooki
posunąłby się do tego, żeby rzucać Zaklęcie Niewybaczalne na samego Harry’ego
Pottera. Jednocześnie sama nie mogłam się doczekać, aż mnie przyjdzie zmierzyć
się z Imperiusem, a później być może samej spróbować go rzucić.
W
sobotni poranek po kolejnej krótkiej i — całe szczęście — mniej traumatycznej wizycie u Snape’a pobiegłam prosto
do gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią. Jesień, która rozkręciła się
już na dobre, podarowała uczniom odrobinę słońca i teraz błonia były niemal w
całości zalane spacerowiczami.
Od
dnia przekazania wiadomości Barty’emu zajrzałam do niego już dwa razy, ale
żadna odpowiedź nie przyszła. Każda myśl o liście wywoływała coraz bardziej
nieprzyjemne skręty żołądka. Czy napisałam coś nie tak? Byłam zbyt śmiała? Za
bardzo rozwlekła? Może powinnam wcześniej poradzić się Croucha? Ale mleko już
się rozlało, teraz mogłam jedynie czekać.
Barty
sprawiał wrażenie bardzo zajętego, ale wpuścił mnie bez słowa sprzeciwu.
Siedział przy biurku w przebraniu Moody’ego i coś pilnie notował, jednak nie
wyglądało to jak materiały na następną lekcję.
— Dumbledore’owi to nie przeszkadza, że rzucasz na
uczniów Zaklęcia Niewybaczalne? — spytałam, rozglądając się dookoła.
Kiedy
tylko mnie wpuścił, przeszliśmy do razu do pomieszczenia przystającego do
gabinetu; domyśliłam się, że za drzwiami musiała znajdować się prywatna kwatera
nauczyciela, ale do tej pory nigdy w żadnej nie byłam. Wyobrażałam ją sobie
jako wykwintne komnaty na wzór królewskich, ze starymi, zabytkowymi meblami i
perskimi dywanami, świeżo ściętymi kwiatami w wazonach i pełną biblioteczką pod
sam sufit, sądząc po tym, jak prezentowało się biuro dyrektora, ale to, co
zastałam, okazało się smutnym rozczarowaniem. Wszystko tam było nie do
kompletu. Łóżko, owszem, całkiem ładne, z czterema ozdobnymi kolumienkami,
otaczały pomarańczowe, podniszczone kotary. Przypuszczałam, że stawanie bosą
stopą w zimowy poranek musiało stanowić codzienny dramat, ponieważ kamienną
podłogę pokrywała wykładzina w bliżej nieokreślonym kolorze, owszem, ale z dala
od łóżka i w rozmiarze dużej poduszki. Na ścianie wisiały — pasujące do dywanika — wypłowiałe gobeliny w tak niewyraźne wzory, że ciężko
było rozpoznać, co właściwie przedstawiały. Przypuszczalnie jakieś zwierzęta
wśród drzew. Przysiadłam w mocno wysłużonym fotelu pod oknem — przynajmniej widok był niczego sobie. Fragment jeziora
i ta ładna część błoni ze ścieżką, wzdłuż której w równych odległościach rosły
młode buki.
— Dumbledore wyjątkowo wyraził zgodę, aby w tym roku
nauka o Zaklęciach Niewybaczalnych dotyczyła również uczniów z czwartych i
piątych klas. Ma na ten temat swoje zdanie, ale ten sposób nauki odpierania
Imperiusa jest w stylu Moody’ego — odparł Barty.
Lewitował
wszystkie swoje notatki na kulawy stolik do kawy i przyciągnął sobie jedno z
krzeseł. Sypialnia — choć brzydko urządzona — wyglądała dużo schludniej od gabinetu. Ubrania
Szalonookiego spoczywały równo poukładane na pledzie przykrywającym łóżko,
kubek, cukierniczka i paczka ciasteczek dyniowych ułożone w idealny trójkąt
spoczywały na szafce nocnej, a w powietrzu nie wyczuwałam ani grama
kurzu.
— Chyba nie wpuszczasz tu skrzatów domowych? — zapytałam.
Spojrzał
na mnie przelotnie szalonym okiem, ale drugie nadal śmigało równo za
stalówką.
— Nie, skrzaty nie mają tu wstępu, kiedy o to
poprosiłem, raczej nikogo to nie dziwiło — odparł. — Ale w tym wypadku i tak nie zaszkodzi „stała czujność”.
Milczeliśmy
przez chwilę, pismo Barty’ego stało się niechlujne, jakby starał się jak
najprędzej skończyć, ale mnie się nie śpieszyło. Oglądanie umizgów Sapphire do
Malfoya w pokoju wspólnym wyjątkowo dziwnie działało mi na nerwy. Usadowiłam
się wygodnie w fotelu pod oknem, podciągnęłam nogi pod brodę i zagadnęłam po
chwili:
— Nie przyleciała może jakaś sowa?
Pokręcił
głową, nawet nie podnosząc wzroku. Westchnęłam.
— No trudno… warto było zapytać… Długo jeszcze będziemy
przerabiać Imperiusa? Aż wszyscy nauczą się mu opierać, prawda? To trochę
zejdzie, Neville prędzej się zestarzeje i umrze… a my razem z nim… zanim się
tego nauczy. Będziemy przerabiać resztę Zaklęć Niewybaczalnych? Ale wiesz, tak praktycznie.
Kiedy nauczysz nas rzucać Imperiusa?
Na
usta cisnęło mi się jeszcze wiele, ale widząc jego dziwnie dobrotliwy uśmiech,
zupełnie niepasujący do srogiej twarzy byłego aurora, urwałam i odpowiedziałam
tym samym.
— Co?
— Dużo tych pytań — stwierdził i odłożył pióro, a korek poderwał się z
blatu i posłusznie wskoczył prosto w szyjkę kałamarza. — No więc… Nie, nie mam w planach uczenia was obrony
przed Imperiusem, w każdym razie nie to mam na celu, ponieważ jesteście za
młodzi, a i nie każdy dorosły jest w stanie to opanować. Macie się nauczyć, jak
rozpoznawać, że ktoś próbuje poddać was swojej woli. Nie będziecie się również
uczyć w praktyce Zaklęć Niewybaczalnych, a co za tym idzie — i Imperiusa.
Z
każdym wypowiadanym przez niego zdaniem czułam, jak mój uśmiech bladł, aż
wykrzywiłam usta w podkówkę i nadąsana wydęłam je lekko, co wywołało tylko jego
cichy śmiech.
— Szkoda — zajęczałam przeciągle i nagle spuściłam nogi na
podłogę, podekscytowana pomysłem, który zaświtał mi w głowie. — A ty nie mógłbyś mnie nauczyć? Nie jako Moody. Jako
Barty. Proszę! Obiecuję, że będę się słuchać… i nie będę tyle gadać.
W
czarnym oku Moody’ego zamigotały żywo tak niepasujące do niego iskierki ale
niebieskie pozostawało martwe i nieruchome.
— Dobrze, będę cię uczył, jak rzucać Imperiusa — rzekł z czymś podstępnym w głosie. — Pod jednym… dwoma… a w zasadzie trzema
warunkami.
Podniecenie
eksplodowało w moim żołądku jak petarda. Zerwałam się na równe nogi i
zaklaskałam w ręce, wydając z siebie dźwięk podobny do powietrza uciekającego z
balona przez źle związaną szyjkę. Barty obserwował ten wybuch radości z
cierpliwym, pobłażliwym uśmiechem, dopóki się nie uspokoiłam i zapytałam:
— Jakie to warunki?
Tym
razem to on wstał i pokuśtykał tak, żeby obejść stolik i oprzeć się tyłem o
brzeg blatu.
— Czarny Pan wyrazi na to zgodę, a ty obiecasz, że
potraktujesz to poważnie i odpowiedzialnie. Zwłaszcza odpowiedzialnie. — Rozbawienie zamarło w czarnym oku. — Nie wolno ci używać tego zaklęcia, zwłaszcza w szkole,
zrozumiałaś? Oboje nie chcemy kłopotów. A jestem pewien, że ludzie bardzo
szybko zaczną się interesować, skąd czternastoletnia uczennica zna i potrafi
się posługiwać takim zaklęciem. Od tego prosta droga do Moody’ego, a co potem…
oboje nie chcemy się przekonać.
Skinęłam
posłusznie głową i na wszelki wypadek jeszcze głośno przytaknęłam. I ja
spróbowałam zrobić poważną minę, żeby wypaść bardziej przekonująco.
— A ten trzeci warunek?
— Co zrobił Moody?
W
pokoju zrobiło się cicho jak makiem zasiał, wyłączając z tego powolne,
metaliczne tykanie budzika. Automatycznie uciekłam wzrokiem gdzieś w kierunku
podłogi, czując wiotczejące mięśnie twarzy. Wielka gula urosła mi w gardle,
utrudniając oddychanie. Odwróciłam się nieco bardziej w kierunku okna — czułam się jak pod ostrzałem niebieskiego oka, choć
jego wyraz nie był w rzeczywistości tak surowy i badawczy. Naprawdę chciałam to
odpowiedzieć. Nie dlatego, że pragnęłam nauczyć się Imperiusa, a Barty zapewne
już dawno wyciągnął z eks-aurora wszystko na temat Rosierów i moich rodziców.
Crouch chciał poznać moją wersję, tak przynajmniej wierzyłam, ale miałam w
głowie tylko pustkę. Słowa nie chciały ułożyć się w zdania, latały po czaszce,
bezładnie obijały się po jej wnętrzu, zderzały się ze sobą, tworząc kakofonię
dźwięków bez ładu i składu. Opuściłam na moment powieki, by odciąć się od tego,
co na zewnątrz, a poczucie derealizacji, podobnie jak u Snape’a, ponownie mną
owładnęło. I gdy ponownie podniosłam wzrok, znów przez chwilę byłam samymi
oczami, gdzieś poza ciałem i upływem czasu.
— Zabił dobrego człowieka. — Dopiero brzmienie mojego głosu, dziwnie odległe i
zniekształcone, sprawiło, że zostałam wciągnięta z powrotem do ciała. — A jego żonę wpakował do Azkabanu. Oboje byli dobrymi
ludźmi.
— Evan i Balbina Rosier? — zapytał, a ja niemo przytaknęłam. — Byliście rodziną?
— Balbina jest siostrą mojego taty — odparłam. — Tata ma jeszcze dwóch braci i dwie inne siostry, ale
to zawsze była nasza ulubiona ciotka. Moja i Vipa… nawet Livii. Pewnego dnia
tak po prostu zniknęli, wujka Evana zabił Moody… pojedynkowali się. A potem
zabrali ciotkę Balbinę. Dowiedzieliśmy się z Proroka.
— Nie musisz więcej mówić.
Popatrzyłam
na niego z ukosa. Nie litował się, spoglądał na mnie ze spokojem, jakby
wysłuchiwał zwyczajnej rodzinnej historii, ale było w tym spokoju coś, co
pozwalało zaufać. Uśmiechnęłam się lekko i wzruszyłam ramionami.
— Przecież i tak już to znasz — powiedziałam, przysiadłszy na miękkim podłokietniku. — Ludzie z ministerstwa przyszli do nas po południu,
zanim tacie udało się czegoś dowiedzieć. Podsłuchałam, jak mówili, że
Rosierowie są podejrzani o „czynne
dążenie do powrotu Sam-Wiesz-Kogo”. Czy ciotka Balbina była w to zamieszana, czy
wiedziała cokolwiek… nie wiem, wywlekli ją w nocy z łóżka i wsadzili do celi,
nie było żadnego procesu, nic… ale mam nadzieję, że tak. I kiedy on wróci i ją
uwolni, te wszystkie lata w więzieniu nie będą bez sensu.
Na
twarzy Moody’ego pojawił się przebłysk rozpoznania.
— To mój ojciec zesłał ją do Azkabanu bez procesu.
Pamiętam, bo był to jeden z ostatnich zaocznych procesów, którego byłem
świadkiem. — Chyba
zrozumiał moje spojrzenie, bo dodał: — Po Hogwarcie ojciec chciał, żebym poszedł w jego
ślady, załatwił mi staż, a ja już wtedy byłem zaangażowany w poszukiwanie
naszego pana. Uznaliśmy, że dobrze mieć szpiega w Departamencie Przestrzegania
Prawa…
— Widać już wtedy ciągnęło cię do roli podwójnego agenta — wpadłam mu w słowo, a on wydał z siebie pomruk
przypominający chichot.
— Byłem wtedy gówniarzem, bezmyślnym i
chaotycznym.
— Co to znaczy „zaoczny proces”? — spytałam, choć czułam, że już znałam odpowiedź.
Niebieskie
oko zawirowało nerwowo w oczodole.
— Wizengamot spotykał się w celu ogłoszenia werdyktu. W
praktyce wyglądało to tak, że jeden z członków Wizengamotu… przeważnie pod
nieobecność mojego ojca, on był na to zbyt ważny… odczytywał listę skazanych
bez procesu. Tak było z twoją ciotką, z Syriuszem Blackiem i z wieloma, wieloma
innymi ludźmi, często skazywanymi tylko dlatego, że trzeba było kogoś skazać.
Na prawdziwy proces trzeba było sobie zasłużyć — dodał z przekąsem.
Na
dźwięk nazwiska Wąchacza coś nieprzyjemnie przewróciło mi się w żołądku.
Trwaliśmy przez chwilę w milczeniu, każde pogrążone we własnych wspomnieniach.
Crouch zapewne powędrował myślami do sal sądowych, a ja do tych mglistych
czasów przesłuchań rodziców i rozmów z dziecięcym psychomagiem. Niewiele
pamiętałam, ale nie czułam się z tym źle. Tylko dzięki temu jako tako
spałam.
— O proces Balbiny Rosier walczył jeden czarodziej. — To Barty ocknął się jako pierwszy. — Był chyba zatrudniony w Azkabanie.
— Wujek Albin — odpowiedziałam od razu. — On właściwie tylko dowozi tam jedzenie, nie jest nikim
ważnym. To najstarszy brat mojego taty, jeździmy wszyscy co roku nad morze. To
znaczy… my i jego rodzina. Moi rodzice też bardzo walczyli o Balbinę, wszyscy,
nawet ciotka Lukrecja przyjechała z Niemiec, ale nic to nie dało. To i tak cud,
że moi rodzice nie trafili do Azkabanu, byli na przesłuchaniu, a z nami… ze
mną, z Victorem i z Livią… rozmawiała taka stara wiedźma. Psychomag. Ze mną
nawet kilka razy.
— Dlaczego?
— Przez Moody’ego — odparłam, a widząc jego pytające spojrzenie,
uśmiechnęłam się i dodałam: - Powiedziałam, że mnie obmacywał.
Cisza,
która po tym zapadła, sprawiła, że to zdanie wybrzmiało z dwukrotnie większą
mocą. Normalne oko eks-aurora zrobiło się wyłupiaste i okrągłe jak to magiczne,
ale ja nie przestawałam się uśmiechać, choć policzki zaczynały mi drżeć.
Gabinet i zastygła w niemym szoku postać Szalonookiego rozmyły się nieco pod
warstewką łez, ale nie pozwoliłam sobie na płacz. Zamrugałam kilka razy,
przełknęłam ślinę i znów mogłam mówić, choć głos miałam nabrzmiały od
emocji.
— Szybko wyszło, że to nieprawda, Moody nigdy nie był u
nas w domu, widziałam go może ze dwa razy u taty w pracy — kontynuowałam — ale i tak wszyscy mi uwierzyli. Tata się wściekł, i
tak już był na niego zły, długo nie wierzył, że Evan był śmirzio… śmiercio-żercą.
Dopiero kiedy się dowiedział, że miał Znak, uwierzył. Poszedł oglądać ciało.
Szybko się przyznałam, że to nie była prawda, wiedziałam, że to się wyda, ale
chciałam, żeby… żeby…
— Cierpiał? — dokończył Barty, ale potrząsnęłam głową.
— Żeby poczuł, jak świat mu się wali. Żeby nie wiedział,
co robić. I przez kilka dni pewnie tak było. Nic mi nie zrobili, miałam tylko
chodzić przez jakiś czas do psychomaga, żeby „przepracować żałobę” i jakoś tak rozeszło się po kościach. Byłam może pięć
razy i tyle, jakoś nie było czasu, ciągle albo mugolska podstawówka, albo
konkursy, zaczęły się koncerty, balet… Tata twierdzi, że to nie miało wpływu na
jego pracę, nie ma do mnie żalu i rozumie, ale wiem, że nie rozmawia z Moodym i
z niektórymi ludźmi w ministerstwie. Pansy Parkinson powiedziała mi w pierwszej
klasie, że podsłuchała, jak jej rodzice rozmawiali, że „ten Ghost to taki sumienny chłop, a wziął sobie taki
problem na głowę, ale dobrze było patrzeć na Szalonookiego, jak się miota”. I tak to jest. Dziwne, że jeszcze nie dostałam od
mamy sowy na ten temat… Pewnie razem z tatą umierają ze strachu, co znów
odwalę.
Uśmiechnęłam
się, licząc, że uśmiech będzie odpowiednią klamrą zamykającą tę historię.
Dopiero w tym momencie poczułam, że dłonie splotłam na podołku tak ciasno, że
palce zaczęły mrowić.
— Nie jesteś dla twojego ojca problemem, jestem tego
pewien.
— Trochę jestem — odparłam i jeszcze raz wzruszyłam ramionami. — Ale pewnie nie większym niż moi młodsi bracia. Opowiem
ci kiedyś, jak Spajk wyczarował swojej nauczycielce od przyrki trzeci cycek.
Ludzie z ministerstwa musieli zmodyfikować pamięć połowie wsi, bo Rip
podkablował go do mamy dopiero wieczorem… Fajnie tu było posiedzieć. Jak
chcesz, to nauczę cię grać w fasolki, gramy w to zawsze w Oreżnowie, jak mamy
szlaban. I, nie, nie musisz pytać o zgodę swojego pana. Nauczę cię tego tak po
prostu.
Wciąż
nie mogłam przyzwyczaić się do uśmiechu Moody’ego, który nie byłby cyniczny. Co
prawda nigdy nie widziałam prawdziwego Szalonookiego uśmiechającego się w ten
sposób, ale właśnie tak go sobie wyobrażałam.
Już,
już kierowałam swoje kroki ku wyjściu, kiedy dobiegło mnie sugestywne
chrząknięcie. Odwróciłam się i spostrzegłam Moody’ego w tym samym pół-podparciu
o krawędź okrągłego blaciku, ale z uniesioną ręką, w której ściskał czystą
kopertę.
— Przyszło nad ranem — rzekł, kiedy przyleciałam do niego jak na skrzydłach i
z wyszczerzonymi radośnie zębami porwałam list. — Przyjdź jutro z odpowiedzią i przynieś fasolki.
Chyba
nawet nie podziękowałam. Byłam tak zaaferowana zawartością koperty, że
wybiegłam z gabinetu i pobiegłam prosto do sowiarni.
W
wieży jak zawsze nie zastałam nikogo poza śpiącymi na żerdziach ptakami, ale z
jej szczytu doskonale widziałam grupki uczniów wylegujących się na błoniach.
Usiadłam z drugiej części dachu, od strony boiska, na wszelki wypadek z daleka
od przypadkowych spojrzeń i wydobyłam z koperty list. Serce ścisnęło mi się na
widok półprzezroczystego papieru i strzelistych liter, a zabiło jeszcze
mocniej, kiedy w oczy rzuciło mi się imię Armand.
Z
Armandem poznaliśmy się niedługo po tym, kiedy skończyłem szkołę. Pewien zbieg
okoliczności sprawił, że znalazłem się w Rosji — jak się okazało, na terenie pewnej grupy wampirów. Z
natury bardzo posesywnej i nieokiełznanej, niezbyt chętnej do kontaktu ze
śmiertelnikami. Ale — szczęśliwie dla mnie — nie byłem zwykłym śmiertelnikiem i tak zostałem w
Rosji na dłużej, zanim stałem się w oczach jednej części świata Sama-Wiesz-Kim,
a w oczach drugiej — Czarnym Panem. Armanda fascynował mój brak pożądania
kłów i „Mrocznego Daru”, jak zwykł to nazywać. Przyznam, nasze rozmowy były
dla mnie nie tylko badaniem ciekawego przypadku, stanowiły w pewnym sensie
przyjemną odskocznię od pracy, ponieważ pracowałem sporo, jednak Armand był
wtedy postacią zbyt oderwaną od rzeczywistości, zbyt zdziwaczałą, by można było
cieszyć się jego towarzystwem bez dawkowania go. Okazało się, że
nieśmiertelność — poza oczywistą zaletą NIEUMIERANIA — niesie ze sobą wadę stopniowego popadania w
dekadencję. To była lekcja dla mnie, a Armand na nowo zyskał połączenie ze
światem. Dopiero wtedy zaczął stawać się strawny na dłuższą metę. Z Rosji
wróciłem bogatszy o znajomości, których nie spodziewałem się zyskać, a z
których po części i korzystasz do dziś.
List
urywał się tak samo nagle, jak się zaczynał. Zajrzałam jeszcze raz do koperty,
ale niczego więcej nie znalazłam. Ale dobre i tyle. Każda wzmianka o znajomości
Voldemorta i Armanda była dla mnie na wagę złota. Wiedziałam, że mieli jakąś
wspólną przeszłość. W końcu Armand zdawał się dobrze znać Rosiera, a Rosier był
najwierniejszym sługą Czarnego Pana. Jeszcze wtedy wierzyłam, że byli, tak
zwyczajnie, przyjaciółmi jak normalni ludzie. Dopiero kiedy świat zaczął stawać
się czymś więcej niż śpiewaniem, brojeniem i czarowaniem po kątach — czyli w momencie, kiedy zginął Evan. Prawda zaczęła do
mnie docierać. I przyjęłam ją tak, jakby była w mojej głowie od zawsze.
Miałam
już jakąś połowę nakreślonej na brudno odpowiedzi, kiedy usłyszałam z dołu
narastające dźwięki rozmowy. Zastygłam w bezruchu z długopisem zawieszonym w
powietrzu i wstrzymałam oddech. Znajome głosy zbliżały się coraz bardziej, aż w
końcu Malfoy i Sapphire zatrzymali się i musieli zrobić to przy oknie, bo
słyszałam ich tak wyraźnie, jakbym stała tuż obok nich.
— Ale to nie będzie problemem?
To
Sapphire zapytała, brzmiała nienaturalnie wysoko i jakoś tak dziwnie płocho.
Nigdy nie widziałam kokieteryjnej Sapphire, ale jeżeli brzmiała właśnie tak,
wolałam tego nie słyszeć. Żołądek skręcił mi się z zażenowania, kiedy Draco
wydał z siebie równie nienaturalny, tym razem niski chichot.
— Żaden. Ojciec o niczym się nie dowie — odparł, a ja musiałam przycisnąć dłoń do ust, żeby nie
parsknąć śmiechem. — Wszyscy w ministerstwie ekscytują się Turniejem Trójmagicznym, nie będzie
się zastanawiał, po co mi dwa bilety. Prawdopodobnie i tak matka się tym
zajmie.
— Może napisz jej, że drugi ma być dla Zabiniego?
— Już zakleiłem kopertę — odparł. — Poza tym bilety są imienne, na bramce mogliby nie
uwierzyć, że jesteś Blaise’em Zabinim. Może się okazać, że któryś z ochroniarzy
jest szesnastym albo siedemnastym byłym mężem jego matki, więc…
— Ha, ha, ha!
Słoma
tłumiła ich kroki, ale głos Malfoya uciekł na moment w głąb sowiarni i wrócił z
powrotem do okna, a po chwili spod obramówki dachu wystrzelił ciemnobrązowy
ptak. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, przekomarzając się, żartując i
snując plany na — jak już zdążyłam wywnioskować — koncert Just Witchy Things, który miał się odbyć w
trakcie świąt wielkanocnych. Otwarcie flirtowali! Czułam się dziwnie,
podsłuchując. Nigdy nie słyszałam, żeby Sapphire wypowiadała się w taki sposób,
Malfoy również. Pomyślałam, że sama nie chciałabym, żeby ktoś słyszał niektóre
nasze rozmów z Darlą. Nie bez powodu uciekałyśmy na dach sowiarni.
Odeszli
po kilku piekielnie bolesnych, długich minutach, ale zanim zeszłam z dachu,
odczekałam przynajmniej drugie tyle. Umarłabym ze wstydu, gdyby któreś z nich
przyłapało mnie na podsłuchiwaniu. Z niedokończonym listem i Sapphire kołaczącą
mi się w głowie powędrowałam w kierunku dormitorium. Świadomość, że
przyjaciółka trzymała Malfoya przede mną w tajemnicy, nieprzyjemnie gniotła w
dołku, choć rozumiałam, dlaczego chciała zatrzymać te uczucia dla siebie. W
końcu kto chciałby się przyznać do Malfoya. Poza Pansy Parkinson… i garstką
małolat z pierwszej klasy. No, może garścią — niektóre Puchonki z chóru też robiły do niego maślane
oczy, a w poniedziałek Astoria i Dafne Greengrass zachwycały się w łazience
jego „mrożącym jak lód, arktycznym spojrzeniem”.
Malfoy
się podobał.
I,
co gorsza, był tego w stu procentach świadomy.
Zrobiło
mi się zimno na samą myśl, jak zareagowałaby Parkinson, gdyby Sapphire zaczęła
z nim chodzić. Ani chybi następnego ranka znalazłabym ją uduszoną własną
poduszką.
To
rozmyślanie o Pansy chyba musiało ją przyciągnąć, bo ledwo postawiłam stopę na
najwyższym stopniu szerokich schodów, ktoś klepnął mnie mocno w ramię, a tuż
obok pojawiła się płaska, wyszczerzona w uśmiechu twarz Ślizgonki.
— Jak idzie? — zagaiła. — Bo mnie, nie chwaląc się, bardzo dobrze. Za
Longbottoma wpadło piętnaście punktów.
— Neville’a łatwo wkręcić — przypomniałam jej, ale nie wyglądała na ani trochę
mniej zmotywowaną.
— Od czegoś trzeba zacząć. A tobie kogo udało się wrobić?
— Rano miałam inne zajęcia, ale pracuję nad tym.
— To pracuj szybciej, koleżanko, chyba nie stęskniłaś
się za Filchem, co? Dam ci radę, celuj w punktową recydywę, po nich wszyscy się
spodziewają, że prędzej czy później coś przeskrobią. Z Longbottomem było łatwo,
naskarżyłam do Snape’a, że ćwiczył potajemnie zaklęcia na transmutację w
łazience Jęczącej Marty, a potem go tam zwabiłam. Czy szlaban daje jakiś
bonus?
— Umawiałyśmy się tylko na punkty…
Z
przejścia prowadzącego do lochów wyłoniła się Sapphire — tym razem bez Malfoya, za to w cienkiej, wiosennej
kurtce z ćwiekami, narzuconej na szkolną szatę. Wzrok Ślizgonki powędrował
automatycznie w stronę schodów, gdzie napotkał moje błagalne spojrzenie. Kiler
wytrzeszczyła oczy, ale zatrzymała się i odczekała, aż zejdziemy do holu.
— Gdzieś ty była? — zwróciła się do mnie, całkowicie ignorując
Pansy.
— Mogłabym zapytać o to samo — odparłam nieco bardziej napastliwie, niż bym
chciała.
Jej
blade policzki pociemniały gwałtownie.
— Miałyśmy wyjść przed obiadem, pamiętasz?
— Tak, idziemy… To cześć. Pogadamy po obiedzie… albo
kiedyś tam…
Zanim
Pansy coś odpowiedziała, szybkim krokiem ruszyłyśmy w stronę dębowych drzwi.
Ostre promienie przedpołudniowego słońca uderzyły mnie w twarz, tak, że oczy
wypełniły się łzami. Powietrze było przyjemnie ciepłe i świeże, wiatr przegnał
sierpniową duchotę, a trawa — spieczona i zżółknięta — trochę odżyła i nabrała kolorów. Odetchnęłam, kiedy
znalazłyśmy się na ścieżce prowadzącej w stronę jeziora.
— Dzięki, nie wiedziałam, jak ją spławić, nie
wspominając o mopsie — mruknęłam.
— Nie ma sprawy. Dziwne, podejrzanie często ostatnio z
nami rozmawia… A tak naprawdę to gdzie byłaś?
— A, wiesz — zaczęłam niewinnym tonem — najpierw u Snape’a, a potem w sowiarni…
Zerknęłam
na nią z ukosa, ale Sapphire uparcie wpatrywała się w dal. Na jej twarzy nie
drgnął ani jeden mięsień.
— W sowiarni?
— Tak, a co?
— A, nic.
Szłyśmy
tak w krępującym milczeniu, aż zgodnie odbiłyśmy ze ścieżki i skierowałyśmy się
w dalszy, dzikszy i rzadziej uczęszczany zakątek błoni. Zarośnięty brzeg
jeziora od strony lasu ciągnął się znacznie bardziej stromo. Słońce nie
docierało tutaj do każdego zakamarka i trawa była w wielu miejscach mokra, a
stopy zapadały się w nieco wilgotnej ziemi. Przedarłyśmy się przez skupisko
rozłożystych łopianów na niewielkie urwisko — dokładnie to samo, gdzie Barty przekazał mi pierwszy
list od swojego pana. Usiadłyśmy na samym skraju skarpy na wyślizganych korzeniach
rosnącej nieopodal wierzby, tak, że nogi zwisały nam tuż nad powierzchnią. Za
sprawą nieba woda była tego dnia niebieska, pełna kłębiastych obłoczków,
szarpana co chwilę delikatnym powiewem wiatru.
— Czego chciała Parkinson?
Nie
odpuszczała.
— Pochwalić się, że zakablowała na Neville’a do Snape’a — mruknęłam. Wysokie trawy zadrżały lekki, a ja
wyciągnęłam rękę i zaczęłam szeptać pod nosem słowa zachęty. Mały, brązowy wąż
sunący powoli w stronę plamy słońca na trawie zmienił nagle kierunek i zaczął
pełznąć w moim kierunku. — Sapphire, uważaj z tym Malfoyem, co? To jest śliski typ, zresztą kręci z
Parkinson. Pewnie dlatego nagle zaczęła się do nas odzywać. Węszy.
— Daj spokój, tylko rozmawiamy — prychnęła z obojętną miną, ale jej policzki nabrały
niezdrowych rumieńców. — Pomagają mi te rozmowy… bardziej niż ze Snape’em.
Popatrzyłam
na nią z powątpiewaniem, ale miała coś takiego w twarzy, że poczułam ukłucie
współczucia. Nawet Malfoy wydał mi się nagle jakoś mniej parszywy.
— Naprawdę? — zapytałam cicho. — Rozmowy z Malfoyem?
Mały
wąż wsunął się między palce i uniósł łebek, z zauroczeniem wpatrując się we
mnie czarnymi, paciorkowatymi oczkami. Pogładziłam paznokciem brązowe, plamiste
łuski. Może byłam dla niej zbyt surowa? Skoro zamiast najlepszej przyjaciółce
wolała zwierzać się Malfoyowi, ryzykując, że wygada wszystko Parkinson?
Poczułam się jakoś dziwnie wykluczona. Odchrząknęłam pod nosem.
— Wiesz… — mruknęłam do węża. — Jak coś… do mnie też zawsze możesz przyjść. Pogadać
czy coś…
Zerknęłam
na nią kątem oka — patrzyła prosto na mnie, zaskakująco spokojna i uśmiechnięta. Z wielkich,
szarych oczu obramowanych czarną kredką biła troska jak z oczu wyrozumiałej starszej
siostry — spojrzenie, jakiego nigdy nie doświadczyłam u Livii.
Bordowe plamy spłynęły z policzków Sapphire. Wyciągnęła ku mnie rękę, ale
szybko ją cofnęła, bo aksamitny język węża zatrzepotał z wibrującym
sykiem.
— Wiem. To nic złego, że radzimy sobie w inny sposób — odpowiedziała.
Pomyślałam
o Bartym, o liście spoczywającym głęboko w kieszeni i zrobiło mi się ciepło na
sercu.
*
Nie
pamiętałam, kiedy ostatnio wstałam tak wcześnie w niedzielę. Pierwszy raz to ja
czekałam na Sapphire, na śniadaniu pojawiłyśmy się o czasie, tak, że punkt
dziesiąta już czekałam pod gabinetem nauczyciela obrony przed czarną
magią.
— Wstałam i od razu przyszłam — powiedziałam, kiedy wpuścił mnie do drugiego
pomieszczenia. Wyciągnęłam z plecaka woreczek i dziarsko nim potrząsnęłam. — Mam fasolki i list.
— Ja jestem na nogach od piątej — odparł z błyskiem w czarnym oku.
Przystanęłam
gwałtownie w drodze do stolika.
— Mon Dieu! — wykrzyknęłam. — Mais c’est trop tôt. Ja preferui, jak to powiedzieć… tryb nocny.
Wręczyłam
mu list i różdżką skróciłam nogi stołu tak, żeby można było przy nim usiąść
wygodnie prosto na podłodze. Powiększyłam bury dywanik, rozłożyłam go na środku
pokoju i zaczęłam grupować na blacie fasolki. Usiadłam na podwiniętych nogach i
wskazałam Crouchowi miejsce naprzeciwko siebie. Czułam się dziwnie, patrząc,
jak Moody nie bez trudu gramolił się przy stole pełnym kolorowych cukierków. Wykrakałam — poprzedniego wieczora przy kolacji dostała sowę od
mamy, w całości poświęconą szlabanowi i nowemu nauczycielowi obrony przed
czarną magią. Choć wydźwięk listu był słodko-gorzki, wiedziałam, że rodzice
zyskali dzięki temu kolejne zmartwienie. A świadomość mojej impulsywności wcale
nie pomagała.
— Nie byłoby ci wygodnie bez tej nogi… i ogólnie bez
ciała Moody’ego? — zagadnęłam, kiedy Crouch, dysząc i posapując, przybrał niezbyt wygodną
pozycję na dywanie. — Nawet nie pamiętam, jak wyglądasz.
— Nigdy nie pomijam żadnej dawki eliksiru — odparł surowo.— Nawet w nocy. Muszę być zawsze przygotowany, gdyby
komuś przyszło do głowy tu zajrzeć.
— I myślisz, że ten widok — zatoczyłam rękami duży okrąg w powietrzu — uzna za coś normalnego? Proszę, tylko na chwilę.
Zamknę drzwi i nikt nie zajrzy, nawet jeśli będzie bardzo chciał.
Zanim
Barty otworzył usta, machnęłam różdżką i klucz w zamku sam się przekręcił.
Normalne oko wbiło się we mnie badawczym spojrzeniem, ale szalone nadal uważnie
lustrowało zamek.
— Użyłaś zaklęcia niewerbalnego? — zapytał zdumiony.
— To znaczy bez mówienia? — Skinął głową i nerwowo zachichotałam. — Słowa ograniczają. Ano… czasem niektóre zaklęcia nie
wychodzą tak, jak bym chciała, kiedy mówię formułkę, a tak bez mówienia czaruje
się naturalnie. Chyba że śpiewam, wtedy to jest szaleństwo.
Błysnęłam
szerokim uśmiechem, ale nic na to nie odpowiedział, wciąż miał tę minę
wyrażającą uprzejme zainteresowanie — kolejną zupełnie niepasującą do pobliźnionej twarzy
Moody’ego. Z tej odległości dobrze widziałam resztkę okaleczonego nosa i
potworne bruzdy upodabniające go do starca, choć Szalonooki nie mógł być aż tak
stary.
— Masz dwie kupki fasolek: zielone i czerwone — zaczęłam tłumaczyć. — Tak naprawdę to są różne fasolki, tylko zaczarowałam
je tak, żeby miały dwa kolory. Wśród nich są dobre fasolki i fasolki ohydne.
Gracz musi opowiedzieć dwie historie: prawdziwą i zmyśloną, a przeciwnik
zgaduje, która jest prawdziwa, wtedy autor historyjek zjada zieloną, jeśli
przeciwnik zgadł, a czerwoną, jeśli nie zgadł. Dreszczyk emocji jest za każdym
razem, bo w jednej i drugiej kupce są ohydne fasolki. Za każdą historyjkę,
którą zgadniesz, masz jeden punkt. Tu zapisujemy — pokazałam zapisany do połowy notesik w biedronki — a jeśli się porzygasz, tracisz wszystkie punkty. To
co, gotowy? Ja zacznę! Niech pomyślę… Mieliśmy z moim bratem Victorem z osiem
lat. Już wtedy całkiem dobrze czarowałam. Daliśmy się podpuścić Livii, że w
naszym lesie mieszka wilkołak. Oczywiście postanowiliśmy go schwytać. Wybraliśmy
się tam w nocy i okazało się, że to prawda. W lesie mieszkał taki dziwny facet,
wszyscy myśleli, że ma po prostu schizofrenię, ale on był wilkołakiem, mówię
ci, ledwo uszliśmy z życiem. A druga… Byliśmy z rodzicami na kempingu na
Węgrzech. Niedawno odkryłam, że rozumiem, co mówią do mnie węże, a one
rozumieją mnie. Myślałam, że mam taką fajną zdolność rozmawiania ze
zwierzętami, bo znalazłam lisa, który przede mną nie uciekał. Lis mnie ugryzł,
ale ja nie przyznałam się rodzicom, niedługo później zapomniałam o tej
sytuacji, aż zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Czułam się bardzo źle, c’était
un cauchemar. Okazało się, że lis musiał być wściekły i mnie zaraził, ale
było już za późno. Albo byłoby, gdyby nie znajomy wampir. Jego krew zadziałała
jak lekarstwo, ale urosły mi kły. Zgaduj!
Uśmiechnęłam
się, ale niezbyt szeroko, żeby zamaskować kły — nieco dłuższe niż przeciętne i bardziej zaostrzone.
Barty przypatrywał mi się z powątpiewaniem przez dłuższy czas, przewracając w
palcach jedną z zielonych fasolek.
— Zawsze jedna historia jest prawdziwa? — zapytał, a kiedy przytaknęłam, nabrał powietrza
głęboko do płuc i powoli je wypuścił. — No dobrze, jest to mało prawdopodobne, by wilkołak
mieszkał w lesie tak blisko ludzkich osad, że dwójka ośmiolatków była w stanie
go wytropić… wilkołaki raczej wybierają bardziej odludne miejsca, zwłaszcza
kiedy nadchodzi czas przemiany… Ale mój ojciec sądził kiedyś wilkołaka, który
okazał się być niepełnosprawny intelektualnie, więc typuję historię numer
jeden.
Posłałam
mu łobuzerskie spojrzenie i szybko wsunęłam do ust fasolkę z czerwonej kupki.
Possałam chwilę i skrzywiłam się lekko, a kubki smakowe wrzasnęły pod wpływem
fali kwaskowatej ostrości.
— Jalapeno — powiedziałam po chwili i rozgryzłam cukierka, żeby
mieć to jak najszybciej za sobą. Oczy zaszły mi łzami, a usta wypełniły się
śliną, jeszcze bardziej roznosząc w środku smak pikantnej papryczki. — Nie znoszę ostrego, ale nie do porzygu. Masz
wodę?
Przywołał
dzbanek i czystą szklankę z parapetu, a ja natychmiast wypiłam łapczywie kilka
potężnych łyków. Niewiele pomogło, ledwo złagodziło ogień pchający się do
gardła, ale przynajmniej zniknął obrzydliwy posmak.
Tymczasem
niebieskie oko Moody’ego zawirowało niespokojnie w oczodole.
— Druga historia jest prawdziwa?
— Ano. — Wyszczerzyłam zęby w szerokim uśmiechu i dotknęłam
palcem koniuszka zęba. — Jeszcze nie do końca urosły. Na to mam te gumy od pani Pomfrey. Kurewsko
swędzą mnie dziąsła, a pani Pomfrey kontroluje, czy nie spada mi ilość czegoś
tam we krwi. Pewnie sprawdza, czy pewnego dnia nie przyjdzie mi ochota na
wymordowanie koleżanek z dormitorium. Ale Dumbledore uważa, że nic takiego się
nie stanie, a zęby to niegroźny skutek uboczny eliksiru, który mi podali, kiedy
byłam mała. Nikt mnie nie ugryzł, zresztą nie wiem, czy przemienienie dziecka w
wampira jest w ogóle legalne. Zapisujemy: Barty — zero,
Sophie — zero.
Sięgnęłam
po dzienniczek i nakreśliłam ołówkiem w tabelce na szczycie po jednej stronie
moje imię, po drugiej literę B. Wzrok poleciał mi do ostatniej gry na tydzień
przed wyjazdem do Hogwartu — graliśmy wszyscy, nawet Livia. Poczułam dziwny,
nieprzyjemny skurcz w żołądku na myśl o niej i o tym, co powiedziała o moim
szwendaniu się po błoniach. Była rezonerska i puszyła się jak paw, tak, że
czasem nie mogłam uwierzyć, że jeszcze nie zaczęła umawiać się z Percym
Weasleyem, ale — bądź
co bądź — wciąż łączyło nas siostrzeństwo. I zdarzało jej się
miewać poczucie humoru. Jak wtedy z wyprawą do pustelni wilkołaka. Ale w szkole
momentami zupełnie jej odbijało i stawała się najgorszą, najbardziej upierdliwą
wersją siebie.
Wróciłam
myślami od Livii z powrotem do Barty’ego. Z maskowatej twarzy Moody’ego ciężko
było wyczytać drobne zmiany, ale szalone oko nadal od czasu do czasu obracało
się w oczodole.
— Wyluzuj! To tylko zabawa — zaśmiałam się. — A z tym wilkołakiem było tak: faktycznie daliśmy się z
Vipim podpuścić, bo w lesie mieszkał pustelnik, taki starszy facet, dziwnie się
zachowywał, w nocy zaatakował nawet psa sąsiadów. Pomyśleliśmy, że podejrzymy
go podczas pełni. Oczywiście nikomu się nie przyznaliśmy, ale Livia wyczuła, że
coś się święci, kiedy nie zastała nas w łóżkach. Ona jest strasznie… très
fouineuse, od razu polazła do mamy i naskarżyła, a mama jak nas tylko
znalazła, zlała nas kapciem… to był jedyny raz, kiedy nas zbiła… i dała szlaban
na miotły, ale nie powiedziała tacie. A ten wilkołak, jak się okazało,
faktycznie był tylko chorym starszym panem. Niedługo potem zabrali go do
szpitala i teraz chata stoi pusta. Zamknęliśmy tam kiedyś Ripa, mówię ci, jak
się darł, ha, ha, ha!
Widząc
jego minę, zaczęłam się śmiać jeszcze bardziej, sądząc, że toczył wewnętrzną
walkę między dobrą zabawą i byciem sztywniakiem, ale zaczarowane oko nagle
zaczęło się miotać, drżeć, aż wystrzeliło z oczodołu i potoczyło się gdzieś pod
łóżko, zostawiając po sobie dziurę. Na widok jej gładkiego, różowego wnętrza
coś podskoczyło mi w żołądku. Zamarłam na widok burzy szarych włosów
zapadających się w czaszkę. Drewniana proteza upadła na podłogę, a pusta
nogawka wypełniła się długą, szczupłą bosą nogą. Barty chwycił się obiema
rękami za miejsce, gdzie znajdowało się sztuczne oko; nie mogłam dostrzec tego,
co działo się z twarzą, ale na widok skóry na dłoniach — naprężającej się i wiotczejącej na zmianę — poczułam zimny dreszcz biegnący po plecach. Palce
zjaśniały i wydłużyły się jak rozciągany wałek plasteliny, ciało pod czarnym
materiałem skurczyło się tak, że szata zawisła żałośnie na ramionach jakieś
cztery rozmiary za duża. Crouchem targnęła seria drgawek i skurczów, ale trwało
to może kilkanaście sekund, ledwo zdążyłam wymacać rzuconą na dywan różdżkę i
zerwać się na nogi, a wszystko ustało. Mężczyzna opuścił drżące ręce i zamiast
okaleczonego, topornego oblicza eks-aurora zobaczyłam gładką, niemal
mlecznobiałą twarz Barty’ego. Nie widziałam go jeszcze w świetle dnia. W
kontraście z niezgrabną postacią Moody’ego Crouch wyglądał wręcz chłopięco z
zawadiacko sterczącą czupryną barwy słomy. Nos, czoło i policzki miał obsypane
drobnymi piegami, brwi jasne i wąskie, biegnące pięknymi łukami nad okrągłymi,
bladoniebieskimi oczami. Dopiero po chwili dostrzegłam cień zarostu pokrywający
ostrą linię szczęki oraz miejsce nad ładnie zarysowaną górną wargą. Niezdrowo
zapadnięte policzki dodawały mu uroku, choć widok przebijających się nad kołnierzem
potwornie wystających obojczyków, szarych cieni pod oczami i siatki fioletowych
żyłek na powiekach powiedział mi, że ostatnie miesiące nie były dla niego
łatwe. U Moody’ego łatwo można było to przeoczyć. Szalonooki zawsze bez wyjątku
przypominał rozdrażnionego, zmęczonego życiem emeryta.
Otarł
rękawem krople potu z czoła i wstał, żeby się rozruszać. Wydał mi się
nienaturalnie wysoki i chudy, a obszerne szaty tylko podbijały ten efekt.
Bacznie przeze mnie obserwowany zgiął i rozprostował najpierw jedną nogą,
później drugą i obie ręce. Usiadł z powrotem na podłodze, tym razem „po turecku”, więc i ja wróciłam na swoje miejsce, choć serce
wciąż kołatało mi się w piersi. Kolana miałam jak z waty.
— Uciekłem z Azkabanu podczas mojego ostatniego widzenia
z rodzicami — zaczął
mówić. — Byłem już praktycznie umierający. Matka wypiła eliksir
wielosokowy z moim włosem, ja wypiłem eliksir z jej. Ona też była bliska
śmierci. Zamieniliśmy się. Dementorzy niczego nie zauważyli, wyczuli, że
Azkaban odwiedza jedna osoba zdrowa, jedna umierająca, podobna wychodzi. Matka
umarła niedługo potem, zakopali ją jako mnie na terenie więzienia. I druga:
swoje pierwsze przestępstwo popełniłem, zanim nauczyłem się mówić. Matka wiozła
mnie w wózku na spacer w samym centrum Londynu, godziny szczytu, wszędzie tłumy
mugoli. Wtedy pierwszy raz objawiły się moje zdolności magiczne. I to w bardzo
niefortunny sposób. Lewitowałem autobus prosto na przystanek pełen czekających
ludzi. Zginęła wtedy jedna osoba i ministerstwo miało całe mnóstwo roboty, żeby
to wszystko zatuszować. Zgaduj.
Tym
razem to on się uśmiechnął i w oczekiwaniu złożył obie dłonie na blacie. Było w
tych niewinnych, błękitnych oczach coś twardego, niepasującego do gładkiej,
młodzieńczej buzi. Musiałam przełknąć ślinę, by nawilżyć gardło. Ręce wciąż
trochę mi się trzęsły.
— Pierwsza? — rzuciłam bezbarwnym tonem, a długie palce Barty’ego
pochwyciły jedną z zielonych fasolek.
— Barty — zero, Sophie — jeden — odparł i sięgnął po notesik, żeby zapisać. — Wyluzuj, to tylko zabawa. Druga historia niejako też
miała miejsce, ale nie dotyczyła mnie. To ojciec lewitował autobus w przystanek
pełen mugoli. Moi dziadkowie mieli szczęście, że nie każdy miał wtedy w
kieszeni przenośną kamerę, a ministerstwu udało się przekonać gazety, że
zawiniły hamulce. Ta też jest paskudna. Mydło.
Przywołał
drugą szklankę i nalał sobie wody.
Choć
początkowo był sceptycznie nastawiony, szybko się wciągnął. W tamtym momencie
nareszcie wyglądał jak zadowolony, młody człowiek, ale nie dziwiłam mu się.
Każdy byłby zły i nabuzowany, udając Moody’ego. Po zobaczeniu całej przemiany
zrozumiałam, dlaczego Barty wolał do niej nie doprowadzać, choć nie mogłam sobie
wyobrazić konieczności wstawania co godzinę, żeby wypić eliksir. Każdej nocy
przez przynajmniej rok. C’est un vrai cauchemar. Chociaż jak na wieczne
niedospanie Crouch prezentował wręcz kwitnąco.
Nawet
nie spostrzegłam, kiedy minęły nam trzy godziny i trzeba było wracać do swoich
zajęć — ja na obiad, Barty do knucia, wyglądania niepodejrzanie
i zaharowywania się dla swojego pana. Pod koniec, kiedy wrócił już do postaci
Moody’ego — widok
zanikającej nogi i oka wywołał we mnie nie mniejszy dreszcz niż ich odrastanie — zauważyłam wyraźną zmianę w tym, jak się wypowiadał.
Nie był już surowym, nudnym formalistą, choć wyraźnie miał tendencję do
nadgorliwego przestrzegania zasad. Jeśli ktoś planował powrócić z zaświatów po
trzynastu latach, nie mógł trafić na lepszego pomagiera. Opowiedziane przez
Barty’ego historie zasiały we mnie ziarno ciekawości. Dowiedziałam się, że był
najlepszym uczniem na roku, jeździł ze Snape’em po olimpiadach z eliksirów,
chodził do kościoła, a jednak nigdy nie zmagał się z wyrzutami sumienia z
powodu doprowadzenia rodziców Neville’a do stanu świadomości jego ulubionych
roślinek.
— I jak ci się podobało? — zapytałam, pakując z zapałem resztę fasolek do worka.
Notesik, który również spoczął na jego dnie, wskazywał wyraźną przewagę dwunastu
punktów B nad Sophie.
— Poznałem chyba wszystkie możliwe szczegóły dotyczące
twojej rodziny — odparł
wymijająco, na co zareagowałam śmiechem.
— To nawet nie jest jeden procent, ha! Ej, mam pomysł.
Następnym razem przyniosę zdjęcia, pokażę ci mojego tatę i mamę… Masz ze sobą
jakieś zdjęcia twojej mamy? Bardzo jestem jej ciekawa.
— Nie mam tu żadnych prywatnych rzeczy — powiedział, ale na widok mojej pełnej zawodu twarzy
dodał szybko: — Coś
wymyślę. Dam ci znać.
Z
radości klasnęłam w dłonie.
— C’est parfait! J’ai hâte de voir.
Wyleciałam
najpierw z sypialni, później z gabinetu, uskrzydlona jak nigdy. A przynajmniej
jak już od dawna nie byłam. O dziwo widok podejrzanie rozanielonej Sapphire nie
wzbudził moich podejrzeń. Tego dnia nawet Malfoy powodował we mnie same
pozytywne emocje.
*
Wiedziałam,
że w końcu musiałam zacząć robić coś w kierunku tego zakładu, ale, szczerze,
nie miałam pojęcia, jak się za to zabrać. Wizja Pansy udupionej szlabanem u
Filcha trochę przysłoniła ochłapy, które zostały z mojego zdrowego rozsądku, a
ja nie wzięłam pod uwagę, że może się to okazać trudniejsze, niż zakładałam.
Parkinson udało się wkręcić jeszcze dwie osoby poza Neville’em — Colina Creveeya i jego młodszego brata, co dawało jej
trzydzieści punktów przewagi. Ja do niedzieli zdobyłam okrągłe zero. Dopiero w
poniedziałek z ciężkim sercem wrobiłam Seamusa w ściąganie na wejściówce — podłożenie mu ściągi wymagało prostego zaklęcia i
kosztowało Gryffindor tylko pięć punktów, ale na start dobre i tyle. Bardzo
szybko odkryłam, że najszybszą metodą na zmiażdżenie Pansy było obserwowanie
Neville’a i reagowanie na bieżąco na to, co robił, ale nie chciałam mu tego
robić. Natomiast Pansy wykorzystała to na najbliższych eliksirach i ukradkiem
wrzuciła mu do kociołka smoczą petardę. Snape odjął Longbottomowi piętnaście
punktów i musiał ewakuować całą klasę — eliksir rozweselający i petarda opryskały cały sufit
toksyczną, śmierdzącą mieszanką. Cieszyłam się, że to Crabbe zarzygał Snape’owi
biurko, bo w przypadku każdego innego Gryfona Pansy wpadłoby bonusowo z
pięćdziesiąt punktów.
Ścigałyśmy
się tak przez tydzień i naprawdę szybko się wkręciłam. Posiadałam znacznie
bogatsze zaplecze zaklęć i uroków, więc bardzo szybko dogoniłam Pansy i im
bliżej weekendu, tym walka stawała się coraz bardziej zacięta. W kreatywności
jedna przebijała drugą, a najwięcej działo się oczywiście na zajęciach i
przerwach między lekcjami, gdzie istniała największa szansa, że zobaczy to
któryś z nauczycieli. W okolicy czwartku odpuściłyśmy sobie punktową recydywę i
ambitnie sięgałyśmy po coraz trudniejsze przypadki. Oczywiście na szczycie
znajdowała się Hermiona i moja siostra, praktycznie niemożliwe do pogrążenia,
ale grzeczniutka Susan Bones czy sztywny jak kij od miotły Zachariasz Smith też
byli całkiem niezłym nabytkiem. Cały środowy wieczór pracowałam nad Hanną
Abbot, konfundując w bibliotece jej pióro tak, aby wypracowanie na transmutację
już od pierwszego akapitu krzyczało wulgaryzmami pod adresem Scorpiusa
Goldsteina — bohatera
eseju i twórcy zaklęcia zmieniającego stan skupienia.
Zakład
z Pansy tak mnie pochłonął, że od niedzielnego grania w fasolki widywałam
Barty’ego jedynie podczas posiłków w Wielkiej Sali i na czwartkowych zajęciach
obrony przed czarną magią. Z rozdaniem zeszłotygodniowych kartkówek czekał do
końca lekcji, aż ławki wróciły na swoje miejsca, a temat pracy domowej został
przepisany z tablicy. Na widok zadowalającego błyszczącego czerwienią na
szczycie pergaminu poczułam nieprzyjemny skok ciśnienia. Widok opisowej oceny
na końcu mojej wyczerpującej odpowiedzi na pytanie ani trochę nie poprawił mi
humoru. Niezadowolona wcisnęłam kartkę na samo dno plecaka.
— Dostałem powyżej oczekiwań! — ekscytował się Victor. — A ty?
— Zadowalający — mruknęłam naburmuszona. — Kutas wie, że nie może mnie oblać, ale nie da mi
dobrej oceny.
— Przynajmniej on nie straszy SUM-ami — mruknął Neville. Od poniedziałkowej pogadanki
McGonagall na temat przyszłorocznych egzaminów przeżywał SUM-y jak mrówka
okres, co zaczęło udzielać się innym. — Ciekawe, kto będzie w przyszłym roku. Oby ktoś, kto
zna się na rzeczy…
— A czemu miałby być ktoś nowy? — zapytała Sapphire, nadal zaczytana w notce pod swoim
sprawdzianem.
— Przecież co roku jest ktoś nowy — odparłam, a Neville dodał:
— Zresztą profesor Moody już powiedział, że jest
wyjątkowo tylko na rok, a potem wraca na emeryturę.
— A, racja, racja…
Opuściliśmy
klasę zwartą grupą, bo wszyscy chcieli obejrzeć klasówki pozostałych. Z
satysfakcją spostrzegłam Hermionę łypiącą ponad ramieniem Malfoya, który
skrzętnie próbował ukryć swojego zadowalającego. Z reakcji Granger zaraz
po rozdaniu pergaminów wywnioskowałam, że dostała najwyższą notę i choć
wiedziałam, z czego wynikała różnica między naszymi ocenami, w sercu poczułam
ukłucie zazdrości. Pomijając farsę z Lockhartem na drugim roku, od początku to
ja byłam prymuską z obrony przed czarną magią.
Na
korytarzu większość przeszła od narzekania na SUM-y do narzekania na Hagrida i
jego sklątki tylnowybuchowe. Harry pierwszy raz, odkąd go znałam, nie stanął w
jego obronie, milczał uparcie, kiedy Seamus, Dean, Lavender i Parvati niemal
prześcigiwali się w gderaniu na poparzenia. Nim dotarliśmy do głównych schodów,
dołączył do nich i Ron.
— Tak samo z wróżbiarstwem — skomentowałam zadowolona. — Zamiast sobie usiąść spokojnie na kanapie, karmicie
swoimi palcami jakieś mutanty-potwory.
— Nie wiem, jakim cudem ty jesteś w Slytherinie — mruknęła Sapphire i funknęła pogardliwie. — Masz ambicji tyle co gumochłon. Ostatni raz daję ci
odpisać eliksiry, więc lepiej weź się za naukę.
Lavender,
Parvati, Dean i Seamus zarechotali złośliwie, a ja poczułam rumieniec oblewający
mi twarz.
— Tak? Od kiedy to numerologia i runy są mniej ambitne?
Mówię, że z tym jest mniej zawracania dupy — odparłam ze złośliwym uśmieszkiem. — En outre,
jestem ambitna tam, gdzie trzeba.
Wzniosłam
się nad podłogę jakieś trzydzieści centymetrów i przeleciałam kilka
najbliższych stopni, co wywołało głośne Łooo w najbliższej mijającej nas
grupce uczniów. Neville otworzył szeroko usta, a Lavender swoje zamknęła.
Sapphire tylko przewróciła oczami. Domyślałam się, że miała dosyć moich
popisów, ale nie mogłam się powstrzymać.
I
choć wygrałam tę słowną utarczkę, musiałam przyznać przyjaciółce rację.
Powinnam chociaż dla zasady otworzyć jakiś podręcznik do czegoś, co nie było
obroną przed czarną magią czy transmutacją. Na zaklęcia nikt nie uczył się teorii,
dopóki Flitwick raz na trzy miesiące nie zapowiedział nam — minimum z tygodniowym wyprzedzeniem — jakiejś drobnej kartkóweczki, ale im więcej dni
uciekało z września, tym bliżej było do kolosów, które lubili robić McGonagall
i Snape. Nauczycielka transmutacji miała na mnie jeszcze jeden haczyk, ponieważ
poza nauczaniem prowadziła również chór. A mnie bardzo zależało na tym, żeby
nadal śpiewać. Zwłaszcza w tym roku. Od kiedy ogłoszono, że w Hogwarcie miał
się odbyć Turniej Trójmagiczny, każda kolejna próba przebiegała w coraz
większym podekscytowaniu.
Na
próbę w piątek dotarłam nieco spóźniona, ale na szczęście mniej spóźniona niż
profesor McGonagall — o godzinie siedemnastej dziesięć w klasie panowało istne rozpasanie. Nie
wypatrzyłam nigdzie Victora, ale zanim zdołałam się dobrze za nim rozejrzeć,
dopadły mnie Ariel i Lisa.
— I co, wiesz coś więcej? — zapytała Turpin, zupełnie darując sobie nawet zwykłe cześć
na przywitanie. Jej niebieskie oczy aż płonęły z podekscytowania.
— Więcej o czym?
— No jak to, Plebiscyt Śpiewającej Różdżki — wypaliła Arielka z taką miną, jakby to było coś
oczywistego. — Miało
go nie być ze względu na Turniej Trójmagiczny, a podobno mieli go przywrócić.
Niektórzy Gryfoni wiedzą, myślałam, że Victor coś ci powiedział. Jak coś, to
tańczymy z tobą.
Turpin
pilnie pokiwała głową.
Szybko
przeleciałam wzrokiem po siedzących w głębi sali uczniach. Przyszli prawie
wszyscy, pojawiło się nawet kilka nowych twarzy, znanych jedynie z
przesłuchania, ale wysokiej sylwetki brata nigdzie nie było.
— Nic nie wiem, nie widziałam się z Vipim od eliksirów — wymamrotałam zmieszana.
Wtem
drzwi do klasy się otworzyły. Odwróciłyśmy się jak na komendę, ale zamiast
profesor McGonagall w progu stanął wcześniej wspomniany Victor. Już z daleka
rzucało się w oczy wielkie, czerwone limo pod prawym okiem i bardzo markotny
wyraz twarzy. W pierwszym momencie poczułam nieprzyjemny ucisk w klatce
piersiowej, ale bardzo szybko połączyłam kropki i razem z dziewczynami
wybuchnęłyśmy głośnym śmiechem.
— Nie ma za co — mruknął, gdy się przy nas zatrzymał, a jego wzrok
powędrował gdzieś daleko ponad naszymi głowami.
Dopiero
w tamtym momencie zauważyłam, że na podeście w głębi sceny stał w Pietsch i
ostentacyjnie obejmował Fay Dunbar. Jego wzrok powędrował w naszą stronę i
spojrzenie bardzo szybko stało się wrogie, a ramię ciaśniej otoczyło szeroką
kibić Gryfonki.
— Nie no, brat, je suis impressionné — powiedziałam z podziwem i klepnęłam go w ramię, a
Arielka dodała:
— Mówiłyśmy ci. Trzeba to było wcześniej zrobić.
— Tak, jasne — mruknął sarkastycznie. — Nie znacie jeszcze jakiegoś chłopaka, którego
widziałybyście w chórze? Mam jeszcze drugie oko.
Lisa
już otwierała usta, ale drzwi ponownie zaskrzypiały i do klasy wpadła nieco
zdyszana i jak zwykle rozdrażniona McGonagall. Od razu zrobiło się cicho,
atmosfera zgęstniała, a wszyscy wpatrzyliśmy się w nauczycielkę wzrokiem pełnym
oczekiwania.
— Ghost, co zrobiłeś w oko? — zapytała, obrzucając Victora przelotnym
spojrzeniem.
— Dostałem kaflem — skłamał gładko, choć w jego głosie dało się wyczuć
ironię.
— Po próbie marsz do pani Pomfrey po maść na siniaki — zakomenderowała. Odłożyła z trzaskiem neseser na
biurko i odwróciła się tak, żeby każdy mógł ją dobrze widzieć. — Mamy już połowę września, więc trzeba będzie zacząć
przygotowania do powitania reprezentantów Beauxbatons i Durmstrangu. Profesor
Dumbledore nie oczekuje niczego nadzwyczajnego, ale dobrze byłoby się do tego
przyłożyć. Przesłuchanie do solówki odbędzie się w przyszłym tygodniu, będzie
tylko jedna, ale liczę, że każdy da z siebie wszystko, bez względu na to, jaka
rola mu przypadnie. Zaraz przećwiczymy sobie ten utwór wspólnie, Goldstein,
rozdaj wszystkim tekst. — Lisa skoczyła po stos pergaminowych zwojów, a McGonagall jeszcze raz objęła
wzrokiem całą klasę i pozwoliła sobie na mały, zaczepny uśmieszek. — I druga sprawa, jak już pewnie większość z was wie,
zaszły pewne zmiany i Hogwart w tym roku jednak weźmie udział w Plebiscycie
Śpiewającej Różdżki. Jak co roku eliminacje szkolne odbędą się początkiem
listopada, prawdopodobnie w którąś sobotę. Data eliminacji międzyszkolnych nie
została jeszcze ustalona, ale zapewne będzie zależna od zadań w Turnieju
Trójmagicznym.
Odebrałam
od Lisy swój pergamin i rozejrzałam się po pozostałych uczniach. Wśród
młodszych rozległ się szmer podniecenia, ale ci starsi przeszli nad tym do
porządku dziennego. Ciekawość została zaspokojona, a Plebiscyt Śpiewającej
Różdżki — choć dosyć prestiżowy i warty kilkaset galeonów za
pierwsze miejsce — nie prezentował się tak kusząco jak solówka na powitaniu delegacji
reprezentantów. Poczułam w żołądku przyjemny skurcz zwiastujący budzącą się
rywalizację.
Reszta
próby przebiegła w swoim standardowym rytmie. Najpierw rozśpiewka, później
kilka razy nowa piosenka dla reprezentantów, a na koniec stare utwory, które
przygotowywaliśmy co roku na dzień nauczyciela. Poczułam przyjemny zastrzyk
motywacji — nie
tylko występy na przybycie uczniów z Beauxbatons i Durmstrangu, ale i
międzyszkolny konkurs dawały mi szansę na przeżycie namiastki tego, co miałam w
zeszłym roku. I co straciłam przez własną impulsywność. Teraz widziałam to
wyraźnie
— brakowało mi występów. Wielkiej sceny, oślepiających
świateł, kolorowych strojów. W tym momencie żałowałam, że moi rodzice nie byli
tak apodyktyczni i surowi jak rodzice Sapphire. Jej matka za żadne skarby
świata —
choć ze skarbcem nieporównywalnie większym od naszego — nie zgodziłaby się na rozwiązanie kontraktu z
wytwórnią z powodu głupiego kaprysu córki, podyktowanego emocjami. A ojciec nie
spłacałby ogromnej kary umownej.
Ale
wtedy to wydawało mi się oczywiste. Zaprzestać występowania, śpiewania,
zaprzestać życia. Zaszyć się na strychu i płakać do samej śmierci z
odwodnienia.
Półtorej
godziny później, kiedy McGonagall różdżką zamykała okna, w klasie na nowo
rozgorzały dyskusje. Wykorzystałam moment, żeby zdobyć piętnaście punktów w
wyścigu z Pansy i transmutowałam spódniczkę Amandy Samuel tak, że na przodzie
pojawił się wielki, świecący napis „Fuck me, daddy”. Nauczycielka łajała ją jeszcze długo po tym, jak z
Victorem i dziewczynami wyszłyśmy na korytarz. Victor jako jedyny próbował
pokazać, że ani trochę go to nie bawiło, choć kąciki ust kilka razy mu
zadrgały.
— Co to za nowy rodzaj vendetty? — zapytał.
— A, nic wielkiego — odparłam i machnęłam lekceważąco ręką. — Założyłam się z Parkinson, która straci więcej
punktów.
— Więcej punktów w każdym domie poza Slytherinem, ma się
rozumieć? — wtrąciła
ironicznie Turpin.
— Ba.
— Już rozumiem, skąd te wszystkie dziwne akcje — powiedział Vipi i roześmiał się pod nosem. — Ron dostał rano za pyskowanie Snape’owi szlaban i
minus trzydzieści punktów.
— Tia — mruknęłam przeciągle. — Trafiło się ślepej kurze ziarno… Jakimś cudem przekonała
go, że szydził z jego matki.
— To jaki jest wynik?
— Sto do stu piętnastu, już dzisiaj nie nadrobię tych
piętnastu punktów, ale może coś wpadnie przy śniadaniu. Zamówiłam na nazwisko
Amandy Samuel seksowną bieliznę, zapisałam, że ma przyjść do Snape’a. Wolałabym
wkopać Di Bari, ale jest ze Slytherinu, za to kumpluje się z Samuel, też może
być.
— A Snape nie będzie się szczypał z odebraniem punktów
Puchonom — dodała z satysfakcją Lisa.
— Voilà.
Vipi
zaczął coraz bardziej rechotać, a oczy zaszkliły mu się od łez.
— Mój Boże… modlę… modlę się, żeby otworzył paczkę przy
stole… — wydusił z siebie, trzymając się za brzuch.
— Liczę, że wpadnie przynajmniej pięćdziesiąt punktów — odparłam. — To by mi dało ze dwa dni spokoju… Ale mówię wam, ona
idzie jak burza, nie mam pojęcia, jakim cudem jej się to udaje. Jak podpuściła
Rona, żeby zaczął pyskować do Snape’a?
— Może rzuciła na niego Imperiusa? — rzuciła Arielka.
— Nie, wydaje mi się, że Zaklęcia Niewybaczalne muszą
być jakoś monitorowane przez ministerstwo. Jak Namiar czy coś… — odparł Vipi, a ja przytaknęłam. — Zresztą wątpię, czy Pansy Parkinson poradziłaby sobie
z rzuceniem Imperiusa, skoro nie potrafiła go pokonać.
Całą
czwórką wybuchnęliśmy zgodnym śmiechem na przywołanie wczorajszych zajęć z
obrony przed czarną magią i wyjątkowo namiętnego gdakania Pansy. Przez resztę
drogi do Wielkiej Sali zastanawialiśmy się nad tym, ale ostatecznie doszliśmy
do wniosku, że to musiał być po prostu Ron. Nie potrzebował wiele motywacji,
żeby komuś odpyskować, choć pyskowanie Snape’owi nie było najmądrzejsze.
Jak
podejrzewałam, sobotni poranek okazał się dokładnie tak ekscytujący, jak
zapowiadałam. Sowa ze sklepu z bielizną Arabella Lingerie przyleciała
punktualnie razem z sowią pocztą. Z sercem tłukącym się o żebra i obiema dłońmi
przyciśniętymi do ust obserwowałam, jak Mistrz Eliksirów z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy rozpakowywał ostrożnie różowe, wąskie pudełeczko. Z drugiego
końca sali dostrzegłam, jak zmienił kolor ze standardowego blado-ziemistego na
blady w purpurowe plamy. Zanim ktokolwiek zajrzał mu przez ramię, zatrzasnął
wieczko i zaczął lustrować wzrokiem stół Puchonów. Wyłowiłam znad setek głów
zezującego w moją stronę chichoczącego Victora i pokładające się na blacie
wśród nieświadomych niczego Krukonów Ariel i Lisę. Musiałam ukryć się za
częścią sportową Proroka Codziennego Sapphire, żeby zamaskować
śmiech.
Godzinę
później — wyszczerzona od ucha do ucha — pukałam już do drzwi gabinetu na drugim piętrze.
— Jesteś skoro świt — rzekł na przywitanie i odsunął się, żebym mogła
wejść.
— Co jestem?
Pobłażliwy
uśmiech objął mu oczy.
— Wcześnie rano. Co taka zadowolona?
Wpuścił
mnie od razu do sypialni. Przez okno wpływało do środka ciepłe, jesienne
powietrze. Pachniało pierwszymi zeschłymi liśćmi i wiatrem z łąk, a w samym
pokoju czuć było dodatkowo czymś lawendowym, zalatującym z otwartej na oścież
szafy. Widocznie złapałam Barty’ego na porządkowaniu ubrań, bo na łóżku
piętrzyły się dwa stosy szat — pomiętych i idealnie wyprasowanych, złożonych
schludnie w kosteczkę.
— Mam dobry humor, wszystko mi się udaje — odpowiedziałam i rzuciłam się prosto na fotel pod
oknem. — Wygrywam z Pansy czterdziestoma punktami.
Nie
potrzebował dużo czasu, żeby połączyć fakty. Asymetryczne wargi Moody’ego
wykrzywiły się w jeszcze bardziej krzywy półuśmieszek.
— Co było w tym pakunku?
— Seksowna, bardzo droga bielizna — odparłam z dumą. — Snape troszeczkę… jak to powiedzieć… padł ofiarą
mojego żartu, a Amandy Samuel nie lubię, w poprzedni piątek znalazła przed
próbą jednego knuta i dała mi go na spłatę długu. La vieille vache. Ale bez obaw,
wybrałam taki sklep, żeby mogli to zwrócić bez płacenia.
— Ach, ludzka pani — mruknął Crouch, ale wyglądał na rozbawionego. — Poprawię ci humor jeszcze bardziej.
Wyciągnął
z wewnętrznej kieszeni szaty małą kopertę. Porwałam ją i natychmiast
otworzyłam. Ledwo przebiegłam wzrokiem po tekście i wykrzyknęłam triumfalne HA!,
kiedy przeczytałam post scriptum.
— Zgodził się! — wykrzyknęłam i podbiegłam do niego, żeby pokazać mu
list. — Regarde par ici,
masz na dole!
Wykonałam
krótki, dziki taniec-połamaniec, kiedy Barty czytał odpowiedź, w której Lord
Voldemort zgadzał się na uczenie mnie zaklęcia Imperius. Crouch oddał mi
pergamin i skrzyżował na moment ręce na piersiach.
— Obiecałeś — przypomniałam mu, unosząc do góry palec
wskazujący.
Ale
on nic na to nie powiedział, tylko wyciągnął z uchylonej szafy wielki słój z
dziurkami w zakrętce. Na dnie wśród liści i patyków siedziała mała, zielona
jaszczurka. Zaklaskałam w ręce, ostatni raz dając upust radości, ale kiedy
siadałam przy stoliku do kawy, byłam już zupełnie skupiona i opanowana.
~*~
Ten
rozdział wyszedł wyjątkowo długi, trochę niespodziewanie. Biorę udział w
wyzwaniu „Letnie Pisanie”, stąd ostatnio taka nietypowa produkcja rozdziałów,
jednak pewnie w sierpniu wrócę do opka o Syriuszu i Hermionie, chcę je skończyć
w tym roku. Ale może do tej pory uda mi się wyprodukować jeszcze rozdział 14?
~Gabika138
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 15:51
Książka spox tylko jednego nie czaje: jak siostrzenica VOLDEMORTA może się przyjaźnić z Hermioną? Przecież Voldi chciał zabić Harry’ego, który był qmplem Hermiony!violet-riddle.blog.onet.pl
5 sierpnia 2008 o 16:09
UsuńHeh, Sophie nie chce być taka jak jej wujcio xD a i ona sam chce, żeby jego siostrzenica była inna xD może dręczą go wyrzuty sumienia ? xD
Natasza__
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:33
Muszę cię z przykrością powiadomić że mój stary blog sie usunął (przez przypadek )Zapraszam teraz na http://anastazja-boot.blog.onet.pl/Pozdrawiam
~Niki-chan
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 15:53
No super ;D A co do TH to ja ich kocham bardzo bardzo mocno i nikt tego nie zmieni ;) :*:*:*
5 sierpnia 2008 o 16:08
UsuńNom, niestety =(
~dream
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 16:16
super czekam na nastepne
6 sierpnia 2008 o 15:51
UsuńSpoko xD
~Gryffonka
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 16:52
Nareszcie xD Rozdział znowu git, ale mnie dziwi, ze ten Frank nie zszedł na zawał jak jego laska się zmieniła XD Czekam na next ;] Opowiesc-Gryffonki.blog.onet.plPS. Jak się uda to dzisiaj albo jutro zmieni lay’a xD A konkretniej to Avril… na inną gwiazdę XDDD
6 sierpnia 2008 o 15:33
UsuńHeh, mam słabość do opisywania maltretowanych mugoli xD
~Cam.
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 17:04
Super notka! Trochę się dziwię, że ten mugol się nie przestraszył i trochę pyskował do wujka Voldemorta xD Pozdrawiam cameron-riddle
6 sierpnia 2008 o 15:33
UsuńDziękuję xD xD xD
~Autorka
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 19:19
No fajne fajne, ale ja tu o TH nic nie widziałam xDD Zapraszam do mnie ponownie i pozdrawiam (dales-mi-oddech-zycia)
6 sierpnia 2008 o 15:35
UsuńTokio Hotel źle mi się kojażą xD no i jaestem fanką Pottera a nie TH xD
~Autorka
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 19:20
A nie kurde nie zaczaiłam xDD hehe dopiero jak 2 raz czytalam hehe xDD dziwny dzien mam dzis sorry ;) Pozdrawiam;*
6 sierpnia 2008 o 15:36
UsuńHeh, ja czasem nie mogę skojarzyć niektórych blogów typu: blog o wszystkim i o niczym. Ale Twój mówi o TH, og razu można się skapować xD
~Brooke Davis
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 19:45
Nareszcie! Już nie mogłam się doczekac new odcinka:) Super jest jak zawsze:):) Czekam na nexta. I niech będzie jakas scenka z Malfoyem;] http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl
6 sierpnia 2008 o 15:37
UsuńScenka z Malfoyem? Spoko, już niedługo będzie go całkiem dużo xD
~Olka
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 20:04
powiem ci szczerze…..naprawdę potrafisz pisać fajne opowiadanie…..jest takie….fajne…..co sie stanie z harrym potterem?czy voldemorda powstrzymają od jego planu pozbycia sie pottera?
6 sierpnia 2008 o 15:51
UsuńNo nie wiem, Sophie mu na to nie pozwoli ! no i ja też, ale muszę się trzymać planu Rowling =(
~kefirek
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 20:42
Teraz piszesz bardzo dobrze, ale myśle,z ę niedługo będziesz pisała wspaniale po tym co przecyztałam!!!Normalnie druga Rowling, chociaż pokazujesz swój niepowtarzalny styl. Jestem pod wrażeniem. :D Hermiona nawet nie wie w co sie pakuje. :D pozdrawiam, I dziękuje za powiadomienieJesteś wielka.
6 sierpnia 2008 o 15:52
UsuńDziękuję xD
Toll
OdpowiedzUsuń6 sierpnia 2008 o 11:09
Mmm.. Ciekawie. Pozdrawiam. Cocolina vel Toll
6 sierpnia 2008 o 15:52
UsuńxD thx xD
~dream
OdpowiedzUsuń6 sierpnia 2008 o 14:31
68 komci (daje od nowa)
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:32
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:32
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:33
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:33
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:34
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:34
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:34
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:34
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:35
68 komci
~dream
OdpowiedzUsuń6 sierpnia 2008 o 14:35
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:36
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:36
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:37
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:37
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:38
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:38
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:39
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:39
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:42
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:42
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:42
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:42
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:43
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:43
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:44
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:44
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:45
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:45
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:46
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:46
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:47
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:47
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:47
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:47
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:48
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:48
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:49
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:49
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:52
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:57
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:57
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:57
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:58
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:58
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:00
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:00
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:01
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:01
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:01
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:01
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:02
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:02
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:03
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:03
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:04
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:04
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:05
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:05
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:05
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:05
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:07
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 15:07
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:52
68
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:53
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:53
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:54
68 komci
~dream
Usuń6 sierpnia 2008 o 14:54
68 komci
6 sierpnia 2008 o 15:53
UsuńOMG, nie odpowiem na to wszystko „68″ bo mi nie starczy dnia xD ale thx =*
~Łapa
OdpowiedzUsuń6 sierpnia 2008 o 14:42
przeczytalam wszystko… super, swietnie piszesz :) jak bys mogla powiadamiac mnie o nowych notkach, bylabym bardzo wdzieczna… [historia-hr]
6 sierpnia 2008 o 15:54
UsuńNie ma sprawy xD dodam Cię do linków xD
margot14@onet.eu
OdpowiedzUsuń6 sierpnia 2008 o 16:36
Nawet, nawet ci to idzie, chociaż musisz się jeszcze wyrobić. Swoją drogą, ciekawa postać z tej Sophie… ;) Styl ogólnie w porządku, ale dzieło sztuki to jeszcze nie jest. Ale nie martw się, nikt nie napisał od razu arcydzieła xD Pozdrawiam – dramione-draco-i-hermione (Gonia)
6 sierpnia 2008 o 17:26
UsuńxD Dzięki xD
~lidzia0408
OdpowiedzUsuń6 sierpnia 2008 o 17:31
do komcia ponizej no cyba VOLDEMORTA no bo ja nie znam w harrym potterzeinnego czarngo pana hehe chyba ze doszla jakas postac:D fajna notka jak i reszta pozdrawiam buziaki papa:)
6 sierpnia 2008 o 17:38
UsuńVOLDEMORT TO CZARNY PAN !!! STRASZNE ZNIEWAŻENIE JEGO OSOBY ! xD
Cameron_Riddle
OdpowiedzUsuń7 sierpnia 2008 o 11:56
Kto pierwszy ten lepszy ^^ Nie zabiorę Ci piosenki z Titanica :) Ja raczej „poluję” na polskie piosenki :) Jeszcze kiedyś użyję tylko „No air” :) A tak to polskie :) Dzięki za komcia
7 sierpnia 2008 o 11:58
UsuńOh, jestem zaszczycona. A ”Czas nie będzie czekał” jeszcze się pojawi w wykonaniu Sophie xD
Brillen
OdpowiedzUsuń7 września 2008 o 18:51
Sen bardzo fajnie ci wyszedł.Ale jest znowu ściągnięty z książki.I to mi sie w tej notce nie spodobało:( pozatym wszytsko ok:) :*lg-potter.xx.pl
8 września 2008 o 17:50
UsuńNom, musiałam jakoś ten sen tam upchnąć, bo nie mogę pisać o jakimś szczególnym uczuciu Sophie+Voldie, jeśli nie napiszę najpierw czegoś o ich stosunkach, nie? xD