5 sierpnia 2008

13. Fasolki

— Byłaś u pani Pomfrey? 

— Tak, tak, byłam. 

Temat zębów i pani Pomfrey z jakiegoś powodu wywoływał we mnie poirytowanie i silne rumieńce. Nie chciałam o tym rozmawiać z pielęgniarką i z bratem, a co dopiero ze Snape’em. Czułam wstyd przewracający się w żołądku, gdy lustrował mnie wzrokiem — wiedziałam, co próbował zrobić. Dobrze znałam to taksujące, nieruchome spojrzenie i na wszelki wypadek patrzyłam wtedy w podłogę. 

Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota spyrka. 

Nie dla Snape’a moje myśli. 

A od wakacji byłoby w nich co czytać. Skrzyżowałam ręce na piersiach i zrobiłam buntowniczą minę. Kręcił się przy regale zawalonym słojami z mnóstwem zamarynowanych obślizgłości i co jakiś czas niby obojętnie muskał długim palcem jedną z etykiet. 

— Doszły mnie słuchy o szlabanie u Moody’ego… 

— Tym razem naprawdę nie ściągałam, serio, miałabym się nie przygotować z Zaklęć Niewybaczalnych? — przerwałam mu szybko, ale ku mojemu zaskoczeniu twarz Snape’a nie wyrażała niezadowolenia. Chyba pierwszy raz, kiedy pojawiał się temat szlabanu. 

Oparł się plecami o drewnianą belkę dzielącą obie gablotki, a jego gęste brwi zmarszczyły się tak, że niemal stworzyły jedną czarną linię. Nie słyszałam, by Snape kiedykolwiek ukarał Ślizgona szlabanem czy odjął chociaż jeden punkt, co nie oznaczało, że pochwalał wszystkie nasze wybryki. Nikt by w to nie uwierzył, zwłaszcza będąc świadkiem tego, jak wyglądały lekcje eliksirów, ale Snape był świetnym wychowawcą. W odróżnieniu od opiekunów pozostałych domów naprawdę się angażował. Nie słyszałam, żeby po śmierci młodszego brata Nicole Turpin profesor Flitwick korespondował z jej rodzicami, a samą Nicole wspierał cotygodniowymi rozmowami. Momentami cholernie mnie to irytowało, ale doceniałam starania Snape’a. Tylko dlatego przychodziłam na te spotkania. 

— Spodziewałem się, że Moody został poinformowany przez dyrektora o tym, co wydarzyło się przed wakacjami — mruknął bardziej do siebie niż do mnie, gładząc palcem ostry podbródek. — Porozmawiam z nim na ten temat… 

Ogarnęła mnie panika. Z bijącym mocno sercem poderwałam się z krzesła; ostatnie, czego chciałam, to zamieszanie wokół mnie. Na myśl, że rodzice mogliby się dowiedzieć, że w sprawę Szalonookiego i tej nieszczęsnej gumy ingerował nauczyciel — bo nie łudziłam się, że Livia nie doniosła im o szlabanie — wnętrzności skurczyły mi się boleśnie. 

— Nie trzeba, profesorze, naprawdę — wypaliłam błagalnym tonem. — Jak się rodzice dowiedzą… po co ich martwić? Następnym razem będę mniej pyskować… 

— Sophie, to nie ma na celu cię ukarać. 

— Ale skutek będzie taki sam. Ja naprawdę nie potrzebuję, żeby się nade mną litować. To Sapphire próbowała się zabić, jej trzeba pomóc. 

W gabinecie zapadła cisza, oboje staliśmy z założonymi rękami i wpatrywaliśmy się w siebie intensywnie — ja bojowo, Snape… współczująco? Mierzyliśmy się wzrokiem przez dłuższą chwilę, atmosfera gęstniała z sekundy na sekundę, aż nie dało się normalnie oddychać. Wymiękłam jako pierwsza. Wypuściłam głośno powietrze z płuc i opadłam z powrotem na krzesło. 

— Obwiniasz się? — zapytał w końcu cichym, bezbarwnym głosem. 

Nagłe pieczenie pod powiekami sprawiło, że musiałam wbić wzrok w podłogę, a moje palce bezwiednie zaczęły miętosić kitkę czarnego warkocza zaplecionego niedbale przez Millicentę. Energiczne żucie gumy nie pomogło w rozładowaniu emocji. Wzruszyłam ramionami nieco zbyt gwałtownie, niż planowałam. 

— Gdybym… — Drapanie w gardle zaczęło narastać i musiałam odetchnąć, żeby stonować nabrzmiewające w środku emocje. — Wiedziałyśmy o tym tylko my dwie. Gdybym to ja poszła z panią Pomfrey, nie Darla… ja bym nie spadła. 

Kamienna podłoga i fragment biurka zniknęły, otoczyła mnie gęsta ciemność, jakby wspomnienie tamtej nocy wessało mnie do wnętrza głowy. Płacz chwycił mnie za gardło jak silna ręka ubrana w żelazną rękawicę. Poczułam buchające z twarzy gorąco, a dłonie zaczęły cierpnąć, a silne wewnętrzne kołysanie wypchnęło mnie z własnego ciała. Już dawno nie doświadczyłam tak silnego poczucia derealizacji — brak umiejscowienia w czasie i przestrzeni, wrażenie istnienia we śnie. Zamknęłam na moment oczy i powoli nabierałam powietrza, aż w spoconych palcach powoli zaczęłam odzyskiwać czucie. 

Tymczasem głos Snape’a płynął niewyraźnie jak z odległego końca sali: 

— Jesteś tego pewna? Nigdy nie wiesz, co się stanie. I co, chciałabyś, żeby to twoi rodzice opłakiwali ciebie? Twoi bracia i siostry? Jesteś pewna, że byś nie spadła? 

Otworzyłam oczy i łypnęłam wściekle na Snape’a. 

— Tak — wycedziłam przez zaciśnięte zęby. 

Zakręciło mi się w głowie, choć wciąż siedziałam. Powroty do ciała po takich odlotach zawsze bywały męczące. Jak po przebiegnięciu całego boiska do quidditcha w duszne, czerwcowe popołudnie. 

Poczułam na twarzy przyjemne zimno dopiero po wyjściu z gabinetu, choć na korytarzu panował jednakowy wilgotny chłód. To nie było udane spotkanie, ale nie miałam żalu do Snape’a. Chciał dobrze. I kontrolował Sapphire. Za każdym razem, kiedy znikała, strach paraliżował mnie i przeszywał lodowatą szpilą na wskroś, ale wiedziałam, że przed przyjaciółką musiałam zachowywać się wybitnie lekceważąco. 

Szlaban okazał się błędem. Snape obserwował Moody’ego, a przez tamtą karę obserwował też mnie. Livii mogłam nawijać makaron na uszy, ale Mistrz Eliksirów nie był głupi. Najlepsze, co mogłam w tej sytuacji zrobić, to usunąć się w cień jako zupełnie przeciętna uczennica. Tym bardziej, że nerwy i tak zeszłyby na dalszy plan, ponieważ Szalonooki bardzo szybko porzucił nudną teorię i przystąpił do praktyki — już podczas następnej lekcji obrony przed czarną magią zademonstrował nam działanie Imperiusa i bynajmniej nie użył do tego wielkiego pająka. 

Tym razem zaklęć używał na nas. Wybierał sobie uczniów na chybił trafił i rzucał na nich Imperiusa, jak argumentował, w celu zapoznania się ze skutkami jego działania. Wszyscy za wyjątkiem Hermiony i Malfoya wydawali się zachwyceni, nawet Crabbe i Goyle. Z niewiadomych przyczyn osobą, którą Barty najbardziej sobie upodobał, był Potter. Przyglądałam się tej walce z mdląco-ssącym uczuciem w żołądku, zastanawiając się, czy te poczynania nie zwrócą uwagi Dumbledore’a. Pod koniec zajęć Harry’emu niemal udało się przezwyciężyć zaklęcie, ale nie poczułam się dzięki temu ani trochę lepiej. Nie byłam pewna, czy nawet prawdziwy Szalonooki posunąłby się do tego, żeby rzucać Zaklęcie Niewybaczalne na samego Harry’ego Pottera. Jednocześnie sama nie mogłam się doczekać, aż mnie przyjdzie zmierzyć się z Imperiusem, a później być może samej spróbować go rzucić. 

W sobotni poranek po kolejnej krótkiej i — całe szczęście — mniej traumatycznej wizycie u Snape’a pobiegłam prosto do gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią. Jesień, która rozkręciła się już na dobre, podarowała uczniom odrobinę słońca i teraz błonia były niemal w całości zalane spacerowiczami. 

Od dnia przekazania wiadomości Barty’emu zajrzałam do niego już dwa razy, ale żadna odpowiedź nie przyszła. Każda myśl o liście wywoływała coraz bardziej nieprzyjemne skręty żołądka. Czy napisałam coś nie tak? Byłam zbyt śmiała? Za bardzo rozwlekła? Może powinnam wcześniej poradzić się Croucha? Ale mleko już się rozlało, teraz mogłam jedynie czekać. 

Barty sprawiał wrażenie bardzo zajętego, ale wpuścił mnie bez słowa sprzeciwu. Siedział przy biurku w przebraniu Moody’ego i coś pilnie notował, jednak nie wyglądało to jak materiały na następną lekcję. 

— Dumbledore’owi to nie przeszkadza, że rzucasz na uczniów Zaklęcia Niewybaczalne? — spytałam, rozglądając się dookoła. 

Kiedy tylko mnie wpuścił, przeszliśmy do razu do pomieszczenia przystającego do gabinetu; domyśliłam się, że za drzwiami musiała znajdować się prywatna kwatera nauczyciela, ale do tej pory nigdy w żadnej nie byłam. Wyobrażałam ją sobie jako wykwintne komnaty na wzór królewskich, ze starymi, zabytkowymi meblami i perskimi dywanami, świeżo ściętymi kwiatami w wazonach i pełną biblioteczką pod sam sufit, sądząc po tym, jak prezentowało się biuro dyrektora, ale to, co zastałam, okazało się smutnym rozczarowaniem. Wszystko tam było nie do kompletu. Łóżko, owszem, całkiem ładne, z czterema ozdobnymi kolumienkami, otaczały pomarańczowe, podniszczone kotary. Przypuszczałam, że stawanie bosą stopą w zimowy poranek musiało stanowić codzienny dramat, ponieważ kamienną podłogę pokrywała wykładzina w bliżej nieokreślonym kolorze, owszem, ale z dala od łóżka i w rozmiarze dużej poduszki. Na ścianie wisiały — pasujące do dywanika — wypłowiałe gobeliny w tak niewyraźne wzory, że ciężko było rozpoznać, co właściwie przedstawiały. Przypuszczalnie jakieś zwierzęta wśród drzew. Przysiadłam w mocno wysłużonym fotelu pod oknem — przynajmniej widok był niczego sobie. Fragment jeziora i ta ładna część błoni ze ścieżką, wzdłuż której w równych odległościach rosły młode buki. 

— Dumbledore wyjątkowo wyraził zgodę, aby w tym roku nauka o Zaklęciach Niewybaczalnych dotyczyła również uczniów z czwartych i piątych klas. Ma na ten temat swoje zdanie, ale ten sposób nauki odpierania Imperiusa jest w stylu Moody’ego — odparł Barty. 

Lewitował wszystkie swoje notatki na kulawy stolik do kawy i przyciągnął sobie jedno z krzeseł. Sypialnia — choć brzydko urządzona — wyglądała dużo schludniej od gabinetu. Ubrania Szalonookiego spoczywały równo poukładane na pledzie przykrywającym łóżko, kubek, cukierniczka i paczka ciasteczek dyniowych ułożone w idealny trójkąt spoczywały na szafce nocnej, a w powietrzu nie wyczuwałam ani grama kurzu. 

— Chyba nie wpuszczasz tu skrzatów domowych? — zapytałam. 

Spojrzał na mnie przelotnie szalonym okiem, ale drugie nadal śmigało równo za stalówką. 

— Nie, skrzaty nie mają tu wstępu, kiedy o to poprosiłem, raczej nikogo to nie dziwiło — odparł. — Ale w tym wypadku i tak nie zaszkodzi stała czujność

Milczeliśmy przez chwilę, pismo Barty’ego stało się niechlujne, jakby starał się jak najprędzej skończyć, ale mnie się nie śpieszyło. Oglądanie umizgów Sapphire do Malfoya w pokoju wspólnym wyjątkowo dziwnie działało mi na nerwy. Usadowiłam się wygodnie w fotelu pod oknem, podciągnęłam nogi pod brodę i zagadnęłam po chwili: 

— Nie przyleciała może jakaś sowa? 

Pokręcił głową, nawet nie podnosząc wzroku. Westchnęłam. 

— No trudno… warto było zapytać… Długo jeszcze będziemy przerabiać Imperiusa? Aż wszyscy nauczą się mu opierać, prawda? To trochę zejdzie, Neville prędzej się zestarzeje i umrze… a my razem z nim… zanim się tego nauczy. Będziemy przerabiać resztę Zaklęć Niewybaczalnych? Ale wiesz, tak praktycznie. Kiedy nauczysz nas rzucać Imperiusa? 

Na usta cisnęło mi się jeszcze wiele, ale widząc jego dziwnie dobrotliwy uśmiech, zupełnie niepasujący do srogiej twarzy byłego aurora, urwałam i odpowiedziałam tym samym. 

— Co? 

— Dużo tych pytań — stwierdził i odłożył pióro, a korek poderwał się z blatu i posłusznie wskoczył prosto w szyjkę kałamarza. — No więc… Nie, nie mam w planach uczenia was obrony przed Imperiusem, w każdym razie nie to mam na celu, ponieważ jesteście za młodzi, a i nie każdy dorosły jest w stanie to opanować. Macie się nauczyć, jak rozpoznawać, że ktoś próbuje poddać was swojej woli. Nie będziecie się również uczyć w praktyce Zaklęć Niewybaczalnych, a co za tym idzie — i Imperiusa. 

Z każdym wypowiadanym przez niego zdaniem czułam, jak mój uśmiech bladł, aż wykrzywiłam usta w podkówkę i nadąsana wydęłam je lekko, co wywołało tylko jego cichy śmiech. 

— Szkoda — zajęczałam przeciągle i nagle spuściłam nogi na podłogę, podekscytowana pomysłem, który zaświtał mi w głowie. — A ty nie mógłbyś mnie nauczyć? Nie jako Moody. Jako Barty. Proszę! Obiecuję, że będę się słuchać… i nie będę tyle gadać. 

W czarnym oku Moody’ego zamigotały żywo tak niepasujące do niego iskierki ale niebieskie pozostawało martwe i nieruchome. 

— Dobrze, będę cię uczył, jak rzucać Imperiusa — rzekł z czymś podstępnym w głosie. — Pod jednym… dwoma… a w zasadzie trzema warunkami. 

Podniecenie eksplodowało w moim żołądku jak petarda. Zerwałam się na równe nogi i zaklaskałam w ręce, wydając z siebie dźwięk podobny do powietrza uciekającego z balona przez źle związaną szyjkę. Barty obserwował ten wybuch radości z cierpliwym, pobłażliwym uśmiechem, dopóki się nie uspokoiłam i zapytałam: 

— Jakie to warunki? 

Tym razem to on wstał i pokuśtykał tak, żeby obejść stolik i oprzeć się tyłem o brzeg blatu. 

— Czarny Pan wyrazi na to zgodę, a ty obiecasz, że potraktujesz to poważnie i odpowiedzialnie. Zwłaszcza odpowiedzialnie. — Rozbawienie zamarło w czarnym oku. — Nie wolno ci używać tego zaklęcia, zwłaszcza w szkole, zrozumiałaś? Oboje nie chcemy kłopotów. A jestem pewien, że ludzie bardzo szybko zaczną się interesować, skąd czternastoletnia uczennica zna i potrafi się posługiwać takim zaklęciem. Od tego prosta droga do Moody’ego, a co potem… oboje nie chcemy się przekonać. 

Skinęłam posłusznie głową i na wszelki wypadek jeszcze głośno przytaknęłam. I ja spróbowałam zrobić poważną minę, żeby wypaść bardziej przekonująco. 

— A ten trzeci warunek? 

— Co zrobił Moody? 

W pokoju zrobiło się cicho jak makiem zasiał, wyłączając z tego powolne, metaliczne tykanie budzika. Automatycznie uciekłam wzrokiem gdzieś w kierunku podłogi, czując wiotczejące mięśnie twarzy. Wielka gula urosła mi w gardle, utrudniając oddychanie. Odwróciłam się nieco bardziej w kierunku okna — czułam się jak pod ostrzałem niebieskiego oka, choć jego wyraz nie był w rzeczywistości tak surowy i badawczy. Naprawdę chciałam to odpowiedzieć. Nie dlatego, że pragnęłam nauczyć się Imperiusa, a Barty zapewne już dawno wyciągnął z eks-aurora wszystko na temat Rosierów i moich rodziców. Crouch chciał poznać moją wersję, tak przynajmniej wierzyłam, ale miałam w głowie tylko pustkę. Słowa nie chciały ułożyć się w zdania, latały po czaszce, bezładnie obijały się po jej wnętrzu, zderzały się ze sobą, tworząc kakofonię dźwięków bez ładu i składu. Opuściłam na moment powieki, by odciąć się od tego, co na zewnątrz, a poczucie derealizacji, podobnie jak u Snape’a, ponownie mną owładnęło. I gdy ponownie podniosłam wzrok, znów przez chwilę byłam samymi oczami, gdzieś poza ciałem i upływem czasu. 

— Zabił dobrego człowieka. — Dopiero brzmienie mojego głosu, dziwnie odległe i zniekształcone, sprawiło, że zostałam wciągnięta z powrotem do ciała. — A jego żonę wpakował do Azkabanu. Oboje byli dobrymi ludźmi. 

— Evan i Balbina Rosier? — zapytał, a ja niemo przytaknęłam. — Byliście rodziną? 

— Balbina jest siostrą mojego taty — odparłam. — Tata ma jeszcze dwóch braci i dwie inne siostry, ale to zawsze była nasza ulubiona ciotka. Moja i Vipa… nawet Livii. Pewnego dnia tak po prostu zniknęli, wujka Evana zabił Moody… pojedynkowali się. A potem zabrali ciotkę Balbinę. Dowiedzieliśmy się z Proroka

— Nie musisz więcej mówić. 

Popatrzyłam na niego z ukosa. Nie litował się, spoglądał na mnie ze spokojem, jakby wysłuchiwał zwyczajnej rodzinnej historii, ale było w tym spokoju coś, co pozwalało zaufać. Uśmiechnęłam się lekko i wzruszyłam ramionami. 

— Przecież i tak już to znasz — powiedziałam, przysiadłszy na miękkim podłokietniku. — Ludzie z ministerstwa przyszli do nas po południu, zanim tacie udało się czegoś dowiedzieć. Podsłuchałam, jak mówili, że Rosierowie są podejrzani o czynne dążenie do powrotu Sam-Wiesz-Kogo. Czy ciotka Balbina była w to zamieszana, czy wiedziała cokolwiek… nie wiem, wywlekli ją w nocy z łóżka i wsadzili do celi, nie było żadnego procesu, nic… ale mam nadzieję, że tak. I kiedy on wróci i ją uwolni, te wszystkie lata w więzieniu nie będą bez sensu. 

Na twarzy Moody’ego pojawił się przebłysk rozpoznania. 

— To mój ojciec zesłał ją do Azkabanu bez procesu. Pamiętam, bo był to jeden z ostatnich zaocznych procesów, którego byłem świadkiem. — Chyba zrozumiał moje spojrzenie, bo dodał: — Po Hogwarcie ojciec chciał, żebym poszedł w jego ślady, załatwił mi staż, a ja już wtedy byłem zaangażowany w poszukiwanie naszego pana. Uznaliśmy, że dobrze mieć szpiega w Departamencie Przestrzegania Prawa… 

— Widać już wtedy ciągnęło cię do roli podwójnego agenta — wpadłam mu w słowo, a on wydał z siebie pomruk przypominający chichot. 

— Byłem wtedy gówniarzem, bezmyślnym i chaotycznym. 

— Co to znaczy zaoczny proces? — spytałam, choć czułam, że już znałam odpowiedź. 

Niebieskie oko zawirowało nerwowo w oczodole. 

— Wizengamot spotykał się w celu ogłoszenia werdyktu. W praktyce wyglądało to tak, że jeden z członków Wizengamotu… przeważnie pod nieobecność mojego ojca, on był na to zbyt ważny… odczytywał listę skazanych bez procesu. Tak było z twoją ciotką, z Syriuszem Blackiem i z wieloma, wieloma innymi ludźmi, często skazywanymi tylko dlatego, że trzeba było kogoś skazać. Na prawdziwy proces trzeba było sobie zasłużyć — dodał z przekąsem. 

Na dźwięk nazwiska Wąchacza coś nieprzyjemnie przewróciło mi się w żołądku. Trwaliśmy przez chwilę w milczeniu, każde pogrążone we własnych wspomnieniach. Crouch zapewne powędrował myślami do sal sądowych, a ja do tych mglistych czasów przesłuchań rodziców i rozmów z dziecięcym psychomagiem. Niewiele pamiętałam, ale nie czułam się z tym źle. Tylko dzięki temu jako tako spałam. 

— O proces Balbiny Rosier walczył jeden czarodziej. — To Barty ocknął się jako pierwszy. — Był chyba zatrudniony w Azkabanie. 

— Wujek Albin — odpowiedziałam od razu. — On właściwie tylko dowozi tam jedzenie, nie jest nikim ważnym. To najstarszy brat mojego taty, jeździmy wszyscy co roku nad morze. To znaczy… my i jego rodzina. Moi rodzice też bardzo walczyli o Balbinę, wszyscy, nawet ciotka Lukrecja przyjechała z Niemiec, ale nic to nie dało. To i tak cud, że moi rodzice nie trafili do Azkabanu, byli na przesłuchaniu, a z nami… ze mną, z Victorem i z Livią… rozmawiała taka stara wiedźma. Psychomag. Ze mną nawet kilka razy. 

— Dlaczego? 

— Przez Moody’ego — odparłam, a widząc jego pytające spojrzenie, uśmiechnęłam się i dodałam: - Powiedziałam, że mnie obmacywał. 

Cisza, która po tym zapadła, sprawiła, że to zdanie wybrzmiało z dwukrotnie większą mocą. Normalne oko eks-aurora zrobiło się wyłupiaste i okrągłe jak to magiczne, ale ja nie przestawałam się uśmiechać, choć policzki zaczynały mi drżeć. Gabinet i zastygła w niemym szoku postać Szalonookiego rozmyły się nieco pod warstewką łez, ale nie pozwoliłam sobie na płacz. Zamrugałam kilka razy, przełknęłam ślinę i znów mogłam mówić, choć głos miałam nabrzmiały od emocji. 

— Szybko wyszło, że to nieprawda, Moody nigdy nie był u nas w domu, widziałam go może ze dwa razy u taty w pracy — kontynuowałam — ale i tak wszyscy mi uwierzyli. Tata się wściekł, i tak już był na niego zły, długo nie wierzył, że Evan był śmirzio… śmiercio-żercą. Dopiero kiedy się dowiedział, że miał Znak, uwierzył. Poszedł oglądać ciało. Szybko się przyznałam, że to nie była prawda, wiedziałam, że to się wyda, ale chciałam, żeby… żeby… 

— Cierpiał? — dokończył Barty, ale potrząsnęłam głową. 

— Żeby poczuł, jak świat mu się wali. Żeby nie wiedział, co robić. I przez kilka dni pewnie tak było. Nic mi nie zrobili, miałam tylko chodzić przez jakiś czas do psychomaga, żeby przepracować żałobę i jakoś tak rozeszło się po kościach. Byłam może pięć razy i tyle, jakoś nie było czasu, ciągle albo mugolska podstawówka, albo konkursy, zaczęły się koncerty, balet… Tata twierdzi, że to nie miało wpływu na jego pracę, nie ma do mnie żalu i rozumie, ale wiem, że nie rozmawia z Moodym i z niektórymi ludźmi w ministerstwie. Pansy Parkinson powiedziała mi w pierwszej klasie, że podsłuchała, jak jej rodzice rozmawiali, że ten Ghost to taki sumienny chłop, a wziął sobie taki problem na głowę, ale dobrze było patrzeć na Szalonookiego, jak się miota. I tak to jest. Dziwne, że jeszcze nie dostałam od mamy sowy na ten temat… Pewnie razem z tatą umierają ze strachu, co znów odwalę. 

Uśmiechnęłam się, licząc, że uśmiech będzie odpowiednią klamrą zamykającą tę historię. Dopiero w tym momencie poczułam, że dłonie splotłam na podołku tak ciasno, że palce zaczęły mrowić. 

— Nie jesteś dla twojego ojca problemem, jestem tego pewien. 

— Trochę jestem — odparłam i jeszcze raz wzruszyłam ramionami. — Ale pewnie nie większym niż moi młodsi bracia. Opowiem ci kiedyś, jak Spajk wyczarował swojej nauczycielce od przyrki trzeci cycek. Ludzie z ministerstwa musieli zmodyfikować pamięć połowie wsi, bo Rip podkablował go do mamy dopiero wieczorem… Fajnie tu było posiedzieć. Jak chcesz, to nauczę cię grać w fasolki, gramy w to zawsze w Oreżnowie, jak mamy szlaban. I, nie, nie musisz pytać o zgodę swojego pana. Nauczę cię tego tak po prostu. 

Wciąż nie mogłam przyzwyczaić się do uśmiechu Moody’ego, który nie byłby cyniczny. Co prawda nigdy nie widziałam prawdziwego Szalonookiego uśmiechającego się w ten sposób, ale właśnie tak go sobie wyobrażałam. 

Już, już kierowałam swoje kroki ku wyjściu, kiedy dobiegło mnie sugestywne chrząknięcie. Odwróciłam się i spostrzegłam Moody’ego w tym samym pół-podparciu o krawędź okrągłego blaciku, ale z uniesioną ręką, w której ściskał czystą kopertę. 

— Przyszło nad ranem — rzekł, kiedy przyleciałam do niego jak na skrzydłach i z wyszczerzonymi radośnie zębami porwałam list. — Przyjdź jutro z odpowiedzią i przynieś fasolki. 

Chyba nawet nie podziękowałam. Byłam tak zaaferowana zawartością koperty, że wybiegłam z gabinetu i pobiegłam prosto do sowiarni. 

W wieży jak zawsze nie zastałam nikogo poza śpiącymi na żerdziach ptakami, ale z jej szczytu doskonale widziałam grupki uczniów wylegujących się na błoniach. Usiadłam z drugiej części dachu, od strony boiska, na wszelki wypadek z daleka od przypadkowych spojrzeń i wydobyłam z koperty list. Serce ścisnęło mi się na widok półprzezroczystego papieru i strzelistych liter, a zabiło jeszcze mocniej, kiedy w oczy rzuciło mi się imię Armand

 

Z Armandem poznaliśmy się niedługo po tym, kiedy skończyłem szkołę. Pewien zbieg okoliczności sprawił, że znalazłem się w Rosji — jak się okazało, na terenie pewnej grupy wampirów. Z natury bardzo posesywnej i nieokiełznanej, niezbyt chętnej do kontaktu ze śmiertelnikami. Ale — szczęśliwie dla mnie — nie byłem zwykłym śmiertelnikiem i tak zostałem w Rosji na dłużej, zanim stałem się w oczach jednej części świata Sama-Wiesz-Kim, a w oczach drugiej — Czarnym Panem. Armanda fascynował mój brak pożądania kłów i Mrocznego Daru, jak zwykł to nazywać. Przyznam, nasze rozmowy były dla mnie nie tylko badaniem ciekawego przypadku, stanowiły w pewnym sensie przyjemną odskocznię od pracy, ponieważ pracowałem sporo, jednak Armand był wtedy postacią zbyt oderwaną od rzeczywistości, zbyt zdziwaczałą, by można było cieszyć się jego towarzystwem bez dawkowania go. Okazało się, że nieśmiertelność — poza oczywistą zaletą NIEUMIERANIA — niesie ze sobą wadę stopniowego popadania w dekadencję. To była lekcja dla mnie, a Armand na nowo zyskał połączenie ze światem. Dopiero wtedy zaczął stawać się strawny na dłuższą metę. Z Rosji wróciłem bogatszy o znajomości, których nie spodziewałem się zyskać, a z których po części i korzystasz do dziś. 

 

List urywał się tak samo nagle, jak się zaczynał. Zajrzałam jeszcze raz do koperty, ale niczego więcej nie znalazłam. Ale dobre i tyle. Każda wzmianka o znajomości Voldemorta i Armanda była dla mnie na wagę złota. Wiedziałam, że mieli jakąś wspólną przeszłość. W końcu Armand zdawał się dobrze znać Rosiera, a Rosier był najwierniejszym sługą Czarnego Pana. Jeszcze wtedy wierzyłam, że byli, tak zwyczajnie, przyjaciółmi jak normalni ludzie. Dopiero kiedy świat zaczął stawać się czymś więcej niż śpiewaniem, brojeniem i czarowaniem po kątach — czyli w momencie, kiedy zginął Evan. Prawda zaczęła do mnie docierać. I przyjęłam ją tak, jakby była w mojej głowie od zawsze. 

Miałam już jakąś połowę nakreślonej na brudno odpowiedzi, kiedy usłyszałam z dołu narastające dźwięki rozmowy. Zastygłam w bezruchu z długopisem zawieszonym w powietrzu i wstrzymałam oddech. Znajome głosy zbliżały się coraz bardziej, aż w końcu Malfoy i Sapphire zatrzymali się i musieli zrobić to przy oknie, bo słyszałam ich tak wyraźnie, jakbym stała tuż obok nich. 

— Ale to nie będzie problemem? 

To Sapphire zapytała, brzmiała nienaturalnie wysoko i jakoś tak dziwnie płocho. Nigdy nie widziałam kokieteryjnej Sapphire, ale jeżeli brzmiała właśnie tak, wolałam tego nie słyszeć. Żołądek skręcił mi się z zażenowania, kiedy Draco wydał z siebie równie nienaturalny, tym razem niski chichot. 

— Żaden. Ojciec o niczym się nie dowie — odparł, a ja musiałam przycisnąć dłoń do ust, żeby nie parsknąć śmiechem. — Wszyscy w ministerstwie ekscytują się Turniejem Trójmagicznym, nie będzie się zastanawiał, po co mi dwa bilety. Prawdopodobnie i tak matka się tym zajmie. 

— Może napisz jej, że drugi ma być dla Zabiniego? 

— Już zakleiłem kopertę — odparł. — Poza tym bilety są imienne, na bramce mogliby nie uwierzyć, że jesteś Blaise’em Zabinim. Może się okazać, że któryś z ochroniarzy jest szesnastym albo siedemnastym byłym mężem jego matki, więc… 

— Ha, ha, ha! 

Słoma tłumiła ich kroki, ale głos Malfoya uciekł na moment w głąb sowiarni i wrócił z powrotem do okna, a po chwili spod obramówki dachu wystrzelił ciemnobrązowy ptak. Rozmawiali jeszcze przez jakiś czas, przekomarzając się, żartując i snując plany na — jak już zdążyłam wywnioskować — koncert Just Witchy Things, który miał się odbyć w trakcie świąt wielkanocnych. Otwarcie flirtowali! Czułam się dziwnie, podsłuchując. Nigdy nie słyszałam, żeby Sapphire wypowiadała się w taki sposób, Malfoy również. Pomyślałam, że sama nie chciałabym, żeby ktoś słyszał niektóre nasze rozmów z Darlą. Nie bez powodu uciekałyśmy na dach sowiarni. 

Odeszli po kilku piekielnie bolesnych, długich minutach, ale zanim zeszłam z dachu, odczekałam przynajmniej drugie tyle. Umarłabym ze wstydu, gdyby któreś z nich przyłapało mnie na podsłuchiwaniu. Z niedokończonym listem i Sapphire kołaczącą mi się w głowie powędrowałam w kierunku dormitorium. Świadomość, że przyjaciółka trzymała Malfoya przede mną w tajemnicy, nieprzyjemnie gniotła w dołku, choć rozumiałam, dlaczego chciała zatrzymać te uczucia dla siebie. W końcu kto chciałby się przyznać do Malfoya. Poza Pansy Parkinson… i garstką małolat z pierwszej klasy. No, może garścią — niektóre Puchonki z chóru też robiły do niego maślane oczy, a w poniedziałek Astoria i Dafne Greengrass zachwycały się w łazience jego mrożącym jak lód, arktycznym spojrzeniem

Malfoy się podobał. 

I, co gorsza, był tego w stu procentach świadomy. 

Zrobiło mi się zimno na samą myśl, jak zareagowałaby Parkinson, gdyby Sapphire zaczęła z nim chodzić. Ani chybi następnego ranka znalazłabym ją uduszoną własną poduszką. 

To rozmyślanie o Pansy chyba musiało ją przyciągnąć, bo ledwo postawiłam stopę na najwyższym stopniu szerokich schodów, ktoś klepnął mnie mocno w ramię, a tuż obok pojawiła się płaska, wyszczerzona w uśmiechu twarz Ślizgonki. 

— Jak idzie? — zagaiła. — Bo mnie, nie chwaląc się, bardzo dobrze. Za Longbottoma wpadło piętnaście punktów. 

— Neville’a łatwo wkręcić — przypomniałam jej, ale nie wyglądała na ani trochę mniej zmotywowaną. 

— Od czegoś trzeba zacząć. A tobie kogo udało się wrobić? 

— Rano miałam inne zajęcia, ale pracuję nad tym. 

— To pracuj szybciej, koleżanko, chyba nie stęskniłaś się za Filchem, co? Dam ci radę, celuj w punktową recydywę, po nich wszyscy się spodziewają, że prędzej czy później coś przeskrobią. Z Longbottomem było łatwo, naskarżyłam do Snape’a, że ćwiczył potajemnie zaklęcia na transmutację w łazience Jęczącej Marty, a potem go tam zwabiłam. Czy szlaban daje jakiś bonus? 

— Umawiałyśmy się tylko na punkty… 

Z przejścia prowadzącego do lochów wyłoniła się Sapphire — tym razem bez Malfoya, za to w cienkiej, wiosennej kurtce z ćwiekami, narzuconej na szkolną szatę. Wzrok Ślizgonki powędrował automatycznie w stronę schodów, gdzie napotkał moje błagalne spojrzenie. Kiler wytrzeszczyła oczy, ale zatrzymała się i odczekała, aż zejdziemy do holu. 

— Gdzieś ty była? — zwróciła się do mnie, całkowicie ignorując Pansy. 

— Mogłabym zapytać o to samo — odparłam nieco bardziej napastliwie, niż bym chciała. 

Jej blade policzki pociemniały gwałtownie. 

— Miałyśmy wyjść przed obiadem, pamiętasz? 

— Tak, idziemy… To cześć. Pogadamy po obiedzie… albo kiedyś tam… 

Zanim Pansy coś odpowiedziała, szybkim krokiem ruszyłyśmy w stronę dębowych drzwi. Ostre promienie przedpołudniowego słońca uderzyły mnie w twarz, tak, że oczy wypełniły się łzami. Powietrze było przyjemnie ciepłe i świeże, wiatr przegnał sierpniową duchotę, a trawa — spieczona i zżółknięta — trochę odżyła i nabrała kolorów. Odetchnęłam, kiedy znalazłyśmy się na ścieżce prowadzącej w stronę jeziora. 

— Dzięki, nie wiedziałam, jak ją spławić, nie wspominając o mopsie — mruknęłam. 

— Nie ma sprawy. Dziwne, podejrzanie często ostatnio z nami rozmawia… A tak naprawdę to gdzie byłaś? 

— A, wiesz — zaczęłam niewinnym tonem — najpierw u Snape’a, a potem w sowiarni… 

Zerknęłam na nią z ukosa, ale Sapphire uparcie wpatrywała się w dal. Na jej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. 

— W sowiarni? 

— Tak, a co? 

— A, nic. 

Szłyśmy tak w krępującym milczeniu, aż zgodnie odbiłyśmy ze ścieżki i skierowałyśmy się w dalszy, dzikszy i rzadziej uczęszczany zakątek błoni. Zarośnięty brzeg jeziora od strony lasu ciągnął się znacznie bardziej stromo. Słońce nie docierało tutaj do każdego zakamarka i trawa była w wielu miejscach mokra, a stopy zapadały się w nieco wilgotnej ziemi. Przedarłyśmy się przez skupisko rozłożystych łopianów na niewielkie urwisko — dokładnie to samo, gdzie Barty przekazał mi pierwszy list od swojego pana. Usiadłyśmy na samym skraju skarpy na wyślizganych korzeniach rosnącej nieopodal wierzby, tak, że nogi zwisały nam tuż nad powierzchnią. Za sprawą nieba woda była tego dnia niebieska, pełna kłębiastych obłoczków, szarpana co chwilę delikatnym powiewem wiatru. 

— Czego chciała Parkinson? 

Nie odpuszczała. 

— Pochwalić się, że zakablowała na Neville’a do Snape’a — mruknęłam. Wysokie trawy zadrżały lekki, a ja wyciągnęłam rękę i zaczęłam szeptać pod nosem słowa zachęty. Mały, brązowy wąż sunący powoli w stronę plamy słońca na trawie zmienił nagle kierunek i zaczął pełznąć w moim kierunku. — Sapphire, uważaj z tym Malfoyem, co? To jest śliski typ, zresztą kręci z Parkinson. Pewnie dlatego nagle zaczęła się do nas odzywać. Węszy. 

— Daj spokój, tylko rozmawiamy — prychnęła z obojętną miną, ale jej policzki nabrały niezdrowych rumieńców. — Pomagają mi te rozmowy… bardziej niż ze Snape’em. 

Popatrzyłam na nią z powątpiewaniem, ale miała coś takiego w twarzy, że poczułam ukłucie współczucia. Nawet Malfoy wydał mi się nagle jakoś mniej parszywy. 

— Naprawdę? — zapytałam cicho. — Rozmowy z Malfoyem

Mały wąż wsunął się między palce i uniósł łebek, z zauroczeniem wpatrując się we mnie czarnymi, paciorkowatymi oczkami. Pogładziłam paznokciem brązowe, plamiste łuski. Może byłam dla niej zbyt surowa? Skoro zamiast najlepszej przyjaciółce wolała zwierzać się Malfoyowi, ryzykując, że wygada wszystko Parkinson? Poczułam się jakoś dziwnie wykluczona. Odchrząknęłam pod nosem. 

— Wiesz… — mruknęłam do węża. — Jak coś… do mnie też zawsze możesz przyjść. Pogadać czy coś… 

Zerknęłam na nią kątem oka — patrzyła prosto na mnie, zaskakująco spokojna i uśmiechnięta. Z wielkich, szarych oczu obramowanych czarną kredką biła troska jak z oczu wyrozumiałej starszej siostry — spojrzenie, jakiego nigdy nie doświadczyłam u Livii. Bordowe plamy spłynęły z policzków Sapphire. Wyciągnęła ku mnie rękę, ale szybko ją cofnęła, bo aksamitny język węża zatrzepotał z wibrującym sykiem. 

— Wiem. To nic złego, że radzimy sobie w inny sposób — odpowiedziała. 

Pomyślałam o Bartym, o liście spoczywającym głęboko w kieszeni i zrobiło mi się ciepło na sercu. 

 

*

 

Nie pamiętałam, kiedy ostatnio wstałam tak wcześnie w niedzielę. Pierwszy raz to ja czekałam na Sapphire, na śniadaniu pojawiłyśmy się o czasie, tak, że punkt dziesiąta już czekałam pod gabinetem nauczyciela obrony przed czarną magią. 

— Wstałam i od razu przyszłam — powiedziałam, kiedy wpuścił mnie do drugiego pomieszczenia. Wyciągnęłam z plecaka woreczek i dziarsko nim potrząsnęłam. — Mam fasolki i list. 

— Ja jestem na nogach od piątej — odparł z błyskiem w czarnym oku. 

Przystanęłam gwałtownie w drodze do stolika. 

— Mon Dieu! — wykrzyknęłam. — Mais c’est trop tôt. Ja preferui, jak to powiedzieć… tryb nocny. 

Wręczyłam mu list i różdżką skróciłam nogi stołu tak, żeby można było przy nim usiąść wygodnie prosto na podłodze. Powiększyłam bury dywanik, rozłożyłam go na środku pokoju i zaczęłam grupować na blacie fasolki. Usiadłam na podwiniętych nogach i wskazałam Crouchowi miejsce naprzeciwko siebie. Czułam się dziwnie, patrząc, jak Moody nie bez trudu gramolił się przy stole pełnym kolorowych cukierków. Wykrakałam — poprzedniego wieczora przy kolacji dostała sowę od mamy, w całości poświęconą szlabanowi i nowemu nauczycielowi obrony przed czarną magią. Choć wydźwięk listu był słodko-gorzki, wiedziałam, że rodzice zyskali dzięki temu kolejne zmartwienie. A świadomość mojej impulsywności wcale nie pomagała. 

— Nie byłoby ci wygodnie bez tej nogi… i ogólnie bez ciała Moody’ego? — zagadnęłam, kiedy Crouch, dysząc i posapując, przybrał niezbyt wygodną pozycję na dywanie. — Nawet nie pamiętam, jak wyglądasz. 

— Nigdy nie pomijam żadnej dawki eliksiru — odparł surowo.— Nawet w nocy. Muszę być zawsze przygotowany, gdyby komuś przyszło do głowy tu zajrzeć. 

— I myślisz, że ten widok — zatoczyłam rękami duży okrąg w powietrzu — uzna za coś normalnego? Proszę, tylko na chwilę. Zamknę drzwi i nikt nie zajrzy, nawet jeśli będzie bardzo chciał. 

Zanim Barty otworzył usta, machnęłam różdżką i klucz w zamku sam się przekręcił. Normalne oko wbiło się we mnie badawczym spojrzeniem, ale szalone nadal uważnie lustrowało zamek. 

— Użyłaś zaklęcia niewerbalnego? — zapytał zdumiony. 

— To znaczy bez mówienia? — Skinął głową i nerwowo zachichotałam. — Słowa ograniczają. Ano… czasem niektóre zaklęcia nie wychodzą tak, jak bym chciała, kiedy mówię formułkę, a tak bez mówienia czaruje się naturalnie. Chyba że śpiewam, wtedy to jest szaleństwo. 

Błysnęłam szerokim uśmiechem, ale nic na to nie odpowiedział, wciąż miał tę minę wyrażającą uprzejme zainteresowanie — kolejną zupełnie niepasującą do pobliźnionej twarzy Moody’ego. Z tej odległości dobrze widziałam resztkę okaleczonego nosa i potworne bruzdy upodabniające go do starca, choć Szalonooki nie mógł być aż tak stary. 

— Masz dwie kupki fasolek: zielone i czerwone — zaczęłam tłumaczyć. — Tak naprawdę to są różne fasolki, tylko zaczarowałam je tak, żeby miały dwa kolory. Wśród nich są dobre fasolki i fasolki ohydne. Gracz musi opowiedzieć dwie historie: prawdziwą i zmyśloną, a przeciwnik zgaduje, która jest prawdziwa, wtedy autor historyjek zjada zieloną, jeśli przeciwnik zgadł, a czerwoną, jeśli nie zgadł. Dreszczyk emocji jest za każdym razem, bo w jednej i drugiej kupce są ohydne fasolki. Za każdą historyjkę, którą zgadniesz, masz jeden punkt. Tu zapisujemy — pokazałam zapisany do połowy notesik w biedronki — a jeśli się porzygasz, tracisz wszystkie punkty. To co, gotowy? Ja zacznę! Niech pomyślę… Mieliśmy z moim bratem Victorem z osiem lat. Już wtedy całkiem dobrze czarowałam. Daliśmy się podpuścić Livii, że w naszym lesie mieszka wilkołak. Oczywiście postanowiliśmy go schwytać. Wybraliśmy się tam w nocy i okazało się, że to prawda. W lesie mieszkał taki dziwny facet, wszyscy myśleli, że ma po prostu schizofrenię, ale on był wilkołakiem, mówię ci, ledwo uszliśmy z życiem. A druga… Byliśmy z rodzicami na kempingu na Węgrzech. Niedawno odkryłam, że rozumiem, co mówią do mnie węże, a one rozumieją mnie. Myślałam, że mam taką fajną zdolność rozmawiania ze zwierzętami, bo znalazłam lisa, który przede mną nie uciekał. Lis mnie ugryzł, ale ja nie przyznałam się rodzicom, niedługo później zapomniałam o tej sytuacji, aż zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Czułam się bardzo źle, c’était un cauchemar. Okazało się, że lis musiał być wściekły i mnie zaraził, ale było już za późno. Albo byłoby, gdyby nie znajomy wampir. Jego krew zadziałała jak lekarstwo, ale urosły mi kły. Zgaduj! 

Uśmiechnęłam się, ale niezbyt szeroko, żeby zamaskować kły — nieco dłuższe niż przeciętne i bardziej zaostrzone. Barty przypatrywał mi się z powątpiewaniem przez dłuższy czas, przewracając w palcach jedną z zielonych fasolek. 

— Zawsze jedna historia jest prawdziwa? — zapytał, a kiedy przytaknęłam, nabrał powietrza głęboko do płuc i powoli je wypuścił. — No dobrze, jest to mało prawdopodobne, by wilkołak mieszkał w lesie tak blisko ludzkich osad, że dwójka ośmiolatków była w stanie go wytropić… wilkołaki raczej wybierają bardziej odludne miejsca, zwłaszcza kiedy nadchodzi czas przemiany… Ale mój ojciec sądził kiedyś wilkołaka, który okazał się być niepełnosprawny intelektualnie, więc typuję historię numer jeden. 

Posłałam mu łobuzerskie spojrzenie i szybko wsunęłam do ust fasolkę z czerwonej kupki. Possałam chwilę i skrzywiłam się lekko, a kubki smakowe wrzasnęły pod wpływem fali kwaskowatej ostrości. 

— Jalapeno — powiedziałam po chwili i rozgryzłam cukierka, żeby mieć to jak najszybciej za sobą. Oczy zaszły mi łzami, a usta wypełniły się śliną, jeszcze bardziej roznosząc w środku smak pikantnej papryczki. — Nie znoszę ostrego, ale nie do porzygu. Masz wodę? 

Przywołał dzbanek i czystą szklankę z parapetu, a ja natychmiast wypiłam łapczywie kilka potężnych łyków. Niewiele pomogło, ledwo złagodziło ogień pchający się do gardła, ale przynajmniej zniknął obrzydliwy posmak. 

Tymczasem niebieskie oko Moody’ego zawirowało niespokojnie w oczodole. 

— Druga historia jest prawdziwa? 

— Ano. — Wyszczerzyłam zęby w szerokim uśmiechu i dotknęłam palcem koniuszka zęba. — Jeszcze nie do końca urosły. Na to mam te gumy od pani Pomfrey. Kurewsko swędzą mnie dziąsła, a pani Pomfrey kontroluje, czy nie spada mi ilość czegoś tam we krwi. Pewnie sprawdza, czy pewnego dnia nie przyjdzie mi ochota na wymordowanie koleżanek z dormitorium. Ale Dumbledore uważa, że nic takiego się nie stanie, a zęby to niegroźny skutek uboczny eliksiru, który mi podali, kiedy byłam mała. Nikt mnie nie ugryzł, zresztą nie wiem, czy przemienienie dziecka w wampira jest w ogóle legalne. Zapisujemy: Barty — zero, Sophie — zero

Sięgnęłam po dzienniczek i nakreśliłam ołówkiem w tabelce na szczycie po jednej stronie moje imię, po drugiej literę B. Wzrok poleciał mi do ostatniej gry na tydzień przed wyjazdem do Hogwartu — graliśmy wszyscy, nawet Livia. Poczułam dziwny, nieprzyjemny skurcz w żołądku na myśl o niej i o tym, co powiedziała o moim szwendaniu się po błoniach. Była rezonerska i puszyła się jak paw, tak, że czasem nie mogłam uwierzyć, że jeszcze nie zaczęła umawiać się z Percym Weasleyem, ale — bądź co bądź — wciąż łączyło nas siostrzeństwo. I zdarzało jej się miewać poczucie humoru. Jak wtedy z wyprawą do pustelni wilkołaka. Ale w szkole momentami zupełnie jej odbijało i stawała się najgorszą, najbardziej upierdliwą wersją siebie. 

Wróciłam myślami od Livii z powrotem do Barty’ego. Z maskowatej twarzy Moody’ego ciężko było wyczytać drobne zmiany, ale szalone oko nadal od czasu do czasu obracało się w oczodole. 

— Wyluzuj! To tylko zabawa — zaśmiałam się. — A z tym wilkołakiem było tak: faktycznie daliśmy się z Vipim podpuścić, bo w lesie mieszkał pustelnik, taki starszy facet, dziwnie się zachowywał, w nocy zaatakował nawet psa sąsiadów. Pomyśleliśmy, że podejrzymy go podczas pełni. Oczywiście nikomu się nie przyznaliśmy, ale Livia wyczuła, że coś się święci, kiedy nie zastała nas w łóżkach. Ona jest strasznie… très fouineuse, od razu polazła do mamy i naskarżyła, a mama jak nas tylko znalazła, zlała nas kapciem… to był jedyny raz, kiedy nas zbiła… i dała szlaban na miotły, ale nie powiedziała tacie. A ten wilkołak, jak się okazało, faktycznie był tylko chorym starszym panem. Niedługo potem zabrali go do szpitala i teraz chata stoi pusta. Zamknęliśmy tam kiedyś Ripa, mówię ci, jak się darł, ha, ha, ha! 

Widząc jego minę, zaczęłam się śmiać jeszcze bardziej, sądząc, że toczył wewnętrzną walkę między dobrą zabawą i byciem sztywniakiem, ale zaczarowane oko nagle zaczęło się miotać, drżeć, aż wystrzeliło z oczodołu i potoczyło się gdzieś pod łóżko, zostawiając po sobie dziurę. Na widok jej gładkiego, różowego wnętrza coś podskoczyło mi w żołądku. Zamarłam na widok burzy szarych włosów zapadających się w czaszkę. Drewniana proteza upadła na podłogę, a pusta nogawka wypełniła się długą, szczupłą bosą nogą. Barty chwycił się obiema rękami za miejsce, gdzie znajdowało się sztuczne oko; nie mogłam dostrzec tego, co działo się z twarzą, ale na widok skóry na dłoniach — naprężającej się i wiotczejącej na zmianę — poczułam zimny dreszcz biegnący po plecach. Palce zjaśniały i wydłużyły się jak rozciągany wałek plasteliny, ciało pod czarnym materiałem skurczyło się tak, że szata zawisła żałośnie na ramionach jakieś cztery rozmiary za duża. Crouchem targnęła seria drgawek i skurczów, ale trwało to może kilkanaście sekund, ledwo zdążyłam wymacać rzuconą na dywan różdżkę i zerwać się na nogi, a wszystko ustało. Mężczyzna opuścił drżące ręce i zamiast okaleczonego, topornego oblicza eks-aurora zobaczyłam gładką, niemal mlecznobiałą twarz Barty’ego. Nie widziałam go jeszcze w świetle dnia. W kontraście z niezgrabną postacią Moody’ego Crouch wyglądał wręcz chłopięco z zawadiacko sterczącą czupryną barwy słomy. Nos, czoło i policzki miał obsypane drobnymi piegami, brwi jasne i wąskie, biegnące pięknymi łukami nad okrągłymi, bladoniebieskimi oczami. Dopiero po chwili dostrzegłam cień zarostu pokrywający ostrą linię szczęki oraz miejsce nad ładnie zarysowaną górną wargą. Niezdrowo zapadnięte policzki dodawały mu uroku, choć widok przebijających się nad kołnierzem potwornie wystających obojczyków, szarych cieni pod oczami i siatki fioletowych żyłek na powiekach powiedział mi, że ostatnie miesiące nie były dla niego łatwe. U Moody’ego łatwo można było to przeoczyć. Szalonooki zawsze bez wyjątku przypominał rozdrażnionego, zmęczonego życiem emeryta. 

Otarł rękawem krople potu z czoła i wstał, żeby się rozruszać. Wydał mi się nienaturalnie wysoki i chudy, a obszerne szaty tylko podbijały ten efekt. Bacznie przeze mnie obserwowany zgiął i rozprostował najpierw jedną nogą, później drugą i obie ręce. Usiadł z powrotem na podłodze, tym razem po turecku, więc i ja wróciłam na swoje miejsce, choć serce wciąż kołatało mi się w piersi. Kolana miałam jak z waty. 

— Uciekłem z Azkabanu podczas mojego ostatniego widzenia z rodzicami — zaczął mówić. — Byłem już praktycznie umierający. Matka wypiła eliksir wielosokowy z moim włosem, ja wypiłem eliksir z jej. Ona też była bliska śmierci. Zamieniliśmy się. Dementorzy niczego nie zauważyli, wyczuli, że Azkaban odwiedza jedna osoba zdrowa, jedna umierająca, podobna wychodzi. Matka umarła niedługo potem, zakopali ją jako mnie na terenie więzienia. I druga: swoje pierwsze przestępstwo popełniłem, zanim nauczyłem się mówić. Matka wiozła mnie w wózku na spacer w samym centrum Londynu, godziny szczytu, wszędzie tłumy mugoli. Wtedy pierwszy raz objawiły się moje zdolności magiczne. I to w bardzo niefortunny sposób. Lewitowałem autobus prosto na przystanek pełen czekających ludzi. Zginęła wtedy jedna osoba i ministerstwo miało całe mnóstwo roboty, żeby to wszystko zatuszować. Zgaduj. 

Tym razem to on się uśmiechnął i w oczekiwaniu złożył obie dłonie na blacie. Było w tych niewinnych, błękitnych oczach coś twardego, niepasującego do gładkiej, młodzieńczej buzi. Musiałam przełknąć ślinę, by nawilżyć gardło. Ręce wciąż trochę mi się trzęsły. 

— Pierwsza? — rzuciłam bezbarwnym tonem, a długie palce Barty’ego pochwyciły jedną z zielonych fasolek. 

— Barty — zero, Sophie — jeden — odparł i sięgnął po notesik, żeby zapisać. — Wyluzuj, to tylko zabawa. Druga historia niejako też miała miejsce, ale nie dotyczyła mnie. To ojciec lewitował autobus w przystanek pełen mugoli. Moi dziadkowie mieli szczęście, że nie każdy miał wtedy w kieszeni przenośną kamerę, a ministerstwu udało się przekonać gazety, że zawiniły hamulce. Ta też jest paskudna. Mydło. 

Przywołał drugą szklankę i nalał sobie wody. 

Choć początkowo był sceptycznie nastawiony, szybko się wciągnął. W tamtym momencie nareszcie wyglądał jak zadowolony, młody człowiek, ale nie dziwiłam mu się. Każdy byłby zły i nabuzowany, udając Moody’ego. Po zobaczeniu całej przemiany zrozumiałam, dlaczego Barty wolał do niej nie doprowadzać, choć nie mogłam sobie wyobrazić konieczności wstawania co godzinę, żeby wypić eliksir. Każdej nocy przez przynajmniej rok. C’est un vrai cauchemar. Chociaż jak na wieczne niedospanie Crouch prezentował wręcz kwitnąco. 

Nawet nie spostrzegłam, kiedy minęły nam trzy godziny i trzeba było wracać do swoich zajęć — ja na obiad, Barty do knucia, wyglądania niepodejrzanie i zaharowywania się dla swojego pana. Pod koniec, kiedy wrócił już do postaci Moody’ego — widok zanikającej nogi i oka wywołał we mnie nie mniejszy dreszcz niż ich odrastanie — zauważyłam wyraźną zmianę w tym, jak się wypowiadał. Nie był już surowym, nudnym formalistą, choć wyraźnie miał tendencję do nadgorliwego przestrzegania zasad. Jeśli ktoś planował powrócić z zaświatów po trzynastu latach, nie mógł trafić na lepszego pomagiera. Opowiedziane przez Barty’ego historie zasiały we mnie ziarno ciekawości. Dowiedziałam się, że był najlepszym uczniem na roku, jeździł ze Snape’em po olimpiadach z eliksirów, chodził do kościoła, a jednak nigdy nie zmagał się z wyrzutami sumienia z powodu doprowadzenia rodziców Neville’a do stanu świadomości jego ulubionych roślinek. 

— I jak ci się podobało? — zapytałam, pakując z zapałem resztę fasolek do worka. Notesik, który również spoczął na jego dnie, wskazywał wyraźną przewagę dwunastu punktów B nad Sophie. 

— Poznałem chyba wszystkie możliwe szczegóły dotyczące twojej rodziny — odparł wymijająco, na co zareagowałam śmiechem. 

— To nawet nie jest jeden procent, ha! Ej, mam pomysł. Następnym razem przyniosę zdjęcia, pokażę ci mojego tatę i mamę… Masz ze sobą jakieś zdjęcia twojej mamy? Bardzo jestem jej ciekawa. 

— Nie mam tu żadnych prywatnych rzeczy — powiedział, ale na widok mojej pełnej zawodu twarzy dodał szybko: — Coś wymyślę. Dam ci znać. 

Z radości klasnęłam w dłonie. 

— C’est parfait! J’ai hâte de voir. 

Wyleciałam najpierw z sypialni, później z gabinetu, uskrzydlona jak nigdy. A przynajmniej jak już od dawna nie byłam. O dziwo widok podejrzanie rozanielonej Sapphire nie wzbudził moich podejrzeń. Tego dnia nawet Malfoy powodował we mnie same pozytywne emocje. 

 

*

 

Wiedziałam, że w końcu musiałam zacząć robić coś w kierunku tego zakładu, ale, szczerze, nie miałam pojęcia, jak się za to zabrać. Wizja Pansy udupionej szlabanem u Filcha trochę przysłoniła ochłapy, które zostały z mojego zdrowego rozsądku, a ja nie wzięłam pod uwagę, że może się to okazać trudniejsze, niż zakładałam. Parkinson udało się wkręcić jeszcze dwie osoby poza Neville’em — Colina Creveeya i jego młodszego brata, co dawało jej trzydzieści punktów przewagi. Ja do niedzieli zdobyłam okrągłe zero. Dopiero w poniedziałek z ciężkim sercem wrobiłam Seamusa w ściąganie na wejściówce — podłożenie mu ściągi wymagało prostego zaklęcia i kosztowało Gryffindor tylko pięć punktów, ale na start dobre i tyle. Bardzo szybko odkryłam, że najszybszą metodą na zmiażdżenie Pansy było obserwowanie Neville’a i reagowanie na bieżąco na to, co robił, ale nie chciałam mu tego robić. Natomiast Pansy wykorzystała to na najbliższych eliksirach i ukradkiem wrzuciła mu do kociołka smoczą petardę. Snape odjął Longbottomowi piętnaście punktów i musiał ewakuować całą klasę — eliksir rozweselający i petarda opryskały cały sufit toksyczną, śmierdzącą mieszanką. Cieszyłam się, że to Crabbe zarzygał Snape’owi biurko, bo w przypadku każdego innego Gryfona Pansy wpadłoby bonusowo z pięćdziesiąt punktów. 

Ścigałyśmy się tak przez tydzień i naprawdę szybko się wkręciłam. Posiadałam znacznie bogatsze zaplecze zaklęć i uroków, więc bardzo szybko dogoniłam Pansy i im bliżej weekendu, tym walka stawała się coraz bardziej zacięta. W kreatywności jedna przebijała drugą, a najwięcej działo się oczywiście na zajęciach i przerwach między lekcjami, gdzie istniała największa szansa, że zobaczy to któryś z nauczycieli. W okolicy czwartku odpuściłyśmy sobie punktową recydywę i ambitnie sięgałyśmy po coraz trudniejsze przypadki. Oczywiście na szczycie znajdowała się Hermiona i moja siostra, praktycznie niemożliwe do pogrążenia, ale grzeczniutka Susan Bones czy sztywny jak kij od miotły Zachariasz Smith też byli całkiem niezłym nabytkiem. Cały środowy wieczór pracowałam nad Hanną Abbot, konfundując w bibliotece jej pióro tak, aby wypracowanie na transmutację już od pierwszego akapitu krzyczało wulgaryzmami pod adresem Scorpiusa Goldsteina — bohatera eseju i twórcy zaklęcia zmieniającego stan skupienia. 

Zakład z Pansy tak mnie pochłonął, że od niedzielnego grania w fasolki widywałam Barty’ego jedynie podczas posiłków w Wielkiej Sali i na czwartkowych zajęciach obrony przed czarną magią. Z rozdaniem zeszłotygodniowych kartkówek czekał do końca lekcji, aż ławki wróciły na swoje miejsca, a temat pracy domowej został przepisany z tablicy. Na widok zadowalającego błyszczącego czerwienią na szczycie pergaminu poczułam nieprzyjemny skok ciśnienia. Widok opisowej oceny na końcu mojej wyczerpującej odpowiedzi na pytanie ani trochę nie poprawił mi humoru. Niezadowolona wcisnęłam kartkę na samo dno plecaka. 

— Dostałem powyżej oczekiwań! — ekscytował się Victor. — A ty? 

— Zadowalający — mruknęłam naburmuszona. — Kutas wie, że nie może mnie oblać, ale nie da mi dobrej oceny. 

— Przynajmniej on nie straszy SUM-ami — mruknął Neville. Od poniedziałkowej pogadanki McGonagall na temat przyszłorocznych egzaminów przeżywał SUM-y jak mrówka okres, co zaczęło udzielać się innym. — Ciekawe, kto będzie w przyszłym roku. Oby ktoś, kto zna się na rzeczy… 

— A czemu miałby być ktoś nowy? — zapytała Sapphire, nadal zaczytana w notce pod swoim sprawdzianem. 

— Przecież co roku jest ktoś nowy — odparłam, a Neville dodał: 

— Zresztą profesor Moody już powiedział, że jest wyjątkowo tylko na rok, a potem wraca na emeryturę. 

— A, racja, racja… 

Opuściliśmy klasę zwartą grupą, bo wszyscy chcieli obejrzeć klasówki pozostałych. Z satysfakcją spostrzegłam Hermionę łypiącą ponad ramieniem Malfoya, który skrzętnie próbował ukryć swojego zadowalającego. Z reakcji Granger zaraz po rozdaniu pergaminów wywnioskowałam, że dostała najwyższą notę i choć wiedziałam, z czego wynikała różnica między naszymi ocenami, w sercu poczułam ukłucie zazdrości. Pomijając farsę z Lockhartem na drugim roku, od początku to ja byłam prymuską z obrony przed czarną magią. 

Na korytarzu większość przeszła od narzekania na SUM-y do narzekania na Hagrida i jego sklątki tylnowybuchowe. Harry pierwszy raz, odkąd go znałam, nie stanął w jego obronie, milczał uparcie, kiedy Seamus, Dean, Lavender i Parvati niemal prześcigiwali się w gderaniu na poparzenia. Nim dotarliśmy do głównych schodów, dołączył do nich i Ron. 

— Tak samo z wróżbiarstwem — skomentowałam zadowolona. — Zamiast sobie usiąść spokojnie na kanapie, karmicie swoimi palcami jakieś mutanty-potwory. 

— Nie wiem, jakim cudem ty jesteś w Slytherinie — mruknęła Sapphire i funknęła pogardliwie. — Masz ambicji tyle co gumochłon. Ostatni raz daję ci odpisać eliksiry, więc lepiej weź się za naukę. 

Lavender, Parvati, Dean i Seamus zarechotali złośliwie, a ja poczułam rumieniec oblewający mi twarz. 

— Tak? Od kiedy to numerologia i runy są mniej ambitne? Mówię, że z tym jest mniej zawracania dupy — odparłam ze złośliwym uśmieszkiem. — En outre, jestem ambitna tam, gdzie trzeba. 

Wzniosłam się nad podłogę jakieś trzydzieści centymetrów i przeleciałam kilka najbliższych stopni, co wywołało głośne Łooo w najbliższej mijającej nas grupce uczniów. Neville otworzył szeroko usta, a Lavender swoje zamknęła. Sapphire tylko przewróciła oczami. Domyślałam się, że miała dosyć moich popisów, ale nie mogłam się powstrzymać. 

I choć wygrałam tę słowną utarczkę, musiałam przyznać przyjaciółce rację. Powinnam chociaż dla zasady otworzyć jakiś podręcznik do czegoś, co nie było obroną przed czarną magią czy transmutacją. Na zaklęcia nikt nie uczył się teorii, dopóki Flitwick raz na trzy miesiące nie zapowiedział nam — minimum z tygodniowym wyprzedzeniem — jakiejś drobnej kartkóweczki, ale im więcej dni uciekało z września, tym bliżej było do kolosów, które lubili robić McGonagall i Snape. Nauczycielka transmutacji miała na mnie jeszcze jeden haczyk, ponieważ poza nauczaniem prowadziła również chór. A mnie bardzo zależało na tym, żeby nadal śpiewać. Zwłaszcza w tym roku. Od kiedy ogłoszono, że w Hogwarcie miał się odbyć Turniej Trójmagiczny, każda kolejna próba przebiegała w coraz większym podekscytowaniu. 

Na próbę w piątek dotarłam nieco spóźniona, ale na szczęście mniej spóźniona niż profesor McGonagall — o godzinie siedemnastej dziesięć w klasie panowało istne rozpasanie. Nie wypatrzyłam nigdzie Victora, ale zanim zdołałam się dobrze za nim rozejrzeć, dopadły mnie Ariel i Lisa. 

— I co, wiesz coś więcej? — zapytała Turpin, zupełnie darując sobie nawet zwykłe cześć na przywitanie. Jej niebieskie oczy aż płonęły z podekscytowania. 

— Więcej o czym? 

— No jak to, Plebiscyt Śpiewającej Różdżki — wypaliła Arielka z taką miną, jakby to było coś oczywistego. — Miało go nie być ze względu na Turniej Trójmagiczny, a podobno mieli go przywrócić. Niektórzy Gryfoni wiedzą, myślałam, że Victor coś ci powiedział. Jak coś, to tańczymy z tobą. 

Turpin pilnie pokiwała głową. 

Szybko przeleciałam wzrokiem po siedzących w głębi sali uczniach. Przyszli prawie wszyscy, pojawiło się nawet kilka nowych twarzy, znanych jedynie z przesłuchania, ale wysokiej sylwetki brata nigdzie nie było. 

— Nic nie wiem, nie widziałam się z Vipim od eliksirów — wymamrotałam zmieszana. 

Wtem drzwi do klasy się otworzyły. Odwróciłyśmy się jak na komendę, ale zamiast profesor McGonagall w progu stanął wcześniej wspomniany Victor. Już z daleka rzucało się w oczy wielkie, czerwone limo pod prawym okiem i bardzo markotny wyraz twarzy. W pierwszym momencie poczułam nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej, ale bardzo szybko połączyłam kropki i razem z dziewczynami wybuchnęłyśmy głośnym śmiechem. 

— Nie ma za co — mruknął, gdy się przy nas zatrzymał, a jego wzrok powędrował gdzieś daleko ponad naszymi głowami. 

Dopiero w tamtym momencie zauważyłam, że na podeście w głębi sceny stał w Pietsch i ostentacyjnie obejmował Fay Dunbar. Jego wzrok powędrował w naszą stronę i spojrzenie bardzo szybko stało się wrogie, a ramię ciaśniej otoczyło szeroką kibić Gryfonki. 

— Nie no, brat, je suis impressionné — powiedziałam z podziwem i klepnęłam go w ramię, a Arielka dodała: 

— Mówiłyśmy ci. Trzeba to było wcześniej zrobić. 

— Tak, jasne — mruknął sarkastycznie. — Nie znacie jeszcze jakiegoś chłopaka, którego widziałybyście w chórze? Mam jeszcze drugie oko. 

Lisa już otwierała usta, ale drzwi ponownie zaskrzypiały i do klasy wpadła nieco zdyszana i jak zwykle rozdrażniona McGonagall. Od razu zrobiło się cicho, atmosfera zgęstniała, a wszyscy wpatrzyliśmy się w nauczycielkę wzrokiem pełnym oczekiwania. 

— Ghost, co zrobiłeś w oko? — zapytała, obrzucając Victora przelotnym spojrzeniem. 

— Dostałem kaflem — skłamał gładko, choć w jego głosie dało się wyczuć ironię. 

— Po próbie marsz do pani Pomfrey po maść na siniaki — zakomenderowała. Odłożyła z trzaskiem neseser na biurko i odwróciła się tak, żeby każdy mógł ją dobrze widzieć. — Mamy już połowę września, więc trzeba będzie zacząć przygotowania do powitania reprezentantów Beauxbatons i Durmstrangu. Profesor Dumbledore nie oczekuje niczego nadzwyczajnego, ale dobrze byłoby się do tego przyłożyć. Przesłuchanie do solówki odbędzie się w przyszłym tygodniu, będzie tylko jedna, ale liczę, że każdy da z siebie wszystko, bez względu na to, jaka rola mu przypadnie. Zaraz przećwiczymy sobie ten utwór wspólnie, Goldstein, rozdaj wszystkim tekst. — Lisa skoczyła po stos pergaminowych zwojów, a McGonagall jeszcze raz objęła wzrokiem całą klasę i pozwoliła sobie na mały, zaczepny uśmieszek. — I druga sprawa, jak już pewnie większość z was wie, zaszły pewne zmiany i Hogwart w tym roku jednak weźmie udział w Plebiscycie Śpiewającej Różdżki. Jak co roku eliminacje szkolne odbędą się początkiem listopada, prawdopodobnie w którąś sobotę. Data eliminacji międzyszkolnych nie została jeszcze ustalona, ale zapewne będzie zależna od zadań w Turnieju Trójmagicznym. 

Odebrałam od Lisy swój pergamin i rozejrzałam się po pozostałych uczniach. Wśród młodszych rozległ się szmer podniecenia, ale ci starsi przeszli nad tym do porządku dziennego. Ciekawość została zaspokojona, a Plebiscyt Śpiewającej Różdżki — choć dosyć prestiżowy i warty kilkaset galeonów za pierwsze miejsce — nie prezentował się tak kusząco jak solówka na powitaniu delegacji reprezentantów. Poczułam w żołądku przyjemny skurcz zwiastujący budzącą się rywalizację. 

Reszta próby przebiegła w swoim standardowym rytmie. Najpierw rozśpiewka, później kilka razy nowa piosenka dla reprezentantów, a na koniec stare utwory, które przygotowywaliśmy co roku na dzień nauczyciela. Poczułam przyjemny zastrzyk motywacji — nie tylko występy na przybycie uczniów z Beauxbatons i Durmstrangu, ale i międzyszkolny konkurs dawały mi szansę na przeżycie namiastki tego, co miałam w zeszłym roku. I co straciłam przez własną impulsywność. Teraz widziałam to wyraźnie — brakowało mi występów. Wielkiej sceny, oślepiających świateł, kolorowych strojów. W tym momencie żałowałam, że moi rodzice nie byli tak apodyktyczni i surowi jak rodzice Sapphire. Jej matka za żadne skarby świata — choć ze skarbcem nieporównywalnie większym od naszego — nie zgodziłaby się na rozwiązanie kontraktu z wytwórnią z powodu głupiego kaprysu córki, podyktowanego emocjami. A ojciec nie spłacałby ogromnej kary umownej. 

Ale wtedy to wydawało mi się oczywiste. Zaprzestać występowania, śpiewania, zaprzestać życia. Zaszyć się na strychu i płakać do samej śmierci z odwodnienia. 

Półtorej godziny później, kiedy McGonagall różdżką zamykała okna, w klasie na nowo rozgorzały dyskusje. Wykorzystałam moment, żeby zdobyć piętnaście punktów w wyścigu z Pansy i transmutowałam spódniczkę Amandy Samuel tak, że na przodzie pojawił się wielki, świecący napis Fuck me, daddy. Nauczycielka łajała ją jeszcze długo po tym, jak z Victorem i dziewczynami wyszłyśmy na korytarz. Victor jako jedyny próbował pokazać, że ani trochę go to nie bawiło, choć kąciki ust kilka razy mu zadrgały. 

— Co to za nowy rodzaj vendetty? — zapytał. 

— A, nic wielkiego — odparłam i machnęłam lekceważąco ręką. — Założyłam się z Parkinson, która straci więcej punktów. 

— Więcej punktów w każdym domie poza Slytherinem, ma się rozumieć? — wtrąciła ironicznie Turpin. 

— Ba. 

— Już rozumiem, skąd te wszystkie dziwne akcje — powiedział Vipi i roześmiał się pod nosem. — Ron dostał rano za pyskowanie Snape’owi szlaban i minus trzydzieści punktów. 

— Tia — mruknęłam przeciągle. — Trafiło się ślepej kurze ziarno… Jakimś cudem przekonała go, że szydził z jego matki. 

— To jaki jest wynik? 

— Sto do stu piętnastu, już dzisiaj nie nadrobię tych piętnastu punktów, ale może coś wpadnie przy śniadaniu. Zamówiłam na nazwisko Amandy Samuel seksowną bieliznę, zapisałam, że ma przyjść do Snape’a. Wolałabym wkopać Di Bari, ale jest ze Slytherinu, za to kumpluje się z Samuel, też może być. 

— A Snape nie będzie się szczypał z odebraniem punktów Puchonom — dodała z satysfakcją Lisa. 

— Voilà. 

Vipi zaczął coraz bardziej rechotać, a oczy zaszkliły mu się od łez. 

— Mój Boże… modlę… modlę się, żeby otworzył paczkę przy stole… — wydusił z siebie, trzymając się za brzuch. 

— Liczę, że wpadnie przynajmniej pięćdziesiąt punktów — odparłam. — To by mi dało ze dwa dni spokoju… Ale mówię wam, ona idzie jak burza, nie mam pojęcia, jakim cudem jej się to udaje. Jak podpuściła Rona, żeby zaczął pyskować do Snape’a? 

— Może rzuciła na niego Imperiusa? — rzuciła Arielka. 

— Nie, wydaje mi się, że Zaklęcia Niewybaczalne muszą być jakoś monitorowane przez ministerstwo. Jak Namiar czy coś… — odparł Vipi, a ja przytaknęłam. — Zresztą wątpię, czy Pansy Parkinson poradziłaby sobie z rzuceniem Imperiusa, skoro nie potrafiła go pokonać. 

Całą czwórką wybuchnęliśmy zgodnym śmiechem na przywołanie wczorajszych zajęć z obrony przed czarną magią i wyjątkowo namiętnego gdakania Pansy. Przez resztę drogi do Wielkiej Sali zastanawialiśmy się nad tym, ale ostatecznie doszliśmy do wniosku, że to musiał być po prostu Ron. Nie potrzebował wiele motywacji, żeby komuś odpyskować, choć pyskowanie Snape’owi nie było najmądrzejsze. 

Jak podejrzewałam, sobotni poranek okazał się dokładnie tak ekscytujący, jak zapowiadałam. Sowa ze sklepu z bielizną Arabella Lingerie przyleciała punktualnie razem z sowią pocztą. Z sercem tłukącym się o żebra i obiema dłońmi przyciśniętymi do ust obserwowałam, jak Mistrz Eliksirów z nieprzeniknionym wyrazem twarzy rozpakowywał ostrożnie różowe, wąskie pudełeczko. Z drugiego końca sali dostrzegłam, jak zmienił kolor ze standardowego blado-ziemistego na blady w purpurowe plamy. Zanim ktokolwiek zajrzał mu przez ramię, zatrzasnął wieczko i zaczął lustrować wzrokiem stół Puchonów. Wyłowiłam znad setek głów zezującego w moją stronę chichoczącego Victora i pokładające się na blacie wśród nieświadomych niczego Krukonów Ariel i Lisę. Musiałam ukryć się za częścią sportową Proroka Codziennego Sapphire, żeby zamaskować śmiech. 

Godzinę później — wyszczerzona od ucha do ucha — pukałam już do drzwi gabinetu na drugim piętrze. 

— Jesteś skoro świt — rzekł na przywitanie i odsunął się, żebym mogła wejść. 

— Co jestem? 

Pobłażliwy uśmiech objął mu oczy. 

— Wcześnie rano. Co taka zadowolona? 

Wpuścił mnie od razu do sypialni. Przez okno wpływało do środka ciepłe, jesienne powietrze. Pachniało pierwszymi zeschłymi liśćmi i wiatrem z łąk, a w samym pokoju czuć było dodatkowo czymś lawendowym, zalatującym z otwartej na oścież szafy. Widocznie złapałam Barty’ego na porządkowaniu ubrań, bo na łóżku piętrzyły się dwa stosy szat — pomiętych i idealnie wyprasowanych, złożonych schludnie w kosteczkę. 

— Mam dobry humor, wszystko mi się udaje — odpowiedziałam i rzuciłam się prosto na fotel pod oknem. — Wygrywam z Pansy czterdziestoma punktami. 

Nie potrzebował dużo czasu, żeby połączyć fakty. Asymetryczne wargi Moody’ego wykrzywiły się w jeszcze bardziej krzywy półuśmieszek. 

— Co było w tym pakunku? 

— Seksowna, bardzo droga bielizna — odparłam z dumą. — Snape troszeczkę… jak to powiedzieć… padł ofiarą mojego żartu, a Amandy Samuel nie lubię, w poprzedni piątek znalazła przed próbą jednego knuta i dała mi go na spłatę długu. La vieille vache. Ale bez obaw, wybrałam taki sklep, żeby mogli to zwrócić bez płacenia. 

— Ach, ludzka pani — mruknął Crouch, ale wyglądał na rozbawionego. — Poprawię ci humor jeszcze bardziej. 

Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni szaty małą kopertę. Porwałam ją i natychmiast otworzyłam. Ledwo przebiegłam wzrokiem po tekście i wykrzyknęłam triumfalne HA!, kiedy przeczytałam post scriptum. 

— Zgodził się! — wykrzyknęłam i podbiegłam do niego, żeby pokazać mu list. — Regarde par ici, masz na dole! 

Wykonałam krótki, dziki taniec-połamaniec, kiedy Barty czytał odpowiedź, w której Lord Voldemort zgadzał się na uczenie mnie zaklęcia Imperius. Crouch oddał mi pergamin i skrzyżował na moment ręce na piersiach. 

— Obiecałeś — przypomniałam mu, unosząc do góry palec wskazujący. 

Ale on nic na to nie powiedział, tylko wyciągnął z uchylonej szafy wielki słój z dziurkami w zakrętce. Na dnie wśród liści i patyków siedziała mała, zielona jaszczurka. Zaklaskałam w ręce, ostatni raz dając upust radości, ale kiedy siadałam przy stoliku do kawy, byłam już zupełnie skupiona i opanowana. 

 

~*~

 

Ten rozdział wyszedł wyjątkowo długi, trochę niespodziewanie. Biorę udział w wyzwaniu Letnie Pisanie, stąd ostatnio taka nietypowa produkcja rozdziałów, jednak pewnie w sierpniu wrócę do opka o Syriuszu i Hermionie, chcę je skończyć w tym roku. Ale może do tej pory uda mi się wyprodukować jeszcze rozdział 14?

102 komentarze:

  1. ~Gabika138
    5 sierpnia 2008 o 15:51

    Książka spox tylko jednego nie czaje: jak siostrzenica VOLDEMORTA może się przyjaźnić z Hermioną? Przecież Voldi chciał zabić Harry’ego, który był qmplem Hermiony!violet-riddle.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 5 sierpnia 2008 o 16:09
      Heh, Sophie nie chce być taka jak jej wujcio xD a i ona sam chce, żeby jego siostrzenica była inna xD może dręczą go wyrzuty sumienia ? xD

      Usuń
    2. Natasza__
      6 sierpnia 2008 o 15:33

      Muszę cię z przykrością powiadomić że mój stary blog sie usunął (przez przypadek )Zapraszam teraz na http://anastazja-boot.blog.onet.pl/Pozdrawiam

      Usuń
  2. ~Niki-chan
    5 sierpnia 2008 o 15:53

    No super ;D A co do TH to ja ich kocham bardzo bardzo mocno i nikt tego nie zmieni ;) :*:*:*

    OdpowiedzUsuń
  3. ~dream
    5 sierpnia 2008 o 16:16

    super czekam na nastepne

    OdpowiedzUsuń
  4. ~Gryffonka
    5 sierpnia 2008 o 16:52

    Nareszcie xD Rozdział znowu git, ale mnie dziwi, ze ten Frank nie zszedł na zawał jak jego laska się zmieniła XD Czekam na next ;] Opowiesc-Gryffonki.blog.onet.plPS. Jak się uda to dzisiaj albo jutro zmieni lay’a xD A konkretniej to Avril… na inną gwiazdę XDDD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 6 sierpnia 2008 o 15:33
      Heh, mam słabość do opisywania maltretowanych mugoli xD

      Usuń
  5. ~Cam.
    5 sierpnia 2008 o 17:04

    Super notka! Trochę się dziwię, że ten mugol się nie przestraszył i trochę pyskował do wujka Voldemorta xD Pozdrawiam cameron-riddle

    OdpowiedzUsuń
  6. ~Autorka
    5 sierpnia 2008 o 19:19

    No fajne fajne, ale ja tu o TH nic nie widziałam xDD Zapraszam do mnie ponownie i pozdrawiam (dales-mi-oddech-zycia)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 6 sierpnia 2008 o 15:35
      Tokio Hotel źle mi się kojażą xD no i jaestem fanką Pottera a nie TH xD

      Usuń
  7. ~Autorka
    5 sierpnia 2008 o 19:20

    A nie kurde nie zaczaiłam xDD hehe dopiero jak 2 raz czytalam hehe xDD dziwny dzien mam dzis sorry ;) Pozdrawiam;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 6 sierpnia 2008 o 15:36
      Heh, ja czasem nie mogę skojarzyć niektórych blogów typu: blog o wszystkim i o niczym. Ale Twój mówi o TH, og razu można się skapować xD

      Usuń
  8. ~Brooke Davis
    5 sierpnia 2008 o 19:45

    Nareszcie! Już nie mogłam się doczekac new odcinka:) Super jest jak zawsze:):) Czekam na nexta. I niech będzie jakas scenka z Malfoyem;] http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 6 sierpnia 2008 o 15:37
      Scenka z Malfoyem? Spoko, już niedługo będzie go całkiem dużo xD

      Usuń
  9. ~Olka
    5 sierpnia 2008 o 20:04

    powiem ci szczerze…..naprawdę potrafisz pisać fajne opowiadanie…..jest takie….fajne…..co sie stanie z harrym potterem?czy voldemorda powstrzymają od jego planu pozbycia sie pottera?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 6 sierpnia 2008 o 15:51
      No nie wiem, Sophie mu na to nie pozwoli ! no i ja też, ale muszę się trzymać planu Rowling =(

      Usuń
  10. ~kefirek
    5 sierpnia 2008 o 20:42

    Teraz piszesz bardzo dobrze, ale myśle,z ę niedługo będziesz pisała wspaniale po tym co przecyztałam!!!Normalnie druga Rowling, chociaż pokazujesz swój niepowtarzalny styl. Jestem pod wrażeniem. :D Hermiona nawet nie wie w co sie pakuje. :D pozdrawiam, I dziękuje za powiadomienieJesteś wielka.

    OdpowiedzUsuń
  11. Toll
    6 sierpnia 2008 o 11:09

    Mmm.. Ciekawie. Pozdrawiam. Cocolina vel Toll

    OdpowiedzUsuń
  12. ~dream
    6 sierpnia 2008 o 14:31

    68 komci (daje od nowa)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:32

      68 komci

      Usuń
    2. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:32

      68 komci

      Usuń
    3. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:33

      68

      Usuń
    4. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:33

      68

      Usuń
    5. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:34

      68

      Usuń
    6. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:34

      68

      Usuń
    7. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:34

      68 komci

      Usuń
    8. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:34

      68 komci

      Usuń
    9. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:35

      68 komci

      Usuń
  13. ~dream
    6 sierpnia 2008 o 14:35

    68 komci

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:36

      68

      Usuń
    2. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:36

      68

      Usuń
    3. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:37

      68

      Usuń
    4. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:37

      68

      Usuń
    5. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:38

      68

      Usuń
    6. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:38

      68

      Usuń
    7. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:39

      68

      Usuń
    8. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:39

      68

      Usuń
    9. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:42

      68

      Usuń
    10. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:42

      68

      Usuń
    11. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:42

      68 komci

      Usuń
    12. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:42

      68 komci

      Usuń
    13. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:43

      68

      Usuń
    14. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:43

      68

      Usuń
    15. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:44

      68 komci

      Usuń
    16. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:44

      68 komci

      Usuń
    17. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:45

      68

      Usuń
    18. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:45

      68

      Usuń
    19. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:46

      68

      Usuń
    20. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:46

      68

      Usuń
    21. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:47

      68

      Usuń
    22. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:47

      68

      Usuń
    23. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:47

      68 komci

      Usuń
    24. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:47

      68 komci

      Usuń
    25. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:48

      68

      Usuń
    26. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:48

      68

      Usuń
    27. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:49

      68

      Usuń
    28. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:49

      68

      Usuń
    29. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:52

      68

      Usuń
    30. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:57

      68

      Usuń
    31. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:57

      68

      Usuń
    32. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:57

      68 komci

      Usuń
    33. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:58

      68

      Usuń
    34. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:58

      68

      Usuń
    35. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:00

      68 komci

      Usuń
    36. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:00

      68 komci

      Usuń
    37. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:01

      68

      Usuń
    38. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:01

      68

      Usuń
    39. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:01

      68 komci

      Usuń
    40. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:01

      68 komci

      Usuń
    41. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:02

      68

      Usuń
    42. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:02

      68

      Usuń
    43. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:03

      68 komci

      Usuń
    44. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:03

      68 komci

      Usuń
    45. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:04

      68

      Usuń
    46. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:04

      68

      Usuń
    47. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:05

      68 komci

      Usuń
    48. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:05

      68 komci

      Usuń
    49. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:05

      68

      Usuń
    50. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:05

      68

      Usuń
    51. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:07

      68 komci

      Usuń
    52. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 15:07

      68 komci

      Usuń
    53. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:52

      68

      Usuń
    54. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:53

      68 komci

      Usuń
    55. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:53

      68 komci

      Usuń
    56. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:54

      68 komci

      Usuń
    57. ~dream
      6 sierpnia 2008 o 14:54

      68 komci

      Usuń
    58. 6 sierpnia 2008 o 15:53
      OMG, nie odpowiem na to wszystko „68″ bo mi nie starczy dnia xD ale thx =*

      Usuń
  14. ~Łapa
    6 sierpnia 2008 o 14:42

    przeczytalam wszystko… super, swietnie piszesz :) jak bys mogla powiadamiac mnie o nowych notkach, bylabym bardzo wdzieczna… [historia-hr]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 6 sierpnia 2008 o 15:54
      Nie ma sprawy xD dodam Cię do linków xD

      Usuń
  15. margot14@onet.eu
    6 sierpnia 2008 o 16:36

    Nawet, nawet ci to idzie, chociaż musisz się jeszcze wyrobić. Swoją drogą, ciekawa postać z tej Sophie… ;) Styl ogólnie w porządku, ale dzieło sztuki to jeszcze nie jest. Ale nie martw się, nikt nie napisał od razu arcydzieła xD Pozdrawiam – dramione-draco-i-hermione (Gonia)

    OdpowiedzUsuń
  16. ~lidzia0408
    6 sierpnia 2008 o 17:31

    do komcia ponizej no cyba VOLDEMORTA no bo ja nie znam w harrym potterzeinnego czarngo pana hehe chyba ze doszla jakas postac:D fajna notka jak i reszta pozdrawiam buziaki papa:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 6 sierpnia 2008 o 17:38
      VOLDEMORT TO CZARNY PAN !!! STRASZNE ZNIEWAŻENIE JEGO OSOBY ! xD

      Usuń
  17. Cameron_Riddle
    7 sierpnia 2008 o 11:56

    Kto pierwszy ten lepszy ^^ Nie zabiorę Ci piosenki z Titanica :) Ja raczej „poluję” na polskie piosenki :) Jeszcze kiedyś użyję tylko „No air” :) A tak to polskie :) Dzięki za komcia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 sierpnia 2008 o 11:58
      Oh, jestem zaszczycona. A ”Czas nie będzie czekał” jeszcze się pojawi w wykonaniu Sophie xD

      Usuń
  18. Brillen
    7 września 2008 o 18:51

    Sen bardzo fajnie ci wyszedł.Ale jest znowu ściągnięty z książki.I to mi sie w tej notce nie spodobało:( pozatym wszytsko ok:) :*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 września 2008 o 17:50
      Nom, musiałam jakoś ten sen tam upchnąć, bo nie mogę pisać o jakimś szczególnym uczuciu Sophie+Voldie, jeśli nie napiszę najpierw czegoś o ich stosunkach, nie? xD

      Usuń