Chaos — inaczej
nie dało się określić tego, co zapanowało wieczorem w dormitorium Ślizgonów. A
u Gryfonów? Wolałam sobie nawet nie wyobrażać.
— Potter! Znowu ten
Potter!
— To już nawet nie jest
śmieszne…
— Przecież on jeszcze
nie jest pełnoletni!
— Nie zgodzą się, nie
ma opcji, żeby Potter był czwartym reprezentantem!
— A może to i dobrze,
przynajmniej będzie się z czego pośmiać…
— Zwariowałeś?!
Przecież on może zginąć…
— No, to przecież
mówię! Przynajmniej się pośmiejemy…
Takie komentarze utrzymywały
się przez całą drogę do salonu i długo później w samym salonie, lecz
ostatecznie wszyscy musieli to przyznać — mogliśmy sobie dyskutować,
ale bez oficjalnej informacji od organizatorów było to najwyżej wróżenie z
fusów.
— Sapphire, przecież wy
się kumplujecie z Wielką Trójcą — wtrącił Nott i nasza część salonu
natychmiast umilkła. Poczułam się jak na egzaminie ustnym, na który ktoś
wrzucił mnie bez wcześniejszego przygotowania. Czyli jak zwykle. — Na
pewno Potter się wysypał.
Popatrzyłam na Sapphire,
szukając ratunku, a ona o dziwo zrobiła wyniosłą minę i odpowiedziała:
— Od
kiedy? To byli znajomi Darli, nie nasi. Myślę, że nie ma co teraz tego
roztrząsać, bo i tak niczego się nie dowiemy. Nawet jeśli Potterowi jakoś się
udało przechytrzyć linię Dumbledore’a, w co wątpię, to chyba nikt nie powinien
mieć do niego pretensji. Ciebie, Nott, pani Pomfrey też dzisiaj rano goliła.
Nie wiem, jak wy, ale ja idę spać.
Zerknęła
na mnie i ostentacyjnie szarpnęła głową, wskazując na drzwi do sypialni
dziewcząt. Chętnie tam pobiegłam, czując się jak pod ostrzałem spojrzeń ludzi,
którzy nie uwierzyli w ani jedno słowo. Zamknęłyśmy się w łazience, żeby wbrew
temu, co Sapphire mówiła, kontynuować roztrząsanie.
— Wiedziałaś
coś? — zagaiła cicho, próbując domyć z powiek czarny eyeliner. W na
wpół rozpuszczonym tuszu wyglądała jak panda.
— No
co ty — mruknęłam z papierosem między zębami. — Niby
skąd?
Usadowiłam
się pod ścianą tuż obok toalety i raz po raz strzepywałam popiół do muszli. W
toalecie zapanowało dziwne zawieszenie, jakbyśmy poza tą rozmową prowadziły
jeszcze dwie oddzielne — każda we własnej głowie.
— A
ja wiem? Znasz różne zaklęcia, myślałam, że…
Urwała i pochyliła się nad umywalką, intensywnie pucując
twarz pod strumieniem wody, ale kiedy się wyprostowała, nie kontynuowała myśli,
najwidoczniej sama nie będąc ich pewna.
— Że co? — naciskałam. — Że coś
mu podpowiedziałam?
Nie spojrzała na mnie, ale w odbiciu widziałam, że
zrobiło jej się głupio. Żeby ukryć zdenerwowanie, zaczęła szorować zęby — w
mojej opinii zbyt agresywnie, bo na lustrze raz-dwa pojawiły się białe kropki
po paście.
— Mmm… ne wem, tak my sę pomyslao — wymamrotała
po chwili.
— Nie, nikomu w niczym nie pomagałam. Nawet nie
wiedziałam, że Potter chciał się zgłosić. Nie poprosiłby mnie o pomoc, przecież
to oczywiste, że każdy woli reprezentanta ze swojego domu — oznajmiłam
i zaciągnęłam się płytko dymem, który prawie natychmiast wypuściłam. Wcale nie
czułam się dzięki temu bardziej spokojna. — Wiem, co tamci sobie
myślą. Ale nie, nie jestem żadnym czarodziejskim guru, bo potrafię sobie
przetransmutować włosy na turkusowe.
Znów się pochyliła i splunęła.
— Czyli nie dość, że trzeba przekroczyć Linię Wieku,
to jeszcze jakoś zaczarować czarę, tak? Jak?
— Mnie
pytasz? — Znów się zaciągnęłam, tym razem głębiej, wpatrzona w białą
mozaikę na podłodze. Czułam narastające rozdrażnienie, lecz mózg sam zaczynał
się nakręcać, szukać rozwiązania. — Czara Ognia jest jakoś ustawiona,
nie mam pojęcia… może jak te klepsydry na punkty? No wiesz, żeby reagowały na
te komendy, na które mają reagować. Innym razem każdy mógłby sobie powiedzieć „minus
dwieście punktów dla Gryffindoru” i Gryffindor traciłby dwieście punktów. Czy
czara jest ustawiona, żeby przyjmować wszystkich uczniów bez względu na wiek i
wybrać tylko jednego… pewnie Hermiona jest jedyną osobą w całej szkole, która
wie to na pewno, ale skoro Dumbledore musiał narysować Linię Wieku, to czarze
jest wszystko jedno, kto wrzuca swoje nazwisko, dopóki jest najlepszy. Ale
wątpię, żeby Harry był lepszy od Diggory’ego. Nie wiem, co o tym myśleć.
Oczywiście
kłamałam. Miałam już kilka koncepcji i żadna nie nadawała się do tego, żeby się
nią dzielić. Spuściłam peta w toalecie i sama zabrałam się za mycie zębów,
podczas gdy Sapphire rozebrała się i zniknęła pod prysznicem. Przez podwójny
szum wody wychwyciłam dobiegające z sypialni odgłosy rozmów i dźwięki
otwieranych kufrów.
Świetnie.
Przynajmniej pierwsza fala pytań uderzy w Sapphire, kiedy już wyjdzie z
łazienki.
Skoro
u Ślizgonów zapanowało takie podniecenie, nawet nie chciałam sobie wyobrażać,
co działo się w Wieży Gryfonów. Vipi pewnie nabawiał się właśnie króliczych
uszu, próbując wszystkich podsłuchać.
Automatycznie
operując szczoteczką przy wydłużających się kłach, wpatrywałam się tępo w swoje
odbicie, zupełnie pogrążona we własnych myślach. Gdybym miała dokładnie to
przeanalizować, nigdy nie poznałam Harry’ego Pottera. Nie tak naprawdę.
Sytuacja z Syriuszem, w którą zostaliśmy wrzuceni, w pewnym sensie zmusiła nas
do utrzymywania wspólnej tajemnicy, ale Sapphire miała rację — to
nigdy nie byli nasi przyjaciele. Nie byli nawet znajomymi. Kumplowali się z
Darlą, owszem, ale z nią ciężko było się nie kumplować, tym bardziej, że ona
jako pierwsza na samym początku wyciągnęła rękę do Hermiony, kiedy wszyscy
uważali ją za dziwadło. A teraz, gdy zabrakło Darli, jedyna łącząca nas lina
została przecięta. Nie ufaliśmy sobie nawzajem. To, że Potter tak niechętnie
zawiadomił mnie o liście od Syriusza, świadczyło o tym najlepiej.
Nie,
Syriusz zdecydowanie nie zgodziłby się, żeby Harry ryzykował życie w turnieju.
Nie pomógłby mu w przekroczeniu Linii Wieku i w oszukaniu czary, a ja nie
znałam w Hogwarcie żadnego czarodzieja, który jednocześnie dysponowałby na tyle
dużą wiedzą i mocą i chciał przysporzyć Potterowi kłopotów.
Może
poza jednym.
Tylko
po co? Barty miał szpiegować Dumbledore’a i pomóc swojemu panu w odzyskaniu
ciała — jak najbardziej cicho i po kryjomu, a nie w atmosferze
skandalu związanego z kolejnymi kłopotami Harry’ego Pottera.
A
może…?
Jedno
wiedziałam na pewno — szykowała się kolejna niezapowiedziana wizyta w
gabinecie nauczyciela obrony przed czarną magią.
*
— Rozpierdol,
oskarżenia, głupie żarty i zakłady, ile przeżyje. A u was?
— Jedna
wielka impreza. Tylko Puchoni się do nas nie odzywają. Chciałem się przywitać z
Hanną, to udawała, że mnie nie widzi.
Następnego
dnia wstałam od razu po drugim budziku, żeby złapać Victora jeszcze przed
śniadaniem. Najwyraźniej i on bardzo chciał ze mną porozmawiać, bo czekał zaraz
przy wejściu do lochów. Zabunkrowaliśmy się w najbardziej zacienionym kącie za
głównymi schodami, ale nikt i tak nie zwracał na nas uwagi. Wszyscy ciągnęli
prosto do Wielkiej Sali.
— A
dziwisz im się? — mruknęłam. Z piwnicy wyszła właśnie grupka
starszych dziewcząt i każda wyglądała na mocno spiętą. — Pierwszy raz
od tysiąca lat mają okazję zabłysnąć, to i tak wtrabanił im się znów jakiś
Gryfon. I to kto — sam Chłopiec, Który Przeżył.
Vipi
podrapał się po zmarszczce, która wyrosła mu między brwiami. Bez przerwy
wpatrywał się w przejście prowadzące do kuchni, jakby spodziewał się, że w
każdej chwili może stamtąd wypaść smok i stado centaurów.
— Może
i masz rację, ale to nie wina Harry’ego. A już na pewno nie nasza.
— A
rozmawiałeś z nim o tym?
— Nie,
no co ty, nie dało się do niego dopchać, zresztą szybko się zmył, ale nie
wyglądał na zwycięzcę. Raczej na kogoś, kto dopiero co dostał tłuczkiem w
głowę. Pamiętasz, jak rok temu zleciał z miotły podczas meczu z Puchonami? No,
to coś podobnego, tylko był bardziej przytomny. Ale rozmawiałem z Hermioną i
ona myśli podobnie.
— Podobnie?
Czyli jak?
— Że
ktoś zrobił to za niego. I to nie na jego prośbę.
Nawet
jeżeli było inaczej, nie spodziewałam się, że chciałaby mówić o tym z kimś poza
Ronem, a zwłaszcza z Vipim — Naczelną Plotkarą Domu Lwa.
— Dowiedziałeś
się, czy go zostawią?
Wzruszył
tylko ramionami. W holu robiło się coraz tłoczniej i gwarniej.
— Chyba
tak. Muszą, nie? Hermiona twierdzi, że ci, których nazwisko wypadnie z czary,
zawiązują z nią jakiś magiczny kontrakt, którego nie da się zerwać — odparł
rozkojarzony. — Tak mówił ten Crouch.
Dołączyliśmy
do wielkiej grupy Gryfonów, która porwała Victora w kierunku ich stołu, a ja
powędrowałam dalej, zezując za znajomą rozczochraną czupryną czarnych włosów i
okrągłymi okularami, ale wyglądało na to, że Harry nie zamierzał tego dnia
schodzić na śniadanie.
Nie
miałam mu tego za złe. Gdyby jedna połowa szkoły mnie kochała, druga
nienawidziła, a absolutnie wszyscy bez wyjątku gapiliby się jak sroka w gnat,
też nie miałabym ochoty robić za małpkę w zoo.
Choć
z dormitorium wyszłam dosyć wcześnie, przy stole usiadłam jako jedna z
ostatnich. Sapphire była już w połowie swojej jajecznicy.
— I
jak tam ploteczki z Gryffindoru? — zapytał kpiąco Malfoy, ale oczy
błyszczały mu czujnie.
Zignorowałam
go.
Przygotowując
sobie herbatę, raz po raz zerkałam na Wiktora Kruma i szybko się zorientowałam,
że i on zerkał na mnie. Twarz miał jeszcze bardziej posępną niż dotychczas, a
ciężko osadzone brwi jeszcze mocniej upodabniały go do niezadowolonego
sępa.
— Hej,
Krum, gratuluję — zagadnęłam go po rosyjsku, a w naszej części
stołu podobnie jak wczoraj wieczorem w dormitorium zrobiło się dużo ciszej. — Jak
nastroje na statku?
Żuł
przez dłuższą chwilę, wpatrując się w to, co miał na talerzu, podczas gdy
śniada dziewczyna i wysoki, żylasty chłopak w barwach Durmstrangu nachylili się
do siebie i głowa przy głowie zaczęli szeptać.
— No
nie wiem — odparł w końcu miękkim, nieco pretensjonalnym tonem. — Ja
się tam nie znam na zasadach, przynajmniej nie tak, jak ten wasz Crouch i
Bagman, ale nikt nam nie wspominał, że Hogwart ma mieć dwóch
reprezentantów.
— I
nie miał. To musi być… eee… pomyłka albo żart. Ty myśli, że on by się godził na
takie zagrożenie? Dawać swoje życie za trochę zamieszania? On jest już sławny.
I nie ma dużo mocy, żeby sam wejść w turniej. Ktoś bardzo źle zażartował. Wiem,
bo mówił to jego przyjaciółka.
Czarne
gąsienice uniosły się lekko, zdejmując nieco srogości z jego oczu.
Automatycznie spojrzał w stronę stołu Gryfonów, a ja zastanawiałam się,
dlaczego to zrobiłam. Dlatego, że Krum był światowej sławy zawodnikiem
quidditcha czy kryło się pod tym coś głębokiego? Jakaś spaczona empatia, która
nie pozwalała robić z Pottera oszusta, ale godziła się z jego krzywdą? Tak,
zdecydowanie chodziło o to, że Wiktor Krum świetnie grał w quidditcha.
— Kto
by miał to zrobić? — zapytał.
— Nie
wiem. Ale jak się jest sławny, to ma się miłość i nienawiść.
Może
i wydukałam w niezbyt ładny sposób, ale zrozumiał, co miałam na myśli, bo jego
brwi wróciły na swoje miejsce. Musiał zrozumieć. W końcu też był sławny.
— Teraz
żeby Karkarow to zrozumiał — westchnął i wrócił do robienia
kanapek. Chleb smarował dużo swobodniej niż wcześnie. — Nie jest
zadowolony.
— Pewno
on będzie widział po pierwszym wyzwaniu, że Potter jest za młody.
Jego
koledzy łypali na nas podejrzliwie do samego końca śniadania, ale sam Krum nie
wrócił więcej do tego tematu — nawet jeśli nie udało mi się go do
końca przekonać, jego milczenie z ostentacyjnego zrobiło się na powrót
neutralne. Nie poczułam się dzięki temu ani odrobinę lepiej. Jakiś ruchliwy,
niespokojny robaczek wciąż wiercił mi się tuż pod żołądkiem, żądając wyjaśnień.
Ale
na wizytę u Moody’ego musiałam poczekać.
Korzystając
z tak wcześnie rozpoczętej soboty, zaraz po śniadaniu popędziłam do sowiarni.
Siedząc na dachu pod olbrzymim lewitującym parasolem, żałowałam, że nie
napisałam do Syriusza jeszcze w dormitorium. Na zewnątrz było paskudnie.
Wszędobylska wilgoć znad jeziora bezczelnie pchała się w każdą szczelinę szaty,
puszyła włosy i zbierała się pod nosem, oblepiała skórę i wsiąkała w pergamin,
tak, że litery zaczynały się rozpływać. Mimo wolnej soboty błonia świeciły
pustkami. Materiał spódnicy od siedzenia na mokrej dachówce już całkiem mi
przemókł, ale nadal miałam sklecone tylko jedno zdanie. Nie wiedziałam, co
napisać, żeby nie zabrzmiało to jak donoszenie. Czułam, że o tej jednej rzeczy
Harry powinien powiedzieć Blackowi sam.
W
końcu nabazgrałam najbardziej niezręczny, ogólny i pozbawiony emocji list
przypominający telegram albo notatkę informacyjną, myśląc, że co ma być, to
będzie, kiedy usłyszałam dobiegające z dołu kroki i dwa narastające głosy:
męski i damski.
Tylko
nie Malfoy i Sapphire, tylko nie Malfoy i Sapphire…
— …możesz
poprosić Rona, żeby pożyczył ci swoją.
— Nie
zamierzam go o nic prosić.
Zamarłam.
Harry
i Hermiona.
— To
możesz wziąć którąś ze szkolnych. O jedno cię tylko proszę. Żebyś spróbował go
zrozumieć. Mimo wszystko.
— Ja
mam go zrozumieć — fuknął ze złością. — Ja się o to nie
prosiłem. Sama powiedziałaś, że jest zazdrosny. Jak mu przejdzie, może do mnie
przyjść, jasne, ale ja nie zamierzam za nim biegać.
Ucichli
na moment i przez dłuższą chwilę dało się słyszeć tylko powolne spacerowanie
wzdłuż okna tłumione przez grubą warstwę słomy na podłodze, a niedługo potem
trzepot skrzydeł i jakaś rdzawa sowa wystrzeliła przez okno. Chociaż byli
daleko, nawet na dachu dało się wyczuć napięcie. Wyglądało na to, że nie tylko
Puchoni, Ślizgoni i Krukoni mieli Harry’emu za złe wczorajszy wieczór. I o ile
mogłam się spodziewać, że reszta szkoły się od niego odwróci, Ron był ostatnią
osobą, którą bym o to podejrzewała.
I
faktycznie.
Podczas
obiadu przy stole Gryfonów miejsce zajmowane zwykle przez Victora, Deana i
Seamusa wzbogaciło się o jeszcze jedną czuprynę — znajomo rudą i
rozczochraną. Identycznej ubyło tam, gdzie przeważnie znaczną część przestrzeni
zajmowała burza brązowych włosów Hermiony Granger.
Powściągnęłam
jednak ciekawość i zamiast zaczekać na brata pod głównymi schodami, pobiegłam
nimi na drugie piętro. Z każdym pokonanym stopniem pętla zaciskała się na moim
żołądku coraz mocniej i mocniej, aż byłam pewna, że w połowie drogi wypchnie
nadziewaną paprykę, którą zjadłam na obiad. Z klatki schodowej wypadłam jak
burza, ale po korytarzu sunęłam spokojnie, niby przypadkiem kucając akurat przed
drzwiami gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią, żeby zawiązać całkiem
porządnie zawiązane sznurowadło.
Już
miałam poderwać się na nogi i śmiało załomotać, kiedy z wnętrza pokoju dobiegły
mnie jak na dachu sowiarni dwa podniesione głosy. Tym razem oba męskie i oba
znajome — jeden należący do Moody’ego, drugi do Dumbledore’a.
Tym
razem nie było czasu na myślenie. Wykonałam piruet idealny i bezgłośnie — tylko
z sercem tłukącym się głośno o żebra — na palcach umknęłam z powrotem
w stronę schodów.
Zuchwałością
(żeby nie powiedzieć głupotą) z mojej strony było myśleć, że jako jedyna
zaglądałam do Moody’ego — byłego pracownika ministerstwa i
przyjaciela Dumbledore’a. Mogłam się tylko domyślać, ilu gości miewał, przed
iloma musiał grać, a ja zawracałam mu głowę idiotycznym konkursem i lekcjami
Imperiusa.
Każde
z nas musiało skupić się na swoim zadaniu.
Turniej
Trójmagiczny przyćmił nieco zbliżające się eliminacje do Plebiscytu Śpiewającej
Różdżki, ale nie miałam nikomu tego za złe. Wszyscy (łącznie ze mną) woleli
oglądać łapanie mantykory albo wspinaczki po lewitujących klifach niż
śpiewających nastolatków. Tym bardziej, że przeciętny czternastolatek
ryzykujący życie budził zdecydowanie większe emocje niż najbardziej
utalentowana wokalnie czternastolatka.
Może
po Plebiscycie nie groziło mi takie bogactwo i sława jak zwycięzcy turnieju,
ale za żadne skarby świata nie chciałabym zamienić się z Harrym miejscami.
Podczas gdy ja spędziłam całkiem produktywną sobotę, ćwicząc na błoniach przed
pierwszymi eliminacjami, on zapewne siedział zły, samotny i przestraszony,
odseparowany od najlepszego przyjaciela i z brzemieniem oszusta na barkach.
Kiedy wieczorem podczas kolacji znów zobaczyłam Rona siedzącego z resztą
Gryfonów z czwartej klasy, zdałam sobie sprawę, że tylko on mógł tego nie
dostrzegać.
On
i Malfoy.
— Gdzieś
ty była przez cały dzień? — zapytała Sapphire.
Zabrzmiała
dokładnie jak Livia, a ja musiałam zdusić w sobie chęć podskoczenia.
Automatycznie raz jeszcze powędrowałam wzrokiem w kierunku stołu Gryfonów, ale
proste jak struna plecy i dwa kucyki w kolorze słomkowego blondu znajdowały się
tam, gdzie zawsze.
— Ćwiczyłam.
Za tydzień jest przesłuchanie — odparłam, a ona palnęła się ręką w
czoło.
— Faktycznie,
zupełnie zapomniałam. Tyle się teraz dzieje… ej, wyobrażasz sobie, gdybyś ty
wygrała Plebiscyt, a Harry Turniej Trójmagiczny, ale by było…
Po
skosie ktoś prychnął pogardliwie.
— Potter?
Wygrał turniej? Chyba uderzyłaś się w głowę, Kiler — wtrącił Nott,
krzywiąc się tak, że pryszcze na jego twarzy utworzyły na moment zupełnie nowe
czerwone konstelacje. — Przeżycie pierwszego zadania będzie dla
Pottera największą wygraną, na jaką może liczyć.
Uśmiechnęłyśmy
się do siebie złośliwie, a ja odpowiedziałam:
— Potter
znalazł sposób na obejście Linii Wieku, a ty nie możesz znaleźć żadnego, żeby
obejść tego trolla za transmutowanie jeża.
— Tylko
nie mówcie — odezwał się Malfoy — że będziecie teraz
kibicowały Potterowi.
Choć
zrobił to z ironią, sposób, w jaki na nas spojrzał, miał w sobie coś z
desperacji. Sapphire natychmiast się wycofała, prychając, kręcąc głową i
mamrocząc, że przecież nie jest taka głupia, ale dla mnie każda okazja na
podkurwienie Dracona musiała zostać wykorzystana.
— Oczywiście.
Na początku chciałam kibicować Cedrikowi, ale sam wczoraj mówiłeś, że Diggory
to zniewieściały laluś, więc chyba masz rację. Skoro nawet tobie udało się w
zeszłym roku złapać znicza przed nim, to nie może być za dobry, a Potter
sprzątnął ci znicza w każdym meczu, w którym graliśmy przeciwko Gryfonom, to
wybór jest prosty.
Kilka
osób zaśmiało się krótko, lecz większość Ślizgonów wyglądała na
niepocieszonych. Przeszło mi nawet przez myśl, czy mieszając w to quidditch,
nie przekroczyłam pewnej granicy, ale w tym samym momencie czarne, burzowe
niebo pociemniało mocniej pod wpływem pojawienia się wieczornej sowiej poczty.
W tym roku wszyscy więcej korespondowali. Malfoy otrzymywał teraz paczki i
wiadomości przynajmniej raz dziennie, Sapphire podobnie, natomiast ja nie
nadążałam z wysyłaniem i odbieraniem sów. Spajk i Rip chcieli znać każdy
najdrobniejszy szczegół i posyłając im gorące wieści zaraz po śniadaniu,
spodziewałam się, że ich odpowiedź będzie równie szybka, ale nie że AŻ
TAK.
Odwiązałam
kopertę od nóżki szkolnego puchacza i odruchowo zerknęłam do środka, ale
zamiast kartki pokrytej znajomymi trudnymi do odszyfrowania gryzmołami na dnie
znalazłam jedno pęknięte ciasteczko dyniowe. Zaskoczona wsunęłam do środka
palce, licząc, że pergamin przykleił się do jednej ze ścianek, ale nic więcej
tam nie znalazłam.
Znienawidzone
dyniowe ciastko od Spajka i Ripa?
I
w tym momencie mnie oświeciło.
Zerknęłam
na stół nauczycielski. Szalonooki Moody był jak zwykle pogrążony w obwąchiwaniu
i sprawdzaniu testerami tego, co akurat miał na talerzu. Raz-dwa zrozumiałam
aluzję. Wcisnęłam kopertę do torby, godząc się z tym, że za kilka dni na dnie
odkryję tłuste okruszki po ciastku, ale myślami fruwałam już gdzieś indziej — dokładnie
w okolicy drugiego piętra. Do końca kolacji wysiedziałam cała pospinana z
podekscytowania. Nie chciało mi się jeść ani żartować z Malfoya, choć na stole
pojawiły się jeszcze ciepłe jabłkowe i śliwkowe wypieki, a Draco nie potrafił
przeżyć docinka o quidditchu i bez przerwy szukał zaczepki.
Nie
miałam problemu, żeby zaraz po posiłku zniknąć Sapphire z radaru. Posiadanie
brata w innym domu sprzyjało wymykaniu się i czasem się zastanawiałam, czy
przyjaciółka za każdym razem dawała się na to nabrać, czy po prostu przywykła
do tych drobnych kłamstewek.
Puste
szkolne korytarze od zawsze miały dla mnie ten sam niepowtarzalny klimat.
Zwłaszcza jesienią. Przytłumione ciepłe światło lamp, pochrapujące portrety
udające sen, zapach starego drewna i ta cisza — ale nie głucha cisza.
Cisza przywodząca na myśl miarowy, prawie niesłyszalny szmer oddechu kogoś
śpiącego. Jakby zamek drzemał sobie głęboko po obiedzie i lada chwila miał się
przebudzić. I tak trwał od setek lat po ucieczce przed wielkim pożarem, bo dopiero
tu poczuł się bezpiecznie.
Dotarłam
pod gabinet, przekonana, że będę musiała na niego czekać, ale Crouch — wciąż
w przebraniu Moody’ego — właśnie pojawił się w progu, żeby mnie
wpuścić. Zaskoczona wkroczyłam w ciemność rozpraszaną wyłącznie przez wąski
pasek światła wciskający się między futrynę i niedomknięte drzwi do
sypialni.
— Od
razu się domyśliłam, że to ty — odezwałam się, siadając bez
zaproszenia w fotelu przy oknie. — Très bien, może nie od
razu, ale i tak się domyśliłam. To po to tak naprawdę wysłał cię do Hogwartu?
Nie żeby szpiegować Dumbledore’a, tylko żeby wcisnąć Pottera do turnieju? Po
co?
Milczenie
z jego strony przeciągało się w nieskończoność. Deszcz narastał, bębniąc o
szybę z taką natarczywością, jak gdyby i on chciał ponaglić Croucha, by w końcu
coś odpowiedział. Ale tamten się nie śpieszył. Usiadł wolno przy pustym stoliku
do kawy, twarz miał nieprzeniknioną, usta lekko zaciśnięte, jakby ważył słowa.
W otoczeniu starych mebli i na tle trzaskającego w kominku ognia wyglądał jak
Święty Mikołaj po trzydziestu latach ostrego picia i dziesięciu
detoksach.
— I
dobrze się domyśliłaś — odrzekł w końcu. — A jak to sobie
wyobrażałaś?
— No
właśnie tak. Szpiegujesz Dumbledore’a, a potem jakoś przyczyniasz się do tego,
że on odzyskuje ciało… nie do końca wiem jak, ale pewnie jest mu do tego
potrzebny Harry Potter. Myślałam, że może jakoś pod koniec…
Urwałam,
niepewna tego, co więcej mogłabym powiedzieć. Nigdy się nad tym nie
zastanawiałam, po prostu przyjęłam na słowo, że Barty wykonywał rozkazy
Czarnego Pana i ostatnie, czego chciał, to rozgłosu i zamieszania. A
angażowanie Harry’ego Pottera w Turniej Trójmagiczny leżało tak daleko od
unikania rozgłosu i zamieszania, jak to tylko możliwe.
Tymczasem
Crouch przyglądał mi się niewzruszony, może tylko z malutką dozą ciekawości w
błyszczącym, czarnym oku.
— Działam
zgodnie z jego rozkazami, nic więcej — odparł, a ja miałam ochotę
prychnąć, po raz kolejny słysząc te okrągłe dyrdymały. — Ale tak,
masz rację, Czarny Pan potrzebuje Harry’ego Pottera do tego, by odzyskać ciało.
Taki jest warunek.
— Oui,
et alors, jak go dostanie, skoro podczas pierwszego zadania zabije go
jakiś, je ne sais pas, smok albo inna sklątka tytanowybuchowa?
Drażnił
mnie sposób, w jaki się uśmiechał.
— Exact — powiedział
z pewną żartobliwością. Dziś ona również działała mi na nerwy. — Jak
trudne jest porwanie ucznia z terenu szkoły podczas trwania tak wielkiej
imprezy? I jak trudne jest upozorowanie wypadku? A zniknięcie albo wypadek
Harry’ego Pottera ot tak, bez żadnego powodu? Myślę, że prawie niemożliwe.
Natomiast wypadek w trakcie Turnieju Trójmagicznego?
— Ale
Dumbledore nie uwierzy, że…
— Nie
ma znaczenia — kontynuował cierpliwie — w co wierzy
Dumbledore. Najlepiej było to widać po zamieszkach po mistrzostwach i po tym,
jak skończyła się afera z Mrocznym Znakiem. Ujawnienie przed grupką uczniów i
powszechnie lubianym nauczycielem człowieka, który od lat jest uznawany za
martwego? Zamieszany w sprawę Syriusz Black? Mroczny Znak na niebie? Knot boi
się takich afer jak diabeł święconej wody. Ministerstwo nie chce słuchać
prawdy. Wieści o powracającym zza grobu Peterze Pettigrew to majaki dzieciaków
po spotkaniu z dementorami, a Mroczny Znak? Zabawa pijanych chuliganów. Jeżeli
Harry Potter zginie w trakcie turnieju, nikt nie będzie zaskoczony. Jeśli
zaginie na przykład na wycieczce do Hogsmeade albo w drodze na wizytę u
Hagrida, to inna sprawa.
Im
dłużej tłumaczył, tym większy żar pochłaniał jego twarz, choć przecież siedział
plecami do kominka. A moja frustracja opadała wraz ze wskakującymi na miejsce
elementami układanki.
— Czyli
Harry nie będzie brał udziału w zadaniach? To znaczy… odpadnie zaraz po
pierwszym?
— Nie.
Udało mi się dowiedzieć, jak będą przebiegały wszystkie trzy zadania i chłopak
musi dotrzeć do ostatniego. Zobaczysz. Żyj tak, jak żyłaś do tej pory. Dasz
radę?
— Dam,
ale… to bez sensu. Całe szczęście, że to nie rozkazy dla mnie — dodałam,
rozlewając się wygodnie w fotelu. — A dla mnie są jakieś?
— Żyć
tak, jak do tej pory — powtórzył z naciskiem. — Masz się
czym zajmować. W przyszłym tygodniu masz przesłuchanie. Z tego, co wiem, to
formalność, tak?
Machnęłam
ręką, trochę niezadowolona, że tak szybko zmienił temat, lecz ostatecznie im
mniej wiedziałam, tym lepiej spałam. Musiałam powściągnąć ciekawość — to
miałam wbić sobie do głowy.
— Nie
jestem pewna, McGonagall ciągle mi powtarza, że za mało się staram.
Kołtuński
uśmiech — bo usta Moody’ego były zdolne tylko do takich — wykrzywił
mu blizny na twarzy, kiedy i on odchylił się wygodnie na krześle. Trochę mnie
tym zaciekawił.
— Zupełnym
przypadkiem podsłuchałem dziś rano rozmowę profesor McGonagall ze Snape’em. W
pokoju nauczycielskim — rzekł takim tonem, jakby mówił o pogodzie. — Była
pełna wiary, że sobie poradzisz, o ile będziesz przygotowana.
Ha,
oczywiście — o ile się przygotuję, czyli wiara w swoich
chórzystów w wykonaniu starej Minerwy. A jednak żołądek wypełnił mi się
przyjemnym ciepłem, jakby Barty wlał do niego szklankę słodkiej herbaty.
McGonagall nigdy nikogo nie dopingowała, nigdy nie chwaliła, co najwyżej kiwała
głową i mówiła „dobrze, Serpens, ale wiem, że potrafisz lepiej” — bardzo
dobrze znany mi i obserwowany rodzaj wsparcia rodziców zza kulis występów i
konkursów, w których brałam udział.
Spojrzałam
na Croucha, czując w brzuchu coś jeszcze — powolne, bardzo powolne,
ale wyraźne kurczenie się.
— Teraz
zaczęłam się stresować — rzekłam z powagą, choć nie mogłam przestać
się uśmiechać.
*
Tak,
jak się spodziewałam — o przesłuchaniu ósmego listopada pamiętali
tylko ludzie z chóru i profesor McGonagall, choć zważywszy na to, w co został
wmanewrowany jej podopieczny, nie byłabym zaskoczona, gdyby i ona zapomniała o
Plebiscycie. Na prowizorycznej widowni składającej się z ośmiu rzędów krzeseł
nie do kompletu pojawili się prawie wszyscy. W powietrzu dało się wyczuć
unoszące się napięcie, ale nie tak bardzo, jak przed przesłuchaniami do występu
na powitanie delegacji, no i kartki z tekstami ściskało dużo mniej osób. Nikt
też nie walił w klawisze pianina. Arielka, Lisa i Helena, z którymi wczoraj
omówiłam już cały plan, siedziały w pierwszym rzędzie spięte i podekscytowane.
Posłałam dziewczynom uspokajający uśmiech, zanim z Victorem zajęliśmy dwa
kolejne krzesła tuż obok (Vipi jak najdalej od przejścia — wciąż
unikał Pietscha jak ognia).
— I
co? Wszystko ogarnięte? — wyszeptała gorączkowo Goldstein, lustrując
wzrokiem moje ręce i kieszenie. — Gdzie masz tekst?
— Tutaj. — Dźgnęłam
się palcem w skroń. — Détends-toi, jestem przygotowana.
Odwróciłam
się, udając, że spoglądałam w stronę drzwi, ale kątem oka zerknęłam w kąt
okupowany przez Di Bari i jej świtę. Z satysfakcją zauważyłam, że żadna z nich
nie wyglądała na zestresowaną i nie gniotła nerwowo żadnej kartki. Starałam się
nie czuć zbyt pewnie, tata zawsze powtarzał, że pycha i osiadanie na laurach
(zawsze wyobrażałam to sobie siebie siedzącą na stosie liści laurowych) jest
największym wrogiem każdego artysty, ale po tym, co usłyszałam od Barty’ego,
trudno było mi grać Wielką Stremowaną. Obserwując bladą i rozdrażnioną
McGonagall przemierzającą klasę, próbowałam brać to na logikę — miałam
prawo czuć się pewnie. Opiekunka Gryfonów zaprzątała sobie teraz głowę
turniejem i jej nieletnim podopiecznym, więc to oczywiste, że w jakimś
tam konkursie piosenki postawi na osobę sprawdzoną. Dlatego
powiedziała to Snape’owi w pokoju nauczycielskim i dlatego Crouch mi to
przekazał.
Usiadła
w drugim rzędzie i trzasnęła na krzesło obok neseser i podkładkę.
A
co, jeżeli Barty tylko tak powiedział, żebym mniej stresowała się
eliminacjami?
Świetnie,
właśnie zaczęłam się stresować.
— Cisza — zakomenderowała
ostro, choć w sali chóru panowała idealna cisza. — Widownię proszę na
tyły, a tych, którzy biorą udział w przesłuchaniu, zapraszam do pierwszego
rzędu.
Victor
klepnął mnie lekko w ramię, dziewczyny wyszczerzyły się nerwowo i całą grupą
przemknęli chyłkiem za plecy McGonagall, żeby zaglądać jej w notatki przez
ramię. Czując lekki ucisk w żołądku, szybko podliczyłam osoby, które się do
mnie dosiadły. Fay Dunbar z ciemnymi śladami potu pod pachami zajęła krzesło
najbliżej ściany, jakby w nadziei, że zostanie wytypowana jako ostatnia. Amadeo
Kurtz — również lekko spocony — odczytywał bezgłośnie tekst
z piekielnie zmiętolonego i poplamionego kawałka pergaminu, a Urszula Lenor z
Hufflepuffu ściskała kurczowo jakąś płytę winylową (zapewne z własnym
podkładem). Kora Talden z wielkim futerałem między nogami wyglądała na
najbardziej zrelaksowaną z nich wszystkich i słusznie — doskonale
grała na gitarze i zdarzało jej się komponować własną muzykę. No i zawsze
przychodziła perfekcyjnie przygotowana.
Czwórka.
Nie było źle.
Obserwowałam,
jak nauczycielka lustrowała krótką listę chętnych, porównała ją z
przetrzebionym pierwszym rzędem i bez ostrzeżenia wezwała na scenę
sparaliżowaną ze strachu Fay. Chyba do końca wierzyła, że McGonagall nie weźmie
jej na pierwszy ogień, chociaż było powszechnie wiadome, że ZAWSZE wywoływała
alfabetycznie.
— Przedstawisz
własną interpretacje istniejącego utworu czy przygotowałaś swoją piosenkę? — zapytała.
Brzmiała,
jakby bardzo nie chciała tu być.
— C-cover.
Celestyna W-Warbeck, „Ballada o szepczących runach”.
Dunbar
chyba też.
— Z
podkładem muzycznym czy a capella?
— A
capella.
— W
takim razie zapraszam na scenę.
W
sali zrobiło się tak cicho, że usłyszałam za sobą skrobanie stalówki po
pergaminie. Fay ruszyła w stronę podwyższenia z taką miną, jakby na górze
czekał na nią kat z toporem. W momencie, gdy zdjęła nogę z ostatniego stopnia,
mocne światło zalało scenę i jednocześnie zgasło w pozostałej części klasy.
Widok szarej twarzy Gryfonki — zwykle rumianej jak czereśnia — trącił
we mnie jakąś pojedynczą strunę empatii. Dziewczyna przełknęła nerwowo i
przesunęła palcami po skroniach w taki sposób, jakby odgarniała włosy, chociaż
wszystkie miała związane ciasno w wysoki, ulizany kucyk. Omiotła przerażonym
wzrokiem widownię w rozpaczliwym poszukiwaniu swojego chłopaka, chociaż dobrze
wiedziałam, że nie widziała niczego poza oślepiającą bielą. Czułam, jak
napięcie rosło. Cisza przeciągała się koszmarnie, dopóki McGonagall jej nie
przerwała, zachęcając zaskakująco łagodnym tonem:
— Możesz
zaczynać, Dunbar.
Fay
spięła się, słysząc swoje nazwisko, a zaraz potem zaczęła śpiewać:
— Na
kamieniu pradawnym na dnie doliny
Wyryłam jego imię zaklęciem miłosnym.
Porzuciłam dom rodzinny, zostawiłam ruiny,
Zabrałam tylko różdżkę w dobytku żałosnym…
Kiedy
była na dole, dźwięki szły ładnie i czyste, ale wystarczyło, że dotykała
wyższych, a głos stawał się drżący, niepewny i Dunbar zdawała sobie z tego
sprawę, bo z każdym refrenem brzmiała coraz bardziej rozpaczliwie — zupełnie
jak nie ona. Całkowicie inna Fay niż ta, którą pamiętałam z zeszłorocznego
wspaniałego, przejmującego występu wielkanocnego. I kiedy nareszcie zakończyła
ostatnią zwrotkę długim, bardzo brzydkim falsetem, wyglądała raczej jak po
wyczerpującym biegu niż po odśpiewaniu ballady. Obfite piersi falowały jej w
płytkim, nierównym oddechu, na okrągłej, błyszczącej od potu twarzy wraz z ulgą
pojawiły się wielkie, ciemnoczerwone plamy. Nagrodzona skąpymi brawami stała na
drżących nogach, wpatrując się w miejsce, skąd spodziewała się usłyszeć
McGonagall.
— Dziękuję,
Dunbar, możesz usiąść. Kurtz, zapraszam. Co nam zaprezentujesz?
Uśmiech
Krukona, kiedy Amadeo zmierzał schodami na scenę, pozwolił mi sądzić, że nie
podchodził poważnie do tego przesłuchania — w każdym razie nie tak
poważnie, jak Urszula. Siedziała tuż obok mnie i dygotała tak mocno, że czułam
te drżenia przechodzące przez moje krzesło.
— To
będzie twórczość własna, pani profesor — odparł, szczerząc w uśmiechu
swoje wielkie końskie zęby. — Nazywa się „Historia pewnej Komety”.
Z
tyłu usłyszałam cichy szmer śmiechu, jakby kilka osób już wiedziało, czego
można się było spodziewać. Kurtz odchrząknął i natychmiast zaczął
nawijać:
— Poranek
ósma rano, nie mogę spać, bo muszę latać.
Na boisko z kolegami postrzelać do bramki.
Powbijać tłuczkami, porzucać kaflami,
Znicza pościgać między pętlami —
Trudny dzień meczu czeka-czeka, profesor Flitwick na quidditch narzeka.
Miotła po lewej stronie, sprawdzian po prawej — dziękuję,
postoję.
Piąta godzina, ręce bolą,
Wyląduję, kiedy szukający pozwolą,
Trzeba się wykazać silną wolą.
Dziesięć godzin na miotle to naprawdę nic,
Bo jestem zahartowany-nagrany,
Ja jestem pałkarz pojebany, laski odstawiam na drugi plan,
Bo dziewczynę w drużynie mam.
EEE
W bibliotece siedzieć — nie, bo czas marnuje się,
Po co mi koledzy w szkole,
Same książkowe mole.
Mam przyjaciół na miotle,
Sojuszników na miotle,
Joł!
Kiedy
czas mam, to latam, a czas ciągle mam,
Więc będę latał, ile sił w mej Komecie,
Mam ambicje, wysoko mierzę, chce utrącić tysiąc rąk,
„Latać, latać” — to jest motto!
Jakby tego było mało, latanie od cholery mnie kosztowało —
Wszystkie zęby, brak palca, nos złamany, nie żartuję, brak ściemy.
Na miotle od poniedziałku do soboty.
Bo w niedzielę skrzydło szpitalne okupuję.
Joł!
Wszyscy
koledzy ze wszystkich stron,
Quidditch to nasz wspólny dom.
Po co mi mama, po co mi tata, przecież w powietrzu mam brata.
Quidditch wychowuje nas na wojowników życia,
Powietrznych rekinów, podniebnych pakerów.
Widzisz, quidditch ma dwie strony.
Wbijasz tłuczka — jesteś zadowolony.
On wbija ciebie — następnym razem dorwę nooba i będzie mój.
Quidditch dla ludzi z charakterem.
Nie grasz — jesteś, kolego, zerem.
Sram na prorokowe obwieszczenie,
Pałkarz Amadeo nawija na antenie.
Najlepszy gracz na powietrznej murawie.
My gracze to ludzie z zasadami,
Nie jesteśmy cwelami, frajerami,
Nie gadamy z Chinolami, Szwabami,
A nie jesteśmy rasistami, E!
Kiedy
czas mam, to latam, a czas ciągle mam,
Więc będę latał, ile sił w mej Komecie,
Mam ambicje, wysoko mierzę, chce utrącić tysiąc rąk,
„Latać, latać” — to jest motto!
Jakby tego było mało, latanie od cholery mnie kosztowało —
Wszystkie zęby, brak palca, nos złamany, nie żartuję, brak ściemy.
Na miotle od poniedziałku do soboty.
Bo w niedzielę skrzydło szpitalne okupuję.
Joł!
Ta
sala nie usłyszała dotąd tyle śmiechu i takich braw, jakie dostał występ
Kurtza. Gdybym sama nie uczestniczyła w przesłuchaniu (i nie myślała całkiem
poważnie o tych kilku stówkach w złocie), byłabym całym sercem za tym, żeby
Amadeo reprezentował Hogwart w finale. Świetnie by się wyróżniał ze swoim luzem
i lekkością na tle tych wszystkich nadętych, chorobliwie ambitnych dzieciaków i
ich rodziców opływających w galeony. Podobnie myślała większość widowni, bo
oklaski jeszcze długo nie mogły opaść, dopóki McGonagall nie przywołała nas do
porządku.
— W
jedno mogę uwierzyć, Kurtz — oznajmiła chłodno. — Z całą
pewnością jest to twój autorski tekst, ale już siadaj. Lenor, teraz twoja
kolej.
Puchonka
wymieniła się z Krukonem, już zupełnie spokojna i roześmiana, dopóki nie
stanęła w pełnym świetle na środku podwyższenia. Sposób, w jaki rozbawienie
spełzło jej z twarzy, był iście komiksowy, ponadto dziewczyna zapomniała o
włączeniu gramofonu, przez co musiała pokonać tę drogę do piekła — czyli
na scenę — raz jeszcze. Przedstawiła bardzo ładną i bardzo poprawną
interpretację Madonny „Holiday”, wyraźnie mniej zestresowana niż Fay Dunbar, a
kiedy brawa ucichły i Urszula Lenor usiadła zadowolona z powrotem na swoim
miejscu (znów zapomniała o płycie), Kora Talden pojawiła się na podium, w
jednej ręce taszcząc futerał, w drugiej krzesło. Bez grama widocznej tremy
przysiadła z gitarą na kolanach, a pióro McGonagall zaskrzypiało tuż za moimi
uszami, zapisując podany tytuł autorskiej piosenki „Niewidzialna”. Instrument
zanucił lekko melancholijne intro w ulubionym bluesowym gatunku muzycznym
Gryfonki, a ona sama zaczęła śpiewać czystym, prostym głosem zupełnie
pozbawionym ozdobników:
— Lustro
mówi prawdę, lecz wolałabym, żeby kłamało,
Zmarszczki jak rzeki przecinają wzgórza mojej twarzy,
Słońce drażni siwe pasma na skroniach.
W listach cisza, na ulicach nikt nie patrzy, nie woła,
A przecież w duszy jestem wciąż taka młoda.
Z każdym rokiem, z każdą zmarszczką coraz bardziej niewidzialna…
Gdy
skończyła, dostała zaraz po Kurtzie największe oklaski. Strząsnęła burzę
czarnych, kędzierzawych włosów na twarz, żeby ukryć zawstydzenie, kiedy
schodziła na drżących nogach na dół. Mimo mojego nieustającego zachwytu
piosenką Krukona musiałam jej to oddać — do tej pory wypadła
najlepiej ze wszystkich i przez ułamek sekundy, gdy mijałyśmy się na schodach,
poczułam ukłucie niepokoju.
Kora
wypadła naprawdę dobrze.
Kiedy
strumień światła uderzył mnie w twarz i wszystkie kształty na widowni się
zatarły, doświadczyłam delikatnego ukłucia w brzuchu zwieńczającego falę
napędzających się emocji. Serce biło mi w piersi jak oszalałe, ale nie ze
strachu, nie z obaw. Galopowało równo i szybko, podniecane bez ustanku przez
znajome uczucia i widoki. Biały, oślepiający blask, świadomość dziesiątek uszu
gotowych na złowienie wszystkich dźwięków, którymi pragnęłam je częstować,
zapach przesiąkniętych kurzem desek i napięcia, magia wiercąca się pod skórą,
czekająca z niecierpliwością, by wydobyć się ze mnie w formie melodii, efektów,
wszystkiego, co sobie wymyśliłam. W tym jednym nie było ograniczeń, wystarczyło
się zatracić.
A
ja kochałam ten rodzaj zatracenia.
Głos
McGonagall zakłócił ten radosny moment zupełnie przyziemnym pytaniem:
— Co
nam przedstawisz, Serpens?
— „Je
veux”. Mój tekst, muzyka i choreografia.
— Świetnie,
zaczynaj.
Słowa
Barty’ego i znakomity występ Kory Talden wyparowały mi z głowy. Wszystko
wyparowało, zostało tylko to, co miałam zrobić i co miałam czuć. Muzyka
zawibrowała mi w żyłach, poruszyła każdy organ, każdą jedną komórkę i nie było
już nic. Tylko ja, scena, śpiew, taniec i muzyka.
— Donnez-moiune suite au Ritz,*
je n'en veux pas.
Des bijoux de chez Chanel,
je n'en veux pas.
Donnez-moi une limousine,
j'en ferais quoi?
Offrez-moi du personnel,
j'en ferais quoi?
Un manoir a Neufchâtel,
ce n'est pas pour moi.
Offrez-moi la tour Eiffel,
j'en ferais quoi?
Je
veux d'l'amour, d'la joie, de la bonne humeur.
Ce n'est pas votre argent qui f'ra mon bonheur.
Moi j'veux crever la main sur le cœur.
Allons ensemble découvrir ma liberté.
Oubliez donc, tous vos clichés.
Bienvenue dans ma réalité.
J'en
ai marre d'vos bonnes manières.
C'est trop pour moi.
Moi je mange avec les mains
et j'suis comme ça.
J'parle fort et je suis franche.
Excusez moi.
Fini l'hypocrisie moi,
j'me casse de là.
J'en ai marre des langues de bois.
Regardez moi.
Toute manière j'vous en veux pas
et j'suis comme ça.
J'suis comme ça.
Je
veux d'l'amour, d'la joie, de la bonne humeur.
Ce n'est pas votre argent qui f'ra mon bonheur.
Moi j'veux crever la main sur le cœur.
Allons ensemble découvrir ma liberté.
Oubliez donc, tous vos clichés.
Bienvenue dans ma réalité.
Je
veux d'l'amour, d'la joie, de la bonne humeur.
Ce n'est pas votre argent qui f'ra mon bonheur.
Moi j'veux crever la main sur le cœur.
Allons ensemble découvrir ma liberté.
Oubliez donc, tous vos clichés.
Bienvenue dans ma réalité.
Je
veux d'l'amour, d'la joie, de la bonne humeur.
Ce n'est pas votre argent qui f'ra mon bonheur.
Moi j'veux crever la main sur le cœur.
Allons ensemble découvrir ma liberté.
Oubliez donc, tous vos clichés.
Bienvenue dans ma réalité.
Z
łatwością namierzyłam Victora i dziewczyny tupiące i piszczące ile sił w
płucach, mocno wybijające się na tle burzy oklasków, choć muzyka jeszcze nie
zgasła. Twarz nie mogła przestać mi się śmiać. Napompowana szczęściem jak balon
powietrzem okręciłam się wdzięcznie i wykonałam ukłon — naturalny jak
oddychanie.
— Dość
już, dość — rozbrzmiał głos nauczycielki, kiedy Kurtz zaczął
entuzjastycznie buczeć. — Przechodzisz do etapu międzyszkolnego,
Serpens. Jak chcesz, to potrafisz się przygotować. Swoją drogą, mogłaś napisać
coś w ojczystym języku.
— Przecież
napisałam, pani profesor — odpowiedziałam zadowolona.
Zbiegłam
po schodach, podskakując i klaszcząc sobie bezgłośnie z radości, podczas gdy
nauczycielka wróciła do przywracania zwykłego światła w sali. Na dole już
czekał Victor i Helena z dziewczynami. Zostałam grupowo wyściskana, wyklepana i
to z takim entuzjazmem, jakbym została właśnie wybrana na ministra magii. Co
najmniej. Podszedł też Kurtz, Lenor, Fay Dunbar i Kora, reszta chóru (nawet Di
Bari), choć — teraz już byłam pewna — McGonagall od
początku znała wynik szkolnego przesłuchania. Wyłowiłam z wianuszka chórzystów
Arielkę, Lisę i Helenę, które zezowały na mnie znacząco, trzymając kciuki i
obgryzając sobie kłykcie.
— Aha,
pani profesor, pani profesor! — zawołałam rumiana i cała rozgrzana z
emocji, kiedy nauczycielka wstała i zaczęła pakować neseser. — Czy na
finał mogłabym zabrać koleżanki i przygotować inny układ?
Spostrzegłam,
że w jej podkrążonych oczach błysnęła naturalna chęć przekory, ale wąskie wargi
drgnęły lekko i w kącikach doszukałam się cienia pobłażliwego uśmiechu.
— Możesz,
Serpens, możesz — odpowiedziała w końcu na tle szumu zbierających się
do wyjścia chórzystów. — Od poniedziałku zaczynasz próby. I nie chcę
usłyszeć w pokoju nauczycielskim, że przed dwunastym stycznia masz niejasną
sytuację z któregoś z przedmiotów, zrozumiano? Goldstein, Mazltow i Turpin tak
samo.
Ale
żadna z nas już nie słuchała. Odwróciłyśmy się do siebie, żeby wymienić
podekscytowane „Jess!”. Dopiero kiedy sala opustoszała, a emocje trochę opadły,
zostałam z McGonagall, żeby ustalić indywidualne próby do Plebiscytu i występu
na Boże Narodzenie. Dostałam oficjalne pozwolenie na zrobienie sobie wolnej
niedzieli, ale na poniedziałek już otrzymałam tekst zimowej piosenki do
przeczytania oraz dokładnie wypełniony harmonogram na resztę roku
kalendarzowego.
Hermiona
popuściłaby w gacie na widok mieniących się okienek i pulsującej na czerwono
daty Wigilii.
Zmierzając
w kierunku głównych schodów dobry kwadrans później, zaraz przy barierce
natknęłam się na Lisę, Arielkę i Vipiego.
— A
gdzie Helena? — zapytałam.
— Poszła
do łazienki, ma okres — odparła bez skrępowania Goldstein.
— Mogłaś
darować sobie szczegóły — mruknął Victor, krzywiąc się.
— Oho,
jaki wrażliwy. Opowiadaj, stara, co jeszcze mówiła.
— Juste
un peu. Dzień przed Plebiscytem są próby, przygotowania, takie tam, a tak
teraz wyglądają moje popołudnia. Bardziej napchane niż mój plan lekcji…
Pokazałam
im zapisany arkusz i zainicjowałam marsz schodami w kierunku sali wejściowej,
choć tak naprawdę nie przewidywałam jeszcze powrotu do lochów. I oczywiście nie
zamierzałam z nikim się tym dzielić.
Bienvenue
dans ma réalité.
Niestety
Victor nie planował ani wrócić do Wieży Gryfonów, ani udać się na błonia, ani w
inny sposób zająć się sobą, wręcz przeciwnie — nim dziewczyny
zniknęły w korytarzu prowadzącym do dormitorium Krukonów, sprawiał wrażenie,
jakby bardzo chciał zostać ze mną sam na sam. I od razu zauważył, że
zamierzałam go spławić.
— I
co? — spytał, kiedy srebrzysty kucyk Arielki zniknął za
filarem.
— Sowiarnia — odpowiedziałam
w końcu. On zawsze wiedział, kiedy kłamałam.
— Wąchacz?
Skinęłam
głową.
No,
prawie zawsze.
Idąc
wspólnie w milczeniu, trochę gryzłam się z myślami. Czułam rosnące
rozdrażnienie, ponieważ zamierzałam wysłać tego dnia trzy listy. Do rodziców,
Syriusza i do kogoś, o kim zapach nie mógł Victora nawet zalecieć, a deptał mi
po piętach do samej wieży, podczas pisania i wybierania sów. Okej, pożyczył mi
Hełmofona, ale wciąż był.
Tylko
czy powinnam się o to na niego gniewać? Wspominając w liście do Blacka o
plakietkach głoszących wszem i wobec, że Potter cuchnie, poczułam
ukłucie wyrzutów sumienia. Gdybym ja znalazła się na miejscu Harry’ego, Livia
nie pozwoliłaby takich nikomu nosić. Sethi przyjechałby do Hogsmeade podczas
naszej pierwszej wycieczki, a Bes napisałaby pełen pretensji list do
Dumbledore’a, Snape’a, McGonagall i wszystkich rodziców uczniów, którzy
wymyślili ten okrutny rodzaj wsparcia (w namierzeniu ich pomógłby Vipi). Choć
mnie nie urodziła, była moją mamą, nigdy nie dała nam odczuć, że któreś z nas
kochała mniej. Nic do tej pory nie potrafiło strącić ich z piedestału — żadne
muzyczne sukcesy, złoto, umowa z wytwórnią. Zawsze byli moim priorytetem i tak
miało pozostać.
Nawet
jeśli Czarny Pan wróci i pomoże mi odnaleźć Armanda.
Dlatego
zamiast wymknąć się bratu przed wejściem do lochów wybraliśmy się wspólnie
przed zamek, żeby wypalić papierosa i szczegółowo omówić koncepcję na wyjazd do
Berlina. Victor wyglądał na zawiedzionego, że nie uwzględniłam go w finałowym
występie, ale kiedy tylko usłyszał, co zaplanowałyśmy z dziewczynami, oczy mu
rozbłysły i sam na wstępie zarzucił mnie tuzinem pomysłów.
— Ej,
ale… McGonagall się na to zgodziła? — zapytał z taką miną, jakby
nagle go oświeciło.
— Tu
es fou? McGonagall o niczym nie wie — syknęłam rozbawiona. — W
życiu by się nie zgodziła, więc nawet się nie waż o tym komuś pisnąć. Zwłaszcza
przy Deanie.
Uniósł
ręce w obronnym geście, robiąc przy tym jeszcze głupszą minę.
— No
jasne, we mnie jak w studnię.
— Ta,
jasne. W bardzo dziurawą studnię.
— Ale
przecież będzie płyta z podkładem, jak chcesz to załatwić?
Zeszliśmy
z głównej ścieżki prowadzącej ku dyniowym grządkom — w tej chwili
składających się prawie wyłącznie z rozwodnionego błota — i
skierowaliśmy się łukiem prosto na ciemny mur straszących w półmroku
bezlistnych dębów. Niebieska godzina powoli dobiegała końca, ale błonia
opustoszały jeszcze grubo przed zachodem słońca. Deszcz ustał wyłącznie na
krótki moment tuż przed kolacją i delikatny kapuśniaczek zaczął nabierać na
sile. Victor prewencyjnie odświeżył zaklęcie parasola.
— A
jak myślisz? — Wyszczerzyłam do niego zęby. — Zamierzam
podpierdolić.
— Przecież
ktoś będzie na backstage’u…
— Niech
cię o to głowa nie boli, wszystko zostanie ogarnięte — przerwałam mu,
klepiąc pokrzepiająco po ramieniu. — Wracajmy, mam pełno wody w
butach.
On
chyba też już porządnie przemókł i zmarzł, bo z chęcią przystał na moją
propozycję. Po drodze wypaliliśmy jeszcze jednego papierosa na pół i szybkim
krokiem pomaszerowaliśmy z powrotem w kierunku zamku. Mijając jezioro, przez
zacinający deszcz z trudem wypatrzyłam czarny kształt statku. W takie dni
bardzo nie chciałabym tam nocować. Nawet wilgotne, mroczne korytarze lochów
wydawały się przytulne — wszystko, byleby nie lało się na
głowę.
Nie
wróciłam jednak do dormitorium Ślizgonów. Spodziewałam się, że w taką pogodę
większość uczniów spędzała czas w salonie, może garstka pokroju Hermiony
zaczynała przygotowywać się do zimowych poprawek w bibliotece, więc odczekałam
minutę, aż Victor zniknie na schodach i sama popędziłam na drugie piętro.
Nim
zapukałam, upewniłam się, że zza drzwi nie dochodził głos Dumbledore’a.
— Kąpałaś
się w jeziorze? — zapytał Crouch, kiedy już wpuścił mnie do
środka.
— Prawie — odpowiedziałam
na wydechu. — Zrobisz herbatę?
Od
zawsze byłam zaskakująco odporna na zimno, znacznie bardziej niż moi
rówieśnicy, ale wilgotna odzież, stopy w mokrych skarpetkach i włosy lepiące
się do twarzy powodowały identyczny dreszcz obrzydzenia, dlatego wysuszyłam się
zaraz po przekroczeniu progu sypialni, a pięć minut później siedziałam już w
fotelu przed kominkiem, ubrana w przyjemnie ciepłą szatę, z filiżanką
parującego naparu na podłokietniku i przyborami do pisania na kolanach.
— Jest
już po zmroku. Nie boisz się szlabanu?
Popatrzyłam
na niego, jakby sobie żartował.
— A
co może być strasznego w przepisywaniu? Teraz siedzę w pokoju ze śmierciożercą,
to jest dopiero straszne — odparłam wesoło.
— Ten
śmierciożerca właśnie dolał ci miodu do herbaty.
— Exactement!
To jest dopiero niepokojące!
Wróciłam
do pisania i skrobałam tak przez chwilę w ciszy, robiąc co chwilę przerwy na
zastanowienie się. Nareszcie miałam się czym pochwalić. Plebiscyt Śpiewającej
Różdżki może i nie był Turniejem Trójmagicznym, ale osiągnęłam to sama — i
to drugi raz. Napisałam mu o tym wszystkim, choć domyślałam się, że już
wiedział. Wiedział o wszystkim, w innym wypadku nie byłoby mnie w środku tych
wydarzeń. Tych sekretnych listów, Barty’ego, zgody na naukę Imperiusa. Żyłabym
poza tym jak każdy przeciętny uczeń. Poza tym czułam, że mnie rozumiał.
Dostrzegł coś więcej niż spóźnienia, szlabany, perfekcyjne iluzje, ładny głos.
To przecież oczywiste — dzieliliśmy tę samą krew, nie istniało nic
bliższego. Tak mawiał Armand, a wszystko, co mówił, było prawdą. Musiało być.
Nikt, kto żył na świecie tyle setek lat, nie miał prawa się mylić.
Trochę
żałuję, że tak szybko zrezygnowałam. Wiem, że nawet jeśli uda mi się wygrać,
rodzice nie zgodzą się na wydanie singla, ale trudno. Wystarczy mi, że znów
wystąpię na wielkiej scenie, dopiero teraz widzę, jak mi tego brakuje, a za
trzy lata… Zobaczymy. Najważniejsze, że mogę tworzyć i zostanie to
usłyszane.
Urwałam
i zaśmiałam się pod nosem. Do nikogo nie pisałam w ten sposób. Nawet do
Syriusza — idiotyczna myśl, jakby to świadczyło o tym, że naprawdę
mi zależało.
— Szkoda,
że czarodzieje nie stworzyli magicznego odpowiednika télé — mruknęłam,
wsuwając liścik do koperty. — Mógłbyś to zobaczyć na żywo, a niestety
zostaje tylko transmisja w radiu.
Crouch
wziął ode mnie kopertę i z wyrazem zadumy na zniekształconej twarzy Moody’ego
wsunął do kieszeni.
— Masz
dwa duże występy w odstępie dwóch tygodni — zauważył. — Dużo
pracy. Rozumiem, że naukę Imperiusa zamierzasz odsunąć w czasie?
Choć
zdecydowanie żartował (o ile głos eks-aurora dopuszczał do siebie takie tony),
poderwałam się z fotela, strącając z podłokietnika filiżankę z herbatą.
— Pas
du tout! — wykrzyknęłam. — Nic na tym nie ucierpi, je
te promets. Nawet tłumaczenia na runy, nawet… nawet te głupie tabelki na
numerologię. W tym roku żadnego zagrożenia, obiecuję.
Zrobił
minę, wytrzeszczając na mnie podejrzliwie magiczne oko.
— Nawet
Czarodzieje i Inkwizycja w Średniowiecznej Europie na historię
magii?
Tym
razem i ja się wykrzywiłam.
— Barty,
znów wyłazi z ciebie nudziarz. Olewanie Czarodziejów i Inkwizycji w
Średniowiecznej Europie to odwieczna zasada w tej szkole — odparłam
takim tonem, jakbym mówiła o oczywistościach. — Każdy ci to powie. Od
zeszłego roku nie wpuszczają do dormitorium, jak przeczytasz Inkwizycję,
musisz mi uwierzyć na słowo. To co, za tydzień w sobotę?
— Za
tydzień w sobotę — przytaknął. — Przyjdź po śniadaniu. Rano — po
tym PIERWSZYM śniadaniu.
Zaśmiałam
się, prawie pewna, że na naukę Imperiusa naprawdę uda mi się przyjść
punktualnie.
— Tak
jest, panie profesorze.
Wychodząc
jakiś kwadrans później (po uprzątnięciu rozbitej porcelany), czułam w brzuchu
przyjemne ciepło, choć wypiłam może dwa łyki herbaty. Nie mogłam uwierzyć, że
niecałe trzy miesiące temu wnętrzności skręcały się na myśl o powrocie do
Hogwartu.
*
Niedzielny
poranek był przedłużeniem sobotniego wieczora. Lało jak z cebra — doświadczyliśmy
tego poniekąd na własnej skórze, kiedy sowy zrobiły nam poranny prysznic,
strącając na głowy wielkie lodowate krople.
Listopad.
A raczej deszczopad, bo po liściach na drzewach nie został nawet ślad. Teraz
padał już tylko deszcz.
Z
racji tego, że nie spodziewałam się jeszcze żadnej odpowiedzi, to oczywiste, że
dostałam aż dwie sowy, a dokładniej — dwie obce sowy. Każda
przyleciała osobno i żadna nie miała na nóżce metalowej obrączki z herbem
szkoły. Zdecydowanie zbyt szybko na wiadomość od rodziców i od Wąchacza, a
list, który pisałam u Croucha wczoraj wieczorem, z całą pewnością wciąż czekał
na wysłanie w jednej z licznych kieszeni płaszcza Moody’ego.
Zapłaciłam
trzeciej sowie za Proroka Codziennego i, zezując co chwilę na Sapphire
pochłoniętą własną pocztą, zerknęłam do pierwszej koperty. Natychmiast
rozpoznałam tam rękę Syriusza, więc z bijącym mocno sercem wcisnęłam liścik na
samo dno torby.
Podejrzane.
Cholernie podejrzane. Nawet jeśli wrócił do kraju, jak obiecywał, nie było
fizycznej możliwości, żeby w niecałą dobę zdobył nową sowę, napisał odpowiedź i
dostarczył ją do Hogwartu.
Zajrzałam
do drugiej, spodziewając się ujrzeć tam coś od Lupina, babci Darli, wujka
Albina, ciotki Teresy, od Sabiny, może Leona, ale charakter pisma wydał mi się
w pierwszej chwili zupełnie obcy. Eleganckie, zamaszyste linie sugerowały kogoś
dorosłego, dopiero w momencie, gdy wzrok padł na podpis, serce zamarło mi w
piersi.
Spirydion.
Rzeczywiście.
Nadzwyczaj staranne litery wypełniające zwykłą karteczkę w kratkę różniły się
od gryzmołów, które widywałam w listach od braci czy w notatkach Deana i
Seamusa. Nawet Sapphire nie pisała tak ładnie.
Sophie,
nie
wiem, czy ten list do Ciebie trafi, ale pani na poczcie powiedziała, że sowa do
Hogwartu przyleci bez problemu, więc piszę na szybko. Pojechaliśmy ze szkołą na
wycieczkę do teatru i wymknąłem się na Pokątną, kiedy dostaliśmy na rynku czas
wolny.
Tak
sobie pomyślałem, że skoro jesteś w Hogwarcie, to pewnie wszystko wiesz o
Turnieju Trójmagicznym i mogłabyś mi coś o tym napisać. Może to głupie tak
walić prosto z mostu, bo w sumie nie mieliśmy za bardzo kontaktu, ale rodzice
nie chcą sowy w domu i nie wiem, jak miałbym z Tobą pisać. Słyszałem, jak mama
mówiła ojcu o jakimś wielkim wydarzeniu w Hogwarcie i padł tam ten turniej. Że
jest wokół strasznie dużo zamieszania „et la vie de quelqu’un est en danger”.
Była wystraszona i pomyślałem, że może chodzi o Ciebie. Wiem, że rodzice będą
odciągać, ile się da, żeby mi o tym powiedzieć, jeżeli coś by się stało.
Szukałem w Internecie, bo myślałem, że może są jacyś czarodzieje, którzy
pracują w mugolskich mediach, ale nic nie znalazłem.
Jeżeli
coś się stało, to odpisz. Jeżeli nie, to też możesz odpisać, chciałbym się
czegoś dowiedzieć na wszelki wypadek, gdyby rodzice jakimś cudem zgodzili się
na Hogwart.
Pozdrawiam,
Spirydion
Jeszcze
dwukrotnie przeczytałam ten niezręcznie sklecony list, zanim dotarł do mnie
jego sens. Mój brat — wciąż trudno było mi myśleć o nim w ten sposób — uciekł
podczas wycieczki szkolnej, żeby wysłać sowę. Zrobił to tylko dlatego, że
usłyszał o wydarzeniu, które śmiało mogło zainteresować chłopca w tym wieku. W
obawy o moje życie nie wierzyłam. Nie znaliśmy się na tyle dobrze, by aż tak
się przejął.
A
jednak było w tym coś ujmującego — ta samotna wyprawa na Pokątną,
stworzenie planu, ryzyko związane z błąkaniem się po nieznanej części miasta.
Podczas tych kilku krótkich, piekielnie krępujących rozmów Spirydion dał mi się
poznać jako Barty z jego własnych historii z dzieciństwa. Zawsze punktualny,
dobrze uczesany, poukładany i sztywny jakby połknął kij od miotły, a w tej
nielegalnej wycieczce dostrzegłam coś z siebie samej.
Zaczęłam
przetrząsać torbę w poszukiwaniu jakichś przyborów do pisania, ale w niedzielę
przy śniadaniu nie znalazłam tam niczego poza listem od Blacka, rozgniecionym
ciasteczkiem dyniowym i typowymi śmieciami na dnie, więc pożyczyłam od Sapphire
pergamin, pióro i natychmiast usiadłam do pisania odpowiedzi. Stalówka prawie
paliła mi się w palcach, gdy relacjonowałam przybycie delegacji z obu szkół,
następnie zasady turnieju, ceremonię wyłonienia reprezentantów, aferę z Harrym
Potterem (nie zapomniałam w kilku zdaniach streścić wydarzeń z ostatnich trzech
lat, w których brał udział), a na koniec za pomocą różdżki wykroiłam z Proroka
Codziennego kilka artykułów poświęconych turniejowi i wraz z listem
wsunęłam do koperty.
Obserwując
odlatującą sowę, czułam się jak mentorka.
— Do
kogo wysłałaś taki elaborat? — zdziwiła się Sapphire.
— Do
Spirydiona — odparłam i na wszelki wypadek rzuciłam okiem w stronę
części stołu, gdzie zazwyczaj siedział Malfoy ze swoimi gorylami. Cała trójka
była zajęta zagadywaniem Kruma. Crabbe migał jak nakręcony swoją plakietką Potter
cuchnie. — Chciał się czegoś dowiedzieć o turnieju.
Spostrzegłam,
że na ułamek sekundy wydęła krytycznie usta.
— Sophie…
wiesz, że on może mieć kłopoty, kiedy przy śniadaniu jakaś sowa zapuka im do
okna?
Poczucie
wszechmocy nieco przygasło pod wpływem ukłucia niepokoju, ale uśmiechnęłam się
tylko i wróciłam do mieszania w swojej zimnej owsiance.
— Taak…
ale on za chwilę dostanie list z Hogwartu. Jego starzy nie mogą bez końca
udawać, że tego wszystkiego nie ma… że on chce z nimi siedzieć do śmierci i
udawać mugola — odparłam, starając się zabrzmieć niefrasobliwie. Nie
wyszło. W każdym razie Sapphire znów zrobiła dzióbek.
— Jak
chcesz, ale jeżeli zamierzasz z nim regularnie korespondować, ja na twoim
miejscu znalazłabym jakiś inny sposób.
— Niby
jaki? Tu nie ma telefonu ani tego… jak mu tam… — Rozłożyłam kartkę i
zerknęłam w tekst. — Internetu.
Ale
Sapphire jak zwykle miała swoich rad tylko na tyle, by zwrócić mi na coś uwagę
i wzruszyć ramionami. Nie mogłam się z nią jednak nie zgodzić. Nawet jedna sowa
w miesiącu w końcu zwróci uwagę ojca albo matki, a przecież nie mogłam
powiedzieć sowie, do którego okna miała dostarczać pocztę.
Poczułam
kolejną igiełkę niepokoju — a co, jeżeli te listy przesądzą sprawę i
Serpensowie nie zgodzą się na Hogwart?
Sapphire
miała rację. Jak zwykle. Musiał istnieć jakiś inny sposób. Spirydion nie był
jedynym czarodziejem, który ukrywał się przed swoją rodziną. Ale jak znaleźć
ten sposób? Pierwsza myśl — w bibliotece. Ale czego tam szukać? Pod
jakim hasłem?
Zmuliło
mnie na samą myśl o poproszeniu bibliotekarki o pomoc.
*
Typowa
szkolna rutyna jak zwykle zweryfikowała moje biblioteczne plany. W poniedziałek
oczywiście nie wyrobiłam się na śniadanie, ale zdążyłam zebrać reprymendę od
profesor McGonagall podczas mojej pierwszej próby przed eliksirami (na które
zresztą też się spóźniłam). Zamieszanie związane z turniejem, konkursem
piosenki, Harrym Potterem, Bartym i listami w ilościach hurtowych zupełnie
wymiotły mi z głowy kontrolę zębów, a pani Pomfrey zamiast zgłosić to
Snape’owi, poszła od razu do nauczycielki transmutacji — jakby
wiedziała, że opiekun Ślizgonów da mi fory. I miałaby rację.
W
każdym razie Snape nigdy nie zagroziłby mi wyeliminowaniem z Plebiscytu.
Westchnęłam,
wlokąc się po eliksirach do skrzydła szpitalnego. Musiałam się z tym pogodzić — do
dwunastego stycznia McGonagall będzie miała na mnie haka.
O
tej porze zwykle w tej części zamku przewijała się masa uczniów z czerwonymi
nosami i dymem buchającym z uszu, ale tym razem nie spotkałam nikogo. Nawet w
środku. Wszystkie łóżka stały schludnie zaścielone, słychać było jedynie
bębnienie kropel o szyby i paliła się tylko jedna lampa, bo przez strzeliste
okna wpadało niewiele świa…
— O,
ty tutaj? — wyrwało mi się. — Tak się nawet zastanawiałam,
czy poszłaś na wagary…
Hermiona
odwróciła się, opuszczając małe lustereczko. Siedziała w kącie na krześle przy
tej jednej zapalonej lampce i automatycznie powędrowała ręką do ust, jakby
chciała się upewnić, czy te nadal były na swoim miejscu.
— Nie,
oberwałam rykoszetem od Malfoya. — Spojrzałam na nią zdziwiona, więc
dodała: — Pokłócił się z Harrym i Ronem przed eliksirami, powyciągali
różdżki i zaczęli w siebie strzelać, Goyle też oberwał, ale już sobie poszedł.
No nic, jeżeli dzięki temu Harry i Ron się pogodzą, to było warto przez godzinę
wyglądać jak wiewiórka.
— Aha — mruknąłam
tylko, bo Hermiona nie sprawiała wrażenie chętnej na dalsze zwierzenia. — Ja
bym nie liczyła na jakieś wielkie pojednanie. Jak przyszłam, Ron siedział z
Deanem i Seamusem.
— Aha.
Wyraźnie
zmarkotniała. Usiadłam na skraju łóżka, zaczęłam machać nogami i zapuszczać
żurawia za panią Pomfrey przez uchylone drzwi do jej gabinetu, podczas gdy
Hermiona ukradkiem oglądała w lusterku swoje zęby.
— Zwykle
to ja i Ron się kłócimy, a on i Harry… Nie wiem, jak mam do tego podejść — mruknęła
po chwili.
— A
musisz do tego podchodzić? — zapytałam, czując się coraz bardziej
niezręcznie w tej rozmowie. — O co im w ogóle poszło?
— Ron
trochę… no, ciężko znosi to, że Harry został reprezentantem. Jest najmłodszym
szukającym, ma najlepszą miotłę, a teraz to…
— Ron
jest zazdrosny, tak? — wtrąciłam, zanim na dobre się rozkręciła. — Przejdzie
mu. Może jak zobaczy, czym Harry ryzykuje… albo jak sam zrobi się popularny?
Nie wiem, jak chce liznąć trochę sławy, niech zapisze się do chóru. Wszyscy
będą na niego patrzeć.
— Chyba
nie o taką sławę mu chodzi.
Tym
razem to ja — śladem Sapphire — wzruszyłam ramionami.
— To
już nie wiem. Sam musi do tego dojrzeć. Chyba wiedział, że tak będzie, kiedy
zaczynał kumplować się z Chłopcem, Który Przeżył.
Wtem
Granger odłożyła lusterko i odwróciła się z blaskiem w oczach.
— A
może ty byś z nim porozmawiała? Powiedziałabyś mu, jakie są blaski i cienie
sławy, że to wcale nie jest takie…
— Hola,
hola — znów jej przerwałam, unosząc ręce w taki sposób, jakby
wycelowała we mnie różdżką. — Ja tylko śpiewałam na scenie, to żadna
popularność w porównaniu do tego, z czym startował Harry. A teraz to go dopiero
czeka, jak turniej już się zacznie. Podobno mają im dzisiaj robić jakieś
zdjęcia. Nie, nie będę się wtrącać, Ron już i tak chodzi jak struty.
Hermiona
jęknęła cicho.
— Świetnie.
— Daj
spokój, przejdzie im. Najlepsze, co możesz zrobić, to się nie wtrącać. Jak
Harry zacznie dostawać jakieś głupie listy, koperty z samoodpalającymi się
łajnobombami, to Ron się przekona, czym pachnie sława. No… właśnie tym. A Harry
też ma prawo być wściekły. Najpierw ktoś wmanewrował go w to gówno, a teraz
jest w tym zupełnie sam. I jeszcze te plakietki…
— Ty
wierzysz, że Harry nie zrobił tego sam? — spytała z
niedowierzaniem.
— No
pewnie. — Wyszczerzyłam się w uśmiechu. — Nie jest zbyt
dobry w czarowaniu, więc niby jak sam by…
Nie
dokończyłam, bo trzasnęły drzwi i pielęgniarka wpadła do skrzydła szpitalnego
jak burza, łopocząc połami szaty w bardzo snape’owy sposób. Podskoczyłam, a
Hermiona stanęła na baczność. Pani Pomfrey zmierzyła nas zimnym spojrzeniem, po
czym ruszyła prosto na mnie. W tej chwili bardzo przypominała McGonagall z tymi
swoimi zaciśniętymi w linię ustami i dłońmi splecionymi ciasno na wysokości
brzucha.
— Jesteś,
Serpens. Dobry Boże, a myślałam, że po tym wszystkim wyrobisz sobie jakieś
szczątkowe poczucie odpowiedzialności — utyskiwała. Bez pytania
chwyciła mój podbródek i odciągnęła, niedelikatnie wykręciwszy mi głowę w
stronę okna. — Twoja matka wysłała już trzecią sowę, profesor
Dumbledore załatwiał wszystko ze Świętym Mungiem jeszcze w poprzednim
semestrze, a dla ciebie to problem zajrzeć do mnie przynajmniej raz w
tygodniu.
Obmacywała
przez chwilę dziąsła i wszystkie zęby, przyświecając sobie różdżką, a ja nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że specjalnie przeciągała te oględziny. Nie
należały do najprzyjemniejszych, zwłaszcza że Hermiona musiała teraz zerkać zza
swojego lusterka i nadstawiać uszu. Pod tym gniazdem z ciekawości aż się
paliło, byłam tego pewna.
— No
wie pani… chór, konkurs, teraz jeszcze ten turniej… zapomniałam… — próbowałam
się tłumaczyć, kiedy już mnie puściła i zanotowała coś szybko w małym
notesiku.
— Oczywiście. Wy zawsze sobie znajdziecie jakieś
wytłumaczenie — fuknęła. — Wysuwają się już?
Nie
wiedziałam, jacy znowu my, więc wzruszyłam tylko ramionami i
odpowiedziałam cicho, możliwie jak najmniej wyraźnie:
— Nie,
wszystko jest normalnie…
— A
świąd? Nadal się utrzymuje?
— Nie.
Poczułam
mrowienie i gorąco rozlewające się plamami na twarzy. Odsunęłam się możliwie
jak najdalej, żeby przygotować się na jeszcze jeden napad, ale pani Pomfrey
mruknęła tylko jakieś „mhm” i odeszła, by obejrzeć zgryz Hermiony.
— I
jak? — zapytała dużo mniej opryskliwie. — To już ten
rozmiar?
— Tak,
proszę pani.
— Świetnie,
nie ruszaj się.
Tym
razem to ja przyglądałam się ukradkiem, jak pielęgniarka wykonała jakiś
enigmatyczny ruch różdżką i przednie zęby Gryfonki rozjarzyły się na fioletowo.
Poza tym nic się nie stało, ale chyba tak miało być, bo pani Pomfrey kiwnęła do
siebie głową i rozkazała nam się wynosić.
Nie
musiała mi dwa razy powtarzać.
Zabrałam
swoje rzeczy i raz-dwa wymknęłam się ze skrzydła szpitalnego, nie oglądając się
na podążającą za mną Hermionę. Większości wizyt w tym pomieszczeniu
towarzyszyły nietypowe sytuacje, ale czegoś tak dziwacznego i niezręcznego
jeszcze tu nie przeżyłam. Granger chyba też, bo nie przestawała zerkać to na
mnie, to w lusterko, które ze sobą zabrała.
— A
z twoimi zębami…?
— Nic
takiego — odburknęłam, ale dobrze wiedziałam, że jej to nie
wystarczy, więc dodałam po chwili: — Będę nosić aparat i chyba mam
jakieś uczulenie.
— Aha.
W
tym aha nie doszukałam się ani grama zaufania, ale ostatecznie sama
sobie też bym nie uwierzyła. Uczulenie na aparat. Idiotka.
Ruszyłyśmy
głównymi schodami w kierunku Wielkiej Sali. Zegar w skrzydle szpitalnym mówił,
że jeżeli się pośpieszymy, miałyśmy szansę zdążyć na końcówkę kolacji, ale
odgłosy dobiegające z dołu świadczyły o czymś innym. Wyglądało na to, że
czekała mnie dziś jeszcze jedna wycieczka — tym razem nielegalna. Do
kuchni.
— Mówiłaś,
że wierzysz Harry’emu — podjęła Hermiona jakby nigdy nic. — Chyba
jesteś jedyna wśród Ślizgonów.
— Nie,
Sapphire też uważa, że ktoś go wrobił. Zresztą większość Ślizgonów twierdzi, że
Harry sam na to nie wpadł.
— Bo
co? — Uśmiechnęła się zadziornie. — Bo nie jest zbyt dobry
w czarowaniu, co?
Odpowiedziałam
jej w ten sam sposób.
— Nie.
Raczej uważają, że jest za głupi.
— Wiesz,
tak sobie pomyślałam, skoro już mówiłyśmy o popularności… Może jednak
zapisałabyś się do mojego W.E.S.Z.? Nie, ale daj mi skończyć. Uważam, że obie
strony mogłyby na tym zyskać. Spójrz, twoja popularność mogłaby pomóc mojej
organizacji przebić się poza Hogwart, a wspieranie różnych fundacji,
organizacji non-profit, inicjatyw społecznych bardzo dobrze działa na wizerunek
artystów.
— Ja…
…jak
zwykle nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wielkie, entuzjastycznie rozszerzone
oczy i twarz zastygła w oczekiwaniu wymazały mi z głowy wszelkie logiczne
argumenty. Rozejrzałam się w panice, licząc na jakieś nagłe pojawienie się
grupy Puchonów albo Ślizgonów z plakietkami Kibicuj Cedrikowi Diggory’emu,
ale co o tej porze robiliby na pierwszym piętrze? Po drugiej stronie schodów
zobaczyłam tylko kilku Gryfonów, którzy akurat…
— Sophie?
Sophie Serpens!
Wyjątkowo
ostry, znajomy głos przeciął niewyraźne szkolne szmery. Hermiona obejrzała się,
ja podskoczyłam, kiedy kobieta raz jeszcze zawołała mnie po imieniu.
— Sophie!
Jak cudnie! Zaczekaj, dziecino, mam kilka pytań, jeśli pozwolisz!
Znałam
ten głos. Nie musiałam się obracać, ale…
Cholera.
Obróciłam się.
Jak
ofiara instynktownie wypatrująca miejsca, z którego lada moment miał paść cios.
Wystarczył jeden rzut oka, a zza zakrętu wyłoniła się właśnie wysoka postać
ekscentrycznie ubranej czarownicy w błyszczących okularach i żółtej trwałej na
głowie. Rita Skeeter we własnej osobie stała u szczytu schodów jak gwiazda na
sekundę przed odebraniem nagrody. Brakowało tylko świateł reflektorów, ale nie
były one do niczego potrzebne, bo wszyscy bez trudu odnaleźli ją wzrokiem.
Serce w pierwszej chwili stanęło mi w piersi, by w następnej zacząć galopować — byle
jak najdalej od tej kobiety.
Nie
zastanawiałam się ani sekundy dłużej i ja poszłam w jego ślady.
— Sophie,
słyszałam, że zakwalifikowałaś się do finału Plebiscytu Śpiewającej Różdżki.
Jak to ma się do zerwania umowy ze Spellphonium? Czy w razie zajęcia pierwszego
miejsca zakładasz podpisanie kolejnej?
Zapomniałam
o Hermionie. Przeciskając się między wspinającymi się na piętro Gryfonami,
puściłam się pędem w dół, jakby grad pytań zmieniał się w powietrzu w
wycelowane we mnie strzały.
— Pro-proszę
się kon-kontaktować z moim tatą… on udziela wszystkich informacji… — wyjąkałam
w eter.
Przed
oczami miałam tylko uciekające spod nóg stopnie. Każdy zbliżał mnie do
upragnionego azylu w lochach, jednocześnie oddalając od ścigającej mnie Rity.
Właściwie nie miałam pojęcia, czy naprawdę mnie goniła. Niżej w okolicy holu
wmieszałam się w tłum opuszczający Wielką Salę i mogłam odetchnąć spokojnie,
ale prułam naprzód, nie odwracając się za siebie. Wątpiłam, by do reporterki
dotarło, co powiedziałam — bez względu na to, czy to usłyszała, czy
nie. Na wspomnienie jej jadowitych artykulików z początku wakacji poczułam się
tak, jakby ktoś transmutował mnie w fontannę potu, a sam widok Czarownicy jeżył
włosy na głowie.
Jeszcze
tego brakowało — królowej szmatławców w Hogwarcie.
~*~
Ten rozdział wyszedł jakiś
piekielnie długi! 10k słów, to już gruba przesada jak na betowane rozdziały.
Obiecuję poprawę na przyszłość. Ale muszę przyznać, że świetnie się bawiłam,
opisując przesłuchanie. Zwłaszcza podczas pisania piosenki o quidditchu, a
właściwie podczas przerabiania jej, bo jest to część Hymnu Tibijczyka,
który przerobiłam. Zachęcam każdego do zapoznania się z tym wspaniałym dziełem.
Myślę, że w tym roku pojawi się jeszcze jeden lub dwa zbetowane rozdziały SCP,
ponieważ okres jesienno-zimowy chciałabym poświęcić SCP i betowaniu „Chwały”.
Myślę, że tegoroczne NaNoWriMo również poświęcę betowaniu tych dwóch opków,
ponieważ nie jest to łatwe wyzwanie, no i w tych dwóch opowiadaniach potrzebuję
jakiegoś kopa. Przeraża mnie konieczność zbetowania ponad 360 rozdziałów, a
napisanie 50k w miesiąc (zakładając, że utrzymam się z każdym rozdziałem w
okolicy 5k) trochę kopnie mnie do przodu.
* Zaz — Je veux
~Cam.
OdpowiedzUsuń13 sierpnia 2008 o 23:15
Super notka! Jednak Draco jest chamem i wszędzie się to sprawdza ^^ Mam jednak nadzieję, że się pogodzi z Sophie :) Pozdrawiam cameron-riddle
14 sierpnia 2008 o 19:39
UsuńHeh, Draco to palant, gorszy od Pottera xDD
~Gabika138
OdpowiedzUsuń13 sierpnia 2008 o 23:52
Bardzo ciekawa notka, Draco naprawdę jest wredny… ;P Nie to, co mój Scorpius ostatnio… xD Aha, mój violet-riddle.blog.onet.pl jest zawieszony do 18 sierpnia. Pzdr!
14 sierpnia 2008 o 19:40
UsuńZawieszasz? Szkoda =(
~Nadia
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 00:09
Nigdy nie piszę komentarza, zanim nie przeczytam całego bloga, a ostatnio nie mam czsu na czytanie. Ale wreszcie piszę. Bardzo podoba mi sie Twoje opowiadanie. Lubię ten styl, gdy bohaterowie są niejednoznaczni. Mój drugi blog ma trochę podobną tematykę, zaproszę Cię na niego, jak już uporam się z wyglądem. P.S. Od tej pory masz zagwarantowany komentarz pod każdym rozdziałem. Zawsze tak robię, jak mi się blog szczególnie podoba :)
14 sierpnia 2008 o 19:41
UsuńSpoko xD W sumie to przeczytałam ten komentarz i nie wiedziałam kto mógł napisać, dopuki nie spojrzałam na nicka. Jestem zaskoczona, serio xD
~lidzia0408
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 01:02
heh pieknie pieknie iekawa noteczka buziaki;**
14 sierpnia 2008 o 19:42
UsuńDanke xD
~lidzia0408
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 01:02
heh pieknie pieknie iekawa noteczka buziaki;**
14 sierpnia 2008 o 19:44
UsuńxD
~m
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 08:00
Hej! Na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl ukazał się nowy rozdział :)) Serdecznie zapraszam do przeczytania i skomentowania :)
14 sierpnia 2008 o 19:46
UsuńPrzeczytałam, skomentowałam i mówię, że rozdział superowski xD
~Broooke Davis
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 09:17
Super notka;] Mam nadzieję, ze Soph pogodzi się z Draco:P Czekam na next odcienke. Pisz szybko;] http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl
14 sierpnia 2008 o 19:48
UsuńJa też mam taką nadzieję, bo nielubię Pansy, a szlama-Hermiona mnie irytuje… ta pani Ja-Wszystko-Wiem… żenada… xD
~Brooke Davis
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 09:17
Super notka;] Mam nadzieję, ze Soph pogodzi się z Draco:P Czekam na next odcienke. Pisz szybko;] http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl
14 sierpnia 2008 o 19:48
UsuńDziś napiszę xD
~Emily
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 09:44
Ciekawa notka ;) Draco jest chamem i tyle x]] Ale mam nadzieję, że pogodzi się z Spohie ;]
14 sierpnia 2008 o 19:49
UsuńCham to mocne słowo. Raczej jest niewychowany i nietaktowny xD
~niemodna
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 12:55
Lubię tą końcówkę :D
14 sierpnia 2008 o 19:49
UsuńHeh xD
Natasza__
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 14:08
świetna notkanie mogę sie doczekać następnejpozdrawiamhttp://anastazja-boot.blog.onet.pl
14 sierpnia 2008 o 19:50
UsuńDziękuję xD Poinformuję Cię xD
margot14@onet.eu
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 16:31
Sorry, ale jeszcze nie przeczytałam – nie miałam czasu, jak znajdę chwilkę, to wpadnę :) tymczasem u mnie nowa notka, jak chcesz, to wpadnij (dramione-draco-i-hermione) Gonia :)
14 sierpnia 2008 o 19:51
UsuńJasne że wpadnę xD
crazy_zaba@autograf.pl
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 17:41
no…..super sa twoje rozdzialy czekam na nastepny ;*
14 sierpnia 2008 o 19:52
UsuńThx xD
~dream
OdpowiedzUsuń14 sierpnia 2008 o 21:26
te notki staja sie coraz ciekawsze xDlecz przyznam ze jedna byla troche nudnaz niecierpliwoscia czekam na nastepny rozdzial
15 sierpnia 2008 o 09:00
UsuńHeh, w sumie to masz racje. Ta była nudna xD ale następna będzie lepsza, mam taką nadzieję xDD
~Aga
OdpowiedzUsuń15 sierpnia 2008 o 09:12
Świent rodział, z resztą jak wszystkie=D [b-m-l.cay.pl] Zkomciaj =)
15 sierpnia 2008 o 14:46
UsuńDanke xD
~Aga
OdpowiedzUsuń15 sierpnia 2008 o 09:12
Świent rodział, z resztą jak wszystkie=D [b-m-l.cay.pl] Zkomciaj =)
15 sierpnia 2008 o 14:46
UsuńDzięki xD
Brillen
OdpowiedzUsuń7 września 2008 o 19:12
I Draco znowu zrypał sprawe…Już zaczyna mnie zdeczka wnerwiać!Stary piernik:P Zastanawia mnei fakt czemu Sophie się nei zgłosi do turnieju xD A może i by go wygrała?lg-potter.xx.pl
8 września 2008 o 17:53
UsuńOczywiście, że by go wygrała, ale nie mogłaby się skupić na supertajnej misji Lorda xD