13 sierpnia 2008

16. Dużo sów tej jesieni

Chaos — inaczej nie dało się określić tego, co zapanowało wieczorem w dormitorium Ślizgonów. A u Gryfonów? Wolałam sobie nawet nie wyobrażać. 

— Potter! Znowu ten Potter! 

— To już nawet nie jest śmieszne… 

— Przecież on jeszcze nie jest pełnoletni! 

— Nie zgodzą się, nie ma opcji, żeby Potter był czwartym reprezentantem! 

— A może to i dobrze, przynajmniej będzie się z czego pośmiać… 

— Zwariowałeś?! Przecież on może zginąć… 

— No, to przecież mówię! Przynajmniej się pośmiejemy… 

Takie komentarze utrzymywały się przez całą drogę do salonu i długo później w samym salonie, lecz ostatecznie wszyscy musieli to przyznać — mogliśmy sobie dyskutować, ale bez oficjalnej informacji od organizatorów było to najwyżej wróżenie z fusów. 

— Sapphire, przecież wy się kumplujecie z Wielką Trójcą — wtrącił Nott i nasza część salonu natychmiast umilkła. Poczułam się jak na egzaminie ustnym, na który ktoś wrzucił mnie bez wcześniejszego przygotowania. Czyli jak zwykle. — Na pewno Potter się wysypał. 

Popatrzyłam na Sapphire, szukając ratunku, a ona o dziwo zrobiła wyniosłą minę i odpowiedziała: 

— Od kiedy? To byli znajomi Darli, nie nasi. Myślę, że nie ma co teraz tego roztrząsać, bo i tak niczego się nie dowiemy. Nawet jeśli Potterowi jakoś się udało przechytrzyć linię Dumbledore’a, w co wątpię, to chyba nikt nie powinien mieć do niego pretensji. Ciebie, Nott, pani Pomfrey też dzisiaj rano goliła. Nie wiem, jak wy, ale ja idę spać. 

Zerknęła na mnie i ostentacyjnie szarpnęła głową, wskazując na drzwi do sypialni dziewcząt. Chętnie tam pobiegłam, czując się jak pod ostrzałem spojrzeń ludzi, którzy nie uwierzyli w ani jedno słowo. Zamknęłyśmy się w łazience, żeby wbrew temu, co Sapphire mówiła, kontynuować roztrząsanie. 

— Wiedziałaś coś? — zagaiła cicho, próbując domyć z powiek czarny eyeliner. W na wpół rozpuszczonym tuszu wyglądała jak panda. 

— No co ty — mruknęłam z papierosem między zębami. — Niby skąd? 

Usadowiłam się pod ścianą tuż obok toalety i raz po raz strzepywałam popiół do muszli. W toalecie zapanowało dziwne zawieszenie, jakbyśmy poza tą rozmową prowadziły jeszcze dwie oddzielne — każda we własnej głowie. 

— A ja wiem? Znasz różne zaklęcia, myślałam, że… 

Urwała i pochyliła się nad umywalką, intensywnie pucując twarz pod strumieniem wody, ale kiedy się wyprostowała, nie kontynuowała myśli, najwidoczniej sama nie będąc ich pewna. 

— Że co? — naciskałam. — Że coś mu podpowiedziałam? 

Nie spojrzała na mnie, ale w odbiciu widziałam, że zrobiło jej się głupio. Żeby ukryć zdenerwowanie, zaczęła szorować zęby — w mojej opinii zbyt agresywnie, bo na lustrze raz-dwa pojawiły się białe kropki po paście. 

— Mmm… ne wem, tak my sę pomyslao — wymamrotała po chwili. 

— Nie, nikomu w niczym nie pomagałam. Nawet nie wiedziałam, że Potter chciał się zgłosić. Nie poprosiłby mnie o pomoc, przecież to oczywiste, że każdy woli reprezentanta ze swojego domu — oznajmiłam i zaciągnęłam się płytko dymem, który prawie natychmiast wypuściłam. Wcale nie czułam się dzięki temu bardziej spokojna. — Wiem, co tamci sobie myślą. Ale nie, nie jestem żadnym czarodziejskim guru, bo potrafię sobie przetransmutować włosy na turkusowe. 

Znów się pochyliła i splunęła. 

— Czyli nie dość, że trzeba przekroczyć Linię Wieku, to jeszcze jakoś zaczarować czarę, tak? Jak? 

— Mnie pytasz? — Znów się zaciągnęłam, tym razem głębiej, wpatrzona w białą mozaikę na podłodze. Czułam narastające rozdrażnienie, lecz mózg sam zaczynał się nakręcać, szukać rozwiązania. — Czara Ognia jest jakoś ustawiona, nie mam pojęcia… może jak te klepsydry na punkty? No wiesz, żeby reagowały na te komendy, na które mają reagować. Innym razem każdy mógłby sobie powiedzieć „minus dwieście punktów dla Gryffindoru” i Gryffindor traciłby dwieście punktów. Czy czara jest ustawiona, żeby przyjmować wszystkich uczniów bez względu na wiek i wybrać tylko jednego… pewnie Hermiona jest jedyną osobą w całej szkole, która wie to na pewno, ale skoro Dumbledore musiał narysować Linię Wieku, to czarze jest wszystko jedno, kto wrzuca swoje nazwisko, dopóki jest najlepszy. Ale wątpię, żeby Harry był lepszy od Diggory’ego. Nie wiem, co o tym myśleć. 

Oczywiście kłamałam. Miałam już kilka koncepcji i żadna nie nadawała się do tego, żeby się nią dzielić. Spuściłam peta w toalecie i sama zabrałam się za mycie zębów, podczas gdy Sapphire rozebrała się i zniknęła pod prysznicem. Przez podwójny szum wody wychwyciłam dobiegające z sypialni odgłosy rozmów i dźwięki otwieranych kufrów.

Świetnie. Przynajmniej pierwsza fala pytań uderzy w Sapphire, kiedy już wyjdzie z łazienki. 

Skoro u Ślizgonów zapanowało takie podniecenie, nawet nie chciałam sobie wyobrażać, co działo się w Wieży Gryfonów. Vipi pewnie nabawiał się właśnie króliczych uszu, próbując wszystkich podsłuchać. 

Automatycznie operując szczoteczką przy wydłużających się kłach, wpatrywałam się tępo w swoje odbicie, zupełnie pogrążona we własnych myślach. Gdybym miała dokładnie to przeanalizować, nigdy nie poznałam Harry’ego Pottera. Nie tak naprawdę. Sytuacja z Syriuszem, w którą zostaliśmy wrzuceni, w pewnym sensie zmusiła nas do utrzymywania wspólnej tajemnicy, ale Sapphire miała rację — to nigdy nie byli nasi przyjaciele. Nie byli nawet znajomymi. Kumplowali się z Darlą, owszem, ale z nią ciężko było się nie kumplować, tym bardziej, że ona jako pierwsza na samym początku wyciągnęła rękę do Hermiony, kiedy wszyscy uważali ją za dziwadło. A teraz, gdy zabrakło Darli, jedyna łącząca nas lina została przecięta. Nie ufaliśmy sobie nawzajem. To, że Potter tak niechętnie zawiadomił mnie o liście od Syriusza, świadczyło o tym najlepiej. 

Nie, Syriusz zdecydowanie nie zgodziłby się, żeby Harry ryzykował życie w turnieju. Nie pomógłby mu w przekroczeniu Linii Wieku i w oszukaniu czary, a ja nie znałam w Hogwarcie żadnego czarodzieja, który jednocześnie dysponowałby na tyle dużą wiedzą i mocą i chciał przysporzyć Potterowi kłopotów. 

Może poza jednym. 

Tylko po co? Barty miał szpiegować Dumbledore’a i pomóc swojemu panu w odzyskaniu ciała — jak najbardziej cicho i po kryjomu, a nie w atmosferze skandalu związanego z kolejnymi kłopotami Harry’ego Pottera. 

A może…? 

Jedno wiedziałam na pewno — szykowała się kolejna niezapowiedziana wizyta w gabinecie nauczyciela obrony przed czarną magią. 

 

*

 

— Rozpierdol, oskarżenia, głupie żarty i zakłady, ile przeżyje. A u was? 

— Jedna wielka impreza. Tylko Puchoni się do nas nie odzywają. Chciałem się przywitać z Hanną, to udawała, że mnie nie widzi. 

Następnego dnia wstałam od razu po drugim budziku, żeby złapać Victora jeszcze przed śniadaniem. Najwyraźniej i on bardzo chciał ze mną porozmawiać, bo czekał zaraz przy wejściu do lochów. Zabunkrowaliśmy się w najbardziej zacienionym kącie za głównymi schodami, ale nikt i tak nie zwracał na nas uwagi. Wszyscy ciągnęli prosto do Wielkiej Sali. 

— A dziwisz im się? — mruknęłam. Z piwnicy wyszła właśnie grupka starszych dziewcząt i każda wyglądała na mocno spiętą. — Pierwszy raz od tysiąca lat mają okazję zabłysnąć, to i tak wtrabanił im się znów jakiś Gryfon. I to kto — sam Chłopiec, Który Przeżył. 

Vipi podrapał się po zmarszczce, która wyrosła mu między brwiami. Bez przerwy wpatrywał się w przejście prowadzące do kuchni, jakby spodziewał się, że w każdej chwili może stamtąd wypaść smok i stado centaurów. 

— Może i masz rację, ale to nie wina Harry’ego. A już na pewno nie nasza. 

— A rozmawiałeś z nim o tym? 

— Nie, no co ty, nie dało się do niego dopchać, zresztą szybko się zmył, ale nie wyglądał na zwycięzcę. Raczej na kogoś, kto dopiero co dostał tłuczkiem w głowę. Pamiętasz, jak rok temu zleciał z miotły podczas meczu z Puchonami? No, to coś podobnego, tylko był bardziej przytomny. Ale rozmawiałem z Hermioną i ona myśli podobnie. 

— Podobnie? Czyli jak? 

— Że ktoś zrobił to za niego. I to nie na jego prośbę. 

Nawet jeżeli było inaczej, nie spodziewałam się, że chciałaby mówić o tym z kimś poza Ronem, a zwłaszcza z Vipim — Naczelną Plotkarą Domu Lwa. 

— Dowiedziałeś się, czy go zostawią? 

Wzruszył tylko ramionami. W holu robiło się coraz tłoczniej i gwarniej. 

— Chyba tak. Muszą, nie? Hermiona twierdzi, że ci, których nazwisko wypadnie z czary, zawiązują z nią jakiś magiczny kontrakt, którego nie da się zerwać — odparł rozkojarzony. — Tak mówił ten Crouch. 

Dołączyliśmy do wielkiej grupy Gryfonów, która porwała Victora w kierunku ich stołu, a ja powędrowałam dalej, zezując za znajomą rozczochraną czupryną czarnych włosów i okrągłymi okularami, ale wyglądało na to, że Harry nie zamierzał tego dnia schodzić na śniadanie. 

Nie miałam mu tego za złe. Gdyby jedna połowa szkoły mnie kochała, druga nienawidziła, a absolutnie wszyscy bez wyjątku gapiliby się jak sroka w gnat, też nie miałabym ochoty robić za małpkę w zoo. 

Choć z dormitorium wyszłam dosyć wcześnie, przy stole usiadłam jako jedna z ostatnich. Sapphire była już w połowie swojej jajecznicy. 

— I jak tam ploteczki z Gryffindoru? — zapytał kpiąco Malfoy, ale oczy błyszczały mu czujnie. 

Zignorowałam go. 

Przygotowując sobie herbatę, raz po raz zerkałam na Wiktora Kruma i szybko się zorientowałam, że i on zerkał na mnie. Twarz miał jeszcze bardziej posępną niż dotychczas, a ciężko osadzone brwi jeszcze mocniej upodabniały go do niezadowolonego sępa. 

— Hej, Krum, gratuluję — zagadnęłam go po rosyjsku, a w naszej części stołu podobnie jak wczoraj wieczorem w dormitorium zrobiło się dużo ciszej. — Jak nastroje na statku? 

Żuł przez dłuższą chwilę, wpatrując się w to, co miał na talerzu, podczas gdy śniada dziewczyna i wysoki, żylasty chłopak w barwach Durmstrangu nachylili się do siebie i głowa przy głowie zaczęli szeptać. 

— No nie wiem — odparł w końcu miękkim, nieco pretensjonalnym tonem. — Ja się tam nie znam na zasadach, przynajmniej nie tak, jak ten wasz Crouch i Bagman, ale nikt nam nie wspominał, że Hogwart ma mieć dwóch reprezentantów. 

— I nie miał. To musi być… eee… pomyłka albo żart. Ty myśli, że on by się godził na takie zagrożenie? Dawać swoje życie za trochę zamieszania? On jest już sławny. I nie ma dużo mocy, żeby sam wejść w turniej. Ktoś bardzo źle zażartował. Wiem, bo mówił to jego przyjaciółka. 

Czarne gąsienice uniosły się lekko, zdejmując nieco srogości z jego oczu. Automatycznie spojrzał w stronę stołu Gryfonów, a ja zastanawiałam się, dlaczego to zrobiłam. Dlatego, że Krum był światowej sławy zawodnikiem quidditcha czy kryło się pod tym coś głębokiego? Jakaś spaczona empatia, która nie pozwalała robić z Pottera oszusta, ale godziła się z jego krzywdą? Tak, zdecydowanie chodziło o to, że Wiktor Krum świetnie grał w quidditcha. 

— Kto by miał to zrobić? — zapytał. 

— Nie wiem. Ale jak się jest sławny, to ma się miłość i nienawiść. 

Może i wydukałam w niezbyt ładny sposób, ale zrozumiał, co miałam na myśli, bo jego brwi wróciły na swoje miejsce. Musiał zrozumieć. W końcu też był sławny. 

— Teraz żeby Karkarow to zrozumiał — westchnął i wrócił do robienia kanapek. Chleb smarował dużo swobodniej niż wcześnie. — Nie jest zadowolony. 

— Pewno on będzie widział po pierwszym wyzwaniu, że Potter jest za młody. 

Jego koledzy łypali na nas podejrzliwie do samego końca śniadania, ale sam Krum nie wrócił więcej do tego tematu — nawet jeśli nie udało mi się go do końca przekonać, jego milczenie z ostentacyjnego zrobiło się na powrót neutralne. Nie poczułam się dzięki temu ani odrobinę lepiej. Jakiś ruchliwy, niespokojny robaczek wciąż wiercił mi się tuż pod żołądkiem, żądając wyjaśnień. 

Ale na wizytę u Moody’ego musiałam poczekać. 

Korzystając z tak wcześnie rozpoczętej soboty, zaraz po śniadaniu popędziłam do sowiarni. Siedząc na dachu pod olbrzymim lewitującym parasolem, żałowałam, że nie napisałam do Syriusza jeszcze w dormitorium. Na zewnątrz było paskudnie. Wszędobylska wilgoć znad jeziora bezczelnie pchała się w każdą szczelinę szaty, puszyła włosy i zbierała się pod nosem, oblepiała skórę i wsiąkała w pergamin, tak, że litery zaczynały się rozpływać. Mimo wolnej soboty błonia świeciły pustkami. Materiał spódnicy od siedzenia na mokrej dachówce już całkiem mi przemókł, ale nadal miałam sklecone tylko jedno zdanie. Nie wiedziałam, co napisać, żeby nie zabrzmiało to jak donoszenie. Czułam, że o tej jednej rzeczy Harry powinien powiedzieć Blackowi sam. 

W końcu nabazgrałam najbardziej niezręczny, ogólny i pozbawiony emocji list przypominający telegram albo notatkę informacyjną, myśląc, że co ma być, to będzie, kiedy usłyszałam dobiegające z dołu kroki i dwa narastające głosy: męski i damski. 

Tylko nie Malfoy i Sapphire, tylko nie Malfoy i Sapphire… 

— …możesz poprosić Rona, żeby pożyczył ci swoją. 

— Nie zamierzam go o nic prosić. 

Zamarłam. 

Harry i Hermiona. 

— To możesz wziąć którąś ze szkolnych. O jedno cię tylko proszę. Żebyś spróbował go zrozumieć. Mimo wszystko. 

— Ja mam go zrozumieć — fuknął ze złością. — Ja się o to nie prosiłem. Sama powiedziałaś, że jest zazdrosny. Jak mu przejdzie, może do mnie przyjść, jasne, ale ja nie zamierzam za nim biegać. 

Ucichli na moment i przez dłuższą chwilę dało się słyszeć tylko powolne spacerowanie wzdłuż okna tłumione przez grubą warstwę słomy na podłodze, a niedługo potem trzepot skrzydeł i jakaś rdzawa sowa wystrzeliła przez okno. Chociaż byli daleko, nawet na dachu dało się wyczuć napięcie. Wyglądało na to, że nie tylko Puchoni, Ślizgoni i Krukoni mieli Harry’emu za złe wczorajszy wieczór. I o ile mogłam się spodziewać, że reszta szkoły się od niego odwróci, Ron był ostatnią osobą, którą bym o to podejrzewała. 

I faktycznie. 

Podczas obiadu przy stole Gryfonów miejsce zajmowane zwykle przez Victora, Deana i Seamusa wzbogaciło się o jeszcze jedną czuprynę — znajomo rudą i rozczochraną. Identycznej ubyło tam, gdzie przeważnie znaczną część przestrzeni zajmowała burza brązowych włosów Hermiony Granger. 

Powściągnęłam jednak ciekawość i zamiast zaczekać na brata pod głównymi schodami, pobiegłam nimi na drugie piętro. Z każdym pokonanym stopniem pętla zaciskała się na moim żołądku coraz mocniej i mocniej, aż byłam pewna, że w połowie drogi wypchnie nadziewaną paprykę, którą zjadłam na obiad. Z klatki schodowej wypadłam jak burza, ale po korytarzu sunęłam spokojnie, niby przypadkiem kucając akurat przed drzwiami gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią, żeby zawiązać całkiem porządnie zawiązane sznurowadło. 

Już miałam poderwać się na nogi i śmiało załomotać, kiedy z wnętrza pokoju dobiegły mnie jak na dachu sowiarni dwa podniesione głosy. Tym razem oba męskie i oba znajome — jeden należący do Moody’ego, drugi do Dumbledore’a. 

Tym razem nie było czasu na myślenie. Wykonałam piruet idealny i bezgłośnie — tylko z sercem tłukącym się głośno o żebra — na palcach umknęłam z powrotem w stronę schodów. 

Zuchwałością (żeby nie powiedzieć głupotą) z mojej strony było myśleć, że jako jedyna zaglądałam do Moody’ego — byłego pracownika ministerstwa i przyjaciela Dumbledore’a. Mogłam się tylko domyślać, ilu gości miewał, przed iloma musiał grać, a ja zawracałam mu głowę idiotycznym konkursem i lekcjami Imperiusa. 

Każde z nas musiało skupić się na swoim zadaniu. 

Turniej Trójmagiczny przyćmił nieco zbliżające się eliminacje do Plebiscytu Śpiewającej Różdżki, ale nie miałam nikomu tego za złe. Wszyscy (łącznie ze mną) woleli oglądać łapanie mantykory albo wspinaczki po lewitujących klifach niż śpiewających nastolatków. Tym bardziej, że przeciętny czternastolatek ryzykujący życie budził zdecydowanie większe emocje niż najbardziej utalentowana wokalnie czternastolatka. 

Może po Plebiscycie nie groziło mi takie bogactwo i sława jak zwycięzcy turnieju, ale za żadne skarby świata nie chciałabym zamienić się z Harrym miejscami. Podczas gdy ja spędziłam całkiem produktywną sobotę, ćwicząc na błoniach przed pierwszymi eliminacjami, on zapewne siedział zły, samotny i przestraszony, odseparowany od najlepszego przyjaciela i z brzemieniem oszusta na barkach. Kiedy wieczorem podczas kolacji znów zobaczyłam Rona siedzącego z resztą Gryfonów z czwartej klasy, zdałam sobie sprawę, że tylko on mógł tego nie dostrzegać. 

On i Malfoy. 

— Gdzieś ty była przez cały dzień? — zapytała Sapphire. 

Zabrzmiała dokładnie jak Livia, a ja musiałam zdusić w sobie chęć podskoczenia. Automatycznie raz jeszcze powędrowałam wzrokiem w kierunku stołu Gryfonów, ale proste jak struna plecy i dwa kucyki w kolorze słomkowego blondu znajdowały się tam, gdzie zawsze. 

— Ćwiczyłam. Za tydzień jest przesłuchanie — odparłam, a ona palnęła się ręką w czoło. 

— Faktycznie, zupełnie zapomniałam. Tyle się teraz dzieje… ej, wyobrażasz sobie, gdybyś ty wygrała Plebiscyt, a Harry Turniej Trójmagiczny, ale by było… 

Po skosie ktoś prychnął pogardliwie. 

— Potter? Wygrał turniej? Chyba uderzyłaś się w głowę, Kiler — wtrącił Nott, krzywiąc się tak, że pryszcze na jego twarzy utworzyły na moment zupełnie nowe czerwone konstelacje. — Przeżycie pierwszego zadania będzie dla Pottera największą wygraną, na jaką może liczyć. 

Uśmiechnęłyśmy się do siebie złośliwie, a ja odpowiedziałam: 

— Potter znalazł sposób na obejście Linii Wieku, a ty nie możesz znaleźć żadnego, żeby obejść tego trolla za transmutowanie jeża. 

— Tylko nie mówcie — odezwał się Malfoy — że będziecie teraz kibicowały Potterowi. 

Choć zrobił to z ironią, sposób, w jaki na nas spojrzał, miał w sobie coś z desperacji. Sapphire natychmiast się wycofała, prychając, kręcąc głową i mamrocząc, że przecież nie jest taka głupia, ale dla mnie każda okazja na podkurwienie Dracona musiała zostać wykorzystana. 

— Oczywiście. Na początku chciałam kibicować Cedrikowi, ale sam wczoraj mówiłeś, że Diggory to zniewieściały laluś, więc chyba masz rację. Skoro nawet tobie udało się w zeszłym roku złapać znicza przed nim, to nie może być za dobry, a Potter sprzątnął ci znicza w każdym meczu, w którym graliśmy przeciwko Gryfonom, to wybór jest prosty. 

Kilka osób zaśmiało się krótko, lecz większość Ślizgonów wyglądała na niepocieszonych. Przeszło mi nawet przez myśl, czy mieszając w to quidditch, nie przekroczyłam pewnej granicy, ale w tym samym momencie czarne, burzowe niebo pociemniało mocniej pod wpływem pojawienia się wieczornej sowiej poczty. W tym roku wszyscy więcej korespondowali. Malfoy otrzymywał teraz paczki i wiadomości przynajmniej raz dziennie, Sapphire podobnie, natomiast ja nie nadążałam z wysyłaniem i odbieraniem sów. Spajk i Rip chcieli znać każdy najdrobniejszy szczegół i posyłając im gorące wieści zaraz po śniadaniu, spodziewałam się, że ich odpowiedź będzie równie szybka, ale nie że AŻ TAK. 

Odwiązałam kopertę od nóżki szkolnego puchacza i odruchowo zerknęłam do środka, ale zamiast kartki pokrytej znajomymi trudnymi do odszyfrowania gryzmołami na dnie znalazłam jedno pęknięte ciasteczko dyniowe. Zaskoczona wsunęłam do środka palce, licząc, że pergamin przykleił się do jednej ze ścianek, ale nic więcej tam nie znalazłam. 

Znienawidzone dyniowe ciastko od Spajka i Ripa? 

I w tym momencie mnie oświeciło. 

Zerknęłam na stół nauczycielski. Szalonooki Moody był jak zwykle pogrążony w obwąchiwaniu i sprawdzaniu testerami tego, co akurat miał na talerzu. Raz-dwa zrozumiałam aluzję. Wcisnęłam kopertę do torby, godząc się z tym, że za kilka dni na dnie odkryję tłuste okruszki po ciastku, ale myślami fruwałam już gdzieś indziej — dokładnie w okolicy drugiego piętra. Do końca kolacji wysiedziałam cała pospinana z podekscytowania. Nie chciało mi się jeść ani żartować z Malfoya, choć na stole pojawiły się jeszcze ciepłe jabłkowe i śliwkowe wypieki, a Draco nie potrafił przeżyć docinka o quidditchu i bez przerwy szukał zaczepki. 

Nie miałam problemu, żeby zaraz po posiłku zniknąć Sapphire z radaru. Posiadanie brata w innym domu sprzyjało wymykaniu się i czasem się zastanawiałam, czy przyjaciółka za każdym razem dawała się na to nabrać, czy po prostu przywykła do tych drobnych kłamstewek. 

Puste szkolne korytarze od zawsze miały dla mnie ten sam niepowtarzalny klimat. Zwłaszcza jesienią. Przytłumione ciepłe światło lamp, pochrapujące portrety udające sen, zapach starego drewna i ta cisza — ale nie głucha cisza. Cisza przywodząca na myśl miarowy, prawie niesłyszalny szmer oddechu kogoś śpiącego. Jakby zamek drzemał sobie głęboko po obiedzie i lada chwila miał się przebudzić. I tak trwał od setek lat po ucieczce przed wielkim pożarem, bo dopiero tu poczuł się bezpiecznie. 

Dotarłam pod gabinet, przekonana, że będę musiała na niego czekać, ale Crouch — wciąż w przebraniu Moody’ego — właśnie pojawił się w progu, żeby mnie wpuścić. Zaskoczona wkroczyłam w ciemność rozpraszaną wyłącznie przez wąski pasek światła wciskający się między futrynę i niedomknięte drzwi do sypialni. 

— Od razu się domyśliłam, że to ty — odezwałam się, siadając bez zaproszenia w fotelu przy oknie. — Très bien, może nie od razu, ale i tak się domyśliłam. To po to tak naprawdę wysłał cię do Hogwartu? Nie żeby szpiegować Dumbledore’a, tylko żeby wcisnąć Pottera do turnieju? Po co? 

Milczenie z jego strony przeciągało się w nieskończoność. Deszcz narastał, bębniąc o szybę z taką natarczywością, jak gdyby i on chciał ponaglić Croucha, by w końcu coś odpowiedział. Ale tamten się nie śpieszył. Usiadł wolno przy pustym stoliku do kawy, twarz miał nieprzeniknioną, usta lekko zaciśnięte, jakby ważył słowa. W otoczeniu starych mebli i na tle trzaskającego w kominku ognia wyglądał jak Święty Mikołaj po trzydziestu latach ostrego picia i dziesięciu detoksach. 

— I dobrze się domyśliłaś — odrzekł w końcu. — A jak to sobie wyobrażałaś? 

— No właśnie tak. Szpiegujesz Dumbledore’a, a potem jakoś przyczyniasz się do tego, że on odzyskuje ciało… nie do końca wiem jak, ale pewnie jest mu do tego potrzebny Harry Potter. Myślałam, że może jakoś pod koniec… 

Urwałam, niepewna tego, co więcej mogłabym powiedzieć. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam, po prostu przyjęłam na słowo, że Barty wykonywał rozkazy Czarnego Pana i ostatnie, czego chciał, to rozgłosu i zamieszania. A angażowanie Harry’ego Pottera w Turniej Trójmagiczny leżało tak daleko od unikania rozgłosu i zamieszania, jak to tylko możliwe. 

Tymczasem Crouch przyglądał mi się niewzruszony, może tylko z malutką dozą ciekawości w błyszczącym, czarnym oku. 

— Działam zgodnie z jego rozkazami, nic więcej — odparł, a ja miałam ochotę prychnąć, po raz kolejny słysząc te okrągłe dyrdymały. — Ale tak, masz rację, Czarny Pan potrzebuje Harry’ego Pottera do tego, by odzyskać ciało. Taki jest warunek. 

— Oui, et alors, jak go dostanie, skoro podczas pierwszego zadania zabije go jakiś, je ne sais pas, smok albo inna sklątka tytanowybuchowa? 

Drażnił mnie sposób, w jaki się uśmiechał. 

— Exact — powiedział z pewną żartobliwością. Dziś ona również działała mi na nerwy. — Jak trudne jest porwanie ucznia z terenu szkoły podczas trwania tak wielkiej imprezy? I jak trudne jest upozorowanie wypadku? A zniknięcie albo wypadek Harry’ego Pottera ot tak, bez żadnego powodu? Myślę, że prawie niemożliwe. Natomiast wypadek w trakcie Turnieju Trójmagicznego? 

— Ale Dumbledore nie uwierzy, że… 

— Nie ma znaczenia — kontynuował cierpliwie — w co wierzy Dumbledore. Najlepiej było to widać po zamieszkach po mistrzostwach i po tym, jak skończyła się afera z Mrocznym Znakiem. Ujawnienie przed grupką uczniów i powszechnie lubianym nauczycielem człowieka, który od lat jest uznawany za martwego? Zamieszany w sprawę Syriusz Black? Mroczny Znak na niebie? Knot boi się takich afer jak diabeł święconej wody. Ministerstwo nie chce słuchać prawdy. Wieści o powracającym zza grobu Peterze Pettigrew to majaki dzieciaków po spotkaniu z dementorami, a Mroczny Znak? Zabawa pijanych chuliganów. Jeżeli Harry Potter zginie w trakcie turnieju, nikt nie będzie zaskoczony. Jeśli zaginie na przykład na wycieczce do Hogsmeade albo w drodze na wizytę u Hagrida, to inna sprawa. 

Im dłużej tłumaczył, tym większy żar pochłaniał jego twarz, choć przecież siedział plecami do kominka. A moja frustracja opadała wraz ze wskakującymi na miejsce elementami układanki. 

— Czyli Harry nie będzie brał udziału w zadaniach? To znaczy… odpadnie zaraz po pierwszym? 

— Nie. Udało mi się dowiedzieć, jak będą przebiegały wszystkie trzy zadania i chłopak musi dotrzeć do ostatniego. Zobaczysz. Żyj tak, jak żyłaś do tej pory. Dasz radę? 

— Dam, ale… to bez sensu. Całe szczęście, że to nie rozkazy dla mnie — dodałam, rozlewając się wygodnie w fotelu. — A dla mnie są jakieś? 

— Żyć tak, jak do tej pory — powtórzył z naciskiem. — Masz się czym zajmować. W przyszłym tygodniu masz przesłuchanie. Z tego, co wiem, to formalność, tak? 

Machnęłam ręką, trochę niezadowolona, że tak szybko zmienił temat, lecz ostatecznie im mniej wiedziałam, tym lepiej spałam. Musiałam powściągnąć ciekawość — to miałam wbić sobie do głowy. 

— Nie jestem pewna, McGonagall ciągle mi powtarza, że za mało się staram. 

Kołtuński uśmiech — bo usta Moody’ego były zdolne tylko do takich — wykrzywił mu blizny na twarzy, kiedy i on odchylił się wygodnie na krześle. Trochę mnie tym zaciekawił. 

— Zupełnym przypadkiem podsłuchałem dziś rano rozmowę profesor McGonagall ze Snape’em. W pokoju nauczycielskim — rzekł takim tonem, jakby mówił o pogodzie. — Była pełna wiary, że sobie poradzisz, o ile będziesz przygotowana. 

Ha, oczywiście — o ile się przygotuję, czyli wiara w swoich chórzystów w wykonaniu starej Minerwy. A jednak żołądek wypełnił mi się przyjemnym ciepłem, jakby Barty wlał do niego szklankę słodkiej herbaty. McGonagall nigdy nikogo nie dopingowała, nigdy nie chwaliła, co najwyżej kiwała głową i mówiła „dobrze, Serpens, ale wiem, że potrafisz lepiej” — bardzo dobrze znany mi i obserwowany rodzaj wsparcia rodziców zza kulis występów i konkursów, w których brałam udział. 

Spojrzałam na Croucha, czując w brzuchu coś jeszcze — powolne, bardzo powolne, ale wyraźne kurczenie się. 

— Teraz zaczęłam się stresować — rzekłam z powagą, choć nie mogłam przestać się uśmiechać. 

 

*

 

Tak, jak się spodziewałam — o przesłuchaniu ósmego listopada pamiętali tylko ludzie z chóru i profesor McGonagall, choć zważywszy na to, w co został wmanewrowany jej podopieczny, nie byłabym zaskoczona, gdyby i ona zapomniała o Plebiscycie. Na prowizorycznej widowni składającej się z ośmiu rzędów krzeseł nie do kompletu pojawili się prawie wszyscy. W powietrzu dało się wyczuć unoszące się napięcie, ale nie tak bardzo, jak przed przesłuchaniami do występu na powitanie delegacji, no i kartki z tekstami ściskało dużo mniej osób. Nikt też nie walił w klawisze pianina. Arielka, Lisa i Helena, z którymi wczoraj omówiłam już cały plan, siedziały w pierwszym rzędzie spięte i podekscytowane. Posłałam dziewczynom uspokajający uśmiech, zanim z Victorem zajęliśmy dwa kolejne krzesła tuż obok (Vipi jak najdalej od przejścia — wciąż unikał Pietscha jak ognia). 

— I co? Wszystko ogarnięte? — wyszeptała gorączkowo Goldstein, lustrując wzrokiem moje ręce i kieszenie. — Gdzie masz tekst? 

— Tutaj. — Dźgnęłam się palcem w skroń. — Détends-toi, jestem przygotowana. 

Odwróciłam się, udając, że spoglądałam w stronę drzwi, ale kątem oka zerknęłam w kąt okupowany przez Di Bari i jej świtę. Z satysfakcją zauważyłam, że żadna z nich nie wyglądała na zestresowaną i nie gniotła nerwowo żadnej kartki. Starałam się nie czuć zbyt pewnie, tata zawsze powtarzał, że pycha i osiadanie na laurach (zawsze wyobrażałam to sobie siebie siedzącą na stosie liści laurowych) jest największym wrogiem każdego artysty, ale po tym, co usłyszałam od Barty’ego, trudno było mi grać Wielką Stremowaną. Obserwując bladą i rozdrażnioną McGonagall przemierzającą klasę, próbowałam brać to na logikę — miałam prawo czuć się pewnie. Opiekunka Gryfonów zaprzątała sobie teraz głowę turniejem i jej nieletnim podopiecznym, więc to oczywiste, że w jakimś tam konkursie piosenki postawi na osobę sprawdzoną. Dlatego powiedziała to Snape’owi w pokoju nauczycielskim i dlatego Crouch mi to przekazał. 

Usiadła w drugim rzędzie i trzasnęła na krzesło obok neseser i podkładkę. 

A co, jeżeli Barty tylko tak powiedział, żebym mniej stresowała się eliminacjami? 

Świetnie, właśnie zaczęłam się stresować. 

— Cisza — zakomenderowała ostro, choć w sali chóru panowała idealna cisza. — Widownię proszę na tyły, a tych, którzy biorą udział w przesłuchaniu, zapraszam do pierwszego rzędu. 

Victor klepnął mnie lekko w ramię, dziewczyny wyszczerzyły się nerwowo i całą grupą przemknęli chyłkiem za plecy McGonagall, żeby zaglądać jej w notatki przez ramię. Czując lekki ucisk w żołądku, szybko podliczyłam osoby, które się do mnie dosiadły. Fay Dunbar z ciemnymi śladami potu pod pachami zajęła krzesło najbliżej ściany, jakby w nadziei, że zostanie wytypowana jako ostatnia. Amadeo Kurtz — również lekko spocony — odczytywał bezgłośnie tekst z piekielnie zmiętolonego i poplamionego kawałka pergaminu, a Urszula Lenor z Hufflepuffu ściskała kurczowo jakąś płytę winylową (zapewne z własnym podkładem). Kora Talden z wielkim futerałem między nogami wyglądała na najbardziej zrelaksowaną z nich wszystkich i słusznie — doskonale grała na gitarze i zdarzało jej się komponować własną muzykę. No i zawsze przychodziła perfekcyjnie przygotowana. 

Czwórka. Nie było źle. 

Obserwowałam, jak nauczycielka lustrowała krótką listę chętnych, porównała ją z przetrzebionym pierwszym rzędem i bez ostrzeżenia wezwała na scenę sparaliżowaną ze strachu Fay. Chyba do końca wierzyła, że McGonagall nie weźmie jej na pierwszy ogień, chociaż było powszechnie wiadome, że ZAWSZE wywoływała alfabetycznie. 

— Przedstawisz własną interpretacje istniejącego utworu czy przygotowałaś swoją piosenkę? — zapytała. 

Brzmiała, jakby bardzo nie chciała tu być. 

— C-cover. Celestyna W-Warbeck, „Ballada o szepczących runach”. 

Dunbar chyba też. 

— Z podkładem muzycznym czy a capella? 

— A capella. 

— W takim razie zapraszam na scenę. 

W sali zrobiło się tak cicho, że usłyszałam za sobą skrobanie stalówki po pergaminie. Fay ruszyła w stronę podwyższenia z taką miną, jakby na górze czekał na nią kat z toporem. W momencie, gdy zdjęła nogę z ostatniego stopnia, mocne światło zalało scenę i jednocześnie zgasło w pozostałej części klasy. Widok szarej twarzy Gryfonki — zwykle rumianej jak czereśnia — trącił we mnie jakąś pojedynczą strunę empatii. Dziewczyna przełknęła nerwowo i przesunęła palcami po skroniach w taki sposób, jakby odgarniała włosy, chociaż wszystkie miała związane ciasno w wysoki, ulizany kucyk. Omiotła przerażonym wzrokiem widownię w rozpaczliwym poszukiwaniu swojego chłopaka, chociaż dobrze wiedziałam, że nie widziała niczego poza oślepiającą bielą. Czułam, jak napięcie rosło. Cisza przeciągała się koszmarnie, dopóki McGonagall jej nie przerwała, zachęcając zaskakująco łagodnym tonem: 

— Możesz zaczynać, Dunbar. 

Fay spięła się, słysząc swoje nazwisko, a zaraz potem zaczęła śpiewać: 

Na kamieniu pradawnym na dnie doliny
Wyryłam jego imię zaklęciem miłosnym.
Porzuciłam dom rodzinny, zostawiłam ruiny,
Zabrałam tylko różdżkę w dobytku żałosnym…

Kiedy była na dole, dźwięki szły ładnie i czyste, ale wystarczyło, że dotykała wyższych, a głos stawał się drżący, niepewny i Dunbar zdawała sobie z tego sprawę, bo z każdym refrenem brzmiała coraz bardziej rozpaczliwie — zupełnie jak nie ona. Całkowicie inna Fay niż ta, którą pamiętałam z zeszłorocznego wspaniałego, przejmującego występu wielkanocnego. I kiedy nareszcie zakończyła ostatnią zwrotkę długim, bardzo brzydkim falsetem, wyglądała raczej jak po wyczerpującym biegu niż po odśpiewaniu ballady. Obfite piersi falowały jej w płytkim, nierównym oddechu, na okrągłej, błyszczącej od potu twarzy wraz z ulgą pojawiły się wielkie, ciemnoczerwone plamy. Nagrodzona skąpymi brawami stała na drżących nogach, wpatrując się w miejsce, skąd spodziewała się usłyszeć McGonagall. 

— Dziękuję, Dunbar, możesz usiąść. Kurtz, zapraszam. Co nam zaprezentujesz? 

Uśmiech Krukona, kiedy Amadeo zmierzał schodami na scenę, pozwolił mi sądzić, że nie podchodził poważnie do tego przesłuchania — w każdym razie nie tak poważnie, jak Urszula. Siedziała tuż obok mnie i dygotała tak mocno, że czułam te drżenia przechodzące przez moje krzesło. 

— To będzie twórczość własna, pani profesor — odparł, szczerząc w uśmiechu swoje wielkie końskie zęby. — Nazywa się „Historia pewnej Komety”. 

Z tyłu usłyszałam cichy szmer śmiechu, jakby kilka osób już wiedziało, czego można się było spodziewać. Kurtz odchrząknął i natychmiast zaczął nawijać: 

— Poranek ósma rano, nie mogę spać, bo muszę latać.
Na boisko z kolegami postrzelać do bramki.
Powbijać tłuczkami, porzucać kaflami,
Znicza pościgać między pętlami 

Trudny dzień meczu czeka-czeka, profesor Flitwick na quidditch narzeka.
Miotła po lewej stronie, sprawdzian po prawej 
 dziękuję, postoję.
Piąta godzina, ręce bolą,
Wyląduję, kiedy szukający pozwolą,
Trzeba się wykazać silną wolą.
Dziesięć godzin na miotle to naprawdę nic,
Bo jestem zahartowany-nagrany,
Ja jestem pałkarz pojebany, laski odstawiam na drugi plan,
Bo dziewczynę w drużynie mam.
EEE
W bibliotece siedzieć 
 nie, bo czas marnuje się,
Po co mi koledzy w szkole,
Same książkowe mole.
Mam przyjaciół na miotle,
Sojuszników na miotle,
Joł! 

Kiedy czas mam, to latam, a czas ciągle mam,
Więc będę latał, ile sił w mej Komecie,
Mam ambicje, wysoko mierzę, chce utrącić tysiąc rąk,
„Latać, latać” 
 to jest motto!
Jakby tego było mało, latanie od cholery mnie kosztowało 

Wszystkie zęby, brak palca, nos złamany, nie żartuję, brak ściemy.
Na miotle od poniedziałku do soboty.
Bo w niedzielę skrzydło szpitalne okupuję.
Joł! 

Wszyscy koledzy ze wszystkich stron,
Quidditch to nasz wspólny dom.
Po co mi mama, po co mi tata, przecież w powietrzu mam brata.
Quidditch wychowuje nas na wojowników życia,
Powietrznych rekinów, podniebnych pakerów.
Widzisz, quidditch ma dwie strony.
Wbijasz tłuczka 
 jesteś zadowolony.
On wbija ciebie 
 następnym razem dorwę nooba i będzie mój.
Quidditch dla ludzi z charakterem.
Nie grasz 
 jesteś, kolego, zerem.
Sram na prorokowe obwieszczenie,
Pałkarz Amadeo nawija na antenie.
Najlepszy gracz na powietrznej murawie.
My gracze to ludzie z zasadami,
Nie jesteśmy cwelami, frajerami,
Nie gadamy z Chinolami, Szwabami,
A nie jesteśmy rasistami, E! 

Kiedy czas mam, to latam, a czas ciągle mam,
Więc będę latał, ile sił w mej Komecie,
Mam ambicje, wysoko mierzę, chce utrącić tysiąc rąk,
„Latać, latać” 
 to jest motto!
Jakby tego było mało, latanie od cholery mnie kosztowało 

Wszystkie zęby, brak palca, nos złamany, nie żartuję, brak ściemy.
Na miotle od poniedziałku do soboty.
Bo w niedzielę skrzydło szpitalne okupuję.
Joł! 

Ta sala nie usłyszała dotąd tyle śmiechu i takich braw, jakie dostał występ Kurtza. Gdybym sama nie uczestniczyła w przesłuchaniu (i nie myślała całkiem poważnie o tych kilku stówkach w złocie), byłabym całym sercem za tym, żeby Amadeo reprezentował Hogwart w finale. Świetnie by się wyróżniał ze swoim luzem i lekkością na tle tych wszystkich nadętych, chorobliwie ambitnych dzieciaków i ich rodziców opływających w galeony. Podobnie myślała większość widowni, bo oklaski jeszcze długo nie mogły opaść, dopóki McGonagall nie przywołała nas do porządku. 

— W jedno mogę uwierzyć, Kurtz — oznajmiła chłodno. — Z całą pewnością jest to twój autorski tekst, ale już siadaj. Lenor, teraz twoja kolej. 

Puchonka wymieniła się z Krukonem, już zupełnie spokojna i roześmiana, dopóki nie stanęła w pełnym świetle na środku podwyższenia. Sposób, w jaki rozbawienie spełzło jej z twarzy, był iście komiksowy, ponadto dziewczyna zapomniała o włączeniu gramofonu, przez co musiała pokonać tę drogę do piekła — czyli na scenę — raz jeszcze. Przedstawiła bardzo ładną i bardzo poprawną interpretację Madonny „Holiday”, wyraźnie mniej zestresowana niż Fay Dunbar, a kiedy brawa ucichły i Urszula Lenor usiadła zadowolona z powrotem na swoim miejscu (znów zapomniała o płycie), Kora Talden pojawiła się na podium, w jednej ręce taszcząc futerał, w drugiej krzesło. Bez grama widocznej tremy przysiadła z gitarą na kolanach, a pióro McGonagall zaskrzypiało tuż za moimi uszami, zapisując podany tytuł autorskiej piosenki „Niewidzialna”. Instrument zanucił lekko melancholijne intro w ulubionym bluesowym gatunku muzycznym Gryfonki, a ona sama zaczęła śpiewać czystym, prostym głosem zupełnie pozbawionym ozdobników: 

— Lustro mówi prawdę, lecz wolałabym, żeby kłamało,
Zmarszczki jak rzeki przecinają wzgórza mojej twarzy,
Słońce drażni siwe pasma na skroniach.
W listach cisza, na ulicach nikt nie patrzy, nie woła,
A przecież w duszy jestem wciąż taka młoda.
Z każdym rokiem, z każdą zmarszczką coraz bardziej niewidzialna… 

Gdy skończyła, dostała zaraz po Kurtzie największe oklaski. Strząsnęła burzę czarnych, kędzierzawych włosów na twarz, żeby ukryć zawstydzenie, kiedy schodziła na drżących nogach na dół. Mimo mojego nieustającego zachwytu piosenką Krukona musiałam jej to oddać — do tej pory wypadła najlepiej ze wszystkich i przez ułamek sekundy, gdy mijałyśmy się na schodach, poczułam ukłucie niepokoju. 

Kora wypadła naprawdę dobrze. 

Kiedy strumień światła uderzył mnie w twarz i wszystkie kształty na widowni się zatarły, doświadczyłam delikatnego ukłucia w brzuchu zwieńczającego falę napędzających się emocji. Serce biło mi w piersi jak oszalałe, ale nie ze strachu, nie z obaw. Galopowało równo i szybko, podniecane bez ustanku przez znajome uczucia i widoki. Biały, oślepiający blask, świadomość dziesiątek uszu gotowych na złowienie wszystkich dźwięków, którymi pragnęłam je częstować, zapach przesiąkniętych kurzem desek i napięcia, magia wiercąca się pod skórą, czekająca z niecierpliwością, by wydobyć się ze mnie w formie melodii, efektów, wszystkiego, co sobie wymyśliłam. W tym jednym nie było ograniczeń, wystarczyło się zatracić. 

A ja kochałam ten rodzaj zatracenia. 

Głos McGonagall zakłócił ten radosny moment zupełnie przyziemnym pytaniem: 

— Co nam przedstawisz, Serpens? 

— „Je veux”. Mój tekst, muzyka i choreografia. 

— Świetnie, zaczynaj. 

Słowa Barty’ego i znakomity występ Kory Talden wyparowały mi z głowy. Wszystko wyparowało, zostało tylko to, co miałam zrobić i co miałam czuć. Muzyka zawibrowała mi w żyłach, poruszyła każdy organ, każdą jedną komórkę i nie było już nic. Tylko ja, scena, śpiew, taniec i muzyka. 

— Donnez-moiune suite au Ritz,*
je n'en veux pas.
Des bijoux de chez Chanel,
je n'en veux pas.
Donnez-moi une limousine,
j'en ferais quoi?
Offrez-moi du personnel,
j'en ferais quoi?
Un manoir a Neufchâtel,
ce n'est pas pour moi.
Offrez-moi la tour Eiffel,
j'en ferais quoi?

Je veux d'l'amour, d'la joie, de la bonne humeur.
Ce n'est pas votre argent qui f'ra mon bonheur.
Moi j'veux crever la main sur le cœur.
Allons ensemble découvrir ma liberté.
Oubliez donc, tous vos clichés.
Bienvenue dans ma réalité.

J'en ai marre d'vos bonnes manières.
C'est trop pour moi.
Moi je mange avec les mains
et j'suis comme ça.
J'parle fort et je suis franche.
Excusez moi.
Fini l'hypocrisie moi,
j'me casse de là.
J'en ai marre des langues de bois.
Regardez moi.
Toute manière j'vous en veux pas
et j'suis comme ça.
J'suis comme ça.

Je veux d'l'amour, d'la joie, de la bonne humeur.
Ce n'est pas votre argent qui f'ra mon bonheur.
Moi j'veux crever la main sur le cœur.
Allons ensemble découvrir ma liberté.
Oubliez donc, tous vos clichés.
Bienvenue dans ma réalité.

Je veux d'l'amour, d'la joie, de la bonne humeur.
Ce n'est pas votre argent qui f'ra mon bonheur.
Moi j'veux crever la main sur le cœur.
Allons ensemble découvrir ma liberté.
Oubliez donc, tous vos clichés.
Bienvenue dans ma réalité.

Je veux d'l'amour, d'la joie, de la bonne humeur.
Ce n'est pas votre argent qui f'ra mon bonheur.
Moi j'veux crever la main sur le cœur.
Allons ensemble découvrir ma liberté.
Oubliez donc, tous vos clichés.
Bienvenue dans ma réalité.

Z łatwością namierzyłam Victora i dziewczyny tupiące i piszczące ile sił w płucach, mocno wybijające się na tle burzy oklasków, choć muzyka jeszcze nie zgasła. Twarz nie mogła przestać mi się śmiać. Napompowana szczęściem jak balon powietrzem okręciłam się wdzięcznie i wykonałam ukłon — naturalny jak oddychanie. 

— Dość już, dość — rozbrzmiał głos nauczycielki, kiedy Kurtz zaczął entuzjastycznie buczeć. — Przechodzisz do etapu międzyszkolnego, Serpens. Jak chcesz, to potrafisz się przygotować. Swoją drogą, mogłaś napisać coś w ojczystym języku. 

— Przecież napisałam, pani profesor — odpowiedziałam zadowolona. 

Zbiegłam po schodach, podskakując i klaszcząc sobie bezgłośnie z radości, podczas gdy nauczycielka wróciła do przywracania zwykłego światła w sali. Na dole już czekał Victor i Helena z dziewczynami. Zostałam grupowo wyściskana, wyklepana i to z takim entuzjazmem, jakbym została właśnie wybrana na ministra magii. Co najmniej. Podszedł też Kurtz, Lenor, Fay Dunbar i Kora, reszta chóru (nawet Di Bari), choć — teraz już byłam pewna — McGonagall od początku znała wynik szkolnego przesłuchania. Wyłowiłam z wianuszka chórzystów Arielkę, Lisę i Helenę, które zezowały na mnie znacząco, trzymając kciuki i obgryzając sobie kłykcie. 

— Aha, pani profesor, pani profesor! — zawołałam rumiana i cała rozgrzana z emocji, kiedy nauczycielka wstała i zaczęła pakować neseser. — Czy na finał mogłabym zabrać koleżanki i przygotować inny układ? 

Spostrzegłam, że w jej podkrążonych oczach błysnęła naturalna chęć przekory, ale wąskie wargi drgnęły lekko i w kącikach doszukałam się cienia pobłażliwego uśmiechu. 

— Możesz, Serpens, możesz — odpowiedziała w końcu na tle szumu zbierających się do wyjścia chórzystów. — Od poniedziałku zaczynasz próby. I nie chcę usłyszeć w pokoju nauczycielskim, że przed dwunastym stycznia masz niejasną sytuację z któregoś z przedmiotów, zrozumiano? Goldstein, Mazltow i Turpin tak samo. 

Ale żadna z nas już nie słuchała. Odwróciłyśmy się do siebie, żeby wymienić podekscytowane „Jess!”. Dopiero kiedy sala opustoszała, a emocje trochę opadły, zostałam z McGonagall, żeby ustalić indywidualne próby do Plebiscytu i występu na Boże Narodzenie. Dostałam oficjalne pozwolenie na zrobienie sobie wolnej niedzieli, ale na poniedziałek już otrzymałam tekst zimowej piosenki do przeczytania oraz dokładnie wypełniony harmonogram na resztę roku kalendarzowego. 

Hermiona popuściłaby w gacie na widok mieniących się okienek i pulsującej na czerwono daty Wigilii. 

Zmierzając w kierunku głównych schodów dobry kwadrans później, zaraz przy barierce natknęłam się na Lisę, Arielkę i Vipiego. 

— A gdzie Helena? — zapytałam. 

— Poszła do łazienki, ma okres — odparła bez skrępowania Goldstein. 

— Mogłaś darować sobie szczegóły — mruknął Victor, krzywiąc się. 

— Oho, jaki wrażliwy. Opowiadaj, stara, co jeszcze mówiła. 

— Juste un peu. Dzień przed Plebiscytem są próby, przygotowania, takie tam, a tak teraz wyglądają moje popołudnia. Bardziej napchane niż mój plan lekcji… 

Pokazałam im zapisany arkusz i zainicjowałam marsz schodami w kierunku sali wejściowej, choć tak naprawdę nie przewidywałam jeszcze powrotu do lochów. I oczywiście nie zamierzałam z nikim się tym dzielić. 

Bienvenue dans ma réalité.

Niestety Victor nie planował ani wrócić do Wieży Gryfonów, ani udać się na błonia, ani w inny sposób zająć się sobą, wręcz przeciwnie — nim dziewczyny zniknęły w korytarzu prowadzącym do dormitorium Krukonów, sprawiał wrażenie, jakby bardzo chciał zostać ze mną sam na sam. I od razu zauważył, że zamierzałam go spławić. 

— I co? — spytał, kiedy srebrzysty kucyk Arielki zniknął za filarem. 

— Sowiarnia — odpowiedziałam w końcu. On zawsze wiedział, kiedy kłamałam. 

— Wąchacz? 

Skinęłam głową. 

No, prawie zawsze. 

Idąc wspólnie w milczeniu, trochę gryzłam się z myślami. Czułam rosnące rozdrażnienie, ponieważ zamierzałam wysłać tego dnia trzy listy. Do rodziców, Syriusza i do kogoś, o kim zapach nie mógł Victora nawet zalecieć, a deptał mi po piętach do samej wieży, podczas pisania i wybierania sów. Okej, pożyczył mi Hełmofona, ale wciąż był. 

Tylko czy powinnam się o to na niego gniewać? Wspominając w liście do Blacka o plakietkach głoszących wszem i wobec, że Potter cuchnie, poczułam ukłucie wyrzutów sumienia. Gdybym ja znalazła się na miejscu Harry’ego, Livia nie pozwoliłaby takich nikomu nosić. Sethi przyjechałby do Hogsmeade podczas naszej pierwszej wycieczki, a Bes napisałaby pełen pretensji list do Dumbledore’a, Snape’a, McGonagall i wszystkich rodziców uczniów, którzy wymyślili ten okrutny rodzaj wsparcia (w namierzeniu ich pomógłby Vipi). Choć mnie nie urodziła, była moją mamą, nigdy nie dała nam odczuć, że któreś z nas kochała mniej. Nic do tej pory nie potrafiło strącić ich z piedestału — żadne muzyczne sukcesy, złoto, umowa z wytwórnią. Zawsze byli moim priorytetem i tak miało pozostać. 

Nawet jeśli Czarny Pan wróci i pomoże mi odnaleźć Armanda. 

Dlatego zamiast wymknąć się bratu przed wejściem do lochów wybraliśmy się wspólnie przed zamek, żeby wypalić papierosa i szczegółowo omówić koncepcję na wyjazd do Berlina. Victor wyglądał na zawiedzionego, że nie uwzględniłam go w finałowym występie, ale kiedy tylko usłyszał, co zaplanowałyśmy z dziewczynami, oczy mu rozbłysły i sam na wstępie zarzucił mnie tuzinem pomysłów. 

— Ej, ale… McGonagall się na to zgodziła? — zapytał z taką miną, jakby nagle go oświeciło. 

— Tu es fou? McGonagall o niczym nie wie — syknęłam rozbawiona. — W życiu by się nie zgodziła, więc nawet się nie waż o tym komuś pisnąć. Zwłaszcza przy Deanie. 

Uniósł ręce w obronnym geście, robiąc przy tym jeszcze głupszą minę. 

— No jasne, we mnie jak w studnię. 

— Ta, jasne. W bardzo dziurawą studnię. 

— Ale przecież będzie płyta z podkładem, jak chcesz to załatwić? 

Zeszliśmy z głównej ścieżki prowadzącej ku dyniowym grządkom — w tej chwili składających się prawie wyłącznie z rozwodnionego błota — i skierowaliśmy się łukiem prosto na ciemny mur straszących w półmroku bezlistnych dębów. Niebieska godzina powoli dobiegała końca, ale błonia opustoszały jeszcze grubo przed zachodem słońca. Deszcz ustał wyłącznie na krótki moment tuż przed kolacją i delikatny kapuśniaczek zaczął nabierać na sile. Victor prewencyjnie odświeżył zaklęcie parasola. 

— A jak myślisz? — Wyszczerzyłam do niego zęby. — Zamierzam podpierdolić. 

— Przecież ktoś będzie na backstage’u… 

— Niech cię o to głowa nie boli, wszystko zostanie ogarnięte — przerwałam mu, klepiąc pokrzepiająco po ramieniu. — Wracajmy, mam pełno wody w butach. 

On chyba też już porządnie przemókł i zmarzł, bo z chęcią przystał na moją propozycję. Po drodze wypaliliśmy jeszcze jednego papierosa na pół i szybkim krokiem pomaszerowaliśmy z powrotem w kierunku zamku. Mijając jezioro, przez zacinający deszcz z trudem wypatrzyłam czarny kształt statku. W takie dni bardzo nie chciałabym tam nocować. Nawet wilgotne, mroczne korytarze lochów wydawały się przytulne — wszystko, byleby nie lało się na głowę. 

Nie wróciłam jednak do dormitorium Ślizgonów. Spodziewałam się, że w taką pogodę większość uczniów spędzała czas w salonie, może garstka pokroju Hermiony zaczynała przygotowywać się do zimowych poprawek w bibliotece, więc odczekałam minutę, aż Victor zniknie na schodach i sama popędziłam na drugie piętro. 

Nim zapukałam, upewniłam się, że zza drzwi nie dochodził głos Dumbledore’a. 

— Kąpałaś się w jeziorze? — zapytał Crouch, kiedy już wpuścił mnie do środka. 

— Prawie — odpowiedziałam na wydechu. — Zrobisz herbatę? 

Od zawsze byłam zaskakująco odporna na zimno, znacznie bardziej niż moi rówieśnicy, ale wilgotna odzież, stopy w mokrych skarpetkach i włosy lepiące się do twarzy powodowały identyczny dreszcz obrzydzenia, dlatego wysuszyłam się zaraz po przekroczeniu progu sypialni, a pięć minut później siedziałam już w fotelu przed kominkiem, ubrana w przyjemnie ciepłą szatę, z filiżanką parującego naparu na podłokietniku i przyborami do pisania na kolanach. 

— Jest już po zmroku. Nie boisz się szlabanu? 

Popatrzyłam na niego, jakby sobie żartował. 

— A co może być strasznego w przepisywaniu? Teraz siedzę w pokoju ze śmierciożercą, to jest dopiero straszne — odparłam wesoło. 

— Ten śmierciożerca właśnie dolał ci miodu do herbaty. 

— Exactement! To jest dopiero niepokojące! 

Wróciłam do pisania i skrobałam tak przez chwilę w ciszy, robiąc co chwilę przerwy na zastanowienie się. Nareszcie miałam się czym pochwalić. Plebiscyt Śpiewającej Różdżki może i nie był Turniejem Trójmagicznym, ale osiągnęłam to sama — i to drugi raz. Napisałam mu o tym wszystkim, choć domyślałam się, że już wiedział. Wiedział o wszystkim, w innym wypadku nie byłoby mnie w środku tych wydarzeń. Tych sekretnych listów, Barty’ego, zgody na naukę Imperiusa. Żyłabym poza tym jak każdy przeciętny uczeń. Poza tym czułam, że mnie rozumiał. Dostrzegł coś więcej niż spóźnienia, szlabany, perfekcyjne iluzje, ładny głos. To przecież oczywiste — dzieliliśmy tę samą krew, nie istniało nic bliższego. Tak mawiał Armand, a wszystko, co mówił, było prawdą. Musiało być. Nikt, kto żył na świecie tyle setek lat, nie miał prawa się mylić. 

Trochę żałuję, że tak szybko zrezygnowałam. Wiem, że nawet jeśli uda mi się wygrać, rodzice nie zgodzą się na wydanie singla, ale trudno. Wystarczy mi, że znów wystąpię na wielkiej scenie, dopiero teraz widzę, jak mi tego brakuje, a za trzy lata… Zobaczymy. Najważniejsze, że mogę tworzyć i zostanie to usłyszane. 

Urwałam i zaśmiałam się pod nosem. Do nikogo nie pisałam w ten sposób. Nawet do Syriusza — idiotyczna myśl, jakby to świadczyło o tym, że naprawdę mi zależało. 

— Szkoda, że czarodzieje nie stworzyli magicznego odpowiednika télé — mruknęłam, wsuwając liścik do koperty. — Mógłbyś to zobaczyć na żywo, a niestety zostaje tylko transmisja w radiu. 

Crouch wziął ode mnie kopertę i z wyrazem zadumy na zniekształconej twarzy Moody’ego wsunął do kieszeni.

— Masz dwa duże występy w odstępie dwóch tygodni — zauważył. — Dużo pracy. Rozumiem, że naukę Imperiusa zamierzasz odsunąć w czasie? 

Choć zdecydowanie żartował (o ile głos eks-aurora dopuszczał do siebie takie tony), poderwałam się z fotela, strącając z podłokietnika filiżankę z herbatą. 

— Pas du tout! — wykrzyknęłam. — Nic na tym nie ucierpi, je te promets. Nawet tłumaczenia na runy, nawet… nawet te głupie tabelki na numerologię. W tym roku żadnego zagrożenia, obiecuję. 

Zrobił minę, wytrzeszczając na mnie podejrzliwie magiczne oko. 

— Nawet Czarodzieje i Inkwizycja w Średniowiecznej Europie na historię magii? 

Tym razem i ja się wykrzywiłam. 

— Barty, znów wyłazi z ciebie nudziarz. Olewanie Czarodziejów i Inkwizycji w Średniowiecznej Europie to odwieczna zasada w tej szkole — odparłam takim tonem, jakbym mówiła o oczywistościach. — Każdy ci to powie. Od zeszłego roku nie wpuszczają do dormitorium, jak przeczytasz Inkwizycję, musisz mi uwierzyć na słowo. To co, za tydzień w sobotę? 

— Za tydzień w sobotę — przytaknął. — Przyjdź po śniadaniu. Rano — po tym PIERWSZYM śniadaniu. 

Zaśmiałam się, prawie pewna, że na naukę Imperiusa naprawdę uda mi się przyjść punktualnie. 

— Tak jest, panie profesorze. 

Wychodząc jakiś kwadrans później (po uprzątnięciu rozbitej porcelany), czułam w brzuchu przyjemne ciepło, choć wypiłam może dwa łyki herbaty. Nie mogłam uwierzyć, że niecałe trzy miesiące temu wnętrzności skręcały się na myśl o powrocie do Hogwartu. 

 

*

 

Niedzielny poranek był przedłużeniem sobotniego wieczora. Lało jak z cebra — doświadczyliśmy tego poniekąd na własnej skórze, kiedy sowy zrobiły nam poranny prysznic, strącając na głowy wielkie lodowate krople. 

Listopad. A raczej deszczopad, bo po liściach na drzewach nie został nawet ślad. Teraz padał już tylko deszcz. 

Z racji tego, że nie spodziewałam się jeszcze żadnej odpowiedzi, to oczywiste, że dostałam aż dwie sowy, a dokładniej — dwie obce sowy. Każda przyleciała osobno i żadna nie miała na nóżce metalowej obrączki z herbem szkoły. Zdecydowanie zbyt szybko na wiadomość od rodziców i od Wąchacza, a list, który pisałam u Croucha wczoraj wieczorem, z całą pewnością wciąż czekał na wysłanie w jednej z licznych kieszeni płaszcza Moody’ego. 

Zapłaciłam trzeciej sowie za Proroka Codziennego i, zezując co chwilę na Sapphire pochłoniętą własną pocztą, zerknęłam do pierwszej koperty. Natychmiast rozpoznałam tam rękę Syriusza, więc z bijącym mocno sercem wcisnęłam liścik na samo dno torby. 

Podejrzane. Cholernie podejrzane. Nawet jeśli wrócił do kraju, jak obiecywał, nie było fizycznej możliwości, żeby w niecałą dobę zdobył nową sowę, napisał odpowiedź i dostarczył ją do Hogwartu. 

Zajrzałam do drugiej, spodziewając się ujrzeć tam coś od Lupina, babci Darli, wujka Albina, ciotki Teresy, od Sabiny, może Leona, ale charakter pisma wydał mi się w pierwszej chwili zupełnie obcy. Eleganckie, zamaszyste linie sugerowały kogoś dorosłego, dopiero w momencie, gdy wzrok padł na podpis, serce zamarło mi w piersi. 

Spirydion. 

Rzeczywiście. Nadzwyczaj staranne litery wypełniające zwykłą karteczkę w kratkę różniły się od gryzmołów, które widywałam w listach od braci czy w notatkach Deana i Seamusa. Nawet Sapphire nie pisała tak ładnie. 

 

Sophie, 

nie wiem, czy ten list do Ciebie trafi, ale pani na poczcie powiedziała, że sowa do Hogwartu przyleci bez problemu, więc piszę na szybko. Pojechaliśmy ze szkołą na wycieczkę do teatru i wymknąłem się na Pokątną, kiedy dostaliśmy na rynku czas wolny. 

Tak sobie pomyślałem, że skoro jesteś w Hogwarcie, to pewnie wszystko wiesz o Turnieju Trójmagicznym i mogłabyś mi coś o tym napisać. Może to głupie tak walić prosto z mostu, bo w sumie nie mieliśmy za bardzo kontaktu, ale rodzice nie chcą sowy w domu i nie wiem, jak miałbym z Tobą pisać. Słyszałem, jak mama mówiła ojcu o jakimś wielkim wydarzeniu w Hogwarcie i padł tam ten turniej. Że jest wokół strasznie dużo zamieszania „et la vie de quelqu’un est en danger”. Była wystraszona i pomyślałem, że może chodzi o Ciebie. Wiem, że rodzice będą odciągać, ile się da, żeby mi o tym powiedzieć, jeżeli coś by się stało. Szukałem w Internecie, bo myślałem, że może są jacyś czarodzieje, którzy pracują w mugolskich mediach, ale nic nie znalazłem. 

Jeżeli coś się stało, to odpisz. Jeżeli nie, to też możesz odpisać, chciałbym się czegoś dowiedzieć na wszelki wypadek, gdyby rodzice jakimś cudem zgodzili się na Hogwart. 

Pozdrawiam, 

Spirydion

 

Jeszcze dwukrotnie przeczytałam ten niezręcznie sklecony list, zanim dotarł do mnie jego sens. Mój brat — wciąż trudno było mi myśleć o nim w ten sposób — uciekł podczas wycieczki szkolnej, żeby wysłać sowę. Zrobił to tylko dlatego, że usłyszał o wydarzeniu, które śmiało mogło zainteresować chłopca w tym wieku. W obawy o moje życie nie wierzyłam. Nie znaliśmy się na tyle dobrze, by aż tak się przejął. 

A jednak było w tym coś ujmującego — ta samotna wyprawa na Pokątną, stworzenie planu, ryzyko związane z błąkaniem się po nieznanej części miasta. Podczas tych kilku krótkich, piekielnie krępujących rozmów Spirydion dał mi się poznać jako Barty z jego własnych historii z dzieciństwa. Zawsze punktualny, dobrze uczesany, poukładany i sztywny jakby połknął kij od miotły, a w tej nielegalnej wycieczce dostrzegłam coś z siebie samej. 

Zaczęłam przetrząsać torbę w poszukiwaniu jakichś przyborów do pisania, ale w niedzielę przy śniadaniu nie znalazłam tam niczego poza listem od Blacka, rozgniecionym ciasteczkiem dyniowym i typowymi śmieciami na dnie, więc pożyczyłam od Sapphire pergamin, pióro i natychmiast usiadłam do pisania odpowiedzi. Stalówka prawie paliła mi się w palcach, gdy relacjonowałam przybycie delegacji z obu szkół, następnie zasady turnieju, ceremonię wyłonienia reprezentantów, aferę z Harrym Potterem (nie zapomniałam w kilku zdaniach streścić wydarzeń z ostatnich trzech lat, w których brał udział), a na koniec za pomocą różdżki wykroiłam z Proroka Codziennego kilka artykułów poświęconych turniejowi i wraz z listem wsunęłam do koperty. 

Obserwując odlatującą sowę, czułam się jak mentorka. 

— Do kogo wysłałaś taki elaborat? — zdziwiła się Sapphire. 

— Do Spirydiona — odparłam i na wszelki wypadek rzuciłam okiem w stronę części stołu, gdzie zazwyczaj siedział Malfoy ze swoimi gorylami. Cała trójka była zajęta zagadywaniem Kruma. Crabbe migał jak nakręcony swoją plakietką Potter cuchnie. — Chciał się czegoś dowiedzieć o turnieju. 

Spostrzegłam, że na ułamek sekundy wydęła krytycznie usta. 

— Sophie… wiesz, że on może mieć kłopoty, kiedy przy śniadaniu jakaś sowa zapuka im do okna? 

Poczucie wszechmocy nieco przygasło pod wpływem ukłucia niepokoju, ale uśmiechnęłam się tylko i wróciłam do mieszania w swojej zimnej owsiance. 

— Taak… ale on za chwilę dostanie list z Hogwartu. Jego starzy nie mogą bez końca udawać, że tego wszystkiego nie ma… że on chce z nimi siedzieć do śmierci i udawać mugola — odparłam, starając się zabrzmieć niefrasobliwie. Nie wyszło. W każdym razie Sapphire znów zrobiła dzióbek. 

— Jak chcesz, ale jeżeli zamierzasz z nim regularnie korespondować, ja na twoim miejscu znalazłabym jakiś inny sposób. 

— Niby jaki? Tu nie ma telefonu ani tego… jak mu tam… — Rozłożyłam kartkę i zerknęłam w tekst. — Internetu. 

Ale Sapphire jak zwykle miała swoich rad tylko na tyle, by zwrócić mi na coś uwagę i wzruszyć ramionami. Nie mogłam się z nią jednak nie zgodzić. Nawet jedna sowa w miesiącu w końcu zwróci uwagę ojca albo matki, a przecież nie mogłam powiedzieć sowie, do którego okna miała dostarczać pocztę. 

Poczułam kolejną igiełkę niepokoju — a co, jeżeli te listy przesądzą sprawę i Serpensowie nie zgodzą się na Hogwart? 

Sapphire miała rację. Jak zwykle. Musiał istnieć jakiś inny sposób. Spirydion nie był jedynym czarodziejem, który ukrywał się przed swoją rodziną. Ale jak znaleźć ten sposób? Pierwsza myśl — w bibliotece. Ale czego tam szukać? Pod jakim hasłem? 

Zmuliło mnie na samą myśl o poproszeniu bibliotekarki o pomoc. 

 

*

 

Typowa szkolna rutyna jak zwykle zweryfikowała moje biblioteczne plany. W poniedziałek oczywiście nie wyrobiłam się na śniadanie, ale zdążyłam zebrać reprymendę od profesor McGonagall podczas mojej pierwszej próby przed eliksirami (na które zresztą też się spóźniłam). Zamieszanie związane z turniejem, konkursem piosenki, Harrym Potterem, Bartym i listami w ilościach hurtowych zupełnie wymiotły mi z głowy kontrolę zębów, a pani Pomfrey zamiast zgłosić to Snape’owi, poszła od razu do nauczycielki transmutacji — jakby wiedziała, że opiekun Ślizgonów da mi fory. I miałaby rację. 

W każdym razie Snape nigdy nie zagroziłby mi wyeliminowaniem z Plebiscytu. 

Westchnęłam, wlokąc się po eliksirach do skrzydła szpitalnego. Musiałam się z tym pogodzić — do dwunastego stycznia McGonagall będzie miała na mnie haka. 

O tej porze zwykle w tej części zamku przewijała się masa uczniów z czerwonymi nosami i dymem buchającym z uszu, ale tym razem nie spotkałam nikogo. Nawet w środku. Wszystkie łóżka stały schludnie zaścielone, słychać było jedynie bębnienie kropel o szyby i paliła się tylko jedna lampa, bo przez strzeliste okna wpadało niewiele świa… 

— O, ty tutaj? — wyrwało mi się. — Tak się nawet zastanawiałam, czy poszłaś na wagary… 

Hermiona odwróciła się, opuszczając małe lustereczko. Siedziała w kącie na krześle przy tej jednej zapalonej lampce i automatycznie powędrowała ręką do ust, jakby chciała się upewnić, czy te nadal były na swoim miejscu. 

— Nie, oberwałam rykoszetem od Malfoya. — Spojrzałam na nią zdziwiona, więc dodała: — Pokłócił się z Harrym i Ronem przed eliksirami, powyciągali różdżki i zaczęli w siebie strzelać, Goyle też oberwał, ale już sobie poszedł. No nic, jeżeli dzięki temu Harry i Ron się pogodzą, to było warto przez godzinę wyglądać jak wiewiórka. 

— Aha — mruknąłam tylko, bo Hermiona nie sprawiała wrażenie chętnej na dalsze zwierzenia. — Ja bym nie liczyła na jakieś wielkie pojednanie. Jak przyszłam, Ron siedział z Deanem i Seamusem. 

— Aha. 

Wyraźnie zmarkotniała. Usiadłam na skraju łóżka, zaczęłam machać nogami i zapuszczać żurawia za panią Pomfrey przez uchylone drzwi do jej gabinetu, podczas gdy Hermiona ukradkiem oglądała w lusterku swoje zęby. 

— Zwykle to ja i Ron się kłócimy, a on i Harry… Nie wiem, jak mam do tego podejść — mruknęła po chwili. 

— A musisz do tego podchodzić? — zapytałam, czując się coraz bardziej niezręcznie w tej rozmowie. — O co im w ogóle poszło? 

— Ron trochę… no, ciężko znosi to, że Harry został reprezentantem. Jest najmłodszym szukającym, ma najlepszą miotłę, a teraz to… 

— Ron jest zazdrosny, tak? — wtrąciłam, zanim na dobre się rozkręciła. — Przejdzie mu. Może jak zobaczy, czym Harry ryzykuje… albo jak sam zrobi się popularny? Nie wiem, jak chce liznąć trochę sławy, niech zapisze się do chóru. Wszyscy będą na niego patrzeć. 

— Chyba nie o taką sławę mu chodzi. 

Tym razem to ja — śladem Sapphire — wzruszyłam ramionami. 

— To już nie wiem. Sam musi do tego dojrzeć. Chyba wiedział, że tak będzie, kiedy zaczynał kumplować się z Chłopcem, Który Przeżył. 

Wtem Granger odłożyła lusterko i odwróciła się z blaskiem w oczach. 

— A może ty byś z nim porozmawiała? Powiedziałabyś mu, jakie są blaski i cienie sławy, że to wcale nie jest takie… 

— Hola, hola — znów jej przerwałam, unosząc ręce w taki sposób, jakby wycelowała we mnie różdżką. — Ja tylko śpiewałam na scenie, to żadna popularność w porównaniu do tego, z czym startował Harry. A teraz to go dopiero czeka, jak turniej już się zacznie. Podobno mają im dzisiaj robić jakieś zdjęcia. Nie, nie będę się wtrącać, Ron już i tak chodzi jak struty. 

Hermiona jęknęła cicho. 

— Świetnie. 

— Daj spokój, przejdzie im. Najlepsze, co możesz zrobić, to się nie wtrącać. Jak Harry zacznie dostawać jakieś głupie listy, koperty z samoodpalającymi się łajnobombami, to Ron się przekona, czym pachnie sława. No… właśnie tym. A Harry też ma prawo być wściekły. Najpierw ktoś wmanewrował go w to gówno, a teraz jest w tym zupełnie sam. I jeszcze te plakietki… 

— Ty wierzysz, że Harry nie zrobił tego sam? — spytała z niedowierzaniem. 

— No pewnie. — Wyszczerzyłam się w uśmiechu. — Nie jest zbyt dobry w czarowaniu, więc niby jak sam by… 

Nie dokończyłam, bo trzasnęły drzwi i pielęgniarka wpadła do skrzydła szpitalnego jak burza, łopocząc połami szaty w bardzo snape’owy sposób. Podskoczyłam, a Hermiona stanęła na baczność. Pani Pomfrey zmierzyła nas zimnym spojrzeniem, po czym ruszyła prosto na mnie. W tej chwili bardzo przypominała McGonagall z tymi swoimi zaciśniętymi w linię ustami i dłońmi splecionymi ciasno na wysokości brzucha. 

— Jesteś, Serpens. Dobry Boże, a myślałam, że po tym wszystkim wyrobisz sobie jakieś szczątkowe poczucie odpowiedzialności — utyskiwała. Bez pytania chwyciła mój podbródek i odciągnęła, niedelikatnie wykręciwszy mi głowę w stronę okna. — Twoja matka wysłała już trzecią sowę, profesor Dumbledore załatwiał wszystko ze Świętym Mungiem jeszcze w poprzednim semestrze, a dla ciebie to problem zajrzeć do mnie przynajmniej raz w tygodniu. 

Obmacywała przez chwilę dziąsła i wszystkie zęby, przyświecając sobie różdżką, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że specjalnie przeciągała te oględziny. Nie należały do najprzyjemniejszych, zwłaszcza że Hermiona musiała teraz zerkać zza swojego lusterka i nadstawiać uszu. Pod tym gniazdem z ciekawości aż się paliło, byłam tego pewna. 

— No wie pani… chór, konkurs, teraz jeszcze ten turniej… zapomniałam… — próbowałam się tłumaczyć, kiedy już mnie puściła i zanotowała coś szybko w małym notesiku. 

— Oczywiście. Wy zawsze sobie znajdziecie jakieś wytłumaczenie — fuknęła. — Wysuwają się już? 

Nie wiedziałam, jacy znowu my, więc wzruszyłam tylko ramionami i odpowiedziałam cicho, możliwie jak najmniej wyraźnie: 

— Nie, wszystko jest normalnie… 

— A świąd? Nadal się utrzymuje? 

— Nie. 

Poczułam mrowienie i gorąco rozlewające się plamami na twarzy. Odsunęłam się możliwie jak najdalej, żeby przygotować się na jeszcze jeden napad, ale pani Pomfrey mruknęła tylko jakieś „mhm” i odeszła, by obejrzeć zgryz Hermiony. 

— I jak? — zapytała dużo mniej opryskliwie. — To już ten rozmiar? 

— Tak, proszę pani. 

— Świetnie, nie ruszaj się. 

Tym razem to ja przyglądałam się ukradkiem, jak pielęgniarka wykonała jakiś enigmatyczny ruch różdżką i przednie zęby Gryfonki rozjarzyły się na fioletowo. Poza tym nic się nie stało, ale chyba tak miało być, bo pani Pomfrey kiwnęła do siebie głową i rozkazała nam się wynosić. 

Nie musiała mi dwa razy powtarzać. 

Zabrałam swoje rzeczy i raz-dwa wymknęłam się ze skrzydła szpitalnego, nie oglądając się na podążającą za mną Hermionę. Większości wizyt w tym pomieszczeniu towarzyszyły nietypowe sytuacje, ale czegoś tak dziwacznego i niezręcznego jeszcze tu nie przeżyłam. Granger chyba też, bo nie przestawała zerkać to na mnie, to w lusterko, które ze sobą zabrała. 

— A z twoimi zębami…? 

— Nic takiego — odburknęłam, ale dobrze wiedziałam, że jej to nie wystarczy, więc dodałam po chwili: — Będę nosić aparat i chyba mam jakieś uczulenie. 

— Aha. 

W tym aha nie doszukałam się ani grama zaufania, ale ostatecznie sama sobie też bym nie uwierzyła. Uczulenie na aparat. Idiotka. 

Ruszyłyśmy głównymi schodami w kierunku Wielkiej Sali. Zegar w skrzydle szpitalnym mówił, że jeżeli się pośpieszymy, miałyśmy szansę zdążyć na końcówkę kolacji, ale odgłosy dobiegające z dołu świadczyły o czymś innym. Wyglądało na to, że czekała mnie dziś jeszcze jedna wycieczka — tym razem nielegalna. Do kuchni. 

— Mówiłaś, że wierzysz Harry’emu — podjęła Hermiona jakby nigdy nic. — Chyba jesteś jedyna wśród Ślizgonów. 

— Nie, Sapphire też uważa, że ktoś go wrobił. Zresztą większość Ślizgonów twierdzi, że Harry sam na to nie wpadł. 

— Bo co? — Uśmiechnęła się zadziornie. — Bo nie jest zbyt dobry w czarowaniu, co? 

Odpowiedziałam jej w ten sam sposób. 

— Nie. Raczej uważają, że jest za głupi. 

— Wiesz, tak sobie pomyślałam, skoro już mówiłyśmy o popularności… Może jednak zapisałabyś się do mojego W.E.S.Z.? Nie, ale daj mi skończyć. Uważam, że obie strony mogłyby na tym zyskać. Spójrz, twoja popularność mogłaby pomóc mojej organizacji przebić się poza Hogwart, a wspieranie różnych fundacji, organizacji non-profit, inicjatyw społecznych bardzo dobrze działa na wizerunek artystów. 

— Ja… 

…jak zwykle nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Wielkie, entuzjastycznie rozszerzone oczy i twarz zastygła w oczekiwaniu wymazały mi z głowy wszelkie logiczne argumenty. Rozejrzałam się w panice, licząc na jakieś nagłe pojawienie się grupy Puchonów albo Ślizgonów z plakietkami Kibicuj Cedrikowi Diggory’emu, ale co o tej porze robiliby na pierwszym piętrze? Po drugiej stronie schodów zobaczyłam tylko kilku Gryfonów, którzy akurat… 

— Sophie? Sophie Serpens! 

Wyjątkowo ostry, znajomy głos przeciął niewyraźne szkolne szmery. Hermiona obejrzała się, ja podskoczyłam, kiedy kobieta raz jeszcze zawołała mnie po imieniu. 

— Sophie! Jak cudnie! Zaczekaj, dziecino, mam kilka pytań, jeśli pozwolisz! 

Znałam ten głos. Nie musiałam się obracać, ale… 

Cholera. Obróciłam się. 

Jak ofiara instynktownie wypatrująca miejsca, z którego lada moment miał paść cios. Wystarczył jeden rzut oka, a zza zakrętu wyłoniła się właśnie wysoka postać ekscentrycznie ubranej czarownicy w błyszczących okularach i żółtej trwałej na głowie. Rita Skeeter we własnej osobie stała u szczytu schodów jak gwiazda na sekundę przed odebraniem nagrody. Brakowało tylko świateł reflektorów, ale nie były one do niczego potrzebne, bo wszyscy bez trudu odnaleźli ją wzrokiem. Serce w pierwszej chwili stanęło mi w piersi, by w następnej zacząć galopować — byle jak najdalej od tej kobiety. 

Nie zastanawiałam się ani sekundy dłużej i ja poszłam w jego ślady. 

— Sophie, słyszałam, że zakwalifikowałaś się do finału Plebiscytu Śpiewającej Różdżki. Jak to ma się do zerwania umowy ze Spellphonium? Czy w razie zajęcia pierwszego miejsca zakładasz podpisanie kolejnej? 

Zapomniałam o Hermionie. Przeciskając się między wspinającymi się na piętro Gryfonami, puściłam się pędem w dół, jakby grad pytań zmieniał się w powietrzu w wycelowane we mnie strzały. 

— Pro-proszę się kon-kontaktować z moim tatą… on udziela wszystkich informacji… — wyjąkałam w eter. 

Przed oczami miałam tylko uciekające spod nóg stopnie. Każdy zbliżał mnie do upragnionego azylu w lochach, jednocześnie oddalając od ścigającej mnie Rity. Właściwie nie miałam pojęcia, czy naprawdę mnie goniła. Niżej w okolicy holu wmieszałam się w tłum opuszczający Wielką Salę i mogłam odetchnąć spokojnie, ale prułam naprzód, nie odwracając się za siebie. Wątpiłam, by do reporterki dotarło, co powiedziałam — bez względu na to, czy to usłyszała, czy nie. Na wspomnienie jej jadowitych artykulików z początku wakacji poczułam się tak, jakby ktoś transmutował mnie w fontannę potu, a sam widok Czarownicy jeżył włosy na głowie. 

Jeszcze tego brakowało — królowej szmatławców w Hogwarcie. 

 

~*~

 

Ten rozdział wyszedł jakiś piekielnie długi! 10k słów, to już gruba przesada jak na betowane rozdziały. Obiecuję poprawę na przyszłość. Ale muszę przyznać, że świetnie się bawiłam, opisując przesłuchanie. Zwłaszcza podczas pisania piosenki o quidditchu, a właściwie podczas przerabiania jej, bo jest to część Hymnu Tibijczyka, który przerobiłam. Zachęcam każdego do zapoznania się z tym wspaniałym dziełem. Myślę, że w tym roku pojawi się jeszcze jeden lub dwa zbetowane rozdziały SCP, ponieważ okres jesienno-zimowy chciałabym poświęcić SCP i betowaniu „Chwały”. Myślę, że tegoroczne NaNoWriMo również poświęcę betowaniu tych dwóch opków, ponieważ nie jest to łatwe wyzwanie, no i w tych dwóch opowiadaniach potrzebuję jakiegoś kopa. Przeraża mnie konieczność zbetowania ponad 360 rozdziałów, a napisanie 50k w miesiąc (zakładając, że utrzymam się z każdym rozdziałem w okolicy 5k) trochę kopnie mnie do przodu. 
* Zaz 
— Je veux

34 komentarze:

  1. ~Cam.
    13 sierpnia 2008 o 23:15

    Super notka! Jednak Draco jest chamem i wszędzie się to sprawdza ^^ Mam jednak nadzieję, że się pogodzi z Sophie :) Pozdrawiam cameron-riddle

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 14 sierpnia 2008 o 19:39
      Heh, Draco to palant, gorszy od Pottera xDD

      Usuń
  2. ~Gabika138
    13 sierpnia 2008 o 23:52

    Bardzo ciekawa notka, Draco naprawdę jest wredny… ;P Nie to, co mój Scorpius ostatnio… xD Aha, mój violet-riddle.blog.onet.pl jest zawieszony do 18 sierpnia. Pzdr!

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Nadia
    14 sierpnia 2008 o 00:09

    Nigdy nie piszę komentarza, zanim nie przeczytam całego bloga, a ostatnio nie mam czsu na czytanie. Ale wreszcie piszę. Bardzo podoba mi sie Twoje opowiadanie. Lubię ten styl, gdy bohaterowie są niejednoznaczni. Mój drugi blog ma trochę podobną tematykę, zaproszę Cię na niego, jak już uporam się z wyglądem. P.S. Od tej pory masz zagwarantowany komentarz pod każdym rozdziałem. Zawsze tak robię, jak mi się blog szczególnie podoba :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 14 sierpnia 2008 o 19:41
      Spoko xD W sumie to przeczytałam ten komentarz i nie wiedziałam kto mógł napisać, dopuki nie spojrzałam na nicka. Jestem zaskoczona, serio xD

      Usuń
  4. ~lidzia0408
    14 sierpnia 2008 o 01:02

    heh pieknie pieknie iekawa noteczka buziaki;**

    OdpowiedzUsuń
  5. ~lidzia0408
    14 sierpnia 2008 o 01:02

    heh pieknie pieknie iekawa noteczka buziaki;**

    OdpowiedzUsuń
  6. ~m
    14 sierpnia 2008 o 08:00

    Hej! Na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl ukazał się nowy rozdział :)) Serdecznie zapraszam do przeczytania i skomentowania :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 14 sierpnia 2008 o 19:46
      Przeczytałam, skomentowałam i mówię, że rozdział superowski xD

      Usuń
  7. ~Broooke Davis
    14 sierpnia 2008 o 09:17

    Super notka;] Mam nadzieję, ze Soph pogodzi się z Draco:P Czekam na next odcienke. Pisz szybko;] http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 14 sierpnia 2008 o 19:48
      Ja też mam taką nadzieję, bo nielubię Pansy, a szlama-Hermiona mnie irytuje… ta pani Ja-Wszystko-Wiem… żenada… xD

      Usuń
  8. ~Brooke Davis
    14 sierpnia 2008 o 09:17

    Super notka;] Mam nadzieję, ze Soph pogodzi się z Draco:P Czekam na next odcienke. Pisz szybko;] http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  9. ~Emily
    14 sierpnia 2008 o 09:44

    Ciekawa notka ;) Draco jest chamem i tyle x]] Ale mam nadzieję, że pogodzi się z Spohie ;]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 14 sierpnia 2008 o 19:49
      Cham to mocne słowo. Raczej jest niewychowany i nietaktowny xD

      Usuń
  10. ~niemodna
    14 sierpnia 2008 o 12:55

    Lubię tą końcówkę :D

    OdpowiedzUsuń
  11. Natasza__
    14 sierpnia 2008 o 14:08

    świetna notkanie mogę sie doczekać następnejpozdrawiamhttp://anastazja-boot.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 14 sierpnia 2008 o 19:50
      Dziękuję xD Poinformuję Cię xD

      Usuń
  12. margot14@onet.eu
    14 sierpnia 2008 o 16:31

    Sorry, ale jeszcze nie przeczytałam – nie miałam czasu, jak znajdę chwilkę, to wpadnę :) tymczasem u mnie nowa notka, jak chcesz, to wpadnij (dramione-draco-i-hermione) Gonia :)

    OdpowiedzUsuń
  13. crazy_zaba@autograf.pl
    14 sierpnia 2008 o 17:41

    no…..super sa twoje rozdzialy czekam na nastepny ;*

    OdpowiedzUsuń
  14. ~dream
    14 sierpnia 2008 o 21:26

    te notki staja sie coraz ciekawsze xDlecz przyznam ze jedna byla troche nudnaz niecierpliwoscia czekam na nastepny rozdzial

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 15 sierpnia 2008 o 09:00
      Heh, w sumie to masz racje. Ta była nudna xD ale następna będzie lepsza, mam taką nadzieję xDD

      Usuń
  15. ~Aga
    15 sierpnia 2008 o 09:12

    Świent rodział, z resztą jak wszystkie=D [b-m-l.cay.pl] Zkomciaj =)

    OdpowiedzUsuń
  16. ~Aga
    15 sierpnia 2008 o 09:12

    Świent rodział, z resztą jak wszystkie=D [b-m-l.cay.pl] Zkomciaj =)

    OdpowiedzUsuń
  17. Brillen
    7 września 2008 o 19:12

    I Draco znowu zrypał sprawe…Już zaczyna mnie zdeczka wnerwiać!Stary piernik:P Zastanawia mnei fakt czemu Sophie się nei zgłosi do turnieju xD A może i by go wygrała?lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 września 2008 o 17:53
      Oczywiście, że by go wygrała, ale nie mogłaby się skupić na supertajnej misji Lorda xD

      Usuń