1 sierpnia 2008

11. Listy zza morza

Od samego rana żyłam pierwszym spotkaniem chóru. Musiałam przyznać, choć niechętnie, że i ja w końcu uległam ekscytacji zbliżającym się Turniejem Trójmagicznym. Niekoniecznie ze względu na same zadania i zainteresowanie mediów (to drugie wywoływało we mnie raczej niepokój niż podniecenie), a całą masą nowości, jakie mieliśmy okazję zobaczyć. Wnętrzności się skręcały, a po grzbiecie przebiegał radosny dreszcz, kiedy rozmyślałam o delegacji z francuskiej szkoły magii. I tyle śpiewania! Tę plotkę rozpuścił jakiś Gryfon, ale nie miałam powodu, by w nią nie uwierzyć — w końcu to McGonagall była jednocześnie opiekunką Gryffindoru i chóru. 

Jak najszybciej odbębniłam wizytę u pani Pomfrey i od razu pobiegłam do Wielkiej Sali na śniadanie. Sapphire już jadła i właśnie przekomarzała się z Malfoyem, kiedy zajęłam wolne miejsce naprzeciwko przyjaciółki. Akurat zdążyłam na poranną pocztę. Zaczarowane niebo sygnalizowało, że deszcz ustał, ale nocna ulewa nie oszczędziła sów, bo wszystkie wleciały szaro-burą chmarą, pryskając na nas wodą i mokrymi piórami. Obie z Sapphire rzuciłyśmy się, aby zasłonić rękami nasze talerze; siedząca tuż obok Pansy nie zdążyła — w jej owsiance wylądował wilgotny Prorok Codzienny i brązowa, nakrapiana lotka. 

Spodziewałam się, że odpowiedź od rodziców przyjdzie szybko, może nawet następnego dnia, dlatego nie zdziwił mnie list zaadresowany do mnie. Zdumiałam się dopiero na widok sowy, która go przyniosła. Nie należała ani do Ghostów, ani do Skalskich, od których czasami mama pożyczała starą sowę śnieżną, kiedy nasza domowa znajdowała się gdzieś dalej w trasie. Ta, która przede mną wylądowała, była wielka i bura, z jakąś metalową obrączką dookoła nogi, jakie widywałam w szkole lub na poczcie. Ptak wręczył kopertę i prawie natychmiast odleciał, strzeliwszy mnie w twarz wielkim skrzydłem. Zaskoczona obejrzałam gruby, żółtawy papier — nigdzie nie było nadawcy, na środku widniało ładnymi literami tylko jedno słowo. Sophie. Ponadto koperta wyglądała na nienaruszoną, żadnych zagięć, plam, najmniejszego śladu deszczu, co mogło oznaczać, że albo ktoś rzucił na nią ochronne zaklęcie, albo nadawcą był ktoś ze szkoły. Łypnęłam podejrzliwie na Dracona, który akurat otwierał przy stole paczkę z kawałkiem domowej szarlotki. Od razu przyszło mi do głowy, że Flint wygadał się przed Malfoyem z tego, o czym rozmawialiśmy przed testami. Albo tamten sam nas podsłuchał i teraz próbował się mścić? Możliwie jak najdyskretniej uniosłam kopertę do nosa i powąchałam, ale nie wyczułam łajnobomby. Pomacałam. Wyglądało na to, że w środku znajdował się list i nie zapowiadało się, aby był to wyjec. Ostrożnie rozerwałam papier i zajrzałam do środka — na dnie koperty leżała całkiem niewinnie wyglądająca pergaminowa karteczka. To nie był żaden list. Raczej krótka, bezosobowa informacja. Bez żadnej daty, eleganckiego wstępu i form grzecznościowych. 

 

Niedziela, 22:00, urwisko nad jeziorem od strony Zakazanego Lasu. 

B

 

Tak enigmatyczna, jak tylko się dało. Zapewne znałam mnóstwo osób, które mogłyby chcieć się ze mną spotkać i ich imię lub nazwisko zaczynałoby się na literę B, ale pewnie gdybym zaczęła teraz wytężać pamięć, nikt taki nie przyszedłby mi na myśl. Na właściwy trop naprowadziło mnie coś innego. Wyjątkowo ładne, kształtne pismo. Pismo, które już widziała i próbkę czegoś podobnego trzymałam ukrytą głęboko na dnie kufra. Uśmiechnęłam się lekko, wsuwając z powrotem świstek do koperty. W środku aż mnie skręcało, żeby jak najszybciej porównać te dwie wiadomości. 

— Od kogo? — zapytała bez większego zainteresowania Sapphire, zajęta przeglądaniem swojego Proroka

— Etam, jakaś prośba o autograf — mruknęłam. 

— Tak, jasne — wtrąciła się Pansy tym swoim ironicznym, kąśliwym tonem. — Patrz, jaka zadowolona… to pewnie od jakiegoś cichego wielbiciela. 

Chłopcy zajmujący miejsca z jednej i drugiej strony zaczęli rechotać i strzelać oczami. Zabini wydał z siebie niskie, przeciągłe buczenie. Rzuciłam mu pogardliwe spojrzenie, choć kąciki ust wciąż miałam lekko uniesione; tematyka damsko-męska wciąż była w naszej klasie powodem do głupkowatych żartów i chichotów, zwłaszcza wśród chłopców, ale doskonale wiedziałam, który wodził rozmarzonym wzrokiem za którą koleżanką. 

— A jak ci idą twoje zaloty? — zapytałam, sugestywnie łypiąc na Malfoya. 

To zamknęło Pansy usta na resztę śniadania, a lekko wybiło Sapphire z równowagi. 

— I co z tym zrobisz? — zapytała nieco poirytowanym tonem. Nie przestawała miażdżyć widelcem swojej jajecznicy. 

— Nic — odparłam, wzruszając ramionami. — Moja umowa z tatą się nie zmieniła. W szkole mam się zajmować szkołą, a resztę zostawić jemu. 

Kiler nawet nie podniosła oczu, ale upewniłam się, by wsunąć kopertę do plecaka tak dyskretnie, jak tylko się dało. 

Względnie ładna pogoda przyciągała jak magnes. Korytarze niemal całkowicie opustoszały, jedni wybrali się do biblioteki, mniej ambitni zostali w salonie, ale zdecydowana większość postanowiła zawalczyć z błotem i kałużami podczas spaceru po szkolnych błoniach. Celowo umówiłam się z bratem i Trójcą na boisku dopiero w okolicach południa. Zależało mi, żeby trochę porzucać, ale najbardziej chciałam się pochwalić postępami, jakie poczyniłam w lataniu podczas wakacji. 

Zaraz po śniadaniu pobiegłam prosto do dormitorium. W takich momentach obecność Sapphire ciążyła mi. Kiler była wścibska, interesowała się prywatnymi sprawami kolegów ot tak, dla samego zaspokojenia ciekawości. Nie po to, aby im doradzić. Ani nawet nie z chęci wyśmiania jak Pansy. Właściwie nie widziałam w tym niczego złego, ja również plotkowałam i czasami dawałam się na tym złapać. Ale w uporze Sapphire było coś, co momentami działało mi na nerwy. Nie potrafiłam sobie przypomnieć, jak funkcjonowała nasza przyjaźń, zanim pojawiła się w niej Darla. I wieczne wiercenie dziury w brzuchu, natarczywe pytania „Dokąd idziesz?”, „Kiedy wrócisz?”, „Przestań palić, chcesz się uzależnić?” powodowały we mnie absurdalne uczucie obrzydzenia. Jednocześnie panicznie bałam się ją stracić, pragnęłam, by między nami było jak dawniej, ale nie mogłam znieść bliskości, jaką Sapphire narzucała. Być może nieświadomie? Próbowałam sobie tłumaczyć, że taki znalazła sposób na radzenie sobie ze śmiercią Darli… ale przecież ona zawsze tak się zachowywała. Od zawsze chciała wiedzieć wszystko o wszystkich, tylko wtedy to nie ja musiałam ją spławiać. Z naszej dwójki to Darla była tą asertywną, tą uprzejmą, która potrafiła powiedzieć „spierdalaj” w sposób budzący dreszcze na myśl o ekscytującej podróży. Anielska twarzyczka skrywała oblicze urodzonej manipulatorki. Ja tego nie umiałam. A wiedziałam, że będę musiała się nauczyć, jeżeli chciałam utrzymać tę korespondencję w tajemnicy. 

Całe szczęście w drodze do lochów zaczepiła nas Hermiona, grzechocząc radośnie kolorową puszką i biegnąc w podskokach prosto na Sapphire. Ulotniłam się w mgnieniu oka z obawy, że Granger znów zacznie naciskać na przystąpienie do Stowarzyszenia Ochrony Wesz i Skrzatów Domowych. Brzydka, niechlujnie wykonana przypinka z kompromitującym napisem nie była warta jednej trzeciej zawartości mojej sakiewki. I nie zapowiadało się, abym w najbliższym czasie miała się niespodziewanie wzbogacić. 

Zarówno w lochu, jak i w sypialni czwartoklasistek nie spotkałam żywej duszy. Kilku starszych Ślizgonów okupowało najlepsze miejsca przed kominkiem, ale żaden nie zwrócił na mnie uwagi, kiedy przechodziłam przez salon. Supeł w żołądku, który zaciskał się i rozluźniał przez całe śniadanie, boleśnie stwardniał i ani drgnął, kiedy zanurkowałam w kufrze i zaczęłam przewalać jego zawartość. Nie byłam bałaganiarą i z racji wielkości swojego pokoju posiadałam niewiele rzeczy, ale na dnie skrzyni znajdowała się garść przedmiotów, które wylądowały tam na samiutkim początku pierwszej klasy i nie zapowiadało się, że ujrzą światło dzienne przed owutemami. Właśnie tam między zapasowymi rajstopami, końcówkami rolek pergaminu, starymi ściągami, zbyt małymi skarpetami i notatkami „na wszelki wypadek” w jednej z książek, którą napoczęłam wieki temu i nie miałam zamiaru oddawać jej siostrze leżała wciśnięta karteczka z inicjałami BC i trzy listy od Syriusza, które zgromadziłam w czasie trwania wakacji. Porwałam najmniejszy arkusik, upewniłam się, że reszta spoczywała bezpiecznie w nudnym kryminale i natychmiast szurnęłam prosto do łazienki. Przekręciłam klucz w drzwiach i rozłożyłam się z listami na białych płytkach u stóp umywalki. Porównałam obie literki B — miały jednakowe brzuszki, a przez dolne przechodził ładny zawijas. 

Tak, autorem obu wiadomości musiała być ta sama osoba. 

Mimo wszystko nie czułam się zaspokojona tym amatorskim testem. Przez jakiś czas przygryzałam wargi, próbując sobie przypomnieć zaklęcia, które mogłyby ujawnić, czy ktoś majstrował przy tej wiadomości. Wyciągnęłam różdżkę, przyłożyłam jej koniec do nowego listu i wymamrotałam pod nosem: 

— Appare vestigium. Specialis Revelio. Aperacjum. 

Nic się nie stało, choć koniec różdżki trzykrotnie się rozjarzył. Znów przygryzłam wargi. Coś bez przerwy budziło mój niepokój, ale nie potrafiłam powiedzieć co. Wszystko wydawało mi się irracjonalne. 

Jak cała ta sytuacja z listami. 

I nagle świadomość oczywistości uderzyła mnie tak, że zabrakło mi tchu. Podobnie jak tuż przed spotkaniem w gabinecie Snape’a. 

A co, jeśli to Dumbledore jakimś cudem odkrył moją nocną eskapadę i teraz próbował przyłapać mnie na gorącym uczynku? Bo niby jak Crouch miał się dostać na teren Hogwartu w trakcie roku szkolnego? 

Zerwałam się na równe nogi i rzuciłam się do kufra. Wywaliłam na podłogę połowę książek, szaty fruwały po całym pokoju, skarpety zwinięte w kulki strzelały jak tłuczki na wszystkie strony, aż wygrzebałam bardzo pognieciony, dawno zapomniany przedmiot — zgoda dyrektora na wyjazd na jeden z rozlicznych konkursów wokalnych, w jakich brałam udział przynajmniej dwa razy na semestr. Akurat ta dotyczyła jakiegoś gównianego festiwalu piosenki autorskiej z drugiej klasy, o którym już dawno zapomniałam. I choć zgoda zawierała jedynie podpis, w imieniu i nazwisku Dumbledore’a było całe mnóstwo liter. Podetknęłam sobie obie kartki pod nos, pożerając wzrokiem to jedną, to drugą, aż w oczach zaczęło mi się mienić. Uścisk w żołądku zelżał nieco — pismo dyrektora, choć ładne i tak samo eleganckie, było szczuplejsze, mniej zamaszyste, litery ostrzej zakończone. Zatoczyłam różdżką koło w powietrzu, a rzeczy, które walały się teraz po całym pokoju, posłusznie wróciły do kufra. Co prawda bielizna nie poukładała się w schludne kupki, a przybory szkolne zmieszały się z szatami, ale nie poświęciłam temu więcej niż pół sekundy uwagi. Zatrzasnęłam wieko i jak najszybciej opuściłam sypialnię. Akurat wybiło południe. 

Na boisku nie było aż takich tłumów, jak się spodziewałam. Właściwie dostrzegłam jedynie kilka znajomych kształtów — trzy szalejące w powietrzu i dwa na dole, spacerujące między słupkami zakończonymi złotymi obręczami. Bardzo nieśmiałe promienie słońca zerkały zza ciemnego kłębowiska chmur, muskały przyjemnie moją twarz, gdy szłam ku Hermionie i Sapphire szybkim, sprężystym krokiem. Kiedy znalazłam się na środku boiska, wiatr, który spod trybun wyglądał na ledwo pieszczotliwy, w ułamek sekundy uczynił z moich rozpuszczonych włosów wielkie, koślawe gniazdo. Dotarłszy do dziewczyn, zadarłam głowę i uniosłam dłoń do oczu. Harry, Ron i Victor w mocno okrojonym składzie urządzili sobie mini mecz quidditcha. Błyskawica, na której śmigał Ron, była właściwie czarną smugą na tle szaroburego nieba, nasza Kometa radziła sobie wcale nieźle. Najgorzej prezentowała się stara, rozlatująca się szkolna Zmiataczka trójka, rwała przy każdej próbie zmiany kierunku lotu i widocznie ściągała na lewo, ale Harry’emu nie robiło to większej różnicy. Wisiał pomiędzy trzema obręczami i raz po raz odbijał lecącego w ich kierunku kafla. Nawet z najgorszą miotłą radził sobie wyraźnie lepiej od kolegów. Zawołałam do nich, ale żaden nawet nie spojrzał w dół, za to Hermiona natychmiast do mnie pomachała. Oblałam się zimnym potem na widok kolorowej puszki, z którą Gryfonka najwidoczniej postanowiła się nie rozstawać. 

— Gdzieś ty była? — zapytała natychmiast Ślizgonka, kiedy spotkałyśmy się wpół drogi do środkowego słupka. 

— U pani Pomfrey — odparłam i bardzo szybko dodałam, widząc brwi Hermiony wędrujące do góry: — Babskie sprawy. 

— Aha. Jesteś pewna, że nie chcesz dołączyć do W.E.S.Z.? Mamy naprawdę masę zabawy, Sapphire wyśle po obiedzie list do rodziców i może uda nam się zdobyć sponsorów! 

Spojrzałam na przyjaciółkę — nie wyglądała na szczególnie ubawioną, a w jej oczach rozbłysła groźba zapowiadająca ciche dni, jeżeli ośmielę się jakoś to skomentować, więc odpuściłam. Odmówiłam Hermionie tak grzecznie, jak pozwalały mi na to drgające bez przerwy kąciki ust. Jednocześnie nawiedziła mnie wizja Gryfonki namawiającej uczniów z zagranicznych szkół do wpłacenia dwóch sykli na stowarzyszenie, a za nią Harry’ego i Rona z ponurymi minami i identycznymi kolorowymi puszkami. Musiałam natychmiast odwrócić głowę. Jeszcze raz krzyknęłam do brata, tym razem głośniej, kiedy przelatywał niecałe dwa metry nad nami, ścigając spadającego na ziemię kafla. 

— Teraz moja kolej! 

— Zaraz! Jeszcze jedno podejście i dojadę Rona! 

Nawet się nie obejrzał, tylko pomknął z piłką pod pachą prosto w stronę Harry’ego, który wyprostował miotłę, gotowy na odparowanie kolejnego rzutu. 

Nie mogłam się doczekać, aż skończą i będę mogła znów znaleźć się w powietrzu. Choć Sapphire i Hermiona gawędziły sobie o szkole i śmiały się z Malfoya, ja cały czas trzymałam się jakieś pół kroku za nimi. Już nie czułam się przy Gryfonce tak dobrze. Z chłopcami można było bezpiecznie podyskutować o quidditchu, zwłaszcza z Ronem, który lepiej niż Harry orientował się w aktualnych rozgrywkach, natomiast bliska obecność Granger powodowała w moim gardle bolesny, niemal duszący uścisk paniki. Absurdalnie. Rozmawiała ze mną, jak gdyby nigdy nic, może nawet ciut grzeczniej niż zwykle. Czułam się otulana ciepłym spojrzeniem jej brązowych oczu za każdym razem, gdy zwracała się bezpośrednio do mnie. Nie było w tym zachowaniu nic podejrzanego, a jednak widziałam między nami barierę większą niż z Sapphire. Hermiona w jednej chwili stała się całkowicie obca. Czy obawiałam się, że to ona z całej trójki domyśli się, w co się pakowałam? Rozgryzła sekret Lupina, sama połączyła fakty i odkryła, co strzegło Komnaty Tajemnic… Potrafiła rozwikłać zagadkę Snape’a w pierwszej klasie. A ja byłam dużo mniej ostrożna niż Snape, Lupin czy Salazar Slytherin. Nie byłam tak inteligentna, jak Hermiona. Sekret, którym zostałam obarczona trochę wbrew swojej woli, zaczynał mi ciążyć. 

A może po prostu nie potrafiłam się przystosować? 

Pierwszy raz myśl o psychomagu przemknęła przez moją głowę, ale tylko przez ułamek sekundy, bo zaraz potem Victor oddał mi Kometę i przez chwilę znów poczułam się jak na swoim miejscu. Weasley wciąż dosiadał Błyskawicy, ale bardzo szybko stał się jedynie obrazkiem. Harry, choć bronił całkiem nieźle, wciąż był tylko szukającym, który udawał obrońcę. Nacierając na Gryfona, z kaflem pod pachą i na znajomej miotle, czułam się tak, jakbym założyła drugą skórę. Na koniec zwieńczyłam marnej jakości zwycięstwo nad Ronem krótkim popisem sztuczki, którą szlifowałam przez całe wakacje. Zachwycone okrzyki i piski dziewcząt z boiska połechtały mile moją próżność, ale tylko ukłoniłam się wdzięcznie w powietrzu i wylądowałam triumfalnie na trawie, unosząc piłkę wysoko nad głową. 

W środku cała puchłam z dumy, ale bynajmniej nie z powodu zdobycia stu pięćdziesięciu punktów na sto pięćdziesiąt możliwych i strącenia Harry’emu okularów kaflem. Bardzo chciałam, żeby profesor Lupin zobaczył, jak latałam. Na początku wciąż nieco pokracznie, później coraz śmielej, aż lądowałam całkiem zgrabnie, jakbym urodziła się ptakiem. 

— Naprawdę się tego nauczyłaś! — zawołała Hermiona, która jako jedyna wyglądała na jednocześnie zaskoczoną i przestraszoną. — Nie wiedziałam, że to możliwe tak po prostu… 

— Ty czegoś nie wiesz? — wtrącił się Ron, lądując tuż obok niej w wielkiej kałuży błota, ale Granger całkowicie go zignorowała. 

— To mi nie wygląda na zaklęcie, bo na początku trochę się chwiałaś… jakby to nie wychodziło z ciebie… I nie zauważyłam różdżki. — Uśmiechałam się, widząc, jak analizowała pod nosem, ni do nas, ni do siebie, jak dokonałam niemożliwego. Czułam, że sprawiało jej przyjemność wertowanie w głowie tych wszystkich książek, które przeczytała, a i ja miałam z tego niemałą satysfakcję. — Użyłaś jakiegoś eliksiru, prawda? Ale musiałabyś przerobić go na coś podobnego do balsamu, nie wiem, czy ty… 

Nagle urwała i spostrzegłam, że na ułamek sekundy jej twarz przybrała wyraz ogłupiałego zmieszania, jakby zdała sobie sprawę, co chciała przy mnie powiedzieć, ale ja tylko głośniej się roześmiałam. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie byłam orłem z pichcenia mikstur. I wiedziałam, że Hermiona też tak myślała, ale moja pojętność w dziedzinie eliksirów w żadnym stopniu mnie nie dołowała.  

— Raczej nie — uprzedziłam ją. — Nie mój poziom, ale kombinuj dalej. 

Zadałam Hermionie nie lada zagwozdkę i przez całą drogę do szopy na miotły głowiła się nad moim tajemniczym sposobem wiszenia w powietrzu bez miotły. Wyprzedziłam koleżanki i dołączyłam do chłopaków, zwłaszcza że od jakiegoś czasu Harry mrugał do mnie i szarpał głową w niezbyt dyskretny sposób. Granger raz po raz wykrzykiwała coś w eter o jakichś zaklętych płaszczach i niewidzialnych żyłkach, ale była uparta. Nie zapytała nawet wtedy, gdy skończyły się jej pomysły. 

— We czwartek dostałem list — mruknął Harry, wsunąwszy ręce głęboko do kieszeni. Włosy miał jeszcze bardziej rozczochrane od wiatru, a błoto zebrało się dookoła jego butów, tworząc coś przypominającego onuce. 

— Od Syriusza — dodałam półgębkiem, a on skinął sztywno głową. 

Przez moment milczeliśmy. Jakieś dwa kroki za nami słyszałam Victora i Rona, którzy przekomarzali się z Sapphire na temat rozgrywek Ślizgonów i Gryfonów; w przyjaciółkę wstąpił jakiś nieoczekiwany duch kibica i za nic w świecie nie chciała się zgodzić, że gdyby nie Turniej Trójmagiczny, Gryffindor utrzymałby Puchar Quidditcha przez następny rok. 

Zerknęłam na Harry’ego — był wyraźnie spięty i zdenerwowany. Szliśmy prawie ramię w ramię, utrzymując bezpieczny dystans, ale na tyle niewielki, by nikt nie dosłyszał naszej rozmowy. Sapphire jako jedyna z całej grupy nie miała zielonego pojęcia o tym, co wydarzyło się we Wrzeszczącej Chacie i wolałam, aby tak zostało. Victorowi powiedziałam zaraz po pogrzebie. 

— Wraca do kraju — wydusił w końcu, wpatrując się natarczywie w swoje zabłocone buty. 

— Dlaczego? 

— Chce… mieć mnie na oku. 

Już otwierałam usta, aby zapytać, czy to przez bliznę, ale wiedziałam, że zaprzeczy. Skłamie, że Syriusz po prostu się troszczył. Poczułam rosnącą barierę między nami i znów sobie uświadomiłam, że Harry, Ron i Hermiona nigdy nie byli moimi przyjaciółmi. Przyjaźnili się z Darlą, a ja i Sapphire zostałyśmy wrzucone w tę znajomość trochę przy okazji. A teraz łączyła nas — niezręcznie i na siłę — wielka tajemnica. Zamknęłam usta i ja również wbiłam wzrok w swoje stopy. 

Mimo wszystko poczułam się niedorzecznie odrzucona, że zataił przede mną tę jedną rzecz. 

— Pisał coś o Moodym? — zapytałam, siląc się na obojętność. 

— Tylko tyle, że Dumbledore ściągnął go nie bez powodu… tylko nie wiem, czy przez Glizdogona, czy Turniej Trójmagiczny. 

— Może jedno i drugie. 

— Może — odparł, wzruszając ramionami. 

No tak, to było całkiem logiczne, choć nie przypuszczałam, by Dumbledore podejrzewał Glizdogona, że ten zechciałby powrócić do Hogwartu i porwać Harry’ego. Ale jeżeli faktycznie eks-auror zjawił się w szkole, by mieć oko na wszystko, co podejrzane, powinnam zastosować się do jego własnej rady i zachować stałą czujność. Pierwszy raz zachowałam dla siebie komunikaty o niechęci do Moody’ego. Pierwszy raz wyczułam, że dzielenie się z Harrym niechęcią do człowieka, który zabił Rosiera, mogło zwrócić uwagę na to nazwisko. A wtedy ktoś dobrze zorientowany albo wścibski… na przykład Ron albo Hermiona… mógłby zacząć węszyć. Aż wywęszyłby Evana Rosiera na liście śmierciożerców. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nie pamiętał. W moim interesie było utrzymać tę niepamięć na swoim miejscu. 

— Dzięki, że mi powiedziałeś — mruknęłam po chwili. 

Harry skinął głową. Nie mówił nic więcej o Syriuszu, więc sama go nie ciągnęłam. Zaczęłam wypytywać Pottera, czy Gryfoni mieli zamiar w tym roku kompletować nową drużynę, skoro Wood odszedł, ale w tamtym momencie wieść, że Dumbledore nie powołał na ten rok nowych kapitanów drużyny, nie zrobiła na mnie wrażenia. Z tyłu głowy zaczęła kołatać się myśl, czy warto było ryzykować i postąpić zgodnie z treścią listu. Na decyzje miałam nieco ponad dobę. 

 

*

 

Chór pozwolił mi oderwać się na nieco ponad półtorej godziny od listu, Moody’ego i skierowanych przeciwko mnie forteli. Radosna, podekscytowana i z lekką głową popędziłam na pierwsze piętro, gdzie znajdowała się nasza sala. Tak naprawdę była to największa nieużywana klasa, w której czarami podwyższono lekko sufit i ustawiono pod ścianą niewielką scenę, na której ćwiczyliśmy. U stóp podestu stało stare, zniszczone pianino, na którym McGonagall przygrywała lub wyznaczała tonację, a kiedy jej nie było, służyło do zabawy i hałasowania, dopóki nauczycielka nie ukróciła naszego dokazywania. Większość ławek i krzeseł wyniesiono, zostało zaledwie kilka kompletów ustawionych w sąsiedztwie drzwi i ścian, gdzie zwykle zostawialiśmy plecaki i torby. W oszklonych gablotach nauczycielka trzymała rozlatujące się ze starości segregatory z nutami i kartonowe pudełka z płytami do gramofonu; niektóre były bardzo pięknie zdobione i mogłabym się założyć o resztkę swoich oszczędności, że miały nie tylko wartość sentymentalną. Sam adapter McGonagall trzymała od roku pod kluczem w specjalnej kwadratowej szafce, od kiedy Irytek wtargnął do klasy, wykradł urządzenie i nagrał przekleństwa na jednej z płyt, które potem puszczał na całą szkołę. Magicznie wzmocnione obelgi przerywane szalonym rechotem poltergeista rozbrzmiewały w każdej klasie, łazience, składziku na miotły czy mysiej dziurze w piwnicy, dopóki rozwścieczony Snape w asyście Filcha i nauczycielki transmutacji nie odebrał Irytkowi gramofonu. 

Do sali co semestr ustalano specjalne hasło, które każdy musiał zanucić, żeby wejść do środka, ale kiedy podeszłam pod drzwi, okazało się, że te były uchylone. Z pomieszczenia dobiegały wrzaski i standardowy dźwięk walenia w klawiaturę pianina, który niósł się echem już daleko po korytarzu. Do tej pory najwięcej chórzystów było wśród Puchonów i Krukonów, ale w tym środowisku domy dzieliły mniej niż talent. Marianna Di Bari — jedna z gwiazd szkolnego chóru — już siedziała na skraju sceny i perorowała roznamiętniona do swoich dwóch koleżanek; nogi jak u gazeli — długie i zgrabne — zwisały niedbale, nonszalancko ułożone, prawie dotykając podłogi. Choć obie należałyśmy do jednego domu, nienawidziłyśmy się jak wściekłe i żadna nie przepuściła okazji, by dogryźć drugiej. Di Bari miała siedemnaście lat i od pierwszej klasy była gwiazdą chóru, dopóki trzy lata temu nie pojawiłam się na przesłuchaniu i zgarnęłam jej sprzed nosa solowy występ na dwa najbardziej oczekiwane występy — Boże Narodzenie i ucztę pożegnalną. W tamtym momencie poznałam, co to znaczy nienawiść. Wynikała w dużej mierze z niesprawiedliwości, ale głęboko w sercu czułam, że zazdrość też miała co nieco do powiedzenia. W gardle rosła mi wielka gula, kiedy Marianna na siłę popisywała się w przerwach między próbami tym swoim idealnie czystym altem albo wprawiała w zakłopotanie kandydatów do chóru, kiedy McGonagall organizowała przesłuchanie. 

— A ty wydałaś płytę — mówił wtedy Victor, widząc moją skwaszoną minę. 

McGonagall, choć słynęła w szkole głównie ze sprawiedliwości — zaraz po włosach spiętych w nieśmiertelny, bułeczkowaty kok — czasami mnie faworyzowała. Początkowo czułam się winna, że wyznaczano mnie na praktycznie wszystkie konkursy wokalne i dostawałam najwięcej solowych występów, ale bardzo szybko do tego przywykłam i zaczęłam uznawać to za coś normalnego. Czasami zanadto zadzierałam przez to nosa, ale obecność nielubianej koleżanki szybko sprowadzała mnie na ziemię — Di Bari puszyła się wtedy jeszcze bardziej i docierało do mnie, jak idiotycznie musiałam wyglądać. 

Automatycznie podeszłam do grupki Krukonek z czwartego i piątego roku, z którymi trzymałam się luźno, kiedy chciałam porozmawiać z kimś innym niż z Vipim. Ariela Goldstein — siostra bliźniaczka Anthony’ego Goldsteina — zaciągnięta na przesłuchanie przez Lisę Turpin i na siłę wciśnięta w grono alcistek, sama Lisa oraz starsza o rok Helena Mazltow śpiewały przeciętnie dobrze, ale rozmowy z nimi zawsze sprawiały mi przyjemność. Helena całkiem nieźle latała na miotle i miała starą, ale bardzo zadbaną Zmiataczkę piątkę; od drugiej klasy regularnie starała się o miejsce w drużynie i choć lądowała niezmiennie na ławce jako rezerwowa ścigająca, zjawiała się na każdym egzaminie. Podekscytowane zaczęłyśmy dyskusję o tym, o czym rozmawiała reszta chórzystów — o powitaniu reprezentantów. A kiedy do sali wpadł zdyszany Victor i do nas dołączył, trzeba było to obgadać raz jeszcze. 

— Będzie z pompą — wypaliła Arielka, której okrągłe jak jagody policzki płonęły z emocji. — Założę się, że Dumbledore będzie chciał pokazać, na co nas stać… 

— Dumbledore pewnie nie, ale McGonagall raczej tak… będzie chciała się pochwalić szkolną gwiazdą — przerwała jej Lisa i uśmiechnęła się kokieteryjnie w moją stronę; odpowiedziałam jej tym samym, choć w żołądku, nie wiedzieć czemu, poczułam nieprzyjemny skurcz. 

— Anthony podsłuchał wczoraj, jak Japko rozmawiał z Trelawney o jakimś przedstawieniu — dodała Ariel, na co Victor parsknął śmiechem. 

— Czyli poza tym, że z pompą, Dumbledore postanowił, że będzie również żenująco — stwierdził, po czym zrobił taką minę, jakby coś sobie przypomniał i dodał szybko, patrząc na Goldstein i Turpin: — A, właśnie, Japko wyznaczył pierwsze spotkanie, ma być we wtorek przed kolacją, ale pewnie jeszcze będzie na tablicy informacyjnej… 

Ksiądz Jabłuszko, zwany przez uczniów i niektórych nauczycieli Japkiem, był osobą, która na uczcie powitalnej trzy lata temu zrobiła na mnie największe wrażenie. Ani osobliwa postać Snape’a, ani wielki, fioletowy turban Quirrella, ani nawet hipnotyzująca sylwetka Dumbledore’a nie odznaczały się tak bardzo przy nauczycielskim stole, jak właśnie czarny, zakonny habit księdza. Jabłuszko był czarodziejem lekko przy kości, na oko czterdziestoletnim i całkiem przystojnym, co zapewne przy pierwszym poznaniu zaskarbiało mu sympatię żeńskiej części szkoły, ale wystarczyło kilkanaście minut na lekcji religii, aby czar prysł, aniołowie przestali śpiewać, a cherubinki mogły wsadzić sobie złote harfy w tyłek. Poza pięknie wykrojonymi ustami i śmiejącymi się, błękitnymi oczami ksiądz posiadał niesamowity talent rozwlekania się we wszystkim, co mówił, łatwo było wprawić go w zakłopotanie, a wtedy nauczyciel oblewał się rumieńcem jak panienka, zaczynał się jąkać, przez co fasada charyzmatycznego Apollo, anielskiego rycerza Boga kruszyła się, ukazując zawstydzonego księżulka w przydeptanych sandałach. Ale ja nigdy nie miałam w tym temacie zbyt wiele do powiedzenia, nie rozumiałam wielu żartów i omijały mnie anegdotki z jego lekcji. Wypisałam się z religii po pierwszym roku i rozpoczęłam swoją grzeszną podróż po krainie sekt i ateizmu. 

Pianino gwałtownie ucichło i po tym można było poznać, że zaczynało się spotkanie. McGonagall pojawiła się w drzwiach jak duch. Bardzo straszny duch z zaciśniętymi ustami i ściągniętymi brwiami zwiastującymi horror. 

— Kurtz, na litość boską, przestań męczyć to biedne pianino  — syknęła na wejściu, przestąpiła próg i zatrzasnęła z hukiem drzwi. 

W klasie zrobił się harmider, dziewczyny zeskoczyły ze sceny i pozajmowały wolne krzesła, inni usadowili się na biurkach albo pod ścianami — wszyscy z oczami utkwionymi w profesor McGonagall. Każdy chciał dowiedzieć się ze źródła, ile prawdy było w plotkach, które z każdym posiłkiem w Wielkiej Sali pęczniały i rozchodziły się po szkole z prędkością światła. 

— We środę odbędzie się przesłuchanie do chóru — zaczęła, ogarniając wzrokiem dwadzieścia cztery osoby przyglądające się jej w napięciu. — Informacja pojawi się dzisiaj na tablicy ogłoszeń, ale jeżeli znacie kogoś, kto ma warunki, jest solidny i rzetelny, możecie go zachęcić, by zajrzał na przesłuchanie. 

To mówiąc, zerknęła znacząco na okrągłą, rumianą Gryfonkę z mysimi ogonkami siedzącą na kulawym, chwiejącym się krześle. 

— A piątek siedemnasta zostaje? — wyrwał się Amadeo Kurtz, pałkarz Krukonów i pogromca pianina. — Bo muszę dać znać w drużynie. 

— Tak, Kurtz, piątek siedemnasta „zostaje” — odparła cierpko McGonagall, ale jej surowa twarz nieco złagodniała, kiedy chłopak uśmiechnął się szeroko. — Pozostaniemy przy naszych zwykłych godzinach spotkań, które z racji Turnieju Trójmagicznego mogą czasami ulegać zmianom, ale o tym będę informować na bieżąco. A odnośnie tego, na co, jak widzę, najbardziej wszyscy czekają… Poza standardowymi uroczystościami. Od przyszłego tygodnia zaczynamy przygotowania do Dnia Nauczyciela. W tym roku trochę zmienią się zasady solowych występów, ponieważ samych koncertów z powodu Turnieju będzie więcej, na powitanie delegacji ze szkół i Boże Narodzenie będziemy pracować indywidualnie. Z racji zamieszania spowodowanego Turniejem profesor Dumbledore wycofał uczestnictwo Hogwartu z międzyszkolnych konkursów artystycznych i naukowych, odbędzie się jedynie finał olimpiady z eliksirów, ale nas tutaj to nie dotyczy. Dyrektor zastanawia się również nad jakąś oprawą artystyczną przed każdym zadaniem… 

— Może występy cheerleaderek? — przerwał jej Amadeo. — Ja proponuję Jovovich. 

Przez tłumek uczniów w głębi sali przeszedł cichy chichot, kiedy chłopcy zmierzyli wzrokiem cycatą Krysię z szóstej klasy. Puchonka uśmiechnęła się zaczepnie i choć zaraz po tym starała się zrobić niezadowoloną minę, widać było, że ta uwaga sprawiła jej przyjemność. 

— A może pan byłby chętny zatańczyć, panie Kurtz — odezwała się spokojnie McGonagall, czym wywołała we wszystkich jeszcze większą wesołość. — Na dziś to wszystko, do zobaczenia w piątek o siedemnastej. 

Powiedziała w piątek, ale doskonale wiedziała, że trzy czwarte chóru przyjdzie we środę na przesłuchanie, aby obejrzeć sobie świeże mięsko i przygotować się na starcie z nową konkurencją. Uwielbiałam wszystko, co związane z chórem. Nawet rywalizację z Di Bari. I o ile potrafiłam wyobrazić sobie rok szkolny bez quidditcha, Hogwart nie istniał dla mnie bez chóru. Śpiew zawsze kojarzył mi się z wolnością, ale z taką pełną, całkowitą, ostateczną. Bez żadnych ograniczeń. Gdy śpiewałam, wychodziłam na scenę, a światło oślepiało mnie tak, że nie widziałam publiczności, czas się zatrzymywał. Muzyka otulała mnie dokładnie, gotowała krew w moich żyłach, powodowała elektryzujące dreszcze, wirowała, aż powietrze robiło się ciężki i gęste. Żyłam dla występów. Muzyka, śpiew i taniec — to było dla mnie bogiem na długo przed tym, zanim w ogóle pojęłam jego koncepcję. Przeżywałam paraliżujące lęki, kiedy zastanawiałam się nad tym, kim bym była, gdyby rodzice nie poprowadzili mnie tą ścieżką. Czy w ogóle bym istniała? Cofałam się pamięcią do czasów sprzed Hogwartu i widziałam konkursy, występy, festiwale, masę dorosłych ludzi dookoła, szczebioczących w różnych językach, których musiałam się nauczyć, żeby móc ich zrozumieć. Bajecznie kolorowe kostiumy, pióra, karykaturalnie długie rzęsy, lekki, motywujący stres za kulisami, dziesiątki, setki scen — ciasnych, rozklekotanych, przestronnych i szerokich, parkietów śliskich i tak wypolerowanych, że mogłam się w nich przejrzeć jak w lustrze. Wulkany tak skrajnych emocji, że momentami miałam ochotę się rozpłakać. Wstawanie o dziwnych porach, sen na kolanach u taty i wujka Evana, drzemki w kącie na podłodze albo na stosach sukienek z cekinami. Posiłki w pudełeczkach, spożywane na szybko na korytarzach albo w garderobach. I Armand. Ten, który nad wszystkim czuwał. 

Byłam wdzięczna, że została mi chociaż namiastka tamtego życia. 

Wychodząc z klasy, skierowaliśmy nasze kroki prosto do Wielkiej Sali, żeby zdążyć na kolację; na korytarz wylegliśmy sporym, wygłodniałym tłumem, dyskutując o tym, czego się dowiedzieliśmy i co podejrzewaliśmy. Po całym dniu emocji i latania w brzuchu burczało mi tak, że zjadłabym hipogryfa z kopytami. 

— Kurczę, ciężko będzie z jednym basem — zmartwił się Victor, przygryzając wargi. 

— Spokojnie — odparła Lisa, która z kolei wyglądała na bardzo zadowoloną. — Od kiedy dziewczyna Pietscha z nami śpiewa, jest okazja, żeby i jego wkręcić do chóru… 

— Niby jak? — przerwał jej Vipi. — Przecież Fay Dunbar śpiewa od roku i jakoś Pietsch nie odkrył w sobie pasji do muzyki. 

— Racja. Ale rok temu nie musiał jej pilnować. 

Turpin uśmiechnęła się podle do mnie, Heleny i Arielki, na co momentalnie odpowiedziałyśmy jej tym samym. Victor nadal gapił się na nas z rozdziawionymi ustami. Szturchnęłam go mocno w ramię i przysunęłam się, by idąca nieopodal Di Bari i psiapsiółkami nie mogła tego usłyszeć. 

— Bo nie miał powodu — szepnęłam, mrugając znacząco. Brat zastanawiał się przez dłuższą chwilę, aż pojawiliśmy się na głównych schodach prowadzących do holu. W końcu westchnęłam, aby przerwać to marszczenie brwi i przewracanie oczami. — Mon Dieu, bo nikt się koło niej nie kręcił! 

— Ale przecież nikt się nie kręci… — mruknął i w tym momencie do niego dotarło. Spoważniał i potrząsnął głową, a na jego piegowatą twarz wstąpiło najprawdziwsze przerażenie. — Zapomnijcie! Nawet nie ma mowy. Nie, Sophie! Widziałaś Pietscha? Przecież ten byk jest wzrostu Hagrida. Widziałaś, jakie ma łapy? Rozerwie mnie na strzępy, a Fay nawet mi się nie podoba… 

— Vipi, to tylko tak na niby, nikt nie każe ci się z nią umawiać. 

— Powiesz kilka komplementów, pouśmiechasz się tak, żeby Pietsch was zobaczył. To bułka z masłem, wszyscy jesteście z jednego domu — dodała Ariel, a oczy jej rozbłysły. — O! Możesz ukraść dla niej kilka kwiatków ze szklarni, widziałam, że pani Sprout posadziła prześliczne śpiewające michałki, powiesz jej przy okazji, że ładnie się opaliła albo jesteś pod wrażeniem tego, jak śpiewa… 

— I co, nigdy dotąd z nią nie rozmawiałem i tak nagle mi się odmieniło? 

— Coś wymyślisz, pomyśl, że to dla dobra chóru. — Klepnęłam brata w ramię i odwróciłam się w stronę stołu Ślizgonów. — Musimy mieć basa. Cześć! 

Pobiegłam w podskokach zająć miejsce obok Zabiniego, żeby Victor nie zdążył jeszcze czegoś za mną krzyknąć. Przyjemnie było wrócić do błahych, szkolnych problemów, do czegoś, co kojarzyło się ze światłem, śmiechem i straconymi punktami. Kiedy myślałam o jutrzejszym wieczorze, czułam, jak moje serce zalewał mrok. I lęk związany z czymś nieznanym, z czymś wielkim nie do zatrzymania. Została doba. 

 

*

 

Choć nie miałam skrzydeł i głowy, która obracała się o prawie trzysta sześćdziesiąt stopni, jak sowy prowadziłam zdecydowanie nocny tryb życia. Albo prowadziłabym, gdyby nie eliksiry o ósmej albo nieodrobiona praca domowa na numerologię, którą musiałam przepisać na szybko od Sapphire, zanim zacznie się śniadanie. Ale w niedzielę zerwałam się jako pierwsza bladym świtem. Do świądu i bolesnego rozpierania dziąseł każdego poranka już zdążyłam się przyzwyczaić, zaraz po wyszczotkowaniu zębów wjeżdżała ziołowa guma i po kilku ruchach szczęki dyskomfort całkowicie ustawał. Tym razem zbudziłam się z poczuciem czegoś niedokończonego, czegoś, co było cholernie ważne, a ja o tym zapomniałam. Towarzyszył temu podobny uścisk w żołądku, jak w trakcie koszmarów, kiedy to we śnie wkraczałam na scenę, otwierałam usta i zamierałam. W głowie miałam pustkę, a publiczność czekała. Teraz było identycznie. 

Wszystkie Ślizgonki jeszcze spały. Sapphire również, choć wskazówki na jej budziku nieubłaganie zbliżały się do punktu krytycznego. Nie byłam typem osoby, która znajdowała sobie coś do roboty, kiedy zostawała sama, więc po dłuższym niż zwykle prysznicu i wyjątkowo starannym wypielęgnowaniu włosów zaczynałam się niecierpliwić, że do pobudki przyjaciółki została jeszcze godzina z hakiem. Zmarnowanie choćby minuty na naukę w pierwszy weekend semestru byłoby największym bluźnierstwem, jakie mogłam sobie wyobrazić, a nie popadłam jeszcze w stan tak wielkiej desperacji, by sięgnąć po którąś z napoczętych książek Livii. Postanowiłam zaryzykować i wybrać się na błonia poćwiczyć. Zwykle robiłam to wiosną i wczesnym latem, zanim zaczynała się egzaminowa gorączka, ale liczyłam, że jeden względnie pogodny dzień i szczypta słońca wystarczyły, aby ścieżki trochę stwardniały i dało się po nich biegać. 

Nie przepadałam za sportem, którego nie można było wykonywać na miotle albo przy udziale czarów, ale wiedziałam, że jeżeli chciałam pozostać w formie, musiałam się przemóc. Zresztą nie chodziło tylko o utrzymanie sprawności w powietrzu, a przede wszystkim o kondycję na scenie. Od kiedy tylko zaczęłam traktować śpiewanie „na poważnie”, tata zajął się wszystkim, łącznie z treningami, wstawaliśmy wcześniej i przed jego pracą biegaliśmy dookoła domu, a ja miałam śpiewać, śpiewać, śpiewać. Kiedy dorosłam, Sethi przestał mnie pilnować, ale w kwestii treningów nic się nie zmieniło. Przynajmniej raz w tygodniu wstawałam wcześniej albo wychodziłam na błonia późnym wieczorem i biegałam i śpiewałam, biegałam i śpiewałam, aż robiło mi się niedobrze z wyczerpania. Straciłam setki punktów przez te eskapady i zyskiwałam tyle samo, wygrywając kolejne konkursy. 

Niedziela zapowiadałam się całkiem pogodna. Co prawda ścieżki wciąż były trochę rozmoknięte i błoto pryskało na wszystkie strony, kiedy biegałam, ale słońce unosiło się nad horyzontem prawie tak śliczne, jak wczesną wiosną. Jedynie zamiast kwiatów na drzewach czerwieniły się powoli pierwsze liście. 

Początkowo wstydziłam się tych praktyk. I to nie bez powodu, bo zdarzało się, że byłam przyłapywana przez członków obcych drużyn wracających wieczorem z treningu albo przez Filcha. To drugie zwykle kończyło się szlabanem, ale nie było tak dotkliwe, jak podśmiechujki starszych uczennic i głupkowate komentarze chłopaków. Przez kilka pierwszych tygodni traktowano mnie jak naczelnego dziwaka wśród pierwszaków, no, może zaraz po Hermionie Granger. Dogryzali mi nawet niektórzy Ślizgoni z Malfoyem na czele, dopóki w grudniu nie zajęłam pierwszego miejsca w trzynastej edycji europejskiego konkursu „Czarogłos” dla dzieci. Jechałam na Boże Narodzenie jako dziwadło, wracałam jako wcielenie wszelkich cnót i ulubienica kolegów z dormitorium. Zasiliłam konto Slytherinu dwustoma punktami i już żaden Ślizgon nie śmiał się, kiedy śpiewałam, biegając po błoniach. Nawet Draco Malfoy. 

Po treningu powlokłam się prosto na śniadanie, potwornie zziajana i cała ociekająca potem. Zanim zniknęłam w Wielkiej Sali, zlikwidowałam różdżką wielkie, brązowe ślady, które zostawiłam w holu — zrobiłam to z podwójną przyjemnością, kiedy wyobraziłam sobie wytrzeszczone ślepia Filcha na widok takiej ilości błota. Pobyt w Hogwarcie ceniłam głównie za tę jedną rzecz — mogłam się naczarować do woli. 

Niedziela zleciała mi głównie na obijaniu się, pogaduszkach z kolegami z drużyny i obserwowaniu Sapphire podczas nauki. Ja kategorycznie odmówiłam sięgnięcia po jakikolwiek szkolny podręcznik, choć czekało na mnie przygotowanie „czytanki” na rosyjski. Zajrzałam co prawda do zabranej z biblioteki książeczki z zaklęciami, ale nic nie zwróciło mojej uwagi na tyle, żeby przetestować zaklęcie na kimś z dormitorium. Czułam coraz intensywniejsze szturchanie z tyłu głowy — niedziela, 22:00, urwisko nad jeziorem od strony Zakazanego Lasu. Zmieniałam zdanie co godzinę, raz drażniła mnie przyjemna ciekawość przekonać się, kto naprawdę wysłał w piątek tę podejrzanie suchą sowę, innym razem byłam pewna, że Dumbledore lub ktoś na jego polecenie postanowił zastawić na mnie pułapkę. A im bliżej dwudziestej drugiej, tym częściej i gwałtowniej wycofywałam się z poprzedniej decyzji i podejmowałam kolejną. Przemknęło mi nawet przez myśl, aby powiadomić Snape’a o liście, ale prawie natychmiast zdałam sobie sprawę z bezsensowności tego pomysłu. Równie dobrze mogłam od razu iść do Dumbledore’a i wyspowiadać się ze swojej podróży sprzed dwóch tygodni. 

I pół godziny przed ustaloną godziną zrobiłam coś głupiego i jednocześnie tak oczywistego, że nie mogłam uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadłam. Po spenetrowaniu swojej sakiewki i odkryciu, że wśród kilku sykli i sterty knutów nie odnalazłam tam żadnego galeona, pożyczyłam jedną monetę od Sapphire. Ustaliłam: reszka — grzeczne i przykładne siedzenie w dormitorium. Gęba Knota — ryzykowne włóczenie się po skraju Zakazanego Lasu. 

Czułam, jak Sapphire zezowała na mnie spode łba, pochylona nad słownikiem do niemieckiego, ale nie zwracałam na nią uwagi. Oglądałam przez chwilę monetę, zastanawiając się, co tak naprawdę bym chciała, by wypadło. W końcu rzuciłam monetą, która obróciła się kilkakrotnie w powietrzu. Reszka, Knot, reszka, Knot, reszka, Knot… Pochwyciłam ją, nim uderzyła o stół. Szybko odsunęłam rękę, kiedy galeon spoczął na brzegu mojej dłoni. 

Gęba Knota. 

Moneta zamigotała na biało w blasku oliwnej lampy. Gładkie fragmenty monety wyglądały jak płynne złoto. Coś ścisnęło mnie w podołku na ten widok, ale nie wiedziałam, czy ze strachu, czy z radości. 

Tymczasem Sapphire już nie ukrywała swojego wzroku. 

— A ty gdzie się wybierasz? — zapytała, gdy poderwałam się z miejsca i zaczęłam się pakować.  

— Na błonia. 

— Znów idziesz robić te dziwne rzeczy z bieganiem? 

— Nie wiem, kto teraz robi „dziwne rzeczy” — prychnęłam i zmierzyłam jej przybory szkolne najbardziej pogardliwym spojrzeniem, na jakie było mnie stać. — Nauka w niedzielę. En septembre. Wiesz co… ja to tu zostawię, jak będziesz szła spać, to weź mi, z łaski swojej, plecak do dormitorium. 

I poleciałam tak, jak stałam, z różdżką w jednej i papierosami w drugiej kieszeni, kompletnie zapominając o tym, żeby wziąć płaszcz czy chociaż zmienić buty. Nie martwiłam się, że ktoś mógłby mnie przyłapać — często wymykałam się wieczorami na błonia i sama otwierałam sobie zaklęciem masywne drzwi na tyle, żeby niska i bardzo chuda postać zdołała przecisnąć się przez szparę. Przeważnie udawało mi się nie natrafić na Filcha albo prefekta. Tym razem nie było inaczej. Częste latanie i walka z wiatrem dziesiątki metrów nad ziemią sprawiły, że stałam się odporna na niskie temperatury, ale teraz, kiedy słońce już dawno schowało się za horyzontem, zrobiło się naprawdę zimno. Wilgoć dodatkowo potęgowała zimno, a kiedy znalazłam się na ścieżce przecinającą rozległe błonia, moim szkolnym mundurkiem szurnął nieprzyjemny wiatr. Sam park w bezgwiezdną noc też nie prezentował się tak zachęcająco, zwłaszcza kiedy zboczyłam z głównej alejki i skręciłam w wydeptaną ścieżkę prowadzącą na skarpę. Nie miałam pojęcia, w jakiej fazie znajdował się teraz księżyc, ale nawet gdyby była pełnia, nie mogłam liczyć na ani jeden srebrny promyczek — niebo pokrywały gęste, ciężkie chmury. Chyba znów zanosiło się na deszcz. 

Nie byłam do końca pewna, czego właściwie się spodziewałam. Na granicy parku i Zakazanego Lasu trawa sięgała mi do połowy łydki i po kilku minutach takiego marszu szata w tym miejscu nasiąkła wilgocią i zrobiła się ciężka. Buty już dawno miałabym przemoczone, gdyby nie Impervius. Musiałam przyświecać sobie różdżką, żeby cokolwiek widzieć. Niebieskawy, mizerny blask rozpraszał mrok zaledwie metr przede mną, ale bałam się użyć silniejszego zaklęcia, by nie zwrócić uwagi Hagrida, gdyby z jakiegoś powodu postanowił wyjrzeć przez okno i pogapić się na ten ohydny, nieciekawy wieczór. 

Cienie uschniętych traw i badyli skakały mi pod nogami, napędzając tylko uczucie strachu. Dzięki tacie i Victorowi dorastałam w klimatach strasznych opowieści i mugolskich horrorów, dzięki czemu uodporniłam się na historyjki o demonach i żywych trupach, ale spacer po zmroku w bezksiężycową, jesienną noc suto dokarmiał wyobraźnię. Pohukiwania sów dobiegające gdzieś z lasu mroziły krew w żyłach, a leżące gdzieniegdzie wielkie liście albo widok wystających korzeni sprawiał, że w żołądku co jakiś czas coś podskakiwało. Wiatr wypłoszył z koron pobliskich drzew stado ptaków, które wzniosły się w powietrze i zniknęły w ciemności, powodując na moich plecach lodowaty dreszcz. Starałam się nie myśleć o tych wszystkich azjatyckich duchach przeciętych na pół kobiet i upiornych psach z ludzkimi zębami, ale w takich chwilach jak ta umysł podsyłał najbardziej soczyste fragmenty opowieści zakopanych głęboko w odmętach pamięci. Z dwojga złego wolałam wrócić do realnych zagrożeń — fortelu Dumbledore’a albo wścibskiego Hagrida. 

Dotarłam na miejsce napięta do granic możliwości. Skurcz w żołądku osiągnął bolesne apogeum, miałam oczy i uszy dookoła głowy, ale na miejscu nie zastałam nikogo. Kiedy przystanęłam, zrobiło się jeszcze chłodniej, więc otuliłam się szczelniej szatą i wyciągnęłam paczkę fajek, żeby zapalić. Nos zrobił mi się zimny i wilgotny, palce u stóp zdrętwiały w poprzecieranych trampkach, a wiatr dopiero zaczynał swój pokaz siły. Na wszelki wypadek zgasiłam różdżkę, tak, że teraz w mroku jedynie czerwieniejący koniec papierosa zdradzał moją obecność. Zaczęłam się niecierpliwić. Dwudziesta druga musiała już dawno wybić, a ja obejrzałam dokładnie całą skarpę i nic nie wskazywało na to, że ktoś wcześniej tu był. Trawa sterczała nietknięta niczyją stopą, nigdzie nie zauważyłam śladów błota. Zirytowana postanowiłam sobie zaczekać tutaj do końca papierosa; sterczenie na zimnie plecami do Zakazanego Lasu, mając przed sobą czarną, niepokojącą toń jeziora, nie należało do najprzyjemniejszych sposobów na spędzenie niedzielnego wieczora. 

— Panienka na kogoś czeka? 

Serce podskoczyło mi do gardła, a ja zaczerpnęłam gwałtownie powietrza, tak, że prawie połknęłam fajkę. Ochrypły głos dobiegał gdzieś zza moich pleców, ale kiedy się odwróciłam, nie spostrzegłam nikogo. Błyskawicznie zapaliłam różdżkę; pomiędzy drzewami spostrzegłam bardzo niemal wtopiony w gęste zarośla niewyraźny kształt mężczyzny. Przeciętnego wzrostu i sylwetki, długowłosy lub w kapturze. Głos, którym przemówił, choć niski, ani trochę nie przypominał młodego, przyjemnego głosu Barty’ego Croucha, jaki zapamiętałam z tamtego wieczora. 

— Uczniom nie wolno opuszczać zamku o tej porze — kontynuował przybyły i postąpił krok naprzód. Zamarłam, a głos uwiązł mi w gardle, kiedy w niedużą plamę światła wkroczył tajemniczo uśmiechnięty Alastor Moody. Zacmokał karcąco. — I ten papieros… Muszę o tym zameldować profesorowi Snape’owi. Albo Dumbledore’owi, pewno nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, jak jego uczniowie łamią jego zasady… i to w tak niebezpiecznych czasach… 

Wykonał ruch, jakby chciał zrobić jeszcze jeden krok i chwycić mnie za ramię, a ja nawet się nie zastanawiałam. Odskoczyłam przerażona, nie patrząc, czy wpadnę do wody, czy zostanie mi jeszcze pod stopami kilka centymetrów ziemi. Nie zostało, ale nie runęłam w lodowatą otchłań — zawisłam w powietrzu jakieś półtora metra nad jeziorem, w bezpiecznej odległości od Moody’ego. W głowie miałam pustkę, zero wymówek, zero gotowych rozwiązań. Jak się dowiedział? Dlaczego akurat on? Czy to wszystko zostało od początku ukartowane? Nie było żadnego Barty’ego, żadnego Czarnego Pana, nic poza pięknie urządzoną iluzją? Wiedziałam jedno — zostało mi kłamać w żywe oczy. 

— Proszę nie podchodzić — wyrzuciłam z siebie niskim z przerażenia głosem. Uniosłam różdżkę wyżej, a jej światło odbiło się w jego szalonym oku. — Niech pan… niech pan tylko spróbuje mnie dotknąć… będę krzyczeć i powiem wszystkim, że chciał mnie pan napaść… 

Spodziewałam się, że wyciągnie różdżkę, żeby ściągnąć mnie z powrotem na ziemię, ale on podparł się rękami pod boki i zaczął rechotać. Ale nie był to śmiech pogardliwy czy złowróżbny. Brzmiał raczej jak śmiech osoby, która usłyszała właśnie bardzo dobry dowcip, co jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu. A co, jeśli eks-auror wytropił młodego Croucha… jakimś cudem wyśledził, skąd przyleciała sowa, zamordował Barty’ego i teraz miał zamiar zabić mnie? Zaczęłam się dyskretnie rozglądać, przewracając oczami na prawo i lewo, ale nie widziałam nic prócz ciemności. Zrobiło mi się niedobrze ze strachu. Przez głowę przeleciała pewna myśl… 

Być może miałam dość siły, żeby Avada kedavra zadziałała… albo zęby zrobiły się dostatecznie ostre… 

Nigdy dotąd nie zastanawiałam się nad tym, czy potrafiłabym odebrać komuś życie. Osobiście, własnymi rękami. Ale nigdy nie zakładałam, że znajdę się w takiej sytuacji, kiedy to moje życie będzie zagrożone. 

A Moody nadal się śmiał. 

— A może to panienka coś z kimś knuje? — zapytał, na co natychmiast potrząsnęłam głową. 

— Wyszłam na spacer. Może pan zapytać Filcha, mam za to pełno szlabanów… Moja przyjaciółka wie, że wyszłam tylko na papierosa… będzie się martwić, że tak długo mnie nie ma… 

— Myślę, że kręcisz, Serpens. Panna Kiler nie ma pojęcia, dokąd wyszłaś — rzekł i sekundę później uśmiech zgasł na jego pobliźnionych ustach. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął różdżkę, ale nie uniósł jej jak do ataku. — Nikt nie wie, że tu jesteś. Poza mną i „B”. 

O ile wcześniej byłam sparaliżowana strachem, na te słowa zrobiło mi się słabo. Serce miałam wysoko w gardle, palce ugniatały różdżkę, ale wiedziałam, że każde zaklęcie, które przychodziło mi na myśl, eks-auror odbije w mig i skontruje mnie dziesięć razy mocniejszą i straszniejszą klątwą. Jedyne, co mogłam zrobić, to mieć nadzieję, że Hagrid faktycznie postanowi wyjrzeć przez okno. I uzna, że Szalonooki ostatecznie postradał zmysły. 

— Dumbledore do reszty zgłupiał, że wpuścił do szkoły takiego wariata — warknęłam tak zajadle, na ile pozwalało mi zaciśnięte ze strachu gardło. — Nauczyciel ma chronić uczniów… a nie grozić im różdżką…! 

— O tak, Dumbledore nie zdaje sobie sprawy, JAKIEGO wariata wpuścił do Hogwartu. 

Przeszył mnie lodowaty dreszcz przerażenia na dźwięk tych słów. Zdrowe oko wpatrywało się we mnie z takim głodem, z tak mściwą zapalczywością, że nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę Moody stał przede mną i snuł te niedwuznaczne sugestie. Tym razem uniósł różdżkę, ale jej końcem zatoczył sobie nad głową szerokie koło, z samej różdżki trysnął jakiś płyn i oblał Szalonookiego calutkiego od cebulek włosów po czubek buta. Zaczęło się dziać coś, czego jeszcze nigdy dotąd nie widziałam. Twarz, olbrzymie dłonie, wszystko, co nie znajdowało się pod szatami, spłynęło i zniknęło w trawie, jakby pokiereszowana gęba, pochylone plecy, kikut, burza siwych włosów nigdy nie istniały, odpadła sztuczna noga z pazurami i szalone oko, na jego miejscu pojawiło się nowe — młode i jasne. Postać wyprostowała się i wypełniła ubrania Moody’ego, ale przede mną na skraju zbocza nie stał Moody. 

— Jak… to ty? — wyrzuciłam z siebie. Podleciałam ciut bliżej, aby przyjrzeć się wysokiemu, jasnowłosemu czarodziejowi, ale ten bardzo szybko uniósł rękę w obronnym geście. 

— To ja — odparł cichym, miękkim głosem. — Zgaś, proszę, różdżkę. AŻ TAK nie powinienem się ujawniać. 

Natychmiast cofnęłam zaklęcie i znów zapanowała idealna ciemność. Wbiłam wzrok w miejsce, w którym stał mężczyzna, ale nie spostrzegłam nic, nawet zarysu sylwetki. Ogarnął mnie niepokój spowodowany bezwładnym lewitowaniem nad czarną taflą jeziora nieznanej głębokości, ale wciąż nie byłam pewna, czy mogłam bezpiecznie wylądować przed tym człowiekiem, nie widząc go. 

— Pourquoi as-tu fait ça? — zapytałam. 

— Bo byś nie uwierzyła. 

— Skąd mam wiedzieć, że nie jesteś Moodym, który zamordował Barty’ego i teraz się pod niego podszywa? 

Znów usłyszałam śmiech, ale tym razem cichy, przyjemnie melodyjny, całkowicie inny od tego ordynarnego rechotu starego eks-aurora. 

— Podszywanie się to moja specjalność, Moody raczej użyłby zaklęcia. I żaden z niego poliglota — rozległo się z ciemności, ale nie odpowiadałam, więc mężczyzna cierpliwie kontynuował: — Wskazałem ci fortepian, na którym grałaś dla naszego pana. 

Coś przewróciło mi się w żołądku na te słowa. Wiatr szarpał nasiąkniętą wilgocią szatę, tańczył we włosach, ale ogarnęło mnie niespodziewane gorąco. Jak najszybciej doleciałam do skarpy, wymacałam stopą twardy grunt i wylądowałam ciężko na ziemi. Kolana tak mi zmiękły, że musiałam usiąść na trawie. Nadal nic nie mówiłam, ale rodzaj ciszy musiał dać znać Crouchowi, że mu uwierzyłam, bo usłyszałam jego głos znacznie niżej, prawie nad głową. 

— Nie pójdziesz z tym do Snape’a, jeśli teraz cię dotknę? 

— Nie — udało mi się wykrztusić. 

Usłyszałam, jak spoczął obok mnie, rozległ się szelest i coś ciężkiego i nagrzanego okryło moje plecy i ramiona. Przesunęłam ukradkiem dłonią po grubej, skórzanej powierzchni pełnej kieszeni i poznałam w niej płaszcz Moody’ego. Zrobiło mi się ciepło nie tylko na ciele. Siedzieliśmy tak w milczeniu przez dłuższą chwilę. Ogarnęło mnie poczucie przytłaczającej derealizacji, jakby to wszystko nie działo się naprawdę i dotyczyło kogoś innego. Od kiedy dostałam sowę od „B”, nie zadałam sobie trudu, aby chociaż spróbować wyobrazić sobie to spotkanie. A może bałam się cokolwiek sobie wyobrażać? Mimo że widzieliśmy się dopiero drugi raz, czułam, że mogłam Crouchowi zaufać. Powiedziałam mu, że tego nie rozumiem, licząc na jakieś wyjaśnienie, ale spotkał mnie zawód. 

— Ja też nie mam pojęcia, do czego to wszystko ma zmierzać — odparł bezbarwnym, lekko zadumanym głosem. Mój wzrok przyzwyczaił się już do ciemności i byłam w stanie dostrzec łagodny profil jego twarzy, długie ramiona oparte na kolanach i zbyt obszerną szatę Moody’ego. — Ja mam swoje zadanie, które muszę wykonać. Ale nie wiem, gdzie ty… gdzie i dlaczego ty jesteś w tym wszystkim. Dlaczego on ci ufa, chociaż jesteś jeszcze dzieckiem. Ale czym są nasze rozumy przy jego… Być może nie musimy rozumieć, tylko ufać. Masz. Ja tylko przekazuję. 

Sięgnął ręką do kieszeni szaty i wyciągnął z niej małą, niezaadresowaną kopertę. Przyjęłam ją i pomacałam — wewnątrz musiał znajdować się liścik, ale niezbyt długi, bo papier był cieniutki, prawie niewyczuwalny. Dziwna mieszanina więzi i nadziei rozgrzała mi serce, tak, że uniosłam kopertę do ust i ucałowałam pergamin. Nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie uśmiechnąć. 

— Myślisz, że to jakieś zadanie bojowe? — zapytałam, ale Barty nie pociągnął żartu. 

— Myślę, że to coś, co dotyczy ciebie i naszego pana, skoro nakazał przekazać list bezpośrednio tobie — odparł rzeczowo. — Teraz już wiesz, że to ja jestem Moodym. 

— Jak…? 

— Nie teraz. Miałem tylko dostarczyć list i dać znać, gdzie jestem. To, jak uniosłaś się nad wodą, było imponujące… Rozumiem, że równie dobrze potrafisz utrzymać barierę… 

— Potrafię, potrafię — przerwałam mu i uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, aby go w tym utwierdzić, ale z surowej, niemal beznamiętnej twarzy sceptycyzm bił aż nazbyt otwarcie. — Nie musisz się z tym zgadzać, musisz mu zaufać, tu comprends? 

Nie byłam pewna, czy uwierzył. Ale musiał to przyjąć. Nie miał wyjścia. Oddałam mu płaszcz, podziękowałam za list i odeszłam jako pierwsza, by Crouch mógł spokojnie przeistoczyć się z powrotem w eks-aurora. Nie pożegnałam się. Wyglądało na to, że mieliśmy widywać się częściej, skoro najwyraźniej Dumbledore zatrudnił fałszywego Moody’ego. Nie chciałam się nad tym głębiej zastanawiać. Miałam list schowany bezpiecznie pod szatą. Póki co nie potrzebowałam niczego więcej. 

Żałowałam, że nie miałam zegarka. Jak dużo czasu minęło, od kiedy zostawiłam Sapphire w dormitorium? Podejrzanie dużo? Na wszelki wypadek zwolniłam, licząc, że przychodząc później, nie zastanę przyjaciółki w salonie i uniknę jej męczącego wypytywania. Wślizgnęłam się ostrożnie przez szparę w drzwiach wejściowych i rozejrzałam się; w holu panowała ciemność miejscami rozpraszana przez delikatnie połyskującą postać Krwawego Barona unoszącego się wysoko nad balustradą. Duch nie zwrócił na mnie uwagi nawet w momencie, gdy zamknęłam za sobą drzwi dużo głośniej, niż planowałam, ale na wszelki wypadek błyskawicznie przecięłam salę wejściową i zbiegłam stromymi schodkami prosto do lochu. Dźwięki z holu bez wątpienia ściągną Filcha, a ja nie chciałam znaleźć się w zasięgu wrażliwego nosa Pani Norris. Zanim tajne przejście za ścianą odsunęło się na tyle, bym mogła wejść na mały, ciasny korytarzyk, do moich uszu dobiegły odgłosy dobrej zabawy. Muzyka, śmiechy, przekleństwa i co jakiś czas małe eksplozje. Do niewielkiej grupki grającej jak do wieczór w Gargulki dołączyli inni Ślizgoni i teraz pół dormitorium rzucało kolorowymi kulkami, aż powietrze zrobiło się siwe i gryzło w oczy. Omiotłam wzrokiem salon i spostrzegłam Sapphire siedzącą tam, gdzie ją zostawiłam, z tą samą książką i w jednakowej pozycji, jakbym wyszła na dziesięć minut. Mój wzrok powędrował w stronę ciężkiego zegara nad kominkiem — dwudziesta trzecia piętnaście. Niezbyt asertywnie zignorowałam skurcz w żołądku i ruszyłam w jej stronę. Sapphire podniosła głowę i spojrzała na mnie w sposób godny Filcha. 

— I jak? 

— Zimno — odparłam krótko i spoczęłam z westchnieniem w fotelu zajmowanym przez plecak i torbę z naszywkami. 

Świdrujący wzrok przyjaciółki sprawił, że miejsce pod szatą, w którym spoczywał ukryty list, zaczęło podszczypywać, ale wytrzymałam to i uwagę Kiler na powrót pochłonęło repetytorium do języka niemieckiego. 

— Szkoda — mruknęła po chwili zwodniczo grzecznym, słodkim głosikiem. — Myślała, że chociaż mnie powiesz. 

Poczułam gorąco oblewające mi twarz. A co, jeśli Crouch się pomylił i o ich planie wiedziało więcej osób? W końcu państwo Kiler mieli swoją mroczną przeszłość… Ale żeby Sapphire…? 

— O czym? — zapytałam ze ściśniętym gardłem, nagle bardzo zainteresowana swoimi paznokciami. 

— O nim. Możesz innym wciskać te kity o bieganiu po dwudziestej drugiej, ale nie mnie. Byłaś na schadzce, przyznaj się. 

— Na czym? — Zaśmiałam się nerwowo i już wiedziałam, że tym samym utwierdziłam ją w tych teoriach, bo wydęła usta. — Nie żyjemy w Osiemnastym Wieku… 

— Dobrze, w takim razie miałaś randkę — przerwała mi zapalczywie, nieco wyprowadzona z równowagi, a repetytorium zsunęło się z jej kolan i niezauważone wylądowało na podłodze. — Z jakiego jest domu? Pewnie jakiś gracz? Ooo, zakazana miłość członków rywalizujących ze sobą zespołów: przebojowej Ślizgonki i przystojnego Gryfona! 

Początkowo trochę mi ulżyło, ale te dywagacje zaszły za daleko; oblał mnie lodowaty pot na samą myśl, że ktoś mógłby to podchwycić i zacząć węszyć. I zamiast zakazanego romansu członków szkolnej drużyny quidditcha odkryłby zmartwychwstałego śmierciożercę ukrywającego się w skórze Moody’ego i mnie zamieszaną w to wszystko. 

— Zamknij się, jeszcze ktoś usłyszy — warknęłam i zerknęłam automatycznie na gargulkowe towarzystwo. — Calme-toi, n’en fais pas tout un drame. Nie wiem, czy to wystarczająco poważne, żeby się tym chwalić… Jak się upewnię, to dowiesz się pierwsza, d’accord? Zostaw już ten niemiecki, zagrajmy w warcaby. 

Zgodziła się, ale oczy wciąż jej błyszczały, jakby sama odkryła jakąś wielką tajemnicę. Raz-dwa przyniosłam z kufra planszę i rozstawiłam pionki; w szkole mało kto chciał ze mną grać. Niektórzy z politowaniem patrzyli znad swoich szachownic na moje warcaby, dla innych było zbyt mało eksplozji i cuchnącego gazu strzelającego prosto w twarz. 

— W tym tygodniu ma być pierwszy trening drużyny — odezwała się Sapphire po jakimś kwadransie, pędząc jak na złamanie karku po drugą królówkę. — Jak będzie pogoda. Słyszałam, jak Malfoy się podniecał. 

— Mhm, wiem — mruknęłam i zbiłam jej pionka, niwecząc trud ostatnich kilku minut. Westchnęłam ciężko. Przez dłuższą chwilę gryzłam się z przyznaniem tego na głos, ale uznałam, że dłuższe oszukiwanie siebie nie miało na dłuższą metę większego sensu. Chciałam być w drużynie. — Trochę… żałuję, że tak pchop… pochopnie zrezygnowałam z grania. 

Na twarzy Sapphire pojawił się entuzjastyczny rumieniec, ale przełknęła dalszą część wymyślonej historii o „przebojowej Ślizgonce i przystojnym Gryfonie”, w zamian za to pociągnęła znienawidzony przez siebie temat quidditcha. 

— Nie możesz wrócić? Flint przyjmie cię z otwartymi ramionami. 

— Nie ma sensu. Mleko się rozlało — odparłam, kręcąc głową. Zbiłam dwa czarne pionki za jednym zamachem i zdobyłam następną królówkę. — Może faktycznie w tym roku trochę przysiądę do nauki… Ale będę się starać w przyszłym roku, Flint i tak kończy szkołę, będziemy potrzebowali ścigającego… 

— O ile nie będzie musiał znów powtarzać klasy — wtrąciła Kiler. 

Pierwsza rozgrywka zakończyła się sromotną porażką Sapphire, podobnie druga i trzecia, ale za czwartą pozwoliłam przyjaciółce wygrać. W ciągu godziny salon coraz bardziej się wyludniał, aż opustoszał prawie całkowicie, kiedy zaczęłyśmy się pakować. Ostatni śmiałkowie dzielnie młócili w Gargulki, a na kanapie w głębi dormitorium przysnął Lucjan Bole. Spodziewałam się, że w sypialni będzie panował rozgardiasz, ale okazało się, że wszystkie dziewczyny już spały; obie z Sapphire zakradłyśmy się cicho do swoich łóżek, Kiler wyciągnęła ze skrzyni pasiastą koszulkę nocną i zajęła łazienkę, ja uklękłam przy swojej szafce nocnej i wyciągnęłam spod szaty list. Uniosłam kopertę do oczu jak coś kruchego i drogocennego. Ot, zwyczajna, zżółknięta koperta, jakich pełno było na pocztach i w sklepach papierniczych. Żadnego adresu, imienia, nazwiska. Niczego. Ręce aż mnie świerzbiły, aby rozerwać pergamin, ale szybko rozchyliłam kotary i wsunęłam list pod poduszkę. Musiałam się z tym przespać. 

 

~*~

 

Powolutku idę do przodu z betowaniem. Pewnie przez najbliższe tygodnie znów będę miała trochę przestoju, ponieważ lista wykazuje, że czas poświęcić trochę uwagi innym opowiadaniom, ale nie potrwa to długo. Chyba.

41 komentarzy:

  1. Maggia94
    1 sierpnia 2008 o 11:30

    Swietne naprawde masz talent do pisania opowiadan. Opo. cudne pozdrawiam Maggia94.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. ~dream
    1 sierpnia 2008 o 11:36

    o jaaaaaaa… xDczekam na na kolejne rozdzialy =)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 sierpnia 2008 o 12:07
      Na pewno Cię poinformuję, w końcy czym jest życie bez SPAMÓW xD

      Usuń
  3. ~emily humpber
    1 sierpnia 2008 o 11:58

    Supeer rozdział xD czekam na next xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 sierpnia 2008 o 12:07
      Jutro albo 3 sierpnia będzie, zależy, czy z tego upału mi komp nie padnie. xD

      Usuń
  4. ~DJ
    1 sierpnia 2008 o 14:10

    Witch jest dla nastolatek, jakbyś nie wiedział/ała, tylko, że w Polsce tak wydaja tak to czasopismo, bo nie wiedzą, ze witch to nastolatki, apo za tym mam 13 lat !!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 sierpnia 2008 o 22:26
      Ehm, ja napisałam, że nic mi do tego, a skomentowałam z czystej uprzejmości. No, ale żeby tak się wydzierać… ehm, nienormalne… chcę być miła, ale nie dam też po sobie deptać xD

      Usuń
  5. danny_saucedo@vp.pl
    1 sierpnia 2008 o 14:13

    68 komci

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. danny_saucedo@vp.pl
      1 sierpnia 2008 o 14:15

      68

      Usuń
    2. danny_saucedo@vp.pl
      1 sierpnia 2008 o 14:15

      68

      Usuń
    3. danny_saucedo@vp.pl
      1 sierpnia 2008 o 14:15

      68

      Usuń
    4. danny_saucedo@vp.pl
      1 sierpnia 2008 o 14:15

      68

      Usuń
  6. ~Brooke Davis
    1 sierpnia 2008 o 14:41

    Błagam pisz syzbko next!!! Jaki Malfoy jest cudowny;];] Czekam http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 sierpnia 2008 o 22:24
      Taak, Malfoy jest OK, też tak uważam xD

      Usuń
  7. ~DiabeLna_KsiezniCzka
    1 sierpnia 2008 o 14:52

    OoooOooo świetnie…Zapraszam na http://www.piekne-jest-to-co-podoba-sie-calkiem-bezinteresownie.blog.onet.plwww.moj-wlasny-prozny-cien.blog.onet.plwww.mroczna-ksiega-milosci.blog.onet.plMoże będziemy się wymieniać komciami??Moje GG:5571558

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 sierpnia 2008 o 22:23
      Dziękuję, wpadnę i się odezwę xD

      Usuń
  8. ~Gonia
    1 sierpnia 2008 o 15:29

    Hej :) Pierwsze wrażenie bloga? Spoko, choć ten zielony troszkę dziwny :P ale nawet nie najgorszy ;) Blog jest prosty, nie nawalony wszystkim po kolei i to mi się podoba… co do opowiadania, to jeszcze nie wiem, nie czytałam, ale zamierzam, tylko w tej chwili czytam coś innego, a nie lubię mieszać opowieści, więc jak skończę tamto, to przeczytam twoje ;) Ale wydaje się w porządku, więc na pewno wpadkę i jeszcze zostawię opinię. Nie mam nic przeciwko spamom, jeżeli są sensowne, czyli najpierw zawierają opinię o moim blogu. Rozumiem że ludzie muszą się reklamować, sama kiedyś to robiłam (teraz już nie, po prostu zostawiam swój adres bloga) i rozumiem powody :P No więc… życzę wszystkiego naj :) http://www.dramione-draco-i-hermione.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 sierpnia 2008 o 22:20
      Oh, danke ! Dodam Cię do linków xD

      Usuń
  9. Gryffonka
    1 sierpnia 2008 o 19:01

    Miesiąc i TYLKO 10 rozdziałów? To miał być sarkazm? xD Dziewczyno masz talent – tyle Ci powiem xD Musze się zagłębić w fabułę, ale jak na razie jest po prostu… no, bosko xD Pozdrawiam ^^PS. U mnie na Opowiesc-Gryffonki jest new nota xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 sierpnia 2008 o 22:18
      Pochlebiasz mi xD zaraz zobaczę na Twojego bloga xD

      Usuń
  10. ~Olka
    1 sierpnia 2008 o 19:17

    ale masz wyobraźnię………ładne opowiadanie…..nie myślałam że będzie takie zakończenie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1 sierpnia 2008 o 22:18
      Nom, ja to planowałam, a raczej musiałam jakoś to przerwać xD

      Usuń
  11. Erini_Gonal
    2 sierpnia 2008 o 13:27

    10 rozdział? ja tu widzę już 11 xD. dzięki za powiadomienie, u mnie też jest nius. http://www.feeling-empty.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 2 sierpnia 2008 o 19:51
      Szybko notki piszę, a pewnie odebrałaś komcia później xD

      Usuń
  12. ~roxi:*
    2 sierpnia 2008 o 17:24

    Hey masz swietnego bloga bardzo mi sie podoba, jak znajde chwilke czasu przeczytam wszystkie notki, a teraz chciałam ci podziekować za komcia na moim blogu z opowiadaniem, bardzo wazne sa dla mnie kometarze dlatego dziekuje, i zapraszam serdecznie moze jeszcze kiedys wpadniesz. przeprowadzka-do-magdeburga.blog.onet.pl pozdrawiam gorąco:*

    OdpowiedzUsuń
  13. ~Gabika138
    2 sierpnia 2008 o 19:07

    hej, naprawde spoko blog. podziwiam cie, ze chce ci sie tak czesto pisac notki, nie to co mnie ;) http://www.violet-riddle.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 2 sierpnia 2008 o 19:50
      W końcu tylko granie w tibię i pisanie opków mi zostało, jak siedzę na kompie. A jak przyjdzie rok szkolny, to już nie będę miała tyle czasu, więc wykożystuję czas xD

      Usuń
  14. ~Cam.
    2 sierpnia 2008 o 19:59

    Hej! Notka super :) Czyżby Malfoy się zakochał? Mam nadzieję, że sobie nie robi jaj z siostrzenicy Lorda :) Pozdrawiam i czekam na newsa :* cameron-riddle

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 2 sierpnia 2008 o 20:02
      Wiesz, Malfoy w książce Rowling to tylko podrywacz, ale ja zabardzo lubię Śmierciożerców, więc możę go jeszcze zmienię xD a może tylko chce wykożystać sławną skillmag ? ? ? xD

      Usuń
  15. ~pyska_ab serduszko
    2 sierpnia 2008 o 21:04

    masz talenta xD buziaki:*

    OdpowiedzUsuń
  16. mgi18@onet.eu
    2 sierpnia 2008 o 21:05

    Wspaniałe opowiadanie ;)Masz szanse wygrac duzy konkurs zglos sie nie pożałujesz : http://animesmanga.blog.onet.pl/2,ID332331078,index.html

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 sierpnia 2008 o 18:00
      Oki, jak znajdę trochę czasu, to wpadnę xD

      Usuń
  17. ~Cameron Riddle
    3 sierpnia 2008 o 17:42

    Ja uwielbiam wstawać o 8 xD Ale ja najpóźniej chodzę spać o 23:30 :) A Draco nie jest podrywaczem, bo to w końcu mój [i tylko mój] Draco xD Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 3 sierpnia 2008 o 17:59
      Dracona sobie weź, ale za to Voldie jest mój [i tylko mój]. No co, może nie mam najlepszego gustu, ale mnie kręcą ciemne charaktery [ale bez przesady xD]. Nieno, Voldie jest kochany, to jego avada kedavra jest słodkie xD

      Usuń
  18. Brillen
    7 września 2008 o 18:35

    O shit!Rozdział boski!Draco jak zawsze uwodzicielski:) A po h** tam Potter?Facet zepsół cały efekt tej sceny xD A buu…Masz być z czego dumna moja droga:):*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 września 2008 o 17:48
      Nom, musiał jakoś zakłucić tą scenę, bo przecież to Potter. Zawsze węszy i wtyka nos we wszystkie sprawy xD

      Usuń
  19. ~Elena
    22 grudnia 2009 o 14:27

    O ja cie.Ale numer,ciekawe co na to Potter powie.

    OdpowiedzUsuń
  20. ~crarveNek
    5 stycznia 2014 o 02:27

    Super blog czekam na dalsza aktywnosc i jeżeli szukasz zegarek meski sportowy
    zapraszam na okazika :-)

    OdpowiedzUsuń