Jak najszybciej odbębniłam
wizytę u pani Pomfrey i od razu pobiegłam do Wielkiej Sali na śniadanie.
Sapphire już jadła i właśnie przekomarzała się z Malfoyem, kiedy zajęłam wolne
miejsce naprzeciwko przyjaciółki. Akurat zdążyłam na poranną pocztę.
Zaczarowane niebo sygnalizowało, że deszcz ustał, ale nocna ulewa nie
oszczędziła sów, bo wszystkie wleciały szaro-burą chmarą, pryskając na nas wodą
i mokrymi piórami. Obie z Sapphire rzuciłyśmy się, aby zasłonić rękami nasze
talerze; siedząca tuż obok Pansy nie zdążyła — w jej owsiance
wylądował wilgotny Prorok Codzienny i
brązowa, nakrapiana lotka.
Spodziewałam się, że
odpowiedź od rodziców przyjdzie szybko, może nawet następnego dnia, dlatego nie
zdziwił mnie list zaadresowany do mnie. Zdumiałam się dopiero na widok sowy,
która go przyniosła. Nie należała ani do Ghostów, ani do Skalskich, od których
czasami mama pożyczała starą sowę śnieżną, kiedy nasza domowa znajdowała się
gdzieś dalej w trasie. Ta, która przede mną wylądowała, była wielka i bura, z
jakąś metalową obrączką dookoła nogi, jakie widywałam w szkole lub na poczcie.
Ptak wręczył kopertę i prawie natychmiast odleciał, strzeliwszy mnie w twarz wielkim
skrzydłem. Zaskoczona obejrzałam gruby, żółtawy papier — nigdzie nie
było nadawcy, na środku widniało ładnymi literami tylko jedno słowo. Sophie. Ponadto koperta wyglądała na
nienaruszoną, żadnych zagięć, plam, najmniejszego śladu deszczu, co mogło
oznaczać, że albo ktoś rzucił na nią ochronne zaklęcie, albo nadawcą był ktoś
ze szkoły. Łypnęłam podejrzliwie na Dracona, który akurat otwierał przy stole
paczkę z kawałkiem domowej szarlotki. Od razu przyszło mi do głowy, że Flint
wygadał się przed Malfoyem z tego, o czym rozmawialiśmy przed testami. Albo
tamten sam nas podsłuchał i teraz próbował się mścić? Możliwie jak najdyskretniej
uniosłam kopertę do nosa i powąchałam, ale nie wyczułam łajnobomby. Pomacałam.
Wyglądało na to, że w środku znajdował się list i nie zapowiadało się, aby był
to wyjec. Ostrożnie rozerwałam papier i zajrzałam do środka — na dnie
koperty leżała całkiem niewinnie wyglądająca pergaminowa karteczka. To nie był
żaden list. Raczej krótka, bezosobowa informacja. Bez żadnej daty, eleganckiego
wstępu i form grzecznościowych.
Niedziela,
22:00, urwisko nad jeziorem od strony Zakazanego Lasu.
B
Tak enigmatyczna, jak
tylko się dało. Zapewne znałam mnóstwo osób, które mogłyby chcieć się ze mną
spotkać i ich imię lub nazwisko zaczynałoby się na literę B, ale pewnie gdybym zaczęła teraz wytężać pamięć, nikt taki nie
przyszedłby mi na myśl. Na właściwy trop naprowadziło mnie coś innego.
Wyjątkowo ładne, kształtne pismo. Pismo, które już widziała i próbkę czegoś
podobnego trzymałam ukrytą głęboko na dnie kufra. Uśmiechnęłam się lekko,
wsuwając z powrotem świstek do koperty. W środku aż mnie skręcało, żeby jak
najszybciej porównać te dwie wiadomości.
— Od
kogo? — zapytała bez większego zainteresowania Sapphire, zajęta
przeglądaniem swojego Proroka.
— Etam, jakaś prośba
o autograf — mruknęłam.
— Tak,
jasne — wtrąciła się Pansy tym swoim ironicznym, kąśliwym
tonem. — Patrz, jaka zadowolona… to pewnie od jakiegoś cichego
wielbiciela.
Chłopcy zajmujący miejsca
z jednej i drugiej strony zaczęli rechotać i strzelać oczami. Zabini wydał z
siebie niskie, przeciągłe buczenie. Rzuciłam mu pogardliwe spojrzenie, choć
kąciki ust wciąż miałam lekko uniesione; tematyka damsko-męska wciąż była w
naszej klasie powodem do głupkowatych żartów i chichotów, zwłaszcza wśród
chłopców, ale doskonale wiedziałam, który wodził rozmarzonym wzrokiem za którą
koleżanką.
— A jak ci idą twoje zaloty? — zapytałam,
sugestywnie łypiąc na Malfoya.
To zamknęło Pansy usta na
resztę śniadania, a lekko wybiło Sapphire z równowagi.
— I co z tym
zrobisz? — zapytała nieco poirytowanym tonem. Nie przestawała
miażdżyć widelcem swojej jajecznicy.
— Nic — odparłam,
wzruszając ramionami. — Moja umowa z tatą się nie zmieniła. W szkole
mam się zajmować szkołą, a resztę zostawić jemu.
Kiler nawet nie podniosła
oczu, ale upewniłam się, by wsunąć kopertę do plecaka tak dyskretnie, jak tylko
się dało.
Względnie ładna pogoda
przyciągała jak magnes. Korytarze niemal całkowicie opustoszały, jedni wybrali
się do biblioteki, mniej ambitni zostali w salonie, ale zdecydowana większość
postanowiła zawalczyć z błotem i kałużami podczas spaceru po szkolnych
błoniach. Celowo umówiłam się z bratem i Trójcą na boisku dopiero w okolicach
południa. Zależało mi, żeby trochę porzucać, ale najbardziej chciałam się
pochwalić postępami, jakie poczyniłam w lataniu podczas wakacji.
Zaraz po śniadaniu
pobiegłam prosto do dormitorium. W takich momentach obecność Sapphire ciążyła
mi. Kiler była wścibska, interesowała się prywatnymi sprawami kolegów ot tak,
dla samego zaspokojenia ciekawości. Nie po to, aby im doradzić. Ani nawet nie z
chęci wyśmiania jak Pansy. Właściwie nie widziałam w tym niczego złego, ja
również plotkowałam i czasami dawałam się na tym złapać. Ale w uporze Sapphire
było coś, co momentami działało mi na nerwy. Nie potrafiłam sobie przypomnieć,
jak funkcjonowała nasza przyjaźń, zanim pojawiła się w niej Darla. I wieczne wiercenie
dziury w brzuchu, natarczywe pytania „Dokąd idziesz?”, „Kiedy wrócisz?”, „Przestań
palić, chcesz się uzależnić?” powodowały we mnie absurdalne uczucie
obrzydzenia. Jednocześnie panicznie bałam się ją stracić, pragnęłam, by między
nami było jak dawniej, ale nie mogłam znieść bliskości, jaką Sapphire
narzucała. Być może nieświadomie? Próbowałam sobie tłumaczyć, że taki znalazła
sposób na radzenie sobie ze śmiercią Darli… ale przecież ona zawsze tak się
zachowywała. Od zawsze chciała wiedzieć wszystko o wszystkich, tylko wtedy to
nie ja musiałam ją spławiać. Z naszej dwójki to Darla była tą asertywną, tą
uprzejmą, która potrafiła powiedzieć „spierdalaj” w sposób budzący dreszcze na
myśl o ekscytującej podróży. Anielska twarzyczka skrywała oblicze urodzonej
manipulatorki. Ja tego nie umiałam. A wiedziałam, że będę musiała się nauczyć,
jeżeli chciałam utrzymać tę korespondencję w tajemnicy.
Całe szczęście w drodze do
lochów zaczepiła nas Hermiona, grzechocząc radośnie kolorową puszką i biegnąc w
podskokach prosto na Sapphire. Ulotniłam się w mgnieniu oka z obawy, że Granger
znów zacznie naciskać na przystąpienie do Stowarzyszenia Ochrony Wesz i
Skrzatów Domowych. Brzydka, niechlujnie wykonana przypinka z kompromitującym
napisem nie była warta jednej trzeciej zawartości mojej sakiewki. I nie
zapowiadało się, abym w najbliższym czasie miała się niespodziewanie
wzbogacić.
Zarówno w lochu, jak i w
sypialni czwartoklasistek nie spotkałam żywej duszy. Kilku starszych Ślizgonów
okupowało najlepsze miejsca przed kominkiem, ale żaden nie zwrócił na mnie
uwagi, kiedy przechodziłam przez salon. Supeł w żołądku, który zaciskał się i
rozluźniał przez całe śniadanie, boleśnie stwardniał i ani drgnął, kiedy
zanurkowałam w kufrze i zaczęłam przewalać jego zawartość. Nie byłam
bałaganiarą i z racji wielkości swojego pokoju posiadałam niewiele rzeczy, ale
na dnie skrzyni znajdowała się garść przedmiotów, które wylądowały tam na
samiutkim początku pierwszej klasy i nie zapowiadało się, że ujrzą światło
dzienne przed owutemami. Właśnie tam między zapasowymi rajstopami, końcówkami
rolek pergaminu, starymi ściągami, zbyt małymi skarpetami i notatkami „na
wszelki wypadek” w jednej z książek, którą napoczęłam wieki temu i nie miałam
zamiaru oddawać jej siostrze leżała wciśnięta karteczka z inicjałami BC i trzy listy od Syriusza, które
zgromadziłam w czasie trwania wakacji. Porwałam najmniejszy arkusik, upewniłam
się, że reszta spoczywała bezpiecznie w nudnym kryminale i natychmiast
szurnęłam prosto do łazienki. Przekręciłam klucz w drzwiach i rozłożyłam się z
listami na białych płytkach u stóp umywalki. Porównałam obie literki B — miały jednakowe brzuszki,
a przez dolne przechodził ładny zawijas.
Tak, autorem obu
wiadomości musiała być ta sama osoba.
Mimo wszystko nie czułam
się zaspokojona tym amatorskim testem. Przez jakiś czas przygryzałam wargi,
próbując sobie przypomnieć zaklęcia, które mogłyby ujawnić, czy ktoś majstrował
przy tej wiadomości. Wyciągnęłam różdżkę, przyłożyłam jej koniec do nowego
listu i wymamrotałam pod nosem:
— Appare
vestigium. Specialis Revelio. Aperacjum.
Nic się nie stało, choć
koniec różdżki trzykrotnie się rozjarzył. Znów przygryzłam wargi. Coś bez
przerwy budziło mój niepokój, ale nie potrafiłam powiedzieć co. Wszystko
wydawało mi się irracjonalne.
Jak cała ta sytuacja z
listami.
I nagle świadomość
oczywistości uderzyła mnie tak, że zabrakło mi tchu. Podobnie jak tuż przed
spotkaniem w gabinecie Snape’a.
A co, jeśli to Dumbledore
jakimś cudem odkrył moją nocną eskapadę i teraz próbował przyłapać mnie na
gorącym uczynku? Bo niby jak Crouch miał się dostać na teren Hogwartu w trakcie
roku szkolnego?
Zerwałam się na równe nogi
i rzuciłam się do kufra. Wywaliłam na podłogę połowę książek, szaty fruwały po
całym pokoju, skarpety zwinięte w kulki strzelały jak tłuczki na wszystkie
strony, aż wygrzebałam bardzo pognieciony, dawno zapomniany przedmiot — zgoda
dyrektora na wyjazd na jeden z rozlicznych konkursów wokalnych, w jakich brałam
udział przynajmniej dwa razy na semestr. Akurat ta dotyczyła jakiegoś
gównianego festiwalu piosenki autorskiej z drugiej klasy, o którym już dawno
zapomniałam. I choć zgoda zawierała jedynie podpis, w imieniu i nazwisku
Dumbledore’a było całe mnóstwo liter. Podetknęłam sobie obie kartki pod nos,
pożerając wzrokiem to jedną, to drugą, aż w oczach zaczęło mi się mienić. Uścisk
w żołądku zelżał nieco — pismo dyrektora, choć ładne i tak samo
eleganckie, było szczuplejsze, mniej zamaszyste, litery ostrzej zakończone.
Zatoczyłam różdżką koło w powietrzu, a rzeczy, które walały się teraz po całym
pokoju, posłusznie wróciły do kufra. Co prawda bielizna nie poukładała się w
schludne kupki, a przybory szkolne zmieszały się z szatami, ale nie poświęciłam
temu więcej niż pół sekundy uwagi. Zatrzasnęłam wieko i jak najszybciej
opuściłam sypialnię. Akurat wybiło południe.
Na boisku nie było aż
takich tłumów, jak się spodziewałam. Właściwie dostrzegłam jedynie kilka
znajomych kształtów — trzy szalejące w powietrzu i dwa na dole,
spacerujące między słupkami zakończonymi złotymi obręczami. Bardzo nieśmiałe
promienie słońca zerkały zza ciemnego kłębowiska chmur, muskały przyjemnie moją
twarz, gdy szłam ku Hermionie i Sapphire szybkim, sprężystym krokiem. Kiedy
znalazłam się na środku boiska, wiatr, który spod trybun wyglądał na ledwo
pieszczotliwy, w ułamek sekundy uczynił z moich rozpuszczonych włosów wielkie,
koślawe gniazdo. Dotarłszy do dziewczyn, zadarłam głowę i uniosłam dłoń do oczu.
Harry, Ron i Victor w mocno okrojonym składzie urządzili sobie mini mecz
quidditcha. Błyskawica, na której śmigał Ron, była właściwie czarną smugą na
tle szaroburego nieba, nasza Kometa radziła sobie wcale nieźle. Najgorzej
prezentowała się stara, rozlatująca się szkolna Zmiataczka trójka, rwała przy
każdej próbie zmiany kierunku lotu i widocznie ściągała na lewo, ale Harry’emu
nie robiło to większej różnicy. Wisiał pomiędzy trzema obręczami i raz po raz
odbijał lecącego w ich kierunku kafla. Nawet z najgorszą miotłą radził sobie
wyraźnie lepiej od kolegów. Zawołałam do nich, ale żaden nawet nie spojrzał w
dół, za to Hermiona natychmiast do mnie pomachała. Oblałam się zimnym potem na
widok kolorowej puszki, z którą Gryfonka najwidoczniej postanowiła się nie
rozstawać.
— Gdzieś ty
była? — zapytała natychmiast Ślizgonka, kiedy spotkałyśmy się wpół
drogi do środkowego słupka.
— U pani Pomfrey — odparłam
i bardzo szybko dodałam, widząc brwi Hermiony wędrujące do góry: — Babskie
sprawy.
— Aha. Jesteś pewna, że
nie chcesz dołączyć do W.E.S.Z.? Mamy naprawdę masę zabawy, Sapphire wyśle po
obiedzie list do rodziców i może uda nam się zdobyć sponsorów!
Spojrzałam na
przyjaciółkę — nie wyglądała na szczególnie ubawioną, a w jej oczach
rozbłysła groźba zapowiadająca ciche dni, jeżeli ośmielę się jakoś to
skomentować, więc odpuściłam. Odmówiłam Hermionie tak grzecznie, jak pozwalały
mi na to drgające bez przerwy kąciki ust. Jednocześnie nawiedziła mnie wizja
Gryfonki namawiającej uczniów z zagranicznych szkół do wpłacenia dwóch sykli na
stowarzyszenie, a za nią Harry’ego i Rona z ponurymi minami i identycznymi
kolorowymi puszkami. Musiałam natychmiast odwrócić głowę. Jeszcze raz
krzyknęłam do brata, tym razem głośniej, kiedy przelatywał niecałe dwa metry
nad nami, ścigając spadającego na ziemię kafla.
— Teraz moja
kolej!
— Zaraz! Jeszcze
jedno podejście i dojadę Rona!
Nawet się nie obejrzał,
tylko pomknął z piłką pod pachą prosto w stronę Harry’ego, który wyprostował
miotłę, gotowy na odparowanie kolejnego rzutu.
Nie mogłam się doczekać,
aż skończą i będę mogła znów znaleźć się w powietrzu. Choć Sapphire i Hermiona
gawędziły sobie o szkole i śmiały się z Malfoya, ja cały czas trzymałam się
jakieś pół kroku za nimi. Już nie czułam się przy Gryfonce tak dobrze. Z
chłopcami można było bezpiecznie podyskutować o quidditchu, zwłaszcza z Ronem,
który lepiej niż Harry orientował się w aktualnych rozgrywkach, natomiast
bliska obecność Granger powodowała w moim gardle bolesny, niemal duszący uścisk
paniki. Absurdalnie. Rozmawiała ze mną, jak gdyby nigdy nic, może nawet ciut
grzeczniej niż zwykle. Czułam się otulana ciepłym spojrzeniem jej brązowych
oczu za każdym razem, gdy zwracała się bezpośrednio do mnie. Nie było w tym
zachowaniu nic podejrzanego, a jednak widziałam między nami barierę większą niż
z Sapphire. Hermiona w jednej chwili stała się całkowicie obca. Czy obawiałam
się, że to ona z całej trójki domyśli się, w co się pakowałam? Rozgryzła sekret
Lupina, sama połączyła fakty i odkryła, co strzegło Komnaty Tajemnic… Potrafiła
rozwikłać zagadkę Snape’a w pierwszej klasie. A ja byłam dużo mniej ostrożna
niż Snape, Lupin czy Salazar Slytherin. Nie byłam tak inteligentna, jak
Hermiona. Sekret, którym zostałam obarczona trochę wbrew swojej woli, zaczynał
mi ciążyć.
A może po prostu nie
potrafiłam się przystosować?
Pierwszy raz myśl o
psychomagu przemknęła przez moją głowę, ale tylko przez ułamek sekundy, bo
zaraz potem Victor oddał mi Kometę i przez chwilę znów poczułam się jak na
swoim miejscu. Weasley wciąż dosiadał Błyskawicy, ale bardzo szybko stał się
jedynie obrazkiem. Harry, choć bronił całkiem nieźle, wciąż był tylko
szukającym, który udawał obrońcę. Nacierając na Gryfona, z kaflem pod pachą i
na znajomej miotle, czułam się tak, jakbym założyła drugą skórę. Na koniec
zwieńczyłam marnej jakości zwycięstwo nad Ronem krótkim popisem sztuczki, którą
szlifowałam przez całe wakacje. Zachwycone okrzyki i piski dziewcząt z boiska
połechtały mile moją próżność, ale tylko ukłoniłam się wdzięcznie w powietrzu i
wylądowałam triumfalnie na trawie, unosząc piłkę wysoko nad głową.
W środku cała puchłam z
dumy, ale bynajmniej nie z powodu zdobycia stu pięćdziesięciu punktów na sto
pięćdziesiąt możliwych i strącenia Harry’emu okularów kaflem. Bardzo chciałam,
żeby profesor Lupin zobaczył, jak latałam. Na początku wciąż nieco pokracznie,
później coraz śmielej, aż lądowałam całkiem zgrabnie, jakbym urodziła się
ptakiem.
— Naprawdę się tego
nauczyłaś! — zawołała Hermiona, która jako jedyna wyglądała na
jednocześnie zaskoczoną i przestraszoną. — Nie wiedziałam, że to
możliwe tak po prostu…
— Ty czegoś nie
wiesz? — wtrącił się Ron, lądując tuż obok niej w wielkiej kałuży
błota, ale Granger całkowicie go zignorowała.
— To mi nie wygląda
na zaklęcie, bo na początku trochę się chwiałaś… jakby to nie wychodziło z ciebie…
I nie zauważyłam różdżki. — Uśmiechałam się, widząc, jak analizowała
pod nosem, ni do nas, ni do siebie, jak dokonałam niemożliwego. Czułam, że
sprawiało jej przyjemność wertowanie w głowie tych wszystkich książek, które
przeczytała, a i ja miałam z tego niemałą satysfakcję. — Użyłaś
jakiegoś eliksiru, prawda? Ale musiałabyś przerobić go na coś podobnego do
balsamu, nie wiem, czy ty…
Nagle urwała i
spostrzegłam, że na ułamek sekundy jej twarz przybrała wyraz ogłupiałego
zmieszania, jakby zdała sobie sprawę, co chciała przy mnie powiedzieć, ale ja
tylko głośniej się roześmiałam. Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie
byłam orłem z pichcenia mikstur. I wiedziałam, że Hermiona też tak myślała, ale
moja pojętność w dziedzinie eliksirów w żadnym stopniu mnie nie dołowała.
— Raczej
nie — uprzedziłam ją. — Nie mój poziom, ale kombinuj
dalej.
Zadałam Hermionie nie lada
zagwozdkę i przez całą drogę do szopy na miotły głowiła się nad moim
tajemniczym sposobem wiszenia w powietrzu bez miotły. Wyprzedziłam koleżanki i
dołączyłam do chłopaków, zwłaszcza że od jakiegoś czasu Harry mrugał do mnie i
szarpał głową w niezbyt dyskretny sposób. Granger raz po raz wykrzykiwała coś w
eter o jakichś zaklętych płaszczach i niewidzialnych żyłkach, ale była uparta.
Nie zapytała nawet wtedy, gdy skończyły się jej pomysły.
— We czwartek
dostałem list — mruknął Harry, wsunąwszy ręce głęboko do kieszeni.
Włosy miał jeszcze bardziej rozczochrane od wiatru, a błoto zebrało się dookoła
jego butów, tworząc coś przypominającego onuce.
— Od
Syriusza — dodałam półgębkiem, a on skinął sztywno głową.
Przez moment milczeliśmy.
Jakieś dwa kroki za nami słyszałam Victora i Rona, którzy przekomarzali się z
Sapphire na temat rozgrywek Ślizgonów i Gryfonów; w przyjaciółkę wstąpił jakiś
nieoczekiwany duch kibica i za nic w świecie nie chciała się zgodzić, że gdyby
nie Turniej Trójmagiczny, Gryffindor utrzymałby Puchar Quidditcha przez
następny rok.
Zerknęłam na
Harry’ego — był wyraźnie spięty i zdenerwowany. Szliśmy prawie ramię
w ramię, utrzymując bezpieczny dystans, ale na tyle niewielki, by nikt nie
dosłyszał naszej rozmowy. Sapphire jako jedyna z całej grupy nie miała
zielonego pojęcia o tym, co wydarzyło się we Wrzeszczącej Chacie i wolałam, aby
tak zostało. Victorowi powiedziałam zaraz po pogrzebie.
— Wraca do
kraju — wydusił w końcu, wpatrując się natarczywie w swoje zabłocone
buty.
— Dlaczego?
— Chce… mieć mnie na
oku.
Już otwierałam usta, aby
zapytać, czy to przez bliznę, ale wiedziałam, że zaprzeczy. Skłamie, że Syriusz
po prostu się troszczył. Poczułam rosnącą barierę między nami i znów sobie
uświadomiłam, że Harry, Ron i Hermiona nigdy nie byli moimi przyjaciółmi. Przyjaźnili
się z Darlą, a ja i Sapphire zostałyśmy wrzucone w tę znajomość trochę przy
okazji. A teraz łączyła nas — niezręcznie i na siłę — wielka
tajemnica. Zamknęłam usta i ja również wbiłam wzrok w swoje stopy.
Mimo wszystko poczułam się
niedorzecznie odrzucona, że zataił przede mną tę jedną rzecz.
— Pisał coś o
Moodym? — zapytałam, siląc się na obojętność.
— Tylko tyle, że
Dumbledore ściągnął go nie bez powodu… tylko nie wiem, czy przez Glizdogona,
czy Turniej Trójmagiczny.
— Może jedno i
drugie.
— Może — odparł,
wzruszając ramionami.
No tak, to było całkiem
logiczne, choć nie przypuszczałam, by Dumbledore podejrzewał Glizdogona, że ten
zechciałby powrócić do Hogwartu i porwać Harry’ego. Ale jeżeli faktycznie
eks-auror zjawił się w szkole, by mieć oko na wszystko, co podejrzane, powinnam
zastosować się do jego własnej rady i zachować stałą czujność. Pierwszy raz
zachowałam dla siebie komunikaty o niechęci do Moody’ego. Pierwszy raz
wyczułam, że dzielenie się z Harrym niechęcią do człowieka, który zabił Rosiera,
mogło zwrócić uwagę na to nazwisko. A wtedy ktoś dobrze zorientowany albo
wścibski… na przykład Ron albo Hermiona… mógłby zacząć węszyć. Aż wywęszyłby
Evana Rosiera na liście śmierciożerców. Wszyscy o tym wiedzieli, ale nikt nie
pamiętał. W moim interesie było utrzymać tę niepamięć na swoim miejscu.
— Dzięki, że mi
powiedziałeś — mruknęłam po chwili.
Harry skinął głową. Nie
mówił nic więcej o Syriuszu, więc sama go nie ciągnęłam. Zaczęłam wypytywać
Pottera, czy Gryfoni mieli zamiar w tym roku kompletować nową drużynę, skoro
Wood odszedł, ale w tamtym momencie wieść, że Dumbledore nie powołał na ten rok
nowych kapitanów drużyny, nie zrobiła na mnie wrażenia. Z tyłu głowy zaczęła
kołatać się myśl, czy warto było ryzykować i postąpić zgodnie z treścią listu.
Na decyzje miałam nieco ponad dobę.
*
Chór pozwolił mi oderwać
się na nieco ponad półtorej godziny od listu, Moody’ego i skierowanych
przeciwko mnie forteli. Radosna, podekscytowana i z lekką głową popędziłam na
pierwsze piętro, gdzie znajdowała się nasza sala. Tak naprawdę była to
największa nieużywana klasa, w której czarami podwyższono lekko sufit i
ustawiono pod ścianą niewielką scenę, na której ćwiczyliśmy. U stóp podestu
stało stare, zniszczone pianino, na którym McGonagall przygrywała lub wyznaczała
tonację, a kiedy jej nie było, służyło do zabawy i hałasowania, dopóki
nauczycielka nie ukróciła naszego dokazywania. Większość ławek i krzeseł
wyniesiono, zostało zaledwie kilka kompletów ustawionych w sąsiedztwie drzwi i
ścian, gdzie zwykle zostawialiśmy plecaki i torby. W oszklonych gablotach
nauczycielka trzymała rozlatujące się ze starości segregatory z nutami i
kartonowe pudełka z płytami do gramofonu; niektóre były bardzo pięknie zdobione
i mogłabym się założyć o resztkę swoich oszczędności, że miały nie tylko
wartość sentymentalną. Sam adapter McGonagall trzymała od roku pod kluczem w
specjalnej kwadratowej szafce, od kiedy Irytek wtargnął do klasy, wykradł
urządzenie i nagrał przekleństwa na jednej z płyt, które potem puszczał na całą
szkołę. Magicznie wzmocnione obelgi przerywane szalonym rechotem poltergeista
rozbrzmiewały w każdej klasie, łazience, składziku na miotły czy mysiej dziurze
w piwnicy, dopóki rozwścieczony Snape w asyście Filcha i nauczycielki
transmutacji nie odebrał Irytkowi gramofonu.
Do sali co semestr
ustalano specjalne hasło, które każdy musiał zanucić, żeby wejść do środka, ale
kiedy podeszłam pod drzwi, okazało się, że te były uchylone. Z pomieszczenia
dobiegały wrzaski i standardowy dźwięk walenia w klawiaturę pianina, który
niósł się echem już daleko po korytarzu. Do tej pory najwięcej chórzystów było
wśród Puchonów i Krukonów, ale w tym środowisku domy dzieliły mniej niż talent.
Marianna Di Bari — jedna z gwiazd szkolnego chóru — już
siedziała na skraju sceny i perorowała roznamiętniona do swoich dwóch
koleżanek; nogi jak u gazeli — długie i zgrabne — zwisały
niedbale, nonszalancko ułożone, prawie dotykając podłogi. Choć obie należałyśmy
do jednego domu, nienawidziłyśmy się jak wściekłe i żadna nie przepuściła
okazji, by dogryźć drugiej. Di Bari miała siedemnaście lat i od pierwszej klasy
była gwiazdą chóru, dopóki trzy lata temu nie pojawiłam się na przesłuchaniu i
zgarnęłam jej sprzed nosa solowy występ na dwa najbardziej oczekiwane
występy — Boże Narodzenie i ucztę pożegnalną. W tamtym momencie
poznałam, co to znaczy nienawiść. Wynikała w dużej mierze z niesprawiedliwości,
ale głęboko w sercu czułam, że zazdrość też miała co nieco do powiedzenia. W
gardle rosła mi wielka gula, kiedy Marianna na siłę popisywała się w przerwach
między próbami tym swoim idealnie czystym altem albo wprawiała w zakłopotanie
kandydatów do chóru, kiedy McGonagall organizowała przesłuchanie.
— A ty wydałaś
płytę — mówił wtedy Victor, widząc moją skwaszoną minę.
McGonagall, choć słynęła w
szkole głównie ze sprawiedliwości — zaraz po włosach spiętych w nieśmiertelny,
bułeczkowaty kok — czasami mnie faworyzowała. Początkowo czułam się
winna, że wyznaczano mnie na praktycznie wszystkie konkursy wokalne i dostawałam
najwięcej solowych występów, ale bardzo szybko do tego przywykłam i zaczęłam
uznawać to za coś normalnego. Czasami zanadto zadzierałam przez to nosa, ale
obecność nielubianej koleżanki szybko sprowadzała mnie na ziemię — Di
Bari puszyła się wtedy jeszcze bardziej i docierało do mnie, jak idiotycznie
musiałam wyglądać.
Automatycznie podeszłam do
grupki Krukonek z czwartego i piątego roku, z którymi trzymałam się luźno,
kiedy chciałam porozmawiać z kimś innym niż z Vipim. Ariela
Goldstein — siostra bliźniaczka Anthony’ego Goldsteina — zaciągnięta
na przesłuchanie przez Lisę Turpin i na siłę wciśnięta w grono alcistek, sama
Lisa oraz starsza o rok Helena Mazltow śpiewały przeciętnie dobrze, ale rozmowy
z nimi zawsze sprawiały mi przyjemność. Helena całkiem nieźle latała na miotle
i miała starą, ale bardzo zadbaną Zmiataczkę piątkę; od drugiej klasy regularnie starała się o miejsce w
drużynie i choć lądowała niezmiennie na ławce jako rezerwowa ścigająca,
zjawiała się na każdym egzaminie. Podekscytowane zaczęłyśmy dyskusję o tym, o
czym rozmawiała reszta chórzystów — o powitaniu reprezentantów. A
kiedy do sali wpadł zdyszany Victor i do nas dołączył, trzeba było to obgadać
raz jeszcze.
— Będzie z
pompą — wypaliła Arielka, której okrągłe jak jagody policzki płonęły
z emocji. — Założę się, że Dumbledore będzie chciał pokazać, na co
nas stać…
— Dumbledore pewnie
nie, ale McGonagall raczej tak… będzie chciała się pochwalić szkolną
gwiazdą — przerwała jej Lisa i uśmiechnęła się kokieteryjnie w moją
stronę; odpowiedziałam jej tym samym, choć w żołądku, nie wiedzieć czemu,
poczułam nieprzyjemny skurcz.
— Anthony podsłuchał
wczoraj, jak Japko rozmawiał z Trelawney
o jakimś przedstawieniu — dodała Ariel, na co Victor parsknął
śmiechem.
— Czyli poza tym, że
z pompą, Dumbledore postanowił, że będzie również żenująco — stwierdził,
po czym zrobił taką minę, jakby coś sobie przypomniał i dodał szybko, patrząc
na Goldstein i Turpin: — A, właśnie, Japko wyznaczył pierwsze spotkanie, ma być we wtorek przed kolacją,
ale pewnie jeszcze będzie na tablicy informacyjnej…
Ksiądz Jabłuszko, zwany
przez uczniów i niektórych nauczycieli Japkiem,
był osobą, która na uczcie powitalnej trzy lata temu zrobiła na mnie największe
wrażenie. Ani osobliwa postać Snape’a, ani wielki, fioletowy turban Quirrella,
ani nawet hipnotyzująca sylwetka Dumbledore’a nie odznaczały się tak bardzo
przy nauczycielskim stole, jak właśnie czarny, zakonny habit księdza. Jabłuszko
był czarodziejem lekko przy kości, na oko czterdziestoletnim i całkiem
przystojnym, co zapewne przy pierwszym poznaniu zaskarbiało mu sympatię
żeńskiej części szkoły, ale wystarczyło kilkanaście minut na lekcji religii,
aby czar prysł, aniołowie przestali śpiewać, a cherubinki mogły wsadzić sobie
złote harfy w tyłek. Poza pięknie wykrojonymi ustami i śmiejącymi się,
błękitnymi oczami ksiądz posiadał niesamowity talent rozwlekania się we
wszystkim, co mówił, łatwo było wprawić go w zakłopotanie, a wtedy nauczyciel
oblewał się rumieńcem jak panienka, zaczynał się jąkać, przez co fasada
charyzmatycznego Apollo, anielskiego rycerza Boga kruszyła się, ukazując
zawstydzonego księżulka w przydeptanych sandałach. Ale ja nigdy nie miałam w
tym temacie zbyt wiele do powiedzenia, nie rozumiałam wielu żartów i omijały
mnie anegdotki z jego lekcji. Wypisałam się z religii po pierwszym roku i rozpoczęłam
swoją grzeszną podróż po krainie sekt i ateizmu.
Pianino gwałtownie ucichło
i po tym można było poznać, że zaczynało się spotkanie. McGonagall pojawiła się
w drzwiach jak duch. Bardzo straszny duch z zaciśniętymi ustami i ściągniętymi
brwiami zwiastującymi horror.
— Kurtz, na litość
boską, przestań męczyć to biedne pianino — syknęła na wejściu,
przestąpiła próg i zatrzasnęła z hukiem drzwi.
W klasie zrobił się
harmider, dziewczyny zeskoczyły ze sceny i pozajmowały wolne krzesła, inni
usadowili się na biurkach albo pod ścianami — wszyscy z oczami
utkwionymi w profesor McGonagall. Każdy chciał dowiedzieć się ze źródła, ile
prawdy było w plotkach, które z każdym posiłkiem w Wielkiej Sali pęczniały i
rozchodziły się po szkole z prędkością światła.
— We środę odbędzie
się przesłuchanie do chóru — zaczęła, ogarniając wzrokiem dwadzieścia
cztery osoby przyglądające się jej w napięciu. — Informacja pojawi
się dzisiaj na tablicy ogłoszeń, ale jeżeli znacie kogoś, kto ma warunki, jest
solidny i rzetelny, możecie go zachęcić, by zajrzał na przesłuchanie.
To mówiąc, zerknęła
znacząco na okrągłą, rumianą Gryfonkę z mysimi ogonkami siedzącą na kulawym,
chwiejącym się krześle.
— A piątek
siedemnasta zostaje? — wyrwał się Amadeo Kurtz, pałkarz Krukonów i
pogromca pianina. — Bo muszę dać znać w drużynie.
— Tak, Kurtz, piątek
siedemnasta „zostaje” — odparła cierpko McGonagall, ale jej surowa
twarz nieco złagodniała, kiedy chłopak uśmiechnął się szeroko. — Pozostaniemy
przy naszych zwykłych godzinach spotkań, które z racji Turnieju Trójmagicznego
mogą czasami ulegać zmianom, ale o tym będę informować na bieżąco. A odnośnie
tego, na co, jak widzę, najbardziej wszyscy czekają… Poza standardowymi
uroczystościami. Od przyszłego tygodnia zaczynamy przygotowania do Dnia
Nauczyciela. W tym roku trochę zmienią się zasady solowych występów, ponieważ
samych koncertów z powodu Turnieju będzie więcej, na powitanie delegacji ze
szkół i Boże Narodzenie będziemy pracować indywidualnie. Z racji zamieszania
spowodowanego Turniejem profesor Dumbledore wycofał uczestnictwo Hogwartu z
międzyszkolnych konkursów artystycznych i naukowych, odbędzie się jedynie finał
olimpiady z eliksirów, ale nas tutaj to nie dotyczy. Dyrektor zastanawia się
również nad jakąś oprawą artystyczną przed każdym zadaniem…
— Może występy
cheerleaderek? — przerwał jej Amadeo. — Ja proponuję
Jovovich.
Przez tłumek uczniów w
głębi sali przeszedł cichy chichot, kiedy chłopcy zmierzyli wzrokiem cycatą
Krysię z szóstej klasy. Puchonka uśmiechnęła się zaczepnie i choć zaraz po tym
starała się zrobić niezadowoloną minę, widać było, że ta uwaga sprawiła jej
przyjemność.
— A może pan byłby chętny
zatańczyć, panie Kurtz — odezwała się spokojnie McGonagall, czym
wywołała we wszystkich jeszcze większą wesołość. — Na dziś to
wszystko, do zobaczenia w piątek o siedemnastej.
Powiedziała w piątek, ale doskonale wiedziała, że
trzy czwarte chóru przyjdzie we środę na przesłuchanie, aby obejrzeć sobie
świeże mięsko i przygotować się na starcie z nową konkurencją. Uwielbiałam
wszystko, co związane z chórem. Nawet rywalizację z Di Bari. I o ile potrafiłam
wyobrazić sobie rok szkolny bez quidditcha, Hogwart nie istniał dla mnie bez
chóru. Śpiew zawsze kojarzył mi się z wolnością, ale z taką pełną, całkowitą,
ostateczną. Bez żadnych ograniczeń. Gdy śpiewałam, wychodziłam na scenę, a
światło oślepiało mnie tak, że nie widziałam publiczności, czas się
zatrzymywał. Muzyka otulała mnie dokładnie, gotowała krew w moich żyłach,
powodowała elektryzujące dreszcze, wirowała, aż powietrze robiło się ciężki i
gęste. Żyłam dla występów. Muzyka, śpiew i taniec — to było dla mnie
bogiem na długo przed tym, zanim w ogóle pojęłam jego koncepcję. Przeżywałam
paraliżujące lęki, kiedy zastanawiałam się nad tym, kim bym była, gdyby rodzice
nie poprowadzili mnie tą ścieżką. Czy w ogóle bym istniała? Cofałam się
pamięcią do czasów sprzed Hogwartu i widziałam konkursy, występy, festiwale,
masę dorosłych ludzi dookoła, szczebioczących w różnych językach, których
musiałam się nauczyć, żeby móc ich zrozumieć. Bajecznie kolorowe kostiumy,
pióra, karykaturalnie długie rzęsy, lekki, motywujący stres za kulisami,
dziesiątki, setki scen — ciasnych, rozklekotanych, przestronnych i
szerokich, parkietów śliskich i tak wypolerowanych, że mogłam się w nich
przejrzeć jak w lustrze. Wulkany tak skrajnych emocji, że momentami miałam
ochotę się rozpłakać. Wstawanie o dziwnych porach, sen na kolanach u taty i
wujka Evana, drzemki w kącie na podłodze albo na stosach sukienek z cekinami.
Posiłki w pudełeczkach, spożywane na szybko na korytarzach albo w garderobach.
I Armand. Ten, który nad wszystkim czuwał.
Byłam wdzięczna, że
została mi chociaż namiastka tamtego życia.
Wychodząc z klasy,
skierowaliśmy nasze kroki prosto do Wielkiej Sali, żeby zdążyć na kolację; na
korytarz wylegliśmy sporym, wygłodniałym tłumem, dyskutując o tym, czego się
dowiedzieliśmy i co podejrzewaliśmy. Po całym dniu emocji i latania w brzuchu
burczało mi tak, że zjadłabym hipogryfa z kopytami.
— Kurczę, ciężko będzie
z jednym basem — zmartwił się Victor, przygryzając wargi.
— Spokojnie — odparła
Lisa, która z kolei wyglądała na bardzo zadowoloną. — Od kiedy
dziewczyna Pietscha z nami śpiewa, jest okazja, żeby i jego wkręcić do
chóru…
— Niby
jak? — przerwał jej Vipi. — Przecież Fay Dunbar śpiewa od
roku i jakoś Pietsch nie odkrył w sobie pasji do muzyki.
— Racja. Ale rok temu
nie musiał jej pilnować.
Turpin uśmiechnęła się
podle do mnie, Heleny i Arielki, na co momentalnie odpowiedziałyśmy jej tym
samym. Victor nadal gapił się na nas z rozdziawionymi ustami. Szturchnęłam go
mocno w ramię i przysunęłam się, by idąca nieopodal Di Bari i psiapsiółkami nie
mogła tego usłyszeć.
— Bo nie miał
powodu — szepnęłam, mrugając znacząco. Brat zastanawiał się przez
dłuższą chwilę, aż pojawiliśmy się na głównych schodach prowadzących do holu. W
końcu westchnęłam, aby przerwać to marszczenie brwi i przewracanie
oczami. — Mon Dieu, bo nikt
się koło niej nie kręcił!
— Ale przecież nikt
się nie kręci… — mruknął i w tym momencie do niego dotarło.
Spoważniał i potrząsnął głową, a na jego piegowatą twarz wstąpiło najprawdziwsze
przerażenie. — Zapomnijcie! Nawet nie ma mowy. Nie, Sophie! Widziałaś
Pietscha? Przecież ten byk jest wzrostu Hagrida. Widziałaś, jakie ma łapy?
Rozerwie mnie na strzępy, a Fay nawet mi się nie podoba…
— Vipi, to tylko tak
na niby, nikt nie każe ci się z nią umawiać.
— Powiesz kilka
komplementów, pouśmiechasz się tak, żeby Pietsch was zobaczył. To bułka z
masłem, wszyscy jesteście z jednego domu — dodała Ariel, a oczy jej
rozbłysły. — O! Możesz ukraść dla niej kilka kwiatków ze szklarni,
widziałam, że pani Sprout posadziła prześliczne śpiewające michałki, powiesz
jej przy okazji, że ładnie się opaliła albo jesteś pod wrażeniem tego, jak
śpiewa…
— I co, nigdy dotąd z
nią nie rozmawiałem i tak nagle mi się odmieniło?
— Coś wymyślisz,
pomyśl, że to dla dobra chóru. — Klepnęłam brata w ramię i odwróciłam
się w stronę stołu Ślizgonów. — Musimy mieć basa. Cześć!
Pobiegłam w podskokach
zająć miejsce obok Zabiniego, żeby Victor nie zdążył jeszcze czegoś za mną
krzyknąć. Przyjemnie było wrócić do błahych, szkolnych problemów, do czegoś, co
kojarzyło się ze światłem, śmiechem i straconymi punktami. Kiedy myślałam o
jutrzejszym wieczorze, czułam, jak moje serce zalewał mrok. I lęk związany z
czymś nieznanym, z czymś wielkim nie do zatrzymania. Została doba.
*
Choć nie miałam skrzydeł i
głowy, która obracała się o prawie trzysta sześćdziesiąt stopni, jak sowy
prowadziłam zdecydowanie nocny tryb życia. Albo prowadziłabym, gdyby nie
eliksiry o ósmej albo nieodrobiona praca domowa na numerologię, którą musiałam
przepisać na szybko od Sapphire, zanim zacznie się śniadanie. Ale w niedzielę
zerwałam się jako pierwsza bladym świtem. Do świądu i bolesnego rozpierania
dziąseł każdego poranka już zdążyłam się przyzwyczaić, zaraz po wyszczotkowaniu
zębów wjeżdżała ziołowa guma i po kilku ruchach szczęki dyskomfort całkowicie
ustawał. Tym razem zbudziłam się z poczuciem czegoś niedokończonego, czegoś, co
było cholernie ważne, a ja o tym zapomniałam. Towarzyszył temu podobny uścisk w
żołądku, jak w trakcie koszmarów, kiedy to we śnie wkraczałam na scenę,
otwierałam usta i zamierałam. W głowie miałam pustkę, a publiczność czekała.
Teraz było identycznie.
Wszystkie Ślizgonki
jeszcze spały. Sapphire również, choć wskazówki na jej budziku nieubłaganie
zbliżały się do punktu krytycznego. Nie byłam typem osoby, która znajdowała
sobie coś do roboty, kiedy zostawała sama, więc po dłuższym niż zwykle
prysznicu i wyjątkowo starannym wypielęgnowaniu włosów zaczynałam się
niecierpliwić, że do pobudki przyjaciółki została jeszcze godzina z hakiem.
Zmarnowanie choćby minuty na naukę w pierwszy weekend semestru byłoby
największym bluźnierstwem, jakie mogłam sobie wyobrazić, a nie popadłam jeszcze
w stan tak wielkiej desperacji, by sięgnąć po którąś z napoczętych książek
Livii. Postanowiłam zaryzykować i wybrać się na błonia poćwiczyć. Zwykle
robiłam to wiosną i wczesnym latem, zanim zaczynała się egzaminowa gorączka,
ale liczyłam, że jeden względnie pogodny dzień i szczypta słońca wystarczyły,
aby ścieżki trochę stwardniały i dało się po nich biegać.
Nie przepadałam za
sportem, którego nie można było wykonywać na miotle albo przy udziale czarów,
ale wiedziałam, że jeżeli chciałam pozostać w formie, musiałam się przemóc.
Zresztą nie chodziło tylko o utrzymanie sprawności w powietrzu, a przede
wszystkim o kondycję na scenie. Od kiedy tylko zaczęłam traktować śpiewanie „na
poważnie”, tata zajął się wszystkim, łącznie z treningami, wstawaliśmy
wcześniej i przed jego pracą biegaliśmy dookoła domu, a ja miałam śpiewać,
śpiewać, śpiewać. Kiedy dorosłam, Sethi przestał mnie pilnować, ale w kwestii
treningów nic się nie zmieniło. Przynajmniej raz w tygodniu wstawałam wcześniej
albo wychodziłam na błonia późnym wieczorem i biegałam i śpiewałam, biegałam i
śpiewałam, aż robiło mi się niedobrze z wyczerpania. Straciłam setki punktów
przez te eskapady i zyskiwałam tyle samo, wygrywając kolejne konkursy.
Niedziela zapowiadałam się
całkiem pogodna. Co prawda ścieżki wciąż były trochę rozmoknięte i błoto
pryskało na wszystkie strony, kiedy biegałam, ale słońce unosiło się nad
horyzontem prawie tak śliczne, jak wczesną wiosną. Jedynie zamiast kwiatów na
drzewach czerwieniły się powoli pierwsze liście.
Początkowo wstydziłam się
tych praktyk. I to nie bez powodu, bo zdarzało się, że byłam przyłapywana przez
członków obcych drużyn wracających wieczorem z treningu albo przez Filcha. To
drugie zwykle kończyło się szlabanem, ale nie było tak dotkliwe, jak podśmiechujki
starszych uczennic i głupkowate komentarze chłopaków. Przez kilka pierwszych
tygodni traktowano mnie jak naczelnego dziwaka wśród pierwszaków, no, może
zaraz po Hermionie Granger. Dogryzali mi nawet niektórzy Ślizgoni z Malfoyem na
czele, dopóki w grudniu nie zajęłam pierwszego miejsca w trzynastej edycji
europejskiego konkursu „Czarogłos” dla dzieci. Jechałam na Boże Narodzenie jako
dziwadło, wracałam jako wcielenie wszelkich cnót i ulubienica kolegów z
dormitorium. Zasiliłam konto Slytherinu dwustoma punktami i już żaden Ślizgon
nie śmiał się, kiedy śpiewałam, biegając po błoniach. Nawet Draco Malfoy.
Po treningu powlokłam się
prosto na śniadanie, potwornie zziajana i cała ociekająca potem. Zanim
zniknęłam w Wielkiej Sali, zlikwidowałam różdżką wielkie, brązowe ślady, które
zostawiłam w holu — zrobiłam to z podwójną przyjemnością, kiedy
wyobraziłam sobie wytrzeszczone ślepia Filcha na widok takiej ilości błota.
Pobyt w Hogwarcie ceniłam głównie za tę jedną rzecz — mogłam się
naczarować do woli.
Niedziela zleciała mi
głównie na obijaniu się, pogaduszkach z kolegami z drużyny i obserwowaniu
Sapphire podczas nauki. Ja kategorycznie odmówiłam sięgnięcia po jakikolwiek
szkolny podręcznik, choć czekało na mnie przygotowanie „czytanki” na rosyjski.
Zajrzałam co prawda do zabranej z biblioteki książeczki z zaklęciami, ale nic
nie zwróciło mojej uwagi na tyle, żeby przetestować zaklęcie na kimś z
dormitorium. Czułam coraz intensywniejsze szturchanie z tyłu głowy — niedziela, 22:00, urwisko nad jeziorem od
strony Zakazanego Lasu. Zmieniałam zdanie co godzinę, raz drażniła mnie
przyjemna ciekawość przekonać się, kto naprawdę wysłał w piątek tę podejrzanie
suchą sowę, innym razem byłam pewna, że Dumbledore lub ktoś na jego polecenie
postanowił zastawić na mnie pułapkę. A im bliżej dwudziestej drugiej, tym
częściej i gwałtowniej wycofywałam się z poprzedniej decyzji i podejmowałam
kolejną. Przemknęło mi nawet przez myśl, aby powiadomić Snape’a o liście, ale
prawie natychmiast zdałam sobie sprawę z bezsensowności tego pomysłu. Równie
dobrze mogłam od razu iść do Dumbledore’a i wyspowiadać się ze swojej podróży
sprzed dwóch tygodni.
I pół godziny przed
ustaloną godziną zrobiłam coś głupiego i jednocześnie tak oczywistego, że nie
mogłam uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadłam. Po spenetrowaniu swojej
sakiewki i odkryciu, że wśród kilku sykli i sterty knutów nie odnalazłam tam
żadnego galeona, pożyczyłam jedną monetę od Sapphire. Ustaliłam:
reszka — grzeczne i przykładne siedzenie w dormitorium. Gęba
Knota — ryzykowne włóczenie się po skraju Zakazanego Lasu.
Czułam, jak Sapphire
zezowała na mnie spode łba, pochylona nad słownikiem do niemieckiego, ale nie
zwracałam na nią uwagi. Oglądałam przez chwilę monetę, zastanawiając się, co
tak naprawdę bym chciała, by wypadło. W końcu rzuciłam monetą, która obróciła
się kilkakrotnie w powietrzu. Reszka, Knot, reszka, Knot, reszka, Knot…
Pochwyciłam ją, nim uderzyła o stół. Szybko odsunęłam rękę, kiedy galeon
spoczął na brzegu mojej dłoni.
Gęba
Knota.
Moneta zamigotała na biało
w blasku oliwnej lampy. Gładkie fragmenty monety wyglądały jak płynne złoto.
Coś ścisnęło mnie w podołku na ten widok, ale nie wiedziałam, czy ze strachu,
czy z radości.
Tymczasem Sapphire już nie
ukrywała swojego wzroku.
— A ty gdzie się
wybierasz? — zapytała, gdy poderwałam się z miejsca i zaczęłam się
pakować.
— Na błonia.
— Znów idziesz robić
te dziwne rzeczy z bieganiem?
— Nie wiem, kto teraz
robi „dziwne rzeczy” — prychnęłam i zmierzyłam jej przybory szkolne
najbardziej pogardliwym spojrzeniem, na jakie było mnie stać. — Nauka
w niedzielę. En septembre. Wiesz co…
ja to tu zostawię, jak będziesz szła spać, to weź mi, z łaski swojej, plecak do
dormitorium.
I poleciałam tak, jak
stałam, z różdżką w jednej i papierosami w drugiej kieszeni, kompletnie zapominając
o tym, żeby wziąć płaszcz czy chociaż zmienić buty. Nie martwiłam się, że ktoś
mógłby mnie przyłapać — często wymykałam się wieczorami na błonia i
sama otwierałam sobie zaklęciem masywne drzwi na tyle, żeby niska i bardzo
chuda postać zdołała przecisnąć się przez szparę. Przeważnie udawało mi się nie
natrafić na Filcha albo prefekta. Tym razem nie było inaczej. Częste latanie i
walka z wiatrem dziesiątki metrów nad ziemią sprawiły, że stałam się odporna na
niskie temperatury, ale teraz, kiedy słońce już dawno schowało się za
horyzontem, zrobiło się naprawdę zimno. Wilgoć dodatkowo potęgowała zimno, a
kiedy znalazłam się na ścieżce przecinającą rozległe błonia, moim szkolnym
mundurkiem szurnął nieprzyjemny wiatr. Sam park w bezgwiezdną noc też nie prezentował
się tak zachęcająco, zwłaszcza kiedy zboczyłam z głównej alejki i skręciłam w
wydeptaną ścieżkę prowadzącą na skarpę. Nie miałam pojęcia, w jakiej fazie
znajdował się teraz księżyc, ale nawet gdyby była pełnia, nie mogłam liczyć na
ani jeden srebrny promyczek — niebo pokrywały gęste, ciężkie chmury.
Chyba znów zanosiło się na deszcz.
Nie byłam do końca pewna,
czego właściwie się spodziewałam. Na granicy parku i Zakazanego Lasu trawa
sięgała mi do połowy łydki i po kilku minutach takiego marszu szata w tym
miejscu nasiąkła wilgocią i zrobiła się ciężka. Buty już dawno miałabym
przemoczone, gdyby nie Impervius. Musiałam przyświecać sobie różdżką, żeby
cokolwiek widzieć. Niebieskawy, mizerny blask rozpraszał mrok zaledwie metr
przede mną, ale bałam się użyć silniejszego zaklęcia, by nie zwrócić uwagi
Hagrida, gdyby z jakiegoś powodu postanowił wyjrzeć przez okno i pogapić się na
ten ohydny, nieciekawy wieczór.
Cienie uschniętych traw i
badyli skakały mi pod nogami, napędzając tylko uczucie strachu. Dzięki tacie i
Victorowi dorastałam w klimatach strasznych opowieści i mugolskich horrorów,
dzięki czemu uodporniłam się na historyjki o demonach i żywych trupach, ale
spacer po zmroku w bezksiężycową, jesienną noc suto dokarmiał wyobraźnię.
Pohukiwania sów dobiegające gdzieś z lasu mroziły krew w żyłach, a leżące
gdzieniegdzie wielkie liście albo widok wystających korzeni sprawiał, że w
żołądku co jakiś czas coś podskakiwało. Wiatr wypłoszył z koron pobliskich
drzew stado ptaków, które wzniosły się w powietrze i zniknęły w ciemności,
powodując na moich plecach lodowaty dreszcz. Starałam się nie myśleć o tych
wszystkich azjatyckich duchach przeciętych na pół kobiet i upiornych psach z
ludzkimi zębami, ale w takich chwilach jak ta umysł podsyłał najbardziej
soczyste fragmenty opowieści zakopanych głęboko w odmętach pamięci. Z dwojga
złego wolałam wrócić do realnych zagrożeń — fortelu Dumbledore’a albo
wścibskiego Hagrida.
Dotarłam na miejsce
napięta do granic możliwości. Skurcz w żołądku osiągnął bolesne apogeum, miałam
oczy i uszy dookoła głowy, ale na miejscu nie zastałam nikogo. Kiedy
przystanęłam, zrobiło się jeszcze chłodniej, więc otuliłam się szczelniej szatą
i wyciągnęłam paczkę fajek, żeby zapalić. Nos zrobił mi się zimny i wilgotny,
palce u stóp zdrętwiały w poprzecieranych trampkach, a wiatr dopiero zaczynał
swój pokaz siły. Na wszelki wypadek zgasiłam różdżkę, tak, że teraz w mroku
jedynie czerwieniejący koniec papierosa zdradzał moją obecność. Zaczęłam się
niecierpliwić. Dwudziesta druga musiała już dawno wybić, a ja obejrzałam
dokładnie całą skarpę i nic nie wskazywało na to, że ktoś wcześniej tu był.
Trawa sterczała nietknięta niczyją stopą, nigdzie nie zauważyłam śladów błota.
Zirytowana postanowiłam sobie zaczekać tutaj do końca papierosa; sterczenie na
zimnie plecami do Zakazanego Lasu, mając przed sobą czarną, niepokojącą toń
jeziora, nie należało do najprzyjemniejszych sposobów na spędzenie niedzielnego
wieczora.
— Panienka na kogoś
czeka?
Serce podskoczyło mi do
gardła, a ja zaczerpnęłam gwałtownie powietrza, tak, że prawie połknęłam fajkę.
Ochrypły głos dobiegał gdzieś zza moich pleców, ale kiedy się odwróciłam, nie
spostrzegłam nikogo. Błyskawicznie zapaliłam różdżkę; pomiędzy drzewami
spostrzegłam bardzo niemal wtopiony w gęste zarośla niewyraźny kształt
mężczyzny. Przeciętnego wzrostu i sylwetki, długowłosy lub w kapturze. Głos,
którym przemówił, choć niski, ani trochę nie przypominał młodego, przyjemnego
głosu Barty’ego Croucha, jaki zapamiętałam z tamtego wieczora.
— Uczniom nie wolno
opuszczać zamku o tej porze — kontynuował przybyły i postąpił krok
naprzód. Zamarłam, a głos uwiązł mi w gardle, kiedy w niedużą plamę światła
wkroczył tajemniczo uśmiechnięty Alastor Moody. Zacmokał karcąco. — I
ten papieros… Muszę o tym zameldować profesorowi Snape’owi. Albo
Dumbledore’owi, pewno nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, jak jego
uczniowie łamią jego zasady… i to w tak niebezpiecznych czasach…
Wykonał ruch, jakby chciał
zrobić jeszcze jeden krok i chwycić mnie za ramię, a ja nawet się nie
zastanawiałam. Odskoczyłam przerażona, nie patrząc, czy wpadnę do wody, czy
zostanie mi jeszcze pod stopami kilka centymetrów ziemi. Nie zostało, ale nie
runęłam w lodowatą otchłań — zawisłam w powietrzu jakieś półtora
metra nad jeziorem, w bezpiecznej odległości od Moody’ego. W głowie miałam
pustkę, zero wymówek, zero gotowych rozwiązań. Jak się dowiedział? Dlaczego
akurat on? Czy to wszystko zostało od początku ukartowane? Nie było żadnego
Barty’ego, żadnego Czarnego Pana, nic poza pięknie urządzoną iluzją? Wiedziałam
jedno — zostało mi kłamać w żywe oczy.
— Proszę nie podchodzić — wyrzuciłam
z siebie niskim z przerażenia głosem. Uniosłam różdżkę wyżej, a jej światło odbiło
się w jego szalonym oku. — Niech pan… niech pan tylko spróbuje mnie
dotknąć… będę krzyczeć i powiem wszystkim, że chciał mnie pan napaść…
Spodziewałam się, że
wyciągnie różdżkę, żeby ściągnąć mnie z powrotem na ziemię, ale on podparł się
rękami pod boki i zaczął rechotać. Ale nie był to śmiech pogardliwy czy
złowróżbny. Brzmiał raczej jak śmiech osoby, która usłyszała właśnie bardzo
dobry dowcip, co jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu. A co, jeśli eks-auror
wytropił młodego Croucha… jakimś cudem wyśledził, skąd przyleciała sowa,
zamordował Barty’ego i teraz miał zamiar zabić mnie? Zaczęłam się dyskretnie
rozglądać, przewracając oczami na prawo i lewo, ale nie widziałam nic prócz
ciemności. Zrobiło mi się niedobrze ze strachu. Przez głowę przeleciała pewna
myśl…
Być
może miałam dość siły, żeby Avada kedavra zadziałała… albo zęby zrobiły się
dostatecznie ostre…
Nigdy dotąd nie
zastanawiałam się nad tym, czy potrafiłabym odebrać komuś życie. Osobiście,
własnymi rękami. Ale nigdy nie zakładałam, że znajdę się w takiej sytuacji,
kiedy to moje życie będzie zagrożone.
A Moody nadal się
śmiał.
— A może to panienka
coś z kimś knuje? — zapytał, na co natychmiast potrząsnęłam
głową.
— Wyszłam na spacer.
Może pan zapytać Filcha, mam za to pełno szlabanów… Moja przyjaciółka wie, że
wyszłam tylko na papierosa… będzie się martwić, że tak długo mnie nie ma…
— Myślę, że kręcisz,
Serpens. Panna Kiler nie ma pojęcia, dokąd wyszłaś — rzekł i sekundę
później uśmiech zgasł na jego pobliźnionych ustach. Sięgnął do kieszeni i
wyciągnął różdżkę, ale nie uniósł jej jak do ataku. — Nikt nie wie,
że tu jesteś. Poza mną i „B”.
O ile wcześniej byłam
sparaliżowana strachem, na te słowa zrobiło mi się słabo. Serce miałam wysoko w
gardle, palce ugniatały różdżkę, ale wiedziałam, że każde zaklęcie, które
przychodziło mi na myśl, eks-auror odbije w mig i skontruje mnie dziesięć razy
mocniejszą i straszniejszą klątwą. Jedyne, co mogłam zrobić, to mieć nadzieję,
że Hagrid faktycznie postanowi wyjrzeć przez okno. I uzna, że Szalonooki
ostatecznie postradał zmysły.
— Dumbledore do
reszty zgłupiał, że wpuścił do szkoły takiego wariata — warknęłam tak
zajadle, na ile pozwalało mi zaciśnięte ze strachu gardło. — Nauczyciel
ma chronić uczniów… a nie grozić im różdżką…!
— O tak, Dumbledore
nie zdaje sobie sprawy, JAKIEGO wariata wpuścił do Hogwartu.
Przeszył mnie lodowaty
dreszcz przerażenia na dźwięk tych słów. Zdrowe oko wpatrywało się we mnie z
takim głodem, z tak mściwą zapalczywością, że nie mogłam uwierzyć, że to
naprawdę Moody stał przede mną i snuł te niedwuznaczne sugestie. Tym razem
uniósł różdżkę, ale jej końcem zatoczył sobie nad głową szerokie koło, z samej
różdżki trysnął jakiś płyn i oblał Szalonookiego calutkiego od cebulek włosów
po czubek buta. Zaczęło się dziać coś, czego jeszcze nigdy dotąd nie widziałam.
Twarz, olbrzymie dłonie, wszystko, co nie znajdowało się pod szatami, spłynęło
i zniknęło w trawie, jakby pokiereszowana gęba, pochylone plecy, kikut, burza
siwych włosów nigdy nie istniały, odpadła sztuczna noga z pazurami i szalone
oko, na jego miejscu pojawiło się nowe — młode i jasne. Postać
wyprostowała się i wypełniła ubrania Moody’ego, ale przede mną na skraju zbocza
nie stał Moody.
— Jak… to ty? — wyrzuciłam z siebie.
Podleciałam ciut bliżej, aby przyjrzeć się wysokiemu, jasnowłosemu
czarodziejowi, ale ten bardzo szybko uniósł rękę w obronnym geście.
— To ja — odparł
cichym, miękkim głosem. — Zgaś, proszę, różdżkę. AŻ TAK nie
powinienem się ujawniać.
Natychmiast cofnęłam
zaklęcie i znów zapanowała idealna ciemność. Wbiłam wzrok w miejsce, w którym
stał mężczyzna, ale nie spostrzegłam nic, nawet zarysu sylwetki. Ogarnął mnie niepokój
spowodowany bezwładnym lewitowaniem nad czarną taflą jeziora nieznanej
głębokości, ale wciąż nie byłam pewna, czy mogłam bezpiecznie wylądować przed
tym człowiekiem, nie widząc go.
— Pourquoi as-tu fait ça? — zapytałam.
— Bo byś nie
uwierzyła.
— Skąd mam wiedzieć,
że nie jesteś Moodym, który zamordował Barty’ego i teraz się pod niego
podszywa?
Znów usłyszałam śmiech,
ale tym razem cichy, przyjemnie melodyjny, całkowicie inny od tego ordynarnego
rechotu starego eks-aurora.
— Podszywanie się to
moja specjalność, Moody raczej użyłby zaklęcia. I żaden z niego
poliglota — rozległo się z ciemności, ale nie odpowiadałam, więc mężczyzna
cierpliwie kontynuował: — Wskazałem ci fortepian, na którym grałaś
dla naszego pana.
Coś przewróciło mi się w
żołądku na te słowa. Wiatr szarpał nasiąkniętą wilgocią szatę, tańczył we
włosach, ale ogarnęło mnie niespodziewane gorąco. Jak najszybciej doleciałam do
skarpy, wymacałam stopą twardy grunt i wylądowałam ciężko na ziemi. Kolana tak
mi zmiękły, że musiałam usiąść na trawie. Nadal nic nie mówiłam, ale rodzaj
ciszy musiał dać znać Crouchowi, że mu uwierzyłam, bo usłyszałam jego głos
znacznie niżej, prawie nad głową.
— Nie pójdziesz z tym
do Snape’a, jeśli teraz cię dotknę?
— Nie — udało
mi się wykrztusić.
Usłyszałam, jak spoczął
obok mnie, rozległ się szelest i coś ciężkiego i nagrzanego okryło moje plecy i
ramiona. Przesunęłam ukradkiem dłonią po grubej, skórzanej powierzchni pełnej
kieszeni i poznałam w niej płaszcz Moody’ego. Zrobiło mi się ciepło nie tylko
na ciele. Siedzieliśmy tak w milczeniu przez dłuższą chwilę. Ogarnęło mnie
poczucie przytłaczającej derealizacji, jakby to wszystko nie działo się
naprawdę i dotyczyło kogoś innego. Od kiedy dostałam sowę od „B”, nie zadałam
sobie trudu, aby chociaż spróbować wyobrazić sobie to spotkanie. A może bałam
się cokolwiek sobie wyobrażać? Mimo że widzieliśmy się dopiero drugi raz,
czułam, że mogłam Crouchowi zaufać. Powiedziałam mu, że tego nie rozumiem,
licząc na jakieś wyjaśnienie, ale spotkał mnie zawód.
— Ja też nie mam pojęcia,
do czego to wszystko ma zmierzać — odparł bezbarwnym, lekko zadumanym
głosem. Mój wzrok przyzwyczaił się już do ciemności i byłam w stanie dostrzec
łagodny profil jego twarzy, długie ramiona oparte na kolanach i zbyt obszerną
szatę Moody’ego. — Ja mam swoje zadanie, które muszę wykonać. Ale nie
wiem, gdzie ty… gdzie i dlaczego ty jesteś w tym wszystkim. Dlaczego on ci ufa,
chociaż jesteś jeszcze dzieckiem. Ale czym są nasze rozumy przy jego… Być może
nie musimy rozumieć, tylko ufać. Masz. Ja tylko przekazuję.
Sięgnął ręką do kieszeni
szaty i wyciągnął z niej małą, niezaadresowaną kopertę. Przyjęłam ją i
pomacałam — wewnątrz musiał znajdować się liścik, ale niezbyt długi,
bo papier był cieniutki, prawie niewyczuwalny. Dziwna mieszanina więzi i
nadziei rozgrzała mi serce, tak, że uniosłam kopertę do ust i ucałowałam
pergamin. Nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie uśmiechnąć.
— Myślisz, że to
jakieś zadanie bojowe? — zapytałam, ale Barty nie pociągnął
żartu.
— Myślę, że to coś,
co dotyczy ciebie i naszego pana, skoro nakazał przekazać list bezpośrednio
tobie — odparł rzeczowo. — Teraz już wiesz, że to ja jestem
Moodym.
— Jak…?
— Nie teraz. Miałem
tylko dostarczyć list i dać znać, gdzie jestem. To, jak uniosłaś się nad wodą,
było imponujące… Rozumiem, że równie dobrze potrafisz utrzymać barierę…
— Potrafię, potrafię — przerwałam
mu i uśmiechnęłam się jeszcze szerzej, aby go w tym utwierdzić, ale z surowej,
niemal beznamiętnej twarzy sceptycyzm bił aż nazbyt otwarcie. — Nie
musisz się z tym zgadzać, musisz mu zaufać, tu
comprends?
Nie byłam pewna, czy
uwierzył. Ale musiał to przyjąć. Nie miał wyjścia. Oddałam mu płaszcz,
podziękowałam za list i odeszłam jako pierwsza, by Crouch mógł spokojnie
przeistoczyć się z powrotem w eks-aurora. Nie pożegnałam się. Wyglądało na to,
że mieliśmy widywać się częściej, skoro najwyraźniej Dumbledore zatrudnił
fałszywego Moody’ego. Nie chciałam się nad tym głębiej zastanawiać. Miałam list
schowany bezpiecznie pod szatą. Póki co nie potrzebowałam niczego więcej.
Żałowałam, że nie miałam
zegarka. Jak dużo czasu minęło, od kiedy zostawiłam Sapphire w dormitorium?
Podejrzanie dużo? Na wszelki wypadek zwolniłam, licząc, że przychodząc później,
nie zastanę przyjaciółki w salonie i uniknę jej męczącego wypytywania. Wślizgnęłam
się ostrożnie przez szparę w drzwiach wejściowych i rozejrzałam się; w holu
panowała ciemność miejscami rozpraszana przez delikatnie połyskującą postać
Krwawego Barona unoszącego się wysoko nad balustradą. Duch nie zwrócił na mnie
uwagi nawet w momencie, gdy zamknęłam za sobą drzwi dużo głośniej, niż
planowałam, ale na wszelki wypadek błyskawicznie przecięłam salę wejściową i
zbiegłam stromymi schodkami prosto do lochu. Dźwięki z holu bez wątpienia
ściągną Filcha, a ja nie chciałam znaleźć się w zasięgu wrażliwego nosa Pani
Norris. Zanim tajne przejście za ścianą odsunęło się na tyle, bym mogła wejść
na mały, ciasny korytarzyk, do moich uszu dobiegły odgłosy dobrej zabawy.
Muzyka, śmiechy, przekleństwa i co jakiś czas małe eksplozje. Do niewielkiej
grupki grającej jak do wieczór w Gargulki dołączyli inni Ślizgoni i teraz pół
dormitorium rzucało kolorowymi kulkami, aż powietrze zrobiło się siwe i gryzło
w oczy. Omiotłam wzrokiem salon i spostrzegłam Sapphire siedzącą tam, gdzie ją
zostawiłam, z tą samą książką i w jednakowej pozycji, jakbym wyszła na dziesięć
minut. Mój wzrok powędrował w stronę ciężkiego zegara nad
kominkiem — dwudziesta trzecia piętnaście. Niezbyt asertywnie
zignorowałam skurcz w żołądku i ruszyłam w jej stronę. Sapphire podniosła głowę
i spojrzała na mnie w sposób godny Filcha.
— I jak?
— Zimno — odparłam
krótko i spoczęłam z westchnieniem w fotelu zajmowanym przez plecak i torbę z
naszywkami.
Świdrujący wzrok
przyjaciółki sprawił, że miejsce pod szatą, w którym spoczywał ukryty list,
zaczęło podszczypywać, ale wytrzymałam to i uwagę Kiler na powrót pochłonęło
repetytorium do języka niemieckiego.
— Szkoda — mruknęła
po chwili zwodniczo grzecznym, słodkim głosikiem. — Myślała, że
chociaż mnie powiesz.
Poczułam gorąco oblewające
mi twarz. A co, jeśli Crouch się pomylił i o ich planie wiedziało więcej osób?
W końcu państwo Kiler mieli swoją mroczną przeszłość… Ale żeby Sapphire…?
— O
czym? — zapytałam ze ściśniętym gardłem, nagle bardzo zainteresowana
swoimi paznokciami.
— O nim. Możesz innym wciskać te kity o
bieganiu po dwudziestej drugiej, ale nie mnie. Byłaś na schadzce, przyznaj
się.
— Na
czym? — Zaśmiałam się nerwowo i już wiedziałam, że tym samym
utwierdziłam ją w tych teoriach, bo wydęła usta. — Nie żyjemy w
Osiemnastym Wieku…
— Dobrze, w takim
razie miałaś randkę — przerwała mi zapalczywie, nieco wyprowadzona z
równowagi, a repetytorium zsunęło się z jej kolan i niezauważone wylądowało na
podłodze. — Z jakiego jest domu? Pewnie jakiś gracz? Ooo, zakazana
miłość członków rywalizujących ze sobą zespołów: przebojowej Ślizgonki i
przystojnego Gryfona!
Początkowo trochę mi
ulżyło, ale te dywagacje zaszły za daleko; oblał mnie lodowaty pot na samą
myśl, że ktoś mógłby to podchwycić i zacząć węszyć. I zamiast zakazanego
romansu członków szkolnej drużyny quidditcha odkryłby zmartwychwstałego
śmierciożercę ukrywającego się w skórze Moody’ego i mnie zamieszaną w to
wszystko.
— Zamknij się,
jeszcze ktoś usłyszy — warknęłam i zerknęłam automatycznie na
gargulkowe towarzystwo. — Calme-toi,
n’en fais pas tout un drame. Nie wiem, czy to wystarczająco poważne, żeby
się tym chwalić… Jak się upewnię, to dowiesz się pierwsza, d’accord? Zostaw już ten niemiecki, zagrajmy w warcaby.
Zgodziła się, ale oczy
wciąż jej błyszczały, jakby sama odkryła jakąś wielką tajemnicę. Raz-dwa
przyniosłam z kufra planszę i rozstawiłam pionki; w szkole mało kto chciał ze
mną grać. Niektórzy z politowaniem patrzyli znad swoich szachownic na moje
warcaby, dla innych było zbyt mało eksplozji i cuchnącego gazu strzelającego
prosto w twarz.
— W tym tygodniu ma
być pierwszy trening drużyny — odezwała się Sapphire po jakimś
kwadransie, pędząc jak na złamanie karku po drugą królówkę. — Jak będzie pogoda. Słyszałam, jak Malfoy się
podniecał.
— Mhm,
wiem — mruknęłam i zbiłam jej pionka, niwecząc trud ostatnich kilku
minut. Westchnęłam ciężko. Przez dłuższą chwilę gryzłam się z przyznaniem tego
na głos, ale uznałam, że dłuższe oszukiwanie siebie nie miało na dłuższą metę
większego sensu. Chciałam być w drużynie. — Trochę…
żałuję, że tak pchop… pochopnie zrezygnowałam z grania.
Na twarzy Sapphire pojawił
się entuzjastyczny rumieniec, ale przełknęła dalszą część wymyślonej historii o
„przebojowej Ślizgonce i przystojnym Gryfonie”, w zamian za to pociągnęła
znienawidzony przez siebie temat quidditcha.
— Nie możesz wrócić?
Flint przyjmie cię z otwartymi ramionami.
— Nie ma sensu. Mleko
się rozlało — odparłam, kręcąc głową. Zbiłam dwa czarne pionki za
jednym zamachem i zdobyłam następną królówkę. — Może
faktycznie w tym roku trochę przysiądę do nauki… Ale będę się starać w
przyszłym roku, Flint i tak kończy szkołę, będziemy potrzebowali
ścigającego…
— O ile nie będzie
musiał znów powtarzać klasy — wtrąciła Kiler.
Pierwsza rozgrywka
zakończyła się sromotną porażką Sapphire, podobnie druga i trzecia, ale za
czwartą pozwoliłam przyjaciółce wygrać. W ciągu godziny salon coraz bardziej
się wyludniał, aż opustoszał prawie całkowicie, kiedy zaczęłyśmy się pakować.
Ostatni śmiałkowie dzielnie młócili w Gargulki, a na kanapie w głębi
dormitorium przysnął Lucjan Bole. Spodziewałam się, że w sypialni będzie
panował rozgardiasz, ale okazało się, że wszystkie dziewczyny już spały; obie z
Sapphire zakradłyśmy się cicho do swoich łóżek, Kiler wyciągnęła ze skrzyni
pasiastą koszulkę nocną i zajęła łazienkę, ja uklękłam przy swojej szafce
nocnej i wyciągnęłam spod szaty list. Uniosłam kopertę do oczu jak coś kruchego
i drogocennego. Ot, zwyczajna, zżółknięta koperta, jakich pełno było na
pocztach i w sklepach papierniczych. Żadnego adresu, imienia, nazwiska.
Niczego. Ręce aż mnie świerzbiły, aby rozerwać pergamin, ale szybko rozchyliłam
kotary i wsunęłam list pod poduszkę. Musiałam się z tym przespać.
~*~
Powolutku idę do przodu z betowaniem. Pewnie przez najbliższe tygodnie znów będę miała trochę przestoju, ponieważ lista wykazuje, że czas poświęcić trochę uwagi innym opowiadaniom, ale nie potrwa to długo. Chyba.
Maggia94
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 11:30
Swietne naprawde masz talent do pisania opowiadan. Opo. cudne pozdrawiam Maggia94.blog.onet.pl
1 sierpnia 2008 o 12:07
UsuńDanke xD
~dream
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 11:36
o jaaaaaaa… xDczekam na na kolejne rozdzialy =)
1 sierpnia 2008 o 12:07
UsuńNa pewno Cię poinformuję, w końcy czym jest życie bez SPAMÓW xD
~emily humpber
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 11:58
Supeer rozdział xD czekam na next xD
1 sierpnia 2008 o 12:07
UsuńJutro albo 3 sierpnia będzie, zależy, czy z tego upału mi komp nie padnie. xD
~DJ
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 14:10
Witch jest dla nastolatek, jakbyś nie wiedział/ała, tylko, że w Polsce tak wydaja tak to czasopismo, bo nie wiedzą, ze witch to nastolatki, apo za tym mam 13 lat !!
1 sierpnia 2008 o 22:26
UsuńEhm, ja napisałam, że nic mi do tego, a skomentowałam z czystej uprzejmości. No, ale żeby tak się wydzierać… ehm, nienormalne… chcę być miła, ale nie dam też po sobie deptać xD
danny_saucedo@vp.pl
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 14:13
68 komci
danny_saucedo@vp.pl
Usuń1 sierpnia 2008 o 14:15
68
danny_saucedo@vp.pl
Usuń1 sierpnia 2008 o 14:15
68
danny_saucedo@vp.pl
Usuń1 sierpnia 2008 o 14:15
68
danny_saucedo@vp.pl
Usuń1 sierpnia 2008 o 14:15
68
~Brooke Davis
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 14:41
Błagam pisz syzbko next!!! Jaki Malfoy jest cudowny;];] Czekam http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl
1 sierpnia 2008 o 22:24
UsuńTaak, Malfoy jest OK, też tak uważam xD
~DiabeLna_KsiezniCzka
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 14:52
OoooOooo świetnie…Zapraszam na http://www.piekne-jest-to-co-podoba-sie-calkiem-bezinteresownie.blog.onet.plwww.moj-wlasny-prozny-cien.blog.onet.plwww.mroczna-ksiega-milosci.blog.onet.plMoże będziemy się wymieniać komciami??Moje GG:5571558
1 sierpnia 2008 o 22:23
UsuńDziękuję, wpadnę i się odezwę xD
~Gonia
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 15:29
Hej :) Pierwsze wrażenie bloga? Spoko, choć ten zielony troszkę dziwny :P ale nawet nie najgorszy ;) Blog jest prosty, nie nawalony wszystkim po kolei i to mi się podoba… co do opowiadania, to jeszcze nie wiem, nie czytałam, ale zamierzam, tylko w tej chwili czytam coś innego, a nie lubię mieszać opowieści, więc jak skończę tamto, to przeczytam twoje ;) Ale wydaje się w porządku, więc na pewno wpadkę i jeszcze zostawię opinię. Nie mam nic przeciwko spamom, jeżeli są sensowne, czyli najpierw zawierają opinię o moim blogu. Rozumiem że ludzie muszą się reklamować, sama kiedyś to robiłam (teraz już nie, po prostu zostawiam swój adres bloga) i rozumiem powody :P No więc… życzę wszystkiego naj :) http://www.dramione-draco-i-hermione.blog.onet.pl
1 sierpnia 2008 o 22:20
UsuńOh, danke ! Dodam Cię do linków xD
Gryffonka
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 19:01
Miesiąc i TYLKO 10 rozdziałów? To miał być sarkazm? xD Dziewczyno masz talent – tyle Ci powiem xD Musze się zagłębić w fabułę, ale jak na razie jest po prostu… no, bosko xD Pozdrawiam ^^PS. U mnie na Opowiesc-Gryffonki jest new nota xD
1 sierpnia 2008 o 22:18
UsuńPochlebiasz mi xD zaraz zobaczę na Twojego bloga xD
~Olka
OdpowiedzUsuń1 sierpnia 2008 o 19:17
ale masz wyobraźnię………ładne opowiadanie…..nie myślałam że będzie takie zakończenie
1 sierpnia 2008 o 22:18
UsuńNom, ja to planowałam, a raczej musiałam jakoś to przerwać xD
Erini_Gonal
OdpowiedzUsuń2 sierpnia 2008 o 13:27
10 rozdział? ja tu widzę już 11 xD. dzięki za powiadomienie, u mnie też jest nius. http://www.feeling-empty.blog.onet.pl
2 sierpnia 2008 o 19:51
UsuńSzybko notki piszę, a pewnie odebrałaś komcia później xD
~roxi:*
OdpowiedzUsuń2 sierpnia 2008 o 17:24
Hey masz swietnego bloga bardzo mi sie podoba, jak znajde chwilke czasu przeczytam wszystkie notki, a teraz chciałam ci podziekować za komcia na moim blogu z opowiadaniem, bardzo wazne sa dla mnie kometarze dlatego dziekuje, i zapraszam serdecznie moze jeszcze kiedys wpadniesz. przeprowadzka-do-magdeburga.blog.onet.pl pozdrawiam gorąco:*
2 sierpnia 2008 o 19:50
UsuńNie ma sprawy xD
~Gabika138
OdpowiedzUsuń2 sierpnia 2008 o 19:07
hej, naprawde spoko blog. podziwiam cie, ze chce ci sie tak czesto pisac notki, nie to co mnie ;) http://www.violet-riddle.blog.onet.pl
2 sierpnia 2008 o 19:50
UsuńW końcu tylko granie w tibię i pisanie opków mi zostało, jak siedzę na kompie. A jak przyjdzie rok szkolny, to już nie będę miała tyle czasu, więc wykożystuję czas xD
~Cam.
OdpowiedzUsuń2 sierpnia 2008 o 19:59
Hej! Notka super :) Czyżby Malfoy się zakochał? Mam nadzieję, że sobie nie robi jaj z siostrzenicy Lorda :) Pozdrawiam i czekam na newsa :* cameron-riddle
2 sierpnia 2008 o 20:02
UsuńWiesz, Malfoy w książce Rowling to tylko podrywacz, ale ja zabardzo lubię Śmierciożerców, więc możę go jeszcze zmienię xD a może tylko chce wykożystać sławną skillmag ? ? ? xD
~pyska_ab serduszko
OdpowiedzUsuń2 sierpnia 2008 o 21:04
masz talenta xD buziaki:*
3 sierpnia 2008 o 18:01
UsuńDziękuję xD
mgi18@onet.eu
OdpowiedzUsuń2 sierpnia 2008 o 21:05
Wspaniałe opowiadanie ;)Masz szanse wygrac duzy konkurs zglos sie nie pożałujesz : http://animesmanga.blog.onet.pl/2,ID332331078,index.html
3 sierpnia 2008 o 18:00
UsuńOki, jak znajdę trochę czasu, to wpadnę xD
~Cameron Riddle
OdpowiedzUsuń3 sierpnia 2008 o 17:42
Ja uwielbiam wstawać o 8 xD Ale ja najpóźniej chodzę spać o 23:30 :) A Draco nie jest podrywaczem, bo to w końcu mój [i tylko mój] Draco xD Pozdrawiam
3 sierpnia 2008 o 17:59
UsuńDracona sobie weź, ale za to Voldie jest mój [i tylko mój]. No co, może nie mam najlepszego gustu, ale mnie kręcą ciemne charaktery [ale bez przesady xD]. Nieno, Voldie jest kochany, to jego avada kedavra jest słodkie xD
Brillen
OdpowiedzUsuń7 września 2008 o 18:35
O shit!Rozdział boski!Draco jak zawsze uwodzicielski:) A po h** tam Potter?Facet zepsół cały efekt tej sceny xD A buu…Masz być z czego dumna moja droga:):*lg-potter.xx.pl
8 września 2008 o 17:48
UsuńNom, musiał jakoś zakłucić tą scenę, bo przecież to Potter. Zawsze węszy i wtyka nos we wszystkie sprawy xD
~Elena
OdpowiedzUsuń22 grudnia 2009 o 14:27
O ja cie.Ale numer,ciekawe co na to Potter powie.
~crarveNek
OdpowiedzUsuń5 stycznia 2014 o 02:27
Super blog czekam na dalsza aktywnosc i jeżeli szukasz zegarek meski sportowy
zapraszam na okazika :-)