— Nie potrafisz
poprawnie wypowiedzieć „wstrząsający”, ale słowotwórstwo opanowałaś do
perfekcji — dotarło do mnie zza pleców, a sekundę później w maleńkiej
plamie mleka na blacie wylądowała drobna koperta.
Odwróciłam się do Livii i
spostrzegłam ją ze skrzyżowanymi rękami na piersiach i oskarżycielsko
zmrużonymi oczami. Ślizgoni siedzący najbliżej powkładali nosy w swoje
śniadania, a grzywka Sapphire zniknęła całkowicie za stronami Proroka Codziennego.
— Od mamy, super,
dzięki.
Uniosłam kopertę opisaną
dużymi, okrągłymi literami i nerwowo schowałam do kieszeni, ale Livia nie
ruszyła się z miejsca. Poczułam na szyi pełznący powoli rumieniec. Dla
niepoznaki uśmiechnęłam się zaczepnie i uniosłam brwi.
— Od mamy, ciekawe, czy
będzie tak „super”, kiedy się dowie, że włóczysz się po nocy po błoniach.
Gorąco z szyi błyskawicznie
objęło mi całą twarz.
— Coo? Nie chodzę po
nocach na błonia. Leżę grzecznie w łóżku, Sapphire może potwierdzić…
Zza gazety dobiegło nas
niepewne, potakujące chrząknięcie, ale siostra nawet nie zaszczyciła tamtej
spojrzeniem. Po lewej stronie ust pojawiła się delikatna, niebieska żyłka
świadcząca o kończącej się cierpliwości. Przy naszej części stołu rozległy się
gdzieniegdzie ciche chichoty.
— Dobra, dobra,
wychodziłam raz czy dwa, ale tylko biegałam i nigdy to nie było w nocy — dokończyłam
szybko, unosząc ręce w geście obronnym. — Biegałam, muszę ćwiczyć…
Tata kazał. Możesz go zapytać.
Mierzyłyśmy się przez
dłuższą chwilę spojrzeniami — ja niewinnym i potulnym, ona bacznym,
nieprzystępnym. Żyłka koło jej ust ciemniała z sekundy na sekundę coraz
bardziej, aż Livia skinęła sztywno głową i opuściła ręce.
— Jeszcze raz zobaczę
cię po zmroku na zewnątrz, napiszę do mamy i się przekonasz, co to
gównodziałek, jak dostaniesz wyjca — wycedziła.
Na te słowa poruszyłam
ironicznie brwiami.
— O, czyli kogoś
jeszcze nie było wieczorem w dormitorium? — zawołałam za nią, ale
siostra już odwróciła się na pięcie, machnęła długim blond kucykiem i
pomaszerowała szybko w stronę stołu Gryfonów.
Malfoy, Nott, Crabbe i Goyle
zaczęli rechotać, a Pansy wymieniła złośliwe uśmiechy z Millicentą i obie
wykrzywiły mi się paskudnie. Kiedy klapnęłam ciężko z powrotem na swoje
miejsce, Sapphire odłożyła gazetę i głośno wypuściła powietrze przez
usta.
— La vache… co ona taka
od rana… normalnie jak osa — mruknęłam, próbując utrzymać luzacki
uśmiech na twarzy, przy czym chichoty Pansy i Malfoya nie były ani trochę
pomocne. — Pewnie się dalej wścieka o te wakacje…
Nachyliłam się nad miseczką,
zagarnęłam na łyżkę sporo nasiąkniętych jeszcze ciepłym mlekiem czekoladowych
płatków i wpakowałam je wszystkie do ust. Zawsze toczyłyśmy o to z Darlą
zacięty bój: najpierw płatki czy mleko, a samo mleko ciepłe czy zimne? Darla
upierała się przy zimnym mleku lanym na płatki, ale ja nie dawałam się
przekonać. Jedynym właściwym sposobem spożywania płatków z mlekiem było
podgrzanie mleka, do którego należało wsypać tyle płatków czekoladowych, aż
utworzyła się górka wystająca.
— W tym roku zamiast
stolicy był obornik z kozami? — zapytała Pansy. — Ojej, jak
mi przykro.
Wydęła złośliwie usta w
groteskowym, płaczliwym grymasie i przejechała palcem od oka w kierunku
podbródka, imitując płynącą łzę, a Draco parsknął w swój talerz.
— Gówno cię to
obchodzi, Parkinson — odpowiedziałam obojętnie, nawet na nią nie
patrząc, ale w sercu poczułam bolesne ukłucie.
Żeby ukryć zmieszanie,
sięgnęłam do kieszeni po list od mamy. Kiedy chciała skontaktować się z nami
wszystkimi, chowała małe koperty do jednej dużej i wysyłała to do Livii — z
naszej trójki tylko w jej przypadku istniała stuprocentowa szansa, że nie zgubi
listów i nie zapomni o ich przekazaniu, zresztą Livia lubiła czuć, że
rządzi.
W małej, grubej kopercie
znalazłam kartkę pergaminu złożoną czterokrotnie. Tekstu nie było dużo, ale Bes
miała duże, ładne pismo — podobnie jak tata, Livia i Victor. Oni
wszyscy stawiali równe, eleganckie litery i była to kolejna rzecz, którą się od
nich różniłam. Moje listy wyglądały niedbale, pełno w nich było skreśleń i
błędów ortograficznych, od kiedy zgubiłam swoje czternaste samopoprawiające
pióro. Czasami sama nie potrafiłam siebie przeczytać.
Sophie —
Pani Pomfrey pisała o Twoich
zębach. Jak się teraz czujesz? Pamiętaj, że w razie czego możesz zawsze do niej
pójść. Potrzebujesz czegoś? Możesz robić sobie zimne okłady na dziąsła, jeśli
będzie bardzo swędziało, możesz użyć zaklęcia Glacius na szklance wody,
pamiętaj tylko, żeby lód zawinąć w chusteczkę. Pisałam do Dumbledore’a, gdyby
potrzebna była konsultacja uzdrowiciela, powiedz pani Pomfrey, kogoś
zorganizuje.
Jak szkoła? Pamiętaj, żeby
systematycznie się uczyć i robić wszystkie zadania domowe. NIE WAGARUJ,
obecność na zajęciach daje Ci już 50% wiedzy, a nawet jeśli czegoś nie
zapamiętasz, to przynajmniej wiesz, czego musisz się jeszcze pouczyć.
Buziaki,
mama
PS. Zapisaliśmy dziewczynki
na konie, Sonia już pierwszego dnia spadła i złamała rękę. Nic jej nie jest!
Przez resztę godziny udawała, że nic jej nie boli, tak bardzo chciała dokończyć
lekcję.
Uśmiechnęłam się do listu i
jeszcze dwukrotnie przeczytałam post scriptum, chociaż pierwsza część
wiadomości spowodowała w moim żołądku nieprzyjemne gniecenie. Po fragmencie o
szkole i systematycznej nauce ledwo przesunęłam wzrokiem. Średnio raz na
miesiąc dostawaliśmy z Vipim niemal jednakowe przypomnienia przemycone gdzieś w
środku listu — ja z naciskiem położonym na spóźnianie i pyskowanie,
Victor na dogadywanie i prace domowe, a było wielce prawdopodobne, że od
przyszłego roku liczba podobnych wstawek się podwoi.
Sens trajkotania Pansy jakoś
omijał moje uszy, słyszałam tylko rechoczącego Malfoya i wiercącą się na
krześle Sapphire. Nadal czułam nieprzyjemny uścisk w sercu, ale za żadne skarby
nie mogłam pozwolić, by Parkinson zauważyła, że jej słowa jakoś mnie dotknęły.
Nie wiedziałam, jak w innych domach, ale relacje wśród Ślizgonów bywały
szorstkie. A ja nie robiłam nic, by starać się je załagodzić. To Darla
łagodziła. Ja dokładałam do pieca. Sięgnęłam do plecaka po pióro, atrament i
pergamin. Z nadzieją przegrzebałam wszystkie kieszenie, ale poza licznymi
paragonami sprzed kilku miesięcy, połamanymi stalówkami i kilkoma kartami z
czekoladowych żab nie znalazłam nic wartościowego.
Cóż, tym razem już
pamiętałam, że na reszcie powinnam napisać łącznie.
Nakreśliłam odpowiedź w
kilku dłuższych zdaniach. Ani słowem nie odniosłam się do sugestii o wagarach,
choć kusiło mnie, żeby wspomnieć o aktualnie stuprocentowej frekwencji, ale nie
chciałam prowokować. Był to grząski grunt, w szczególności kiedy chodziło o
historię magii. Dla świętego spokoju przytaknęłam w sprawie zębów, przysięgając
sobie, że za żadne skarby świata nie zapytam pani Pomfrey o uzdrowiciela, choć
pod wpływem świądu miałabym zagryźć Pansy Parkinson we śnie. Ostatecznie i tak
wszyscy by na tym zyskali.
Schowałam liścik z powrotem
do koperty od mamy i zakleiłam zaklęciem. Mój wzrok powędrował do stołu
Gryfonów; bez trudu wypatrzyłam górującą nad większością głowę Livii. Płatki aż
wywróciły mi się w żołądku na myśl, że będę musiała dać wiadomość przy
wszystkich. Przez jakiś czas próbowałam po ruchach jej kucyka wywnioskować, czy
była wściekła ogólnie, czy tylko na mnie, kiedy przy nauczycielskim podeście
zauważyłam sekwencję niezdarnych ruchów. To Moody wszedł właśnie do Wielkiej
Sali prosto przez drzwi przylegającego do sali pokoiku. Przeciskanie się między
zajętymi krzesłami i ścianą w jego wykonaniu nie wyglądało na ani łatwe, ani
szybkie. I choć miałam z tyłu głowy, że pod toporną powłoką krył się ktoś
zupełnie inny, poczułam ukłucie satysfakcji. Opadł na wolne miejsce obok
Dumbledore’a i mruknął coś. Dyrektor natychmiast podjął temat i zaczął
opowiadać, żywo gestykulując. Zwykłe oko Moody’ego powędrowało za ręką w
kierunku dzbanka z czymś parującym, drugie zaś zaczęło strzelać gdzieś po stole
Gryfonów, tak, jak poprzednio oba moje.
Pomyślałam o liście
niezmiennie spoczywającym w kieszeni płaszcza w sypialni i wypełniła mnie
mieszanina dzikiej radości, ciekawości i niepokoju. Z trudem powstrzymałam się
przed poderwaniem się na równe nogi i szaleńczym biegiem do dormitorium, w
zamian za to grzecznie zebrałam z powierzchni mleka resztkę czekoladowych
muszelek. Zimne i rozmoknięte.
Jeszcze będzie na to
czas.
Aż mnie roznosiło, żeby tam
zajrzeć, jednocześnie zżerał mnie stres podobny do oczekiwania na sprawdzian,
na który nie przeczytałam lektury.
Czyli powinnam być
przyzwyczajona, a jednak nawet na samą myśl zaczynały pocić mi się
dłonie.
Nie śpieszyło mi się na
lekcje, przed transmutacją miałam porządne okienko. Myślałam, żeby pożyczyć
miotłę od Bletchleya i polatać z Victorem nad jeziorem, ale wiedziałam, że
bratu nie będzie chciało się wychodzić na deszcz. Z nadzieją jeszcze raz
poderwałam głowę — przez zaczarowany sufit płynęły szare chmury, a
krople uparcie zacinały. Co więcej, miałam wrażenie, że lało mocniej niż pół
godziny temu.
— Co robimy? — zapytała
Sapphire i również podniosła głowę. Pełne wargi wydęły się z dezaprobatą. — Podobno
Hagrid wyhodował coś paskudnego, myślałam, że pójdziemy zobaczyć…
— Paskudnego? — wtrąciła
się Pansy, a jej mopsowata twarz wykrzywiła się w obrzydzeniu. — To
są jakieś potwory! Ten przygłup zrobił jakieś krzyżówki i teraz każe nam się
nimi opiekować. Jedna mnie poparzyła!
— Sklątki
tytanowybuchowe czy jakoś tak… Vipi mówił.
— I kto tu jest
przygłupem, co? — zapytała Sapphire i obie zaśmiałyśmy się
złośliwie.
Zabrałyśmy plecaki, Kiler
sprzątnęła z talerza jeszcze jedno jabłko i zostawiłyśmy niezadowoloną Pansy
wśród zbierających się do wyjścia Ślizgonów. Przy drzwiach zrobiło się tłoczno,
bo jeszcze nie wszyscy opanowali plany lekcji i zatrzymywali się, żeby
przestudiować harmonogram. Właśnie w takiej pozycji — zgarbionego i z
nosem w pergaminowej rozpisce — zastałam Victora stojącego z
Neville’em u stóp głównych schodów. Podbiegłam do nich (Sapphire miała
dostatecznie długie nogi, żeby iść spokojnie) i wspięłam się na trzeci stopień,
żeby zajrzeć bratu przez ramię.
— Mamy kupę czasu,
patrz, zaczynamy transmutacją — powiedziałam i szturchnęłam czubkiem
palca pierwszą kolumnę z listą przedmiotów. Każda z nich świeciła na inny
kolor, a nagłówki z dniami tygodnia mieniły się na złoto i brokatowo. — A,
nie, to tylko ja i Sapphire, wy macie zielarstwo i Hagrida w deszczu, jak mi
przykro. Ale bajer, dlaczego twój plan lekcji tak świeci?
Victor popatrzył na mnie z
ukosa.
— Hermiona go
zaczarowała, spójrz, każdy przedmiot ma inny kolor. Obrona na niebiesko,
zielarstwo na zielono…
Stojący obok Neville wydał z
siebie pełne rezygnacji westchnienie.
— O nie, zapomniałem
rękawic na zielarstwo — jęknął. Pobladł, kiedy zahaczył wzrokiem o
zegar wiszący nad drzwiami wejściowymi. — Znów się spóźnię…!
I popędził schodami na górę,
zanim zdążyłam pomyśleć, że mogłabym przywołać rękawice z wieży Gryfonów.
Otworzyłam usta, żeby za nim zawołać, ale chłopak zniknął w korytarzu, skąd
chwilę później dobiegł nas stłumiony hałas żelastwa upadającego na kamienną
podłogę.
— Hermiona mówiła, co
to za zaklęcie? — zainteresowała się Sapphire, ale Vipi nie zdążył
jej odpowiedzieć, bo jakaś ogromna siła wepchnęła się między nas i uderzyła go
z całej siły w plecy.
Aż plasnęło.
Ową olbrzymią siłą okazała
się być ręka Lisy — ręka zupełnie zdradliwa, bo długa i przeraźliwie
chuda, nie wyglądała na taką, która potrafiła przywalić z wielką mocą. Turpin
pojawiła się z Arielką i na twarzach obu czaiły się jednakowe podstępne
uśmieszki.
— Aua! Będę miał
siniaka — wymamrotał Vipi i spróbował niezdarnie pomasować się dłonią
po bolącym miejscu między łopatkami.
— I co, jak kwitnie
twój romans z Dunbar? — zagadnęła go Lisa.
Victor natychmiast rozejrzał
się wokół spanikowany, ale w holu i na schodach panował taki gwar, że sami
ledwo się słyszeliśmy.
— Ciiicho! — syknął
i na wszelki wypadek odwrócił się plecami do Wielkiej Sali. — Dawno
nie słyszałem bardziej nielogicznego pomysłu… nic dziwnego, skoro wy go
wymyśliłyście… Nie ma żadnej pewności, że Pietsch zapisze się do chóru, może co
najwyżej zabronić tego Fay, za to jest sto dwadzieścia procent szansy na to, że
oberwę, kiedy Pietsch usłyszy, że mam wobec niej… niecne plany.
Zarumienił się na samo
brzmienie tego słowa.
— Przynajmniej spróbuj — poprosiła
Ariel, łypiąc na niego szczenięcymi oczami. — Nawet nie musisz nic
robić, my rozpuścimy plotki, zobaczysz, pójdzie samo…
— Najwyżej podejdziesz
do niej razy czy dwa, poprosisz o temat pracy domowej z wróżbiarstwa…
— Nie chodzę na
wróżbiarstwo…
— Wszystko jedno, to z
zaklęć — ciągnęła Lisa. Jej lodowate, błękitne oczy płonęły. — Albo
zapytasz, czy pożyczy ci Historię Hogwartu, widziałam, że ma taką ładną,
ilustrowaną.
Pod wpływem perorowania Lisy
i Arielki opór na twarzy Victora bladł, aż w końcu całkowicie ustąpił wraz z
pionową zmarszczką między brwiami. Naciskałyśmy na niego tak głośno i tak
długo, przekrzykując się karykaturalnie jedna przez drugą, aż w końcu
przycisnął obie ręce do uszu i potrząsnął głową.
— Dobra, dobra! Zgadzam
się! — wybuchnął, ale nie zabrzmiał wcale głośniej od zgiełku
panującego w sali wejściowej. — Tylko już się zamknijcie…
— Ha! — wykrzyknęłyśmy
jak na komendę.
— Ale ostrzegam — dodał,
celując w nas palcem — że jeśli dostanę po gębie, to będzie wasza
wina.
Arielka i Lisa roześmiały
się perliście, a ja poklepałam brata po ramieniu, zanim zeskoczyłam z
najniższego stopnia.
— Z trudem, ale jakoś
damy sobie radę.
Nie wyglądał na
zachwyconego, kiedy zmierzał na zielarstwo, ale nie dziwiłam mu się. Sama nie
byłabym zadowolona, narażając się prawie dwumetrowemu osiłkowi, ale na
szczęście Fay nie lubiła dziewczyn.
Przez cały dzień nie mogłam
się skupić. To znaczy… nie mogłam się skupić bardziej niż zwykle. Moje myśli
krążyły uparcie wokół Barty’ego i raz po raz uciekały do lochów i do płaszcza
wiszącego niepozornie przy drzwiach jednej z dziewczęcych sypialni. Na
transmutacji jakoś umknął mi temat pracy domowej, podczas obiadu nie byłam za
bardzo rozmowna i cały czas zerkałam w stronę stołu nauczycielskiego. Moody
gawędził z Dumbledore’em i McGonagall, obserwowany przez Snape’a. Jego wzrok — zupełnie
jak mój — taksował go o wiele za często, niż można byłoby to uznać za
naturalne, ale nie dostrzegłam w nim niechęci jak w przypadku Lupina czy
Lockharta.
Numerologię skończyłam z
ujemnymi punktami za rozmawianie na lekcji, ale przejęłam się tym jeszcze mniej
niż zwykle, zwłaszcza że za karną odpowiedź przy tablicy wpadł zadowalający.
Żałowałam, że pośpieszyłam się z tym listem do mamy, ale zawsze lubiłam
zostawiać sobie w zanadrzu dobre oceny, kiedy na światło dzienne wychodziły nędzne
z kartkówek.
Przynajmniej nie musiałam
się tłumaczyć z ujemnych punktów jak Victor. Bycie w domu innym niż Livia miało
same plusy, żadnych minusów.
Po odwaleniu absolutnego
minimum na jutrzejsze zajęcia do kolacji została mi dobra godzina. Miewałam „naukowe
zrywy” i to był właśnie jeden z nich. Lubiłam później siadać na kanapie,
przeglądać najnowszy numer Quidditch Express i od czasu do czasu zerkać na
kolegów ślęczących do dwudziestej drugiej nad esejami. A następnego dnia
ślęczałam i ziewałam razem z nimi.
Do sowiarni szłam na lekko
trzęsących się nogach jak przed spotkaniem z kimś, przed kim musiałam się gęsto
tłumaczyć. A okazało się, że na szczycie czekały tylko sowy. Dziesiątki par
żółtych i pomarańczowych oczu śledziły z ciekawością, jak stawiałam obie stopy
na szerokim parapecie, które później znikały ponad górną częścią kamiennej
framugi okna.
Nie byłam silna, ale miałam
zwinne dłonie, a magia pomogła utrzymać się przy ścianie, kiedy palce szukały
wyrw i wystających kamieni. Robiłam to już tyle razy, że po dwumiesięcznej
przerwie wspięcie się po ścianie na dach zajęło mi zaledwie krótką chwilę.
Prostując się, poczułam znajomy, przyjemny skręt wnętrzności, kiedy zachwiałam
się na wietrze. Dach był stromy, ale dostatecznie płaski, by można było na nim
stać bez trzymania się pręta z proporcem, o ile nie miało się lęku wysokości.
Usiadłam na czarnej, omszałem dachówce i wyciągnęłam przed siebie nogi tak, by
zaprzeć się nimi wygodnie o kamienną obramówkę. Przez dłuższą chwilę
podziwiałam panoramę Hogwartu, ale bardzo różniła się od tej, którą
zapamiętałam. Róż zmienił się w nieprzeniknioną szarość, chorągwią szargał
zimny wiatr.
Nie mogłam uwierzyć, że
korony drzew — teraz nieco zżółknięte i przerzedzone — były
tymi samymi koronami, które oglądałyśmy z Darlą kilka miesięcy temu. Jeszcze
żyły liście pamiętające dwie czternastolatki na dachu sowiarni. Pamiętały ich
śmiechy, łzy, pocałunki… pamiętały lepiej niż ja, choć to ja się śmiałam,
płakałam, całowałam. Zamknęłam oczy, siłując się z drżącymi ustami i pieczeniem
pod powiekami. Obrazy sprzed trzech miesięcy wydawały się tak nierzeczywiste,
przykryte mgłą czasu, jakby od tamtych wydarzeń minęło dwadzieścia lat.
Nawet nie wiedziałam, jak to
jest pamiętać coś sprzed dwudziestu lat.
Szybko otarłam twarz, ale
nie było na niej więcej łez. Dotyk szorstkiego płaszcza skutecznie mnie
otrzeźwił. Sięgnęłam do kieszeni — zniknęły wszystkie kulki z folii aluminiowej
po kanapkach z zeszłego roku, w środku była jedynie koperta. Niepozorna,
leciutko pożółkła, nieopisana. A jednak dotyk pergaminu budził nieopisane,
podniosłe uczucia, jakby koperta zawierała list od papieża albo królowej
angielskiej. Przesunęłam palcem wzdłuż górnej klapy. Nie była nawet
zapieczętowana jak wszystkie koperty z ważnymi pismami, które przychodziły do
rodziców, kiedy jeszcze podpisywali umowy z wytwórniami w moim imieniu.
Przerwałam tę podniosłą chwilę, szybkim ruchem rozrywając pergamin. Po
gabarytach koperty spodziewałam się w środku krótkiej wiadomości, ale ta
zawierała dwie złożone na pół kartki z bardzo cienkiego, niemal
półprzezroczystego papieru. Wystarczyło zetknięcie mojej dłoni, by śnieżnobiałe
strony zaczerwieniły się dużymi, strzelistymi literami. List był
wykaligrafowany w całości ładnym, równym pismem, a mnie pierwsze, co przyszło
do głowy, to jakim cudem stworzenie, które widziałam w fotelu w domu Crouchów,
mogło posłużyć się piórem w ten sposób.
Stworzenie. Mój wuj.
Wciąż czułam się dziwnie,
formułując to słowo w głowie.
Możesz mu zaufać. Jest bramą
do mojego powrotu. Pokładam w nim wszystkie moje nadzieje, jak i w Tobie, że
będziesz potrafiła udowodnić, że jesteś tak dojrzała, jak przewiduję. Nadchodzi
czas, na który przygotowywał Cię Evan.
Jak wiesz, wszystko to
wydarzyło się z mojego polecenia, abyś była gotowa na to, co ma się wydarzyć.
Liczyłem, że kiedy ten moment nadejdzie, to on Cię do mnie przyprowadzi, ale
niestety stało się inaczej. Evan był moim najbliższym przyjacielem i tylko jemu
mogłem powierzyć zadanie znalezienia Ci najlepszej rodziny, na jaką
zasługujesz. To z nim dzieliłem największe sekrety, dzięki czemu w końcu
mogliśmy się odnaleźć — ja i Ty. Dzieliliśmy wspólnie wiele przygód,
o których wtedy nie mógł Ci opowiedzieć, bo byłaś jeszcze dzieckiem. Teraz
dojrzałaś i kiedy znów się zobaczymy, opowiem Ci o podróżach do dalekich
krajów, gdzie można zgłębić magię tak potężną, o jakiej w Hogwarcie nikomu się
nie śniło. Ty też będziesz mogła tego wszystkiego doświadczyć, tak, jak
doświadczył tego Evan. Miał pozostać Twoim aniołem stróżem do momentu, aż nie
wyzdrowieję i będę mógł stać się Twoim nauczycielem i mentorem, tak, jak kiedyś
Armand mógł się nim stać. Evan wykonał swoje zadanie wzorowo, chroniąc Cię, ale
pragnął jak najszybciej mnie odnaleźć, dlatego zginął. I należy za tę śmierć
odpłacić, pamiętaj, z czyjego rozkazu to się stało, z czyjej różdżki padł Evan
i pod czyim płaszczem się ukrywał. Dopóki nie odzyskam dawnej potęgi, masz
nowego stróża, trzymaj się go. Pamiętaj, że cokolwiek dla niego robisz, robisz
też dla mnie.
Peu importe ce qu’il va se
passer, tu ne seras pas seule.
Mój anioł stróż. Podobało mi
się to określenie. Przeczytałam je na głos i na sam dźwięk tych słów moje serce
zalała rozkoszna słodycz, coś, czego już dawno nie czułam w związku z Rosierem.
Nie potrafiłam przebić się przez nienawiść do Moody’ego, choć za tamtym murem
znajdowała się nietknięta przez czas kraina szczęśliwości. Wszystko, co
sprawiało, że czułam się błogo. Oreżnów, mama, tata i l’oncle Evan, jak zwykłam
go nazywać, kiedy jeszcze mówiłam wyłącznie po francusku. On mówił bardzo
płynnie i pięknie śpiewał, to wystarczyło pięcioletniej Sophie, żeby skraść jej
serduszko. Zawsze powtarzał, że znajomość jednej rzeczy rozwiązuje jeden
problem, a znajomość języków — wszystkie. I najpierw uczył mnie
angielskiego, a kilka lat później oklumencji. Z pierwszego rodzice bardzo się
cieszyli, o drugim nie mieli pojęcia. To był nasz sekret, jeden z wielu, a ja
wciąż pamiętałam, jaka duma rozpierała mnie niczym powietrze dmuchany balonik,
kiedy Rosier zjawiał się w Oreżnowie i wychodziliśmy na spacer rozmawiać o naszych
sprawach. Dla kilkuletniej Sophie było to niczym więcej ponad wspólnymi
wypadami do kina, na które czasami zabieraliśmy Victora, spacerami z owczarkiem
niemieckim nad rzeką, ale teraz uświadomiłam sobie, że on nie znalazł się w
moim życiu przypadkiem. Został wybrany na anioła stróża i pewnie gdybym
wierzyła w Boga, mogłabym sobie wyobrażać, że miał przy mnie trwać, jak trwał
za życia. A pewnego dnia… pewnego dnia, w niedzielę przed wyjściem do kościoła — jak
co rano — przyleciała sowa z Prorokiem Codziennym, a w Proroku z
pierwszej strony biła groza, która spowodowała, że mama upuściła na podłogę
cały gar rosołu. Oni dowiedzieli się z tego artykułu, że Evan Rosier był
śmierciożercą, a ja, że już nigdy l’oncle Evan nie przyjdzie.
Nie pamiętałam następnych
dwóch tygodni. I przestałam chodzić do kościoła.
Teraz mogłam myśleć o tym ze
względnym spokojem, choć była to pierwsza strata, której naprawdę
doświadczyłam. Nigdy nie tęskniłam za kobietą, która mnie urodziła. O
biologicznym ojcu właściwie nie myślałam, ich obecność istniała w mojej głowie
na równi z obecnością tych wszystkich ludzi, których mijało się regularnie na
poczcie albo w kolejce do przychodni. I choć nigdy mi tego nie powiedział,
czułam, że właśnie dzięki Rosierowi znalazłam się u Ghostów. Naprawdę był moim aniołem
stróżem.
Wyciągnęłam z plecaka zeszyt
i długopis — na dachu łatwiej było mi napisać odpowiedź mugolskimi
przyborami, niż pierdolić się z piórem i kałamarzem. Było bardziej niż pewne,
że rozlałabym na siebie cały atrament. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio tak
stresowałam się wymyśleniem odpowiedzi. Miałam całą masę pytań. Przerywałam co
chwila, obgryzając plastikową końcówkę długopisu, aby jak najlepiej dobrać
słowa. Poznał nas z Armandem — pisałam. Więc w pewnym sensie uratował
mi życie, bo później, kiedy zachorowałam, wyzdrowiałam dzięki Armandowi. A
teraz muszę co tydzień chodzić do pani Pomfrey i do Snape’a na kontrolę zębów.
Pewnie się boją, że nie będę potrafiła nad sobą panować i zagryzę kogoś we
śnie, ale to nie jest prawda. Jeżeli kogoś zagryzę, a znalazłoby się kilka
osób, zrobiłabym to z celowo i z pełną świadomością.
Przepisałam gotowy tekst i
jeszcze raz przeczytałam całość przed włożeniem go do koperty. Zwykle nie
dbałam o to, by moje listy wyglądały porządnie. Nie dbałam o formę grzecznościową,
o datę na szczycie po prawej stronie… a może to było po lewej? Ale tym razem
zależało mi, żeby wypaść jak najlepiej. Pierwszy raz pojawiła się iskierka
nadziei, że ktoś, z kim łączyło mnie pokrewieństwo, pojawi się w moim życiu…
kiedy już odzyska krew, ciało i wszystko inne. Kochałam mamę, tatę, całe
rodzeństwo bez wyjątku, nawet Livię, ale kogoś, z kim dzieli się więzy krwi,
nie można tak łatwo usunąć ze swojej przyszłości. Z czułością dotknęłam
płaszcza w okolicy serca. Choć dzieliło nas setki kilometrów, wiadomość, którą
trzymałam w wewnętrznej kieszeni, dawała mi poczucie bliskości, jakiej
doświadczałam, pisząc z rodzicami. Ale to szło w parze z czymś jeszcze. Z
ekscytacją towarzyszącą robieniu czegoś zakazanego. Jak palenie papierosów albo
wymykanie się wieczorami na dach sowiarni.
Ześlizgnęłam się po ścianie,
kiedy zaczęło robić się ciemno. Co prawda słońce było jeszcze dość wysoko, ale
ciemne, deszczowe chmury nad horyzontem całkowicie zalepiły niebo i nie było
mowy o widowiskowym zachodzie. Niezbyt ostrożnie zsunęłam się najpierw na
kamienny podokiennik, a później ciężko zeskoczyłam na podłogę. Słoma stłumiła
odgłos skoku, ale i tak kilka ptaków zatrzepotało w panice skrzydłami i rzuciło
się do ucieczki.
Miałam gotowy list. I
przynajmniej trzydzieści sów do wyboru.
A mimo to poszłam prosto do
gabinetu nauczyciela obrony przed czarną magią. Pora kolacji zbliżała się
wielkimi krokami, bo w zamku pałętało się więcej uczniów. Miałam ochotę się
zakameleonować, cały czas mając z tyłu głowy obawę, że z moim szczęściem
pierwszą osobą, na którą wpadnę na drugim piętrze, będzie Livia, ale o dziwo
nic takiego się nie wydarzyło. Zapukałam i wycofałam się na tyle, by nikomu nie
przyszło do głowy, że moja obecność w tamtym miejscu była jakkolwiek powiązana z
Moodym. W zasadzie nie miałam gwarancji, że w środku kogoś zastanę. A jednak po
dobrej minucie usłyszałam zbliżające się kroki. Kroki człowieka, który utykał.
Drzwi skrzypnęły cicho na starych zawiasach, a przy framudze pojawiła się
szpetna, znienawidzona gęba.
— Wchodź — ledwo
udało mi się dosłyszeć.
Brak zaskoczenia na jego
twarzy musiał wynikać z szalonego oka. Natychmiast się odsunął, pozostawiwszy
drzwi uchylone na tyle, bym mogła wsunąć się do środka. Zrobiłam to niechętnie
i automatycznie zwolniłam kroku, kiedy zamek kliknął sugestywnie. Niby
wiedziałam, że potworna anatomia skrywała kogoś innego, zupełnie mi
przyjaznego, ale i tak utrzymałam stosowny dystans.
Ze wzrokiem wbitym w ścianę
zagaiłam jako pierwsza.
— Napisałam odpowiedź.
Sięgnęłam do plecaka i
wyciągnęłam w stronę mężczyzny zaklejoną kopertę. Dłoń mi zadrżała i
automatycznie wzmocniłam uścisk, kiedy ręka Moody’ego zabrała list. Crouch
obejrzał go dokładnie i zamachał różdżką, ale nie było się do czego przyczepić.
Brak odbiorcy, adresu, w zamian za to zaklęcia ochronne, których używałam do
korespondencji z Syriuszem. Poczułam przypływ satysfakcji, kiedy przez czoło
Szalonookiego przebiegł cień uznania.
— Wiesz co i jak — mruknął
i schował list do jednej z licznych kieszeni płaszcza wiszącego na oparciu
krzesła.
— Ano — odparłam
i spróbowałam uśmiechnąć się zaczepnie, ale wargi z jakiegoś powodu miałam
odrętwiałe. — Zdarza mi się. Chociaż… nie obraź się, ale przerażasz
mnie i budzisz we mnie obrzydzenie.
Odpowiedział mi niepasującym
do topornej twarzy uśmiechem.
— Zdziwiłbym się,
gdybym nie budził — odparł chrapliwie. — Ale chyba nie
większe od Szalonookiego?
Tym razem to ja się
roześmiałam. Bariera nieco osłabła, na tyle, bym odważyła się przejść jeszcze
kilka kroków i przysiąść sztywno na krawędzi biurka, co nie było łatwe z powodu
ilości sprzętów zalegających na blacie.
— On jest tylko poziom
wyżej — zażartowałam i objęłam się ramionami. Nie potrafiłam ze
spokojem znosić spojrzenia szalonego oka. — Wyślesz?
Skinął głową.
— Wyślę.
Przez moment obserwowałam,
jak niezgrabnie krzątał się przy mniejszym stoliku, na którym uzbierał się już
zacny stosik pierwszych — jak przypuszczałam — prac
domowych. Do tej pory widziałam ten gabinet w dwóch odsłonach — narcystycznej
galerii portretów z wizerunkiem Lockharta oraz dziwacznego połączenia
antykwariatu ze sklepem zoologicznym, kiedy urzędował tu profesor Lupin.
Wyglądało na to, że i w tym roku gabinet nauczycielski znajdował się jak
najdalej od tego, czego uczeń mógł spodziewać się po takim gabinecie. Pomimo
uchylonego okna w pokoju było aż duszno od ilości mebli i bibelotów. Tak
dziwacznych urządzeń nie widziałam jeszcze nigdzie i u nikogo, nawet na
Pokątnej, a większość z nich — niedbale poupychana po komodach i
witrynach — wyglądała na unieszkodliwioną. Popękany fałszoskop, ale
nie badziewie sprzedawane w Hogsmeade. Ten był pokraczny i duży, tak samo
oparte o ścianę rozbite lustro, które niczego nie odbijało, widziałam w nim
jedynie mgłę i jakieś poruszające się ciemne kształty. Liczne wciąż
nierozpakowane eliksiry rypnięte razem z czymś, co przypominało zwykłe radio z
mnóstwem kolorowych pokręteł, a pod oknem wielki kufer.
— Trzymasz go gdzieś
tutaj, pod ręką, prawda? — zapytałam nieśmiało, a Crouch skinął
głową. — Nie boisz się, że ucieknie?
— Jest pod wpływem
takich zaklęć, że prawdopodobnie nie odczuwa nawet upływu czasu — odparł
i przysiadł na krześle, bo sztuczna noga widocznie dawała mu się we
znaki.
Nagle wypełniła mnie silna,
niemal obsesyjna chęć rozmawiania o Moodym, choć każdy, kto znał prawdę,
wiedział, że temat eks-aurora był dla mnie tematem tabu. Jeszcze raz
rozejrzałam się po gabinecie, spoglądając przez dłuższy czas na kufer, a potem
na sporą gablotkę zawaloną kartonami pełnymi książek, ale żaden mebel nie
wyglądał na taki, który mógł pomieścić osobę gabarytów Szalonookiego.
— Co z nim zrobisz? Po
wszystkim…
Brzmienie mojego głosu
zaskoczyło nawet mnie samą. W zdrowym oku Moody’ego rozbłysł niepokój.
— To, co rozkaże mi
nasz pan — odpowiedział równie cicho. Wbiłam wzrok w trampki, ale i
tak czułam na sobie tamto intensywne spojrzenie, wwiercające się oskarżycielsko
prosto w pierś. — To jeszcze nie ten moment, Sophie. Nadejdzie, ale
musisz jeszcze trochę poczekać.
Zrozumiałam, co chciał mi
tym przekazać. Natychmiast przywołałam na twarz tak szczery uśmiech, na jaki
byłam w stanie sobie pozwolić, owładnięta tą niebezpieczną pokusą. Wzruszyłam
lekko ramionami.
— Przecież wiem — odparłam
beztrosko, ale po wyrazie jego twarzy poznałam, że to go nie przekonało, więc
poszerzyłam uśmiech. — Nic nie mówię, tak tylko pytam… z ciekawości.
Ale mógłbyś mu ode mnie sprezentować Cruciatusa… albo dwa… A, właśnie, tak
sobie pomyślałam… ta nienawiść działa w dwie strony.
— To znaczy?
— Długa historia…
kiedyś ci opowiem — mruknęłam, zsuwając się z biurka. — Pójdę
już, nie mogę się spóźnić na kolację. Moja siostra dostała ostatnio jakiegoś
pierdolca na punkcie kontroli i węszy.
Pożegnał mnie krótko, a
zamek kliknął cicho, sugerując zgodę na wyjście. Wyślizgnęłam się na korytarz
szybko i sprawnie, raz-dwa i wmieszałam się na schodach w mały tłumek Krukonów
maszerujących do Wielkiej Sali. Choć wiedziałam, że nie mogłam niczego zrobić,
wciąż byłam jak w transie. Ale czy… ta myśl wydawała się zupełnie
surrealistyczna… czy gdyby — teoretycznie — natrafiła się
sposobność, byłabym w stanie to zrobić?
Zrobić co?
Zabić…
Zabić Moody’ego.
*
Fantazjowałam o tym jeszcze
przez jakiś czas, ale ów temat póki co musiał pozostać w strefie marzeń. Barty
chyba musiał wziąć sobie do serca to, co powiedziałam przed wyjściem, a okazja
do zademonstrowania niechęci Moody’ego nadarzyła się we czwartek podczas
drugiej lekcji obrony przed czarną magią. Nauczyciel już w progu zapowiedział
krótką wejściówkę, która skończyła się zabraniem mi kartki wcześniej niż
reszcie uczniów i nagrodzeniem szlabanem za ściąganie. Choć wiedziałam, że to
tylko gra, a godzinę czy dwie szlabanu spędzę zapewne w jego gabinecie,
poczułam delikatne ukłucie irytacji.
— Złośliwy chujek — szepnęłam
do Sapphire zajętej przerysowywaniem z tablicy szczegółowych zasad działania
Imperiusa ujętych w kolorowym diagramie. — Może by zrobić użytek z
tej lekcji, zaczarować Malfoya i przekonać go, żeby nasrał Moody’emu do butów?
Albo raczej do buta…
— Cicho — syknęła.
Z jakiegoś powodu nie rozbawił ją mój żart, bo zmarszczyła brwi i pochyliła się
jeszcze niżej nad swoim pergaminem. — Nie gadaj i pisz, bo usłyszy i
stracimy przez ciebie punkty.
— Ojej, wielce… c’est
un énorme problème… — mruknęłam pod nosem, ale też zajęłam się
notatkami. — Od kiedy się przejmujesz jakimiś punktami…
Ale Sapphire okazała się
jebaną wieszczką, zanim opisałam pierwszy z czterech okręgów Imperiusa. Zza
pleców usłyszałam narastające rytmiczne stukanie laski, urwane akurat przy
mojej ławce, a na blacie pojawił się masywny cień.
— Czy panienka Serpens
zanotowała wszystko, że znalazła trochę czasu na pogaduszki z koleżanką? — zadudnił
zwodniczo uprzejmy, ochrypły głos. Sapphire poruszyła się niespokojnie po mojej
lewej stronie.
Zrobiło się cicho jak makiem
zasiał. Zamilkło nawet skrzypienie pióra Hermiony siedzącej dwie ławki przed
nami, a wszystkie głowy — Gryfonów i Ślizgonów — odwróciły
się jak na komendę. Wyprostowałam się i rzuciłam Moody’emu prowokujące
spojrzenie.
— Panienka Serpens ma
rzadką zdolność robienia dwóch rzeczy na raz: pisania i rozmawiania — odpowiedziałam
kąśliwie; poczułam gorąco płynące wolno do policzków, ale głos nawet mi nie
zadrżał.
Spodziewałam się wściekłego
grymasu, ale twarz nauczyciela wykrzywił złośliwy uśmieszek, naciągając blizny
i czyniąc z niej jeszcze bardziej przerażającą karykaturę.
— Zatem proszę wykorzystać
ten niespotykany dar do pisania i skupiania się na tym, co panienka pisze — odrzekł
i uniósł coś, na co do tej pory nie zwróciłam uwagi. Kosz na śmieci. — I
wypluć gumę.
— Ale… pani
Pomfrey…
— Guma.
Podniósł kosz jeszcze wyżej
i zabębnił w niego sękatym paluchem. Głucha cisza wręcz kłuła w uszy. Czując na
sobie naglące spojrzenia całej klasy, pochyliłam się i wyplułam gumę, a tamten
jak gdyby nigdy nic wrócił do spacerowania między ławkami. Kosz na śmieci
odfrunął grzecznie na swoje miejsce przy drzwiach. Uczniowie błyskawicznie
wrócili do przepisywania, ale zaleciało mi jeszcze kilkoma tłumionymi
chichotami i rzuconym pośród nich nazwiskiem Serpens. Płonąc na twarzy,
zaczęłam wściekle opisywać drugi okrąg.
— Mówiłam — doleciało
do mnie gdzieś z lewej strony.
— Ach, ferme-la… — bąknęłam.
Nie do końca tego się
spodziewałam, ale mogłam przyznać Barty’emu jedno — odegrał swoją
rolę doskonale, bo pod koniec lekcji aż się we mnie gotowało. W tamtym momencie
ciężko było mi nie widzieć w nim eks-aurora.
— Quel con, nie
wytrzymam! — narzekałam do Sapphire, kiedy po dzwonku prędko
opuściłyśmy klasę. Co prawda przed zaklęciami miałyśmy długą przerwę, ale
chciałam jak najszybciej uciec — może niekoniecznie przez samym
Moodym, ale nie miałam ochoty oglądać uśmieszków Gryfonów. Lavender i Parvati
nie omieszkały przepuścić okazji do zrobienia głupich min, kiedy nas mijały. — I
jeszcze ten szlaban… ja naprawdę nie ściągałam, przecież obrona przed czarną
magią to mój konik.
— To prawda, nie
powinien upokarzać cię przed całą klasą, pewnie wie, że pani Pomfrey dała ci te
gumy nie bez powodu — przyznała Kiler. — Ale ty też nie
powinnaś mu w ten sposób odpowiadać.
— Bez jaj, dał mi
szlaban za coś, czego nie zrobiłam. To niesprawiedliwe. Już wolałam Lockharta,
przynajmniej było się z czego pośmiać…
— Nie jest taki zły — wtrącił
cicho Neville. Wciąż był lekko spięty, ale nie wyglądał już na tak
przerażonego, jak po poprzedniej lekcji. — Poszedłem do niego w
tamtym tygodniu na herbatę i nie był wcale taki straszny.
Obie z Sapphire jak na
komendę wytrzeszczyłyśmy na niego oczy.
— Byłeś u Moody’ego? W
gabinecie?! — wykrzyknęła Kiler, a Neville pokiwał głową.
— To czemu się nie
chwalisz, chłopie?
— A, tak jakoś… — mruknął,
zaskoczony tym niespodziewanym przypływem uwagi. Uśmiechnął się skromnie do
swoich stóp i zaczął grzebać w nadpalonej torbie. — Pogadaliśmy sobie
chwilę, powiedział, że rozmawiał o mnie z panią Sprout… a potem pożyczył mi
książkę.
Zabrałam od niego
najbardziej przeciętnie wyglądające i nieinteresujące czytadło, jakie byłam
sobie w stanie wyobrazić — Magiczne Rośliny Wodne Morza Śródziemnego.
Starając się za bardzo nie krzywić, szybko przekartkowałam rozpadający się
wolumen, zatrzymując się na ułamek sekundy na dwóch czy trzech losowych
obrazkach roślin. Grzbiet był złamany, a zżółknięte kartki wyglądały na mocno
używane, choć nie miałam pojęcia, kto i w jakim celu mógł to czytać.
— Oh, c’est fascinant…
vraiment… — mruknęłam, ale Longbottom chyba nie wyczuł ironii w moim głosie,
bo wciąż się uśmiechał.
— Prawda? — ucieszył
się. — Profesor Sprout powiedziała mu, że interesuję się trochę
magicznymi roślinami… i że jestem naprawdę dobry z zielarstwa, naprawdę! I
profesor Moody pomyślał, że to może mnie zainteresować.
Na widok zarumienionej ze
szczęścia, nieco onieśmielonej buzi Neville’a poczułam w sercu przyjemny,
ciepły uścisk. Nie miałam pojęcia, co — i czy w ogóle — miało
się za tym kryć, ale nawet jeśli służyło to czemuś niegodziwemu, powtórzenie
słów jego ulubionej nauczycielki było zwyczajnie bardzo miłe. Lubiłam
Neville’a. I Barty’ego też. A po tym lubiłam go jeszcze bardziej. Może i
książka była nudna jak diabli, ale nie mogłam się nie uśmiechnąć, widząc
Neville’a tak uradowanego.
Usłyszałam głośne Hej! i
piekący cios wylądował prosto na moim ramieniu. Aż syknęłam.
— Kurde, a mogłem się z
kimś założyć, że dostaniesz u Moody’ego szlaban jeszcze przed końcem września…
Co tam macie?
— Patrz, jaka ciekawa
książka — odpowiedziałam z przejęciem. — Neville chętnie ci
ją pożyczy, jak tylko skończy, mówię ci, lektura wyrwie cię z kapci.
Wcisnęłam bratu w ręce Magiczne
Rośliny Wodne Morza Śródziemnego i po jego minie poznałam, że wydała mu się tak
samo fascinant, jak mnie. Na pełen zapału uśmiech Gryfona odpowiedział jakimś
koślawym grymasem.
— O czym
rozmawialiście? — zapytała Sapphire.
— A, o różnych
rzeczach. Opowiadał trochę o pracy aurora, trochę o moich rodzicach… Kiedyś
razem pracowali. Nie jest taki zły ten Moody. Mógłby tu zostać na drugi
rok.
— A ja mam nadzieję, że
wróci Lupin — powiedział Vipi.
— Po tym, co wyciekło? — prychnęłam. — Nie
ma szans.
— Społeczeństwo robi
się coraz bardziej tolerancyjne, a przecież profesor Lupin nigdy nas nie
skrzywdził — wtrącił Longbottom. — Gdyby nie Snape, nikt by
nie wiedział, że coś jest nie tak.
Rozmawialiśmy tak jeszcze
przez kilka minut, aż dotarliśmy do głównych schodów i musieliśmy się
rozdzielić — ja z Sapphire dalej korytarzem na trzecim piętrze na
zaklęcia, a Neville i Victor na pierwsze piętro schłodzić emocje na historii
magii. Trudno było mi oderwać myśli od tego, co powiedział Neville. Wiedziałam,
jak skończyli jego rodzice. Wylądowali w Świętym Mungu na oddziale dla
obłąkanych, bo Bellatriks Lestrange z jakiegoś powodu nie pozbawiła ich życia.
Czy nie zdążyli, czy okazali im niezrozumiały akt łaski — nie miałam
pojęcia. Ile Cruciatusów Barty’ego było w tym wszystkim? Czułam, że upłynie
jeszcze wiele wody, zanim odważę się zapytać.
Niemniej jednak… Zapraszać
na herbatę syna swoich ofiar — wydawało mi się to co najmniej
sadystyczne.
Język obcy był ostatnią
lekcją, jaka przypadała na czwartek. Mogłam powiedzieć o Hogwarcie wiele
rzeczy, ale musiałam przyznać jedno — wybór języków do nauki
prezentował się imponująco. Pierwszy raz żałowałam, że mogłam wybrać tylko
jeden. Z angielskiego, francuskiego, niemieckiego, hiszpańskiego, łaciny i
rosyjskiego ja zdecydowałam się na ten ostatni. Trochę z sentymentu, a trochę
dlatego, że znałam cyrylicę i potrafiłam się przedstawić — tylko tego
zdążyłam nauczyć się od Armanda, zanim zniknął. Wpisując się na listę całych
sześciu osób zainteresowanych tym przedmiotem, idiotycznie się łudziłam, że
kiedy ponownie się spotkamy, moja znajomość jego natywnego języka jakoś
zagrzebie wieloletnią przepaść między nami. Kiedy widzieliśmy się ostatni raz,
byłam dzieckiem. Wiele od tamtego czasu się zmieniło, ale sentyment pozostał. A
ja nadal uczyłam się rosyjskiego, jakby to miało coś zmienić.
Po całym dniu intensywnych
zajęć nareszcie mogłam oddać się słodkiemu lenistwu. Świetnie się bawiłam,
siedząc w fotelu, z Glorią na kolanach, nogami wyłożonymi na stoliku do kawy i
obserwując, jak moi koledzy główkowali nad dziennikami snu na wróżbiarstwo.
Największą satysfakcję miałam ze skwaszonej miny Pansy, która jeszcze bardziej
upodabniała ją do mopsa — Parkinson obrzuciła mnie bardzo złośliwym
spojrzeniem, kiedy wychodziłyśmy z klasy Moody’ego, więc z czystym sumieniem
mogłam jej dzisiaj życzyć upierdliwych do interpretacji snów.
— Na co komu
wróżbiarstwo? — komentowałam. — Widzicie, nawet Hermiona
Granger zmądrzała i w porę zrezygnowała. Trzeba było wziąć sobie runy. Co to za
filozofia wykuć na pamięć kilka wzorków…
— Jakim cudem taki
zapychacz może być tak czasochłonny? — zapytała zdesperowana Pansy, a
Millicenta wydała z siebie potakujące burknięcie.
— Zróbcie to, co
wszyscy — rozległo się za naszymi plecami. Irytujące przeciąganie
sylab i arogancka nuta w tonie mogły zwiastować tylko jedną osobę. — Wymyślcie.
A nie odgrangerowujecie głupoty.
— Co robimy? — zapytał
Blaise, podnosząc na Malfoya nieprzytomny wzrok, ale tamten nie
odpowiedział.
Usiadł na kanapie obok
Sapphire i położył rękę wzdłuż oparcia tak, że spoczęła tuż za jej plecami.
Wystarczył jeden rzut oka, żeby odczytać ze zmienionej twarzy Ślizgonki
ożywienie i zakłopotanie na raz. Jak ognia unikała mojego wzroku, ale
powstrzymałam się od komentarza. Uśmiechnęłam się tylko lekko, zwłaszcza że
Parkinson również zawiesiła na nich oko i nie wyglądała na ani trochę
zadowoloną.
— A ty co — zagadnął
Malfoy i rozparł się wygodnie z nogą założoną na nogę. — Masz czas
się tak rozsiadać? Nie śpieszy ci się do księcia z białą szmatą?
Putain! Szlaban!
Ani trochę nie dałam po
sobie poznać, że na śmierć o nim zapomniałam.
— A ty masz w ogóle na
czym siedzieć? — zakpiłam przesadnie słodkim głosikiem, ale zaczęłam
zbierać swoje rzeczy z okrągłego stolika. — Victor mówił, że ostro
cię przypiekła jedna ze sklątek Hagrida. Podobno poszło na obie strony i pani
Pomfrey zaleciła pieluchomajty.
Blaise i Millicenta
zarechotali, Sapphire przytknęła dłoń do ust, żeby nie parsknąć śmiechem. Oczy
Dracona zwęziły się w szparki, ale ten nadal pozował na pewnego siebie. I nawet
nieźle mu szło, bo nie drgnęła mu nawet tleniona brew.
— Możesz sobie to
wyobrażać, kiedy będziesz skrobać fugi z grzyba w męskim kiblu — rzucił
obojętnie, kiedy wstałam i strąciłam z kolan niezadowoloną Glorię.
Środkowym palcem pokazałam
mu, co o tym myślałam, ale Malfoy już był zajęty zaglądaniem Sapphire w
notatki, więc okręciłam się na pięcie i pomaszerowałam do holu. Zegar nad
kominkiem, który pojawił się w zasięgu wzroku, powiedział mi, że byłam już pięć
minut spóźniona. Ale nie biegłam. W końcu nie miałam szlabanu u prawdziwego
Moody’ego. A gdyby nawet, powinnam była zostać w dormitorium jeszcze przez
kwadrans.
Książę z białą szmatą czekał
na mnie w sali wejściowej u stóp schodów. Filch stał z rękami wciśniętymi do
kieszeni połatanych spodni, a noga podrygiwała mu niecierpliwie. Jeszcze przez
sekundę łudziłam się, że nie czekał na mnie, ale kiedy nasze spojrzenia się
spotkały, woźny wyprostował się i sarknął nieprzyjemnie:
— Oto i jest nasza
gwiazda. Wiesz, dziewczyno, która godzina?
— Tam jest zegar, ale
mogę powiedzieć, jeśli…
Urwałam, widząc, jak
wybałuszył nabiegłe krwią oczy.
Ach, Filch. Skłamałabym,
jeśli bym powiedziała, że się stęskniłam. Nienawidziłam jego cuchnącego smażoną
rybą kantorku, a jego kotka była chyba jedynym zwierzęciem, które darzyłam
czystą nienawiścią. Zresztą ze wzajemnością. Bardzo szybko się zorientowałam,
że wcale nie szliśmy do gabinetu Moody’ego, kiedy woźny skręcił w lewo za
schodami i zaprowadził mnie do swojego biura. Tak to nazywał, ale ciasnej
kanciapie bez okien bliżej było raczej do trochę większego składzika na
miotły.
Zrezygnowana omiotłam
wzrokiem zagracony pokoik. Bywałam tu gościem częściej, niż bym tego chciała, a
jako że Filch nie przepadał za zmianami, znałam układ jego kantorka na pamięć.
Całą ścianę naprzeciwko drzwi zajmowały metalowe szuflady, w których woźny
zgromadził przez lata całą bezużyteczną dokumentację tego, kto ile razy cisnął
łajnobombą, przeglądał i układał alfabetycznie — Fred i George mieli
dla siebie całą oddzielną szufladę opatrzoną naklejką z ich nazwiskiem. Szafkę
z napisem Skonfiskowane i wysoce niebezpieczne otaczał gruby łańcuch.
Niezmiennie zalatywało smażoną rybą, choć na biurku ustawionym w centralnej
części pokoju nie walały się żadne resztki.
— Weasleyowie już ci
przetarli szlaki.
Wyciągnął z szuflady dwie
księgi — starą, rozlatującą się i nową, oprawioną w błyszczącą skórą — i
cisnął je na przygotowany wcześniej mały stoliczek w kącie.
Dobrze wiedziałam, co robić.
Nie był to mój pierwszy taki szlaban i zapewne nie ostatni. Usiadłam na
piekielnie twardym krześle i bez słowa zabrałam się za przepisywanie. Była to
lista skonfiskowanych przedmiotów zakazanych i wcale mnie nie zdziwiło, że
większość z nich należała do Weasleyów. Filch posiedział ze mną dłuższą chwilę,
składając i rozkładając na biurku jakieś papierzyska, ale w końcu go to
znudziło i zostawił mnie samą. Ani myślał się opowiadać. Kiedy tylko zamek
kliknął, rozpłaszczyłam się na niewygodnym blacie i zaczęłam ziewać. Gdyby nie
ból ręki, pewnie usnęłabym z twarzą w kałamarzu. Co jakiś czas odwracałam się,
by spojrzeć na zegar nad drzwiami, ale wskazówki poruszały się w ślimaczym
tempie.
A woźny nie wracał.
Nie bez trudu przepisałam
już ze czterdzieści przedmiotów; osoba, która robiła to przede mną, miała paskudne
pismo, jeszcze gorsze od mojego — koślawe, kulfoniaste litery
miejscami były nie do rozczytania, ale nie przejmowałam się możliwymi błędami w
nazwiskach. Prawdopodobnie nikt poza Filchem i biedakiem, któremu przyjdzie to
przepisywać za pięćdziesiąt lat, nigdy tu nie zajrzy.
Jeszcze raz zerknęłam na
zegar. Pół godziny do kolacji.
Westchnęłam, a moja głowa
opadła z hukiem na otwartą księgę. Oczy piekły mnie od ostrego światła lampy i
wytężania wzroku. Wyprostowałam się, jeszcze raz ziewnęłam szeroko i zaczęłam
się rozglądać. Szafki otoczone łańcuchem były pierwszą i jedyną jakkolwiek
interesującą rzeczą w tym pomieszczeniu. Z przyjemnym skurczem w okolicy
żołądka podkradłam się na ugiętych nogach do metalowej kolumny i szarpnęłam za
uchwyt jednej z szuflad. Oczywiście nic to nie dało, ale proste Alohomora rzucone
na nią i na ciężką kłódkę rozwiązało sprawę. Łańcuch zsunął się na podłogę. Po
charłaku nie spodziewałam się wymyślnych magicznych sztuczek w obawie przed
ciekawskimi dzieciakami. Zresztą istniały niewielkie szanse na to, że któryś z
uczniów chciałby znaleźć się z własnej woli w biurze Filcha. Jeszcze raz
pociągnęłam za zaśniedziałe ucho i moim oczom ukazała się barwna kolekcja
ładnie posegregowanych, ponumerowanych zabawek. Nie należałam do grona osób,
które zapoznały się z listą zakazanych przedmiotów — o ile takie
grono w ogóle istniało — ale niektóre rzeczy musiały zostać
skonfiskowane przez czystą złośliwość. W każdym razie nie słyszałam, by
wrzeszczące pióro czy zębata gumka zrobiły kiedykolwiek komuś krzywdę.
Przegrzebałam tak trzy szuflady, aż natknęłam się na pierdzącego gluta — identycznego,
jaki rok temu został mi odebrany przez woźnego. Fioletowy glut był w tym samym
przezroczystym opakowaniu z pękniętym wieczkiem, na którym usiadł kiedyś Spajk.
Bez namysłu wcisnęłam pudełeczko do kieszeni, zatarłam wszystkie ślady zbrodni
i usatysfakcjonowana grzecznie wróciłam do przepisywania.
Filch trzymał mnie do samego
końca. Ani minuty krócej. Zjawił się łaskawie punkt dziewiętnasta, żeby wypuścić
mnie na kolację, nie szczędząc przy tym komentarzy o nieposłusznych
uczennicach. Znużona, z bolącym nadgarstkiem powlokłam się do Wielkiej Sali.
Większość miejsc było już pozajmowanych, a najsmaczniejsze, najładniej
wyglądające kąski — powybierane i pałaszowane. Po drodze mignął mi
Neville z odznaką W.E.S.Z. na piersi — ze strachu przed czającą się
nieopodal Hermioną przyśpieszyłam kroku w kierunku stołu Ślizgonów — ale
Sapphire nigdzie nie wypatrzyłam. Zapytana o nią Millicenta wzruszyła
lekceważąco ramionami.
— Dziwne — mruknęłam
zaniepokojona. — Nie lubi się spóźniać…
Uniosłam się nieco na swoim
krześle i zaczęłam się rozglądać, ale zanim zdążyłam na poważnie popaść w
paranoję, siedząca naprzeciwko Pansy prychnęła cicho pod nosem.
— Dracona też nie ma — zauważyła.
Faktycznie. Miejsce między
znudzonym Crabbe’em i Goyle’em również pozostawało puste. Na widok
niezadowolonej miny Ślizgonki automatycznie się uśmiechnęłam.
— Może są na
romantycznej schadzce — palnęłam złośliwie, ale w tym samym czasie
niepokój jeszcze mocniej wykręcił mi jelita.
W odpowiedzi posłała mi
kwaśny grymas.
— A tobie jak poszedł
szlaban? Wszystkie muszle czyste?
— Nie, ale jeszcze
możesz zgłosić się na ochotnika, możesz użyć swojej szczoteczki do zębów.
— A co, mówisz z
doświadczenia?
— Tak, ostatnio
używałam twojej…
Westchnęła i przewróciła
niecierpliwie oczami, przerywając tę szybką wymianę zdań.
— Dobra, zamknij się
już… — zniżyła nieco głos i wychyliła się w moją stronę. Ja z
jakiegoś powodu też nieco uniosłam się na krześle i wytężyłam słuch. — Skoro
już mowa o szlabanach… Nie chciałabyś się założyć?
— Założyć? O co?
— To taka zabawa — odparła,
a jej wypukłe, brązowe oczy zrobiły się jeszcze bardziej wyłupiaste. — O
to… o to, która straci więcej punktów…
— Naszych?!
— Zgłupiałaś? — syknęła. — Innych.
Gryfonów, Krukonów i Puchonów… nasze się nie liczą. Powiedzmy… dwa tygodnie. Do
końca września.
Podły uśmieszek rozciągnął
jej szerokie wargi. W pierwszej chwili ten zakład wydał mi się idiotyczny, a
jeszcze bardziej zakład z Pansy Parkinson, ale w czym jak w czym — w
traceniu punktów byłam akurat całkiem dobra.
— Co można wygrać? — zapytałam.
— Nic. Przegrana musi
załatwić sobie mycie kibli u Filcha.
Tym razem to moje usta
wygięły się diabelsko.
— Dwa tygodnie.
Uścisnęłyśmy sobie ręce i w
tym momencie powyżej ramienia Pansy dostrzegłam Sapphire i Malfoya
przechodzących przez drzwi wejściowe. Oboje wyglądali na spiętych i podejrzanie
nieśmiało uśmiechniętych. Zwłaszcza Malfoy. Można było o nim dużo powiedzieć,
ale nie to, że kiedyś uśmiechał się nieśmiało. Pansy musiała chyba zauważyć
zmianę na mojej twarzy, bo odwróciła się i powędrowała wzrokiem za moim.
Spróbowała zrobić obojętną minę, ale niezdrowy rumieniec zabarwił jej szyję i
policzki; zanim wpadła mi do głowy jakaś kąśliwa uwaga, na szczycie dzbanka z
herbatą — wbrew niezadowolonym okrzykom Millicenty i Zabiniego — usiadła
maleńka, bura sówka i stanowczo wyciągnęła ku mnie nogę. Obcy ptak i
niezaadresowany list mógł oznaczać tylko jedno — Syriusz. Poczułam
żołądek wspinający się do gardła.
Popatrzyłam za odlatującą
sową. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent uszatka, trudna do spotkania w
egzotycznych krajach, ale w Europie Środkowej już zupełnie pospolita. Zerknęłam
w stronę stołu Gryfonów, ale nie napotkałam spojrzenia Harry’ego. Jak gdyby
nigdy nic zajadał się z Ronem jakąś zupą i ani trochę nie wyglądał, jakby
dopiero co dostał niespodziewany list od chrzestnego. Wrzuciłam kopertę do
plecaka, zanim Sapphire pojawiła się przy stole, ale nawet nie zwróciła na mnie
uwagi. Wzrok pałających oczu nie odwrócił się od Malfoya ani na sekundę.
~*~
Mam trochę przestój w publikowaniu, ale to nie znaczy, że nie piszę. Wręcz przeciwnie, staram się pisać regularnie, ale postanowiłam spróbować innego formatu — jedno opko w jednym czasie i bez publikowania, żeby potem tylko wrzucać. Ale trochę zmęczyła mnie tamta historia, więc zrobiłam sobie krótką przerwę na zbetowanie kolejnego rozdziału Siostrzenicy. Kolejny rozdział poprawiony, a ja mogę wracać do Syrmione.
~Cam.
OdpowiedzUsuń3 sierpnia 2008 o 19:35
Pierwsza! Super notka :) Trochę się dziwię, że Potter się nie odtrącił od Sophie, skoro dręczy mugoli i rzuca avadą :) Ale cuż. Fajnie, że zmieniła zdanie o Draco :) Pozdrawiam cameron-riddle
3 sierpnia 2008 o 20:14
UsuńPotter jest w cieniu skillmaga xD On chce się przyjaźnić z tym, który go ocali [wg niego] przed Czarnym Panem xD
~DiabeLna_KsiezniCzka
OdpowiedzUsuń3 sierpnia 2008 o 20:07
Super !!www.moj-wlasny-prozny-cien.blog.onet.plwww.piekne-jest-to-co-podoba-sie-calkiem-bezinteresownie.blog.onet.pl
~Gryffonka
OdpowiedzUsuń3 sierpnia 2008 o 20:14
Fajne xD Każdy kolejny rozdział lepszy od poprzedniego xD Pisz dalej, bo nie mogę się doczekać nastepnego rozdziału xD Opowiesc-Gryffonki
3 sierpnia 2008 o 20:15
UsuńSopko, będzie już za 2 dni, chyba że załapie szlaban na kompa xD
~MIKA&OLCIA
Usuń3 sierpnia 2008 o 20:22
hejka fany blog dzięki an komentarzyk u nas my-splendid-world
4 sierpnia 2008 o 14:56
UsuńNie ma za co xD
~Gryffonka
Usuń3 sierpnia 2008 o 20:49
To go nie załapuj xD Bo inaczej Ci tego nigdy nie wybaczę xD
4 sierpnia 2008 o 14:55
UsuńPostaram się xD
~Emily Humpber
OdpowiedzUsuń3 sierpnia 2008 o 20:31
Hohoho xD Zarąbi.sta notka xD Czekam na next ;D
4 sierpnia 2008 o 14:55
UsuńPewnie będzie już jutro xD
~dream
OdpowiedzUsuń3 sierpnia 2008 o 21:05
czemu ona kurde sie zgodzila xDprzeciez go nie cierpi…czekam na nastepny oby byl jak najszybciej xD
4 sierpnia 2008 o 14:55
UsuńKogo? Sophie nienawidzi Dracona ? Nom, w sumie tak jest ale kto się czubi ten się lubi, choć nie wiem czy tragedia, która niedługo nastąpi będzie im sprzyjała xD
~Olka
OdpowiedzUsuń3 sierpnia 2008 o 23:03
nie jest taki długi…..przynajmniej jest co czytać….bardzo ładnie……pisz tak dalej
4 sierpnia 2008 o 14:53
UsuńDziękuję xD
~Brooke Davis
OdpowiedzUsuń4 sierpnia 2008 o 07:36
Super nota:) Nie mogę się doczekac następnej!!! Mam nadzieję, ze szybko ją opublikujesz;] Czekam na next na http://www.one-tree-hill.blog.onet.pl P.S. Pisz wiecej scen z malfoyem:)
4 sierpnia 2008 o 14:53
UsuńPoinformuję Cię, a jak mi się uda, to jutro będzie następny rozdział xD
chocolatelove@onet.eu
OdpowiedzUsuń4 sierpnia 2008 o 09:45
Z regóły nie czytam opowiadań z hp ale bardzo podoba mi sie jak piszesz^^ Oby tak dalej i zycze mamuciej weny!Mizuichi
4 sierpnia 2008 o 14:51
UsuńDziękuję i pozdrawaim xD
~Pisarka.
OdpowiedzUsuń4 sierpnia 2008 o 10:44
Masz bardzo fajnego bloga i świetnie piszesz. Dodaję Cię do linków na lily-evans-james-potter.blog.onet.pl . Poinformuj mnie o nowej notce, jeśli można :). Pozdrawiam,
4 sierpnia 2008 o 14:50
UsuńMogę, dodam Cię do linków xD
~Igu$ka
OdpowiedzUsuń4 sierpnia 2008 o 14:58
Ciekawe opowiadanko xD
4 sierpnia 2008 o 14:59
UsuńAleś się opisała xD Ale thx xD
skazana@onet.eu
OdpowiedzUsuń4 sierpnia 2008 o 19:15
No no nota niezła ;] Fat długa jeste ;p http://www.ucieczka-serc.blog.onet.pl nowy rozdział zapraszam ;] niemodna
~chris515
OdpowiedzUsuń4 sierpnia 2008 o 21:41
Fajny blog super opowiadanko ale mini kłopot nie jestem fanem Harrego średnio go lubie. Ale i tak spoko blog [pa pozdrawiam http://www.charmed-11sezon-rozne.blog.onet.pl
lucky2@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 08:03
Super opowiadankoDziękuję za komcia i zapraszam ponowniena nową notkę http://www.Luckyy.Blog.Onet.Pl
~m
OdpowiedzUsuń5 sierpnia 2008 o 08:23
Na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl ukazał się nowy rozdział :) Serdecznie zapraszam do przeczytania i skomentowania
Brillen
OdpowiedzUsuń7 września 2008 o 18:43
I Sophie znowu się chwali:PAch ta jej skromnosć O.o ^^ Notka miała pare błędów gramatycznych.Ale pozatym znośna;) Wiesz co?Coraz bardziej mi się u ciebie podoba:):*lg-potter.xx.pl
8 września 2008 o 17:48
UsuńTo Moody chciał, żeby zabiła tego pająka xD Niech szlama-Granger zobaczy, z kim ma do czynienia xD