28 marca 2009

Rozdział 117

Uniosłam brwi tak wysoko, że zniknęły pod moją grzywką. Ostatnim nieśmiertelnym, jakiego widziałam, był Armand. Niestety, mój kochany „ojciec” opuścił mnie, gdy miałam dopiero kilka lat. Może osiem, nie pamiętam. Kilka miesięcy tylko przed dostaniem listu z Hogwartu, spotkałam się kilkanaście razy z młodymi wampirami, którym chciało się jeszcze uczęszczać na Société Vampires. Było to jednak tak dawno, że prawie nie pamiętałam ich twarzy. Mogłam sobie jedynie przypomnieć, jak przez mgłę, oczy Isabel. Pewnie dlatego, że były prawie takie jak moje, tyle że ciemniejsze. Jej żółte oczy patrzyły na mnie niemal z odrazą. Kiedy byłam dzieckiem, nie umiałam pojąć, dlaczego tak mnie nie lubiła. Teraz zrozumiałam. Nigdy nie potrafiła przekonać Armanda, by ten dał jej swoją krew. Ja natomiast, nie musiałam go prosić. Zrobił to z własnej woli. Nie wyjaśnił mi nigdy, dlaczego mnie przemienił. Z pewnością już się tego nie dowiem.
- Nie mam pojęcia, o kim mówisz – odparłam lodowatym tonem, wstając z ziemi i otrzepując z szaty zeschłe igły, które przyczepiły się do niej.
- Ależ doskonale wiesz – naciskała spokojnie Claudia, oglądając z mniejszym zainteresowaniem swoje paznokcie. – Wymieniłaś imię.
- Którego nie chcę powtórzyć – warknęłam, odwracając się do niej plecami. Chciałam, by Darla się odezwała. By stanęła po mojej stronie. Jednak ta milczała, jak kamienny posąg na obok swojego nagrobka. – Jeśli myślisz, że to Isabel, to muszę cię zawieść, bo jestem innej orientacji.
Claudia wybuchnęłam śmiechem, padając na plecy i tarzając się po ziemi. Nie widziałam tego, ani nie mogłam usłyszeć szelestu igieł i mchu, lecz czułam to. Po prostu wiedziałam. Pomimo że odwiedziła mnie zaledwie kilka razy, czułam się, jakbym znała ją od dawna. Może nawet lepiej, niż Sapphire.
- Nie, Isabel i tak jest zazdrosna o ciebie – odpowiedziała w końcu, kiedy się już uspokoiła.
- Powiedziałaś, że on już nigdy mnie nie odwiedzi – wycedziłam, zaciskając pięści na wspomnienie owego dnia, kiedy Claudia sprawiła mi tyle przykrości jednym swoim słowem. Nie chciałam już słuchać jej usprawiedliwień, kłamstw i kręcenia.
- Odejdź – warknęłam. – Obie dajcie mi spokój. Nie chcę na razie z wami rozmawiać.
Odwróciłam się, by zobaczyć, czy mnie usłuchały. Ale nie. Claudia nadal leżała beztrosko na ziemi, nucąc jakiś nieznany mi kawałek jakiegoś utworu. Natomiast Darla podeszła do mnie tak blisko, jak nigdy nie robił jej duch. Stała ze mną twarzą w twarz. Wyglądała jak dziecko, a za razem jak o wiele starsza osoba. Nie przypominała już tej Darli, którą znałam za życia. Miała jednak takie same kasztanowe włosy, brązowe oczy i smutny uśmiech, a we włosach kwiat wiśni.
- Będziemy z tobą, kiedy będziesz nas potrzebować – rzekła, położyła swoją chudą rączkę na moim ramieniu, a kiedy mrugnęłam oczami, już jej nie było. Claudia też zniknęła. Zostałam sama, pośród drzew i przedzierających się z trudem przez ich gałęzie promienie słońca. Nie miałam tutaj już nic do roboty. Nadal nie bardzo wiedziałam, o co chodziło Claudii, choć odpowiedź błądziła gdzieś we wnętrzu mojego umysłu, tak prosta i oczywista, jak wspomnienie Darli.

Nie wróciłam do zamku. W ogóle nigdzie nie szłam. Nawet się nie teleportowałam. Z pewnością i tak nie mogłabym się skupić na tyle, by przełamać jedną myślą zaklęcia ochraniające szkołę. Poczekałam na jeden z podmuchów wiatru i rozpłynęłam się wraz z nim. Kiedy wylądowałam na miejscu, zachwiałam się i upadłam na kamienną podłogę. Jak zwykle nieskazitelnie czyta, mogłam teraz podziwiać ją z bliska. Wstałam z ciężkim westchnieniem i rozejrzałam się dookoła. Tak, teraz mogę posiedzieć w sali wejściowej w domu wuja. Z pewnością on nie chce mnie teraz widzieć. Ale przecież mogę odwiedzić ogród. Ach, zapomniałam o nim całkowicie! Gdybym miała dość miejsca w mózgu i pamiętała o tym odludnym w miarę miejscu, ominęłoby mnie tyle niemiłych rozmów i zdarzeń…
Drzwi odnalazłam natychmiast. Musiałby być przecież potężne, by zimą nie mogły przepuszczać chłodu. Z resztą, Voldemorta niekoniecznie to musiało interesować, on miał swoją komnatę z kominkiem, co tam, niech inni marzną.
Położyłam dłoń na żelaznej gałce w kształcie głowy węża z otworzoną paszczą, ale odskoczyłam do tyłu, bo drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Barty. Na jego twarzy pojawiło się zmieszanie, kiedy tylko mnie zauważył. Ja z kolei spuściłam wzrok i spłonęłam rumieńcem.
- Wybacz, chciałam tylko coś zrobić z wolnym czasem – zaczęłam kulawo, niepoprawnie łącząc słowa.
- Nic się nie… - zaczął Barty, ale nie dokończył z niewiadomych powodów. Usłyszałam zatrzaskiwanie się drzwi do ogrodu. Było mi bardzo głupio po tej scenie, którą zrobiłam Crouchowi kilka dni temu. Był on z pewnością ostatnią osobą, z którą chciałabym się zobaczyć.
- No to… ja już bym sobie poszła – odezwałam się nieco śmielej i odwróciłam się na pięcie, by jak najszybciej opuścić to miejsce. Wolałam znaleźć się teraz w jednym pokoju z wściekłym Voldemortem, niż stać tak w milczeniu z Bartym. Ten jednak chwycił mnie za ramię i odwrócił do siebie nieco brutalnie.
- Nie chcę, żebyś odchodziła – powiedział. Objął mnie, a ja, nie wiedzieć czemu, pozwoliłam mu na to. Mało tego, pozwoliłam mu się pocałować. Poczułam w ustach smak krwi. Nie wiedziałam do którego z nas należała. Ważne, że była. Oderwałam się od ust Barty’ego i ukąsiłam go w to samo miejsce na karku, gdzie już pojawiła się blizna, spowodowana moimi kłami kilka dni temu. Piłam, a nie zabijałam. Ta myśl przerażała mnie jeszcze bardziej, niż Sen o dentyście. Potrafiłam to, czego nie potrafią inne wampiry. Nie zabijać.
Gdyby Crouch nie odciągnął delikatnie mojej głowy, odsączyłabym go do cna. Zapewne nie był świadom jak niebezpieczny jest spragniony wampir. Tak, Voldemort już nauczył mnie, że nie wolno pić krwi. Nauczył… to znaczy usiłował to zrobić, przetrzymując mnie w ciasnej, ciemnej komórce.
Oblizałam wargi z krwi. Nie była już gorąca, ale to nie było ważne. Strzeliłam palcami, by teleportować nas do jakiegoś innego miejsca. To oczywiste, że Czarnemu Panu by się nie spodobało, gdyby nas zobaczył. Choć z drugiej strony, miło by było znów go trochę podrażnić, zdenerwować…
Usiadłam na łóżku w komnacie Barty’ego. Czułam, że popełniam głupotę. Jednak nie mogę cały czas być dzieckiem. Mam już przecież 15 lat, a Barty ma… no tak, kilka lat starszy. A obiecałam, że podczas Rytuału Dojrzałości będę czysta. Nie ważne.
Barty patrzył na mnie, gdy rozpinałam mu koszulę, jakby nie dysponował własną wolą. Dziwne, że jakoś się nie bronił słowami „Jesteś jeszcze dzieckiem”, czy „Czarny Pan nas ukarze”. Poddawał się tylko moim pocałunkom. Pomyślałam, dziwny człowiek. Zbyt długo był pod działaniem Imperiusa… Jego oddanie Czarnemu Panu często porównywałam do dziecka, które nie może sobie poradzić bez matki, które… Jedną chwilę. Czy dzieciom pozwala się robić kolczyki gdziekolwiek, poza uszami?
Oparłam się na obu rękach, patrząc ze zdziwieniem na lewy sutek Croucha. Nigdy wcześniej nie zauważyłam, żeby miał w nim srebrny kolczyk. Wybuchnęłam śmiechem. Nie mogłam się powstrzymać.
Barty podniósł się trochę, obserwując mnie z lekkim zirytowaniem i niesmakiem.
- Co? – spytał.
- Nie wiedziałam, żebyś miał zrobiony kolczyk – powiedziałam, kiedy w końcu opanowałam śmiech.
- Myślałem, że to nieważne – mruknął, nieco zmieszany. – Mam go od dawna, jeszcze z Azkabanu.
Znów zaczęłam się śmiać.
- Dementor ci zafundował? – zapytałam. – Wiesz co, chyba zrobię sobie taki sam. Media się ucieszą.
Barty spoważniał. Wyglądał teraz naprawdę przerażająco. To znaczy, wyglądałby, gdybym nie była aż tak rozbawiona tą głupią sytuacją.
- Ani mi się waż – rzekł surowo. – Czarny Pan nie wie o tym, a z pewnością by się dowiedział, gdybyś sama sobie zrobiła.
Mrugnęłam do niego, uśmiechając się drapieżnie.
- Przestać być taki dziecinny – powiedziałam. – To takie seksi przecież.

~*~


Znów kończę dialogiem. Mam nadzieję, że się podobało. Napisałabym więcej, ale nie mam już czasu. Dedykacja dla Lewiss :* 

26 marca 2009

Rozdział 116

Piątek. Dzień najbardziej wyczekiwany przez większość uczniów. Mi był on jednak obojętny. Dzień jak każdy. Śniadanie w Wielkiej Sali, lekcje, później obiad i kilka godzin w bibliotece. I reszta weekendu luz. Tym razem było podobnie, tyle że nie miałam najmniejszej ochoty na siedzenie w bibliotece i odrabianie pracy domowej. Zbliżał się mecz pomiędzy Ślizgonami a Puchonami, więc musiałam ćwiczyć. Montague wyzdrowiał kilka dni temu, ale nadal był trochę rozkojarzony i podskakiwał nerwowo, gdy ktoś do niego mówił. Nie był też, jak dawniej, surowy i wymagający, przez co treningi były nudne i mieliśmy szanse przegrać. Ja oczywiście nie przyjmowałam tego do siebie. Zawsze uważałam, że przegrana Ślizgonów byłaby dla Slytherinu hańbą. Przecież nie utraciliśmy pucharu, odkąd w drugiej klasie doszłam z Malfoyem do drużyny. Muszę się przyznać, że musiałam użyć kilku małych sztuczek [typu skok za zniczem z miotły], by utrzymać Puchar Quidditcha, ale nikt przecież nie uznał tego za złamanie zasad regulaminu…
Bądź co bądź, mogliśmy zająć nawet ostatnie miejsce, jeśli Montague nie weźmie się w garść. Było też bardzo prawdopodobne, że kapitan drużyny nie zagra w nadchodzącym meczu.

Rano, tuż przed meczem z Puchonami, weszłam do Wielkiej Sali, jakbym szła na ścięcie. Czułam się tak samo okropnie, jak w dniu mojego pierwszego meczu, tyle że wtedy wygraliśmy dość sporą liczbą punktów. Teraz mogło stać się wszystko. Montague siedział w odosobnieniu, patrząc w swoją miskę, na dnie której pływały trochę już rozmoknięte płatki. Zajęłam miejsce obok niego i ujęłam jego dłoń.
- Wiem, że to nie twoja wina – odezwałam się. – Nie prosiłeś się, by Fred i George wrzucali cię do tej skrzyni.
Montague wzruszył ramionami. Minę miał tak poważną, jakby się zastanawiał, czy się nie utopić w resztce mleka na dnie jego miski.
- Przegramy – powiedział grobowym głosem. – Przegramy, prawie nie ćwiczyliśmy. Puchoni nas zmiażdżą.
- Nie prawda – prychnęłam, ściskając mocniej jego rękę. – A nawet jeśli, to nie ma to żadnego znaczenia. Zagramy najlepiej, jak będziemy mogli. Świat się nie wali na jednej przegranej. Przez wiele lat wygrywaliśmy Puchar Quidditcha. Za rok będzie lepiej.
Poklepałam go po ramieniu i opuściłam Wielką Salę już bardziej sprężystym krokiem. W szatni panowała typowa, nerwowa wrzawa. Ślizgoni przygotowywali się do meczu, gawędząc ze sobą z ożywieniem, jakby próbowali zatuszować swoje zdenerwowanie. Nie mówiąc ani słowa, wciągnęłam przez głowę swój strój do quidditcha, zarzuciłam Błyskawicę na ramię i wyszłam z ciasnego pomieszczenia, by nacieszyć się jeszcze ciepłymi, ale surowymi porannymi promieniami słońca. Od niedawna wykorzystywałam każdą wolną chwilę, by posiedzieć trochę w słońcu, nie przejmując się tym, że moja szlachetna bladość coraz bardziej ustępuje miejscu delikatnej opaleniźnie. Mogłam przecież w każdej chwili to odwrócić. Ale na razie niech się dzieje wola słońca. Chciałam znów poczuć się jak śmiertelniczka, która nie potrafi walczyć z jego promieniami. Było to nawet przyjemne uczucie, być takim bezbronnym wobec ognistej gwiazdy. Gdyby ona zgasła, nie zrobiłoby to na mnie żadnego wrażenia. Mogłabym żyć, jak dawniej, jednak w nieszczęściu i cierpieniu, by któregoś dnia spopielić się.

Kilka minut po mnie, wyszła reszta drużyny, już z Montague’em na czele. Minę miał nieco bardziej optymistyczną, jednak nadal wzdrygał się na dźwięk swojego nazwiska.
- Zagramy najlepiej, jak umiemy – rzekł do drużyny, kiedy zaczęła się schodzić widownia. – Wygramy ten mecz w blasku chwały, albo przegramy z honorem.
Nadeszła drużyna Puchonów. Spodziewali się zapewne, że zmieciemy ich na pył, co nie było pewne, ale woleliśmy nie burzyć tego przekonania. Gdy już trybuny zapełniły się uczniami i ludźmi, pragnącymi obejrzeć ten mecz, pojawiła się pani Hooch ze swoją miotłą na ramieniu i gwizdkiem w ręku. Powiedziała do nas kilka słów, kapitanowie uścisnęli sobie dłonie [Montague swoim sposobem starał się zmiażdżyć kapitanowi Puchonów dłoń] i rozległ się gwizdek, obwieszczający początek meczu. Obie drużyny wystrzeliły w powietrze. Nie myślałam o grze Ślizgonów. Skupiłam się na zniczu. Teraz on był ważny.

Biorąc pod uwagę ogólny wygląd meczu, przegraliśmy zaledwie dwudziestoma punktami, kiedy złapałam znicza tuż przed nosem szukającego Puchonów. Gdy wylądowałam na miękkiej trawie, zdałam sobie sprawę, co właściwie się stało. Przegraliśmy. Przegraliśmy z Puchonami, których zwykle miażdżyliśmy na proch. Przez chwilę nie mogłam z siebie słowa wydobyć. Było to dla mnie szokiem. Jednak po minucie, uświadomiłam sobie, że potrafię przejmować się zwykłą przegraną jakiejś drużyny Ślizgonów. Potrafię smucić się ze zwykłych, banalnych rzeczy. To napełniło moje serce niewysłowioną, dziwną radością, która natychmiast ustąpiła miejsce żalowi na widok miny kapitana. Podeszłam do niego i uścisnęłam mu dłoń.
- To była dobra gra – powiedziałam spokojnie. – Mamy tyle samo punktów, co Gryfoni. Jeśli wygrają z Krukonami tylko… trzydziestoma punktami, będziemy mieć pierwsze miejsce.
- Ale jeśli wygrają z nimi już setką punktów – odparł Montague. – Oni zdobędą puchar.
- Tylko mi nie mów, że się tym przejmiesz – zaśmiałam się niezbyt szczerze. – Do zobaczenia.
Zaniosłam swoją Błyskawicę do szopy na miotły, próbując pogodzić się z przegraną. Ja nie umiałam przegrywać. Zawsze dostawałam, czego chciałam i nie liczyłam się z odmową. Czułam się prawie tak samo, jak podczas ostatniej rozmowy z Bartym. Z tym też nie mogłam się pogodzić, a bolało mnie bardziej, niż te dwadzieścia punktów.
Powróciłam do salonu Ślizgonów bardzo przybita, podczas gdy mijający mnie Puchoni aż podskakiwali z radości. Ten widok był jeszcze gorszy, niż mina Montague’a. Spotkało mnie tylko jedno szczęście. Nigdzie nie spotkałam Umbridge, która, pomimo że kibicowała Ślizgonom, bardzo chętnie ponabijałaby się ze mnie.
W pokoju wspólnym panowała ponura atmosfera. Odczułam takie wrażenie, jakbym przybyła na pogrzeb. Cóż, pozostało mi tylko smucenie się z innymi. Usiadłam więc w skórzanym fotelu i wbiłam spojrzenie w słońce, które było już wysoko na niebie. Pragnęłam, by to magiczne okno pozostało tu na zawsze. Przynosiło mi choć odrobinę ulgi.
- Nie przejmuj się – usłyszałam. To Sapphire przyszła, by mnie pocieszyć.
- Czy ja się czymś przejmuję? – spytałam rozdrażnionym tonem. Nienawidziłam, kiedy ktoś użalał się nade mną.
- To tylko dwadzieścia punktów, Gryfoni nie mają szans, gdy stracili…
- Powiedz mi, czy nie potrafisz wziąć na wstrzymanie, czy jesteś aż tak zarozumiała, by nie uszanować mojego spokoju?! – zawołałam ze złością, zrywając się z miejsca. Moje oczy zapłonęły czerwienią, a źrenice zwęziły się gwałtownie. Zapragnęłam ją uderzyć, odepchnąć jak najdalej ode mnie, by roztrzaskała się w drobny mak o kamienną ścianę. Krew szumiała mi w głowie, prawie nie słyszałam jąkliwych usprawiedliwień przyjaciółki. Odwróciłam się na pięcie i opuściłam dormitorium. Całkowicie wyszłam z zamku. Nie chciałam mieć z nimi nic do czynienia. Niech siedzą sobie w tej szkole i rozprawiają o sprawach błahych i nic nie wartych.
Pomknęłam przez błonia z nadnaturalną prędkością, wpadłam jak bomba do Zakazanego Lasu pobiegłam w jego głąb. Prawie nie czułam gałązek, muskających moją twarz. W końcu zatrzymałam się. Było ciemno i chłodno. Słońce jednak znalazło sposób, by i tu się wedrzeć. Jego promienie przedzierały się przez gęsto zbite gałęzie i liście, korząc wymyślne, fantazyjne kształty na ziemi, pokrytej zeschłymi igłami i mchem. Usiadłam na polance i ukryłam twarz w dłoniach. Znów poczułam się jak staruszka. To nie ta przegrana tak na mnie zadziałała, choć przyznam, że była choć po części winna mojemu okropnemu samopoczuciu.
- Nie potrafisz się z tym pogodzić, czy wzięłaś sobie za punkt honoru, żeby uparcie dążyć do i tak nieosiągalnego celu?
- Ty szatanie – warknęłam, patrząc spomiędzy palców na uśmiechniętą twarz Claudii. Jej ciemnoniebieskie oczy były tak dorosłe… Ale wyglądała jak lalka. Była tylko lalką, która zapragnęła znów poznęcać się nade mną. Jej drapieżny śmiech dźwięczał mi w uszach.
- Ależ kochanie – powiedziała zarozumiałym tonem. – Nie lubisz, gdy tak do ciebie mówię, nieprawdaż?
Zacisnęłam pięści ze złości. Tak bardzo, jak teraz, jeszcze mnie nie zirytowała. A już myślałam, że ją polubiłam…
- Też cię lubię – ciągnęła. – Ale tylko czasami.
- A ja kochałam ją bez względu na wszystko.
Tak dziwnego, a za razem przerażającego zjawiska jeszcze nigdy nie byłam świadkiem. Oto moim oczom ukazało się widmo Darli. Była istnym cudem, w porównaniu do zarozumiałej Claudii. Tak bardzo chciałam ją przytulić, pragnęłam, by dotknęła mojego ramienia. Chciałam wiedzieć, czy to dzieje się naprawdę. Pomimo to, warknęłam:
- Gdybyś mnie kochała, pozwoliłabyś mi…
- To takie nieludzkie – przerwała mi mglistym głosem Darla. – Życie jest piękne, ale nie na tyle, by aż tak ryzykować.
- No właśnie – powiedziałam z goryczą. – Chciałam się dla ciebie poświęcić, a ty bez żadnego uzasadnienia odmawiasz!
Claudia roześmiała się, rozsiadając się nonszalancko na zeschłym mchu, który i tak nie mógł pobrudzić jej błękitnej sukienki.
- Odmówiła, bo jest głupia – zaśmiała się. – Powtarzam jej to od dłuższego czasu. Obie jesteście głupie. Ty, Darlo, nie chcesz na nowo tego zacząć, a ty z kolei nie wykorzystujesz swej szansy. Czy nie widzisz, że lepiej byłoby związać się z wampirem i rozpocząć nieśmiertelne… wieczne życie?
Tym razem ja się roześmiałam.
- Wieczne życie z twoim towarzystwem, tak? – spytałam i wybuchnęłam sztucznym, przerażającym, piskliwym śmiechem, który przeraził i mnie samą. – Nie żartuj, już po kil dziesięciu latach musiałabym popełnić samobójstwo, by się ciebie pozbyć.
Claudia nie wyglądała na taką, która by się przejęła tymi słowami. Minę miała raczej znudzoną. Ziewnęła teatralnie i powiedziała:
- Nigdy się ode mnie nie uwolnisz, skarbie. Jestem cząstką ciebie.
Zmroziłam ją wzrokiem. Chciałam zbić ją z tropu, zobaczyć jej zmieszanie…
- A z jakim nieśmiertelnym miałabym się związać według ciebie? – zapytałam.
- Tego już chyba możesz się sama domyślić – brzmiała odpowiedź.

~*~


Wybaczcie, że tak kulawo to wszystko napisałam, ale znów miałam mało czasu… Ale skoro tak, to może mała zagadka? Kogo miała na myśli Claudia? Zgadujcie, a tymczasem dedykuję ten rozdział Gonii :* 

24 marca 2009

Rozdział 115

Postanowiłam odwiedzić teraz dla odmiany Croucha. Przeszłam całe piętro w jego poszukiwaniu, ale natrafiałam albo na zamknięte drzwi, albo na pusty pokój. Cóż, to normalka w tym domu. Normalne też było moje zdenerwowanie. Na bogów, przecież tylu Śmierciożerców uciekło z Azkabanu, a ja nie mogę trafić na żadnego z nich! Nawet Glizdogon nigdzie się nie wałęsa.
Zbiegłam po schodach na parter, a tam – zbawienie! Jest śmiertelnik w tym domu!
- Witaj, Lucjuszu – powitałam ową żywą duszę z nieco chłodnym uśmiechem. Nie mogłam przecież pokazać, że ucieszyłam się na widok tego hipokryty.
- Ja tylko na chwilę – odparł nieco zarozumiałym tonem. – Mam dla niego nowe…
- Nie teraz – przerwałam mu z gorzkim uśmiechem. – Mój ukochany wuj jest teraz trochę… możesz wyjść stamtąd ze złamaną nogą.
Uśmiechnęłam się szerzej na widok jego zdziwionej, ale i poszarzałej ze słabo ukrywanego strachu twarzy i udałam się w podskokach do lochów. Ach, to miejsce przywołuje wspomnienia… I to jakże szczęśliwe wspomnienia. Co prawda, zdrada Dracona nie była najprzyjemniejszym doznaniem, ale sama zemsta na jego „kochance”… sama rozkosz. Nie dziwota, że Czarnemu Panu tak przypadł do gustu ten rodzaj „sportu”.
W lochach było aż gęsto od ciemności, jednak mój specyficzny wzrok potrafił sobie z tym poradzić. Przeszłam się przez wszystkie korytarze, podziwiając poszczególne cele. Nie było tak ekscytująco jak w muzeum, ale miło było podziwiać coś, co należało tylko do mnie. No i po części do Voldemorta, bo to przecież ja projektowałam…
Ku memu zdziwieniu, gdy przechadzałam się właśnie jednym z najgłębszych i najmroczniejszych korytarzy, dosłyszałam jakieś szmery, popiskiwania i ludzki głos. Tak, z pewnością byli tu śmiertelnicy. Teraz wyraźnie czułam woń ludzkiej krwi. Był to znajomy mi zapach owej cieczy. Ale przecież Czarny Pan nie zamknął by tu Śmierciożercy, to absurd…
Poszłam za zapachem krwi. Mój słuch nie był tak wyostrzony jak u prawdziwego wampira, ale węch miałam bardzo czuły, szczególnie na woń krwi. Doszłam do rozwidlenia. Nie potrzebowałam już wampirzego słuchu, by usłyszeć ludzką rozmowę. Skręciłam w lewo i zobaczyłam majaczącą w słabych, rozdygotanych płomykach dwóch świec nieco pochyloną postać, klęczącą przed kratami. W celi zobaczyłam – nie mogłam się mylić – Glizdogona. Wszędzie poznam tę kupę brudnych, starych szmat…
- Co wy tu wyrabiacie, na Boga? – zapytałam, podchodząc bliżej. Postacią, klęczącą przy Glizdogonie okazał się, jak się domyślałam, Barty. Jak bardzo się za nim stęskniłam. Tęskniłam nawet za Glizdogonem. Chciałam w końcu porozmawiać z kimś z naszych. Z kimś, który był w miarę normalny, chociaż nawet nierozgarnięty, tak jak Peter.
Barty podniósł jedną ze świec. Dziwne, że nie użył różdżki…
- Przyszedłem przynieść Peterowi coś do jedzenia – odparł Crouch, a gdy spostrzegł, że mój wzrok zatrzymał się na świecach, dodał: - Czarny Pan zabrał mi różdżkę. Nie chciał, żebym się z tobą potajemnie spotykał. Wiesz, on podejrzewa jakiś romans…
Parsknęłam śmiechem, ale Barty’emu nie było najwyraźniej zbyt wesoło.
- Jest głupi – stwierdziłam. – Przecież wie jak mi zależy na tym rytuale…
Usiadłam na podłodze obok niego i popatrzyłam po Glizdogonie. Wyglądał jeszcze bardziej żałośnie, niż zwykle. Myślałam, że to nie możliwe, ale jednak nie… Miał minę niesprawiedliwie obitego psa, więc zapytałam:
- Za co siedzisz?
Glizdogon głośno pociągnął nosem.
- Czarny Pan był bardzo zły, gdy go ostatnim razem opuściłaś, panienko – odpowiedział pokornym głosem.
- Możesz mi wierzyć, że niedługo stąd wyjdziesz – mruknęłam. Oczywiście. Nie mogąc wyładować swój złości, Voldemort robi to na swoich sługach. Jednemu zabiera różdżkę, a drugiego wtrąca bez powodu do lochu.
- Pomówmy – powiedziałam cicho do Barty’ego, po czym wstałam, oczekując, że on zrobi to samo.
- Nie wiem, czy Czarnemu… - zaczął, ale chwyciłam go za ramię i poprosiłam:
- To ważne dla mnie.
Barty wstał z głośnym westchnieniem niezadowolenia i skręcił w prawo. Oparł się o ścianę, skrzyżował ręce na piersiach i spojrzał na mnie w sposób, który bardzo mi się nie spodobał. Nie chciałam drugiego Dracona. Wystarczył mi jeden, arogancki, dumny i cyniczny arystokrata.
- Przepraszam, to przeze mnie straciłeś różdżkę – zaczęłam, błądząc wzrokiem po ścianie, unikając niebieskich tęczówek Croucha.
- Zgadza się – przyznał. – Czarny Pan obiecał, że odda mi ją, jeśli przestanę cię… jak on to nazwał… obmacywać.
Cofnęłam się o krok.
- Tak powiedział? – zdziwiłam się. – Cóż, sam robi to samo, a czepia się ciebie… Cóż, jeśli jednak jest dla ciebie ważniejsza twoja różdżka, niż nasze dobre relacje, oczywiście przestanę się z tobą spotykać. Twoja decyzja.
Utkwiłam swoje srebrne oczy w jasnoniebieskich tęczówkach Barty’ego. Teraz z kolei on unikał mojego spojrzenia.
- Nie chodzi o to – odpowiedział po krótkim namyśle, wykręcając sobie palce. – Możemy się widywać, ale nasze relacje muszą być takie, jak moje z twoim wujem.
Obrzuciłam go lodowatym spojrzeniem.
- Cóż, skoro wolisz, bym zwracała się do ciebie po nazwisku – rzekłam. – Dobrze. A teraz uwolnij Glizdogona, Crouch.
Wyszłam zza zakrętu, machnęłam różdżką, a cela Petera otworzyła się, skrzypiąc donośnie.
- Sophie, to tylko na ten czas, dopóki… - zaczął Barty, ale odwróciłam się gwałtownie i przytknęłam koniec swojej różdżki do jego gardła. Crouch zastygł w miejscu, bojąc się oddychać. Doskonale znał mój upór, moje magiczne zdolności i niebezpieczeństwo, w którym się znalazł.
Powoli zbliżyłam swoją starz do twarzy Barty’ego i wysyczałam:
- Nie mam zamiaru grać na twoich warunkach. Nie będę ci ulegać tylko wtedy, kiedy ty masz na to ochotę.
Chwyciłam go z tyłu za włosy i wbiłam kły w jego kark. Usta wypełniły mi się jego gorącą krwią. Od dawna pragnęłam to zrobić, ale nie miałam do tego śmiałości. Teraz, kiedy sączyłam jego krew, a on nie opierał mi się, stwierdziłam, że nie koniecznie musiałam tak długo się głodzić. Ach, jakże brakowało mi tego pełnego, gorącego smaku krwi…
Oderwałam się od jego karku, oblizałam wargi i uśmiechnęłam się, mówiąc:
- Masz dobrą krew. Zawsze chciałam to zrobić.
Odwróciłam się na pięcie i opuściłam korytarz. Po chwili, kiedy byłam już w połowie drogi do wyjścia, a cele były tu już o wiele bardziej zadbane, posłyszałam odgłos echa odbijających się od ścian kroków. Nie dałam się jednak dogonić. Z nadnaturalną prędkością dopadłam do wyjścia. Światło, wpadające przez okna, wypełnione witrażami, poraziło mnie i oślepiło na krótki moment.
- Nie chcę, żebyś mi ulegała! – zawołał za mną Barty, wypadając z lochów. Odwróciłam się ze złością.
- Nie? – spytałam. – To czego ty chcesz? Albo mnie kochasz, albo nie, zdecyduj się!
Barty chwycił impulsywnie moją dłoń.
- Kocham – powiedział, siląc się na spokój. – Nie możemy być razem na dłuższy czas, bo…
- Nie będę twoją branką – warknęłam, wyrywając rękę z jego uścisku. Odwróciłam się na pięcie, ale ten nie dał mi spokoju, chwytając mnie teraz z kolei za ramię.
- Nie jesteś! – krzyknął. Tę kłótnię musieli słyszeć chyba wszyscy, przebywający w tym domu, włączając w to „przygłuchego” Lorda.
- Nie mów, że wiedziesz życie mnicha! – zawołałam. – Ile dziewczyn już uwiodłeś, czarując je swoim wdziękiem? Przyznaj się!
Barty mamrotał coś niezrozumiałego pod nosem, próbując się najprawdopodobniej wytłumaczyć, ale uderzyłam go zaciśniętymi pięściami w klatkę piersiową, wybuchając żałosnym płaczem.
- Miałam nadzieję, że z czasem przestanę cię kochać! – powiedziałam ze złością. Nie miałam już siły na krzyki. – Ale ty mi to cały czas utrudniasz!
Tym razem nie udało mu się mnie powstrzymać. Okręciłam się na pięcie i zniknęłam z suchym trzaskiem.
I znów wszystko powraca na nowo. Znów jestem nieszczęśliwa, cierpię z powodu nieszczęśliwej miłości. Uczucie Barty’ego mogło być prawdziwe, ale cóż z tego, skoro utrudnia nam to Czarny Pan? Przecież nie będę go błagać, by pozwolił nam się spotykać. Już i tak udowodnił, zabierając Crouchowi różdżkę, że nie mamy szans na jego „błogosławieństwo”.

Chciałam udać się do dormitorium Ślizgonów. Było już z pewnością po lekcjach. Nie miałam pojęcia, skąd to wiem. Po prosu miałam przeczucie. Na błoniach jak zwykle było mnóstwo uczniów, jednak już nie tak dużo, jak w weekend. Przemknęłam niezauważona przez błonia i pobiegłam do dormitorium. Przez okno, pozostawione przeze mnie z łaski w salonie, wpływało ciepłe światło słońca, tak ukochanej przeze mnie gwiazdy. Śmiertelnicy nawet nie wiedzą, jakimi są szczęściarzami. Mają słońce tylko dla siebie i mogą się nim cieszyć przez całe lata… A my? Jeśli nie potrafimy na siebie rzucić odpowiednich zaklęć, jesteśmy skazani na wieki w mroku nocy! Nic dziwnego, że w końcu jeden po drugim, tracimy chęć do życia… Biedny Armand. Teraz, kiedy o nim myślę, chce mi się płakać. Jest taki stary, taki mądry, a słońca nie widział kilkaset lat. W sumie, mogłabym coś dla niego zrobić, ale to jest w obecnej sytuacji nierealne. Nie do zrobienia.
Usiadłam w jednym z foteli, naprzeciwko okna, bym mogła spokojnie patrzeć prosto w słońce. Tych kilka osób, które przebywały w salonie, nawet nie zwróciły na mnie uwagi. No tak. Zwykła, szara Sophie. Nie zasługuje nawet na uwagę tak samo szarej myszy…

~*~


Wybaczcie, że tak krótko, ale mam dziś ograniczony limit czasowy na komputerze. Cóż, mam nadzieję, że się podobało, bo był Barty. Niektórzy chcieli, by się pojawił, więc proszę xD Dedykacja dla Claudii :* z okazji urodzin^^ 

22 marca 2009

Rozdział 114

Około godziny 18:00, albo i później, kiedy zmęczona pływaniem, czytałam dla relaksu podręcznik do astronomii, gdzieś nad moją głową rozległ się potężny wybuch. Musiał ktoś podsadzić Wielką Salę albo salę wejściową, a fala uderzeniowa musiała być potężna, bo aż żyrandol w salonie Ślizgonów zadzwonił i obsypał siedzącą pod nim Pansy istnym deszczem pająków. Ślizgoni, znani ze swojej ciekawości, czym prędzej opuścili pokój wspólny. Aż zdziwił mnie ich refleks… Pobiegłam za tłumem do sali wejściowej. Gdy zdołałam przepchać się przez tłum uczniów z różnych domów, spostrzegłam Freda i George’a, cieszących michy, a na drugim stopniu schodów posiniałą i rozdętą ze złości Umbridge. Aż dziw bierze, jak ten jej różowy sweterek się nie rozdarł pod wpływem takiego ciśnienia… Fakt faktem, minę miała niezbyt zachęcającą.
Fred i George w tym samym momencie podnieśli różdżki, zawołali „Accio miotły!”, gdzieś z oddali dobiegł wszystkich głuchy huk i z lewej strony nadleciały dwie miotły, wlokąc za sobą dwa grube łańcuchy. Tłum zawył z radości, za to twarz Umbridge jeszcze bardziej się nadęła.
- Łap ich, Filch! – zawołała, na co Filch rzucił się w stronę rudych bliźniaków, wymachując wściekle rękami. Jednak jako charłak, nie mógł nic zrobić. Fred i George czym prędzej wskoczyli na swoje miotły, odepchnęli się nogami od ziemi i wzbili się wysoko ponad głowy zgromadzonych, śmiejąc się w głos z Umbridge.
- Już się nie zobaczymy – rzucił na pożegnanie Fred, udając zawiedzionego. – Jeśli ktoś chciałby nabyć Kieszonkowe Bagno, którego demonstracja była na górze, zapraszamy na ulicę Pokątną numer 93! Czarodziejskie Dowcipy Weasley’ów!
- Specjalna zniżka dla tych, którzy użyją ich, by pozbyć się tej starej nietoperzycy! – dodał George, którego łańcuch dyndał złowieszczo z jego miotły nad głową Umbridge. Obaj bliźniacy podlecieli do otwartego okna, a Fred rzucił od niechcenia:
- Irytku, zrób jej piekło w naszym imieniu.
Irytek zdjął z głowy dziwaczną czapkę i ukłonił się Fredowi. Najwidoczniej nawet takie złośliwe widmo może czasem być posłuszne…

McGonagall i inni nauczyciele usiłowali zagonić tłum uczniów do swoich dormitoriów [Umbridge musiała udać się do skrzydła szpitalnego, by wziąć coś na nerwy]. Udało im się to dopiero po upływie dobrej godziny. Ja udałam się do salonu Ślizgonów bez proszenia. Nie zwróciłam nawet uwagi na to, że jako prefekt, muszę pomóc nauczycielom w tym żmudnym zajęciu. Niech Draco zrobi to za mnie. Tak, on sobie poradzi…
Nie miałam już na nic siły. Z jednej strony cieszyłam się, że Fred i George opuścili zamek, zrobili na złość Umbridge, etc, etc, ale przez to ropucha będzie jeszcze bardziej nieznośna i natrętna. Cóż, najwyżej zniknę na chwilę, dopóki ona sama nie wyniesie się z zamku. Nie mogę pozwolić, by ktoś tak niegodny nadwyrężał moje nerwy…
Położyłam się do łóżka, zanim Sapphire i inne lokatorki wróciły. Ależ będą zadziwione, kiedy zobaczą mnie już w łóżku. Przeważnie, to ja kładłam się spać najpóźniej. A może w ogóle się tym nie przejmą?

Siedziałam na jakimś turkusowym, skórzanym fotelu, światło lampki świeciło mi po oczach. Przysłoniłam je, by się rozejrzeć. Znajdowałam się w niewielkim, białym pomieszczeniu. Obok mojego ramienia stała umywalka, a na niej strzykawka. Była w niej jakaś żółta substancja, której pochodzenia wolałam nie znać. Zaczęłam się zastanawiać, co to właściwie jest za miejsce. Moje przemyślenia przerwał odgłos kroków na korytarzu. Po chwili drzwi otworzyły się i wszedł jakiś nieznany mi mężczyzna. Miał sterczące, siwe włosy, zwariowane spojrzenie i z białą maską z tych, których używa się podczas operacji. Zobaczyłam, że w ręku trzyma wiertło. Zesztywniałam ze strachu.
- Witam, moja droga – odezwał się ochryple mężczyzna, zbliżając się do mnie powoli, jak lew, który zbliża się do swojej ofiary. – Na przegląd, tak?
Nic nie odpowiedziałam. Patrzyłam z przerażeniem, jak nakłada na pomarszczone dłonie tandetne, białe, gumowe rękawiczki, grzebie w szafce, z której wreszcie wyciąga narzędzia dentystyczne.
Nagle z fotela wystrzeliły ku mnie metalowe dłonie, które przygwoździły mnie do niego. Zaczęłam się wyrywać, ale nie dawało to żadnego rezultatu. Dentysta odwrócił się do mnie, otworzył mi usta i włożył mi do nich małe lusterko na patyku. Wolałam nie znać jego fachowej nazwy…
- Wydaje mi się – ciągnął stomatolog. – że trzeba trochę skrócić te kły.
Chciałam zamknąć usta, ale dentysta wsadził mi w nie jakiś szczękościsk i zaczął wielkimi kleszczami ucinać moje wampirze kły…
Obudziłam się z wrzaskiem. Zauważyłam, że zaplątałam się w prześcieradło i cała jestem zlana zimnym potem. Sapphire przyglądała mi się z niepokojem, za to pozostałe lokatorki trzęsły się ze śmiechu.
- Już się bałam, że masz jakiś napad… - mruknęła Sapphire. – Rzucałaś się po łóżku, jak opętana.
- Pamiętasz mojego bogina? – spytałam. – To wcale nie jest miłe, jeśli śni ci się dentysta, który chce skrócić twoje kły…
Wyplątałam się z prześcieradła, nadal drżąc ze strachu. Postanowiłam nie iść tego dnia na lekcje. Był czwartek, a co za tym idzie, kolejne dwie lekcje z Umbridge. Nie uśmiechało mi się spotykać dziś mej umiłowanej pani dyrektor, szczególnie po tym, co się stało poprzedniego wieczoru. Ale cóż ja będę robiła cały dzień? No tak, mogę odwiedzić Czarnego Pana. Pomimo wiecznych sporów, które toczyłam z nim przez praktycznie całe moje życie, trochę się za nim stęskniłam. Brakowało mi tego jego wiecznego ględzenia, narzekania, warczenia na każdego, a zwłaszcza jego napadów furii.

- Zwolnisz mnie dziś, dobrze? – poprosiłam Sapphire, kiedy wracałyśmy ze śniadania. – Po tym śnie nie jestem w stanie logicznie myśleć, szczególnie na lekcji obrony.
- Dokąd pójdziesz? – zapytała beztrosko Sapphire. Cóż, zawsze to ona zwalniała mnie z lekcji, gdy poczułam chęć małego wypadu ze szkoły.
- Zatrudnię się w Biedronce i będę sprzedawać doniczki za 2.50 – prychnęłam. – Oczywiście, że odwiedzę Czarnego Pana. On jak nikt, rozumie moje lęki…
Odwróciłam się na pięcie i opuściłam zamek. Słońce grzało jeszcze mocniej, niż wczoraj. Cóż, początek maja i efekt cieplarniany stanowią zgrany duet. To dobrze, że spędzę ten duszny, gorący dzień w klimatyzowanym domu swojego wuja…
Teleportowałam się dopiero, gdy doszłam do brzegu jeziora. I nagle przyszła mi na myśl Darla. Ona też potrafiła przełamać te zabezpieczenia, by deportować się i aportować tam, gdzie chciała. Tylko Sapphire zawsze sprawiało to trudność.
Przed aportacją wprost do komnaty wuja powstrzymał mnie jakiś wewnętrzny instynkt. Może choć raz, mogłabym okazać mu odrobinę szacunku?
Zapukałam więc. Odpowiedziało mi znudzone, zniecierpliwione „proszę”. Pchnęłam drzwi i weszłam do komnaty. Wyglądała tak, jak zawsze, z jedną tylko zmianą. W kącie, po mojej lewej stronie, nieopodal drzwi, stała fioletowa, bogato zdobiona [jak wszystko w tym domu] kanapa. Zagwizdałam cicho.
- Ktoś udziela ci terapii? – zapytałam, nie odrywając wzroku od kanapy. Voldemort podniósł się ze swojego tronu i odpowiedział rozdrażnionym tonem:
- Muszę mieć jakąś wygodę na starość. Od siedzenia na tym tronie bolą mnie plecy.
Zaśmiałam się i opadłam na ową wygodę wuja.
- Jest prawie tak twarda, jak krzesła w Wielkiej Sali – stwierdziłam. Voldemort usiadł obok mnie, ale nic na to nie powiedział. Nawet nie zapytał, dlaczego nie jestem w szkole. Cóż, tym lepiej dla mnie, bo nie uśmiechało mi się tłumaczyć mu tego wszystkiego.
- Myślałem, że masz lekcje – odezwał się nagle Voldemort. Cóż, nawet ja mogę się mylić…
- Bo mam – odparłam i położyłam się na wznak na kanapie, z głową na kolanach wuja. – Ale nie byłam w stanie się dziś uczyć. Śnił mi się dentysta.
Voldemort spojrzał na mnie zatroskanym wzrokiem. Przez chwilę mogłam w nim rozpoznać dawnego Toma Riddle’a.
- Chciał poucinać moje kły – dodałam przejmującym szeptem. – To było straszne.
Czarny Pan roześmiał się.
- Nie możesz bać się dentysty – stwierdził. – Jesteś Śmierciożercą, a oni nie boją się niczego.
Tym razem ja się roześmiałam.
- Powiedział to ten, który boi się ciemności, śmierci i trupów swoich własnych ofiar – odpowiedziałam. Policzki Voldemorta nieco poczerwieniały. Jakie to dziwne, że ten osobnik posiada w sobie coś tak bardzo ludzkiego, jak krew. Ba, dziwne jest, że potrafi się rumienić, jak zwykły śmiertelnik.
- Nie boję się ciemności – prychnął, urażony. – Za to ta twoja dentofobia…
- Potrafię się przynajmniej do tego przyznać – przerwałam mu. – I nie mówmy już o dentystach, bo jeszcze się nie otrząsnęłam z tego szoku.
Zamilkliśmy. Okazuje się, że oprócz kłótni, nie mamy już o czym rozmawiać. Bo jaki temat byśmy rozpoczęli, skończy się on jak nic, kolejną kłótnią, sporem, a może nawet rzucaniem w siebie szklankami.
- Niedługo mam Rytuał Dojrzałości – odezwałam się, gdyż to bezczynne milczenie drażniło mnie coraz bardziej. Czarny Pan prychnął pogardliwie.
- To śmieszne, jak podchodzisz do swojej wiary – rzekł tonem znawcy. Podniosłam głowę z jego kolan i usiadłam, patrząc na niego z wyrzutem.
- Wiara jest bardzo ważna – powiedziałam urażonym tonem.
- Rozumiem i szanuję to – odparł spokojnie Czarny Pan. Ponownie opadłam na jego podołek. – Ale nie możesz się okaleczać.
Spoważniałam jeszcze bardziej. Nie mogłam uwierzyć w to, co usłyszałam.
- Skąd wiesz o…
- Od młodego Malfoya – przerwał mi Voldemort. – Ale Draco powiedział mi to tylko dla twojego dobra.
Pochylił się nisko nade mną.
- Nie chcę, żeby coś ci się stało – dodał.
- Jak ciężko ci to przechodzi przez gardło… - westchnęłam. – Ale Draco złamał dane mi słowo. Obiecał, że nic ci nie powie. Myślałam, że wszystko będzie już dobrze.
Lord wyprostował się, patrząc mi w oczy z wyrzutem.
- Jesteście razem? – zapytał. – Myślałem, ze pomożesz mi zdobyć proroctwo.
- Pomogę – przyznałam. – Ona jest najważniejsza. Ale teraz, niestety, muszę Dracona ukarać.
Usiadłam na kolach wuja, objęłam go za szyję i oparłam policzek o jego pierś.
- Nie wiem tylko jak – dodałam. Cóż, użycie zaklęcia Cruciatus nie wchodziło w grę. Naprawdę nie chciałam tego robić, ale musiałam. Niech Draco zna swoje miejsce. Minęły już czasy, gdy kobiety były popychadłem. Poczułam, jak Lord obejmuje mnie. Może jednak naprawdę mnie kochał? Może nawet mu zależało?
Podniosłam głowę i pocałowałam go. Byłam trzeźwa, oczywiście. Dziwne, że nie przejmowałam się tym grzechem. To przecież takie jakby… kazirodztwo? Żadna religia [no, może oprócz religii egipskiej] nie akceptowała związku pomiędzy osobami z rodziny. Przepraszam… był to nawet ciężki grzech. Ale ja nie chciałam wiązać się ze swoim wujem, oh nie. Pragnęłam tylko ukarać Dracona, a później mu o tym powiedzieć.
Czarny Pan oderwał się ode mnie. Jego twarz była bez wyrazu. Jak zwykle z resztą, w krępujących sytuacjach. Przysunęłam się do niego, ale on odwrócił głowę.
- Dość – powiedział lodowatym tonem.
- Dlaczego? – spytałam, zmuszając go, by spojrzał mi w oczy. – Czy nie o to właśnie ci chodziło? Chciałeś, bym ci się oddała.
- Ale nie w ten sposób…
Przyłożyłam mu palec do ust, by go uciszyć.
- Muszę ukarać Dracona – powiedziałam prawie szeptem. – Nawet nie wiesz, jak bardzo irytuje mnie nie dotrzymywanie słowa. Drażni mnie to. Tak bardzo, że mam wrażenie…
Umilkłam, przyglądając mu się badawczo. Co działo się w jego głowie? Mogłam tylko zgadywać. Prawie słyszałam dźwięczny brzęk jego myśli, obijających się jedna o drugą. Mogłam tylko czuć zapach jego szumiącej krwi, którą nigdy nie chciał się ze mną podzielić. Słyszałam tylko szaleńcze uderzenia serca tego niezdecydowanego egoisty…
- Chcesz ukarać swojego ukochanego, wykorzystując mnie, tak? – spytał Voldemort. Uśmiechnęłam się.
- Oczywiście – odparłam. – Dokładnie tak. To cię tak dziwi?
- A gdzie moje uczucia?
- Ależ wuju – przerwałam mu. – Przecież ty nie masz uczuć.
Jeszcze raz na chwilę przywarłam do jego ust, po czym wstałam, ukłoniłam się do przesady nisko i opuściłam jego komnatę. Czarny Pan, gdy tylko sobie uświadomi, co zaszło, wścieknie się. Będzie rozbijał i demolował pokoje w swoim własnym domu, rzucał zaklęcie Cruciatus na każdego, którego napotka i wydzierał się na nich, po czym przyśle mi wyjca. Tak, to do niego podobne.

~*~


Cóż, mam nadzieję, że się podobało. Jestem teraz w stanie „apatii”, gdyż jutro czeka mnie sprawdzian z matmy, więc się nie rozpisuję. Dedykacja dla Owianej Mrokiem :*