30 sierpnia 2008

28 sierpnia 2008

26 sierpnia 2008

23 sierpnia 2008

Rozdział 21

Pod ostatnią notką pojawił się komentarz, że moje rozdziały są nieco krótkie. KRÓTKIE? Ja uważam, że są długie, że przynudzam z opisami, itp. Ale chcecie długich? Więc będziecie je mieć! Ten rozdział będzie chyba najdłuższy w mojej karierze pisarskiej xD Ah, pod koniec tej notki pojawi się wątek, który był w filmie „Harry Potter i Czara Ognia”. Uznałam, że jest godny pojawienia się u mnie w opowiadaniu. Teraz zapraszam do czytania xD  


***


Po opuszczeniu wieży Gryffindoru, od razu udałam się do sowiarni. Znalazłam tam mojego Flagro, siedzącego na najwyższej żerdzi, śpiącego, z głową ukrytą pod skrzydłem. Jakie to słodkie ^^

-Flagro, chodź tutaj, zaniesiesz coś mojemu wujowi – krzyknęłam. Feniks zbudził się i spojrzał na mnie z wyrzutem, ale po chwili posłusznie usiadł mi na ramieniu. Wyciągnęłam z kieszeni szaty kawałek pergaminu, pióro i atrament. Usiadłem pod jednym z okien i utkwiłam wzrok w białej kartce. Jak by napisać list do samego Lorda Voldemorta, aby nikt się nie domyślił, że z nim koresponduję.
Zanurzyłam koniuszek pióra w butelce atramentu i zaczęłam pisać. Skonstruowanie listu zajęło mi dobre pół godziny. Gdy już skończyłam pisać, rozprostowałam pergamin, by przeczytać jego pełną treść:


Kochany Tomie
Jak na razie mój plan powiódł się znakomicie. Potter zdobył w Pierwszym Zadaniu drugie miejsce. Jest jednak pewien problem z następnym, ale szybko go rozwiążę. Nie pozwolę mu przegrać, możesz mi zaufać.
Z poważaniem
Dark Lady
PS: Wracaj do zdrowia, mam nadzieję, że szczur Cię nie męczy.


Wstałam, by przywiązać list do nóżki Flagro, gdy usłyszałam za sobą cichy, znajomy głos:

-Spotykamy się tu po raz drugi. Czy to nie zbieg przeznaczenie?

Odwróciłam się błyskawicznie, przyciskając list to piersi. W drzwiach stał Draco Malfoy, z jego sową na ramieniu i listem w ręku. Uniosłam brwi.

-Co ty tu robisz? – syknęłam, mrużąc oczy – Bo mam wrażenie, że mnie śledzisz.

-Nie mogę tego wykluczyć, choć przyszedłem wysłać list – odpowiedział. W jego głosie można było usłyszeć nutkę drwiny. Oh, gdyby tylko wiedział, z kim rozmawia… gdybym mogła mu wykrzyczeć, że rozmawia z siostrzenicą Czarnego Pana, na pewno nabrałby do mnie większego szacunku!

-To dziwne, bo ja też mam taki zamiar – warknęłam i przywiązałam list do nóżki feniksa. Flagro spojrzał na mnie pytająco, więc szepnęłam:

-Do Toma…

Flagro wydał z siebie cichy, melodyjny dźwięk i wyleciał przez okno. Draco za moimi plecami też przywiązywał list do nóżki swojej sowy. Miałam go już serdecznie dosyć, szczególnie po tym, jak rozkleiłam się poprzedniego wieczora i pozwoliłam mu się pocieszyć. Skierowałam się więc ku wyjściu, ale poczułam, że Malfoy łapie mnie za rękę. Próbowałam ją wyszarpnąć, ale nie miałam najmniejszych szans z jego silnym uściskiem.

-Puszczaj, ale już! – syknęłam, szamocząc się jeszcze bardziej.

-Dziś nie jesteś już taka uległa, jak wczoraj, co? – zadrwił, wzmacniając uścisk – Żądam wyjaśnień.

Uniosłam brwi i przestałam się z nim szarpać.

-Wyjaśnij mi, bo wydaje mi się, że usłyszałam słowo „żądam” – warknęłam – Nie masz żadnego prawa nic ode mnie żądać, Malfoy.

-Właśnie, że mam takie prawo – odrzekł – Powiedz mi w końcu, co jest między nami. Nie wiem już…

-Czy masz sobie szukać nowej panienki do łóżka, czy jeszcze trochę się ze mną potrudzić? – wpadłam mu w słowo – No to niestety muszę cię rozczarować. Jeśli TAK stawiasz sprawę, to daruj sobie, bo tylko tracisz czas. Jeśli zależałoby ci choć trochę na mnie, to zrozumiałbyś moją kulturę.

Wyszarpnęłam rękę z jego uścisku i odwróciłam się do niego plecami. Nie wiem, dlaczego nie mogłam odejść. Najwyraźniej Malfoy też to zauważył.

-Kocham cię, wiesz? – spytał. Taak, jasne. Bo uwierzę.

-Więc dlaczego cały wolny czas, którego masz mnóstwo, spędzasz w towarzystwie Pansy? – warknęłam.

-Wiesz, jaka ona jest – powiedział Draco – Nie daje mi spokoju, bo ma nadzieję, że ją pokocham. Śpisz z nią w jednej sypialni. Możesz jej powiedzieć, żeby…

-Nie, nie mogę jej powiedzieć, żeby dała ci spokój, bo to nie do mnie należy – przerwałam mu – Poza tym, nie chcę, żeby ktoś wiedział, że… coś między nami BYŁO. Jakbyś wiedział, kim jestem, zaraz byś się przestraszył i mnie zostawił. Wiem, jak myślą faceci

Draco odwrócił mnie twarzą do siebie tak szybko, że mało nie pośliznęłam się na podłodze, zasłanej sowimi kupkami.

-Nawet jakby twoja przeszłość była nie wiem jak okropna, i tak będę cię kochać – mruknął. Może teraz mu powiedzieć? Nie, przecież by mnie odtrącił. No i nie mogę mu ufać…

-To nie ja jestem temu winna – szepnęłam. Draco uniósł mój podbródek i pocałował mnie. Po chwili, rozległ się donośny trzask i na parapecie okna zmaterializował się Flagro z ciasno zwiniętym pergaminem w dziobie. Oderwałam się od Malfoya i wyrwałam feniksowi list. Flagro odleciał obrażony na najwyższą żerdź i odwrócił się do mnie tyłem.

-Mogę wiedzieć, od kogo? – spytał Draco. Zerknęłam na niego podejrzliwie i cofnęłam się kilka kroków do tyłu.

-Od mojego… wuja – powiedziałam w końcu i rozwinęłam list.

Moja droga Sophie
Cieszę się, że starasz się szyfrować treść listu. Miło mi słyszeć, że Potter zdobył drugie miejsce. Jest coraz bliżej dotarcie do mnie. Pomóż mu zdobyć jak najwięcej punktów w Drugim Zadaniu. Barty pisał mi, że Trzecie Zadanie będzie bardzo pasowało Potterowi, ale aby pierwszy dotarł do środka, musi mieć najwięcej punktów w Drugim Zadaniu. Wiesz dobrze, że mi na tym zależy
Życzę zdrowia
Lord Voldemort

Gdy skończyłam czytać, list zniknął. Odwróciłam się twarzą do Dracona i rzuciłam mu się na szyję.

-Eee… sądzę, że musiało spotkać twojego wuja coś… ee… cudownego – wymamrotał.

-Tak, bardzo cudownego – odpowiedziałam.


*


Grudzień przyniósł wiatr i śnieg z deszczem. Na opiece nad magicznymi stworzeniami nadal hodowaliśmy te okropne sklątki. Większość z nich się wymordowała, więc zostało tylko 10, ale przez to wcale nie stały się milsze i  mniej groźne, wręcz przeciwnie.
Pewnego grudniowego dnia, podczas lekcji Hagrida, olbrzym zaproponował pewien eksperyment.

-Nie wiem do końca, czy one zapadają w sen zimowy, ale możemy to sprawdzić – powiedział, uśmiechając się promiennie na samą myśl o tym – Trzeba je zagonić do tych klatek.

Wskazał na 10 skrzyń, wyścielonych poduszkami i pierzynami. Ale okazało się, że sklątki wcale nie zapadają w sen zimowy, a zachowanie uczniów tylko je rozzłościło. Pół klasy, z Malfoyem, Crabbe’em i Goyle’em na czele, zabarykadowało się w chatce Hagrida, obserwując całą scenę. Zostali tylko Gryfoni i ja z Sapphire. Gdy zagoniliśmy sklątki do klatek, za naszymi plecami rozległ się kobiecy głos, który wyjątkowo mnie drażnił:

No, no… to ci dopiero zabawa!

Odwróciłam głowę w stronę źródła owego odgłosu i zobaczyłam Ritę Skeeter, z jej samonotującym piórem i podkładką do notowania.

-Ty wstrętna babo, czego tu chcesz? Chyba Dumbledore zabronił ci się tu szwendać! – zawołałam, wyciągając różdżkę. Poczułam nieodpartą chęć rzucenia na nią jakiejś klątwy.

-Oh, Sophie – zaszczebiotała, uśmiechając się szeroko, ukazując kilka złotych zębów – Może udzielisz mi małego wywiadu? Jak ci idzie kariera? Wiesz, jak ludzie chcą o tobie czytać…

-Prędzej umrę niż coś ci powiem – prychnęłam – Poza tym, jestem obecnie na lekcji. Lepiej schowaj to pióro, jeśli w „Proroku” znajdę coś obraźliwego na mój temat, natychmiast podzielę się z Ministrem twoją małą tajemnicą. A wtedy „Prorok” może ci całkiem sporo zapłacić za osobistą relację z wakacji w Azkabanie.

Rita wyglądała, jakby dostała ode mnie w twarz, ale po chwili przybrała swój zwykły wyraz twarzy i zwróciła się do Hagrida:

-Więc może pan udzieli wywiadu na temat tych interesujących zwierząt?

Hagrid zgodził się z ochotą i kazał nam wracać do zamku.

-Żeby tylko nie dobrała się do Hagrida – mruknął Victor, gdy szliśmy korytarzem na lekcje wróżbiarstwa.

-Myślisz, że jej na to pozwolę? – zapytałam. Hermiona odeszła w stronę klasy profesor Burbage – nauczycielki mugoloznastwa.
Po lekcjach, Miona zaciągnęła nas do piwnicy, gdzie poklepała gruszkę, namalowaną na obrazie. Po chwili ukazało się nam przejście, które, jak później wywnioskowaliśmy, prowadziło do kuchni. Nie będę opisywać tej bezmyślnej gadaniny Hermiony o skrzatach. Należą się wam emerytury i zwolnienia chorobowe, nawołuje Miona. Moim zdaniem, mogłaby dać sobie spokój z tym stowarzyszeniem W.E.S.Z. Ron chyba ma trochę racji, mogłaby przestać hodować tą wesz. Skrzaty są po to, aby pracować dla czarodziejów, a nie od tego, żeby otrzymywać wypłatę za swoją pracę.
W kuchni spotkaliśmy Mróżkę, skrzatkę pana Croucha, którą zwolnił z pracy podczas Mistrzostw Świata w Quidditchu. W ogóle nie dbała o ubranie, ale czy to ważne?

Podczas czwartkowej lekcji transmutacji, profesor McGonagall zwymyślała Harry’ego i Rona za niewłaściwe zachowanie podczas jej zajęć, którym było pojedynkowanie się fałszywymi różdżkami – tworami Freda i George’a.

-Potter! Weasley! Może w końcu zaczniecie uważać? – Wrzasnęła McGonagall, a oni wzdrygnęli się. Ron trzymał w ręce papużkę, a Harry gumową rybkę, której głowa odpadła z głuchym tąpnięciem na podłogę ; to papużka Rona odcięłam jej głowę ostrym dziobem.

-Jeśli Potter i Weasley zechcieli zachować się stosownie do swojego wieku – ciągnęła McGonagall, mierząc krytycznym spojrzeniem klasę – Mam wam coś do powiedzenia. Zbliża się Bal Bożonarodzeniowy, tradycja Turnieju Trójmagicznego i chcę widzieć was wszystkich dziś o 15:30 w mojej klasie.

Przepisałam z tablicy treść tytuł pracy domowej i pogrążyłam się w ponurych myślach, oczekując na dzwonek. Bal Bożonarodzeniowy… Już wiem, dlaczego potrzebna była szata wyjściowa. Ale to przecież koszmar! Podczas balu można się spodziewać tańców, a ja przecież tego nie potrafię. Do teledysków dla mugoli raczej się nie ruszałam, a jak dawałam koncert, to tylko skakałam. Jeśli przyjdzie zatańczyć walca albo coś w tym stylu? Zrobię z siebie kompletną idiotkę! No, jeżeli będę miała z kim pójść. Zostaje mi Neville albo Vipi.

Właśnie wracaliśmy z eliksirów, podczas których nieba rdzo uważałam. Mechanicznie pracowałam nad swoim antidotum, nadal rozmyślając o czekającym mnie upokorzeniu. Usłyszałam tylko temat pracy domowej i informację o sprawdzianie z antidotów w ostatni dzień semestru.

-On zaprzedał duszę diabłu! – stwierdził Ron, gdy szliśmy do klasy transmutacji. Takie pomstowanie Snape’a najwyraźniej sprawiało przyjemność rudzielcowi.

-Mógłbyś się przymknąć? – warknęłam. Mnie z kolei sprawiało przyjemność warczenie na Rona^^

-A czego McGonagall od nas chce? – spytała bezmyślnie Sapphire.

-Pewnie zapowiedzieć kolejny sprawdzian – mruknął Harry. Prychnęłam tylko i otworzyłam drzwi do klasy McGonagall. W sali nie było stolików, ale w kącie stał wielki, stary gramofon. Pod ścianami miejsce zajęli wszyscy czwartoklasiści. Usiadłam z Sapphire w kącie i czekałam, co zrobi McGonagall, która właśnie pojawiła się w klasie.

-Bal Bożonarodzeniowy to tradycja Turnieju Trójmagicznego. I nie pozwolę, by został zepsuty przez bandę brykających bez sensu małpiszonów! – oznajmiła na wstępie. Usłyszałam, jak Ron dusi się ze śmiechu za moimi plecami. A McGonagall ciągnęła:

-W każdej kobiecie piękny łabędź pragnie się wyrwać na wolność…

Do moich uszu dotarł komentarz Rona:

-Z Eloise Midgeon na pewno coś pragnie się wyrwać, ale to chyba nie łabędź…

On i Harry parsknęli zduszonym śmiechem, patrząc na grubą, wielką dziewczynę w Huffelpuffu.

-… w każdym mężczyźnie lew pręży się do skoku – dodała profesor McGonagall. Jej spojrzenie padło na chwilę na Rona, który trząsł się ze śmiechu. – Panie Weasley, mogę pana prosić?

Ron zaczerwienił się po uszy i wstał.

-T-tak? – mruknął, czerwieniąc się jeszcze bardziej.

-Proszę położyć rękę na mojej talii – odpowiedziała nauczycielka.

-Gdzie? – zdziwił się Ron. Minę miał raczej żałosną. Wszyscy ryknęli śmiechem.

-W pasie – dodała McGonagall. Ron wyglądał na załamanego, ale zrobił, co mu kazała. – Raz… dwa… trzy… raz… dwa… trzy…

Z gramofonu zaczęła płynąć jakaś smętna melodia.

-Proszę na parkiet – odezwała się nauczycielka, nadal balując z Ronem, którego twarz była ciemniejsza od jego włosów. Dziewczyny raczej chętnie wstały, ale ja nadal siedziałam w kącie, nie chcąc by ktoś mnie zauważył. Nagle usłyszałam nad sobą głos… Malfoya?

-Mogę cię prosić?

Spojrzałam na niego z podłogi, unosząc brwi ze zdziwienia.

-Ale ja nie umiem… - zaczęłam, ale Malfoy pociągnął mnie na środek klasy, pomiędzy nielicznymi tańczącymi parami.

-E tam, nie umiesz – powiedział – A co z twoimi teledyskami? Muzykę masz we krwi.

Rzeczywiście, nie szło mi tak źle, ale podejrzliwe spojrzenia niektórych uczniów, siedzących pod ścianami wcale mi nie pomagały.

-Nienawidzę cię, Malfoy – warknęłam, gdy ponownie musiałam doświadczyć piruetu.

-Wiem – odrzekł.

-Najchętniej bym cię zatłukła, głupi pajacu – syknęłam, mrużąc oczy ze złości.

-Jestem tego świadom – dodał z najwyższym spokojem.

-I nic sobie z tego nie robisz? – spytałam, zbita z tropu – To znaczy… Mam władzę nad twoimi rodzicami, nie mówiąc już o tobie…

-Wiem o tym i cieszę się – odpowiedział Malfoy. Jego ręka powoli zsunęła się z moich pleców w duł. Poczułam, że się czerwienię.

-Czy ty sobie nie pozwalasz na zbyt wiele? – warknęłam, umieszczając jego rękę znów na moich plecach. Draco nie odpowiedział. Patrzył tylko w moje złote oczy, w których pojawiała się coraz wyraźniejsza nienawiść i złość.

-Dlaczego mnie ignorujesz? Nie przywykłam do tego – syknęłam. Ale Malfoy nadal milczał. Sophie, Malfoy to idiota i, jak to trafnie określiła McGonagall, brykający bez sensu małpiszon! Ale ma takie piękne oczy, które… STOP, Sophie, weź się w garść…

-Sop, dlaczego taka jesteś? – spytał z wyrzutem. – Jesteś zła na te plakietki, tak?

-Nie, tu chodzi o mojego wuja – odpowiedziałam najciszej jak mogłam. – Tom jest na bardzo słaby, muszę zrobić wszystko, żeby go utrzymać przy życiu, a ty mi w tym obecnie nie pomagasz, więc…

-Jak widzę, większość z was radzi sobie całkiem nieźle. Oczekuję, że wszyscy będziecie mieć partnerów podczas Balu Bożonarodzeniowego – powiedziała McGonagall, a muzyka przestała grać. Natychmiast skorzystałam z okazji, żeby znaleźć się jak najdalej od Malfoya. Usiadłam za Sapphire tuż obok drzwi.

-Dotyczy to szczególnie reprezentantów Hogwartu, bez względu na to czy tańczą, czy nie – dodała nauczycielka i kazała nam iść.


***



Mam nadzieję, że się podobało xD Następny rozdział będzie dopiero we wtorek, bo za 2 dni [25.08.08] jadę do Krakowa i nie będzie mnie cały dzień. Ale zadośćuczynię tą jednodniową nieobecność i następny rozdział będzie ciekawy xD 

21 sierpnia 2008

19 sierpnia 2008

19. Accio razy tysiąc


Nieużywana klasa o tej porze miała swój specyficzny, mroczny klimat. Żółte światło pojedynczych małych lampek słabo rozpraszało ciemność, tak, że nauczycielska katedra i meble pod ścianami stanowiły niewyraźne tło podobne do malowanej tapety w teatrze. Deszcz przestał bębnić o szyby, wiatr zamilkł, a piętra opustoszały i cisza, jaka tu panowała, budziła w żołądku to uczucie grozy i podniecenia, jakie czuło się po wieczornym seansie horroru w mugolskim kinie. Podłoga sama skrzypi, choć po korytarzu nikt nie chodzi, drgające płomienie świec przeglądają się w szklanych drzwiczkach regałów, powietrze pachnie kurzem i starym pergaminem, a troje uczniów wymyka się na nielegalne spotkanie po godzinie policyjnej. Tak rozpoczyna się dziewięćdziesiąt procent kryminałów, jakie czytałam. 

Harry już tam na nas czekał i nie wyglądał na zaskoczonego moją obecnością. Chyba nie przyszedł na kolację, bo Hermiona podała mu zawiniątko z prowiantem, który wykradła z Wielkiej Sali. Chłopak bez słowa odrzucił różdżkę i zabrał się za jedzenie. 

— I jak? — zagadnęła, a on wzruszył ramionami. 

— Słabo — odpowiedział z ustami pełnymi pieczonego kurczaka. 

Automatycznie powędrowałam wzrokiem do jedynej rzeczy niepasującej do wnętrza klasy — kolorowe poduszki leżały w nieładzie na podłodze dokładnie po drugiej stronie pomieszczenia, wyraźnie nietknięte przez zaklęcie przywołujące. Wzięłam jedną z nich i podłożyłam sobie pod tyłek, siadając wygodnie ze skrzyżowanymi nogami. 

— Jak to się stało, że widziałeś smoka? — spytałam, obserwując, jak wcinał nieco przywiędnięte frytki. Jak na kogoś, kto za niecałą dobę miał stanąć twarzą w twarz z olbrzymim gadem, miał imponujący apetyt. 

— Hagrid mi pokazał. A jak wracałem, wpadłem na Karkarowa, więc teraz już wszyscy wiedzą. 

— Nawet Cedrik Diggory? 

— Tak, on też. Powiedziałem mu. 

Starałam się nie zrobić miny, ale chyba mi nie wyszło, bo spostrzegłam, jak uniósł brwi. Tym razem to ja wzruszyłam ramionami. Zapomniałam, że znalazłam się w klasie z dwójką Gryfonów. 

— Myślisz, że gdyby role się odwróciły, to też by ci powiedział? — zapytałam z powątpiewaniem. 

Przez chwilę bezwiednie bawił się przypaloną frytką, lustrując moją twarz. Widziałam, jak skakał wzrokiem od jednego oka do drugiego, jakby próbował z nich coś wyczytać. Cholera. On naprawdę wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Może i nie dbałam o Harry’ego tak, jak dbałabym o Victora albo Sapphire, ale doznałam małego wstrząsu na myśl, że jutro naprawdę przyjdzie mu zmierzyć się ze smokiem. Prawdziwym, ogromnym, ziejącym ogniem smokiem. 

— Nie wiem i w sumie nieważne. Jest sprawiedliwie — odrzekł po chwili. — Teraz wszyscy zaczynamy z tego samego poziomu. 

Tak, zdecydowanie zostałam zamknięta z Gryfonami, w tym z jednym nadgorliwym. 

— A Karkarow? Nie widział cię? 

— Nie, miałem pelerynę-niewidkę. A… — Zauważyłam, jak wymienił spojrzenia z kręcącą się za moimi plecami Hermioną, po czym dodał z pewnym wahaniem: — A potem spotkałem się z Syriuszem. W kominku w naszej wieży. Chyba chciał sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku i… i ostrzec przed Karkarowem. 

— Przed Karkarowem? — zdziwiłam się. 

— Powiedział, że Karkarow był śmierciożercą — tu zniżył głos, jakby spodziewał się, że pod drzwiami ktoś podsłuchuje. — Moody go złapał i umieścił w Azkabanie, ale Karkarow dogadał się z ministerstwem i w zamian za wydanie innych został wypuszczony. Jak widać, świetnie sobie po tym poradził, skoro został dyrektorem w swoim kraju. Podobno ktoś napadł Moody’ego na noc przed tym, jak pojawił się w Hogwarcie, potem ja w Turnieju Trójmagicznym… Syriusz uważa, że Karkarow mógł maczać w tym palce. 

Poczułam się tak, jakby Harry wymierzył mi policzek za pomocą tych słów. Przez chwilę bezmyślnie obracałam poduszkę w dłoniach, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w jakieś nieokreślone wzorki przy falbance, a serce zaczynało bić coraz mocniej i szybciej. Nakręcało się własnym rytmem i napędzało myśli — Karkarow śmierciożercą. Karkarow wydał innych śmierciożerców. Być może… 

Być może wydał też Rosierów. 

Ta wizja zwaliła mi na głowę lawinę informacji i spekulacji, które zaczęły obijać się o wnętrze czaszki, zderzać ze sobą i mieszać, tak, że nie potrafiłam już rozróżnić, co było faktem, a co zasłyszaną plotką. Wyglądało na to, że swoją nienawiść skierowałam na niewłaściwego człowieka. 

Ciekawe, czy Barty wiedział… 

— Oui, c’est une pensée… rzeczywiście Karkarow mógłby to zrobić — mruknęłam przeciągle bardziej do siebie niż do niego. Wciąż nie potrafiłam oderwać wzroku od haftu. Byłam jak w transie, wyrwana ze swojego ciała, lewitując gdzieś ponad głową, jak zwykle w postaci zawieszonych w powietrzu oczu. — Wkręcić cię tam i patrzeć, jak pali cię smok albo… albo coś… 

— No właśnie, te smoki — wtrąciła nagle Hermiona i ocknęłam się na dźwięk skrzypiącej pod jej butami podłogi. Jakby ktoś bez ostrzeżenia wsadził mi głowę do wiadra z lodowatą wodą. — Wymyśliliśmy… a właściwie wymyślił to Moody, że Harry mógłby przelecieć obok smoka na miotle. Oczywiście jedynym przedmiotem, jaki uczestnik może mieć przy sobie podczas pierwszego zadania, jest różdżka, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby za jej pomocą przywołać sobie to, czego potrzebuje. Znasz jakąś technikę, żeby szybko się tego nauczyć? Chyba nigdy nie potrzebowałaś więcej niż jednej lekcji, żeby opanować jakieś zaklęcie. 

Parsknęłam pod nosem — przed oczami przeleciały mi wszystkie próby Imperiusa i stan, jakim się to dla mnie kończyło. 

— Nie, przy niektórych potrzebowałam więcej — odpowiedziałam z roztargnieniem. — Chyba nie mam jakiejś konkretnej techniki. Po prostu bardzo chcę, żeby mi się udało. I wiem, że się uda, bo prawie zawsze się udaje, to działa… hmm, jak kula śnieżna, tu comprends? Nie chodzi o to, żebyś przepalił sobie zwoje skupianiem się na siłę, po najpierw musisz poczuć, że chcesz. Bardzo chcesz poczuć, jak moc z ciebie wypływa, co dzieje się z twoim ciałem, spróbować jakoś… złączyć się z nią, bo to jest część ciebie. Nie tworzysz tego zaklęcia z niczego, tylko… zmieniasz formę magii. Uczysz się… wyciągać ją z siebie. Nie wiem, jak ci to inaczej wytłumaczyć… 

Spodziewałam się, że zrobi minę jak Victor za każdym razem, kiedy próbowałam nauczyć go jakiegoś zaklęcia, ale tylko zarechotał nerwowo. 

— Tak, zdecydowanie czuję, że chciałbym nie zostać pożarty przez smoka — rzucił skrępowany i po chwili w tym samym momencie wybuchnęliśmy śmiechem, a Hermiona skrzywiła się tak, jakby rozbolał ją ząb. 

— Myślałam, że masz jakąś specjalną technikę — mruknęła i od razu poznałam, że mi nie uwierzyła. 

Jakbym trzymała w rękawie dodatkowego asa, którym nie chciałam się podzielić. Trochę ugodzona tym niewypowiedzianym oskarżeniem wyprostowałam rękę i wypatrzyłam leżącą najdalej poduszkę, która po chwili podskoczyła i przyfrunęła do mnie jak przyciągnięta niewidzialnym magnesem. Hermiona wydęła lekko usta, a Harry — jak każdy, kiedy robiłam to publicznie bez różdżki — wytrzeszczył oczy.

— Na moje oko to trochę jak mieszanka dziecięcej magii bezróżdżkowej z różdżkową kontrolą — powiedziała, a ja drugi raz wzruszyłam ramionami. 

— Skoro tak mówisz… pewnie ma też jakąś swoją wielce fachową nazwę — odparła, nie szczędząc ironii. Właśnie wtedy czułam się najbardziej zakłopotana — gdy komuś zbierało się na analizowanie. Odrzuciłam poduszkę dokładnie na sam szczyt stosu i zwróciłam się do Harry’ego: — Spróbuj, vas-y

Wyglądał na spiętego, mając przed sobą tę marną dwuosobową widownię, a żaden przedmiot (nawet spacerujący po podłodze pająk) nie przesunął się w jego stronę nawet o centymetr. Za drugim i trzecim razem było lepiej, ale zamiast poduszki do lotu podrywało się któreś z krzeseł i z hukiem spadało na ziemię mniej więcej w połowie drogi, szarpało się jak stworzenia, na które próbowałam rzucić Imperiusa. Na zmianę z Hermioną zagrzewałyśmy go do walki i chwaliłyśmy, kiedy zaklęcie przyciągnęło przedmiot o centymetr czy dwa dalej, lecz obie — choć na siebie nie patrzyłyśmy — wiedziałyśmy, że zapowiadała się bardzo długa noc.  

Byłam pewna, że to kwestia zmęczenia, ale nie było po nim widać, że się denerwował. Za to ja czułam w żołądku coraz mocniejszy skurcz, obserwując, jak zmagał się z jebanymi poduszkami, które sunęły rwanie w powietrzu, to spadały na podłogę w najmniej oczekiwanych momentach, to lądowały mu w rękach, jak gdyby już urodził się z magnesem w tyłku. Pierdolona loteria. 

A Barty okazał się być albo niepoprawnym optymistą, albo nie spodziewał się, że można radzić sobie z magią aż tak kiepsko. 

Znając Croucha, raczej wykluczałam to pierwsze. 

— Po prostu się skup — powtarzała Hermiona. 

Może mi się wydawało, ale chyba usłyszałam w jej głosie małą panikę. 

— A co według ciebie staram się robić?  — żachnął się. — Wyobraź sobie, że trudno jest się skupić, kiedy w głowie cały czas siedzi ci smok. 

— Fakt, zostaje mało miejsca na inne myśli. Smoki mają chyba z piętnaście metrów, co? — mruknęłam, ziewając. — Może wyobraź sobie takiego smoka… albo sklątkę Hagrida, człowiek od razu nabiera chęci do ucieczki. 

Czoło Hermiony natychmiast przecięły trzy poziome zmarszczki, ale była chyba zbyt zmęczona, żeby się kłócić, w każdym razie jedyne, co zrobiła, to westchnęła ostentacyjnie i wróciła, żeby pozbierać wszystkie przedmioty z powrotem na jedną kupkę. 

— Problem w tym — odparł Harry — że ja mam koło tego smoka przelecieć, a nie przed nim uciekać. 

— Zawsze to jakaś motywacja. Próbuj dalej, a jak chcesz, możemy poćwiczyć jeszcze jutro przed zadaniem. Bardzo chętnie zerwę się z transmutacji. 

Udałam, że nie zauważyłam ostentacyjnego spojrzenia Gryfonki. 

— Nie będzie trzeba. Opanujemy to do rana, jestem pewna. Harry już prawie ogarnia, o co w tym chodzi — odpowiedziała w ten swój irytujący, przemądrzały sposób, prostując się z ramionami pełnymi poduszek. 

Bien sûr, byle tylko nie przywołał sobie jutro peleryny Snape’a zamiast Błyskawicy. 

Po jakiejś godzinie czy dwóch okazało się, że moja obecność tam nie była ani trochę bardziej pomocna niż obecność Hermiony, ale zostałam do samego końca, dopóki nie przegonił nas Irytek, prezentując Harry’emu doskonałe umiejętności przywoływania krzeseł. Użył ich później do ciskania nimi po całej klasie, najwyraźniej uznawszy, że Potter zamierzał się z nim pojedynkować. 

Wypadliśmy na korytarz, nie dbając o hałas, jaki robiliśmy — Irytek doskonale to zagłuszał, czyniąc spustoszenie w opuszczonej klasie, choć nikogo w niej już nie było. Ruszyliśmy powoli w kierunku głównych schodów, każde wpatrzone we własne stopy. Atmosfera potajemnego spotkania prysła jak bańka mydlana i jedyne, co pozostało, to senność i potworne wyczerpanie. Nie było śladu nawet po groźbie szlabanu u Filcha. Podejrzewałam, że nawet gdyby woźny przyłapał nas teraz poza dormitorium, moglibyśmy się spokojnie ukryć pod peleryną ćwiczeń przed jutrzejszym zadaniem. 

— Chyba czuję niedosyt — mruknął Harry. 

Sinawe podkówki i czerwone, przekrwione białka mocno kontrastowały z mleczną bielą jego twarzy, na głowie panował chaos od nieustannego czochrania i mierzwienia włosów, choć nie był ani w połowie tak potargany jak Hermiona. Jej fryzura przypominała teraz stare gniazdo i chyba nawet utkwiło tam jakieś pióro, które przywoływaliśmy. 

— Poćwiczymy jeszcze trochę w pokoju wspólnym — uspokoiła go szeptem. — Ale myślę, że lepiej ci zrobi, jak się porządnie wyśpisz. Idzie ci bardzo dobrze, prawda? 

Poczułam się wywołana do tablicy — mniej pytaniem, a bardziej świdrującym spojrzeniem, więc bez zastanowienia przytaknęłam. 

— Taak, dasz sobie radę. Teraz, jak już się tego nauczyłeś, będziesz wiedział, jak to zrobić. Pamiętaj, że w razie czego, gdybyś chciał jeszcze poćwiczyć, jutro mogę zerwać się z transmuta… 

Urwałam i syknęłam lekko z bólu, kiedy łokieć Hermiony niedelikatnie zatrzymał się na moich żebrach. 

— W każdym razie to nie egzamin — rzuciłam, obmacując sobie bok. 

— Tak, tylko walka o życie — odparł Harry. 

— Nie wiem, co gorsze — dodałam ironicznie. 

Spostrzegłam, jak kąciki ust Gryfona zadrgały, ale z rozsądkiem zachował powagę — w końcu miał spędzić jeszcze jakiś czas sam na sam z Granger, która po północy i prawie czterech godzinach moich zaczepek rozsiewała wokół siebie aurę rozwścieczonej osy. To był znak, że należało się jak najszybciej zmyć. 

Pożegnaliśmy się na rozwidleniu schodów — Gryfoni udali się korytarzem w kierunku wieży, a ja zeszłam piętro niżej, bynajmniej nie prosto do dormitorium Ślizgonów. Znużenie rozproszyło nieco mocniejsze bicie serca, kiedy zastukałam w drzwi gabinetu i z zagryzioną dolną wargą nasłuchiwałam znajomego odgłosu postukiwania. 

Zawiasy zaskrzypiały cichutko, a w ciemnej szparze tuż przy futrynie spostrzegłam podkrążone, zaspane czarne oko Moody’ego. Resztki spożytej dawno kolacji przewróciły mi się w żołądku na ten widok. 

Odwiedzałam już Croucha po ciemku, ale nigdy tak późno. I zawsze widziałam go w dziennym stroju, toteż przeżyłam mały szok, kiedy wpuścił mnie do środka, ubrany w długą, szarą koszulę nocną i powycierany szlafrok w szkocką kratę. 

Szalonooki Moody w piżamie, w środku nocy prowadzący uczennicę do prawie zupełnie ciemnej sypialni — dopiero TO wywoływało ciarki grozy. I nawet świadomość, że to potworzaste cielsko kryło w sobie kogoś zupełnie innego, niewiele pomagała. W milczącym oczekiwaniu obserwowałam, jak zapalał świece na gzymsie kominka i przy łóżku, lecz mroczna grota nie nabrała dzięki temu ani odrobiny przytulności. Nie miałam pojęcia, czy to kwestia tych wszystkich potłuczonych sprzętów w pokoju obok, czy samego Moody’ego, ale miało się wrażenie, jakby właśnie wkroczyło się do pracowni Frankensteina. 

— Naprawdę wstajesz w nocy, żeby pić eliksir — odezwałam się, gdy już usiadł. 

I z jakiegoś powodu właśnie to jako pierwsze przyszło mi na myśl. 

— Zgadza się. Sophie, jest wpół do pierwszej. 

Doceniłam, że przynajmniej starał się ukryć rozdrażnienie. Przysiadłam na podłokietniku fotela, ignorując, że Barty wciąż stał, opierając się plecami o ścianę tuż obok wygaszonego kominka. Delikatna poświata trzech słabych płomyczków na wysokim kandelabrze okalała połówkę jego twarzy — tę z magicznym okiem — czyniąc ją jeszcze dziwniejszą i bardziej zniekształconą. Naprawdę przerażającą. 

— Dopiero skończyliśmy ćwiczyć — wyjaśniłam i choć wcale nie miałam takiego zamiaru, wypowiedziałam to bardzo cicho, jakby w obawie, że to koszmarne, maskowate oblicze miało zaraz karykaturalnie ożyć, odkleić się od głowy Moody’ego i skoczyć w moją stronę jak straszak w horrorze. — Ćwiczyliśmy we trójkę. Potter, ja i Hermiona Granger. Na początku szło mu tragicznie, ale myślę, że to dowiezie. W każdym razie na tyle, żeby przywołać sobie jutro Błyskawicę. To ty wpadłeś na pomysł z miotłą, tak? 

Nie odpowiedział od razu. Przetarł czoło i oczy ręką, by odgonić ostatki znużenia, przysiadł na brzegu krzesła i przypatrywał mi się przez chwilę z ukosa, jakby to jego magiczne oko przenikało nie tylko przez ściany i meble, ale miało moc spoglądania prosto w ludzką duszę. Było to spojrzenie bardzo podobne do spojrzenia Dumbledore’a, ale zupełnie pozbawione entuzjazmu. Przeszywające i ostre — po stokroć bardziej nieprzyjemne od tego, którym na co dzień lustrował nas Snape. 

— Tak. W przypadku Pottera nauka skomplikowanych zaklęć ofensywnych czy zaklęć umysłu, które sprawiają trudność większości dorosłym czarodziejom, nie miałaby najmniejszego sensu. I chyba się nie pomyliłem. 

Potrząsnęłam głową. Teraz nie byłam już pewna, czy to, co sprawiało, że na plecach cierpła mi skóra, miało jakiekolwiek powiązanie z upiorną aparycją Moody’ego. 

— A ty? — dodał, wychyliwszy się nieco do przodu. Szara grzywa zsunęła mu się po ramionach, a świece oświetlające ją od tyłu stworzyły coś na kształt aureoli. O ironio. — Jak ty się z tym czujesz, skoro wiesz, do czego to zmierza? 

Zaskoczył mnie tym pytaniem — jak gdyby wpół do pierwszej w nocy na niecałą dobę przed pierwszym zadaniem było najbardziej odpowiednią porą na tę rozmowę. Opuściłam ręce na kolana i przez długą, bardzo długą chwilę zaciskałam i otwierałam dłonie tak, aż w ich wnętrzu zrobiły się półokrągłe ślady po paznokciach. Wpatrywałam się w te czerwone zagłębienia ledwo widoczne w słabym świetle pojedynczych świec. Wpatrywałam się i próbowałam ułożyć w słowa to, co bezkształtnie kłębiło się w sercu. Żadnej logiki. Nic poza samym odczuwaniem i złamanym sercem — tylko temu dawałam się prowadzić. Ale czy dało się to wytłumaczyć w sposób, który pojąłby skrajnie analityczny umysł Croucha? By przestał patrzyć na mnie jak na coś, czego należało się obawiać?

— Wolałabym, żeby nikt nigdy nie musiał umierać — powiedziałam w końcu spokojnie do swoich rąk. — Ale to niemożliwe. Moody zabił Evana, uwięził moją ciotkę, najsłodszą, najbardziej kochaną czarownicę, jaką znam, a o której nie wiem, czy żyje, czy nie… więc to naturalne, że chciałabym się na nim zemścić. Ale Moody jest człowiekiem Dumbledore’a. Harry też. To nas dzieli. Do tego Czarny Pan zabił rodziców Harry’ego, więc on też pragnie zemsty. To jest naturalny układ, który powstał, zanim ja i Harry mogliśmy zdecydować, czy w ogóle chcemy w tym uczestniczyć. Jedyne, co teraz możemy wybrać, to stronę, ale wydarzenia i krew niejako… same to narzuciły. Harry chce pomścić rodziców, ja Evana. Czarny Pan jest moją rodziną, obiecał, że pomoże mi odnaleźć Armanda. Sprawa jest jasna i nie dlatego, że tak trzeba, bo ktoś tak powiedział. Jest jasna, bo oboje tak czujemy i żadne z nas nie przekona drugiego.

Podniosłam wzrok, spodziewając się ujrzeć prześmiewczy błysk w jego zdrowym oku, ale Barty wpatrywał się we mnie z najwyższą powagą, bez cienia ironii w głębokich bruzdach. Chyba go to gryzło. I to od dłuższego czasu, bo po chwili twarz eks-aurora rozluźniło coś na kształt ulgi. Wargi drgnęły mu lekko, ale nie dałam mu nic dopowiedzieć. Teraz ja chciałam swojej odpowiedzi. 

— Wiedziałeś, że Karkarow jest śmierciożercą?

Energia w pokoju momentalnie się zmieniła. Już nie przesłuchiwał, a był przesłuchiwany i zdecydowanie miał coś na sumieniu. Na widok speszenia tak niepasującego do twarzy Szalonookiego poczułam w żołądku nieprzyjemne ssanie. 

— Oczywiście. W końcu trzymam tu Moody’ego — rzekł po dłuższej chwili. — Musiałem poznać każdy szczegół jego przeszłości. 

Na początku chciałam zasypać go gradem pytań, już nawet otwierałam usta, ale coś w gardle mnie zablokowało. Strach jeszcze większy niż ten przed upiornym obliczem byłego aurora w ciemnym kącie sypialni — obawa przed tym, jaką formę miałaby przybrać prawda. Czyj obraz miałaby zmienić? 

Zorientowałam się, że znów zaciskałam i prostowałam palce. Półksiężyce wewnątrz dłoni zaczynały piec. 

— Dowiedziałam się, że wydał wielu śmierciożerców, żeby wyjść na wolność. To prawda? 

Evana. Czy mógł wydać Evana Rosiera — właśnie o to chciałam zapytać, ale nie potrafiłam przepchnąć tego przez gardło. 

— Tak, Karkarow poszedł na współpracę z ministerstwem — wyjaśnił po chwili. — Mój ojciec prowadził wszystkie jego przesłuchania, podczas których wymienił wiele nazwisk, wiele okazało się bezużytecznych, ponieważ ci śmierciożercy albo już nie żyli, albo aurorzy złapali ich krótko po Karkarowie, lecz nie można mu tego odebrać: przyczynił się do złapania kilku wiernych popleczników Czarnego Pana. 

— A czy…? 

Urwałam, ale już wiedziałam, że i on już wiedział. 

— Nie — odparł łagodnie. — Rosier zginął, zanim Karkarow go wydał, ale tak, na przesłuchaniu padło również jego nazwisko. 

Poczułam się tak, jakbym przez chwilę była balonem i ktoś właśnie wypuścił z niego całe powietrze. Czyli znów powrót do punktu wyjścia. Mogłam wciąż swobodnie nienawidzić Moody’ego za śmierć Evana, tylko dlaczego, do cholery, mimo wcześniejszego strachu czułam się rozczarowana? Jedna nieprzyjemna myśl dźgnęła mnie w tył głowy: a co, jeśli Rosiera nikt nigdy nie zdradził? Może zwyczajnie wpadł — przez nieuwagę albo dlatego, że po prostu tak czasami się dzieje i nie ma w tym niczyjej winy. 

Tylko jak pogodzić się z faktem, że na idealnym obrazie ukochanej osoby pojawia się rysa? Czy to w ogóle możliwe, skoro jedyne, co mogłam robić, by zachować go w sercu, to wciąż go romantyzować? 

Podniosłam głowę i zobaczyłam, że Crouch wciąż na mnie patrzył. Uśmiechnęłam się skrępowana, jakbym dała się przyłapać na czymś zawstydzającym. 

— Chyba już pójdę — bąknęłam pod nosem, unikając jego wzroku. Wiedziałam, że nie miał dostępu do moich myśli, ale wystarczyły mu oczy. — Już prawie pierwsza, nie chcę wpaść na Filcha na dzień przed turniejem. Livia by mnie zabiła, gdybym nie przyszła… od wakacji jest na mnie cięta. Miała jakiegoś chłopaka w Beauxbatons, z którym pisała, miała się z nim spotkać na wyjeździe, ale przez problemy, jakich narobiłam rodzicom, nie było nas stać na wakacje, tak więc… no. Nic z tego nie wyszło. No to… cześć.

         — Sophie… — Zatrzymałam się gwałtownie. — Nie musisz się w to angażować.

         — Wiem. Ale chcę.

Nie miałam pojęcia, po co mu to wszystko mówiłam. Może liczyłam, że kiedy dostanie jakieś wytłumaczenie, przestanie patrzeć na mnie w ten sposób, ale nie przestał. Czułam na sobie ten zatroskany wzrok jeszcze długo po tym, jak zamknęłam za sobą drzwi — jakbym zniknęła z radaru jego magicznego oka dopiero dwa piętra niżej w okolicy dormitorium. 

Chyba pierwszy raz zgodziłam się z Hermioną. Takie oczy powinny być zabronione. A już na pewno sposób, w jaki patrzyły. 

 

*

 

Sen — jeżeli nadchodził — zwykle resetował moje samopoczucie. Jak nowy rozdział w książce. Pamiętałam, co działo się wcześniej, ale poranek przynosił świeży start, opróżniał worek ze starych emocji i robił miejsce na nowe. Tym razem też tak się stało. To, co związane z Evanem i Karkarowem, odarte z atmosfery grozy, po przebudzeniu wydało mi się trochę bardziej zwyczajne, jak gdybym żyła z tą wiedzą od lat, a napięcie, jakie opanowało zamek, wyparło na moment wszystko, co ważne. Podczas śniadania czułam się tak, jakbym to ja miała za moment stanąć twarzą w twarz ze smokiem i przypuszczałam, że ja jedyna doświadczałam czegoś podobnego. 

Atmosfera była tak gęsta, że powietrze dało się kroić nożem na każdym korytarzu, w każdej klasie, kantorku i ostatniej kabinie toalety, lecz poza nerwowym oczekiwaniem podobnym do tego w dniu przybyciu delegacji wyczułam coś jeszcze. 

Strach. Nie tylko wśród uczestników i ich kolegów, ale i między nauczycielami. Żując bez entuzjazmu kęs suchej kanapki z serem, wpatrywałam się w profesorskie podium i obstawiałam, który z nich już wiedział, a na kogo czekała niespodzianka. Snape i McGonagall od dawna zdawali sobie sprawę ze smoków, Hagrid też, skoro to on pokazał je Harry’emu. Możliwe, że Flitwick, w końcu był dość blisko Dumbledore’a… a Sprout? Ciężko powiedzieć. Jako opiekunka Cedrika Diggory’ego również powinna zostać uświadomiona, ale czy nasz świętojebliwy dyrektor zaryzykowałby, wiedząc, że mogłaby zdradzić cel pierwszego zadania swojemu uczniowi? I czy uśmiechałaby się tak swobodnie, gawędząc z Hooch, zdając sobie sprawę z tego, co czekało jej Puchona za kilka godzin? 

A może żaden z nauczycieli —wykluczając Moody’ego — nie wiedział, na czym miało polegać pierwsze zadanie? W końcu tylko madame Maxime zdradzała objawy nienaturalnego napięcia. Jej cera — podobnie śniada jak u Kruma — zrobiła się niezdrowo ziemista i wilgotna, uszminkowane usta bez przerwy się zaciskały, sprawiając wrażenie, jakby jedna z warg zupełnie wyparowała. Nie udało mi się wypatrzeć ani Fleur, ani Cedrika, ani Harry’ego, ale po siedzącym nieopodal Malfoya Wiktorze Krumie też dało się dostrzec jakieś emocje, choć nie powalały wyrazistością. Wydawać by się mogło, że cały stres skumulował się w jednej głębokiej, pionowej zmarszczce między krzaczastymi brwiami, upodabniając je jeszcze mocniej do dwóch czarnych, włochatych gąsienic. I okazało się, że naprawdę mógł być jeszcze mniej rozmowny niż zwykle. 

Tego dnia jeszcze bardziej niż zwykle doceniłam swoje poniedziałkowe okienko. Podczas gdy reszta klasy męczyła się najpierw na wróżbiarstwie, a później na błoniach z przeklętymi sklątkami Hagrida, ja razem z Victorem, Deanem i Seamusem ukryliśmy się w jednej z pustych klas na trzecim piętrze i spędziliśmy calusieńkie paskudne, chłodne popołudnie w równie zimnym, wilgotnym i górzystym Kaedwen. Po długim pobycie w więzieniu trwającym całe wakacje moja krasnoludka Dhalda Grogal, elfi łucznik Victora — Vixerin Owynyyl oraz przestępca o bardzo groźnym nazwisku „Talun Groźny”, którym grał Dean, przez ostatnie dwie godziny wcielali w życie kurewsko skomplikowany plan ucieczki. Seamus siedzący u szczytu prostokątnego stołu niewiele się udzielał. Obserwował z politowaniem pechowe rzuty Thomasa i reagował na bieżąco na nasze rozpaczliwe próby ratowania sytuacji. Nie łudziłam się, że testy na skrytość wszystkim się powiodą (zawsze przynajmniej jeden gracz go oblewał, tak został skonstruowany wszechświat i już), ale nie spodziewałam się, że aż tak. Victor jako jedyny — mając naturalnie największą szansę na prześlizgnięcie się nad głowami śpiących strażników — wyrzucił jedynkę i malowniczo spierdolił się z krokwi prosto pod nogi trzech uzbrojonych wartowników. 

— Hmm, okej, w takim razie Vixerin próbuje się skradać, stąpa na palcach, uważając, żeby nie zahaczyć swoją perfekcyjnie ułożoną fryzurą o sufit, ale jest tak skupiony na tym, żeby nie zebrać włosami tej całej pajęczyny, że nie dostrzega, że belka od pewnego miejsca jest wilgotna i omszała. A wy, Dhalda i Talun, widzicie to jak w zwolnionym tempie. Traci równowagę, jeszcze przez chwilę w ciszy macha rękami, próbuje się czegoś łapać, ale nic z tego. Przechyla się i znika wam z oczu, a sekundę później słyszycie trzask łamanych i przewracanych mebli. Nie dało rady tego nie usłyszeć — opowiedział Seamus i pochylił się nad rozrysowaną ręcznie mapką więzienia, nad którą pracował na poprzedniej transmutacji. — Huk poniósł się echem po całej sali i dalej po reszcie korytarzy, nie macie pojęcia jak daleko, ale z całą pewnością nie uszło to uwadze strażników. Ghost, rzucaj na zwinność, zobaczymy, czy uda ci się uniknąć urazu. Dla ciebie to jest test przeciętny. 

Vipi rzucił kością, szybko podliczył punkty na karcie i odpowiedział z determinacją: 

— Osiemnaście. 

— Dobrze, zatem udało ci się w powietrzu wygiąć w taki sposób, że wylądowałeś idealnie na głowie jednego ze strażników, co zamortyzowało upadek. 

— Czyli spierdoliłem się, ale z gracją — dodał, starając się wyglądać na wyluzowanego, ale panika błysnęła w jego oczach. Nasz misterny plan, który konstruowaliśmy przez pierwszą godzinę tej sesji, właśnie mogliśmy wyrzucić do kosza. Poza tym żadne z nas nie miało broni.

— Spierdoliłeś się, ale z gracją — potwierdził Seamus, po czym rzucił coś za ekranem i z nieprzeniknionym wyrazem twarzy spojrzał na mnie i Deana. — A wasza dwójka co robi? Słyszycie jęczenie Vixerina i dwa męskie głosy: „Co jest, kurwa? Spadający elf?”, „Greg, wszystko gra? Zaraz… to ten z ostatniej celi! Łapać go!”. 

Wymieniliśmy z Thomasem długie spojrzenia, po czym zerknęłam w tabelkę ze swoim przetrzebionym ekwipunkiem. Wszystkie zebrane przez zeszły rok przedmioty nadal znajdowały się w depozycie aresztu, do którego właśnie zmierzaliśmy. Poza metalowymi obręczami na łańcuchu, z których wyswobodził nas Talun Groźny, nie miałam zupełnie nic. 

— Mogę użyć tych kajdanek jako broni? Nie wiem, jako… kastetów albo kiścieni? — zapytałam. — Albo chociaż zeskoczyć i spróbować typka poddusić?

Cała nasza trójka obserwowała w napięciu, jak Finnigan kartkował podręcznik, a brwi marszczyły mu się coraz mocniej i mocniej, podniecenie rosło i rosło, nawet Dean przestał podgryzać kociołkowe pieguski, aż… przytaknął. 

— Okej, ale będziesz miała plus dwa trudności do trafienia. 

— Dobra, to zamierzam skoczyć na strażników, ale tak, żeby nie spaść na Vixerina. I zanim skoczę, przygotowuję sobie łańcuch, chciałabym od razu uderzyć pierwszego lepszego, który się nawinie. 

— A ty, Talun? 

— Ja… hmm… — Gryfon wychylił się do przodu, żeby przeanalizować coś na mapie. — Skorzystam z zamieszania i pobiegnę do końca tej krokwi, a później chciałbym ześlizgnąć się na dół, o tam, zaraz przy drzwiach, żeby zajść tych dwóch strażników od tyłu. I też użyję kajdanek, żeby przywalić mu od tyłu w głowę. Będę atakował bójką, dostanę jakiś bonus do trafienia albo do obrażeń? 

Seamus uśmiechnął się tajemniczo znad ekranu. 

— Zobaczymy, czy nie dostaniesz minusów, jeśli cię usłyszą — rzekł. — Ty, Ghost, dopiero się podnosisz, w tym samym czasie jeden ze strażników, ten, na którego spadłeś, zaczyna się gramolić, a pozostali dwaj już wyciągają broń. Dobra, Sophie, a ty jak to robisz? 

Przejęłam od Thomasa mapę i szybko przesunęłam swój żeton, tak, jakby naprawdę liczyła się każda sekunda. 

— Ile tu jest metrów? Powinnam jakoś celować, żeby bezpiecznie wylądować? 

— Tu będzie jakieś siedem metrów. A ile masz reakcji i zwinności? 

— Osiem i sześć. 

— Okej, jeżeli celujesz, na którego strażnika chcesz wskoczyć, to będzie wymagający test, czyli przynajmniej osiemnaście. Masz jakieś bonusy? 

— Nie. — Rzuciłam dziesiątką. Serce mi zamarło — siedem. Uśmiechnęłam się szeroko do własnej karty i raz jeszcze podliczyłam punkty. — Udało się. Vipi, ty jesteś tutaj, tak? A to jest ten, który wyciąga miecz? To spróbuję skoczyć tak, żeby wylądować mu na barkach, żeby brodą zasłonić mu oczy, a później pociągnąć go do tyłu, żeby się przewrócił. Potem zamachnę się tym łańcuchem tak, żeby dostał kajdankami w ryj. 

— To będzie bardzo trudne, ale dobra. A ty, Dean, skradasz się po belce. Nie musisz rzucać, w tym chaosie, jaki zapanował na dole, bez problemu przemykasz się do ściany i skaczesz w dół. Lądując, widzisz, jak strażnik powalony przez Victora zaczyna podnosić się z ziemi, Vixerin też zaczyna wstawać i w tym samym momencie zauważasz, jak Dhalda spada na bombę prosto na strażnika, który w tym momencie dobył broni. Miałaś dwadzieścia jeden, tak? Okej, w takim razie udaje ci się wylądować na nim tak, żeby broda opadła mu na twarz, ale — znów rzucił kością — usłyszał cię z góry i udało mu się zachować równowagę. I teraz wszyscy poza Deanem — inicjatywa. 

Napięcie, które rosło z każdą chwilą od momentu pechowego wyniku Vipiego, eksplodowało w momencie huku otwieranych drzwi. Seamus podskoczył, wylewając sobie na kolana całą gazowaną zawartość swojej puszki, Victor zamarł, a ja i Thomas jak na komendę zgarnęliśmy ze stołu swoje karty. Kilka kostek potoczyło się po podłodze. 

Dopiero w momencie, gdy zarejestrowałam, że w progu stał Ron, a nie żaden nauczyciel, dotarło do mnie, że przecież miałam okienko. Odłożyłam kartę na blat i z wciąż galopującym w gardle sercem zanurkowałam pod stół, żeby pozbierać kości. 

— Stary, co tak wpadasz — usłyszałam nad głową pełen wyrzutów głos Deana. — Myślałem, że to McGonagall nas szuka. 

— Luz, to tylko obiad. — Drzwi za Ronem zamknęły się, a jego nogi powędrowały w naszym kierunku. — A, to tu byliście, jak was nie było na lekcjach? Jakie to porąbane, że idziecie na wagary tylko po to, żeby sobie pouzupełniać tabelki. 

Wynurzyłam się spod stołu i wrzuciłam wszystkie kości z powrotem do woreczka. 

— Excusez-moi, ja wyjątkowo jestem tu legalnie. To oni są na wagarach. 

Weasley uniósł z zażenowaniem brwi. Podszedł bliżej i nachylił się nad mapami i kartami z taką miną, z jaką Snape zwykle zaglądał do kociołka Neville’a. 

— Tym bardziej. Że też chce się wam tak marnować czas… 

— I kto to mówi — szachowy fanatyk — odgryzł mu się Victor. — Na samo wspomnienie chce mi się spać… O, widzisz, jak ziewam?

— Dobra, to tu na dzisiaj skończymy — przerwał mu Seamus, bo Ron już zaczął się krzywić. — Wpiszcie sobie po sześć punktów i następnym razem zaczniemy sobie od inicjatywy. 

Bez gadania i rutynowych negocjacji, czując na sobie prześmiewcze spojrzenia Gryfona, zanotowaliśmy szybko zdobyte doświadczenie i raz-dwa sprzątnęliśmy ze stołu wszystkie pomoce i resztki słodyczy. Schodząc głównymi schodami do holu, a potem do Wielkiej Sali, poczułam, że wcale nie byłam głodna. Objedzone ciasteczkami, myślami nadal tkwiłam w więzieniu w Kaedwen i zastanawiałam się, czy podczas kolejnej sesji będę pamiętać to, w jaki sposób planowałam rozprawić się ze strażnikiem. Musiałam to sobie zanotować. 

Tymczasem chłopaki już żyli pierwszym zadaniem. 

— Rano widziałem przez okno taki wielki, zielony namiot i trybuny ustawione dookoła czegoś… jakby areny? — powiedział Dean. — Może będą się ze sobą pojedynkować? Albo z kimś? Jak myślicie, któremuś z zawodników udało się coś dowiedzieć? 

— Krumowi na bank — wtrącił Finnigan. — Karkarow wygląda na takiego, co zrobiłby wszystko, żeby jego uczeń wygrał. 

— I Maxime — dodał Vipi. — Tak po prawdzie to tylko Dumbledore jak zwykle będzie podchodził do zasad „na serio”. Karkarow i Maxime zrobią wszystko, żeby utrzeć mu nosa. 

— A jak Harry? Trzyma się jakoś? — zapytał Thomas. 

Ron, który do tej pory milczał w tym temacie, tylko wzruszył ramionami i wcisnął ręce głębiej do kieszeni. Za każdym razem, kiedy na tapecie pojawiał się Harry Potter, Weasley robił się drażliwy i wydawało się, że ta sytuacja nigdy nie ulegnie zmianie. Ja również nic nie powiedziałam, wydęłam tylko usta i przyśpieszyłam kroku, kiedy na horyzoncie pojawiły się drzwi do Wielkiej Sali. Cieszyłam się, że przynajmniej obiad mogłam zjeść wolna od jego wiercenia się i prychania, choć czułam, że zbyt częsta obecność Rona w naszym gronie — zwłaszcza podczas sesji RPG i na boisku — robiła się męcząca nie tylko dla mnie. 

 

~*~

 

Lecę z tymi poprawkami jak szalona. I mam dwa wnioski — w zestawieniu do molochów z DLR idzie mi satysfakcjonująco szybko, ale jestem jednak trochę zawiedziona, bo miałam wrażenie, że jednak idzie zbyt wolno (jak na moje oczekiwania). Zobaczę. Skończę jeszcze rozdział 20 i może na początek NaNoWriMo zrobię sobie podmiankę i wrócę na jeden rozdział do DLR. Takie skakanie między dwoma opowiadaniami dobrze mi robi, więc może i tym razem trochę się poprawi.

17 sierpnia 2008

18. Pomoc za pomoc

 

Ekscytacja związana ze zbliżającym się pierwszym zadaniem opanowała każdy zakątek szkoły. Byłam pewna, że nawet Filch śledził z ciekawością wszystkie związane z turniejem artykuły w Proroku, tylko chował się z tym w swoim śmierdzącym kantorku. Każdy zakątek z wyjątkiem mojego łóżka. Już dawno nie czułam się tak dziwnie — jak jakiś outsider albo jeszcze gorzej. Jak Hermiona Granger. Wszyscy rozmawiali o turnieju, wymieniali się plotkami, obstawiali, kto kiedy odpadnie i z czym zmierzą się uczestnicy, a ja pierwszy raz nie miałam pojęcia, o czym mówili. 

Brakowało mi doby. 

Aktualne sprawdziany i poprawki, cała lawina esejów, nowa kampania w Wiedźmina, próby do występu na Boże Narodzenie, próby do Plebiscytu — te oficjalne i te nielegalne z dziewczynami, lekcje Imperiusa. Wyglądało na to, że mogłam mieć tylko dwie z trzech rzeczy do wyboru: znośne stopnie, przyjaciele, sen. 

Wizyty w gabinecie Moody’ego ograniczały się teraz wyłącznie do ćwiczenia Imperiusa i mojego narzekania na brak czasu. 

— Jak ludzie to robią? — zapytałam rozdrażniona. — Jak ty to robiłeś? Jak udało ci się być kujonem, mieć znajomych i spać więcej niż trzy godziny na dobę? 

Siedziałam u Barty’ego i pociłam się nad gołębiem. Okazał się dużo trudniejszy do zaczarowania, niż się spodziewałam, co wynikało z mojego błędnego przeświadczenia, że gołębie są głupie. Walcząc z Imperiusem, coraz częściej dochodziłam do wniosku, że to ja byłam głupsza od nich. 

Szalone oko łypnęło na mnie, podczas gdy zdrowe nadal wisiało nad stosem prac domowych. 

— Nie miałem znajomych — odparł bez owijania w bawełnę. — Ale ty chyba nie planujesz samych wybitnych na pierwsze półroczę? Do tego trzeba byłoby przeczytać Czarodziejów i Inkwizycję w Średniowiecznej Europie

Wykrzywiłam mu się i wróciłam do męczenia gołębia. Bez przerwy uderzał skrzydłami o wnętrze klatki i powarkiwał, kiedy tylko wciskałam różdżkę między pręty. 

— Ha, ha, très drôle. W ogóle nie czuję tego całego podniecenia jak przed finałowym meczem o puchar. A przecież Turniej Trójmagiczny jest milion razy bardziej ekscytujący niż jakieś tam domowe rozgrywki, co? — Westchnęłam ciężko i padłam bokiem na fotel, przerzucając obie nogi przez podłokietnik. — Jak zamierzasz sprawić, że Harry przejdzie przez pierwsze zadanie, skoro nawet nie wie, co go czeka? 

— Dowie się w swoim czasie — zapewnił mnie. — Ty również. Na trybunach. 

— Na trybunach? — jęknęłam niepocieszona. — Dlaczego dopiero na trybunach? Czuję się dyskryminowana. 

Poczęstował mnie tylko zuchwałym uśmieszkiem i wrócił do swojego pergaminu. 

— Nie chcę zepsuć ci niespodzianki. 

— Barty, no daj spokój! Mnie nie powiesz? Ja wcale nie potrzebuję niespodzianki, bardzo chętnie dowiem się od razu. Nie pisnę słowa, przysięgam, buzia na kłódkę. — Mogłam nawijać, ile dusza zapragnie, ale nie dał się przekonać. Przestał odpowiadać i ostentacyjnie poprawiał kolejne wypracowania, widocznie świetnie bawiąc się przy moich upierdliwych prośbach. — Dobra, nie chcesz mówić, to nie mów, bez łaski. 

Zsunęłam się z fotela i zaczęłam zbierać się do wyjścia. Po cichu liczyłam, że to go złamie, ale nawet nie patrzył, jak miotałam się po sypialni, szukając plecaka. Wygrzebałam go spod łóżka, pod które cisnęłam go jakieś czterdzieści minut temu, zanim zabrałam się za rozpracowywanie gołębia. 

— Dajesz sobie z nim spokój? — zapytał Crouch, a ja zdałam sobie sprawę, że chyba jednak obserwował mnie przez skroń drugim okiem. — Zatem gołąb — jeden, Sophie — zero. 

Łypnęłam na niego trochę naburmuszona, trochę udobruchana — sama nie wiedziałam czym. Może dlatego, że nigdy nie potrafiłam się długo gniewać, a może przez to, w jaki sposób mi się przyglądał. Nawet jeżeli robił to oczami Moody’ego. 

— Dzisiaj dałam mu fory, ale jutro nie będę już taka dobra — odpowiedziałam, po czym wycelowałam w gołębia różdżką i dodałam z groźną miną: — Zobaczysz, jutro cię rozwalę, więc lepiej się przygotuj. 

Barty zarechotał rubasznym śmiechem Szalonookiego. 

— Mam coś lepszego od pierwszego zadania — rzekł i wsunął powoli rękę do wewnętrznej kieszeni szaty. 

Wyciągnął z niej znajomą czystą kopertę, a jakieś trudne do opisania uczucia ścisnęły mnie za serce. Coś na pograniczu zdenerwowania i tęsknoty, a to, co kryła ta koperta, miało być jednocześnie ich powodem i rozwiązaniem. Pochwyciłam ją delikatnie, z nabożnością, jakby mogła rozsypać się pod jednym nieostrożnym dotknięciem. 

Za każdym razem, kiedy przekazywał mi list, zastanawiałam się, co stało za tym rytuałem. Czarny Pan nie chciał, żeby wiadomości od niego dostarczały zwykłe sowy, a może chodziło o coś więcej niż zwykła kontrola? I jak w takim razie dochodziły one do Croucha? Ale kiedy tylko przyciskałam kopertę do piersi, wszystkie pytania ulatywały, bo liczyło się tylko to, co czekało w środku. 

Popędziłam prosto do sowiarni, starając się nie wyglądać na zbyt podekscytowaną. Po drodze minęłam masę uczniów z plakietkami Potter cuchnie. Od artykułu Rity Skeeter o reprezentantach przybyło ich na korytarzach i to nie tylko wśród Ślizgonów. 

Tym razem w wieży natknęłam się tylko na kilka śpiących sów, ale i tak upewniłam się, że nikomu nie przyszło do głowy, żeby w środku dnia wysyłać listy. Nie bacząc na deszcz, wskoczyłam na parapet i, uważając, by wiatr nie zdmuchnął mnie na dół, wspięłam się prosto na dach. Padało namiętnie od jakiegoś tygodnia, tak, że jezioro wystąpiło z brzegów, błonia zupełnie rozmokły, a ściany i dachówka ślizgały się pod podeszwami moich trampek, kiedy wspinałam się na sam szczyt. Zdecydowanie łatwiej byłoby boso. 

Siedziałam jeszcze przez chwilę w bezruchu pod wyczarowanym parasolem i wpatrywałam się gruby, gładki pergamin. Z wnętrza nie przebijała się nawet literka. Wątpiłam, by on przeżywał podobnie wiadomości ode mnie, ale często rozmyślałam, w jaki sposób to się odbywało. Wyobrażałam sobie wtedy ujęcia jak z filmu, przywołując z pamięci widziany jeden raz pokój z wielkim kominkiem, wysokim fotelem i tym przerażającym humanoidalnym stworzeniem, które w każdej takiej scenie wydawał się coraz bardziej zdeformowany. Czy Glizdogon czytał mu te listy przed snem? A może Czarny Pan wypraszał go wtedy z salonu, by zostać ze swoją siostrzenicą — przynajmniej symbolicznie — sam na sam? Miał jakieś związane z tym zwyczaje czy nie miewał ich wcale, bo posiadanie ich czyniłoby go zbyt ludzkim? 

Z całą pewnością nie rozmyślał o tym jak ty teraz, szepnął złośliwy głosik. 

Drżącymi palcami, ostrożnie, by wiatr nie wyrwał mi z nich złożonego na pół pergaminu, rozprostowałam go sobie na kolanach i osłoniłam ręką przed zacinającym deszczem. Jak zwykle żadnego wstępu, żadnej daty w rogu kartki — jak gdyby powrócił do przerwanej wpół rozmowy. 

 

Twoje nazwisko wróci na usta wielu zwykłych ludzi, również tych poza Hogwartem. Zalecam ostrożność. Wiem, że nie muszę Ci przypominać, jak ważna jest dyskrecja w naszej sprawie. Od niej zależy wszystko. Twoja przyszłość, przyszłość Twojej rodziny, wolność Barty’ego i moje życie, ale wierzę, że zrobisz wszystko z rozsądkiem. Łączy nas krew Salazara Slytherina, największego i jedynego odrzuconego przez resztę Wielkiej Czwórki. Odrzuconego właśnie przez jego potęgę i oświecenie, która płynie również naszych żyłach. To błogosławieństwo i przekleństwo jednocześnie. Ludzie, którzy nas otaczają, nigdy nie będą przy nas wyłącznie dla nas. Talenty, które masz, zawsze będą powodować w ludziach zawiść, a zawiść zawsze ostatecznie prowadzi do braku lojalności. Sam tego doświadczyłem i przekazuję Ci wiedzę, do której z czasem i Ty dojdziesz — w przypadku zazdrości nie istnieją czyste intencje. Wszyscy, którzy Cię otaczają, będą chcieli Cię zniszczyć lub wykorzystać. Podświadomie lub w pełni świadomości, ale nie istnieje nic pomiędzy — tylko nienawiść i warunkowa miłość. Jesteśmy dla siebie jedynymi osobami, które mogą być wobec siebie w pełni lojalni. Bez podtekstów, bez zawiści, bez nieufności. Możemy wspólnie powierzyć sobie nawzajem własne życia, ponieważ nigdy nie będziemy sobie nawzajem niczego zazdrościć. Ta moc, która w Tobie drzemie, jest mocą pochodzącą od Slytherina. Twoja matka tego nie miała, ale Ty tak. To jest korzeń, z którego wyrosły dwa oddzielne drzewa. Pielęgnuj je bez względu na tych, którzy Cię otaczają, bo ostatecznie poza mną nie zostanie przy Tobie nikt inny. Stracisz ich przez zdradę czy śmierć, ale z perspektywy czasu to nieistotne, bo i tak znikną z Twojego życia. Droga, która jest Ci pisana, jest drogą wielkości i jest drogą samotną. Prędzej czy później się o tym przekonasz i zobaczysz, że zaczynasz od nich odstawać. Będziesz widziała, jak się starzeją i umierają, jak nieudolnie knują za Twoimi plecami. Nie będę Ci nakazywał, byś nie ufała Barty’emu, odsunęła się od rodziny, odcięła się od przyjaciół, ponieważ z różnych powodów staną się źródłem Twojego cierpienia. Musisz doświadczyć tego na własnej skórze, tak, jak i ja doświadczyłem. Stracisz dobre imię i stracisz złoto, ale z czasem się przekonasz, że te cztery tysiące galeonów to nic. Tak złoto, jak i dobre imię to rzecz nabyta, sam przekonałem się o tym wiele razy. I Ty też się przekonasz. 

Trwaj przy tym, co Cię napędza. W muzyce jest źródło Twojej wielkiej mocy. 

 

Znów poczułam ukłucie wstydu, ale tym razem niezwiązane z artykułem Rity, choć byłam pewna, że go przeczytał. Wiedział o długu. Ale jak miał nie wiedzieć, skoro na odległość potrafił przewidywać to, co działo się w mojej głowie? Wciąż nie potrafiłam przyzwyczaić się do formy listów, jakie od niego dostawałam. Jakby czytał mi w myślach i trafnie rozszyfrowywał uczucia, którymi się z nikim nie dzieliłam. Może i było w tym coś, co pisał i krew, którą dzieliliśmy, miała w sobie coś więcej niż DNA? 

Matka może i tego nie miała — z całą pewnością nie, skoro żyła jak mugolka. Ale Spirydion? Voldemort musiał wiedzieć o jego istnieniu i wiedział o tym, że ja wiedziałam. Nie byłam aż tak oderwana od rzeczywistości, by wierzyć, że Barty zachowywał wszystko, o czym rozmawialiśmy, dla siebie. 

Wyciągnęłam z plecaka czysty kawałek pergaminu i długopis. 

Co ze Spirydionem? 

Pomyślałam o tym wszystkim, z czego nie zdawał sobie sprawy. O tysiącach pogrzebanych możliwości, o braku akceptacji mocy, z którą musiał się borykać. Zalała mnie gorzka fala przykrych wspomnień z najmłodszych lat — nieuchwytnych, bardziej majaczących gdzieś na granicy świadomości niż wyraźnie rysujących się retrospekcji. Co z krwią Slytherina w jego żyłach? 

To Spirydiona należało ocalić, nie mnie. 

Zawahałam się z ręką zawieszoną nad kartką. Po tym, co przeczytałam, frustracja pulsowała jak wtedy, kiedy zobaczyłam nagłówek Rity. Zapłonęło we mnie pragnienie zrobienia z tym czegoś teraz, zaraz, paląca chęć powiadomienia Spirydiona, że jest szansa na ratunek, ale nim przycisnęłam koniec długopisu do kartki, zadudniło mi w uszach: wiem, że nie muszę Ci przypominać, jak ważna jest dyskrecja w naszej sprawie.

Co z dyskrecją wobec Spirydiona? 

To Vipi był plotkarą, nie ja. 

Jeden głęboki haust lodowatego powietrza ostudził mój zapał. Raz jeszcze pochyliłam się nad pergaminem, wykreśliłam pierwsze zdanie i zaczęłam inaczej: 

Nie pamiętam za dobrze kobiety, która mnie urodziła. Nie wiem, czy to miała, czy nie, oczywiście próbowałam się dowiedzieć, dlaczego wylądowałam u Ghostów. Czy z ojcem źle mnie traktowali, czy sami nie dali sobie ze mną rady. Nie mam pojęcia i część mnie chce się tego dowiedzieć, chociaż reszta się nad tym nie zastanawia i idzie dalej, a teraz, kiedy już wiem, kim jesteś, że w ogóle jesteś, od kiedy nawiązałam kontakt z moim bratem (nie chcę pisać „z moim prawdziwym”, ale skoro mowa o krwi, to nie mam wyjścia), to znów wróciło. Bo jesteś jedyną osobą, która może powiedzieć mi prawdę, jak to było. 

Czułam, że było w tym coś nielegalnego — po stokroć bardziej od spiskowania z oficjalnie martwym śmierciożercą. Uczucia podobne do tych sprzed dwóch lat, które znów wyszły na wierzch, a o których wiedziałam, że nie umrą śmiercią naturalną. Rana odzywająca się raz na jakiś czas, dopóki nie uzdrowi jej prawda. 

Liczyłam, że Voldemort będzie tą prawdą. 

A na Spirydiona musiałam znaleźć swój własny sposób. 

 

*

 

Tym razem zainteresowałam się tym na serio, nawet jeżeli miałabym jeszcze mniej spać. Z pewnym obrzydzeniem skierowałam swe kroki do biblioteki, gdzie z zaskoczeniem odkryłam Wiktora Kruma okupującego samotnie jedną z dalszych ławek pod oknem. Niestety nie był w stanie udzielić mi żadnej satysfakcjonującej odpowiedzi, przy czym wydawał się mocno zirytowany obecnością grupy rozchichotanych dziewcząt zezujących na niego spomiędzy regałów, ale niewiele się po nim spodziewałam. W każdym kraju komunikacja z mugolami musiała funkcjonować trochę inaczej.

Ślizgonów nie ośmieliłam się pytać, podobnie pani Pince, ale podczas najbliższej sesji RPG zwróciłam się z tym do Victora, Seamusa i Deana. Liczyłam, że Thomas jako dzieciak wychowany w mugolskiej rodzinie będzie wiedział coś, czego nie wiedziały te, które od urodzenia otaczały się magią, ale on tylko wzruszył ramionami. Na eliksirach Ron całkiem logicznie zaproponował, bym podczas najbliższej wycieczki poprosiła o pomoc kogoś na poczcie. 

— Nie idę do Hogsmeade, McGonagall kazała mi przyjść na próbę — wyszeptałam, miażdżąc w moździerzu swoje suszone pająki. 

— Wiesz, możesz zawsze zapytać Hermionę — dodał po chwili takim tonem, jakby proponował mi coś nieprzyzwoitego. — Przecież ma rodziców mugoli, musi się z nimi jakoś porozumiewać, co nie? 

— Ale jej rodzice mogli sobie kupić sowę. Nie, chodzi mi o taki zupełnie mugolski sposób… 

— Weasley, rozumiem, że usmażyłeś już swoje ropuchy, skoro wdajesz się w pogaduszki? — zagrzmiał Snape z drugiego końca klasy, ucinając naszą rozmowę. — Za minutę przyjdę sprawdzić, na jakim etapie jesteś. I lepiej dla ciebie, żeby baza była na tip-top. 

Zamilkliśmy i oboje wetknęliśmy nosy w swoje kociołki. Uszy Weasleya nabrały niezdrowej, purpurowej barwy. Bezmyślnie miażdżąc pył z suszonych pająków, starałam się ułożyć w głowie plan rozmowy z Hermioną. Od kiedy stała się pośredniczką między Harrym i Ronem, zrobiła się drażliwa i wybuchała przez byle co, dlatego najbezpieczniej było osaczyć ją w bibliotece. Tam wybuch mógł zostać stłumiony przez regulamin i łypiącą zza kontuaru panią Pince. 

Plan idealny, który pobiegłam zrealizować dopiero w niedzielę. 

Największą szansę miałam natknąć się na nią między obiadem i kolacją, zwłaszcza po tym, jak profesor Babbling nawaliła nam z runów, ale albo Gryfonka okazała się tak przewidywalna, albo ja mogłam śmiało stawać do konkursu na wróżbitkę roku, ponieważ zobaczyłam Granger jeszcze na korytarzu. 

— O, Hermiona, hej! — zawołałam i w kilku susach dogoniłam ją jeszcze przed drzwiami. — Właśnie o tobie myślałam, zastanawiałam się, czy może nie mogłabyś… Co się stało? 

Urwałam, widząc wrogość w jej brązowych oczach i natychmiast błysnęło mi w głowie: dowiedziała się o plakietce na torbie Pansy. Przełknęłam, szukając na szybko jakiejś wymówki, ale twarz dziewczyny wygładziła się i oczy odzyskały zwykły wyraz, jakby to wyrwanie z własnych myśli przywołało ją do porządku. I na szczęście nie miało nic wspólnego z wszą Pansy Parkinson.

— Cześć. A, nic takiego — mruknęła, po czym sama dodała ponurym tonem: — To nic to oczywiście Harry. 

— Ach… Masz na myśli ten artykuł o reprezentantach? Ten o tobie i Harrym? Nie martw się, mój tata zawsze powtarza, że plotka żyje tyle, ile gazeta. Zapomną, tym bardziej, że już jutro pierwsze zadanie. Tej małpie odechce się wypisywania głupot, jak Harry rozwali to zadanie. 

Tylko machnęła ręką i bąknęła pod nosem: 

— Nie, nie chodzi o to… 

Weszłyśmy do biblioteki i zamilkłyśmy na chwilę, szwendając się między regałami w części zdominowanej z jednej strony przez słowniki,  drugiej przez teksty poświęcone magicznym stworzeniom. Czekając, aż Hermiona wybierze interesujące ją pozycje, zatrzymywałam się co jakiś czas i zdejmowałam z półek losowe woluminy, by pooglądać co ciekawsze okładki. O tej porze dnia panowała tu prawie całkowita pustka, nikt o zdrowych zmysłach nie spędzał niedzielnego popołudnia nad książkami, jedynie bibliotekarka snuła się niczym duch, kontrolując przejście prowadzące w kierunku Działu Ksiąg Zakazanych — jak gdyby przekroczenie progu przez jakiegokolwiek ucznia, który nie był prymusem, automatycznie zagrażało tym przeklętym, niedostępnym zbiorom. 

Niepewna, co robić dalej, ruszyłam za Hermioną w kierunku okien, pod którymi stały rozstawione wzdłuż ściany rzędy pustych stolików. Zastanawiałam się, czy miałam przy sobie coś, czym dla niepoznaki mogłabym się zająć, ale w tym samym momencie Hermiona zakłóciła świętą ciszę pani Pince. 

— A ty chciałaś mnie o coś zapytać, tak? 

— Ja… tak, właściwie to tak — odpowiedziałam przeciągle. — Ty chodzisz na mugoloznawstwo, nie? No i twoi rodzice są mugolami, więc tak sobie pomyślałam… Orientujesz się, jak można byłoby wysłać list z Hogwartu do osoby, która ma do dyspozycji tylko mugolskie metody korespondowania? I odwrotnie, żeby ta osoba mogła odesłać wiadomość bez używania sowy. 

Zajęłyśmy stół w głębi pomieszczenia i obserwowałam zniecierpliwiona, jak Hermiona rozkładała się na blacie z wierzą książek — o dziwo nie do tłumaczenia, a na opiekę nad magicznymi stworzeniami. Serce waliło mi jak młotem, nie miałam pojęcia dlaczego. 

— Pytasz o łączność mugolskiej poczty z Hogwartem? — dopytała. — Tak, istnieje połączenie między pocztą mugoli i czarodziejów. Na mugolskich pocztach zatrudnia się czarodziejów, którzy wyłapują takie listy i przekazują albo przez sowy, albo przez mugolskich listonoszy. A co? 

Obrzuciła mnie szybkim, bystrym spojrzeniem i zaczęła kartkować Historię olbrzymich gadów w Europie, ale to wystarczyło, bym zrozumiała, że moja odpowiedź jej nie umknie. Zagryzłam zęby, walcząc z potrzebą dowiedzenia się i pragnieniem zachowania tego tematu jak najbardziej dla siebie. 

A mogłam zapytać Barty’ego, on miał w głowie cztery takie biblioteki, co ta w Hogwarcie. Jak zwykle oświecenie przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie.

Ale było już za późno. 

Ciekawe, czy byłabym w stanie rzucić Imperiusa niewerbalnie i zmusić ją, żeby zapomniała, o co pytałam…

— Mmm… wiesz, bo ja mam brata… to znaczy… jeszcze jednego brata, rozumiesz… — wydukałam w końcu. Tym razem to ja uciekłam wzrokiem, kiedy tylko Hermiona podniosła swój. Pod szatą zrobiło mi się nagle bardzo ciepło, jakby zdenerwowanie skumulowane w brzuchu popłynęło z krwią w górę, manifestując się gorącymi plamami na twarzy. — I on… Tylko prosiłabym, żebyś tego nikomu nie mówiła, nie wiem, jak to w ogóle z nim będzie… 

— Dobrze — odpowiedziała zaskakująco łagodnie, a kiedy znów na nią spojrzałam, obdarzyła mnie ładnym, niezwykle życzliwym uśmiechem. Naprawdę nie przypominała wiewiórki, jak rozpowiadała Pansy. — Twój brat nie ma dostępu do czarodziejskiej poczty, ale chciałabyś z nim korespondować z Hogwartu, tak? Ooo, Sophie, to urocze. 

Wydęłam usta w niezręcznym uśmiechu. Ostatni raz, kiedy widziałam Hermionę rozczuloną, miał miejsce w klasie Lockharta. I chyba zdecydowanie wolałam ją wściekłą i sceptyczną — przynajmniej było wiadomo, jak odpowiadać na zaczepki.

— Urocze? Czy ja wiem… raczej normalne, że chcę go przygotować, żeby nie wyszedł na głupka. Pewnie jak już się tu zwlecze, będzie mnie wkurzał jak każdy brat… nie mogę się doczekać, aż Spajk i Rip dostaną listy, dopiero się zacznie… Ale ty chyba nie masz rodzeństwa, nie? 

— Nie, jestem jedynaczką. Chociaż i tak uważam, że to kochane. Fred i George wkręcili Ronowi, że ceremonia przydziału polega na walce z trollem — odparła. — No więc, jak mówiłam, na mugolskiej poczcie pracują czarodzieje, wystarczy, że twój brat wrzuci normalny list ze znaczkiem, ale zaadresuje go do Hogwartu, na poczcie go wyłapią i dostaniesz go przez sowę. 

— Okej, a ja? Spirydion dostał mój ostatni list sową, chociaż zapisałam jego adres. 

— Bo skierowałaś sowę prosto do jego domu, a najlepiej, jak każesz jej lecieć na pocztę do Hogsmeade. I byłoby dobrze, gdybyś kupiła tam znaczki, żeby mugolski listonosz mógł doręczyć list. Możesz je zamówić na poczcie, sprzedają na sztuki i w paczkach, jedna kosztuje dziesięć sykli, w środku masz pięćdziesiąt sztuk. Szybko załapiesz, używam tego systemu z rodzicami od pierwszej klasy, sowy niezbyt się sprawdziły. No wiesz, ze względu na sąsiadów. 

— Tak. No to… dzięki wielkie. Spróbuję.

Uśmiechnęłam się do niej już zupełnie szczerze i zaczęłam zbierać się do wyjścia. Spodziewałam się, że od razu wróci do swoich książek, ale tym razem to ona niespodziewanie zesztywniała i zaczęła nerwowo skubać chorągiewki przy piórze. 

— Eee… Sophie — zawołała cicho, a z głębi biblioteki natychmiast dobiegły nas przyśpieszone kroki. — Sophie, tak pomyślałam, że trochę… czy może w takim razie i ty byś nam nie pomogła? 

Zatrzymałam się zaintrygowana, a wszczepiony przez Vipiego gen ciekawości natychmiast się uaktywnił. Podążyłam za lekkim szarpnięciem głowy Hermiony i usiadłam z powrotem przy stole. Wychyliła się do przodu z taką konspiracją, że automatycznie zrobiłam to samo. Oczy pałały jej takim entuzjazmem, jak wtedy, kiedy próbowała opowiadać o wszy.  

— To, co ci powiem, musi zostać w tajemnicy. Nikt nie może się dowiedzieć — wyszeptała. Poczułam się przeszywana tym przenikliwym, zdeterminowanym spojrzeniem, ale dzielnie je zniosłam. — Nikt. Nawet Victor. Wszyscy mielibyśmy kłopoty, gdyby to doszło do organizatorów. 

— Wszyscy czyli kto? 

— Ja, Harry, no i ty, jeśli zgodzisz się pomóc. 

Poczułam w żołądku delikatny skurcz, który zawsze poprzedzał coś ekscytującego. Kąciki ust zadrgały mi lekko. 

— Bien sûr, że się na to piszę — odpowiedziałam jednakowym szeptem i przysunęłam się jeszcze bliżej. — To ma związek z turnie…? 

— Serpens, w bibliotece nie podnosimy głosu! — wysyczała tuż za moimi plecami pani Pince, aż podskoczyłam, waląc kolanami o spód blatu, a odkorkowany kałamarz niebezpiecznie zadrżał nad czystą rolką pergaminu Hermiony. — Pierwszy punkt regulaminu biblioteki brzmi: „Szept jest jedyną dozwoloną formą komunikacji w szkolnej bibliotece”! 

Krzywiąc się i rozcierając obolałe nogi, zerknęłam na sępią sylwetkę pochyloną karykaturalnie tuż nad naszym stołem. W twarz momentalnie uderzył mnie smród naftaliny i ciężkich, słodkich perfum. 

— Wiem, wiem, przepraszam — mruknęłam dla świętego spokoju, chociaż ukłucie niesprawiedliwości bolało jeszcze chwilę po tym, jak bibliotekarka zniknęła za kontuarem, żeby nas obserwować. — I co z tym turniejem? 

Granger przybliżyła się tak mocno, że byłam w stanie dostrzec blade piegi na nosie i delikatny, prawie niewidoczny wąsik po obu stronach górnej wargi. Nigdy nie widziałam jej z takiej perspektywy i drugi raz tego dnia wydała mi się całkiem ładna. I pachniała też jakoś inaczej, niż sobie wyobrażałam. Czymś słodkim i świeżym jak miętowa czekoladka. 

— Podczas pierwszego zadania uczestnicy będą musieli przejść obok smoka — powiedziała tak cicho, że prawie musiałam czytać z ruchu jej warg. Z tej odległości też wydawały się inne. Mniej pełne, ale dużo bardziej kształtne. I zęby również. Zdecydowanie nie było w nich nic wiewiórczego. — Mamy już pomysł, jak to rozwiązać, ale pojawił się pewien problem. Harry musi opanować do wtorku zaklęcie przywołujące. 

Informacja o smokach wywołała we mnie znacznie mniejszą ekscytację, niż się spodziewałam, choć pod wpływem pierwszego oszołomienia wyrzuciłam tylko: 

— Ale w czym jest problem? Przecież przerabialiśmy to ostatnio u Flitwicka. 

Brwi zmarszczyły jej się desperacko, a na czole pojawiła się gruba zmarszczka. 

— Tak, ale czy ktokolwiek kiedykolwiek w tej klasie podszedł poważnie do systematycznej nauki? Pomyślałam, że może… 

Drzwi do biblioteki otworzyły się, robiąc swoim skrzypieniem tyle huku, że pani Pince śmiało mogła im zwrócić uwagę na łamanie pierwszego punktu regulaminu. Z minami osób przyłapanych na robieniu czegoś nielegalnego obie z Gryfonką spojrzałyśmy w tamtą stronę, ale do pomieszczenia wkroczył tylko Wiktor Krum. Odmachał mi krótko i obdarzył Hermionę długim, dziwnie intensywnym spojrzeniem, po czym bez słowa zniknął między regałami. Na towarzyszącą mu wszędzie świtę nie trzeba było długo czekać. Zawiasy ledwo zamilkły i prawie natychmiast jęknęły raz jeszcze, zagłuszone szelestem i chichotami, jakie robiła duża grupa dziewczyn. Nie patrząc ani na nas, ani na bibliotekarkę, zaczęły wypatrywać swojej zdobyczy. 

— Żałosne — fuknęła cicho Granger, rzucając przelotne, złe spojrzenie w stronę miejsca, gdzie zniknął Krum. 

— Ciekawe, czy on też wie… 

— Wszyscy wiedzą. 

— A skąd? To jest pewna informacja? 

— Harry po części od Hagrida, a po części… — Tu mocno się zarumieniła. — Od Moody’ego, więc to pewna informacja. Zresztą Harry sam widział te smoki. Mają po jednym dla każdego. No więc? Pomożesz? 

— Ja… — Spuściłam wzrok i zaczęłam podgryzać usta. Poczułam się jak w potrzasku, jakby Hermiona oczekiwała ode mnie podjęcia najważniejszej decyzji wpływającej na istnienie całego świata. Tu i teraz. I tak po części było. — Ja… Zerknę do planu, nie pamiętam, czy… czy nie mam McGonagall i dam ci znać, okej? 

— Okej, okej — odpowiedziała, obserwując ze zdumieniem, jak w pośpiechu zapinałam plecak. — Tylko daj znać przed kolacją, dobrze? Żebyśmy zdążyli poćwiczyć.

Utrzymałam pozory do momentu zamykających się za mną drzwi, bo kiedy wyszłam na korytarz, puściłam się pędem prosto na drugie piętro, powtarzając w głowie Hare Kryszna i licząc, że mantra zadziała. 

Żeby tylko Crouch był u siebie, żeby tylko Crouch był u siebie… 

Tysiące myśli kotłowało mi się w głowie, gdy dreptałam w miejscu pod gabinetem, wsłuchując się we wzrastający stukot drewnianej nogi. Na kamiennej twarzy Moody’ego nie drgnął ani jeden mięsień, ale widok mojej — czerwonej i przerażonej — musiał nasunąć my pewne refleksje, bo natychmiast wpuścił mnie do środka. Nie przeszliśmy do sypialni. Wskazał za to krzesło za biurkiem, którego nie zajęłam. 

— Wiem o smokach. Hermiona Granger właśnie poprosiła mnie o pomoc — wyszeptałam, jakbym wciąż była w bibliotece. — Jakiejś rady czy… czy ćwiczeń przed pierwszym zadaniem. Co mam zrobić? 

Zdrowe oko rozszerzyło mu się lekko, a brew drgnęła, tworząc na czole trzy poziome zmarszczki w kształcie półokręgu. 

— To decyzja naszego pana, Sophie — odparł, wzdychając ciężko. — Zapytaj go, co o tym sądzi. 

— Ale jak? — jęknęłam z desperacją. — Pierwsze zadanie jest jutro. Sowa nie zdąży oblecieć…! 

Dopiero teraz spostrzegłam, że nie wydawał się zafrasowany, co najwyżej lekko zdumiony, a ja — czując się tak przeładowana emocjami, że nie byłam w stanie normalnie oddychać — nie potrafiłam zrozumieć tego spokoju. Przecież to jego zadanie. Naprawdę nie zdawał sobie sprawy ze śmiertelnie miernych zdolności Pottera w temacie zaklęć? Inaczej nie dało się tego wytłumaczyć, a przecież z naszej dwójki to ja byłam tą postrzeloną optymistką, nie on. 

— Masz. Napisz list. 

— Ale sowa…! 

Wygrzebał z szuflady biurka pergamin, jakieś pióro i rozłożył na zagraconym biurku. 

— Pisz. Sową się nie przejmuj. 

Kompletnie nie wiedząc, do czego to miało prowadzić, zrobiłam, co kazał. Nie dbałam już o krągłość liter ani o piękne słowa. Nabazgrałam w pośpiechu kilka zdań i podskubując skórki przy kciuku, patrzyłam, jak bez pośpiechu pakował mój list do wolnej koperty. Wydawał mi się tysiąckroć bardziej ślamazarny niż zwykle, podczas gdy każda sekunda była na wagę złota. 

         A potem kazał czekać. I tyle.

Ze ściśniętym żołądkiem wracałam do dormitorium, modląc się, żeby nigdzie nie spotkać Hermiony. Z całą pewnością nadal czekała w bibliotece, niecierpliwiąc się nad tłumaczeniem czy inną kompletnie nieistotną szkolną pierdołą. Byłam zła na Barty’ego. Rozgoryczona, bo z taką pobłażliwością potraktował moją rolę w tym wszystkim, choć tak naprawdę nie wierzyłam, by Harry nie poradził sobie bez mojej pomocy. Nie chodziło tylko o to. 

A co, jeśli Granger zacznie gadać o Spirydionie…? 

Miałam ochotę trzasnąć się po głowie słownikiem do run, gdyby nie to, że Sapphire siedziała sobie z Malfoyem rozłożona na kanapie naprzeciwko i oboje rozwiązywali krzyżówkę. Nie zostało mi nic innego jak czekać. Bez wiedzy, bez spokoju, bez fajek. 

Piekło na ziemi. 

Jebać Croucha. To jego zadanie. Gdybym miała mieć z tym coś wspólnego, Czarny Pan wyraziłby się jasno, a w żadnym z jego listów nie padła taka sugestia. Wyłapałabym ją, przecież czytałam je po kilka razy przed spaleniem. A jeżeli Hermionie wymsknie się coś o Spirydionie, coś się wymyśli. Podburzy się skrzaty domowe, że pewna uczennica z Gryffindoru knuje przeciwko ich pracy w Hogwarcie. Tak, to im się nie spodoba. Może przestaną sprzątać w wieży, chlapnie się Victorowi, jakie nastroje panują w kuchni… 

Ale jak mogłam pomyśleć, że nie obchodziło mnie to, jak Barty poradzi sobie z zadaniem? Kłamałam sama przed sobą — siedząc w nagrzanym pokoju wspólnym z Glorią na kolanach, czułam lodowate fale strachu dźwigające mi włosy na karku. 

Do kolacji przeszłam chyba przez wszelkie możliwe scenariusze, tak, że kiedy zmierzałam ze Ślizgonami do Wielkiej Sali, byłam zupełnie wyzuta z emocji. Co ma być, to będzie. Sowa nie doleci do Czarnego Pana przed pierwszym zadaniem, ale Harry do jutra opanuje zaklęcie przywołujące, w końcu nie jest aż tak trudne, a Hermiona nie zacznie się mścić za to, że nie pomogłam. Pomyśli, że dostałam szlaban albo musiałam zostać na próbie — i tak wszystko rozejdzie się po kościach. Zwykle się rozchodziło.

Cholera, a wystarczyło tak pomyśleć od razu. 

Dopiero widok sowy zatrzymującej się na wysokości mojego pucharu z sokiem znów lekko podniósł mi ciśnienie. Majstrując przy liście przywiązanym do łuskowatej nóżki, spostrzegłam, że miała na sobie cieniutką obrączkę z herbem szkoły. Zmarszczyłam brwi i z bijącym sercem zajrzałam do koperty. 

W środku znajdowała się maleńka i dobrze mi znana półprzezroczysta karteczka, a na niej jedno zdanie — w dobrym tonie jest udzielić pomocy potrzebującym

Nie zastanawiałam się jak i dlaczego. Nie patrząc na stół nauczycielski, spokojna i opanowana skończyłam jeść swoje dwa wielkie naleśniki z dżemem, a kiedy wszyscy zaczęli się zbierać do wyjścia, chyłkiem oddzieliłam się od Ślizgonów i odnalazłam podskakującą w holu bujną fryzurę Hermiony. 

— Zgadzam się — szepnęłam, szturchnąwszy ją mocno w plecy. 

— Świetnie. Sala 4B. Teraz. 

 

~*~

 

Scena z Hermioną:

Ja na dzień przed końcem rozdziału: luzik, w sumie mogłabym to skończyć nawet dzisiaj, zejdzie maks 15 minut, ale nigdzie mi się nie śpieszy. 

Ja dzień i ponad 1600 słów później: ;_; 

Ale nie narzekam, uwinęłam się z tym rozdziałem w cztery dni, czyli w sumie mogę powiedzieć, że dotrzymałam bardzo starego zwyczaju pisania (i publikowania) jednego rozdziału na cztery dni. Materdei, teraz, kiedy to betuję, wydaje mi się, że to była jakaś żelazna zasada, której trzymałam się przez lata, a okazuje się, że ten zwyczaj działał przez ile, dwa lata?