30 sierpnia 2008

Rozdział 24

Rano obudził mnie głos Sapphire:

-Wstawaj, ale już!

Uniosłam ciężkie powieki i zobaczyłam Sapphire, stojącą tuż nad moim łóżkiem. Obraz miałam lekko zamazany.

-Co?! – warknęłam, zakrywając się kocem, którego po chwili pozbawiła mnie przyjaciółka.

-Wstawaj! Prześpisz cały dzień i… jak zwykle spóźnimy się na śniadanie – powiedziała. W uszach zaczęło mi dzwonić, ale wygramoliłam się z łóżka. Gdy jakoś udało mi się ubrać, opuściłam sypialnię dziewczyn, potykając się przy okazji o próg.
W salonie zastałam Malfoya, Blaise’a Crabbe’a, Goyle’a i wdzięczącą się do Dracona Pansy.

-Widzę, że whisky robi swoje – zawołał Malfoy, gdy usiadłam w najbliższym fotelu. Skrzywiłam się i warknęłam:

-Zamknij się, Malfoy, głowa mi pęka…

-Sophie ma kaca… - zadrwił Draco – Muszę to zapamiętać na długo…
Prychnęłam pogardliwie. Wyciągnęłam różdżkę, machnęłam nią krótko i na mojej wyciągniętej ręce pojawiła się mała fiolka z żółtym eliksirem, który bez chwili wahania wypiłam. Ból głowy natychmiast ustąpił, w uszach przestało mi dzwonić, a obraz wyostrzył się. Wyciągnęłam z kieszeni kocimiętkę i jednym machnięcie różdżki zapaliłam koniuszek szarego papierosa. Wypuściłam powoli dym, delektując się jego wonią.

-Zatruwasz sobie tym życie – powiedziała Sapphire – Powtarzam ci to od lat.

-A ja się chyba do tego przyzwyczaiłem – rzekł Malfoy i wyciągnął z mojej dłoni kocimiętkę. Wciągnął z niej dym i oddał mi papieros. Z zaskoczoną miną, strzeliłam palcami, a na moim ramieniu zmaterializował się Flagro, potrząsając majestatycznie głową.

-Mam cię dość, wiesz? – syknęłam do Malfoya i opuściłam dormitorium. W Wielkiej Sali było niewiele osób. Zapewne większość też sobie poprzedniego wieczora popiło i teraz zmagają się z kacem.
Po ukończeniu posiłku, pojawił się przede mną kawałek pergaminu i pióro z atramentem. Zastanowiłam się przez moment i zaczęłam pisać:

Kochany Wąchaczu
Jak tam święta? Bardzo mi Ciebie brakuje, chciałabym się z Tobą spotkać, ale nie chcę wyciągać Cię z bezpiecznej kryjówki. Chętnie Ci pomogę, wyśle trochę prowiantu.
Sophie


Flagro chwycił list i paczkę, która dopiero co pojawiła się na moim talerzu i wyleciał z sali. Już miałam wstać, gdy usłyszałam za sobą głos:

-Wydaje mi się, że miałaś dziś odwiedzić swojego ukochanego Toma.

-Znów cię przywiało? – zadrwiłam, odwracając się twarzą do Malfoya – Właśnie miałam załatwić sobie pozwolenie u Snape’a, więc daruj, ale mnie już dziś nie zobaczysz…

Odsunęłam krzesło tak energicznie, że przewróciło się na oparcie. Szybkim krokiem udałam się w stronę stołu, przy którym siedzieli nauczyciele i oparłam się rękami i brzeg blatu.

-Muszę dziś to zrobić – powiedziałam cicho do Snape’a – Powiedz dyrektorowi, że… poszłam nagrać nowy hit, czy coś w tym stylu… Nie wiem, zrób co chcesz, ale żeby nikt nie podejrzewał.

-Rozumiem – mruknął Snape, a ja wybiegłam z Wielkiej Sali, ściągając na siebie spojrzenia większości uczniów. Opuściłam zamek tym samym szybkim krokiem i wbiegłam do Zakazanego Lasu, skąd deportowałam się do rezydencji Lorda Voldemorta. Przebiegłam przez mroczną salę wejściową i wspięłam się po schodach na pierwsze piętro. Odnalazłam drzwi do komnaty Czarnego Pana i zapukałam. Odpowiedział mi chłodny głos:

-Czego chcesz, Glizdogonie?

Pchnęłam drzwi i znalazłam się w wielkim pomieszczeniu. Sufit, ściany i podłoga wykonane były z ciemnego granitu, naprzeciwko mnie, pod samą ścianą stały dwa kamienne trony, a w kącie stał kominek ze starym, skurzanym fotelem. Gdy zobaczyłam tą komnatę, zrobiło mi się ciepło na sercu. Tak dawno tu nie byłam…
Podeszłam do fotela, odwróconego do mnie tyłem i powiedziałam:

-Chciałeś mnie widzieć?

Uklękłam przed fotelem, twarzą do małej, całkiem białej postaci, siedzącej na fotelu. Dziwna istota owinięta była prawie w całości w czarny koc; wystawała tylko głowa i chude, wiotkie rączki. Spojrzałam w czerwone oczy istoty i uśmiechnęłam się szeroko.

-Panie, tak się cieszę, że cię widzę… - dodałam. – Masz dla mnie jakieś nowe rozkazy?

Voldemort nie patrzył na mnie. Wzrok miał utkwiony w ogniu, buzującym w kominku.

-Miałem nadzieję, że… - zaczął po chwili, nadal wpatrując się w płomienie.

-Tak?

-Myślałem, że odwiedzisz mnie kiedyś – rzekł. Poczułam, że palą mnie policzki.

-Przecież wiesz, że cię szanuję – odparłam. Nie wiedziałam, skąd takie twierdzenie. Przecież sam nie chciał odrywać mnie od nauki.
Chwyciłam jego małą dłoń i ucałowałam ją. Voldemort po raz pierwszy na mnie spojrzał.

-Dlaczego to robisz? – spytał, przyglądając mi się uważnie.

-Co robię? – zdziwiłam się, ale wiedziałam już, co chce powiedzieć.

-Wiesz, że ten gest przynosi hańbę czarownicy – odpowiedział, nadal świdrując mnie wzrokiem.

-Ja uważam inaczej – powiedziałam – To przecież znaczy, że cię szanuję, tak? Dlaczego robisz mi wyrzuty, że toleruję Gest Szacunku? Dlaczego mnie wezwałeś?! Odpowiedz mi!
Myślałam, że Voldemort spuści wzrok i będzie milczał, ale tak się nie stało. Czarny Pan uśmiechnął się kpiąco i powiedział spokojnie:

-Wezwałem cię, bo chciałem spytać o kilka ważnych spraw. Chcę wiedzieć, czy nadal przestrzegasz tych zasad, no wiesz…

-TAK, przestrzegam – przerwałam mu niecierpliwie – Przecież wiesz, że jak już sobie coś postanowię, to muszę to zrealizować.

Ta odpowiedź trochę uspokoiła Voldemorta, ale nadal wpatrywał się we mnie z troską.

-I chcę wiedzieć wszystko o Drugim Zadaniu – dodał. – Potter musi je wykonać jak najlepiej

-W Drugim Zadaniu Harry musi wykonać coś związanego z wodą. W Pierwszym Zadaniu zdobył złote jajo, które jęczy. W nim jest wskazówka. Podejrzewam, że to chodzi o trytony, więc przekonam Barty’ego, by powiedział o tym Diggory’emu. On wtedy przekaże informację Potterowi, że musi jajo włożyć do wody – powiedziałam – Ale nie wiem, ile czasu Harry będzie siedział w wodzie. Za pewne z godzinę, a przecież jest zbyt głupi, by opanować jakieś czarnomagiczne zaklęcie.

-Barty na coś wpadnie, możemy być spokojni – rzekł cicho Voldemort. – Zrób coś dla mnie. Otwórz umysł.

Uniosłam brwi.

-Dlaczego? – spytałam, ale napotkałam wzrok wuja, więc zamknęłam oczy. Po minucie usłyszałam sztywny głos Czarnego Pana:

-Zamknij umysł.

Otworzyłam oczy i spojrzałam na Voldemorta. Jego wężowa twarz nic nie wyrażała. Czyżby zobaczył to, co ja widziałam?

-Masz jakąś prośbę? – spytał mnie.

-Tak – odparłam – Pogodziłam się z Draconem i… przecież to, że nazwał mnie kiedyś szlamą nic nie znaczy, prawda? Nie chcę, żeby nadal byli w twojej niełasce.

-Rozumiem – mruknął i  machnął różdżką. W jego ręce pojawiła się koperta. – GLIZGODONIE!

Po chwili w drzwiach pojawił się zaniedbany człowieczek o mysich włosach i niebieskich, wodnistych oczach. Skłonił się przede mną i spytał:

-Wzywałeś mnie, panie?

-Tak – odrzekł chłodno Voldemort – Wyślij to Lucjuszowi.

Glizdogon skłonił się jeszcze niżej, porwał list i wybiegł z pokoju.
Resztę dnia spędziłam w jego rezydencji. Szlag mnie trafiał, jak obserwowałam Glizdogona, dojącego Nagini. W końcu się wkurzyłam i wyrzuciłam go z komnaty Voldemorta.

-Jak ty znosisz taką opiekę? – spytałam wuja, gdy zegar wybił już 20:00. – Przecież on cię tu wykończy! Więcej stracisz niż zyskasz, pozwalając mu na opiekowanie się sobą.

-Jak na razie nie mam nic lepszego od tego szczura – odpowiedział. – Lepiej już idź, bo przecież nie możesz oberwać szlabanu…

-Tak szybko chcesz się mnie pozbyć? – spytałam, gładząc palcem łeb Nagini. – Wiesz, co podejrzewam? Że się za mną stęskniłeś. Chciałeś się ze mną zobaczyć, nic więcej.

-Jak zwykle masz racje – odrzekł Voldemort, a ja deportowałam się do Zakazanego Lasu. Pobiegłam w stronę zamku ta szybko, jak tylko mogłam. Bardzo mnie zainteresowało, co takiego Czarny Pan chciał przekazać Lucjuszowi.
Tak się zamyśliłam, że przez przypadek wpadłam na kogoś w korytarzu, prowadzącym do dormitorium Ślizgonów.

-Draco? Co ty tu robisz? – zdziwiłam się, gdy pomógł mi podnieść się z kamiennej podłogi. Spojrzałam na jego podróżną pelerynę i dodałam. – Wybierasz się gdzieś?

-Eee… nie… - mruknął. – Nie ważne… bardzo się spieszę…

Nawet się nie pożegnał, tylko minął mnie bez słowa. Uniosłam brwi i ruszyłam w stronę dormitorium Slytherinu. To bardzo dziwne, że najpierw Lucjusz dostaje list od Lorda Voldemorta, a potem Draco wymyka się z zamku. To bardzo dziwne…


***



Notka dziś krótka. Wg mnie nie jest tak udana jak planowałam, ale następny rozdział będzie już ciekawszy xD Następny news już za 2 dni, wychodzi na to, że już 1 września =( Niestety już po wakacjach =( 

28 sierpnia 2008

Rozdział 23

Znów pojawi się tu piosenka, która należy do Shakiry, ale w moim story jest to hit Sophie xD
***

Odwróciłam się jak na komendę. Tą obelgę wykrzyknęła Pansy Parkinson. Prawdę mówiąc, to spodziewałam się, że ją zobaczę.

-Co do mnie powiedziałaś? – spytałam, siląc się na spokój. Że też moje różdżka musiała zostać w dormitorium!

-Powiedziałam, że jesteś ZDZIRĄ – warknęła Pansy. Uniosłam brwi.

-W dziwny sposób okazujesz swoją zazdrość – prychnęłam i spojrzałam na Dracona. Jego twarz nic nie wyrażała. Patrzył na Pansy, która zarumieniła się lekko.

-Przeproś ją – powiedział, przerywając chwilę krępującego milczenia.

-Ani myślę – odpowiedziała mopsica. Już otwierałam usta, aby coś jej odpowiedzieć, ale drzwi do Wielkiej Sali otworzyły się i weszli reprezentanci. To oni zawsze rozpoczynali tańce. Odnalazłam wzrokiem Harry’ego. Minę miał nietęgą. Natomiast Parvati wyglądała na najszczęśliwszą dziewczynę w szkole. Gdy zagrała muzyka, a cztery pary zaczęły tańczyć [Harry’emu szło fatalnie], Dumbledore zawołał:

-Proszę na parkiet!

-Mogę cię prosić? – spytał mnie Draco. Nie odpowiedziałam, bo Malfoy pociągnął mnie już na środek sali. Za nami ruszył Neville i Ginny. Podziwiam odwagę Longbottoma, bo myślałam, że pójdzie z babcią ^^
Szybko dołączyły do nas inne pary. Ponownie rozległ się głos Dumbledore’a:

-ODBIJAMY!

-Myślałem, że cię dobrze znam – powiedział Vipi – Myślałem, że nienawidzisz Malfoya!

-Bo tak jest…

-ODBIJAMY!

-Zobacz, kogo sobie Draco odbił – poinformował mnie Zabini. Zerknęłam we wskazaną przez niego stronę. Malfoy tańczył teraz z Pansy.

-Nazwała mnie zdzirą, bo Malfoy dał jej kosza, ale może myśli, że ma u niego szansę… - mruknęłam.

-ODBIJAMY!

-Stęskniłaś się? – spytał Draco.

-Chciałbyś – warknęłam – Myślałam, że gardzisz Parkinson! Ale jak widzę, mój honor nic dla ciebie nie znaczy!

-Mylisz się – odpowiedział Draco. Po kilku minutach pod ścianami pojawiło się całe mnóstwo małych stolików. Malfoy poprowadził mnie do jednego z nich. Odsunął mi krzesło, bym mogła usiąść i sam zajął miejsce naprzeciwko mnie.

-Od kiedy z ciebie to taki dżentelmen? – spytałam. 

-Ja  j e s t e m  dżentelmenem – odrzekł, biorąc moją rękę. Szybko chwyciłam kartę i zaczęłam przerzucać kartki, w poszukiwaniu drinków. Gdy znalazłam cel moich poszukiwań, przede mną zmaterializował się kieliszek z ognistą whisky.

-Nie wiesz, w co się pakujesz, idąc ze mną na bal – powiedziałam, nadal przerzucając kartki.

-Dlaczego?

-Bo czasem lubię sobie wypić – odpowiedziałam, upijając trochę ze szklanki – Może nie tak do nieprzytomności… Nie wierzę, że Dumbledore zgodził się na umieszczanie alkoholu na karcie. Przecież w końcu to jest szkoła, a nie bar… ale to jego problem…

Przechyliłam kieliszek i wypiłam do dna, po czym wzdrygnęłam się. Draco przez cały czas przyglądał się mi z największym zainteresowaniem. Przede mną pojawiła się kolejna szklanka z ognistym whisky. Gdy i ją osuszyłam, a przede mną zmaterializował się już trzeci kieliszek z pomarańczowym trunkiem, Draco złapał mnie za nadgarstek.

-Opanuj się, dopiero początek balu – powiedział, wypijając za mnie whisky. Zamówiliśmy coś do jedzenia, po czym znów Draco poprowadził mnie na parkiet. Fatalne Jędze wyszły na lodową scenę, czemu towarzyszył ogłuszający wrzask dziewczyn [fanek] tego zespołu. Przewróciłam oczami.
Po godzinie, Fatalne Jędze zeszły ze sceny. Spojrzałam na wielki zegar, wiszący tuż nad drzwiami. Była dopiero 21:30, ludzie, mamy się tu bawić bez muzyki? Odpowiedź na moje pytanie przyszła szybciej, niż zdążyłam cokolwiek pomyśleć.

-A teraz powitajmy gromkimi brawami naszą gwiazdę, Sophie! – zawołał Dumbledore. Rozległy się oklaski. Odnalazłam wzrokiem Dumbledore’a. Dyrektor patrzył na mnie. Czyżby on oczekiwał ode mnie DARMOWEGO koncertu? Uniosłam brwi, a Dumbledore wskazał ręką na scenę. Przewróciłam oczami i wyszłam na lodowe stopnie, prowadzące na szerokie podium. Zielona suknia gdzieś wyparowała, a na jej miejscu pojawiła się moja szata Śmierciożercy. Z nikąd pojawiło się 7 małych ludzików, mniejszych od gnomów, które zajęły miejsce na moich ramionach. Muzyka zagrała, a ja poczułam lekką tremę… Ale nie mogłam zrobić z siebie pośmiewiska. Niech Parkinson zobaczy, że jestem od niej o wiele więcej warta:

-Ladies up In here tonight | Panienki stańce tu dziś wieczorem
No Wight, no Wight | Nie walczcie, nie walczcie
We got refugees up in here | Mamy tu uchodźców
No fight, no fight | Nie walczcie, nie walczcie

I never really knew that she could dance like this | Nie wiedziałem, że ona tak potrafi tańczyć
She makes a man wants to speak Spanish | Sprawia, że każdy mężczyzna chce mówić po hiszpańsku
Como se llama, bonita, mi casa, su casa | Como se llama, bonita, mi casa, su casa

Oh baby when you talk like that | Kochanie, gdy tak mówisz
You makes a woman go mad | Sprawiasz, że kobieta szaleje
So be wise and keep on | Więc bądź mądry i kontynuuj
Reading the sings of my body | Czytaj znaki mojego ciała

And I’m on tonight | Jestem dziś wieczorem
You know my hips don’t lie | Wiesz, że moje biodra nie kłamią
And I’m starting to feel it’s right | I zaczynam czuć się świetnie
All the attraction, the tension | Cała atrakcja, napięcie
Don’t you see baby, this is perfection | Nie widzisz tego, kochanie, to jest perfekcja

Hey Girl, I can see your body moving | Hej dziewczyno, widzę ruchy twojego ciała
And it’s driving me crazy | Które powodują, że szaleję
And I didn’t have the slightest idea | I nie miałem nigdy takich śmiałych myśli,
Until I saw you dancing | Dopóki nie zobaczyłem jak tańczysz

And when you walk up on the dance floor | A kiedy chodzisz po parkiecie
Nobody cannot ignore the way you move your body, girl | Nikt nie może zignorować ruchów twojego ciała, dziewczyno
And everything so unexpected – the way you right and left it | A wszystko tak niespodziewane - sposób prostowania i zostawiania
So you can keep on talking it | Więc tak się kołysz

I never really knew that she could dance like this | Nie wiedziałem, że ona tak potrafi tańczyć
She makes a man want to speak Spanish | Sprawia, że każdy mężczyzna chce mówić po hiszpańsku
Como se llama, bonita, mi casa, su casa | Como se llama, bonita, mi casa, su casa

Oh baby when you talk like that | Kochanie, gdy tak mówisz
You makes a woman go mad | Sprawiasz, że kobieta szaleje
So be wise and keep on | Więc bądź mądry i kontynuuj
Reading the sings of my body | Czytaj znaki mojego ciała

And I’m on tonight | I jestem tego wieczoru
You know my hips don’t lie | Wiesz, że moje biodra nie kłamią
And I am starting to feel you boy | I zaczynam czuć to, co ty, chłopcze
Come on lets go, real show | Chodź, poddaj się, naprawdę wolno
Don’t you see baby asi es perfecto | Don't you see baby asi es perfecto

Oh I know I am on tonight my hips don’t lie | Jestem dziś wieczorem, Wiesz, że moje biodra nie kłamią
And I am starting to feel it’s right | I zaczynam czuć się świetnie
All the attraction, the tension | Cała atrakcja, napięcie
Don’t you see baby, this is perfection | Nie widzisz tego, kochanie, to jest perfekcja

Oh boy, I can see your body moving | Chłopcze, widzę jak się ruszasz
Half animal, half man | Jak pół-zwierzę, pół-człowiek
I don’t, don’t really know what I’m doing | Nie wiem, naprawdę nie wiem, co robię
But you seem to have a plan | Ale ty chyba msz jakiś plan
My will and self restraint | Moja wola i osobowość są ograniczone
Have come to fail now, fail now | Musiały się poddać, poddać
See, I am doing what I can, but I can’t so you know | Widzisz, robię co mogę, ale tak nie potrafię, wiesz
That’s a bit too hard to explain | To zbyt trudne, żeby wyjaśnić


Baila en la calle de noche
Baila en la calle de dia
Baila en la calle de noche
Baila en la calle de dia

I never really knew that she could dance like this | Nie wiedziałem, że ona tak potrafi tańczyć
She makes a man want to speak Spanish | Sprawia, że każdy mężczyzna chce mówić po hiszpańsku
Como se llama, bonita, mi casa, su casa | Como se llama, bonita, mi casa, su casa

Oh baby when you talk ilike that | Kochanie, gdy tak mówisz
You know you got me hypnotized | Sprawiasz, że kobieta szaleje
So be wise and keep on | Więc bądź mądry i kontynuuj
Reading the sings of my body | Czytaj znaki mojego ciała

Senorita, feel the conga, let me see you move like you come from Colombia | Senorita, poczuj conga, niech zobaczę jak się poruszasz niczym z Kolumbii

Mira en Barranquilla se baila asi it!
Mira en Barranquilla se baila asi

Yeah | Tak
She's so sexy every man's fantasy a refugee like me back with the Fugees from a 3rd world country | Ona jest taka seksowna, fantazja każdego mężczyzny uchodzi, jak ja wracający do The Fugees z kraju Trzeciego Świata
I go back like when 'pac carried crates for Humpty Humpty | Wracam jak paczki trzymane w skrzyni dla Humpty Humpty
I need a whole club dizzy | Potrzebuję całego klubu, który zawróci mi w głowie
Why the CIA wanna watch us? | Czemu CIA chce na nas patrzeć?
Colombians and Haitians | Kolumbijczycy i mieszkańcy Haiti
I ain't guilty, it's a musical transaction | Nie jestem winny, to muzyczna tranzakcja
No more do we snatch ropes | Wiecęj już nie chwytamy liny
Refugees run the seas 'cause we own our own boats |
Uchodźcy uciekają przez morza, bo mają swoje własne łodzie

I'm on tonight, my hips don't lie | Jestem tego wieczora, moje biodra nie kłamią
And I'm starting to feel you boy | I zaczynam czuć to, co ty, chłopcze
Come on let's go, real slow | Chodź, poddaj się, na
Baby, like this is perfecto | Kochanie, to jest jak perfecto

Oh, you know I am on tonight and my hips don't lie | Jestem dziś wieczorem wiesz, że moje biodra nie kłamią
And I am starting to feel it's right | I zaczynam czuć się świetnie
The attraction, the tension | Cała atrakcja, napięcie
Baby, like this is perfection | Nie widzisz tego, kochanie, to jest perfekcja

No fighting | Bez walki
No fighting | Bez walki


Gdy muzyka ucichła, skłoniłam się nisko, czemu towarzyszyły brawa i krzyki. Pomimo bisu, skłoniłam się jeszcze raz, moja kreacja znów pojawiła się na swoim miejscu, a ja powiedziałam:

-Powitajmy ponownie Fatalne Jędze!

Fatalne jędze weszły na scenę i znów zaczęły grać. Przez kilka minut tańczyłam z Draconem, aż do momentu, gdy Sapphire mnie zaczepiła:

-Profesor Snape chce z tobą mówić… Podobno bardzo ważne…

Westchnęłam o podeszłam do Snape’a, stojącego w kącie Sali i rozmawiającego cicho z Karkarowem.

-Chciałeś mnie widzieć, profesorze? – spytałam, świdrując wzrokiem Karkarowa.

-Tak – odpowiedział – Właśnie dostałem sowę od Glizdogona.

Uniosłam brwi.

-Czarny Pan pragnie cię widzieć – dodał, prawie nie poruszając wargami. Karkarow poruszył się niespokojnie.

-Może pójdziemy w bardziej… eee… ustronne miejsce? – zaproponował Karkarow, nerwowo rozglądając się po sali. Poszliśmy więc na błonia.

-A więc? – spytałam od razu – Czarny Pan chce mnie widzieć? Dlaczego?

-Nie podał mi powodów – odparł cicho Snape.

-Świetnie – powiedziałam – Muszę dostać nowe rozkazy, no i podać mu informacje, dotyczące tego Turnieju… O co chodzi, Igorze?

Karkarow jeszcze raz obejrzał się za siebie i wychrypiał:

-Musimy porozmawiać o czymś ważniejszym… On nas wzywa… Czarny Pan…

-Oh, daj spokój, nie rozumiem, o co tyle zamieszania, Igorze – przerwał mu Snape.

-Severusie, nie udawaj, że nic się nie dzieje! – wyszeptał przerażony Karkarow. – Sophie, ty mu przemów do rozsądku… To się staje coraz bardziej oczywiste, nie przeczę, że zaczyna mnie to niepokoić…

Wyszliśmy zza zakrętu. Severus wyciągnął różdżkę i zaczął nią smagać gałęzie krzaków róż. Nagle spod jednego krzaka umknęły jakieś ciemne kształty.

-Fawcett, Huffelpuff traci przez ciebie 10 punktów! – krzyknął Snape do dziewczyny, za którą wybiegł jakiś chłopak – Ravenclaw też 10 punktów, Stebbins! – dodał – A wy co tu robicie? – Ryknął na Harry’ego i Rona, kiedy zobaczył ich przed sobą.

-Spacerujemy – odpowiedział Harry – to chyba nie jest sprzeczne z prawem?

-No to spacerujcie! – warknął Snape, przyspieszając kroku.

-To nie jest normalne, Igorze! – syknęłam, gdy Harry i Ron zniknęli nam z oczu. – Severus ma rację, nie powinieneś się tym przejmować! Przecież gdyby coś się działo, wiedziałabym o tym pierwsza! Poza tym, ustaliliśmy, że nie zrobi nic bez mojej wiedzy i zgody.

Karkarowa to chyba trochę uspokoiło.

-Skoro tak… chyba wrócę do zamku – powiedział i odwrócił się w stronę szkoły.

-Ja też – dodałam – Trochę się to wydaje podejrzane, że o tej porze spotykam się tu z wami…

Ja też się odwróciłam i szybkim krokiem wróciłam do Wielkiej Sali. Odnalazłam Dracona i przywołałam na twarz uśmiech.

-Czego ten nietoperz od ciebie chciał? – spytał podejrzliwie Malfoy.

-Przestań! – warknęłam – Snape jest w porządku! I czy to ważne, czego ode mnie chciał?

-Mi możesz powiedzieć – odpowiedział Malfoy. Zawahałam się.

-Wuj chce mnie widzieć – odrzekłam w końcu. Usiedliśmy przy fontannie, gdzie siedzieli już Harry i Ron.

-Powiedz mi… czy ten twój wuj… - zaczął Draco, ale pojawiła się Hermiona, która mu przerwała:

-Czyżby wielki arystokrata, książę Slytherinu, nic nie wiedział o rodzinie swojej dziewczyny? Co, Malfoy, nie wiesz nawet, kim on jest? Kto jak kto, ale TY powinieneś całkiem dobrze go znać, w końcu to qmpel twojego ojca, no nie?

Spłonęłam rumieńcem. Draco miał głupią minę, ale natychmiast się opanował.

-Wiem, oczywiście, że wiem… - mruknął. – Chodź, Sophie…

Pociągnął mnie do najbliższego stolika, gdzie zamówiliśmy piwo kremowe.

-Powiesz mi w końcu… - zaczął Draco. – Kim ten… Tom jest?

Uśmiechnęłam się kpiąco i pogładziłam długim palcem swoje lewe przedramię.

-Chcesz mi powiedzieć, że to Czar…

-Cicho – syknęłam, nadal się uśmiechając – Chyba nie chcemy, żeby ktoś się o tym dowiedział, prawda?

-Naturalnie – odpowiedział, trochę zbity z tropu – Wiesz co… chyba muszę pogadać z Blaise’em… Poczekaj na mnie…

Wstał i szybkim krokiem podszedł do Zabini’ego. Ja też wstałam i usiadłam na brzegu fontanny obok Rona i Harry’ego. Znów pojawiła się Hermiona.

-Ale gorąco – odezwała się – Wiktor poszedł przynieść coś do picia, dołączycie do nas?

-Nie dołączymy do ciebie i do  W i k t o r a  - warknął Ron – Jeszcze nie poprosił cię, żebyś mówiła do niego Wiki?

-O co ci chodzi, Ron? – zdziwiła się Miona.

-A ty zacznij mówić do Malfoya ‘Dracuś’’ to upodobnisz się do tej mopsicy Parkinson – dodał Ron. Hermiona zerwała się z miejsca.

-Co to miało niby znaczyć, co? – warknęłam, wstając.

-Obie bratacie się z wrogami! – krzyknął Ron. Harry najwyraźniej nie chciał się odzywać. Hermiona ukryła twarz w dłoniach i wybiegła z sali. Rzuciłam Ronowi nienawistne spojrzenie i pobiegłam za nią.

-Hermiona! Hermi! – zawołałam. Zastałam Mionę zapłakaną, siedzącą na schodach, prowadzących na pierwsze piętro.

-Jak on mógł tak powiedzieć! – wychrypiała Hermiona.

-Nie przejmuj się nimi – powiedziałam – Ron jest po prostu zazdrosny… Nie warto sobie nimi psuć humoru, chodź.

Zaprowadziłam ją do Wielkiej Sali, gdzie oddałam ją Krumowi. Ludzie już powoli zbierali się do wyjścia. Odnalazłam Dracona i spytałam:

-Chyba nie powiedziałeś Zabini’emu o moim małym sekrecie?

-Chodźmy – odpowiedział Malfoy i wyszliśmy z sali.

-Pansy pytała mnie, czy nie chciałbym iść z nią na ten bal – powiedział Draco, gdy weszliśmy do salonu Ślizgonów.

-Tak, wiem – odpowiedziała. – No to… dobranoc…

Pocałowałam go w policzek i poszłam do sypialni dziewczyn.


***


Mam nadzieję, że rozdział się podobał. Wg mnie jest całkiem udany, jak poprzedni xD New już za 2 dni. 

26 sierpnia 2008

Rozdział 22

Od kiedy rozeszła się informacja o zbliżającym się Balu Bożonarodzeniowym, większość dziewcząt powariowało. Zaczęły krążyć plotki o tym, że Hogwart odwiedzą same Fatalne Jędze, a Dumbledore zamówił 800 beczek miodu pitnego u Madame Rosmerty. Najgorzej chyba miał Harry. Co chwila na korytarzu zatrzymywały go jakieś nieznane dziewczyny i pytały, czy nie poszedłby z którąś z nich na bal. Harry, cały czerwony na twarzy, odmawiał, a jego fanki odchodziły urażone.

-Potraktowałeś ją naprawdę nie ładnie – powiedziała Hermiona, gdy szliśmy w piątek do biblioteki, przed którą Harry odmówił jakiejś ogromnej dziewczynie z Huffelpuffu.

-Była ode mnie wyższa o głowę, jakbym z nią wyglądał? – spytał Harry, nadal cały czerwony. Ron parsknął śmiechem.

-Ja wam radzę zaprosić którąś, bo zostanie wam para jakichś trollic – powiedziałam do Rona i Harry’ego. Gdy weszliśmy do biblioteki, na twarzy Hermiony natychmiast rozlał się rumieniec. Wymieniłam z Sapphire znaczące spojrzenia i wszyscy usiedliśmy przy najbliższym stoliku. Gdy Hermiona wyciągnęła wszystkie książki [trochę to trwało], drzwi biblioteki ponownie się otworzyły i wszedł Draco Malfoy, Crabbe i Goyle [jego goryle jakby skurczyli się w sobie], a za nimi grupka Ślizgonek z toną makijażu na twarzach. Malfoy i jego goryle zajęli najmniej oddalony od nas stolik i zaczęli coś szeptać. Miona zerknęła w ich stronę znad opasłego tomu Dziejów magii i spojrzała wymownie w sufit.
Nagle ktoś rzucił we mnie papierkiem, który odbił się od mojego ramienia i wylądował na podłodze, pod krzesłem Rona, który już po niego sięgał.

-To do mnie – warknęłam i wyrwałam kulkę papieru z jego ręki. Ron spojrzał na mnie ze zdziwieniem i powrócił do swojego dawnego zajęcia. Rozwinęłam papier i przeczytałam:  „Pójdziesz ze mną na bal?” Jak on śmie o to prosić? Na mojej twarzy pojawiła się furia i czerwone plamy oburzenia. Spojrzałam na Malfoya z wyrzutem i chwyciłam pióro, którym, nie wiedzieć dlaczego, napisałam OK. Odrzuciłam kartkę Draconowi i wbiłam wzrok w stół.

Po kilku godzinach ślęczenia nad pracami domowymi, Harry, Ron i Victor wynieśli się z biblioteki. Miona, Sapphire i Livka natychmiast odrzuciły książki i zbombardowały mnie pytaniami.

-Co od ciebie chciał Malfoy? – spytała Sapphire. Moje policzki trochę pociemniały.

-Zaprosił mnie na bal – szepnęłam, patrząc, jak Ślizgoni również wychodzą.

-Odmówiłaś mu, prawda? – spytała Miona. – No wiesz, za tą… szlamę w pierwszej klasie…

Zaśmiałam się cicho i zmierzyłam ją krytycznym spojrzeniem.

-No wiesz? Już dawno się pogodziliśmy – prychnęłam. – Poza tym, chcę utrzeć nosa Pansy Parkinson… Nie rób takiej miny, i tak nienawidzę Malfoya… a ty z kim idziesz?

Tym razem rumieńcem oblała się Hermiona.

-Z… Krumem – powiedziała. – No, dalej, śmiejcie się.

-Nie ma się z czego śmiać – odezwała się Livia.

Bez chłopaków o wiele przyjemniej się nam gadało. Dowiedziałam się na przykład, że Sapphire idzie z Blaise’em, a Livia z Geroge’em, natomiast Neville zaprosił Ginny, gdy Hermiona mu odmówiła.

Na drugi dzień, gdy wyszliśmy na chwilę na błonia, Harry opowiedział mi o swoim i Rona pechu. Rudy przez cały czas milczał, do czasu, gdy Potter spytał, z kim idzie Hermiona.

-Nie powiem ci – odpowiedziała Miona, czerwieniejąc jak piwonia. – Bo będziesz się śmiał.

-A ty? – zapytał mnie Ron.

-Też ci nie powiem – warknęłam. Poszliśmy do zamku, bo wiatr zaczął się wzmagać. W sali wejściowej spotkaliśmy Malfoya, Crabbe’a i Goyle’a.

-Hermiono – powiedział Ron – mogłabyś nam powiedzieć, z kim idziesz?

Hermiona nie zdążyła nic odpowiedzieć, bo Draco zawołał:

-Weasley, chyba nie chcesz zaprosić to-to na bal! Taką łopatozębną szlamę.

Odwróciłam się i wyciągnęłam różdżkę.

-Avada…  - zaczęłam ale Malfoy posłał mi swój łobuzerski uśmieszek i zniknął w lochu. Opuściłam różdżkę, dysząc ze złości.

-Buddo, jak ja go nienawidzę – wysyczałam.

*

W ostatni dzień semestru Snape, tak, jak obiecał, zrobił nam sprawdzian z antidotów. Ron przez całą drogę do Wielkiej Sali narzekał na wiele spraw, głównie na to, że nie ma partnerki.

-Ron, zrób światu przysługę – prychnęła w końcu Hermiona – i zamknij się.

Ronowi poczerwieniały uszy.

-Wiecie, że słyszałem – powiedział Harry – jak Pansy Parkinson pytała Malfoya, czy pójdzie z nią na bal?

Uniosłam brwi.

-A co to kogo obchodzi, z kim idzie Malfoy? – spytałam, trochę zbyt obojętnym tonem. Harry nic nie odpowiedział na ten temat, tylko dodał:

-Powiedziałem Cedrikowi o tych smokach. No wiesz, przed Pierwszym Zadaniem…

Pokiwałam głową i usiadłam razem z Sapphire przy stole Ślizgonów.


*


Gdy został już tylko jeden dzień do Balu Bożonarodzeniowego, Harry w końcu raczył zaprosić Parvati Patil. Ron, i tak już zdołowany koszem od Fleur, zgodził się iść z siostrą Parvati – Padmą Patil.
Trzy godziny przed rozpoczęciem balu, udałam się razem z Sapphire do dormitorium Ślizgonów, by się przygotować. W sypialni dziewczyn zastałyśmy już Pansy i Celestynę. Gdy wyciągnęłam z kufra swoją zieloną sukienkę, łazienkę opuściła Emma. Natychmiast zamknęłam się tam, aby zamaskować śmiech z miny Pansy.
Opuściłam łazienkę 15 minut później. Różdżką wysuszyłam sobie włosy i podjęłam próbę ubrania na siebie sukni, w którą po chwili się zaplątałam.

-Czekaj, pomogę ci – powiedziała Sapphire i pomogła mi się wyplątać z szaty wyjściowej.

-Jestem beznadziejna! – jęknęłam, gdy ubierałam buty na obcasie. – Nie potrafię chodzić w czymś takim! Nikt mnie nie nauczył! Zostaję tutaj.

-Nie będzie tak źle – mruknęła Pansy, malując usta wściekle czerwoną szminkę. Minę miała nieco naburmuszoną. A więc Draco nie dał się nabrać na te gierki.

-Coś się stało? – spytałam ją. Jednym machnięciem różdżki umieściłam w swoich włosach maleńkie diamenty i sprawiłam, że Mroczny Znak na lewym przedramieniu zniknął.

-Nie, ależ skąd – prychnęła – Draco mnie nie zaprosił, myślałam, że tylko JA się dla niego nadaję… Przecież nikt nie kocha go tak jak ja!

Sapphire uśmiechnęła się kpiąco i pomogła mi nałożyć lekki makijaż.
Cudem zdążyłam się wygrzebać, aby się nie spóźnić. Wyszłam z dormitorium razem z Sapphire. Miała na sobie niebieską, trochę zbyt ozdobną suknię, ale nie chciałam wyrażać swojego zdania na ten temat.

-Już nie mogę się doczekać, co powie Mopsica, jak się dowie, dlaczego Draco nie chciał z nią iść – powiedziała, gdy wyszłyśmy z lochów.

-Tak? Bo ja boję się właśnie tego, co ona powie – mruknęłam, potykając się o stopień. Spojrzałam na środek sali wejściowej. Był tam Victor, który po chwili wszedł do Wielkiej Sali w towarzystwie Luny Lovegood, Wiktor Krum, Ron, Blaise, Malfoy w towarzystwie swoich goryli. Podeszłam z Sapphire trochę bliżej. Draco i Zabini odwrócili się, więc podeszłyśmy jeszcze bliżej.

-Sophie – powiedział Malfoy, całując mnie w rękę – Wyglądasz pięknie.  
Moje policzki trochę poróżowiały. Byłabym szczęśliwa, gdyby Rona tu nie było. Ale z drugiej strony, cieszyłam się, że to nie ja miałam kasztanową szatę z koronkowym kołnierzem.
Poszłam z Malfoyem do Wielkiej Sali, która zmieniła się nie do poznania. Każdą dostępną powierzchnię pokrywał wieczny lód, 12 choinek, które własnoręcznie przytargał Hagrid, ubrane były na złoto, a pod zaczarowanym sufitem latały żywe elfy. Za swoimi plecami usłyszałam głos:

-Idziesz z tą zdzirą?!


***


W poprzedniej notce pobiliście rekord komentarzy xD Dziękuję =* Ten rozdział wg mnie dosyć udany. Jak sądzicie? 

23 sierpnia 2008

Rozdział 21

Pod ostatnią notką pojawił się komentarz, że moje rozdziały są nieco krótkie. KRÓTKIE? Ja uważam, że są długie, że przynudzam z opisami, itp. Ale chcecie długich? Więc będziecie je mieć! Ten rozdział będzie chyba najdłuższy w mojej karierze pisarskiej xD Ah, pod koniec tej notki pojawi się wątek, który był w filmie „Harry Potter i Czara Ognia”. Uznałam, że jest godny pojawienia się u mnie w opowiadaniu. Teraz zapraszam do czytania xD  


***


Po opuszczeniu wieży Gryffindoru, od razu udałam się do sowiarni. Znalazłam tam mojego Flagro, siedzącego na najwyższej żerdzi, śpiącego, z głową ukrytą pod skrzydłem. Jakie to słodkie ^^

-Flagro, chodź tutaj, zaniesiesz coś mojemu wujowi – krzyknęłam. Feniks zbudził się i spojrzał na mnie z wyrzutem, ale po chwili posłusznie usiadł mi na ramieniu. Wyciągnęłam z kieszeni szaty kawałek pergaminu, pióro i atrament. Usiadłem pod jednym z okien i utkwiłam wzrok w białej kartce. Jak by napisać list do samego Lorda Voldemorta, aby nikt się nie domyślił, że z nim koresponduję.
Zanurzyłam koniuszek pióra w butelce atramentu i zaczęłam pisać. Skonstruowanie listu zajęło mi dobre pół godziny. Gdy już skończyłam pisać, rozprostowałam pergamin, by przeczytać jego pełną treść:


Kochany Tomie
Jak na razie mój plan powiódł się znakomicie. Potter zdobył w Pierwszym Zadaniu drugie miejsce. Jest jednak pewien problem z następnym, ale szybko go rozwiążę. Nie pozwolę mu przegrać, możesz mi zaufać.
Z poważaniem
Dark Lady
PS: Wracaj do zdrowia, mam nadzieję, że szczur Cię nie męczy.


Wstałam, by przywiązać list do nóżki Flagro, gdy usłyszałam za sobą cichy, znajomy głos:

-Spotykamy się tu po raz drugi. Czy to nie zbieg przeznaczenie?

Odwróciłam się błyskawicznie, przyciskając list to piersi. W drzwiach stał Draco Malfoy, z jego sową na ramieniu i listem w ręku. Uniosłam brwi.

-Co ty tu robisz? – syknęłam, mrużąc oczy – Bo mam wrażenie, że mnie śledzisz.

-Nie mogę tego wykluczyć, choć przyszedłem wysłać list – odpowiedział. W jego głosie można było usłyszeć nutkę drwiny. Oh, gdyby tylko wiedział, z kim rozmawia… gdybym mogła mu wykrzyczeć, że rozmawia z siostrzenicą Czarnego Pana, na pewno nabrałby do mnie większego szacunku!

-To dziwne, bo ja też mam taki zamiar – warknęłam i przywiązałam list do nóżki feniksa. Flagro spojrzał na mnie pytająco, więc szepnęłam:

-Do Toma…

Flagro wydał z siebie cichy, melodyjny dźwięk i wyleciał przez okno. Draco za moimi plecami też przywiązywał list do nóżki swojej sowy. Miałam go już serdecznie dosyć, szczególnie po tym, jak rozkleiłam się poprzedniego wieczora i pozwoliłam mu się pocieszyć. Skierowałam się więc ku wyjściu, ale poczułam, że Malfoy łapie mnie za rękę. Próbowałam ją wyszarpnąć, ale nie miałam najmniejszych szans z jego silnym uściskiem.

-Puszczaj, ale już! – syknęłam, szamocząc się jeszcze bardziej.

-Dziś nie jesteś już taka uległa, jak wczoraj, co? – zadrwił, wzmacniając uścisk – Żądam wyjaśnień.

Uniosłam brwi i przestałam się z nim szarpać.

-Wyjaśnij mi, bo wydaje mi się, że usłyszałam słowo „żądam” – warknęłam – Nie masz żadnego prawa nic ode mnie żądać, Malfoy.

-Właśnie, że mam takie prawo – odrzekł – Powiedz mi w końcu, co jest między nami. Nie wiem już…

-Czy masz sobie szukać nowej panienki do łóżka, czy jeszcze trochę się ze mną potrudzić? – wpadłam mu w słowo – No to niestety muszę cię rozczarować. Jeśli TAK stawiasz sprawę, to daruj sobie, bo tylko tracisz czas. Jeśli zależałoby ci choć trochę na mnie, to zrozumiałbyś moją kulturę.

Wyszarpnęłam rękę z jego uścisku i odwróciłam się do niego plecami. Nie wiem, dlaczego nie mogłam odejść. Najwyraźniej Malfoy też to zauważył.

-Kocham cię, wiesz? – spytał. Taak, jasne. Bo uwierzę.

-Więc dlaczego cały wolny czas, którego masz mnóstwo, spędzasz w towarzystwie Pansy? – warknęłam.

-Wiesz, jaka ona jest – powiedział Draco – Nie daje mi spokoju, bo ma nadzieję, że ją pokocham. Śpisz z nią w jednej sypialni. Możesz jej powiedzieć, żeby…

-Nie, nie mogę jej powiedzieć, żeby dała ci spokój, bo to nie do mnie należy – przerwałam mu – Poza tym, nie chcę, żeby ktoś wiedział, że… coś między nami BYŁO. Jakbyś wiedział, kim jestem, zaraz byś się przestraszył i mnie zostawił. Wiem, jak myślą faceci

Draco odwrócił mnie twarzą do siebie tak szybko, że mało nie pośliznęłam się na podłodze, zasłanej sowimi kupkami.

-Nawet jakby twoja przeszłość była nie wiem jak okropna, i tak będę cię kochać – mruknął. Może teraz mu powiedzieć? Nie, przecież by mnie odtrącił. No i nie mogę mu ufać…

-To nie ja jestem temu winna – szepnęłam. Draco uniósł mój podbródek i pocałował mnie. Po chwili, rozległ się donośny trzask i na parapecie okna zmaterializował się Flagro z ciasno zwiniętym pergaminem w dziobie. Oderwałam się od Malfoya i wyrwałam feniksowi list. Flagro odleciał obrażony na najwyższą żerdź i odwrócił się do mnie tyłem.

-Mogę wiedzieć, od kogo? – spytał Draco. Zerknęłam na niego podejrzliwie i cofnęłam się kilka kroków do tyłu.

-Od mojego… wuja – powiedziałam w końcu i rozwinęłam list.

Moja droga Sophie
Cieszę się, że starasz się szyfrować treść listu. Miło mi słyszeć, że Potter zdobył drugie miejsce. Jest coraz bliżej dotarcie do mnie. Pomóż mu zdobyć jak najwięcej punktów w Drugim Zadaniu. Barty pisał mi, że Trzecie Zadanie będzie bardzo pasowało Potterowi, ale aby pierwszy dotarł do środka, musi mieć najwięcej punktów w Drugim Zadaniu. Wiesz dobrze, że mi na tym zależy
Życzę zdrowia
Lord Voldemort

Gdy skończyłam czytać, list zniknął. Odwróciłam się twarzą do Dracona i rzuciłam mu się na szyję.

-Eee… sądzę, że musiało spotkać twojego wuja coś… ee… cudownego – wymamrotał.

-Tak, bardzo cudownego – odpowiedziałam.


*


Grudzień przyniósł wiatr i śnieg z deszczem. Na opiece nad magicznymi stworzeniami nadal hodowaliśmy te okropne sklątki. Większość z nich się wymordowała, więc zostało tylko 10, ale przez to wcale nie stały się milsze i  mniej groźne, wręcz przeciwnie.
Pewnego grudniowego dnia, podczas lekcji Hagrida, olbrzym zaproponował pewien eksperyment.

-Nie wiem do końca, czy one zapadają w sen zimowy, ale możemy to sprawdzić – powiedział, uśmiechając się promiennie na samą myśl o tym – Trzeba je zagonić do tych klatek.

Wskazał na 10 skrzyń, wyścielonych poduszkami i pierzynami. Ale okazało się, że sklątki wcale nie zapadają w sen zimowy, a zachowanie uczniów tylko je rozzłościło. Pół klasy, z Malfoyem, Crabbe’em i Goyle’em na czele, zabarykadowało się w chatce Hagrida, obserwując całą scenę. Zostali tylko Gryfoni i ja z Sapphire. Gdy zagoniliśmy sklątki do klatek, za naszymi plecami rozległ się kobiecy głos, który wyjątkowo mnie drażnił:

No, no… to ci dopiero zabawa!

Odwróciłam głowę w stronę źródła owego odgłosu i zobaczyłam Ritę Skeeter, z jej samonotującym piórem i podkładką do notowania.

-Ty wstrętna babo, czego tu chcesz? Chyba Dumbledore zabronił ci się tu szwendać! – zawołałam, wyciągając różdżkę. Poczułam nieodpartą chęć rzucenia na nią jakiejś klątwy.

-Oh, Sophie – zaszczebiotała, uśmiechając się szeroko, ukazując kilka złotych zębów – Może udzielisz mi małego wywiadu? Jak ci idzie kariera? Wiesz, jak ludzie chcą o tobie czytać…

-Prędzej umrę niż coś ci powiem – prychnęłam – Poza tym, jestem obecnie na lekcji. Lepiej schowaj to pióro, jeśli w „Proroku” znajdę coś obraźliwego na mój temat, natychmiast podzielę się z Ministrem twoją małą tajemnicą. A wtedy „Prorok” może ci całkiem sporo zapłacić za osobistą relację z wakacji w Azkabanie.

Rita wyglądała, jakby dostała ode mnie w twarz, ale po chwili przybrała swój zwykły wyraz twarzy i zwróciła się do Hagrida:

-Więc może pan udzieli wywiadu na temat tych interesujących zwierząt?

Hagrid zgodził się z ochotą i kazał nam wracać do zamku.

-Żeby tylko nie dobrała się do Hagrida – mruknął Victor, gdy szliśmy korytarzem na lekcje wróżbiarstwa.

-Myślisz, że jej na to pozwolę? – zapytałam. Hermiona odeszła w stronę klasy profesor Burbage – nauczycielki mugoloznastwa.
Po lekcjach, Miona zaciągnęła nas do piwnicy, gdzie poklepała gruszkę, namalowaną na obrazie. Po chwili ukazało się nam przejście, które, jak później wywnioskowaliśmy, prowadziło do kuchni. Nie będę opisywać tej bezmyślnej gadaniny Hermiony o skrzatach. Należą się wam emerytury i zwolnienia chorobowe, nawołuje Miona. Moim zdaniem, mogłaby dać sobie spokój z tym stowarzyszeniem W.E.S.Z. Ron chyba ma trochę racji, mogłaby przestać hodować tą wesz. Skrzaty są po to, aby pracować dla czarodziejów, a nie od tego, żeby otrzymywać wypłatę za swoją pracę.
W kuchni spotkaliśmy Mróżkę, skrzatkę pana Croucha, którą zwolnił z pracy podczas Mistrzostw Świata w Quidditchu. W ogóle nie dbała o ubranie, ale czy to ważne?

Podczas czwartkowej lekcji transmutacji, profesor McGonagall zwymyślała Harry’ego i Rona za niewłaściwe zachowanie podczas jej zajęć, którym było pojedynkowanie się fałszywymi różdżkami – tworami Freda i George’a.

-Potter! Weasley! Może w końcu zaczniecie uważać? – Wrzasnęła McGonagall, a oni wzdrygnęli się. Ron trzymał w ręce papużkę, a Harry gumową rybkę, której głowa odpadła z głuchym tąpnięciem na podłogę ; to papużka Rona odcięłam jej głowę ostrym dziobem.

-Jeśli Potter i Weasley zechcieli zachować się stosownie do swojego wieku – ciągnęła McGonagall, mierząc krytycznym spojrzeniem klasę – Mam wam coś do powiedzenia. Zbliża się Bal Bożonarodzeniowy, tradycja Turnieju Trójmagicznego i chcę widzieć was wszystkich dziś o 15:30 w mojej klasie.

Przepisałam z tablicy treść tytuł pracy domowej i pogrążyłam się w ponurych myślach, oczekując na dzwonek. Bal Bożonarodzeniowy… Już wiem, dlaczego potrzebna była szata wyjściowa. Ale to przecież koszmar! Podczas balu można się spodziewać tańców, a ja przecież tego nie potrafię. Do teledysków dla mugoli raczej się nie ruszałam, a jak dawałam koncert, to tylko skakałam. Jeśli przyjdzie zatańczyć walca albo coś w tym stylu? Zrobię z siebie kompletną idiotkę! No, jeżeli będę miała z kim pójść. Zostaje mi Neville albo Vipi.

Właśnie wracaliśmy z eliksirów, podczas których nieba rdzo uważałam. Mechanicznie pracowałam nad swoim antidotum, nadal rozmyślając o czekającym mnie upokorzeniu. Usłyszałam tylko temat pracy domowej i informację o sprawdzianie z antidotów w ostatni dzień semestru.

-On zaprzedał duszę diabłu! – stwierdził Ron, gdy szliśmy do klasy transmutacji. Takie pomstowanie Snape’a najwyraźniej sprawiało przyjemność rudzielcowi.

-Mógłbyś się przymknąć? – warknęłam. Mnie z kolei sprawiało przyjemność warczenie na Rona^^

-A czego McGonagall od nas chce? – spytała bezmyślnie Sapphire.

-Pewnie zapowiedzieć kolejny sprawdzian – mruknął Harry. Prychnęłam tylko i otworzyłam drzwi do klasy McGonagall. W sali nie było stolików, ale w kącie stał wielki, stary gramofon. Pod ścianami miejsce zajęli wszyscy czwartoklasiści. Usiadłam z Sapphire w kącie i czekałam, co zrobi McGonagall, która właśnie pojawiła się w klasie.

-Bal Bożonarodzeniowy to tradycja Turnieju Trójmagicznego. I nie pozwolę, by został zepsuty przez bandę brykających bez sensu małpiszonów! – oznajmiła na wstępie. Usłyszałam, jak Ron dusi się ze śmiechu za moimi plecami. A McGonagall ciągnęła:

-W każdej kobiecie piękny łabędź pragnie się wyrwać na wolność…

Do moich uszu dotarł komentarz Rona:

-Z Eloise Midgeon na pewno coś pragnie się wyrwać, ale to chyba nie łabędź…

On i Harry parsknęli zduszonym śmiechem, patrząc na grubą, wielką dziewczynę w Huffelpuffu.

-… w każdym mężczyźnie lew pręży się do skoku – dodała profesor McGonagall. Jej spojrzenie padło na chwilę na Rona, który trząsł się ze śmiechu. – Panie Weasley, mogę pana prosić?

Ron zaczerwienił się po uszy i wstał.

-T-tak? – mruknął, czerwieniąc się jeszcze bardziej.

-Proszę położyć rękę na mojej talii – odpowiedziała nauczycielka.

-Gdzie? – zdziwił się Ron. Minę miał raczej żałosną. Wszyscy ryknęli śmiechem.

-W pasie – dodała McGonagall. Ron wyglądał na załamanego, ale zrobił, co mu kazała. – Raz… dwa… trzy… raz… dwa… trzy…

Z gramofonu zaczęła płynąć jakaś smętna melodia.

-Proszę na parkiet – odezwała się nauczycielka, nadal balując z Ronem, którego twarz była ciemniejsza od jego włosów. Dziewczyny raczej chętnie wstały, ale ja nadal siedziałam w kącie, nie chcąc by ktoś mnie zauważył. Nagle usłyszałam nad sobą głos… Malfoya?

-Mogę cię prosić?

Spojrzałam na niego z podłogi, unosząc brwi ze zdziwienia.

-Ale ja nie umiem… - zaczęłam, ale Malfoy pociągnął mnie na środek klasy, pomiędzy nielicznymi tańczącymi parami.

-E tam, nie umiesz – powiedział – A co z twoimi teledyskami? Muzykę masz we krwi.

Rzeczywiście, nie szło mi tak źle, ale podejrzliwe spojrzenia niektórych uczniów, siedzących pod ścianami wcale mi nie pomagały.

-Nienawidzę cię, Malfoy – warknęłam, gdy ponownie musiałam doświadczyć piruetu.

-Wiem – odrzekł.

-Najchętniej bym cię zatłukła, głupi pajacu – syknęłam, mrużąc oczy ze złości.

-Jestem tego świadom – dodał z najwyższym spokojem.

-I nic sobie z tego nie robisz? – spytałam, zbita z tropu – To znaczy… Mam władzę nad twoimi rodzicami, nie mówiąc już o tobie…

-Wiem o tym i cieszę się – odpowiedział Malfoy. Jego ręka powoli zsunęła się z moich pleców w duł. Poczułam, że się czerwienię.

-Czy ty sobie nie pozwalasz na zbyt wiele? – warknęłam, umieszczając jego rękę znów na moich plecach. Draco nie odpowiedział. Patrzył tylko w moje złote oczy, w których pojawiała się coraz wyraźniejsza nienawiść i złość.

-Dlaczego mnie ignorujesz? Nie przywykłam do tego – syknęłam. Ale Malfoy nadal milczał. Sophie, Malfoy to idiota i, jak to trafnie określiła McGonagall, brykający bez sensu małpiszon! Ale ma takie piękne oczy, które… STOP, Sophie, weź się w garść…

-Sop, dlaczego taka jesteś? – spytał z wyrzutem. – Jesteś zła na te plakietki, tak?

-Nie, tu chodzi o mojego wuja – odpowiedziałam najciszej jak mogłam. – Tom jest na bardzo słaby, muszę zrobić wszystko, żeby go utrzymać przy życiu, a ty mi w tym obecnie nie pomagasz, więc…

-Jak widzę, większość z was radzi sobie całkiem nieźle. Oczekuję, że wszyscy będziecie mieć partnerów podczas Balu Bożonarodzeniowego – powiedziała McGonagall, a muzyka przestała grać. Natychmiast skorzystałam z okazji, żeby znaleźć się jak najdalej od Malfoya. Usiadłam za Sapphire tuż obok drzwi.

-Dotyczy to szczególnie reprezentantów Hogwartu, bez względu na to czy tańczą, czy nie – dodała nauczycielka i kazała nam iść.


***



Mam nadzieję, że się podobało xD Następny rozdział będzie dopiero we wtorek, bo za 2 dni [25.08.08] jadę do Krakowa i nie będzie mnie cały dzień. Ale zadośćuczynię tą jednodniową nieobecność i następny rozdział będzie ciekawy xD 

21 sierpnia 2008

19 sierpnia 2008

17 sierpnia 2008

15 sierpnia 2008

13 sierpnia 2008

8 sierpnia 2008

7 sierpnia 2008

14. Albumy ze zdjęciami

Pansy doceniła pomysł z zamówieniem bielizny do Snape’a, ale nie pozwoliła mi zbyt długo cieszyć się przewagą. W poniedziałek rano zrównałyśmy się punktami, a wieczorem prowadziła dwieście czterdzieści do dwustu. Od kiedy Barty zaczął uczyć mnie Imperiusa, starałam się bywać u niego codziennie, ale zakład wciąż zajmował lwią część mojego wolnego czasu. Myślałam o tym nawet w trakcie zajęć, wspinałam się na wyżyny sprytu i kreatywności, ale Parkinson i tak zostawiała mnie daleko w tyle. Zawsze wybierała takie momenty, żebym wszystko dobrze widziała. A każdy jej pomysł okazywał się sprytniejszy od drugiego, tak, że końcem miesiąca nabawiłam się kompleksów odnośnie swojej „ślizgońskości”. 

— Jak ona to robi? — pytałam Victora w tej całej bezsilności. 

— Może oszukuje? Za nic nie uwierzyłbym jej na słowo. 

— Pas du tout! Ona ma takie… zrywy. Nic się nie dzieje, a potem nagle, bum, Neville traci punkty, Ron, Seamus, praktycznie jeden po drugim. I zawsze najpierw mówi mi, co planuje, a potem to faktycznie się dzieje… i zawsze tak, żebym to widziała. 

Victor zmarszczył czoło i przez chwilę się zastanawiał. 

— Może ktoś jej pomaga? Malfoy albo ktoś inny? 

— Malfoy nie, on jest zbyt zajęty… czymś innym — dokończyłam szybko i poczułam uderzenie gorąca w okolicy policzków, ale brat nie zwrócił uwagi na moje zmieszanie, zbyt zajęty zdrapywaniem rozciapanej, zaschniętej czekolady ze swojego eseju dla Snape’a. — Donc, théoriquement, nie było w umowie nic o tym, że nie wolno pomagać… 

— W takim razie działamy — przerwał mi i klasnął z zapałem w ręce. — Poczekam, aż Snape będzie szedł do lochów, zaczaisz się koło schodów i niby machniesz różdżką, a ja przewrócę się i obleję go kawą. 

Skrzywiona pokręciłam głową. 

— Od razu się pokapuje, że mi pomagasz. Zresztą Snape’a już oblałam, rzuciłam na Parvati zaklęcie potykające, jak niosła mu swoją miksturę. 

— A, no tak… 

Pisanie wypracowania zmieniło się w wieczorne główkowanie w bibliotece i ostatecznie stanęło na tym, że Victor wystawił mi przed kolacją Cormaca McLaggena, którego skonfundowałam, żeby rozbił bratu solniczkę na głowie. Vipi wylądował u pani Pomfrey, a mnie wpadło dwadzieścia punktów od rozwścieczonej McGonagall, co zostało wyrównane jeszcze tego samego dnia już w dormitorium — Malfoy w nieodłącznym towarzystwie Crabbe’a i Goyle’a chichotali z Terry’ego Boota, którego podobno przyłapano na grzebaniu w szufladzie z bielizną jednej z Krukonek. 

— W każdym razie miał w torbie gacie Marietty Edgecombe — skwitował Draco. 

— Świnia — mruknęła Millicenta. 

— Jak on w ogóle wlazł do dormitorium dziewcząt? — zapytała Sapphire. 

Popatrzyłam na Pansy, która akurat wmaszerowała do salonu, wyraźnie z siebie zadowolona. 

— Dostał szlaban, minus trzydzieści punktów i sowę do rodziców — dodała z dumą. 

Nic nie odpowiedziałam, tylko schowałam się za Frymuśnymi urokami Anny Frau. Dałabym sobie uciąć rękę, że Parkinson była uboższa o jedną parę majtek, a ja — jeśli tak dalej pójdzie — o jeden wolny wieczór. 

Przeszukiwanie biblioteki pod kątem różnych ciekawych zaklęć przestało sprawiać mi frajdę. Zaczęłam łapać się na wertowaniu książek, licząc, że wpadnę na nowy genialny sposób wkopania kolejnej osoby. W ostatni poniedziałek września Pansy zakradła się do kanapy w ciemnym kącie dormitorium, którą zajmowałyśmy razem z Sapphire, stanęła nad nami i podparła się rękami pod boki. 

— Szukasz jakiegoś pomocnego zaklęcia? — zagadnęła z fałszywą troską w głosie. — Szukaj, szukaj, został ci jeden dzień. 

Poprawiłam głowę na kolanach przyjaciółki i niechętnie podniosłam wzrok na Pansy. Uśmiechała się jędzowato tymi swoimi wytrzeszczonymi, brązowymi oczami, wargi miała szeroko rozciągnięte jak żaba. 

— Wiem — odparłam, starając się zabrzmieć na pewną siebie. 

Na szczęście ocaliła mnie Sapphire, wyraźnie coraz bardziej zirytowana byciem uparcie ignorowaną przez Parkinson — poczułam nerwowy ruch pod głową i lewym ramieniem, a nogi, o które się opierałam, zsunęły się ze skórzanej sofy. 

— Jeden dzień? Niby na co? — wtrąciła się, odkładając czasopismo na niski stolik do kawy. 

 — Nie twoja sprawa — odparła przemądrzale. — A tobie tak tylko przypominam. 

Drgnęła brwią i odeszła sprężystym krokiem, ostentacyjnie omijając Sapphire wzrokiem. Poczułam spojrzenie przyjaciółki wwiercające mi się w policzek, wywołujące nieprzyjemne sensacje w żołądku. Jebać to, pomyślałam. Do końca zakładu została niecała doba, a to i tak cud, że udało mi się utrzymać go w tajemnicy przez prawie trzy tygodnie. I to przed kim! Wyprostowałam się nieśpiesznie, starając się wyglądać na niezestresowaną. 

— Miałyśmy z Parkinson taki zakład— zaczęłam. — O to, która spowoduje, że inne domy stracą jak najwięcej punktów. 

W jej oczach — podobnie jak niedawno w oczach Victora, Lisy i Arielki — pojawił się nagle błysk zrozumienia, ale na ustach nie zagościł nawet cień uśmiechu. W ukośnym świetle bijącym z oliwnej lampy jej gęste, zmarszczone brwi przybrały upiorny kształt zniekształconych, ptasich skrzydeł. 

I w odróżnieniu od brata i koleżanek nie odniosła się do dziwnych wydarzeń. 

— Ile ci brakuje? 

Mój wzrok powędrował na podłogę. 

— Dziewięćdziesiąt pięć punktów. 

Wydała z siebie nieco pogardliwe, surowe prychnięcie jak jedno z takich, jakim Snape zwykł nagradzać niektórych Gryfonów przynoszących mu do oceny swoje gotowe, zakorkowane eliksiry. Widok jej wydętych ust speszył mnie jeszcze bardziej. 

— I co, czas się kończy jutro? 

— Jutro na kolacji — sprecyzowałam. 

Jeszcze jedno prychnięcie i poczułam się jak łajana uczennica. Spodziewałam się litanii wyrzutów, że śmiałam ukrywać przed nią coś przez tak długi czas, kolejną litanię o jakikolwiek kontakt z Pansy, a zaraz potem jeszcze jedną, że wielokrotnie naraziłam się na szlaban i utratę drogocennych punktów, o które i tak od dawna nie dbałam. 

— Dlaczego wcześniej się nie przyznałaś? — Już otwierałam usta, ale machnęła energicznie ręką. — Mogłam ci pomóc utrzeć nosa tej tępej, zawistnej mopsiarze. 

Przez dłuższą chwilę nie byłam w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Przeszło mi nawet przez myśl, że może się przesłyszałam — owszem, obie nie pałały do siebie sympatią, ale to mnie Parkinson bardziej działała na nerwy. Donosiła do Snape’a i razem z Malfoyem szydzili artykułów, które pojawiały się na mój temat w plotkarskich pisemkach. No i ja miałam coś, czego Sapphire nigdy nie mogli wytknąć — rodzinę o niezbyt czystej krwi w Gryffindorze. Sama nie wiedziałam co gorsze. 

— Que? 

— Ale teraz już za późno… Dlaczego mi nie powiedziałaś? 

Tym razem to ja fuknęłam niezadowolona. 

— Bo cię znam. Zaraz byś narzekała, jakie to ryzykowne, bla, bla bla, ennuyeux comme l'enfer. 

— Zwariowałaś? Z wielką chęcią bym zobaczyła, jak… o co to się założyłyście?

— O załatwienie sobie szlabanu u Filcha… 

— …jak Parkinson zasuwa na szmacie w męskiej toalecie. Ostatnio tak działa mi na nerwy… aż mnie skręca w środku, jak przechodzi z tą swoją Millicentą i wita się ze wszystkimi, tylko nie ze mną. 

Uśmiechnęłam się na to złośliwie. 

— Bo jest zazdrosna — powiedziałam z nutką satysfakcji w głosie. — I nie mycie kibli u Filcha będzie dla niej najgorsze, tylko to, że gadasz z Malfoyem. Po prostu rób dalej to, co robisz, a Parkinson trafi szlag. 

Wiedziałam, że wiązało się to z nasileniem obecności irytującego przeciągania sylab, przechwałek, ostentacyjnego otwierania paczek z horrendalnie drogimi słodyczami i całą resztą Malfoya, ale po szybkim rozpisaniu zysków i strat widok rozdrażnionej Parkinson był tego warty. Ja sama walczyłam do końca i jeszcze przed kolacją Victorowi udało się wykraść z szafy Dennisa Creeveya wszystkie zapasowe szaty, przez co ten musiał pojawić się w Wielkiej Sali w zwykłych dżinsach i niebieskiej polówce. Snape’a nie trzeba było zachęcać i moje konto zasiliło dodatkowe dziesięć punktów, kiedy pod stołem pokazałam Pansy kolekcję szat wielkości ubranek dla lalek. Nie zmieniło to ostatecznego wyniku i przegrałam dwieście dwadzieścia pięć do dwustu osiemdziesięciu, ale przyjęłam ten fakt z uśmiechem i bez złych emocji uścisnęłyśmy sobie ręce. Przed oczami miałam jej drgającą powiekę, kiedy Sapphire droczyła się z Draconem o frytki. 

Szlaban chciałam odbębnić jak najszybciej, dlatego zaraz po kolacji pożyczyłam od Seamusa łajnobombę i pomaszerowałam prosto do biura woźnego. Filch nie jadał ze wszystkimi, ale — nauczona doświadczeniem jak każdy uczeń praktykujący nocne włóczęgostwo — wiedziałam, że po kolacji zaczynał swój wieczorny obchód, więc po prostu wyciągnęłam bombę i czekałam. Woźnemu nie zeszło długo. Ledwo gwar rozmów w holu ucichł, w kantorku usłyszałam sapanie i drzwi uchyliły się. Filch przystanął z zaskoczeniem wymalowanym na nieogolonej gębie. Powędrował wzrokiem od mojej twarzy do łajnobomby i z powrotem, a blade, przekrwione oczy rozbłysły ostrzeżeniem. Powietrze w ułamku sekundy stało się gęste. Zupełnie trzeźwo i intencjonalnie, nie przerywając kontaktu wzrokowego, otworzyłam dłoń i bomba upadła woźnemu prosto pod nogi. Odskoczyłam w ostatniej chwili, ale łajno i tak musnęło czubki moich trampek, obryzgało ściany i prawie całego mężczyznę. Tamten nie miał tyle szczęścia, jedyne, co pozostało nietknięte, to czoło i kępa tłustych, siwiejących włosów na czubku głowy. 

Wrzaski Filcha zniosłam dzielnie, a z przyrównaniem do gówniarza w obecnej sytuacji wyjątkowo nie mogłam się nie zgodzić. Pomogłam mu posprzątać bałagan, który zrobiłam, a następnego wieczora rozkazał mi stawić się w łazience prefektów na piątym piętrze, którą należało porządnie wyczyścić przed pojawieniem się delegacji. Szorowanie olbrzymiego basenu pełniącego funkcję wanny zajęło trzy godziny, podczas których Filch krążył z mopem i więcej narzekał niż sprzątał. Wypuścił mnie dziesięć minut przed północą, kiedy nie byłam w stanie utrzymać szczotki w trzęsących się rękach. Do dormitorium wróciłam znużona i cuchnąca detergentami, z piekącą, wysuszoną skórą do samych łokci. Doskonale wiedziałam, że poza Sapphire w salonie zastanę uśmiechającą się triumfalnie Pansy i niewiele się pomyliłam. Parkinson siedziała w fotelu przed kominkiem, z nogami wyciągniętymi wygodnie na małym pufie i przeglądała Czarownicę. Z rozczarowaniem odkryłam, że Sapphire nigdzie nie było, w głębi pokoju wspólnego siedziało jeszcze kilku starszych uczniów, ale nikt poza Pansy nie zwrócił na mnie uwagi. 

— Teraz jesteśmy kwita — mruknęłam bezbarwnym głosem i, powłócząc nogami, podeszłam do kominka, żeby uwalić się w drugim fotelu z podnóżkiem. 

— Jesteśmy — przytaknęła cicho i przez dłuższą chwilę przyglądała mi się z szerokim, enigmatycznym uśmiechem. 

Ogień odbijał się w jej wypukłych oczach, upodabniając Pansy do jakiejś groteskowej wiedźmy z komiksu, ale nie miałam siły się odzywać. Po kilku godzinach nieprzerwanego wysłuchiwania gderania napawałam się ciszą i przyjemnym, ledwo słyszalnym trzaskaniem palącego się drewna, a Ślizgonka chłonęła mój widok — obolałej i zmęczonej. W pewnym momencie sięgnęła do torby i rzuciła mi coś. Instynktownie po dwóch latach grania na pozycji ścigającego pochwyciłam przedmiot, którym okazał się być… 

— Krem do rąk? — zdziwiłam się. 

— Mhm — zamruczała. — Z aloesem. 

Wybąkałam jakieś krótkie podziękowanie i wycisnęłam z opakowania trochę bezwonnego balsamu w kolorze bladej mięty. Nie zdążyłam go porządnie wmasować, a skóra już wypiła łapczywie zdecydowaną większość mazidła. Konsystencja była przyjemnie chłodna i żelowa. Nakremowałam ręce raz jeszcze i oddałam Pansy tubkę. 

— Był dodany do Czarownicy, używam po goleniu nóg, ale nadaje się po czyszczeniu kociołka — dodała i przeleciała wzrokiem po napisach na tyle opakowania. — Nie masz alergii na wyciąg ze ślazu, co? 

— To teraz pytasz? Ale, nie, nie mam — odparłam. Obrzuciłam Ślizgonkę wrogim spojrzeniem, ale ta nie przestawała się uśmiechać. Nawet w takiej chwili musiała dorzucić swoje wredne trzy knuty. — A na kociołek spróbuj zaklęcia Tergeo, usunie wszystko, nawet nie trzeba skrobać. 

— Dzięki, spróbuję. 

Znów zapadła między nami cisza, tym razem nieco niezręczna po wymienieniu tych dwóch drobnych uprzejmości. Kiedy odrobinę odpoczęłam, skóra na rękach przestała mnie parzyć, a kolorowe płytki z dna basenu przestały migać przed oczami, poczułam w sercu dziwne ukłucie żalu na myśl, że nasz zakład właśnie dobiegł końca. Ostatecznie — pomimo niezbyt przyjemnego finiszu — świetnie się bawiłam, nauczyłam się kilku przydatnych zaklęć i przez ostatnie dni ponure myśli o Darli odeszły gdzieś na bok. Przez ostatnie dwa tygodnie prawie znów byłam sobą. 

— Tak przy okazji… — przerwałam ciszę, czyniąc atmosferę między nami jeszcze bardziej niezręczną. — Filch przygotowuje łazienki prefektów dla delegacji. Zaczyna się szaleństwo, zobaczysz, Filchowi nie będzie się chciało samemu tego sprzątać, więc zrobi une chasse aux sorcières

Parkinson wydała z siebie pogardliwe prychnięcie. 

— My musimy korzystać z tych wspólnych klitek z mikro-prysznicami, a oni będą się wylegiwać w wielkich wannach — burknęła niezadowolona. 

Przytaknęłam, chociaż oczami wyobraźni widziałam łazienkę w Oreżnowie — ciasną, w babcinym stylu, wyłożoną beżowymi kafelkami w różyczki, z małym okienkiem pod sufitem, podłużną wanną zawaloną na bokach tysiącami kolorowych buteleczek z szamponami, odżywkami, mydłami i innymi napoczętymi kosmetykami, wiecznie opryskane pastą lusterko nad maleńką umywalką. A zaraz potem przeniosłam się do eleganckiej, białej toalety z wygodnym prysznicem, fantazyjnymi miedzianymi bateriami i kompletem siedmiu jednakowych szafeczek na kosmetyki i zaczęłam się zastanawiać, jaką łazienkę Pansy miała w swoim domu. 

— Ej — przerwałam jej narzekanie. — Teraz już możesz mi powiedzieć: jakim cudem tak łatwo zdobywałaś te punkty? Bez jaj, jestem o niebo lepsza w czarowaniu. Ça a été très difficile, nawet żeby cię dogonić. 

Widziałam, że moje słowa sprawiły Pansy ogromną przyjemność, ale w oczach błysnęło coś zuchwałego, co sprawiło, że pozwoliłam jej jeszcze przez moment cieszyć się chwilą triumfu. 

— Widocznie jestem sprytniejsza — odparła powoli, ale zaraz zaśmiała się i spojrzała w ogień. — Ukradłam Snape’owi z gabinetu trochę eliksiru wielosokowego. 

Raptownie wyprostowałam się w fotelu. 

— Eliksir wielosokowy? A, no tak! — wykrzyknęłam. — To dlatego Ron tak idiotycznie pyskował Snape’owi… i Terry Boot… Naprawdę ukradł majtki Marietty Edgecombe? 

Dziewczyna znów parsknęła śmiechem. 

— A w życiu! Najpierw wsadziłam Bottowi majtki do torby… oczywiście nie moje, zabrałam jakieś suszące się majtki z naszej łazienki, chyba Eleonory… potem ukradłam włos Edgecombe i poleciałam do Snape’a jako ona. 

— Cwane — przyznałam. 

— Tobie też szło całkiem, całkiem. W życiu bym nie wpadła na to, żeby zamówić bieliznę do Snape’a na cudze nazwisko. 

Popatrzyłyśmy na siebie roześmianymi oczami i na ten jeden wieczór moja niechęć do Pansy odrobinę zmalała. Sądząc po jej twarzy — nieco mniej mopsiej i niesympatycznej — ona musiała sądzić to samo o mnie. 

— Dzięki — mruknęłam. — Wiesz… że mogłam na chwilę zapomnieć. 

— Jasne. To to była wyrównana gra. 

Wyciągnęła rękę, a ja chętnie ją uścisnęłam. 

Zakład z Pansy był pomocny, ale prawdziwym wytchnieniem koniec końców okazały się wizyty w gabinecie nauczyciela obrony przed czarną magią. Z Sapphire oddaliłyśmy się od siebie, ale obie wyraźnie tego potrzebowałyśmy. Wspólnie spędzany czas przywoływał bolesne wspomnienia Darli. Jej zdjęcie z czarną szarfą zniknęło pewnego dnia z tablicy ogłoszeń, a miejsce przy stole Ślizgonów zostało zajęte to przez Notta, to przez Millicentę… i choć początkowo cholernie mnie to drażniło, w końcu poczułam, że zrobiło mi się lepiej bez jej śladów na każdym kroku. Dlatego nic nie powiedziałam, kiedy Eleonora przyniosła do sypialni wielką paprotkę, żeby jakoś zapełnić nienaturalnie pustą przestrzeń. 

A mimo wszystko, choć czułam satysfakcję na widok markotnej miny Pansy, mnie również zżerała zazdrość, kiedy natykałam się na Malfoya spacerującego z Sapphire. Niby towarzyszyli im inny Ślizgoni, często Zabini albo Crabbe i Goyle, stanowili dla nich bardziej tło niż pełnoprawną część grupy. Tylko że Parkinson była zazdrosna o Dracona, a ja o przyjaciółkę. Czułam się trochę lepiej, wmawiając sobie, że przecież ja równiez miałam sprawy, w których jej nie było: nauka Imperiusa, rozmowy z Bartym, chór, ale nie byłam w stanie zagłuszyć tego cichego głosiku z tyłu głowy, który szeptał, że była szczęśliwsza beze mnie niż ze mną. 

W pierwszy piątek października — nieco później, niż zostało ustalone — odbyło się przesłuchanie do solówki na powitanie delegacji. Po próbie w klasie zostali chętni, czyli trzydzieści osób z trzydziestu trzech. Każdy czekał na swoją kolej na prowizorycznej widowni ustawionej z krzeseł za biurkiem McGonagall, obgryzając paznokcie i mnąc kartkę z tekstem. Nauczona doświadczeniem już dawno wykułam tekst na blachę — tych, którzy na przesłuchaniach śpiewali z pergaminu, nauczycielka nigdy nie brała pod uwagę. Wszystko trwało bardzo długo, aż mniej więcej po dziesięciu osobach McGonagall poprosiła o przedstawienie samej ostatniej zwrotki piosenki, ale i tak wszystko skończyło się grubo po dwudziestej drugiej. Nauczycielka pozwoliła nam zjeść kolację w klasie — wyczarowała kilkanaście talerzy z niekończącymi się kanapkami — i dopiero później wygłosiła werdykt. 

— Kurtz, przestań rzucać rzodkiewkami w Kalksteina, nie ty jeden jesteś znudzony — rzuciła tonem dalekim od cierpliwego. Krótkim machnięciem różdżki usunęła talerze, a w klasie zapanowała głucha cisza i wszystkie trzydzieści jeden par oczu rozszerzyło się w oczekiwaniu. Ja sama poczułam żołądek zawiązujący się w supeł. — Solowy występ na uczcie powitalnej wykona Di Bari, a po nim odśpiewamy hymn szkoły. Po przemówieniu profesora Dumbledore’a odbędzie się krótki skecz, nad którym czuwa profesor Flitwick, już zapowiedział, że będzie potrzebował oprawy muzycznej, ale tym zajmiemy się w przyszłym tygodniu. Di Bari, od jutra zaczynamy próby indywidualne, sala chóru, punkt szósta, bądź łaskawa się nie spóźnić. 

Gdy padło nazwisko Gryfonki, kąt na scenie zajmowany przez jej świtę rozbrzmiał westchnieniami zachwytu; Di Bari nawet nie próbowała nie wyglądać na zbyt dumną. Uśmiech bez eksponowania końskich zębów musiał ją wiele kosztować, ale poszerzył się jeszcze bardziej, gdy przez klasę przebiegły pomruki niezadowolenia i gorączkowe szepty. Uścisk w moim żołądku zelżał, ale on sam wypełnił się gorzkim rozczarowaniem. Wbiłam wzrok w nieokreślone miejsce nad ramieniem nauczycielki, byle uniknąć kontaktu wzrokowego z Lisą czy Arielką. Victor, choć sam wziął udział w przesłuchaniu, klepnął mnie lekko w kolano i pochylił się tak, żebym tylko ja mogła go usłyszeć. 

— Nie przejmuj się, to tylko głupie powitanie, ty zgarniesz konkurs i główną nagrodę. 

Uśmiechnęłam się niemrawo. 

— Która pójdzie na spłaty długu — mruknęłam. 

Nie byłam jedyną zawiedzioną osobą, a profesor McGonagall wyraźnie się to nie spodobało. Wąskie wargi zacisnęły się w białą, dobrze znaną nam linię, a brwi zbiegły się ze sobą tak, że rozdzielała je jedynie głęboka, pionowa zmarszczka. 

— Doskonale rozumiem, że każdy z was chciałby się wykazać, ale to nie jest konkurs talentów — zaczęła surowo. — To jest chór, może do niektórych prędzej dotrze takie porównanie: gra zespołowa. Strzelamy do jednej bramki, nawet jeśli światła reflektorów skierowane są wyjątkowo na jedną osobę, to reprezentuje ona całą grupę. Nie ma tu lepszych i gorszych, jedynie osoby mniej lub bardziej pasujące do danego projektu. Proszę to sobie dobrze zapamiętać. Jesteście wolni. Tylko marsz prosto do swoich dormitoriów. Serpens, Ghost, proszę tu jeszcze na słówko. 

Wymieniliśmy z bratem ponure spojrzenia, ale poczłapaliśmy w jej kierunku, udając, że chichoty Di Bari i jej świty nie dotarły do naszych uszu. McGonagall w tym czasie wzięła się za pakowanie nesesera. 

— Wyciągnij ręce z kieszeni, Ghost, jeśli łaska — ofuknęła Victora, nawet na niego nie patrząc. Dopiero wtedy zwróciła się do mnie: — Wiesz, dlaczego nie dostałaś solowego występu? 

Jeszcze jedno zerknięcie w stronę brata, ale ten tylko wzruszył ramionami. 

— Eee… bo nie pasowałam do tego projektu? 

— Bo byłaś słabo przygotowana — oświadczyła, jakby wcale nie czekała na moją odpowiedź. — Piękny głos nie da ci przepustki na każde podium. Wielokrotnie pokazałaś, że stać cię na dużo więcej niż nauczenie się tekstu na pamięć. Każdy ma swoją poprzeczkę, ty do swojej nawet nie doskoczyłaś. Serpens, musisz wziąć się w garść. Czy profesor Snape proponował ci spotkania z psychomagiem? 

— Tak, ale ja tego nie potrzebuję — odparłam już chyba po raz setny. Irytacja zaczęła dławić mnie w gardle. 

— To nam to pokaż. Razem z Ghostem dostajecie dzień nauczyciela, a ty śpiewasz solo w Boże Narodzenie — zakomenderowała i zatrzasnęła skórzaną teczkę. — Do gwiazdkowego występu próby będą bardzo wymagające i czasochłonne, zarówno pod względem muzycznym, jak i magicznym, dlatego już teraz radziłabym ci przysiąść do nauki, żeby później nie było problemów z zaliczeniami. Zwłaszcza jeśli zależy ci na Plebiscycie. Rozumiemy się? 

— Tak jest, pani profesor. 

Ruchem głowy wskazała na drzwi, więc razem z Vipim posłusznie pomaszerowaliśmy w ich stronę. Na korytarzu Lisa, Ariel i Helena — aż rumiane z ciekawości — potwornie się ociągały, żeby nas wypytać. 

— I co, i co? — wystrzeliły jak na komendę. 

— A, dajcie spokój, en standard: nie starasz się, ucz się, bo wywalę cię z chóru… Dostaliśmy na pocieszenie dzień nauczyciela. C’est fascinant. 

— Chciałabym taką nagrodę pocieszenia — mruknęła z goryczą Goldstein i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że Lisa jeszcze nigdy nie śpiewała solo. 

Zakłopotana wbiłam wzrok w swoje obsmarowane długopisem trampki. 

— Ale chyba dała ci jasną sugestię, że widzi cię jako reprezentantkę Hogwartu! — zawołał podekscytowany Vipi. 

— Dumbledore pewnie liczy na jakieś złoto dla szkoły… 

— Albo próbują odwrócić uwagę od tego, co się stało w zeszłym roku — przerwałam Krukonce i kątem oka spostrzegłam ich zaniepokojone, krzyżujące się spojrzenia, ale ciągnęłam dalej. — Najpierw umiera uczennica, potem Syriusz Black wpada do szkoły i wymyka się ministerstwu, a na koniec okazuje się, że nauczyciel jest wilkołakiem. Zawsze to przyjemniej pogadać o Turnieju Trójmagicznym i pochwalić się podium w konkursie piosenki. 

Rozdzieliliśmy się na głównych schodach; Victor skręcił do wieży Gryffindoru, dziewczyny w stronę dormitorium Krukonów, a ja powlokłam się do lochów. Korytarze były całkowicie opustoszałe, wszędzie panował ciepły półmrok i tylko od czasu do czasu ciszę przerywało skrzypnięcie zbroi lub odległe chrapanie portretu. Nareszcie mogłam przestać udawać, że wybór profesor McGonagall mnie nie ruszał. Miałam nadzieję, że Di Bari pochwaliła się już wszystkim i zostanie mi oszczędzone znoszenie kpiarskich spojrzeń jej koleżanek. Na wszelki wypadek zwolniłam kroku. Choć doskonale rozumiałam, co McGonagall miała do powiedzenia, w muzyce rzadko kiedy coś szło nie po mojej myśli, żebym mogła przywyknąć do radzenia sobie z porażką. Moja samoocena — i tak chwiejna jak wańka-wstańka — leciała teraz w dół na łeb na szyję. Bo jeśli nie byłam najlepszą śpiewaczką w szkole, to kim byłam? 

Liczyłam, że w sobotę dojdę po tym wszystkim do siebie, ale od samego rana czułam się jakoś dziwnie nieswojo. Pierwsze, o czym pomyślałam, to że będę musiała wysłać rodzicom sowę i sama myśl o tym spowodowała nieprzyjemne przewracanie w żołądku. Z mniejszym niż zazwyczaj zapałem wspinałam się na drugie piętro, choć odpowiednia maska entuzjazmu wylądowała na mojej twarzy jeszcze w dormitorium. 

— I jak wielki dzień? — zapytał. 

Wpuścił mnie w pelerynie-niewidce i dopiero w drugim pokoju poznałam powód tego dziwnego powitania — lejący materiał zsunął się na podłogę i zamiast szpetnej gęby Moody’ego zobaczyłam twarz Barty’ego rozjaśnioną radosnym, ale powściągliwym uśmiechem. 

Podeszłam do wysokiego okna i spojrzałam na błonia w dużej części oblane jesiennym złotem i czerwienią. W porannym słońcu korony drzew z Zakazanego Lasu zdawały się płonąć. Było jeszcze zbyt wcześnie na spacery, większość ludzi dopiero kończyła śniadanie w Wielkiej Sali, ale nad jeziorem zaczęli pojawiać się pierwsi uczniowie spragnieni ostatnich ciepłych dni. 

— Pas tout à fait une réussite retentissante — odparłam i wzruszyłam lekko ramionami. — Dostałam dzień nauczyciela i Boże Narodzenie. McGonagall uznała, że byłam za słabo przygotowana. Myślę, że się boi, że mogłabym położyć przedstawienie. Wiesz, że znów mi coś odwali i zrezygnuję w ostatniej chwili czy coś… W zamian za to usłyszysz Di Bari i ten jej perfekcyjny alt… nienawidzę jej, że jest taka dobra. 

Cisza, która między nami zapadła, nosiła znamiona dziwnego napięcia. Dopiero teraz do mnie dotarło, skąd to nieprzyjemne mrowienie pod skórą za każdym razem, kiedy od wczoraj pomyślałam o przesłuchaniu (czyli mniej więcej dwadzieścia razy na minutę). Teraz wyraźnie to czułam. Nie chodziło o żadną śmieszną rywalizację z Di Bari ani o śmichy-chichy jej koleżanek. Nawet nie o utratę pierwszego solowego występu przed delegacjami dwóch innych szkół. Chodziło o ten brak zaufania, o brak zaufania w jednej jedynej rzeczy, na jakiej zależało mi w tej cholernej szkole. Mogłam nawalić w każdej innej sprawie: jako Ślizgonka, uczennica, podopieczna Snape’a, nawet jako ścigająca, ale jeśli chodziło o chór — McGonagall zawsze mogła na mnie liczyć. Łzy ścisnęły mnie za gardło tak, że musiałam na chwilę odwrócić głowę do okna. Nie chciałam, żeby Barty widział, że ryczałam jak małe dziecko. 

— Wolałbym usłyszeć ciebie — powiedział cicho. — Ale tym razem nie mogę ci zaoferować fortepianu. Ani nawet cymbałków. 

Poczułam dłoń spoczywającą miękko na moim ramieniu. Delikatnie i z wyczuciem, a jednak dostatecznie wyraziście, żeby wywołać dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa. Doświadczyłam kolejnego ucisku w okolicy podbrzusza, ale tym razem nie był to skurcz nieprzyjemny, poprzedzający niepokój rozsadzający klatkę piersiową. W pierwszym odruchu zastygłam w oczekiwaniu, ale ręka nie wycofała się. Nawet przez koszulę i grubą wierzchnią szatę wyraźnie czułam długie, smukłe palce, choć mogło być wielce prawdopodobne, że to sobie wyobraziłam. 

— Nie szkodzi — odparłam i zaśmiałam się bezgłośnie, trochę z nerwów. — Potrafię odtworzyć melodię, jeśli już ją słyszałam. 

Faktycznie tak było i właśnie ta umiejętność zapewniła mi pierwszy kontrakt z wytwórnią muzyczną. Dopiero później zaczęłam uczyć się własnych kompozycji, choć i tak z niewiadomych przyczyn to idealne odwzorowywanie melodii stało się moim znakiem rozpoznawczym. Dziewczynek z pięknymi głosami było wszędzie na pęczki, ale dziewczynka z pięknym głosem i muzyką wyczarowywaną ot tak, bez nut i bez różdżki była tylko jedna. Czy ludzie oglądający moje występy w to wierzyli — nie wiedziałam na pewno. Większość pewnie nie. Niektórzy zapewne chcieli przekonać się na własnej skórze, a jeszcze inni obejrzeć występy podopiecznej tego tam, Evana Rosiera, który okazał się śmierciożercą. 

A muzyki do piosenki Anny German osłuchałam się dostatecznie dużo, żeby nie mieć najmniejszego problemu z jej odtworzeniem. 

— Zanim zaśniesz, pomyśl o mnie choć przez małą chwilę*
Może przyśnię się znów tobie kwiatem lub motylem
Może wróżką z pięknej baśni
Może gwiazdą w niebie
Pomyśl o mnie zanim zaśniesz
To odwiedzę ciebie

Kiedy zaśniesz otulony w nocy szal gwiaździsty
Pomyśl o mnie, zanim wzejdzie księżyc sierp srebrzysty
Przyjdę wiatrem, co gra w polu
Przyjdę końcem lata
Może burzą
Może deszczem
Może snem o kwiatach

Zanim zaśniesz, pomyśl o mnie choć przez małą chwilę
Może przyśnię się znów tobie kwiatem lub motylem
Przyjdę wiatrem, co gra w polu
Przyjdę końcem lata
Może burzą
Może deszczem
Przyjdę snem o kwiatach

— Masz anielski głos — powiedział. — Ale utwór mało widowiskowy jak na taką okazję. 

Parsknęłam śmiechem. 

— McGonagall chce, żeby było avec élégance et avec panache — odparłam. — Ale będziemy śpiewać hymn szkoły, zobaczysz, co to widowisko. Jeszcze Flitwick planuje jakieś przedstawienie… Merde, chciałabym widzieć, co się dzieje w pokoju nauczycielskim. 

Barty uśmiechnął się enigmatycznie. 

— Powiem tak: profesor Flitwick nigdy nie słynął z asertywności — odrzekł krótko i podszedł do łóżka; było jak zwykle perfekcyjnie zaścielone, a ja dopiero wtedy zauważyłam spoczywający na pledzie pakunek. — Tym razem nie tylko ty dostałaś sowę. 

Odwrócił się i wręczył mi kopertę, którą od razu schowałam do plecaka; jej widok wywołał dobrze znany skurcz w żołądku, ale błyskawicznie ustąpił miejsca dużo silniejszym sensacjom — drugą rzeczą w ręku Barty’ego był album rodzinny. Poznałam natychmiast po wykwintnej, zdobionej okładce z butelkowozielonej skóry i z wytłoczonym na środku napisem Crouch. Aż zaklaskałam z radości. 

Popędziłam prosto do dormitorium i ani się obejrzał, jak byłam z powrotem. Mój album — za który robiła podniszczona, trochę większa brązowa koperta — nie umywał się do rodzinnego Crouchów, ale zawierał równie pokaźną kolekcję zdjęć. Rozsiedliśmy się na powiększonym dywaniku, który zaciągnęliśmy blisko łóżka, o które mogliśmy się wygodnie oprzeć. Barty zdążył przygotować jakieś mizerne przekąski, wśród których lwią część stanowiły paskudne ciasteczka dyniowe, ale całe szczęście jeszcze od śniadania byłam zaopatrzona w cały plecak słodyczy. 

— Jedna z firm ojca Dafne i Astorii Greengrass dostarcza słodycze do Zonka, dzisiaj właśnie przyszła do nich sowa… a właściwie cztery, bo jedna nie dała rady udźwignąć paczki! Dafne i Astoria co roku dostają w październiku taką wielką pakę, mówię ci, mogłabym się śmiało zmieścić do tego pudła. Spójrz, same halloweenowe słodycze. Cukrowe szkielety, dyniowe dropsy… te akurat są très dégoûtant, ale wiem, że lubisz dynie, więc wzięłam dla ciebie… za to czekoladowe duszki w lukrze… Bon à s’en lécher les doigts. Mam tego pełno, dziewczyny zawsze rozdają, a i tak trudno to wszystko zjeść. 

— Nie za wcześnie na Halloween? 

— Absolument! — zawołałam uradowana i rozpakowałam nam po duszku. — U nas w dormitorium świętujemy Halloween przez cały październik! Gramy w różne straszne gry, wywołujemy duchy, śledzimy Krwawego Barona… najwięcej szlabanów za łażenie nocą po zamku jest zawsze w październiku… i w lutym, jak niektórym odbija i urządzają sobie schadzki… a na koniec robimy w salonie wielki bal przebierańców, wóda… to znaczy… piwo kremowe leje się strumieniami i urządzamy sobie konkurs na najlepszy kostium. Rok temu zdobyłyśmy z Darlą pierwsze miejsce! 

Wyciągnęłam z koperty wszystkie zdjęcia i zaczęłam przerzucać je na podłodze w poszukiwaniu tego jednego; na magicznie powiększonym chodniczku między cukierkami, batonikami, fotografiami i ohydnymi dropsami dyniowymi zrobił się chaos, który dosięgnął i części podłogi Barty’ego. 

— Jest! Zabini dostał od matki aparat, który robi kolorowe zdjęcia. — Wręczyłam mu niewielki kartonik i wskazałam na ciemnoskórego chłopaka w samych gatkach, pomalowanego niechlujnie zieloną farbą. — Wiem, że tego nie widać, ale jest zombiakiem. Tu jest Sapphire, co roku przebiera się za jakąś gotycką księżniczkę… Di Bari, głupia pinda, która podebrała mi występ… no tak, jak zwykle jako Kleopatra… A te dwie latające główki to ja i Darla. Bułka z masłem, proste zaklęcie kameleno-na na całe ciało poza głową. Kamelenon to moja specjalność. Raz Darla lewitowała mnie, raz ja ją. Październik byłby nie do przeżycia bez Halloween. 

Poczułam pęczniejącą w piersi dumę na widok uśmiechu uznania. Nie poprawił mnie, za to wtrącił bez nadmiernego żalu w głosie. 

— Nie pamiętam, żeby Ślizgoni organizowali w pokoju wspólnym takie imprezy. Snape zaraz rozgoniłby całe towarzystwo. 

— A może urządzali, tylko ty byłeś w tej małej grupie nudziarzy, którzy uważali się za zbyt dużych ważniaków, żeby brać w tym udział? 

Tym razem naprawdę się roześmiał, głośno i szczerze, bez tego całego powściągliwego zaciskania warg. 

— Wiesz, coś w tym chyba musi być — przyznał. — Tak, przez pierwsze lata w Hogwarcie byłem właśnie takim ważniakiem, w Izbie Pamięci znalazłyby się jeszcze jakieś moje stare nagrody z olimpiad z eliksirów… 

— Z eliksirów? Do ważniaka pasuje bardziej numerologia albo starożytne runy — przerwałam mu. 

— Z tego, nie chwaląc się, też byłem prymusem — odparł, ale zamiast dumy w jego głosie usłyszałam coś bardziej przypominającego zakłopotanie. — Zdobyłem dwanaście SUM-ów, choć ojciec był raczej oszczędny w pochwałach. 

W powietrzu zawisło coś, co powstrzymało mnie od śmiechu, w zamian za to zapytałam nieco kpiarskim tonem: 

— Jeszcze mi powiedz, że byłeś prefektem. 

Kąciki jego ust drgały lekko, kiedy z powagą przeglądał gruby album wielkości płyty chodnikowej. Mignęły mi liczne kolorowe fotografie, w większości wykonane w królewskich, bogato zdobionych albo — w drugą stronę — ultra nowoczesnych wnętrzach, gdzieniegdzie pojawiały się jakieś wysokie, mroczne sale i egzotyczne wybrzeża. Wszystko uchwycone w idealnie równych, przemyślanych kadrach — tak różnych od często amatorskich, wręcz niedbałych ujęć, które trzymałam w swojej kopercie. Zdjęcie, które Barty dźgnął koniuszkiem palca, przedstawiało pełne sylwetki trzech osób stojących w jasnym, przestronnym salonie, idealnie równo na tle kominka. Barty’ego poznałam od razu — nieco młodszy, z pełniejszą buzią i schludnie ostrzyżonymi blond włosami stał pomiędzy mężczyzną i kobietą — zapewne matką i ojcem. 

W Proroku Codziennym zawsze systematycznie omijałam wszystko, co dotyczyło polityki, ale nawet ja dobrze wiedziałam, kim był jego ojciec. Bartemiusz Crouch senior na rodzinnym zdjęciu z synem i żoną wyglądał dokładnie tak, jak we wszystkich artykułach — włosy idealnie przylizane na jedną stronę, szata bez skazy, świeżo przycięty wąsik. Nawet buty świeciły się tak, że gdybym przeniknęła do zdjęcia, mogłabym się w nich przejrzeć. Stojąca po drugiej stronie Barty’ego czarownica — zapewne pani Crouch — prezentowała się równie nienagannie, ale było w niej znacznie więcej luzu, choć tak można było powiedzieć o każdym, kto postanowiłby zapozować z jej mężem. Barty był w zasadzie jak skóra zdjęta z matki. To samo łagodne, jasne spojrzenie, delikatne rysy twarzy ze szpiczastym podbródkiem, loki barwy słomy opadające na ramiona. Na piersi młodego Barty’ego połyskiwała odznaka prefekta, więc chłopak mógł mieć nie więcej niż piętnaście lat, ale już przewyższał matkę o głowę. Cała trójka ubrana w pasujące do siebie, stonowane kolory grafitu i szarego błękitu, uśmiechnięci nie za szeroko, nie za smutno, ale wszyscy jacyś tacy niedostępni, odlegli od siebie. Wyobraziłam sobie, że w Oreżnowie ktoś spróbowałby zrobić takie zdjęcie wszystkim jego mieszkańcom i w pierwszej chwili zachciało mi się śmiać, choć wydało mi się to potwornie przygnębiające. 

— Kurcze… — bąknęłam niemrawo. — Jak zdjęcie prezydenckiej pary… albo rodziny królewskiej. 

Wzrok automatycznie poleciał mi na wklejone niżej zdjęcie. Wyglądało podobnie, ale tym razem zamiast odznaki prefekta w centralnym punkcie zdjęcia między rodzicami stał nieco starszy Barty, z nieco dłuższymi już włosami i wyeksponowanym w stronę fotografa świadectwem z wielką pieczęcią szkoły. 

— To SUM-y? — zapytałam. 

Przytaknął. 

— A to — pokazał palcem na bliźniaczo podobną fotografię obok — owutemy. 

Różniły się w zasadzie wyłącznie strojem pani Crouch — na fotografii z SUM-ami miała na sobie bladofioletową garsonkę z perłowymi guzikami, a na tej z owutemami — beżową, letnią szatę z rękawami sięgającymi do połowy przedramienia. 

— Przystojniak z ciebie — stwierdziłam, jeszcze raz przyglądając się wszystkim trzem Bartym. Rzuciłam mu zaczepne spojrzenie i powędrowałam wzrokiem na drugą stronę, gdzie przyklejono dwa zbliżenia: jedno z panią, drugie z panem Crouchem. — Bardzo jesteś podobny do mamy. Całe szczęście, bo ojciec… nie obraź się… ładniejszych w stodole chowają. 

— Co robią? — zapytał ze śmiechem, ale tylko wzruszyłam ramionami. 

— Nie wiem, tata mówił, że babcia tak nazywała jego brata, a wujek Albin jest koszmarnie brzydki — odparłam. — W każdym razie… twój ojciec musiał być albo cholernie bogaty, albo cholernie zabawny, albo cholernie inteligentny, żeby twoja mama zgodziła się z nim ożenić… nie, wyjść za niego. Wygląda na sztywniaka. 

— Raczej to ostatnie. Nasza rodzina od pokoleń, owszem, posiada spory majątek, ale rodzina mojej matki również, złoto nie było wyznacznikiem. Z poczuciem humoru… — Wydął lekko usta. — Masz rację, ojciec jest sztywniakiem. Ale jest również bardzo inteligentnym człowiekiem. I bardzo wprawnym czarodziejem. Pamiętasz historię o lewitującym autobusie? 

Fotografie z dalekich podróży okazały się nudne jak flaki z olejem — zwiedzanie średniowiecznych zamków, olbrzymich muzeów i kościołów z dawnych epok interesowały mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, a i Crouch nie był w stanie opowiedzieć nic ciekawego. Poza zwiedzaniem i spędzaniem czasu w drogich kawiarniach czy sanatoriach nie robili nic więcej. Za to z ciekawością słuchałam historii, które stały za zdjęciami przedstawiającymi różne sytuacje domowe i przyjęcia. Od małego występowałam na scenach różnego formatu, poznałam polskie i zagraniczne gwiazdy, moi rodzice udzielali wywiadów, które później pojawiały się w gazetach, robiłam sobie zdjęcia z podekscytowanymi ludźmi w różnym wieku, ale świat, z którego pochodził ojciec Barty’ego — świat polityki, biznesu i prawdziwie wyższych sfer — był daleko poza zasięgiem mojej rodziny. Wydawał się fascynujący na krótką opowieść, ale szybko do mnie dotarło, że za żadne skarby nie chciałabym w nim żyć. W świecie, w którym skrzat domowy rozkładał mi na kolanach serwetkę, żeby nie nakruszyć na nowiutkie, jedwabne spodnie. Porównując nasze fotografie z jedenastych urodzin, doszłam do wniosku, że nie byłabym w stanie wysiedzieć tak sztywno przy torcie nawet do samego zdjęcia, a co dopiero przez całą kolację. Kolację dla jedenastolatka! Na moje jedenaste urodziny wysłałam zrobione własnoręcznie paskudne, pomarańczowe zaproszenia, mama upiekła placek z galaretką i truskawkami, zamówiliśmy pizzę i razem z koleżankami i kolegami lataliśmy przez całą imprezę na miotłach. Na koniec tata w tajemnicy przed mamą dał mi spróbować piwa, które pili wraz z Evanem na ganku z tyłu domu. Pamiętałam je doskonale, było gorzkie i ciepłe, z samego dołu szklanki. Znacznie bardziej smakował mi mój pierwszy papieros, ale o nim tata nigdy się nie dowiedział. Na zdjęciu z urodzin Barty’ego próżno było szukać kolegów i koleżanek, choć podejrzewałam, że kilku znudzonych nastolatków w tle spokojnie mogło porozmawiać z tym poważnym, wciśniętym w miniaturową wyjściową szatę dzieciakiem. 

— Wystarczy, że słucham, jak opowiadasz, a czuję się jak w szkole. Twoja mama też taka była? Wiesz, surowa, nieznosząca sprzeciwu… 

— Moja mama? — zaczął cicho i coś zmieniło się w jego twarzy. Wzrok lekko się zamglił, twarz rozświetlił delikatny uśmieszek, jakby Barty przeniósł się lata wstecz do jakiegoś bardzo przyjemnego dnia. — Nie, matka była wspaniałą kobietą. Wciąż trochę powściągliwą, ale ciepłą i szalenie wyrozumiałą. Na jej gest zawsze się czekało, ale każdy dotyk, każde słowo… nigdy nie były bez znaczenia. Zawsze przemyślane, w odpowiednim miejscu i czasie. Kiedy podrosłem, miałem te trzy, cztery lata, ojciec prawie całkowicie przejął całą decyzyjność co do tego, jakiego języka będę się uczył, jakich nauczycieli nająć. I tak zanim dostałem list z Hogwartu, mówiłem biegle w czterech językach, świetnie latałem na miotle, prawie tak samo dobrze jeździłem konno i opanowałem cały materiał do szkoły średniej włącznie. Choć przez nasz dom przewijali się bez przerwy praktycznie sami czarodzieje i czarownice i było oczywiste, że czekała mnie posada w ministerstwie, w samym sercu czarodziejskiego świata, ojciec nalegał, żebym odebrał gruntowne wykształcenie, również to mugolskie… choć nieformalne. Jako jedenastolatek raczej nie byłbym w stanie zdać matury. A potem w Hogwarcie czekało mnie jeszcze więcej pracy, to było tak oczywiste, że nie wymagało mówienia. Tak, to ojciec dyrygował, ale na matkę zawsze mogłem liczyć. 

— Miałeś w ogóle jakieś dzieciństwo? — zapytałam, niedowierzając. Ja skończyłam edukację na ostatniej klasie szkoły podstawowej, a i tak więcej czasu spędzałam na parkiecie albo na scenie niż w szkolnej ławce. — Ba, miałeś czas spać czy ojciec stał ci nad łóżkiem ze stoperem? 

Zaśmiał się cicho pod nosem. 

— Ze stoperem nie, ale Mrużka, nasza skrzatka, budziła mnie każdego ranka o szóstej. Schodziłem zaspany na dół na śniadanie… ojciec już czekał ubrany i całkowicie obudzony… bo o siódmej przychodził pierwszy nauczyciel. Pamiętam, jak zazdrościłem kolegom, u których też służyły skrzaty, że dostawali swoje śniadania do łóżek. 

Byłam pewna, że przez ułamek sekundy usłyszałam w jego głosie nutkę goryczy. 

— A twoja mama co na to? 

Wzruszył lekko ramionami. 

— Nic na to, nie skarżyłem się. Byłem dość karnym dzieckiem i naprawdę… wiem, że ciężko w to uwierzyć… ale lubiłem się uczyć. I przychodziło mi to łatwo. Najbardziej lubiłem momenty sprawdzania wiedzy… 

— De quoi parlez-vous?! — wykrzyknęłam naprawdę wstrząśnięta, patrząc na niego jak na wariata, wprawiając go tym samym w jeszcze większy śmiech. 

— Naprawdę! Każdy nauczyciel robił mi sprawdziany i wystawiał oceny jak w szkole. Po każdym takim sprawdzianie, pamiętam, czekałem zawsze na ojca pod jego gabinetem. Mrużka stawiała mi krzesło przy drzwiach do jego gabinetu, siadałem tam i wierciłem się, czekając, aż wróci z pracy. Często do późna. Kilka razy zdarzyło mi się przysnąć. A kiedy ojciec wracał, pokazywałem mu ocenę i starałem się nie wyglądać na zbyt dumnego z siebie, kiedy delikatnie, bardzo delikatnie kiwał głową i mówił „Tak trzymaj, junior”. 

Słuchając tego, ogarnął mnie dziwny smutek zmieszany z kwaśnym uczuciem sprzeciwu. Przed oczami natychmiast stanął mi dzieciak z przetrzebionymi mleczakami, pod małym, dopasowanym krawacikiem i w podkolanówkach na wzór tych ze zdjęć królewskiej rodziny, kiwający się sennie pod zamkniętymi drzwiami, ściskając w garści pergamin z czerwonym napisem wybitny na samym szczycie. Przez głowę przetoczyło mi się setki urywków radosnych sytuacji, jakie przeżyłam, zanim dostałam list. Tysiące migawek z lasu, łowienia ryb, wyjazdów nad morze, balów przebierańców, zawodów tanecznych, robienia sobie nawzajem dowcipów, szlabanów na miotły, wykradania mamie drobnych z portfela, wypadów do kina, na lody, budowania igloo przed domem. Co pojawiało się w głowie Barty’ego, kiedy wracał myślami do czasów dzieciństwa? Sterty książek i piekielnie nudne muzea. 

— Ça ressemble à un cauchemar. 

— Nie znałem innego życia — rzekł. — Ale ty też nie próżnowałaś. To wszystko — wskazał palcem na jedną z fotografii przedstawiającą mnie i Victora na tle kilku półek uginających się pod ciężarem medali, pucharów i innych nagród — nie wzięło się znikąd. 

Machnęłam ręką. 

— Tańczyliśmy, bo sprawiało nam to frajdę. Rodzice nigdy nas do niczego nie zmuszali. Jak nam się znudziło, to po prostu przestawaliśmy to robić. Ja tak miałam z baletem, Vipi z pływaniem. A ile rzeczy rzuciła Livia! Grała chyba na każdym możliwym instrumencie, chodziła na zajęcia aktorskie w domu kultury… Teraz ma fazę na projektowanie, ale to pewnie też rzuci. To jest całkiem co innego. Co powiedziałby twój ojciec, gdybyś przyszedł i mu oświadczył: „Tato, nie chcę już się uczyć tych wszystkich języków, wolę poczytać komiksy”?

— Powiedziałby, że komiksy czytają głupi i leniwi chłopcy, a ja jestem jego synem i powinienem sięgnąć po Mistrza i Małgorzatę — odparł z cierpliwym uśmiechem. 

— Tu vois. Jak będę miała dzieci, nigdy nie będę ich do niczego zmuszać — stwierdziłam po chwili. — Chciałabym mieć dużo dzieci. Będę super mamą, tak, jak moi rodzice. Chociaż mama jest trochę czepialska… ale w granicach rozsądku. Musi być cierpliwa, bo z taką dzieciarnią każdy by oszalał. Albo przynajmniej ogłuchł. Mama tylko pilnuje, żebyśmy sobie nie zrobili krzywdy. 

— To ile was jest? 

Usiadłam wygodnie na podwiniętych nogach i zaczęłam szperać w stercie fotografii. 

— Siedem — odpowiedziałam i podałam mu czarno-białe zdjęcie z któregoś z wyjazdów nad morze, gdzie na plaży w miejscu ogrodzonym parawanem siedział tłum ludzi ubranych w stroje kąpielowe. — To moja mama… Ładna, co? A to tata. Pracuje w ministerstwie, uczy teleportacji, wystawia jakieś licencje na miotły i tak dalej… Pewnie go znasz? 

— Nie miałem przyjemności. 

— To jestem ja z Vipim, mamy tu chyba z osiem lat… taak, to jeszcze sprzed lania za tamtego wilkołaka — dodałam. — Tu jest Livia, Spajk i Rip… Te gówniaki to Sonia i Tonia, a to już wujek Albin… a nie mówiłam, że brzydal? To jego pierwsza żona Teresa. Rozwiedli się chyba z rok później, teraz Albin ma nową żonę i dwóch malutkich synów. A to są nasi kuzyni: Sabina i Leon. Oni już mają swoje dzieci, Sabiny nie widziałam już dawno, odkąd skończyła Hogwart, pojechała do Australii i tam pracuje. Za to Leon gra w quidditcha, rok temu dostał się do Goblinów z Grodziska. 

Nagle na twarzy Barty’ego rozbłysło coś jakby rozpoznanie i przysunął sobie zdjęcie prawie pod same oczy. 

— Leon Ghost to twój kuzyn? — zapytał z niedowierzaniem. — Kurczę, pamiętam go ze szkoły, był z rok czy dwa ode mnie młodszy, grał jako ścigający Gryfonów… 

— Ano — przytaknęłam z dumą. — Pisali o nim na wakacjach w Quidditch Express

Crouch zdawał się świetnie bawić, oglądając zdjęcia z mojej kupki. Był tak ciekawy fotografii z moich występów, jak ja tych z imprez dla snobów. Śmiał się z kilkuletniej mnie usiłującej kręcić tutu jak hula hopem, był też pełen podziwu, obserwując, jak razem z Victorem — wystrojeni w falbaniaste stroje z innej epoki — wywijaliśmy na parkiecie wśród innych małych par na zawodach tanecznych. 

— Nasza rodzina jest muzykalna — powiedziałam, kiedy przyglądał się zdjęciu z Wigilii z zeszłego roku: tata siedział przy pianinie i wygrywał jakąś kolędę, a reszta śpiewała bezgłośnie dookoła niego. — Tata gra jeszcze na skrzypcach i pięknie śpiewa. Sonia i Tonia są od roku w scholi kościelnej. Właściwie tylko mama fałszuje. 

— A to kto? 

Na widok małego kartonika poczułam w żołądku nieprzyjemne przewracanie. W odróżnieniu od całej reszty zdjęć to jedno było nieruchome, kolorowe i znacznie mniejsze. Zdjęcie odklejone od legitymacji szkolnej, jeszcze z fragmentem czerwonej pieczątki na rogu, przedstawiające na oko dziesięcioletniego chłopca o ładnych, regularnych rysach twarzy i szeroko otwartych, czujnych oczach — bardzo podobnych do moich, ale znacznie ciemniejszych. Nieco dłuższe, kruczoczarne włosy układały się lśniącymi loczkami nad czołem i równo za uszami. 

— Spirydion, mój młodszy brat — odpowiedziałam przytłumionym głosem, ale szybko przywołałam na twarz uśmiech i dodałam z werwą: — Obiecuję, że nie mam już więcej rodzeństwa. 

Mimo wszystko musiał spostrzec tę zmianę, bo nie zapytał więcej o Spirydiona, przeszedł od razu do kolejnej fotografii z kulis — tym razem z wielkiej sceny przepięknie oświetlonej różowymi i pomarańczowymi światłami, gdzie zostałam uchwycona z Sethim trzymającym mnie na barana, tuż przed jednym z występów. 

— To musiało twoich rodziców trochę kosztować — mruknął Crouch. 

— Wpadło trochę złota, chociaż nie powiem, żebyśmy byli na drodze do bogactwa. Na początku jeździła ze mną mama, ale jak przyszło do poważniejszych pieniędzy i umów, tata się tym zajął. Stał się moim menadżerem i w ogóle… A Evan mu pomagał. Bardzo lubiłam te wyjazdy, tata pozwalał mi jeść słodycze na noc… zresztą sam je ze mną jadł… nie musiałam czytać nudnych lektur, nie sprawdzał zadań domowych z matematyki i zawsze był przy mnie. Zawsze, na każdej próbie, żebym czuła się bezpiecznie. I żeby każdy traktował mnie jak należy. 

— Czyli jesteś taką jego małą księżniczką, tak? — zapytał z nutką ironii. 

— Tak, bo mnie bardzo kocha — odparłam. — Na tych wszystkich poważnych konkursach nie jest tak, jak się wydaje. Na scenie to bardzo pięknie wygląda, ale z tyłu… ojcowie nie są ojcami, a mamy nie są mamami. Na backstage’u rodzice są trenerami. Wiem, o co ci chodzi, ale tata nigdy mnie nie rozpieszczał. Dbał też o to, żeby mi się nie poprzewracało w głowie… chociaż to trudne, żeby woda sodowa uderzyła ci do głowy, kiedy dorastasz praktycznie z samymi braćmi… Mieszkamy na wsi, nie mamy takich pięknych tapet na ścianach, ja mieszkam na poddaszu. Mamy sad, grządki, króliki, kozy… ogólnie lubimy zwierzęta. I pełno kurczaków. Mama się tym wszystkim zajmuje. 

Mogłam tak siedzieć, podgryzać słodycze i oglądać zdjęcia w nieskończoność. Zawsze miałam coś do dodania, bo za każdym kryła się jakaś historia. Bardzo szybko zauważyłam, że o ile przez moje życie od zawsze przewijało się mnóstwo znajomych, w życiu Barty’ego było ich jak na lekarstwo. Domyślałam się, z czego to wynikało, ale i tak zapytałam. 

— Przy takiej ilości zajęć nie masz zbyt dużo czasu na życie towarzyskie — odparł bez żalu. — Żeby wybitnie opanować materiał z dwunastu przedmiotów, trzeba się było trochę nagimnastykować. Samo uczęszczanie na wszystkie zajęcia nie było łatwe, ponieważ niektóre z nich na siebie nachodziły. 

— I co, pewnie dali ci zmieniacz czasu — skwitowałam ironicznie. 

— Nie. Na prostsze przedmioty — takie jak mugoloznawstwo, opieka nad magicznymi stworzeniami czy numerologia — chodziłem ze starszym rocznikiem… 

— O, a to kto? — przerwałam mu raptownie, gdy przewrócił stronę albumu i rzuciło mi się w oczy zdjęcie zrobione w Wielkiej Sali, gdzie na tle gadających i wygłupiających się absolwentów Barty z innym chłopcem podrzucali szkolnymi tiarami. 

— Regulus Black. Przez pewien czas trzymaliśmy się razem. 

Zbyt późno dostrzegłam dziwny cień na jego twarzy, bym mogła powstrzymać okrzyk: 

— Regulus! To brat Syriusza Blacka, tak? On zaginął kilka lat temu! 

— Tak, to ten sam. 

Prawie przycisnęłam do fotografii nos. Była czarno-biała i niezbyt dobrej jakości, ale bez trudu wypatrzyłam podobieństwo między braćmi — nawet pomimo zmierzwionych włosów, kolczyków i ciemnego makijażu na twarzy Regulusa. 

— I jaki on jest? — spytałam. 

— Był. Raczej już był. Nie sądzę, żeby Regulus żył. Obaj szukaliśmy Czarnego Pana i przypuszczam, że Regulus zapuścił się tam, gdzie nie powinien — rzekł. — Kiedy zaczynaliśmy szkołę, był dokładnie taki sam jak ja. Wyobrażasz sobie, przeciętny dwunastoletni Ślizgon szuka okazji do nabrojenia albo popisania się przed kolegami, a my przebieraliśmy nogami, kiedy w bibliotece pojawił się kolejny tom Zaklętych liczb. Dopiero kiedy trochę podrośliśmy, zaczął przypominać brata, podczas gdy ja wciąż przebierałem nogami na Zaklęte liczby. No, może tylko trochę dyskretniej. 

— Jaki ten świat mały. Wiesz, że Syriusz Black jest moim ojcem chrzestnym? A najlepsze, że jest też chrzestnym Harry’ego Pottera. Śmieszne powiązanie, nie? Przyjaźnił się z czarownicą, która mnie urodziła. Et je te jure, nieraz się zastanawiałam, czy nie kręcili ze sobą i z tego kręcenia powstałam ja. 

Crouch uniósł w zdziwieniu jasne brwi. 

— Jak to? 

— Daj spokój, moi niby-rodzice to straszne charłaki. Ich nie pamiętam za dobrze, ale za to bardzo dobrze pamiętam, jak mnie karali za używanie magii. Gdyby Bonitus Serpens był moim ojcem, nie potrafiłabym tak czarować. 

Zaczęłam zbierać zdjęcia z podłogi i upychać je może trochę zbyt agresywnie do rozlatującej się brązowej koperty. Barty zgarnął dużą część czarno-białych fotografii i poukładał je równo jedna na drugiej. 

— Zdolności magiczne nie zawsze dziedziczymy po rodzicach. Gdyby było tak, jak mówisz, w czarodziejskich rodzinach nie rodziliby się charłacy, a w mugolskich czarodzieje — odparł, wręczając mi schludny stosik gotowy do schowania. 

Na szczycie widniało zdjęcie, które sprawiło, że resztki uśmiechu spełzły z mojej twarzy. Ostatni portret trzech na oko czternastoletnich dziewczyn na boisku do quidditcha, zrobiony „artystycznie” pod szalonym kątem przez Colina Creeveya. Ja, Sapphire i Darla. Musiał dobrze rozszyfrować moją minę, bo wziął ode mnie kopertę i sam schował do środka to, co zostało na podłodze. 

— Ten smutek nigdy nie minie — powiedział, a jego dłoń, ciepła i delikatna, musnęła mój policzek. — Ale ty nauczysz się z nim żyć. Zobaczysz, jeszcze będziesz miała przyjaciół i to nie znaczy, że o niej zapomniałaś. 

Poczułam łzy kręcące się pod powiekami i musiałam na moment spuścić wzrok. 

— Nie była zwykłą przyjaciółką. Była kimś więcej — odparłam zachrypniętym głosem, skubiąc róg koperty. — Sapphire jest po prostu przyjaciółką, Evan i jej rodzice dobrze się znali, więc tak jakoś się… zakumplowałyśmy. Dopiero przez nią poznałam Darlę, mieszkała z babcią całkiem niedaleko ich rezydencji i też przyjaźniły się praktycznie od urodzenia. I kiedy się poznałyśmy… wtedy jeszcze nie potrafiłam tego określić, ale już wiedziałam, że to było to. 

Uniósł moją głowę tak, żeby musiała na niego spojrzeć. Jedna zbłąkana łza wymknęła się z oka i spłynęła szybko wzdłuż nosa prosto na ciepłą dłoń. 

— Rozumiem cię. Nie powinnaś w tym wieku przechodzić przez rozstanie takiej wagi, ale wierzę, że jeśli tylko jesteśmy na to otwarci, przeznaczona jest nam więcej niż jedna osoba — rzekł. — Kiedy nadejdzie właściwy czas. 

— A dla ciebie nadszedł? 

Nie odpowiedział. 

Biegnąc na drugie piętro te dwie godziny wcześniej, nie spodziewałam się, że to miłe przedpołudnie skończy się na łzach i poważnej rozmowie. A jednak, wychodząc, czułam się niesamowicie lekka. Naprawdę zrozumiana. Po każdej rozmowie o Darli kamień na moich barkach rósł, a w brzuchu pęczniało wrażenie czegoś niedokończonego. Tego domknięcia moich prawdziwych uczuć, którego z jakichś względów bałam się wyznać przed Snape’em, tatą czy nawet Sapphire. Coś podpowiadało mi, że Barty naprawdę rozumiał. 

 

*

 

Choć nie miałam najmniejszych kłopotów z poczuciem rytmu, wkręcić w rytm nauki udało mi się dopiero jakoś w połowie października. Nie miałam pojęcia, od czego to zależało, ale po pierwszym jesiennym zrywie w ciągu września październikowa jesień była zawsze cieplejsza i dużo bardziej łagodna. Słońce, choć już nie tak upalne, niemal codziennie pieściło ogniste korony Zakazanego Lasu, wiatr czule muskał zżółknięte błonia, a boisko do quidditcha było oblegane tak często, jak pozwalał na to nawał prac domowych. 

Nareszcie miałam się czym pochwalić, kiedy w każdy sobotni poranek Livia zjawiała się przy stole Ślizgonów z moją częścią listu od mamy. Pozwoliłam rodzicom odetchnąć od moich szkolnych tarapatów. Od czasu przegranego wyścigu z Pansy nie naraziłam domu na żadne poważne straty (przemilczałam pojedyncze punkty za spóźnienia) i nie zostałam ukarana żadnym szlabanem. A kilka powyżej oczekiwań z eliksirów i kartkówek z transmutacji pozwalało mi spać spokojnie. Szkoła ruszyła na poważnie i trudno było wybrać, kto ciężej pracował — chór czy ja zakopana w książkach. Pogodziłam się z wyborem McGonagall, w czym pomógł mi widok wiecznie zestresowanej i niedospanej Di Bari. Oczekiwanie na koniec października, kiedy to do szkoły miały przybyć delegacje, ciągnęło się boleśnie i sprawiało, że wszyscy bez wyjątku stawali się dziwnie drażliwi. Jedynie ksiądz Jabłuszko — oaza spokoju, zupełnie oderwany od turniejowych problemów — jak gdyby nigdy nic zachęcał młodych do zgłębiania Nowego Testamentu i dyskusji o niedzielnym czytaniu. Patrząc, jak Victor i reszta czwartoroczniaków w sobotni wieczór maszerowała na przygotowawcze spotkania do bierzmowania, z podwójną rozkoszą wyciągałam się w fotelu przed kominkiem… i z trochę mniejszą sięgałam po podręcznik do zielarstwa. 

Ledwo minął pierwszy weekend października, pokój wspólny Ślizgonów przybrał wystrój niemal wyrwany z horroru. Powycinane dynie w różnych kształtach i rozmiarach ozdabiały każdy wolny kąt, girlandy z suszonych liści i pomarańczowych lampek rozwieszono nad kominkiem i opleciono nimi każdą kolumnę, a po sztucznej pajęczynie pokrywającej niemal cały sufit biegały zaczarowane pająki z papieru — jak co roku rozpoczęły się zawody w obrzucaniu nimi tych, którzy najgłośniej piszczeli. Z tego powodu Zabini znacznie rzadziej przebywał w salonie. 

Najbardziej czekałam na halloweenowe zabawy. Zaczarowana tablica ouija, którą przyniosła w zeszłym roku Millicenta, już dawno wszystkim się znudziła, tym bardziej, że nigdy nie udało nam się uzyskać dzięki niej niczego więcej niż poltergeista. Lewitowanie ozdobnych dyń i przewracanie świeczników stanowiło maksimum jego możliwości. W tym roku zdecydowanie najczęściej graliśmy w przywoływanie Midnight Mana. Zbieraliśmy się o północy pod drewnianymi drzwiami w głębi lochu, daleko od gabinetu Snape’a, kładliśmy pod nimi kartki z naszymi imionami, kroplami krwi z palca i płonącymi świeczkami, pukaliśmy w drzwi i na koniec gasiliśmy świeczki. Zabawa zaczynała się w momencie, kiedy niknęły ostatnie płomienie, a któreś z nas otwierało drzwi prowadzące jeszcze głębiej w loch. Zasady mówiły, że po otworzeniu drzwi należało ponownie zapalić świecę, ale znacznie lepiej się bawiliśmy, błąkając się korytarzami tonącymi w całkowitej ciemności. Czy mieliśmy z tyłu głowy to, że mogliśmy się zgubić albo trafić na jakąś pułapkę lub tajne przejście, z którego nie było wyjścia? Oczywiście. Czy ktoś się tym przejmował? Nikt. Nie chodziło tak naprawdę o Midnight Mana czy inną zjawę, tylko o straszenie się nawzajem i skuteczne tłumienie śmiechów i okrzyków. Jedynym demonem, w którego wierzyliśmy, był profesor Snape. I wygrywaliśmy wtedy, kiedy udało nam się nie wywołać go z jego pieczary. A bywało różnie. 

W perspektywie zbliżającej się wizyty delegacji z Beauxbatons i Durmstrangu dzień nauczyciela minął jeszcze bardziej niezauważalnie niż w poprzednich latach. Kolacja czternastego października różniła się od zwykłej tylko tym, że zjedliśmy ją na odświętnych talerzach odświętnymi sztućcami, a ja z Victorem wykonaliśmy na dwa głosy piosenkę Mary Hopkin Those were the days*. W dormitorium wieczorem nikt już o tym nie pamiętał, nawet ja sama. Wszyscy kalkulowaliśmy, jak uczniowie z zagranicy dostaną się do Hogwartu, gdzie będą spali i czy w ogóle gdziekolwiek. To był teraz temat numer jeden i wszyscy bez wyjątku w niego wsiąknęliśmy. 

— Nie ma sensu, żeby siedzieli tutaj cały rok — mówiłam, gdy razem z Sapphire, Malfoyem, Crabbe’em, Goyle’em i drepczącą za nimi Pansy szliśmy kilka dni później na śniadanie. — Je suis sûre, przyjadą, wybiorą, kto ma ich prezentowaci i wrócą do siebie, a potem będą jeździć na zadania. 

Sapphire przytaknęła z taką miną, jakby to było coś najbardziej oczywistego. 

— Przecież muszą się uczyć, niektórzy pewnie będą mieli jakieś ważne egzaminy pod koniec roku — stwierdziła. — Jakiś swój odpowiednik SUM-ów czy owutemów. 

— Chyba że będą się z nami uczyć — wtrąciła Pansy podniesionym głosem, żebyśmy byli w stanie ją dosłyszeć. 

— Zakładając, że będą znali język — odparła ironicznie Kiler. 

— Albo będą mieli takie same przedmioty — dodałam. — Słyszałam, że w Durmstrangu oni się tam uczą czarnej magii, prawda to? 

Ledwo wyłoniliśmy się z lochu, a pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to tłum ściśnięty przy głównej tablicy ogłoszeń. Bezmyślnie jak kury natychmiast tam pobiegliśmy. Crabbe i Goyle bez trudu utorowali nam przejście, choć nie obyło się bez kilku szturchnięć i nieprzyjemnych prychnięć. Poza standardowymi ogłoszeniami dotyczącymi naboru do Klubu Gargulkowego, ogłoszenia o Wszy przypiętego na początku roku przez Hermionę, rozpisanych godzin posiłków czy ciszy nocnej w samym centrum pokiereszowanej tablicy korkowej wisiała krótka, acz widoczna notka nakreślona ręką dyrektora: 

TURNIEJ TRÓJMAGICZNY

W czwartek 30 października o godz. 18.00 przybędą do nas delegacje z Beauxbatons i Durmstrangu Lekcja skończą się o pół godziny wcześniej. Uczniowie odniosą torby i książki do dormitoriów i zbiorą się przed zamkiem, by powitać naszych gości przed ucztą powitalną.

Szybko policzyłam. Został tydzień. Wnętrzności mimowolnie skręciły się ze stresu, choć poza odśpiewaniem hymnu szkoły wraz z resztą chóru nie miałam podczas powitania żadnej istotnej roli. Domyślałam się, że jeśli Di Bari widziała już ogłoszenie, siedziała przy stole zielona i z zaciśniętymi ustami. 

— Na pierwszą noc pewnie zostaną — mruknęłam. — Ciekawe, gdzie będą spać. 

— Może wynajmą im coś w Hogsmeade? — odpowiedział tuż obok Dean. — Tak w ogóle to cześć. 

— Hej… 

— Thomas, to nie wiesz, że delegaci zajmą wieżę Gryffindoru? — usłyszałam dobiegający zza pleców kpiący głos Dracona. — A Gryfonów mają przenieść do lochów, będą spać na korytarzu w śpiworach. 

— O, w takim razie zaklepuję miejsce na ziemi zaraz obok twojej matki. 

— Od mojej matki to ty się odwal i leć szukać swojego ojca w mugolskiej melinie… 

Deana bardzo lubiłam, a Malfoya ani trochę, więc wybór był prosty — odwróciłam się do Ślizgona i już otworzyłam usta, żeby mu powiedzieć, że jako pół-fretka nie powinien nikomu wypominać rodziców, ale spostrzegłam kołyszącą się u szczytu schody rudą czuprynę Rona. Szturchnęłam Sapphire i zaczęłam się przepychać z powrotem w stronę Wielkiej Sali. 

— No co? — warknęła, rozcierając bolące miejsce. 

— Ron idzie — mruknęłam. — A jak Ron, to i Hermiona… 

— No i co? 

Udało nam się wydostać z tłumu. Przyśpieszyłam kroku na tyle, żeby nie wyglądało to zbyt podejrzanie. 

— Vipi zemścił się za Fay Dunbar i powiedział Hermionie, że zdecydowałam się zostać twarzą jej Wszy. Może zapomni do czwartku, ale póki co muszę jej unikać… 

— To może czas wykazać się asertywnością? 

— A, daj spokój. Mogę jej albo powiedzieć, żeby spieprzała na bambus, albo kupić plakietkę z Wszą. Nie ma nic pomiędzy. O kurwa, gapi się, chodź szybciej…! 

Stół Ślizgonów okazał się najbezpieczniejszym schronieniem. Na wszelki wypadek zlustrowałam okolice drzwi, ale Hermiony nigdzie nie było. Zapewne Harry i Ron — podobnie jak my zainteresowani zbiorowiskiem — od razu skierowali swoje kroki do tablicy ogłoszeń. 

Afisz od Dumbledore’a jeszcze bardziej podsycił już i tak buzującą ekscytację. Mnie cieszył i jednocześnie stresował jeszcze jeden fakt: w Hogwarcie miał się pojawić skrawek reprezentacji mojej historii. Uczniowie z Beauxbatons. Dwa lata temu, kiedy opadły pierwsze emocje związane ze szkołą, jako dwunastolatka przebyłam krótki, acz intensywny epizod, jaki przeżywają chyba wszystkie adoptowane dzieci. Obsesyjnie szukałam informacji na temat moich biologicznych rodziców. I choć bardzo się tego wstydziłam, nie potrafiłam powstrzymać szperania w aktach. Nawet specjalnie dorobiłam się szlabanu, licząc, że McGonagall zleci mi jakieś przepisywanie. Niestety zostałam odesłana prosto do Filcha i zamiast zamkniętych akt przez pół wieczora segregowałam jego kolekcję środków czyszczących. Pamiętam, jak bardzo się bałam, że Victor albo Livia dowiedzą się, że szukałam informacji o Serpensach, dlatego w poszukiwaniach w sekrecie przed wszystkimi towarzyszyły mi Darla i Sapphire. Niewiele się dowiedziałam. Tylko tyle, że skoro oboje całą swoją młodość spędzili we Francji, musieli uczyć się w Beauxbatons, a Melania na ostatni rok — nie wiedzieć czemu — dzięki wymianie przeniosła się do Hogwartu. Widziałam ją na kilku fotografiach w klasie chóru. I to nie dlatego, że chciałam mieć z Serpensami coś wspólnego. Po prostu chciałam wiedzieć. 

Rodzice chyba w końcu sami się domyślili, bo bez żalu — jak chciałam wierzyć — pomogli mi poznać Spirydiona. 

Wielkie sprzątanie, które Filch urządził mi podczas szlabanu w łazience prefektów, było jedynie preludium do tego, co zaczęło się dziać na tydzień przed wizytą delegatów. Zbroje na korytarzach błyszczały i przestały skrzypieć, poznikały nawet pajęczyny zwieszające się z sufitu w lochach, a woźny wyszorował kilka najbrudniejszych portretów. Wszyscy myśleli tylko o Turnieju, nawet ja, choć początkowo starałam się udawać wyniośle obojętną. Nawet w liście do Syriusza większą część kartki poświęciłam na swoje dywagacje. A wiedziałam, że kogo jak kogo, ale Blacka temat Turnieju Trójmagicznego mógł szalenie zaciekawić. Gdyby takie zawody odbywały się za jego czasów w Hogwarcie, byłby pierwszą osobą, która zrobiłaby wszystko, żeby wziąć w nich udział. 

O ile przez cały miesiąc w szkole panowała atmosfera przyjemnego, nieco nerwowego oczekiwania, we środę dwudziestego dziewiątego października wszyscy chodzili napięci jak guma od majtek. Na transmutacji straciłam dwa punkty „za gadanie”, choć zwykle McGonagall stosowała kilka upomnień i ostatecznie uciekała się do straszenia dodatkową pracą domową. 

— A ty? Stresujesz się? — zapytałam Barty’ego późnym wieczorem, rozłożona wygodnie w jego fotelu pod oknem. — Teraz zacznie się już na poważnie. 

Czekałam u niego na lekcję astronomii i bawiłam się białą, niepodpisaną kopertą, która zawierała odpowiedź na mój list sprzed tygodnia, w którym — jak Syriuszowi — rozwodziłam się nad tym, co działo się ze względu na trzydziesty października. 

— Cały czas jest „na poważnie” — odparł głosem Moody’ego. — Nie myślę o tym. Staram się wykonywać swoje zadania jak najlepiej. 

Popatrzyłam na niego wzrokiem szczeniaka i wygięłam usta w przesadnie płaczliwym grymasie. 

— Pewnie nie będziesz miał teraz czasu, żeby uczyć mnie Imperiusa — dodałam smutno. 

— Staram się nie łamać raz danego słowa — odparł rzeczowo, nie podnosząc oczu znad rozłożonej przed nim wyjątkowo długiej pracy domowej, prawie ciągnącej się po podłodze. Mogłam się założyć, że została napisana ręką Hermiony. — A zakładam, że skoro Czarny Pan wyraził zgodę na twoją naukę, będzie oczekiwał rezultatów. 

— Ciekawe, jak wyglądał wcześniej — mruknęłam z zadumą. — Et, tu sais, przed tym, jak zniknął. 

— Nie wiem. Pierwszy raz zobaczyłem go w ramionach Glizdogona, kiedy pojawił się w progu naszych drzwi — rzekł i na moment zaprzestał pisania, a czarne oko zaszło mu mgłą. Wspominał. I musiało to być najszczęśliwsze wspomnienie od bardzo wielu lat, bo uśmiech, jaki zabłąkał się na jego wargach, był podobny do tego, kiedy pokazywał mi zdjęcia matki. — Nie tak go sobie wyobrażałem, ale właściwie… nie miałem w głowie żadnego konkretnego obrazu Czarnego Pana. Zawsze wydawał mi się bezcielesny jak jakaś boska istota. 

— Myślisz, że będziemy do siebie podobni? — zapytałam nieśmiało. — Albo czy będzie podobny do mojej matki? Skoro jest jej bratem… 

— Nie sądzę, żeby Czarny Pan był podobny do siebie sprzed trzynastu lat — odparł po chwili zastanowienia. — To, co pozwoliło mu uzyskać cielesną powłokę… i to, co sprawi, że odzyska ciało, to jest bardzo czarna magia. Możemy się zastanawiać, ale nigdy tego nie pojmiemy. 

Wrócił do notowania, ale ja nadal rozmyślałam. Słońce już dawno zaszło, lecz w sypialni jedynym źródłem światła była cienka świeca na stoliku do kawy, przy którym Barty sprawdzał wypracowania, więc kiedy wzrok przyzwyczaił się do półmroku, zaczęłam bezmyślnie obserwować jakąś postać krzątającą się po ciemku w okolicy grządki z dyniami. Pewnie Hagrid doglądał swoich sklątek. Słychać było tylko ciche, przerywane od czasu do czasu skrzypienie pióra. Próbowałam sobie wyobrazić, jak Voldemort mógł wyglądać przed zabiciem Potterów. Czy był wysoki, czy niski? Moi rodzice oboje byli bardzo wysocy i szczupli, ale ja miałam niecałe metr czterdzieści i od zawsze uchodziłam za krasnala. Czy nosił długie włosy jak wielu starszych czarodziejów, czy preferował nowoczesne fryzury? I czy w ogóle cokolwiek preferował? W przeszłości starałam się o tym nie myśleć, bo zawsze kończyło się to niezbyt przyjemnym dysonansem. 

Zawsze mogłam go po prostu zapytać. 

 

~*~

 

Ja podczas pisania poprzedniego rozdziału: kurczę, za dużo wydarzeń w jednym, następny raz muszę napisać mniej. 

Ja podczas pisania tego rozdziału: *10k*

Postaram się naprawdę trochę skracać, bo też zależy mi na tym, żeby to betowanie jakoś szybciej szło. Jednak teraz będę miała pewnie znów chwilę przerwy, bo zaczął się nowy miesiąc i chciałabym go poświęcić na Syrmione.