Pansy
doceniła pomysł z zamówieniem bielizny do Snape’a, ale nie pozwoliła mi zbyt
długo cieszyć się przewagą. W poniedziałek rano zrównałyśmy się punktami, a
wieczorem prowadziła dwieście czterdzieści do dwustu. Od kiedy Barty zaczął
uczyć mnie Imperiusa, starałam się bywać u niego codziennie, ale zakład wciąż
zajmował lwią część mojego wolnego czasu. Myślałam o tym nawet w trakcie zajęć,
wspinałam się na wyżyny sprytu i kreatywności, ale Parkinson i tak zostawiała
mnie daleko w tyle. Zawsze wybierała takie momenty, żebym wszystko dobrze
widziała. A każdy jej pomysł okazywał się sprytniejszy od drugiego, tak, że
końcem miesiąca nabawiłam się kompleksów odnośnie swojej „ślizgońskości”.
— Jak
ona to robi? — pytałam Victora w tej całej bezsilności.
— Może
oszukuje? Za nic nie uwierzyłbym jej na słowo.
— Pas
du tout! Ona ma takie… zrywy. Nic się nie dzieje, a potem nagle, bum,
Neville traci punkty, Ron, Seamus, praktycznie jeden po drugim. I zawsze
najpierw mówi mi, co planuje, a potem to faktycznie się dzieje… i zawsze tak,
żebym to widziała.
Victor
zmarszczył czoło i przez chwilę się zastanawiał.
— Może
ktoś jej pomaga? Malfoy albo ktoś inny?
— Malfoy
nie, on jest zbyt zajęty… czymś innym — dokończyłam szybko i poczułam
uderzenie gorąca w okolicy policzków, ale brat nie zwrócił uwagi na moje
zmieszanie, zbyt zajęty zdrapywaniem rozciapanej, zaschniętej czekolady ze
swojego eseju dla Snape’a. — Donc, théoriquement, nie było w
umowie nic o tym, że nie wolno pomagać…
— W
takim razie działamy — przerwał mi i klasnął z zapałem w ręce. — Poczekam,
aż Snape będzie szedł do lochów, zaczaisz się koło schodów i niby machniesz
różdżką, a ja przewrócę się i obleję go kawą.
Skrzywiona
pokręciłam głową.
— Od
razu się pokapuje, że mi pomagasz. Zresztą Snape’a już oblałam, rzuciłam na
Parvati zaklęcie potykające, jak niosła mu swoją miksturę.
— A,
no tak…
Pisanie
wypracowania zmieniło się w wieczorne główkowanie w bibliotece i ostatecznie
stanęło na tym, że Victor wystawił mi przed kolacją Cormaca McLaggena, którego
skonfundowałam, żeby rozbił bratu solniczkę na głowie. Vipi wylądował u pani
Pomfrey, a mnie wpadło dwadzieścia punktów od rozwścieczonej McGonagall, co
zostało wyrównane jeszcze tego samego dnia już w dormitorium — Malfoy
w nieodłącznym towarzystwie Crabbe’a i Goyle’a chichotali z Terry’ego Boota,
którego podobno przyłapano na grzebaniu w szufladzie z bielizną jednej z
Krukonek.
— W
każdym razie miał w torbie gacie Marietty Edgecombe — skwitował
Draco.
— Świnia — mruknęła
Millicenta.
— Jak
on w ogóle wlazł do dormitorium dziewcząt? — zapytała Sapphire.
Popatrzyłam
na Pansy, która akurat wmaszerowała do salonu, wyraźnie z siebie
zadowolona.
— Dostał
szlaban, minus trzydzieści punktów i sowę do rodziców — dodała z
dumą.
Nic
nie odpowiedziałam, tylko schowałam się za Frymuśnymi urokami Anny Frau.
Dałabym sobie uciąć rękę, że Parkinson była uboższa o jedną parę majtek, a ja — jeśli
tak dalej pójdzie — o jeden wolny wieczór.
Przeszukiwanie
biblioteki pod kątem różnych ciekawych zaklęć przestało sprawiać mi frajdę.
Zaczęłam łapać się na wertowaniu książek, licząc, że wpadnę na nowy genialny
sposób wkopania kolejnej osoby. W ostatni poniedziałek września Pansy zakradła
się do kanapy w ciemnym kącie dormitorium, którą zajmowałyśmy razem z Sapphire,
stanęła nad nami i podparła się rękami pod boki.
— Szukasz
jakiegoś pomocnego zaklęcia? — zagadnęła z fałszywą troską w głosie. — Szukaj,
szukaj, został ci jeden dzień.
Poprawiłam
głowę na kolanach przyjaciółki i niechętnie podniosłam wzrok na Pansy.
Uśmiechała się jędzowato tymi swoimi wytrzeszczonymi, brązowymi oczami, wargi
miała szeroko rozciągnięte jak żaba.
— Wiem — odparłam,
starając się zabrzmieć na pewną siebie.
Na
szczęście ocaliła mnie Sapphire, wyraźnie coraz bardziej zirytowana byciem
uparcie ignorowaną przez Parkinson — poczułam nerwowy ruch pod głową
i lewym ramieniem, a nogi, o które się opierałam, zsunęły się ze skórzanej
sofy.
— Jeden
dzień? Niby na co? — wtrąciła się, odkładając czasopismo na niski
stolik do kawy.
— Nie twoja sprawa — odparła
przemądrzale. — A tobie tak tylko przypominam.
Drgnęła
brwią i odeszła sprężystym krokiem, ostentacyjnie omijając Sapphire wzrokiem.
Poczułam spojrzenie przyjaciółki wwiercające mi się w policzek, wywołujące
nieprzyjemne sensacje w żołądku. Jebać to, pomyślałam. Do końca zakładu została
niecała doba, a to i tak cud, że udało mi się utrzymać go w tajemnicy przez
prawie trzy tygodnie. I to przed kim! Wyprostowałam się nieśpiesznie, starając
się wyglądać na niezestresowaną.
— Miałyśmy
z Parkinson taki zakład— zaczęłam. — O to, która spowoduje, że
inne domy stracą jak najwięcej punktów.
W
jej oczach — podobnie jak niedawno w oczach Victora, Lisy i Arielki — pojawił
się nagle błysk zrozumienia, ale na ustach nie zagościł nawet cień uśmiechu. W
ukośnym świetle bijącym z oliwnej lampy jej gęste, zmarszczone brwi przybrały
upiorny kształt zniekształconych, ptasich skrzydeł.
I w
odróżnieniu od brata i koleżanek nie odniosła się do dziwnych wydarzeń.
— Ile
ci brakuje?
Mój
wzrok powędrował na podłogę.
— Dziewięćdziesiąt
pięć punktów.
Wydała
z siebie nieco pogardliwe, surowe prychnięcie jak jedno z takich, jakim Snape
zwykł nagradzać niektórych Gryfonów przynoszących mu do oceny swoje gotowe,
zakorkowane eliksiry. Widok jej wydętych ust speszył mnie jeszcze
bardziej.
— I
co, czas się kończy jutro?
— Jutro
na kolacji — sprecyzowałam.
Jeszcze
jedno prychnięcie i poczułam się jak łajana uczennica. Spodziewałam się litanii
wyrzutów, że śmiałam ukrywać przed nią coś przez tak długi czas, kolejną
litanię o jakikolwiek kontakt z Pansy, a zaraz potem jeszcze jedną, że
wielokrotnie naraziłam się na szlaban i utratę drogocennych punktów, o które i
tak od dawna nie dbałam.
— Dlaczego
wcześniej się nie przyznałaś? — Już otwierałam usta, ale machnęła
energicznie ręką. — Mogłam ci pomóc utrzeć nosa tej tępej, zawistnej
mopsiarze.
Przez
dłuższą chwilę nie byłam w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Przeszło mi
nawet przez myśl, że może się przesłyszałam — owszem, obie nie pałały
do siebie sympatią, ale to mnie Parkinson bardziej działała na nerwy. Donosiła
do Snape’a i razem z Malfoyem szydzili artykułów, które pojawiały się na mój
temat w plotkarskich pisemkach. No i ja miałam coś, czego Sapphire nigdy nie
mogli wytknąć — rodzinę o niezbyt czystej krwi w Gryffindorze. Sama
nie wiedziałam co gorsze.
— Que?
— Ale
teraz już za późno… Dlaczego mi nie powiedziałaś?
Tym
razem to ja fuknęłam niezadowolona.
— Bo
cię znam. Zaraz byś narzekała, jakie to ryzykowne, bla, bla bla, ennuyeux
comme l'enfer.
— Zwariowałaś?
Z wielką chęcią bym zobaczyła, jak… o co to się założyłyście?
— O
załatwienie sobie szlabanu u Filcha…
— …jak
Parkinson zasuwa na szmacie w męskiej toalecie. Ostatnio tak działa mi na
nerwy… aż mnie skręca w środku, jak przechodzi z tą swoją Millicentą i wita się
ze wszystkimi, tylko nie ze mną.
Uśmiechnęłam
się na to złośliwie.
— Bo
jest zazdrosna — powiedziałam z nutką satysfakcji w głosie. — I
nie mycie kibli u Filcha będzie dla niej najgorsze, tylko to, że gadasz z
Malfoyem. Po prostu rób dalej to, co robisz, a Parkinson trafi szlag.
Wiedziałam,
że wiązało się to z nasileniem obecności irytującego przeciągania sylab,
przechwałek, ostentacyjnego otwierania paczek z horrendalnie drogimi słodyczami
i całą resztą Malfoya, ale po szybkim rozpisaniu zysków i strat widok
rozdrażnionej Parkinson był tego warty. Ja sama walczyłam do końca i jeszcze
przed kolacją Victorowi udało się wykraść z szafy Dennisa Creeveya wszystkie
zapasowe szaty, przez co ten musiał pojawić się w Wielkiej Sali w zwykłych
dżinsach i niebieskiej polówce. Snape’a nie trzeba było zachęcać i moje konto
zasiliło dodatkowe dziesięć punktów, kiedy pod stołem pokazałam Pansy kolekcję
szat wielkości ubranek dla lalek. Nie zmieniło to ostatecznego wyniku i
przegrałam dwieście dwadzieścia pięć do dwustu osiemdziesięciu, ale przyjęłam
ten fakt z uśmiechem i bez złych emocji uścisnęłyśmy sobie ręce. Przed oczami
miałam jej drgającą powiekę, kiedy Sapphire droczyła się z Draconem o
frytki.
Szlaban
chciałam odbębnić jak najszybciej, dlatego zaraz po kolacji pożyczyłam od
Seamusa łajnobombę i pomaszerowałam prosto do biura woźnego. Filch nie jadał ze
wszystkimi, ale — nauczona doświadczeniem jak każdy uczeń
praktykujący nocne włóczęgostwo — wiedziałam, że po kolacji zaczynał
swój wieczorny obchód, więc po prostu wyciągnęłam bombę i czekałam. Woźnemu nie
zeszło długo. Ledwo gwar rozmów w holu ucichł, w kantorku usłyszałam sapanie i
drzwi uchyliły się. Filch przystanął z zaskoczeniem wymalowanym na nieogolonej
gębie. Powędrował wzrokiem od mojej twarzy do łajnobomby i z powrotem, a blade,
przekrwione oczy rozbłysły ostrzeżeniem. Powietrze w ułamku sekundy stało się
gęste. Zupełnie trzeźwo i intencjonalnie, nie przerywając kontaktu wzrokowego,
otworzyłam dłoń i bomba upadła woźnemu prosto pod nogi. Odskoczyłam w ostatniej
chwili, ale łajno i tak musnęło czubki moich trampek, obryzgało ściany i prawie
całego mężczyznę. Tamten nie miał tyle szczęścia, jedyne, co pozostało
nietknięte, to czoło i kępa tłustych, siwiejących włosów na czubku głowy.
Wrzaski
Filcha zniosłam dzielnie, a z przyrównaniem do gówniarza w obecnej sytuacji wyjątkowo
nie mogłam się nie zgodzić. Pomogłam mu posprzątać bałagan, który zrobiłam, a
następnego wieczora rozkazał mi stawić się w łazience prefektów na piątym
piętrze, którą należało porządnie wyczyścić przed pojawieniem się delegacji.
Szorowanie olbrzymiego basenu pełniącego funkcję wanny zajęło trzy godziny,
podczas których Filch krążył z mopem i więcej narzekał niż sprzątał. Wypuścił
mnie dziesięć minut przed północą, kiedy nie byłam w stanie utrzymać szczotki w
trzęsących się rękach. Do dormitorium wróciłam znużona i cuchnąca detergentami,
z piekącą, wysuszoną skórą do samych łokci. Doskonale wiedziałam, że poza
Sapphire w salonie zastanę uśmiechającą się triumfalnie Pansy i niewiele się
pomyliłam. Parkinson siedziała w fotelu przed kominkiem, z nogami wyciągniętymi
wygodnie na małym pufie i przeglądała Czarownicę. Z rozczarowaniem
odkryłam, że Sapphire nigdzie nie było, w głębi pokoju wspólnego siedziało
jeszcze kilku starszych uczniów, ale nikt poza Pansy nie zwrócił na mnie
uwagi.
— Teraz
jesteśmy kwita — mruknęłam bezbarwnym głosem i, powłócząc nogami,
podeszłam do kominka, żeby uwalić się w drugim fotelu z podnóżkiem.
— Jesteśmy — przytaknęła
cicho i przez dłuższą chwilę przyglądała mi się z szerokim, enigmatycznym
uśmiechem.
Ogień
odbijał się w jej wypukłych oczach, upodabniając Pansy do jakiejś groteskowej
wiedźmy z komiksu, ale nie miałam siły się odzywać. Po kilku godzinach
nieprzerwanego wysłuchiwania gderania napawałam się ciszą i przyjemnym, ledwo
słyszalnym trzaskaniem palącego się drewna, a Ślizgonka chłonęła mój widok — obolałej
i zmęczonej. W pewnym momencie sięgnęła do torby i rzuciła mi coś.
Instynktownie po dwóch latach grania na pozycji ścigającego pochwyciłam
przedmiot, którym okazał się być…
— Krem
do rąk? — zdziwiłam się.
— Mhm — zamruczała. — Z
aloesem.
Wybąkałam
jakieś krótkie podziękowanie i wycisnęłam z opakowania trochę bezwonnego
balsamu w kolorze bladej mięty. Nie zdążyłam go porządnie wmasować, a skóra już
wypiła łapczywie zdecydowaną większość mazidła. Konsystencja była przyjemnie
chłodna i żelowa. Nakremowałam ręce raz jeszcze i oddałam Pansy tubkę.
— Był
dodany do Czarownicy, używam po goleniu nóg, ale nadaje się po czyszczeniu
kociołka — dodała i przeleciała wzrokiem po napisach na tyle
opakowania. — Nie masz alergii na wyciąg ze ślazu, co?
— To
teraz pytasz? Ale, nie, nie mam — odparłam. Obrzuciłam Ślizgonkę
wrogim spojrzeniem, ale ta nie przestawała się uśmiechać. Nawet w takiej chwili
musiała dorzucić swoje wredne trzy knuty. — A na kociołek spróbuj
zaklęcia Tergeo, usunie wszystko, nawet nie trzeba skrobać.
— Dzięki,
spróbuję.
Znów
zapadła między nami cisza, tym razem nieco niezręczna po wymienieniu tych dwóch
drobnych uprzejmości. Kiedy odrobinę odpoczęłam, skóra na rękach przestała mnie
parzyć, a kolorowe płytki z dna basenu przestały migać przed oczami, poczułam w
sercu dziwne ukłucie żalu na myśl, że nasz zakład właśnie dobiegł końca.
Ostatecznie — pomimo niezbyt przyjemnego finiszu — świetnie
się bawiłam, nauczyłam się kilku przydatnych zaklęć i przez ostatnie dni ponure
myśli o Darli odeszły gdzieś na bok. Przez ostatnie dwa tygodnie prawie znów
byłam sobą.
— Tak
przy okazji… — przerwałam ciszę, czyniąc atmosferę między nami
jeszcze bardziej niezręczną. — Filch przygotowuje łazienki prefektów
dla delegacji. Zaczyna się szaleństwo, zobaczysz, Filchowi nie będzie się
chciało samemu tego sprzątać, więc zrobi une chasse aux sorcières.
Parkinson
wydała z siebie pogardliwe prychnięcie.
— My
musimy korzystać z tych wspólnych klitek z mikro-prysznicami, a oni będą się
wylegiwać w wielkich wannach — burknęła niezadowolona.
Przytaknęłam,
chociaż oczami wyobraźni widziałam łazienkę w Oreżnowie — ciasną, w
babcinym stylu, wyłożoną beżowymi kafelkami w różyczki, z małym okienkiem pod
sufitem, podłużną wanną zawaloną na bokach tysiącami kolorowych buteleczek z
szamponami, odżywkami, mydłami i innymi napoczętymi kosmetykami, wiecznie
opryskane pastą lusterko nad maleńką umywalką. A zaraz potem przeniosłam się do
eleganckiej, białej toalety z wygodnym prysznicem, fantazyjnymi miedzianymi
bateriami i kompletem siedmiu jednakowych szafeczek na kosmetyki i zaczęłam się
zastanawiać, jaką łazienkę Pansy miała w swoim domu.
— Ej — przerwałam
jej narzekanie. — Teraz już możesz mi powiedzieć: jakim cudem tak
łatwo zdobywałaś te punkty? Bez jaj, jestem o niebo lepsza w czarowaniu. Ça
a été très difficile, nawet żeby cię dogonić.
Widziałam,
że moje słowa sprawiły Pansy ogromną przyjemność, ale w oczach błysnęło coś
zuchwałego, co sprawiło, że pozwoliłam jej jeszcze przez moment cieszyć się
chwilą triumfu.
— Widocznie
jestem sprytniejsza — odparła powoli, ale zaraz zaśmiała się i
spojrzała w ogień. — Ukradłam Snape’owi z gabinetu trochę eliksiru
wielosokowego.
Raptownie
wyprostowałam się w fotelu.
— Eliksir
wielosokowy? A, no tak! — wykrzyknęłam. — To dlatego Ron
tak idiotycznie pyskował Snape’owi… i Terry Boot… Naprawdę ukradł majtki Marietty
Edgecombe?
Dziewczyna
znów parsknęła śmiechem.
— A
w życiu! Najpierw wsadziłam Bottowi majtki do torby… oczywiście nie moje,
zabrałam jakieś suszące się majtki z naszej łazienki, chyba Eleonory… potem
ukradłam włos Edgecombe i poleciałam do Snape’a jako ona.
— Cwane — przyznałam.
— Tobie
też szło całkiem, całkiem. W życiu bym nie wpadła na to, żeby zamówić bieliznę
do Snape’a na cudze nazwisko.
Popatrzyłyśmy
na siebie roześmianymi oczami i na ten jeden wieczór moja niechęć do Pansy
odrobinę zmalała. Sądząc po jej twarzy — nieco mniej mopsiej i
niesympatycznej — ona musiała sądzić to samo o mnie.
— Dzięki — mruknęłam. — Wiesz…
że mogłam na chwilę zapomnieć.
— Jasne.
To to była wyrównana gra.
Wyciągnęła
rękę, a ja chętnie ją uścisnęłam.
Zakład
z Pansy był pomocny, ale prawdziwym wytchnieniem koniec końców okazały się
wizyty w gabinecie nauczyciela obrony przed czarną magią. Z Sapphire
oddaliłyśmy się od siebie, ale obie wyraźnie tego potrzebowałyśmy. Wspólnie
spędzany czas przywoływał bolesne wspomnienia Darli. Jej zdjęcie z czarną
szarfą zniknęło pewnego dnia z tablicy ogłoszeń, a miejsce przy stole Ślizgonów
zostało zajęte to przez Notta, to przez Millicentę… i choć początkowo cholernie
mnie to drażniło, w końcu poczułam, że zrobiło mi się lepiej bez jej śladów na
każdym kroku. Dlatego nic nie powiedziałam, kiedy Eleonora przyniosła do
sypialni wielką paprotkę, żeby jakoś zapełnić nienaturalnie pustą
przestrzeń.
A
mimo wszystko, choć czułam satysfakcję na widok markotnej miny Pansy, mnie
również zżerała zazdrość, kiedy natykałam się na Malfoya spacerującego z
Sapphire. Niby towarzyszyli im inny Ślizgoni, często Zabini albo Crabbe i
Goyle, stanowili dla nich bardziej tło niż pełnoprawną część grupy. Tylko że
Parkinson była zazdrosna o Dracona, a ja o przyjaciółkę. Czułam się trochę
lepiej, wmawiając sobie, że przecież ja równiez miałam sprawy, w których jej
nie było: nauka Imperiusa, rozmowy z Bartym, chór, ale nie byłam w stanie
zagłuszyć tego cichego głosiku z tyłu głowy, który szeptał, że była
szczęśliwsza beze mnie niż ze mną.
W
pierwszy piątek października — nieco później, niż zostało ustalone — odbyło
się przesłuchanie do solówki na powitanie delegacji. Po próbie w klasie zostali
chętni, czyli trzydzieści osób z trzydziestu trzech. Każdy czekał na swoją
kolej na prowizorycznej widowni ustawionej z krzeseł za biurkiem McGonagall,
obgryzając paznokcie i mnąc kartkę z tekstem. Nauczona doświadczeniem już dawno
wykułam tekst na blachę — tych, którzy na przesłuchaniach śpiewali z
pergaminu, nauczycielka nigdy nie brała pod uwagę. Wszystko trwało bardzo
długo, aż mniej więcej po dziesięciu osobach McGonagall poprosiła o
przedstawienie samej ostatniej zwrotki piosenki, ale i tak wszystko skończyło się
grubo po dwudziestej drugiej. Nauczycielka pozwoliła nam zjeść kolację w klasie — wyczarowała
kilkanaście talerzy z niekończącymi się kanapkami — i dopiero później
wygłosiła werdykt.
— Kurtz,
przestań rzucać rzodkiewkami w Kalksteina, nie ty jeden jesteś znudzony — rzuciła
tonem dalekim od cierpliwego. Krótkim machnięciem różdżki usunęła talerze, a w
klasie zapanowała głucha cisza i wszystkie trzydzieści jeden par oczu
rozszerzyło się w oczekiwaniu. Ja sama poczułam żołądek zawiązujący się w
supeł. — Solowy występ na uczcie powitalnej wykona Di Bari, a po nim
odśpiewamy hymn szkoły. Po przemówieniu profesora Dumbledore’a odbędzie się
krótki skecz, nad którym czuwa profesor Flitwick, już zapowiedział, że będzie
potrzebował oprawy muzycznej, ale tym zajmiemy się w przyszłym tygodniu. Di
Bari, od jutra zaczynamy próby indywidualne, sala chóru, punkt szósta, bądź
łaskawa się nie spóźnić.
Gdy
padło nazwisko Gryfonki, kąt na scenie zajmowany przez jej świtę rozbrzmiał
westchnieniami zachwytu; Di Bari nawet nie próbowała nie wyglądać na zbyt
dumną. Uśmiech bez eksponowania końskich zębów musiał ją wiele kosztować, ale
poszerzył się jeszcze bardziej, gdy przez klasę przebiegły pomruki
niezadowolenia i gorączkowe szepty. Uścisk w moim żołądku zelżał, ale on sam wypełnił
się gorzkim rozczarowaniem. Wbiłam wzrok w nieokreślone miejsce nad ramieniem
nauczycielki, byle uniknąć kontaktu wzrokowego z Lisą czy Arielką. Victor, choć
sam wziął udział w przesłuchaniu, klepnął mnie lekko w kolano i pochylił się
tak, żebym tylko ja mogła go usłyszeć.
— Nie
przejmuj się, to tylko głupie powitanie, ty zgarniesz konkurs i główną
nagrodę.
Uśmiechnęłam
się niemrawo.
— Która
pójdzie na spłaty długu — mruknęłam.
Nie
byłam jedyną zawiedzioną osobą, a profesor McGonagall wyraźnie się to nie
spodobało. Wąskie wargi zacisnęły się w białą, dobrze znaną nam linię, a brwi
zbiegły się ze sobą tak, że rozdzielała je jedynie głęboka, pionowa
zmarszczka.
— Doskonale
rozumiem, że każdy z was chciałby się wykazać, ale to nie jest konkurs talentów — zaczęła
surowo. — To jest chór, może do niektórych prędzej dotrze takie
porównanie: gra zespołowa. Strzelamy do jednej bramki, nawet jeśli światła
reflektorów skierowane są wyjątkowo na jedną osobę, to reprezentuje ona całą
grupę. Nie ma tu lepszych i gorszych, jedynie osoby mniej lub bardziej pasujące
do danego projektu. Proszę to sobie dobrze zapamiętać. Jesteście wolni. Tylko
marsz prosto do swoich dormitoriów. Serpens, Ghost, proszę tu jeszcze na
słówko.
Wymieniliśmy
z bratem ponure spojrzenia, ale poczłapaliśmy w jej kierunku, udając, że
chichoty Di Bari i jej świty nie dotarły do naszych uszu. McGonagall w tym
czasie wzięła się za pakowanie nesesera.
— Wyciągnij
ręce z kieszeni, Ghost, jeśli łaska — ofuknęła Victora, nawet na
niego nie patrząc. Dopiero wtedy zwróciła się do mnie: — Wiesz,
dlaczego nie dostałaś solowego występu?
Jeszcze
jedno zerknięcie w stronę brata, ale ten tylko wzruszył ramionami.
— Eee…
bo nie pasowałam do tego projektu?
— Bo
byłaś słabo przygotowana — oświadczyła, jakby wcale nie czekała na
moją odpowiedź. — Piękny głos nie da ci przepustki na każde podium.
Wielokrotnie pokazałaś, że stać cię na dużo więcej niż nauczenie się tekstu na
pamięć. Każdy ma swoją poprzeczkę, ty do swojej nawet nie doskoczyłaś. Serpens,
musisz wziąć się w garść. Czy profesor Snape proponował ci spotkania z
psychomagiem?
— Tak,
ale ja tego nie potrzebuję — odparłam już chyba po raz setny.
Irytacja zaczęła dławić mnie w gardle.
— To
nam to pokaż. Razem z Ghostem dostajecie dzień nauczyciela, a ty śpiewasz solo
w Boże Narodzenie — zakomenderowała i zatrzasnęła skórzaną teczkę. — Do
gwiazdkowego występu próby będą bardzo wymagające i czasochłonne, zarówno pod
względem muzycznym, jak i magicznym, dlatego już teraz radziłabym ci przysiąść
do nauki, żeby później nie było problemów z zaliczeniami. Zwłaszcza jeśli
zależy ci na Plebiscycie. Rozumiemy się?
— Tak
jest, pani profesor.
Ruchem
głowy wskazała na drzwi, więc razem z Vipim posłusznie pomaszerowaliśmy w ich
stronę. Na korytarzu Lisa, Ariel i Helena — aż rumiane z ciekawości — potwornie
się ociągały, żeby nas wypytać.
— I
co, i co? — wystrzeliły jak na komendę.
— A,
dajcie spokój, en standard: nie starasz się, ucz się, bo wywalę cię z
chóru… Dostaliśmy na pocieszenie dzień nauczyciela. C’est fascinant.
— Chciałabym
taką nagrodę pocieszenia — mruknęła z goryczą Goldstein i dopiero
wtedy zdałam sobie sprawę, że Lisa jeszcze nigdy nie śpiewała solo.
Zakłopotana
wbiłam wzrok w swoje obsmarowane długopisem trampki.
— Ale
chyba dała ci jasną sugestię, że widzi cię jako reprezentantkę Hogwartu! — zawołał
podekscytowany Vipi.
— Dumbledore
pewnie liczy na jakieś złoto dla szkoły…
— Albo
próbują odwrócić uwagę od tego, co się stało w zeszłym roku — przerwałam
Krukonce i kątem oka spostrzegłam ich zaniepokojone, krzyżujące się spojrzenia,
ale ciągnęłam dalej. — Najpierw umiera uczennica, potem Syriusz Black
wpada do szkoły i wymyka się ministerstwu, a na koniec okazuje się, że
nauczyciel jest wilkołakiem. Zawsze to przyjemniej pogadać o Turnieju
Trójmagicznym i pochwalić się podium w konkursie piosenki.
Rozdzieliliśmy
się na głównych schodach; Victor skręcił do wieży Gryffindoru, dziewczyny w
stronę dormitorium Krukonów, a ja powlokłam się do lochów. Korytarze były
całkowicie opustoszałe, wszędzie panował ciepły półmrok i tylko od czasu do
czasu ciszę przerywało skrzypnięcie zbroi lub odległe chrapanie portretu.
Nareszcie mogłam przestać udawać, że wybór profesor McGonagall mnie nie ruszał.
Miałam nadzieję, że Di Bari pochwaliła się już wszystkim i zostanie mi
oszczędzone znoszenie kpiarskich spojrzeń jej koleżanek. Na wszelki wypadek
zwolniłam kroku. Choć doskonale rozumiałam, co McGonagall miała do powiedzenia,
w muzyce rzadko kiedy coś szło nie po mojej myśli, żebym mogła przywyknąć do
radzenia sobie z porażką. Moja samoocena — i tak chwiejna jak
wańka-wstańka — leciała teraz w dół na łeb na szyję. Bo jeśli nie
byłam najlepszą śpiewaczką w szkole, to kim byłam?
Liczyłam,
że w sobotę dojdę po tym wszystkim do siebie, ale od samego rana czułam się
jakoś dziwnie nieswojo. Pierwsze, o czym pomyślałam, to że będę musiała wysłać
rodzicom sowę i sama myśl o tym spowodowała nieprzyjemne przewracanie w
żołądku. Z mniejszym niż zazwyczaj zapałem wspinałam się na drugie piętro, choć
odpowiednia maska entuzjazmu wylądowała na mojej twarzy jeszcze w
dormitorium.
— I
jak wielki dzień? — zapytał.
Wpuścił
mnie w pelerynie-niewidce i dopiero w drugim pokoju poznałam powód tego
dziwnego powitania — lejący materiał zsunął się na podłogę i zamiast
szpetnej gęby Moody’ego zobaczyłam twarz Barty’ego rozjaśnioną radosnym, ale
powściągliwym uśmiechem.
Podeszłam
do wysokiego okna i spojrzałam na błonia w dużej części oblane jesiennym złotem
i czerwienią. W porannym słońcu korony drzew z Zakazanego Lasu zdawały się
płonąć. Było jeszcze zbyt wcześnie na spacery, większość ludzi dopiero kończyła
śniadanie w Wielkiej Sali, ale nad jeziorem zaczęli pojawiać się pierwsi
uczniowie spragnieni ostatnich ciepłych dni.
— Pas
tout à fait une réussite retentissante — odparłam i wzruszyłam
lekko ramionami. — Dostałam dzień nauczyciela i Boże Narodzenie.
McGonagall uznała, że byłam za słabo przygotowana. Myślę, że się boi, że
mogłabym położyć przedstawienie. Wiesz, że znów mi coś odwali i zrezygnuję w
ostatniej chwili czy coś… W zamian za to usłyszysz Di Bari i ten jej
perfekcyjny alt… nienawidzę jej, że jest taka dobra.
Cisza,
która między nami zapadła, nosiła znamiona dziwnego napięcia. Dopiero teraz do
mnie dotarło, skąd to nieprzyjemne mrowienie pod skórą za każdym razem, kiedy
od wczoraj pomyślałam o przesłuchaniu (czyli mniej więcej dwadzieścia razy na
minutę). Teraz wyraźnie to czułam. Nie chodziło o żadną śmieszną rywalizację z
Di Bari ani o śmichy-chichy jej koleżanek. Nawet nie o utratę pierwszego
solowego występu przed delegacjami dwóch innych szkół. Chodziło o ten brak
zaufania, o brak zaufania w jednej jedynej rzeczy, na jakiej zależało mi w tej
cholernej szkole. Mogłam nawalić w każdej innej sprawie: jako Ślizgonka,
uczennica, podopieczna Snape’a, nawet jako ścigająca, ale jeśli chodziło o chór — McGonagall
zawsze mogła na mnie liczyć. Łzy ścisnęły mnie za gardło tak, że musiałam na
chwilę odwrócić głowę do okna. Nie chciałam, żeby Barty widział, że ryczałam
jak małe dziecko.
— Wolałbym
usłyszeć ciebie — powiedział cicho. — Ale tym razem nie
mogę ci zaoferować fortepianu. Ani nawet cymbałków.
Poczułam
dłoń spoczywającą miękko na moim ramieniu. Delikatnie i z wyczuciem, a jednak
dostatecznie wyraziście, żeby wywołać dreszcz biegnący wzdłuż kręgosłupa.
Doświadczyłam kolejnego ucisku w okolicy podbrzusza, ale tym razem nie był to
skurcz nieprzyjemny, poprzedzający niepokój rozsadzający klatkę piersiową. W
pierwszym odruchu zastygłam w oczekiwaniu, ale ręka nie wycofała się. Nawet
przez koszulę i grubą wierzchnią szatę wyraźnie czułam długie, smukłe palce,
choć mogło być wielce prawdopodobne, że to sobie wyobraziłam.
— Nie
szkodzi — odparłam i zaśmiałam się bezgłośnie, trochę z nerwów. — Potrafię
odtworzyć melodię, jeśli już ją słyszałam.
Faktycznie
tak było i właśnie ta umiejętność zapewniła mi pierwszy kontrakt z wytwórnią
muzyczną. Dopiero później zaczęłam uczyć się własnych kompozycji, choć i tak z
niewiadomych przyczyn to idealne odwzorowywanie melodii stało się moim znakiem
rozpoznawczym. Dziewczynek z pięknymi głosami było wszędzie na pęczki, ale
dziewczynka z pięknym głosem i muzyką wyczarowywaną ot tak, bez nut i bez
różdżki była tylko jedna. Czy ludzie oglądający moje występy w to wierzyli — nie
wiedziałam na pewno. Większość pewnie nie. Niektórzy zapewne chcieli przekonać
się na własnej skórze, a jeszcze inni obejrzeć występy podopiecznej tego tam,
Evana Rosiera, który okazał się śmierciożercą.
A
muzyki do piosenki Anny German osłuchałam się dostatecznie dużo, żeby nie mieć
najmniejszego problemu z jej odtworzeniem.
— Zanim zaśniesz, pomyśl o mnie choć przez małą chwilę*
Może przyśnię się znów tobie kwiatem lub motylem
Może wróżką z pięknej baśni
Może gwiazdą w niebie
Pomyśl o mnie zanim zaśniesz
To odwiedzę ciebie
Kiedy zaśniesz
otulony w nocy szal gwiaździsty
Pomyśl o mnie, zanim wzejdzie księżyc sierp srebrzysty
Przyjdę wiatrem, co gra w polu
Przyjdę końcem lata
Może burzą
Może deszczem
Może snem o kwiatach
Zanim zaśniesz,
pomyśl o mnie choć przez małą chwilę
Może przyśnię się znów tobie kwiatem lub motylem
Przyjdę wiatrem, co gra w polu
Przyjdę końcem lata
Może burzą
Może deszczem
Przyjdę snem o kwiatach
— Masz
anielski głos — powiedział. — Ale utwór mało widowiskowy
jak na taką okazję.
Parsknęłam
śmiechem.
— McGonagall
chce, żeby było avec élégance et avec panache — odparłam. — Ale
będziemy śpiewać hymn szkoły, zobaczysz, co to widowisko. Jeszcze Flitwick
planuje jakieś przedstawienie… Merde, chciałabym widzieć, co się dzieje
w pokoju nauczycielskim.
Barty
uśmiechnął się enigmatycznie.
— Powiem
tak: profesor Flitwick nigdy nie słynął z asertywności — odrzekł
krótko i podszedł do łóżka; było jak zwykle perfekcyjnie zaścielone, a ja
dopiero wtedy zauważyłam spoczywający na pledzie pakunek. — Tym razem
nie tylko ty dostałaś sowę.
Odwrócił
się i wręczył mi kopertę, którą od razu schowałam do plecaka; jej widok wywołał
dobrze znany skurcz w żołądku, ale błyskawicznie ustąpił miejsca dużo
silniejszym sensacjom — drugą rzeczą w ręku Barty’ego był album
rodzinny. Poznałam natychmiast po wykwintnej, zdobionej okładce z
butelkowozielonej skóry i z wytłoczonym na środku napisem Crouch. Aż zaklaskałam
z radości.
Popędziłam
prosto do dormitorium i ani się obejrzał, jak byłam z powrotem. Mój album — za
który robiła podniszczona, trochę większa brązowa koperta — nie
umywał się do rodzinnego Crouchów, ale zawierał równie pokaźną kolekcję zdjęć. Rozsiedliśmy
się na powiększonym dywaniku, który zaciągnęliśmy blisko łóżka, o które
mogliśmy się wygodnie oprzeć. Barty zdążył przygotować jakieś mizerne
przekąski, wśród których lwią część stanowiły paskudne ciasteczka dyniowe, ale
całe szczęście jeszcze od śniadania byłam zaopatrzona w cały plecak
słodyczy.
— Jedna
z firm ojca Dafne i Astorii Greengrass dostarcza słodycze do Zonka, dzisiaj
właśnie przyszła do nich sowa… a właściwie cztery, bo jedna nie dała rady
udźwignąć paczki! Dafne i Astoria co roku dostają w październiku taką wielką
pakę, mówię ci, mogłabym się śmiało zmieścić do tego pudła. Spójrz, same
halloweenowe słodycze. Cukrowe szkielety, dyniowe dropsy… te akurat są très
dégoûtant, ale wiem, że lubisz dynie, więc wzięłam dla ciebie… za to czekoladowe
duszki w lukrze… Bon à s’en lécher les doigts. Mam tego pełno,
dziewczyny zawsze rozdają, a i tak trudno to wszystko zjeść.
— Nie
za wcześnie na Halloween?
— Absolument! — zawołałam
uradowana i rozpakowałam nam po duszku. — U nas w dormitorium świętujemy
Halloween przez cały październik! Gramy w różne straszne gry, wywołujemy duchy,
śledzimy Krwawego Barona… najwięcej szlabanów za łażenie nocą po zamku jest
zawsze w październiku… i w lutym, jak niektórym odbija i urządzają sobie
schadzki… a na koniec robimy w salonie wielki bal przebierańców, wóda… to
znaczy… piwo kremowe leje się strumieniami i urządzamy sobie konkurs na
najlepszy kostium. Rok temu zdobyłyśmy z Darlą pierwsze miejsce!
Wyciągnęłam
z koperty wszystkie zdjęcia i zaczęłam przerzucać je na podłodze w poszukiwaniu
tego jednego; na magicznie powiększonym chodniczku między cukierkami,
batonikami, fotografiami i ohydnymi dropsami dyniowymi zrobił się chaos, który
dosięgnął i części podłogi Barty’ego.
— Jest!
Zabini dostał od matki aparat, który robi kolorowe zdjęcia. — Wręczyłam
mu niewielki kartonik i wskazałam na ciemnoskórego chłopaka w samych gatkach,
pomalowanego niechlujnie zieloną farbą. — Wiem, że tego nie widać,
ale jest zombiakiem. Tu jest Sapphire, co roku przebiera się za jakąś gotycką
księżniczkę… Di Bari, głupia pinda, która podebrała mi występ… no tak, jak
zwykle jako Kleopatra… A te dwie latające główki to ja i Darla. Bułka z masłem,
proste zaklęcie kameleno-na na całe ciało poza głową. Kamelenon to
moja specjalność. Raz Darla lewitowała mnie, raz ja ją. Październik byłby nie
do przeżycia bez Halloween.
Poczułam
pęczniejącą w piersi dumę na widok uśmiechu uznania. Nie poprawił mnie, za to
wtrącił bez nadmiernego żalu w głosie.
— Nie
pamiętam, żeby Ślizgoni organizowali w pokoju wspólnym takie imprezy. Snape
zaraz rozgoniłby całe towarzystwo.
— A
może urządzali, tylko ty byłeś w tej małej grupie nudziarzy, którzy uważali się
za zbyt dużych ważniaków, żeby brać w tym udział?
Tym
razem naprawdę się roześmiał, głośno i szczerze, bez tego całego powściągliwego
zaciskania warg.
— Wiesz,
coś w tym chyba musi być — przyznał. — Tak, przez pierwsze
lata w Hogwarcie byłem właśnie takim ważniakiem, w Izbie Pamięci znalazłyby się
jeszcze jakieś moje stare nagrody z olimpiad z eliksirów…
— Z
eliksirów? Do ważniaka pasuje bardziej numerologia albo starożytne runy — przerwałam
mu.
— Z
tego, nie chwaląc się, też byłem prymusem — odparł, ale zamiast dumy
w jego głosie usłyszałam coś bardziej przypominającego zakłopotanie. — Zdobyłem
dwanaście SUM-ów, choć ojciec był raczej oszczędny w pochwałach.
W
powietrzu zawisło coś, co powstrzymało mnie od śmiechu, w zamian za to
zapytałam nieco kpiarskim tonem:
— Jeszcze
mi powiedz, że byłeś prefektem.
Kąciki
jego ust drgały lekko, kiedy z powagą przeglądał gruby album wielkości płyty
chodnikowej. Mignęły mi liczne kolorowe fotografie, w większości wykonane w
królewskich, bogato zdobionych albo — w drugą stronę — ultra
nowoczesnych wnętrzach, gdzieniegdzie pojawiały się jakieś wysokie, mroczne sale
i egzotyczne wybrzeża. Wszystko uchwycone w idealnie równych, przemyślanych
kadrach — tak różnych od często amatorskich, wręcz niedbałych ujęć,
które trzymałam w swojej kopercie. Zdjęcie, które Barty dźgnął koniuszkiem
palca, przedstawiało pełne sylwetki trzech osób stojących w jasnym,
przestronnym salonie, idealnie równo na tle kominka. Barty’ego poznałam od razu — nieco
młodszy, z pełniejszą buzią i schludnie ostrzyżonymi blond włosami stał
pomiędzy mężczyzną i kobietą — zapewne matką i ojcem.
W Proroku
Codziennym zawsze systematycznie omijałam
wszystko, co dotyczyło polityki, ale nawet ja dobrze wiedziałam, kim był jego
ojciec. Bartemiusz Crouch senior na rodzinnym zdjęciu z synem i żoną wyglądał
dokładnie tak, jak we wszystkich artykułach — włosy idealnie
przylizane na jedną stronę, szata bez skazy, świeżo przycięty wąsik. Nawet buty
świeciły się tak, że gdybym przeniknęła do zdjęcia, mogłabym się w nich
przejrzeć. Stojąca po drugiej stronie Barty’ego czarownica — zapewne
pani Crouch — prezentowała się równie nienagannie, ale było w niej
znacznie więcej luzu, choć tak można było powiedzieć o każdym, kto postanowiłby
zapozować z jej mężem. Barty był w zasadzie jak skóra zdjęta z matki. To samo
łagodne, jasne spojrzenie, delikatne rysy twarzy ze szpiczastym podbródkiem,
loki barwy słomy opadające na ramiona. Na piersi młodego Barty’ego połyskiwała
odznaka prefekta, więc chłopak mógł mieć nie więcej niż piętnaście lat, ale już
przewyższał matkę o głowę. Cała trójka ubrana w pasujące do siebie, stonowane
kolory grafitu i szarego błękitu, uśmiechnięci nie za szeroko, nie za smutno,
ale wszyscy jacyś tacy niedostępni, odlegli od siebie. Wyobraziłam sobie, że w
Oreżnowie ktoś spróbowałby zrobić takie zdjęcie wszystkim jego mieszkańcom i w
pierwszej chwili zachciało mi się śmiać, choć wydało mi się to potwornie
przygnębiające.
— Kurcze… — bąknęłam
niemrawo. — Jak zdjęcie prezydenckiej pary… albo rodziny
królewskiej.
Wzrok
automatycznie poleciał mi na wklejone niżej zdjęcie. Wyglądało podobnie, ale
tym razem zamiast odznaki prefekta w centralnym punkcie zdjęcia między
rodzicami stał nieco starszy Barty, z nieco dłuższymi już włosami i
wyeksponowanym w stronę fotografa świadectwem z wielką pieczęcią szkoły.
— To
SUM-y? — zapytałam.
Przytaknął.
— A
to — pokazał palcem na bliźniaczo podobną fotografię obok — owutemy.
Różniły
się w zasadzie wyłącznie strojem pani Crouch — na fotografii z SUM-ami
miała na sobie bladofioletową garsonkę z perłowymi guzikami, a na tej z
owutemami — beżową, letnią szatę z rękawami sięgającymi do połowy
przedramienia.
— Przystojniak
z ciebie — stwierdziłam, jeszcze raz przyglądając się wszystkim trzem
Bartym. Rzuciłam mu zaczepne spojrzenie i powędrowałam wzrokiem na drugą
stronę, gdzie przyklejono dwa zbliżenia: jedno z panią, drugie z panem
Crouchem. — Bardzo jesteś podobny do mamy. Całe szczęście, bo ojciec…
nie obraź się… ładniejszych w stodole chowają.
— Co
robią? — zapytał ze śmiechem, ale tylko wzruszyłam ramionami.
— Nie
wiem, tata mówił, że babcia tak nazywała jego brata, a wujek Albin jest
koszmarnie brzydki — odparłam. — W każdym razie… twój
ojciec musiał być albo cholernie bogaty, albo cholernie zabawny, albo cholernie
inteligentny, żeby twoja mama zgodziła się z nim ożenić… nie, wyjść za
niego. Wygląda na sztywniaka.
— Raczej
to ostatnie. Nasza rodzina od pokoleń, owszem, posiada spory majątek, ale
rodzina mojej matki również, złoto nie było wyznacznikiem. Z poczuciem humoru… — Wydął
lekko usta. — Masz rację, ojciec jest sztywniakiem. Ale jest
również bardzo inteligentnym człowiekiem. I bardzo wprawnym czarodziejem.
Pamiętasz historię o lewitującym autobusie?
Fotografie
z dalekich podróży okazały się nudne jak flaki z olejem — zwiedzanie
średniowiecznych zamków, olbrzymich muzeów i kościołów z dawnych epok
interesowały mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg, a i Crouch nie był w stanie
opowiedzieć nic ciekawego. Poza zwiedzaniem i spędzaniem czasu w drogich
kawiarniach czy sanatoriach nie robili nic więcej. Za to z ciekawością
słuchałam historii, które stały za zdjęciami przedstawiającymi różne sytuacje
domowe i przyjęcia. Od małego występowałam na scenach różnego formatu, poznałam
polskie i zagraniczne gwiazdy, moi rodzice udzielali wywiadów, które później
pojawiały się w gazetach, robiłam sobie zdjęcia z podekscytowanymi ludźmi w
różnym wieku, ale świat, z którego pochodził ojciec Barty’ego — świat
polityki, biznesu i prawdziwie wyższych sfer — był daleko poza
zasięgiem mojej rodziny. Wydawał się fascynujący na krótką opowieść, ale szybko
do mnie dotarło, że za żadne skarby nie chciałabym w nim żyć. W świecie, w
którym skrzat domowy rozkładał mi na kolanach serwetkę, żeby nie nakruszyć na
nowiutkie, jedwabne spodnie. Porównując nasze fotografie z jedenastych urodzin,
doszłam do wniosku, że nie byłabym w stanie wysiedzieć tak sztywno przy torcie
nawet do samego zdjęcia, a co dopiero przez całą kolację. Kolację dla jedenastolatka!
Na moje jedenaste urodziny wysłałam zrobione własnoręcznie paskudne,
pomarańczowe zaproszenia, mama upiekła placek z galaretką i truskawkami,
zamówiliśmy pizzę i razem z koleżankami i kolegami lataliśmy przez całą imprezę
na miotłach. Na koniec tata w tajemnicy przed mamą dał mi spróbować piwa, które
pili wraz z Evanem na ganku z tyłu domu. Pamiętałam je doskonale, było gorzkie
i ciepłe, z samego dołu szklanki. Znacznie bardziej smakował mi mój pierwszy
papieros, ale o nim tata nigdy się nie dowiedział. Na zdjęciu z urodzin
Barty’ego próżno było szukać kolegów i koleżanek, choć podejrzewałam, że kilku
znudzonych nastolatków w tle spokojnie mogło porozmawiać z tym poważnym,
wciśniętym w miniaturową wyjściową szatę dzieciakiem.
— Wystarczy,
że słucham, jak opowiadasz, a czuję się jak w szkole. Twoja mama też taka była?
Wiesz, surowa, nieznosząca sprzeciwu…
— Moja
mama? — zaczął cicho i coś zmieniło się w jego twarzy. Wzrok lekko
się zamglił, twarz rozświetlił delikatny uśmieszek, jakby Barty przeniósł się
lata wstecz do jakiegoś bardzo przyjemnego dnia. — Nie, matka była
wspaniałą kobietą. Wciąż trochę powściągliwą, ale ciepłą i szalenie
wyrozumiałą. Na jej gest zawsze się czekało, ale każdy dotyk, każde słowo…
nigdy nie były bez znaczenia. Zawsze przemyślane, w odpowiednim miejscu i
czasie. Kiedy podrosłem, miałem te trzy, cztery lata, ojciec prawie całkowicie
przejął całą decyzyjność co do tego, jakiego języka będę się uczył, jakich
nauczycieli nająć. I tak zanim dostałem list z Hogwartu, mówiłem biegle w
czterech językach, świetnie latałem na miotle, prawie tak samo dobrze jeździłem
konno i opanowałem cały materiał do szkoły średniej włącznie. Choć przez nasz
dom przewijali się bez przerwy praktycznie sami czarodzieje i czarownice i było
oczywiste, że czekała mnie posada w ministerstwie, w samym sercu
czarodziejskiego świata, ojciec nalegał, żebym odebrał gruntowne wykształcenie,
również to mugolskie… choć nieformalne. Jako jedenastolatek raczej nie byłbym w
stanie zdać matury. A potem w Hogwarcie czekało mnie jeszcze więcej pracy, to
było tak oczywiste, że nie wymagało mówienia. Tak, to ojciec dyrygował, ale na
matkę zawsze mogłem liczyć.
— Miałeś
w ogóle jakieś dzieciństwo? — zapytałam, niedowierzając. Ja
skończyłam edukację na ostatniej klasie szkoły podstawowej, a i tak więcej
czasu spędzałam na parkiecie albo na scenie niż w szkolnej ławce. — Ba,
miałeś czas spać czy ojciec stał ci nad łóżkiem ze stoperem?
Zaśmiał
się cicho pod nosem.
— Ze
stoperem nie, ale Mrużka, nasza skrzatka, budziła mnie każdego ranka o szóstej.
Schodziłem zaspany na dół na śniadanie… ojciec już czekał ubrany i całkowicie
obudzony… bo o siódmej przychodził pierwszy nauczyciel. Pamiętam, jak
zazdrościłem kolegom, u których też służyły skrzaty, że dostawali swoje
śniadania do łóżek.
Byłam
pewna, że przez ułamek sekundy usłyszałam w jego głosie nutkę goryczy.
— A
twoja mama co na to?
Wzruszył
lekko ramionami.
— Nic
na to, nie skarżyłem się. Byłem dość karnym dzieckiem i naprawdę… wiem, że
ciężko w to uwierzyć… ale lubiłem się uczyć. I przychodziło mi to łatwo.
Najbardziej lubiłem momenty sprawdzania wiedzy…
— De
quoi parlez-vous?! — wykrzyknęłam naprawdę wstrząśnięta, patrząc
na niego jak na wariata, wprawiając go tym samym w jeszcze większy
śmiech.
— Naprawdę!
Każdy nauczyciel robił mi sprawdziany i wystawiał oceny jak w szkole. Po każdym
takim sprawdzianie, pamiętam, czekałem zawsze na ojca pod jego gabinetem.
Mrużka stawiała mi krzesło przy drzwiach do jego gabinetu, siadałem tam i
wierciłem się, czekając, aż wróci z pracy. Często do późna. Kilka razy zdarzyło
mi się przysnąć. A kiedy ojciec wracał, pokazywałem mu ocenę i starałem się nie
wyglądać na zbyt dumnego z siebie, kiedy delikatnie, bardzo delikatnie kiwał
głową i mówił „Tak trzymaj, junior”.
Słuchając
tego, ogarnął mnie dziwny smutek zmieszany z kwaśnym uczuciem sprzeciwu. Przed
oczami natychmiast stanął mi dzieciak z przetrzebionymi mleczakami, pod małym,
dopasowanym krawacikiem i w podkolanówkach na wzór tych ze zdjęć królewskiej
rodziny, kiwający się sennie pod zamkniętymi drzwiami, ściskając w garści
pergamin z czerwonym napisem wybitny na samym szczycie. Przez głowę
przetoczyło mi się setki urywków radosnych sytuacji, jakie przeżyłam, zanim
dostałam list. Tysiące migawek z lasu, łowienia ryb, wyjazdów nad morze, balów
przebierańców, zawodów tanecznych, robienia sobie nawzajem dowcipów, szlabanów
na miotły, wykradania mamie drobnych z portfela, wypadów do kina, na lody,
budowania igloo przed domem. Co pojawiało się w głowie Barty’ego, kiedy wracał
myślami do czasów dzieciństwa? Sterty książek i piekielnie nudne muzea.
— Ça
ressemble à un cauchemar.
— Nie
znałem innego życia — rzekł. — Ale ty też nie próżnowałaś.
To wszystko — wskazał palcem na jedną z fotografii przedstawiającą
mnie i Victora na tle kilku półek uginających się pod ciężarem medali, pucharów
i innych nagród — nie wzięło się znikąd.
Machnęłam
ręką.
— Tańczyliśmy,
bo sprawiało nam to frajdę. Rodzice nigdy nas do niczego nie zmuszali. Jak nam
się znudziło, to po prostu przestawaliśmy to robić. Ja tak miałam z baletem,
Vipi z pływaniem. A ile rzeczy rzuciła Livia! Grała chyba na każdym możliwym
instrumencie, chodziła na zajęcia aktorskie w domu kultury… Teraz ma fazę na
projektowanie, ale to pewnie też rzuci. To jest całkiem co innego. Co powiedziałby
twój ojciec, gdybyś przyszedł i mu oświadczył: „Tato, nie chcę już się uczyć
tych wszystkich języków, wolę poczytać komiksy”?
— Powiedziałby,
że komiksy czytają głupi i leniwi chłopcy, a ja jestem jego synem i powinienem
sięgnąć po Mistrza i Małgorzatę — odparł z cierpliwym
uśmiechem.
— Tu
vois. Jak będę miała dzieci, nigdy nie będę ich do niczego zmuszać — stwierdziłam
po chwili. — Chciałabym mieć dużo dzieci. Będę super mamą, tak, jak
moi rodzice. Chociaż mama jest trochę czepialska… ale w granicach rozsądku.
Musi być cierpliwa, bo z taką dzieciarnią każdy by oszalał. Albo przynajmniej
ogłuchł. Mama tylko pilnuje, żebyśmy sobie nie zrobili krzywdy.
— To
ile was jest?
Usiadłam
wygodnie na podwiniętych nogach i zaczęłam szperać w stercie fotografii.
— Siedem — odpowiedziałam
i podałam mu czarno-białe zdjęcie z któregoś z wyjazdów nad morze, gdzie na
plaży w miejscu ogrodzonym parawanem siedział tłum ludzi ubranych w stroje
kąpielowe. — To moja mama… Ładna, co? A to tata. Pracuje w
ministerstwie, uczy teleportacji, wystawia jakieś licencje na miotły i tak
dalej… Pewnie go znasz?
— Nie
miałem przyjemności.
— To
jestem ja z Vipim, mamy tu chyba z osiem lat… taak, to jeszcze sprzed lania za
tamtego wilkołaka — dodałam. — Tu jest Livia, Spajk i Rip…
Te gówniaki to Sonia i Tonia, a to już wujek Albin… a nie mówiłam, że brzydal?
To jego pierwsza żona Teresa. Rozwiedli się chyba z rok później, teraz Albin ma
nową żonę i dwóch malutkich synów. A to są nasi kuzyni: Sabina i Leon. Oni już
mają swoje dzieci, Sabiny nie widziałam już dawno, odkąd skończyła Hogwart,
pojechała do Australii i tam pracuje. Za to Leon gra w quidditcha, rok temu dostał
się do Goblinów z Grodziska.
Nagle
na twarzy Barty’ego rozbłysło coś jakby rozpoznanie i przysunął sobie zdjęcie
prawie pod same oczy.
— Leon
Ghost to twój kuzyn? — zapytał z niedowierzaniem. — Kurczę,
pamiętam go ze szkoły, był z rok czy dwa ode mnie młodszy, grał jako ścigający
Gryfonów…
— Ano — przytaknęłam
z dumą. — Pisali o nim na wakacjach w Quidditch Express.
Crouch
zdawał się świetnie bawić, oglądając zdjęcia z mojej kupki. Był tak ciekawy
fotografii z moich występów, jak ja tych z imprez dla snobów. Śmiał się z
kilkuletniej mnie usiłującej kręcić tutu jak hula hopem, był też pełen podziwu,
obserwując, jak razem z Victorem — wystrojeni w falbaniaste stroje z
innej epoki — wywijaliśmy na parkiecie wśród innych małych par na
zawodach tanecznych.
— Nasza
rodzina jest muzykalna — powiedziałam, kiedy przyglądał się zdjęciu z
Wigilii z zeszłego roku: tata siedział przy pianinie i wygrywał jakąś kolędę, a
reszta śpiewała bezgłośnie dookoła niego. — Tata gra jeszcze na
skrzypcach i pięknie śpiewa. Sonia i Tonia są od roku w scholi kościelnej.
Właściwie tylko mama fałszuje.
— A
to kto?
Na
widok małego kartonika poczułam w żołądku nieprzyjemne przewracanie. W
odróżnieniu od całej reszty zdjęć to jedno było nieruchome, kolorowe i znacznie
mniejsze. Zdjęcie odklejone od legitymacji szkolnej, jeszcze z fragmentem
czerwonej pieczątki na rogu, przedstawiające na oko dziesięcioletniego chłopca
o ładnych, regularnych rysach twarzy i szeroko otwartych, czujnych oczach — bardzo
podobnych do moich, ale znacznie ciemniejszych. Nieco dłuższe, kruczoczarne
włosy układały się lśniącymi loczkami nad czołem i równo za uszami.
— Spirydion,
mój młodszy brat — odpowiedziałam przytłumionym głosem, ale szybko
przywołałam na twarz uśmiech i dodałam z werwą: — Obiecuję, że nie
mam już więcej rodzeństwa.
Mimo
wszystko musiał spostrzec tę zmianę, bo nie zapytał więcej o Spirydiona,
przeszedł od razu do kolejnej fotografii z kulis — tym razem z
wielkiej sceny przepięknie oświetlonej różowymi i pomarańczowymi światłami,
gdzie zostałam uchwycona z Sethim trzymającym mnie na barana, tuż przed jednym
z występów.
— To
musiało twoich rodziców trochę kosztować — mruknął Crouch.
— Wpadło
trochę złota, chociaż nie powiem, żebyśmy byli na drodze do bogactwa. Na
początku jeździła ze mną mama, ale jak przyszło do poważniejszych pieniędzy i
umów, tata się tym zajął. Stał się moim menadżerem i w ogóle… A Evan mu
pomagał. Bardzo lubiłam te wyjazdy, tata pozwalał mi jeść słodycze na noc…
zresztą sam je ze mną jadł… nie musiałam czytać nudnych lektur, nie sprawdzał
zadań domowych z matematyki i zawsze był przy mnie. Zawsze, na każdej próbie,
żebym czuła się bezpiecznie. I żeby każdy traktował mnie jak należy.
— Czyli
jesteś taką jego małą księżniczką, tak? — zapytał z nutką
ironii.
— Tak,
bo mnie bardzo kocha — odparłam. — Na tych wszystkich
poważnych konkursach nie jest tak, jak się wydaje. Na scenie to bardzo pięknie
wygląda, ale z tyłu… ojcowie nie są ojcami, a mamy nie są mamami. Na
backstage’u rodzice są trenerami. Wiem, o co ci chodzi, ale tata nigdy mnie nie
rozpieszczał. Dbał też o to, żeby mi się nie poprzewracało w głowie… chociaż to
trudne, żeby woda sodowa uderzyła ci do głowy, kiedy dorastasz praktycznie z
samymi braćmi… Mieszkamy na wsi, nie mamy takich pięknych tapet na ścianach, ja
mieszkam na poddaszu. Mamy sad, grządki, króliki, kozy… ogólnie lubimy
zwierzęta. I pełno kurczaków. Mama się tym wszystkim zajmuje.
Mogłam
tak siedzieć, podgryzać słodycze i oglądać zdjęcia w nieskończoność. Zawsze
miałam coś do dodania, bo za każdym kryła się jakaś historia. Bardzo szybko
zauważyłam, że o ile przez moje życie od zawsze przewijało się mnóstwo
znajomych, w życiu Barty’ego było ich jak na lekarstwo. Domyślałam się, z czego
to wynikało, ale i tak zapytałam.
— Przy
takiej ilości zajęć nie masz zbyt dużo czasu na życie towarzyskie — odparł
bez żalu. — Żeby wybitnie opanować materiał z dwunastu przedmiotów,
trzeba się było trochę nagimnastykować. Samo uczęszczanie na wszystkie zajęcia
nie było łatwe, ponieważ niektóre z nich na siebie nachodziły.
— I
co, pewnie dali ci zmieniacz czasu — skwitowałam ironicznie.
— Nie.
Na prostsze przedmioty — takie jak mugoloznawstwo, opieka nad
magicznymi stworzeniami czy numerologia — chodziłem ze starszym
rocznikiem…
— O,
a to kto? — przerwałam mu raptownie, gdy przewrócił stronę albumu i
rzuciło mi się w oczy zdjęcie zrobione w Wielkiej Sali, gdzie na tle gadających
i wygłupiających się absolwentów Barty z innym chłopcem podrzucali szkolnymi
tiarami.
— Regulus
Black. Przez pewien czas trzymaliśmy się razem.
Zbyt
późno dostrzegłam dziwny cień na jego twarzy, bym mogła powstrzymać
okrzyk:
— Regulus!
To brat Syriusza Blacka, tak? On zaginął kilka lat temu!
— Tak,
to ten sam.
Prawie
przycisnęłam do fotografii nos. Była czarno-biała i niezbyt dobrej jakości, ale
bez trudu wypatrzyłam podobieństwo między braćmi — nawet pomimo
zmierzwionych włosów, kolczyków i ciemnego makijażu na twarzy Regulusa.
— I
jaki on jest? — spytałam.
— Był.
Raczej już był. Nie sądzę, żeby Regulus żył. Obaj szukaliśmy Czarnego
Pana i przypuszczam, że Regulus zapuścił się tam, gdzie nie powinien — rzekł. — Kiedy
zaczynaliśmy szkołę, był dokładnie taki sam jak ja. Wyobrażasz sobie,
przeciętny dwunastoletni Ślizgon szuka okazji do nabrojenia albo popisania się
przed kolegami, a my przebieraliśmy nogami, kiedy w bibliotece pojawił się
kolejny tom Zaklętych liczb. Dopiero kiedy trochę podrośliśmy, zaczął
przypominać brata, podczas gdy ja wciąż przebierałem nogami na Zaklęte
liczby. No, może tylko trochę dyskretniej.
— Jaki
ten świat mały. Wiesz, że Syriusz Black jest moim ojcem chrzestnym? A
najlepsze, że jest też chrzestnym Harry’ego Pottera. Śmieszne powiązanie, nie?
Przyjaźnił się z czarownicą, która mnie urodziła. Et je te jure, nieraz
się zastanawiałam, czy nie kręcili ze sobą i z tego kręcenia powstałam
ja.
Crouch
uniósł w zdziwieniu jasne brwi.
— Jak
to?
— Daj
spokój, moi niby-rodzice to straszne charłaki. Ich nie pamiętam za dobrze, ale
za to bardzo dobrze pamiętam, jak mnie karali za używanie magii. Gdyby Bonitus
Serpens był moim ojcem, nie potrafiłabym tak czarować.
Zaczęłam
zbierać zdjęcia z podłogi i upychać je może trochę zbyt agresywnie do
rozlatującej się brązowej koperty. Barty zgarnął dużą część czarno-białych
fotografii i poukładał je równo jedna na drugiej.
— Zdolności
magiczne nie zawsze dziedziczymy po rodzicach. Gdyby było tak, jak mówisz, w
czarodziejskich rodzinach nie rodziliby się charłacy, a w mugolskich
czarodzieje — odparł, wręczając mi schludny stosik gotowy do
schowania.
Na
szczycie widniało zdjęcie, które sprawiło, że resztki uśmiechu spełzły z mojej
twarzy. Ostatni portret trzech na oko czternastoletnich dziewczyn na boisku do
quidditcha, zrobiony „artystycznie” pod szalonym kątem przez Colina Creeveya.
Ja, Sapphire i Darla. Musiał dobrze rozszyfrować moją minę, bo wziął ode mnie
kopertę i sam schował do środka to, co zostało na podłodze.
— Ten
smutek nigdy nie minie — powiedział, a jego dłoń, ciepła i delikatna,
musnęła mój policzek. — Ale ty nauczysz się z nim żyć. Zobaczysz,
jeszcze będziesz miała przyjaciół i to nie znaczy, że o niej zapomniałaś.
Poczułam
łzy kręcące się pod powiekami i musiałam na moment spuścić wzrok.
— Nie
była zwykłą przyjaciółką. Była kimś więcej — odparłam zachrypniętym
głosem, skubiąc róg koperty. — Sapphire jest po prostu
przyjaciółką, Evan i jej rodzice dobrze się znali, więc tak jakoś się…
zakumplowałyśmy. Dopiero przez nią poznałam Darlę, mieszkała z babcią całkiem
niedaleko ich rezydencji i też przyjaźniły się praktycznie od urodzenia. I
kiedy się poznałyśmy… wtedy jeszcze nie potrafiłam tego określić, ale już
wiedziałam, że to było to.
Uniósł
moją głowę tak, żeby musiała na niego spojrzeć. Jedna zbłąkana łza wymknęła się
z oka i spłynęła szybko wzdłuż nosa prosto na ciepłą dłoń.
— Rozumiem
cię. Nie powinnaś w tym wieku przechodzić przez rozstanie takiej wagi, ale
wierzę, że jeśli tylko jesteśmy na to otwarci, przeznaczona jest nam więcej niż
jedna osoba — rzekł. — Kiedy nadejdzie właściwy czas.
— A
dla ciebie nadszedł?
Nie
odpowiedział.
Biegnąc
na drugie piętro te dwie godziny wcześniej, nie spodziewałam się, że to miłe
przedpołudnie skończy się na łzach i poważnej rozmowie. A jednak, wychodząc,
czułam się niesamowicie lekka. Naprawdę zrozumiana. Po każdej rozmowie o Darli
kamień na moich barkach rósł, a w brzuchu pęczniało wrażenie czegoś
niedokończonego. Tego domknięcia moich prawdziwych uczuć, którego z jakichś
względów bałam się wyznać przed Snape’em, tatą czy nawet Sapphire. Coś podpowiadało
mi, że Barty naprawdę rozumiał.
*
Choć
nie miałam najmniejszych kłopotów z poczuciem rytmu, wkręcić w rytm nauki udało
mi się dopiero jakoś w połowie października. Nie miałam pojęcia, od czego to
zależało, ale po pierwszym jesiennym zrywie w ciągu września październikowa
jesień była zawsze cieplejsza i dużo bardziej łagodna. Słońce, choć już nie tak
upalne, niemal codziennie pieściło ogniste korony Zakazanego Lasu, wiatr czule
muskał zżółknięte błonia, a boisko do quidditcha było oblegane tak często, jak
pozwalał na to nawał prac domowych.
Nareszcie
miałam się czym pochwalić, kiedy w każdy sobotni poranek Livia zjawiała się
przy stole Ślizgonów z moją częścią listu od mamy. Pozwoliłam rodzicom
odetchnąć od moich szkolnych tarapatów. Od czasu przegranego wyścigu z Pansy
nie naraziłam domu na żadne poważne straty (przemilczałam pojedyncze punkty za
spóźnienia) i nie zostałam ukarana żadnym szlabanem. A kilka powyżej
oczekiwań z eliksirów i kartkówek z transmutacji pozwalało mi spać
spokojnie. Szkoła ruszyła na poważnie i trudno było wybrać, kto ciężej pracował — chór
czy ja zakopana w książkach. Pogodziłam się z wyborem McGonagall, w czym pomógł
mi widok wiecznie zestresowanej i niedospanej Di Bari. Oczekiwanie na koniec
października, kiedy to do szkoły miały przybyć delegacje, ciągnęło się boleśnie
i sprawiało, że wszyscy bez wyjątku stawali się dziwnie drażliwi. Jedynie
ksiądz Jabłuszko — oaza spokoju, zupełnie oderwany od turniejowych
problemów — jak gdyby nigdy nic zachęcał młodych do zgłębiania Nowego
Testamentu i dyskusji o niedzielnym czytaniu. Patrząc, jak Victor i reszta
czwartoroczniaków w sobotni wieczór maszerowała na przygotowawcze spotkania do
bierzmowania, z podwójną rozkoszą wyciągałam się w fotelu przed kominkiem… i z
trochę mniejszą sięgałam po podręcznik do zielarstwa.
Ledwo
minął pierwszy weekend października, pokój wspólny Ślizgonów przybrał wystrój
niemal wyrwany z horroru. Powycinane dynie w różnych kształtach i rozmiarach
ozdabiały każdy wolny kąt, girlandy z suszonych liści i pomarańczowych lampek
rozwieszono nad kominkiem i opleciono nimi każdą kolumnę, a po sztucznej
pajęczynie pokrywającej niemal cały sufit biegały zaczarowane pająki z papieru — jak
co roku rozpoczęły się zawody w obrzucaniu nimi tych, którzy najgłośniej piszczeli.
Z tego powodu Zabini znacznie rzadziej przebywał w salonie.
Najbardziej
czekałam na halloweenowe zabawy. Zaczarowana tablica ouija, którą przyniosła w
zeszłym roku Millicenta, już dawno wszystkim się znudziła, tym bardziej, że
nigdy nie udało nam się uzyskać dzięki niej niczego więcej niż poltergeista.
Lewitowanie ozdobnych dyń i przewracanie świeczników stanowiło maksimum jego
możliwości. W tym roku zdecydowanie najczęściej graliśmy w przywoływanie
Midnight Mana. Zbieraliśmy się o północy pod drewnianymi drzwiami w głębi
lochu, daleko od gabinetu Snape’a, kładliśmy pod nimi kartki z naszymi
imionami, kroplami krwi z palca i płonącymi świeczkami, pukaliśmy w drzwi i na
koniec gasiliśmy świeczki. Zabawa zaczynała się w momencie, kiedy niknęły
ostatnie płomienie, a któreś z nas otwierało drzwi prowadzące jeszcze głębiej w
loch. Zasady mówiły, że po otworzeniu drzwi należało ponownie zapalić świecę,
ale znacznie lepiej się bawiliśmy, błąkając się korytarzami tonącymi w
całkowitej ciemności. Czy mieliśmy z tyłu głowy to, że mogliśmy się zgubić albo
trafić na jakąś pułapkę lub tajne przejście, z którego nie było wyjścia?
Oczywiście. Czy ktoś się tym przejmował? Nikt. Nie chodziło tak naprawdę o
Midnight Mana czy inną zjawę, tylko o straszenie się nawzajem i skuteczne
tłumienie śmiechów i okrzyków. Jedynym demonem, w którego wierzyliśmy, był
profesor Snape. I wygrywaliśmy wtedy, kiedy udało nam się nie wywołać go z jego
pieczary. A bywało różnie.
W
perspektywie zbliżającej się wizyty delegacji z Beauxbatons i Durmstrangu dzień
nauczyciela minął jeszcze bardziej niezauważalnie niż w poprzednich latach.
Kolacja czternastego października różniła się od zwykłej tylko tym, że
zjedliśmy ją na odświętnych talerzach odświętnymi sztućcami, a ja z Victorem
wykonaliśmy na dwa głosy piosenkę Mary Hopkin Those were the days*. W
dormitorium wieczorem nikt już o tym nie pamiętał, nawet ja sama. Wszyscy
kalkulowaliśmy, jak uczniowie z zagranicy dostaną się do Hogwartu, gdzie będą
spali i czy w ogóle gdziekolwiek. To był teraz temat numer jeden i wszyscy bez
wyjątku w niego wsiąknęliśmy.
— Nie
ma sensu, żeby siedzieli tutaj cały rok — mówiłam, gdy razem z
Sapphire, Malfoyem, Crabbe’em, Goyle’em i drepczącą za nimi Pansy szliśmy kilka
dni później na śniadanie. — Je suis sûre, przyjadą, wybiorą,
kto ma ich prezentowaci i wrócą do siebie, a potem będą jeździć na
zadania.
Sapphire
przytaknęła z taką miną, jakby to było coś najbardziej oczywistego.
— Przecież
muszą się uczyć, niektórzy pewnie będą mieli jakieś ważne egzaminy pod koniec
roku — stwierdziła. — Jakiś swój odpowiednik SUM-ów czy
owutemów.
— Chyba
że będą się z nami uczyć — wtrąciła Pansy podniesionym głosem,
żebyśmy byli w stanie ją dosłyszeć.
— Zakładając,
że będą znali język — odparła ironicznie Kiler.
— Albo
będą mieli takie same przedmioty — dodałam. — Słyszałam, że
w Durmstrangu oni się tam uczą czarnej magii, prawda to?
Ledwo
wyłoniliśmy się z lochu, a pierwsze, co rzuciło nam się w oczy, to tłum
ściśnięty przy głównej tablicy ogłoszeń. Bezmyślnie jak kury natychmiast tam
pobiegliśmy. Crabbe i Goyle bez trudu utorowali nam przejście, choć nie obyło
się bez kilku szturchnięć i nieprzyjemnych prychnięć. Poza standardowymi
ogłoszeniami dotyczącymi naboru do Klubu Gargulkowego, ogłoszenia o Wszy przypiętego
na początku roku przez Hermionę, rozpisanych godzin posiłków czy ciszy nocnej w
samym centrum pokiereszowanej tablicy korkowej wisiała krótka, acz widoczna
notka nakreślona ręką dyrektora:
TURNIEJ TRÓJMAGICZNY
W czwartek 30 października o godz. 18.00 przybędą do
nas delegacje z Beauxbatons i Durmstrangu Lekcja skończą się o pół godziny
wcześniej. Uczniowie odniosą torby i książki do dormitoriów i zbiorą się przed
zamkiem, by powitać naszych gości przed ucztą powitalną.
Szybko
policzyłam. Został tydzień. Wnętrzności mimowolnie skręciły się ze stresu, choć
poza odśpiewaniem hymnu szkoły wraz z resztą chóru nie miałam podczas powitania
żadnej istotnej roli. Domyślałam się, że jeśli Di Bari widziała już ogłoszenie,
siedziała przy stole zielona i z zaciśniętymi ustami.
— Na
pierwszą noc pewnie zostaną — mruknęłam. — Ciekawe, gdzie
będą spać.
— Może
wynajmą im coś w Hogsmeade? — odpowiedział tuż obok Dean. — Tak
w ogóle to cześć.
— Hej…
— Thomas,
to nie wiesz, że delegaci zajmą wieżę Gryffindoru? — usłyszałam
dobiegający zza pleców kpiący głos Dracona. — A Gryfonów mają
przenieść do lochów, będą spać na korytarzu w śpiworach.
— O,
w takim razie zaklepuję miejsce na ziemi zaraz obok twojej matki.
— Od
mojej matki to ty się odwal i leć szukać swojego ojca w mugolskiej
melinie…
Deana
bardzo lubiłam, a Malfoya ani trochę, więc wybór był prosty — odwróciłam
się do Ślizgona i już otworzyłam usta, żeby mu powiedzieć, że jako pół-fretka
nie powinien nikomu wypominać rodziców, ale spostrzegłam kołyszącą się u
szczytu schody rudą czuprynę Rona. Szturchnęłam Sapphire i zaczęłam się
przepychać z powrotem w stronę Wielkiej Sali.
— No
co? — warknęła, rozcierając bolące miejsce.
— Ron
idzie — mruknęłam. — A jak Ron, to i Hermiona…
— No
i co?
Udało
nam się wydostać z tłumu. Przyśpieszyłam kroku na tyle, żeby nie wyglądało to
zbyt podejrzanie.
— Vipi
zemścił się za Fay Dunbar i powiedział Hermionie, że zdecydowałam się zostać
twarzą jej Wszy. Może zapomni do czwartku, ale póki co muszę jej
unikać…
— To
może czas wykazać się asertywnością?
— A,
daj spokój. Mogę jej albo powiedzieć, żeby spieprzała na bambus, albo kupić
plakietkę z Wszą. Nie ma nic pomiędzy. O kurwa, gapi się, chodź
szybciej…!
Stół
Ślizgonów okazał się najbezpieczniejszym schronieniem. Na wszelki wypadek
zlustrowałam okolice drzwi, ale Hermiony nigdzie nie było. Zapewne Harry i Ron — podobnie
jak my zainteresowani zbiorowiskiem — od razu skierowali swoje kroki
do tablicy ogłoszeń.
Afisz
od Dumbledore’a jeszcze bardziej podsycił już i tak buzującą ekscytację. Mnie
cieszył i jednocześnie stresował jeszcze jeden fakt: w Hogwarcie miał się
pojawić skrawek reprezentacji mojej historii. Uczniowie z Beauxbatons. Dwa lata
temu, kiedy opadły pierwsze emocje związane ze szkołą, jako dwunastolatka
przebyłam krótki, acz intensywny epizod, jaki przeżywają chyba wszystkie
adoptowane dzieci. Obsesyjnie szukałam informacji na temat moich biologicznych
rodziców. I choć bardzo się tego wstydziłam, nie potrafiłam powstrzymać
szperania w aktach. Nawet specjalnie dorobiłam się szlabanu, licząc, że
McGonagall zleci mi jakieś przepisywanie. Niestety zostałam odesłana prosto do
Filcha i zamiast zamkniętych akt przez pół wieczora segregowałam jego kolekcję środków
czyszczących. Pamiętam, jak bardzo się bałam, że Victor albo Livia dowiedzą
się, że szukałam informacji o Serpensach, dlatego w poszukiwaniach w sekrecie
przed wszystkimi towarzyszyły mi Darla i Sapphire. Niewiele się dowiedziałam.
Tylko tyle, że skoro oboje całą swoją młodość spędzili we Francji, musieli
uczyć się w Beauxbatons, a Melania na ostatni rok — nie wiedzieć
czemu — dzięki wymianie przeniosła się do Hogwartu. Widziałam ją na
kilku fotografiach w klasie chóru. I to nie dlatego, że chciałam mieć z
Serpensami coś wspólnego. Po prostu chciałam wiedzieć.
Rodzice
chyba w końcu sami się domyślili, bo bez żalu — jak chciałam wierzyć — pomogli
mi poznać Spirydiona.
Wielkie
sprzątanie, które Filch urządził mi podczas szlabanu w łazience prefektów, było
jedynie preludium do tego, co zaczęło się dziać na tydzień przed wizytą
delegatów. Zbroje na korytarzach błyszczały i przestały skrzypieć, poznikały
nawet pajęczyny zwieszające się z sufitu w lochach, a woźny wyszorował kilka
najbrudniejszych portretów. Wszyscy myśleli tylko o Turnieju, nawet ja, choć
początkowo starałam się udawać wyniośle obojętną. Nawet w liście do Syriusza
większą część kartki poświęciłam na swoje dywagacje. A wiedziałam, że kogo jak
kogo, ale Blacka temat Turnieju Trójmagicznego mógł szalenie zaciekawić. Gdyby
takie zawody odbywały się za jego czasów w Hogwarcie, byłby pierwszą osobą,
która zrobiłaby wszystko, żeby wziąć w nich udział.
O
ile przez cały miesiąc w szkole panowała atmosfera przyjemnego, nieco nerwowego
oczekiwania, we środę dwudziestego dziewiątego października wszyscy chodzili
napięci jak guma od majtek. Na transmutacji straciłam dwa punkty „za gadanie”,
choć zwykle McGonagall stosowała kilka upomnień i ostatecznie uciekała się do
straszenia dodatkową pracą domową.
— A
ty? Stresujesz się? — zapytałam Barty’ego późnym wieczorem, rozłożona
wygodnie w jego fotelu pod oknem. — Teraz zacznie się już na
poważnie.
Czekałam
u niego na lekcję astronomii i bawiłam się białą, niepodpisaną kopertą, która
zawierała odpowiedź na mój list sprzed tygodnia, w którym — jak
Syriuszowi — rozwodziłam się nad tym, co działo się ze względu na
trzydziesty października.
— Cały
czas jest „na poważnie” — odparł głosem Moody’ego. — Nie
myślę o tym. Staram się wykonywać swoje zadania jak najlepiej.
Popatrzyłam
na niego wzrokiem szczeniaka i wygięłam usta w przesadnie płaczliwym
grymasie.
— Pewnie
nie będziesz miał teraz czasu, żeby uczyć mnie Imperiusa — dodałam
smutno.
— Staram
się nie łamać raz danego słowa — odparł rzeczowo, nie podnosząc oczu
znad rozłożonej przed nim wyjątkowo długiej pracy domowej, prawie ciągnącej się
po podłodze. Mogłam się założyć, że została napisana ręką Hermiony. — A
zakładam, że skoro Czarny Pan wyraził zgodę na twoją naukę, będzie oczekiwał
rezultatów.
— Ciekawe,
jak wyglądał wcześniej — mruknęłam z zadumą. — Et, tu
sais, przed tym, jak zniknął.
— Nie
wiem. Pierwszy raz zobaczyłem go w ramionach Glizdogona, kiedy pojawił się w
progu naszych drzwi — rzekł i na moment zaprzestał pisania, a czarne
oko zaszło mu mgłą. Wspominał. I musiało to być najszczęśliwsze wspomnienie od
bardzo wielu lat, bo uśmiech, jaki zabłąkał się na jego wargach, był podobny do
tego, kiedy pokazywał mi zdjęcia matki. — Nie tak go sobie
wyobrażałem, ale właściwie… nie miałem w głowie żadnego konkretnego obrazu
Czarnego Pana. Zawsze wydawał mi się bezcielesny jak jakaś boska istota.
— Myślisz,
że będziemy do siebie podobni? — zapytałam nieśmiało. — Albo
czy będzie podobny do mojej matki? Skoro jest jej bratem…
— Nie
sądzę, żeby Czarny Pan był podobny do siebie sprzed trzynastu lat — odparł
po chwili zastanowienia. — To, co pozwoliło mu uzyskać cielesną
powłokę… i to, co sprawi, że odzyska ciało, to jest bardzo czarna magia. Możemy
się zastanawiać, ale nigdy tego nie pojmiemy.
Wrócił
do notowania, ale ja nadal rozmyślałam. Słońce już dawno zaszło, lecz w
sypialni jedynym źródłem światła była cienka świeca na stoliku do kawy, przy
którym Barty sprawdzał wypracowania, więc kiedy wzrok przyzwyczaił się do
półmroku, zaczęłam bezmyślnie obserwować jakąś postać krzątającą się po ciemku
w okolicy grządki z dyniami. Pewnie Hagrid doglądał swoich sklątek. Słychać
było tylko ciche, przerywane od czasu do czasu skrzypienie pióra. Próbowałam
sobie wyobrazić, jak Voldemort mógł wyglądać przed zabiciem Potterów. Czy był
wysoki, czy niski? Moi rodzice oboje byli bardzo wysocy i szczupli, ale ja
miałam niecałe metr czterdzieści i od zawsze uchodziłam za krasnala. Czy nosił
długie włosy jak wielu starszych czarodziejów, czy preferował nowoczesne
fryzury? I czy w ogóle cokolwiek preferował? W przeszłości starałam się o tym
nie myśleć, bo zawsze kończyło się to niezbyt przyjemnym dysonansem.
Zawsze
mogłam go po prostu zapytać.
~*~
Ja
podczas pisania poprzedniego rozdziału: kurczę, za dużo wydarzeń w jednym, następny
raz muszę napisać mniej.
Ja
podczas pisania tego rozdziału: *10k*
Postaram
się naprawdę trochę skracać, bo też zależy mi na tym, żeby to betowanie jakoś
szybciej szło. Jednak teraz będę miała pewnie znów chwilę przerwy, bo zaczął
się nowy miesiąc i chciałabym go poświęcić na Syrmione.