30 sierpnia 2008
28 sierpnia 2008
26 sierpnia 2008
23 sierpnia 2008
Rozdział 21
***
Po opuszczeniu wieży Gryffindoru, od razu udałam się do sowiarni. Znalazłam tam mojego Flagro, siedzącego na najwyższej żerdzi, śpiącego, z głową ukrytą pod skrzydłem. Jakie to słodkie ^^
-Flagro, chodź tutaj, zaniesiesz coś mojemu wujowi – krzyknęłam. Feniks zbudził się i spojrzał na mnie z wyrzutem, ale po chwili posłusznie usiadł mi na ramieniu. Wyciągnęłam z kieszeni szaty kawałek pergaminu, pióro i atrament. Usiadłem pod jednym z okien i utkwiłam wzrok w białej kartce. Jak by napisać list do samego Lorda Voldemorta, aby nikt się nie domyślił, że z nim koresponduję.
Zanurzyłam koniuszek pióra w butelce atramentu i zaczęłam pisać. Skonstruowanie listu zajęło mi dobre pół godziny. Gdy już skończyłam pisać, rozprostowałam pergamin, by przeczytać jego pełną treść:
Kochany Tomie
Jak na razie mój plan powiódł się znakomicie. Potter zdobył w Pierwszym Zadaniu drugie miejsce. Jest jednak pewien problem z następnym, ale szybko go rozwiążę. Nie pozwolę mu przegrać, możesz mi zaufać.
Z poważaniem
Dark Lady
PS: Wracaj do zdrowia, mam nadzieję, że szczur Cię nie męczy.
Wstałam, by przywiązać list do nóżki Flagro, gdy usłyszałam za sobą cichy, znajomy głos:
-Spotykamy się tu po raz drugi. Czy to nie zbieg przeznaczenie?
Odwróciłam się błyskawicznie, przyciskając list to piersi. W drzwiach stał Draco Malfoy, z jego sową na ramieniu i listem w ręku. Uniosłam brwi.
-Co ty tu robisz? – syknęłam, mrużąc oczy – Bo mam wrażenie, że mnie śledzisz.
-Nie mogę tego wykluczyć, choć przyszedłem wysłać list – odpowiedział. W jego głosie można było usłyszeć nutkę drwiny. Oh, gdyby tylko wiedział, z kim rozmawia… gdybym mogła mu wykrzyczeć, że rozmawia z siostrzenicą Czarnego Pana, na pewno nabrałby do mnie większego szacunku!
-To dziwne, bo ja też mam taki zamiar – warknęłam i przywiązałam list do nóżki feniksa. Flagro spojrzał na mnie pytająco, więc szepnęłam:
-Do Toma…
Flagro wydał z siebie cichy, melodyjny dźwięk i wyleciał przez okno. Draco za moimi plecami też przywiązywał list do nóżki swojej sowy. Miałam go już serdecznie dosyć, szczególnie po tym, jak rozkleiłam się poprzedniego wieczora i pozwoliłam mu się pocieszyć. Skierowałam się więc ku wyjściu, ale poczułam, że Malfoy łapie mnie za rękę. Próbowałam ją wyszarpnąć, ale nie miałam najmniejszych szans z jego silnym uściskiem.
-Puszczaj, ale już! – syknęłam, szamocząc się jeszcze bardziej.
-Dziś nie jesteś już taka uległa, jak wczoraj, co? – zadrwił, wzmacniając uścisk – Żądam wyjaśnień.
Uniosłam brwi i przestałam się z nim szarpać.
-Wyjaśnij mi, bo wydaje mi się, że usłyszałam słowo „żądam” – warknęłam – Nie masz żadnego prawa nic ode mnie żądać, Malfoy.
-Właśnie, że mam takie prawo – odrzekł – Powiedz mi w końcu, co jest między nami. Nie wiem już…
-Czy masz sobie szukać nowej panienki do łóżka, czy jeszcze trochę się ze mną potrudzić? – wpadłam mu w słowo – No to niestety muszę cię rozczarować. Jeśli TAK stawiasz sprawę, to daruj sobie, bo tylko tracisz czas. Jeśli zależałoby ci choć trochę na mnie, to zrozumiałbyś moją kulturę.
Wyszarpnęłam rękę z jego uścisku i odwróciłam się do niego plecami. Nie wiem, dlaczego nie mogłam odejść. Najwyraźniej Malfoy też to zauważył.
-Kocham cię, wiesz? – spytał. Taak, jasne. Bo uwierzę.
-Więc dlaczego cały wolny czas, którego masz mnóstwo, spędzasz w towarzystwie Pansy? – warknęłam.
-Wiesz, jaka ona jest – powiedział Draco – Nie daje mi spokoju, bo ma nadzieję, że ją pokocham. Śpisz z nią w jednej sypialni. Możesz jej powiedzieć, żeby…
-Nie, nie mogę jej powiedzieć, żeby dała ci spokój, bo to nie do mnie należy – przerwałam mu – Poza tym, nie chcę, żeby ktoś wiedział, że… coś między nami BYŁO. Jakbyś wiedział, kim jestem, zaraz byś się przestraszył i mnie zostawił. Wiem, jak myślą faceci
Draco odwrócił mnie twarzą do siebie tak szybko, że mało nie pośliznęłam się na podłodze, zasłanej sowimi kupkami.
-Nawet jakby twoja przeszłość była nie wiem jak okropna, i tak będę cię kochać – mruknął. Może teraz mu powiedzieć? Nie, przecież by mnie odtrącił. No i nie mogę mu ufać…
-To nie ja jestem temu winna – szepnęłam. Draco uniósł mój podbródek i pocałował mnie. Po chwili, rozległ się donośny trzask i na parapecie okna zmaterializował się Flagro z ciasno zwiniętym pergaminem w dziobie. Oderwałam się od Malfoya i wyrwałam feniksowi list. Flagro odleciał obrażony na najwyższą żerdź i odwrócił się do mnie tyłem.
-Mogę wiedzieć, od kogo? – spytał Draco. Zerknęłam na niego podejrzliwie i cofnęłam się kilka kroków do tyłu.
-Od mojego… wuja – powiedziałam w końcu i rozwinęłam list.
Moja droga Sophie
Cieszę się, że starasz się szyfrować treść listu. Miło mi słyszeć, że Potter zdobył drugie miejsce. Jest coraz bliżej dotarcie do mnie. Pomóż mu zdobyć jak najwięcej punktów w Drugim Zadaniu. Barty pisał mi, że Trzecie Zadanie będzie bardzo pasowało Potterowi, ale aby pierwszy dotarł do środka, musi mieć najwięcej punktów w Drugim Zadaniu. Wiesz dobrze, że mi na tym zależy
Życzę zdrowia
Lord Voldemort
Gdy skończyłam czytać, list zniknął. Odwróciłam się twarzą do Dracona i rzuciłam mu się na szyję.
-Eee… sądzę, że musiało spotkać twojego wuja coś… ee… cudownego – wymamrotał.
-Tak, bardzo cudownego – odpowiedziałam.
*
Grudzień przyniósł wiatr i śnieg z deszczem. Na opiece nad magicznymi stworzeniami nadal hodowaliśmy te okropne sklątki. Większość z nich się wymordowała, więc zostało tylko 10, ale przez to wcale nie stały się milsze i mniej groźne, wręcz przeciwnie.
Pewnego grudniowego dnia, podczas lekcji Hagrida, olbrzym zaproponował pewien eksperyment.
-Nie wiem do końca, czy one zapadają w sen zimowy, ale możemy to sprawdzić – powiedział, uśmiechając się promiennie na samą myśl o tym – Trzeba je zagonić do tych klatek.
Wskazał na 10 skrzyń, wyścielonych poduszkami i pierzynami. Ale okazało się, że sklątki wcale nie zapadają w sen zimowy, a zachowanie uczniów tylko je rozzłościło. Pół klasy, z Malfoyem, Crabbe’em i Goyle’em na czele, zabarykadowało się w chatce Hagrida, obserwując całą scenę. Zostali tylko Gryfoni i ja z Sapphire. Gdy zagoniliśmy sklątki do klatek, za naszymi plecami rozległ się kobiecy głos, który wyjątkowo mnie drażnił:
No, no… to ci dopiero zabawa!
Odwróciłam głowę w stronę źródła owego odgłosu i zobaczyłam Ritę Skeeter, z jej samonotującym piórem i podkładką do notowania.
-Ty wstrętna babo, czego tu chcesz? Chyba Dumbledore zabronił ci się tu szwendać! – zawołałam, wyciągając różdżkę. Poczułam nieodpartą chęć rzucenia na nią jakiejś klątwy.
-Oh, Sophie – zaszczebiotała, uśmiechając się szeroko, ukazując kilka złotych zębów – Może udzielisz mi małego wywiadu? Jak ci idzie kariera? Wiesz, jak ludzie chcą o tobie czytać…
-Prędzej umrę niż coś ci powiem – prychnęłam – Poza tym, jestem obecnie na lekcji. Lepiej schowaj to pióro, jeśli w „Proroku” znajdę coś obraźliwego na mój temat, natychmiast podzielę się z Ministrem twoją małą tajemnicą. A wtedy „Prorok” może ci całkiem sporo zapłacić za osobistą relację z wakacji w Azkabanie.
Rita wyglądała, jakby dostała ode mnie w twarz, ale po chwili przybrała swój zwykły wyraz twarzy i zwróciła się do Hagrida:
-Więc może pan udzieli wywiadu na temat tych interesujących zwierząt?
Hagrid zgodził się z ochotą i kazał nam wracać do zamku.
-Żeby tylko nie dobrała się do Hagrida – mruknął Victor, gdy szliśmy korytarzem na lekcje wróżbiarstwa.
-Myślisz, że jej na to pozwolę? – zapytałam. Hermiona odeszła w stronę klasy profesor Burbage – nauczycielki mugoloznastwa.
Po lekcjach, Miona zaciągnęła nas do piwnicy, gdzie poklepała gruszkę, namalowaną na obrazie. Po chwili ukazało się nam przejście, które, jak później wywnioskowaliśmy, prowadziło do kuchni. Nie będę opisywać tej bezmyślnej gadaniny Hermiony o skrzatach. Należą się wam emerytury i zwolnienia chorobowe, nawołuje Miona. Moim zdaniem, mogłaby dać sobie spokój z tym stowarzyszeniem W.E.S.Z. Ron chyba ma trochę racji, mogłaby przestać hodować tą wesz. Skrzaty są po to, aby pracować dla czarodziejów, a nie od tego, żeby otrzymywać wypłatę za swoją pracę.
W kuchni spotkaliśmy Mróżkę, skrzatkę pana Croucha, którą zwolnił z pracy podczas Mistrzostw Świata w Quidditchu. W ogóle nie dbała o ubranie, ale czy to ważne?
Podczas czwartkowej lekcji transmutacji, profesor McGonagall zwymyślała Harry’ego i Rona za niewłaściwe zachowanie podczas jej zajęć, którym było pojedynkowanie się fałszywymi różdżkami – tworami Freda i George’a.
-Potter! Weasley! Może w końcu zaczniecie uważać? – Wrzasnęła McGonagall, a oni wzdrygnęli się. Ron trzymał w ręce papużkę, a Harry gumową rybkę, której głowa odpadła z głuchym tąpnięciem na podłogę ; to papużka Rona odcięłam jej głowę ostrym dziobem.
-Jeśli Potter i Weasley zechcieli zachować się stosownie do swojego wieku – ciągnęła McGonagall, mierząc krytycznym spojrzeniem klasę – Mam wam coś do powiedzenia. Zbliża się Bal Bożonarodzeniowy, tradycja Turnieju Trójmagicznego i chcę widzieć was wszystkich dziś o 15:30 w mojej klasie.
Przepisałam z tablicy treść tytuł pracy domowej i pogrążyłam się w ponurych myślach, oczekując na dzwonek. Bal Bożonarodzeniowy… Już wiem, dlaczego potrzebna była szata wyjściowa. Ale to przecież koszmar! Podczas balu można się spodziewać tańców, a ja przecież tego nie potrafię. Do teledysków dla mugoli raczej się nie ruszałam, a jak dawałam koncert, to tylko skakałam. Jeśli przyjdzie zatańczyć walca albo coś w tym stylu? Zrobię z siebie kompletną idiotkę! No, jeżeli będę miała z kim pójść. Zostaje mi Neville albo Vipi.
Właśnie wracaliśmy z eliksirów, podczas których nieba rdzo uważałam. Mechanicznie pracowałam nad swoim antidotum, nadal rozmyślając o czekającym mnie upokorzeniu. Usłyszałam tylko temat pracy domowej i informację o sprawdzianie z antidotów w ostatni dzień semestru.
-On zaprzedał duszę diabłu! – stwierdził Ron, gdy szliśmy do klasy transmutacji. Takie pomstowanie Snape’a najwyraźniej sprawiało przyjemność rudzielcowi.
-Mógłbyś się przymknąć? – warknęłam. Mnie z kolei sprawiało przyjemność warczenie na Rona^^
-A czego McGonagall od nas chce? – spytała bezmyślnie Sapphire.
-Pewnie zapowiedzieć kolejny sprawdzian – mruknął Harry. Prychnęłam tylko i otworzyłam drzwi do klasy McGonagall. W sali nie było stolików, ale w kącie stał wielki, stary gramofon. Pod ścianami miejsce zajęli wszyscy czwartoklasiści. Usiadłam z Sapphire w kącie i czekałam, co zrobi McGonagall, która właśnie pojawiła się w klasie.
-Bal Bożonarodzeniowy to tradycja Turnieju Trójmagicznego. I nie pozwolę, by został zepsuty przez bandę brykających bez sensu małpiszonów! – oznajmiła na wstępie. Usłyszałam, jak Ron dusi się ze śmiechu za moimi plecami. A McGonagall ciągnęła:
-W każdej kobiecie piękny łabędź pragnie się wyrwać na wolność…
Do moich uszu dotarł komentarz Rona:
-Z Eloise Midgeon na pewno coś pragnie się wyrwać, ale to chyba nie łabędź…
On i Harry parsknęli zduszonym śmiechem, patrząc na grubą, wielką dziewczynę w Huffelpuffu.
-… w każdym mężczyźnie lew pręży się do skoku – dodała profesor McGonagall. Jej spojrzenie padło na chwilę na Rona, który trząsł się ze śmiechu. – Panie Weasley, mogę pana prosić?
Ron zaczerwienił się po uszy i wstał.
-T-tak? – mruknął, czerwieniąc się jeszcze bardziej.
-Proszę położyć rękę na mojej talii – odpowiedziała nauczycielka.
-Gdzie? – zdziwił się Ron. Minę miał raczej żałosną. Wszyscy ryknęli śmiechem.
-W pasie – dodała McGonagall. Ron wyglądał na załamanego, ale zrobił, co mu kazała. – Raz… dwa… trzy… raz… dwa… trzy…
Z gramofonu zaczęła płynąć jakaś smętna melodia.
-Proszę na parkiet – odezwała się nauczycielka, nadal balując z Ronem, którego twarz była ciemniejsza od jego włosów. Dziewczyny raczej chętnie wstały, ale ja nadal siedziałam w kącie, nie chcąc by ktoś mnie zauważył. Nagle usłyszałam nad sobą głos… Malfoya?
-Mogę cię prosić?
Spojrzałam na niego z podłogi, unosząc brwi ze zdziwienia.
-Ale ja nie umiem… - zaczęłam, ale Malfoy pociągnął mnie na środek klasy, pomiędzy nielicznymi tańczącymi parami.
-E tam, nie umiesz – powiedział – A co z twoimi teledyskami? Muzykę masz we krwi.
Rzeczywiście, nie szło mi tak źle, ale podejrzliwe spojrzenia niektórych uczniów, siedzących pod ścianami wcale mi nie pomagały.
-Nienawidzę cię, Malfoy – warknęłam, gdy ponownie musiałam doświadczyć piruetu.
-Wiem – odrzekł.
-Najchętniej bym cię zatłukła, głupi pajacu – syknęłam, mrużąc oczy ze złości.
-Jestem tego świadom – dodał z najwyższym spokojem.
-I nic sobie z tego nie robisz? – spytałam, zbita z tropu – To znaczy… Mam władzę nad twoimi rodzicami, nie mówiąc już o tobie…
-Wiem o tym i cieszę się – odpowiedział Malfoy. Jego ręka powoli zsunęła się z moich pleców w duł. Poczułam, że się czerwienię.
-Czy ty sobie nie pozwalasz na zbyt wiele? – warknęłam, umieszczając jego rękę znów na moich plecach. Draco nie odpowiedział. Patrzył tylko w moje złote oczy, w których pojawiała się coraz wyraźniejsza nienawiść i złość.
-Dlaczego mnie ignorujesz? Nie przywykłam do tego – syknęłam. Ale Malfoy nadal milczał. Sophie, Malfoy to idiota i, jak to trafnie określiła McGonagall, brykający bez sensu małpiszon! Ale ma takie piękne oczy, które… STOP, Sophie, weź się w garść…
-Sop, dlaczego taka jesteś? – spytał z wyrzutem. – Jesteś zła na te plakietki, tak?
-Nie, tu chodzi o mojego wuja – odpowiedziałam najciszej jak mogłam. – Tom jest na bardzo słaby, muszę zrobić wszystko, żeby go utrzymać przy życiu, a ty mi w tym obecnie nie pomagasz, więc…
-Jak widzę, większość z was radzi sobie całkiem nieźle. Oczekuję, że wszyscy będziecie mieć partnerów podczas Balu Bożonarodzeniowego – powiedziała McGonagall, a muzyka przestała grać. Natychmiast skorzystałam z okazji, żeby znaleźć się jak najdalej od Malfoya. Usiadłam za Sapphire tuż obok drzwi.
-Dotyczy to szczególnie reprezentantów Hogwartu, bez względu na to czy tańczą, czy nie – dodała nauczycielka i kazała nam iść.
***
Mam nadzieję, że się podobało xD Następny rozdział będzie dopiero we wtorek, bo za 2 dni [25.08.08] jadę do Krakowa i nie będzie mnie cały dzień. Ale zadośćuczynię tą jednodniową nieobecność i następny rozdział będzie ciekawy xD
21 sierpnia 2008
20. Pierwsze zadanie
Dzięki chorej punktualności Sapphire i mojemu sprytowi
udało nam się zająć cały pierwszy rząd na szczycie wieży umieszczonej dokładnie
naprzeciwko trybuny sędziowskiej.
— Czujecie? Ale smród — mruknął Dean, kiedy
nasza ośmioosobowa grupa siedziała już na długiej ławie tuż przed drewnianą
balustradą. Pozostałe rzędy również szybko się wypełniały, a towarzyszył temu
taki gwar, jakiego nie pamiętałam nawet z finałowych rozgrywek quidditcha. — Coś
jakby… gnojówka?
— Nie wiem, gdzie ty widziałeś taką gnojówkę. To
jest bardziej jak zgniłe jajka? — wtrącił Victor, ale Hermiona, która
dopiero co wcisnęła się między Rona i Neville’a, potrząsnęła energicznie
głową.
— Nie, to pachnie jak siarka — stwierdziła.
Byłam w stanie uwierzyć, że Granger potrafiłaby ją
rozpoznać bez wiedzy o tym, co kryło się za wysokim ogrodzeniem na krawędzi
parku i Zakazanego Lasu. Zaraz po wyjściu na błonia w powietrzu dało się wyczuć
delikatną nutę siarki, ale na trybunach jej smród wwiercał się w nos, przenikał
przez ubrania, ogarniał włosy i za nic w świecie nie dało się przed nim uciec.
Starając się nie krzywić, bez słowa przyglądałam się pozostałym sektorom, na
których aż roiło się od kolorowych czapek, tiar, powiewających na wietrze
włosów i szalików. Raz po raz błyskały odznaki z napisem Potter cuchnie.
Z nieprzyjemnym skurczem w żołądku rozpoznałam ekstrawagancki, jadowicie
zielony płaszczyk i żółtą trwałą Rity Skeeter, a niektórzy chyba zaczynali
podejrzewać, z czym miało mieć związek pierwsze zadanie, ponieważ po
olbrzymiej, otoczonej metalową barierką arenie kręcili się pracownicy z
Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami w charakterystycznych neonowo
pomarańczowych kombinezonach. Wejście do zielonego namiotu widocznego ze
szczytu szkolnych schodów łączyło się bezpośrednio z wytyczonym placem o
eliptycznym kształcie i wyglądało na to, że właśnie tam w tym momencie
zgromadzili się uczestnicy z opiekunami. Trybuny zajęte w większości przez
uczniów i nauczycieli biegły półkolem wzdłuż ogrodzenia, oddalone od niego o
jakieś dwadzieścia, może trzydzieści metrów — jakby to miało uchronić
widownię przed spotkaniem ze smoczym ogniem. Może pracownicy ministerstwa
rzucili na tę przestrzeń jakieś zaklęcia ochronne? Sami uzbrojeni w różdżki i
długie, metalowe pręty, sprawdzali barierki, a inni rozkładali coś na ziemi
dokładnie po drugiej stronie zielonej płachty namiotu.
— Co to jest? — zapytał Neville, gdy
pośród okrągłych, błękitnych przedmiotów błysnęło coś złotego. — Jakieś
kamienie czy…?
— Jaja — dokończył za niego Ron.
Przyglądał im się w ciszy, mrużąc oczy. Wyglądał, jakby w
każdej chwili miał zamiar stąd uciec, ale przez cały ten czas ani drgnął. Nie
poruszył się nawet w momencie, kiedy przy długim stole w loży honorowej pojawił
się Ludo Bagman ubrany w swój przyciasny, czarno-żółty strój Os z
Wimbourne.
Wtem Victor zarechotał drwiąco i szturchnął mnie mocno w
bok.
— Ej, patrz się na to. — Wskazał
podbródkiem wieżę obok, na której w mig zauważyłam ekscentryczne różowe futerko
w biało-czarną panterkę. — Ciekawe, gdzie zgubiła psiapsiółki.
Faktycznie. Livia przeciskała się między krzywiącymi się
uczniami, szukając miejsca jak najbliżej poręczy, ale zamiast grupki Gryfonek z
klasy towarzyszył jej tylko jakiś nieznany mi nastolatek w obszernym, obszytym
futrem płaszczu. Z tej odległości wypatrzyłam jedynie karnację podobną do tej,
jaką miał Krum, a także dłuższe, spięte w koński ogon kruczoczarne włosy. Był
też zdecydowanie wyższy od swojego bułgarskiego kolegi, bo przewyższał moją
siostrę o głowę.
— No pięknie — mruknęłam ze złośliwym
uśmieszkiem, obserwując, jak oboje usiłowali wcisnąć się do drugiego rzędu.
Uczeń z Durmstrangu taktownie podał jej rękę, kiedy przekraczała ławkę. — Bien
sûr, już kręci z nowym, ale to jej nie przeszkadza, żeby dalej się na mnie
złościć.
— Bo jeśli Livia może się na kogoś foszyć, to będzie
to robić.
Sapnęłam i wydęłam lekko usta, choć w środku trochę mi
ulżyło. Nowy chłopak oznaczał nowe emocje i nowe kłopoty, które miały szansę
przykryć tę całą sprawę z niespełnionym związkiem na odległość.
— Zobaczcie, zbierają się! — zawołał cicho
Seamus, pokazując palcem na sektor sędziowski, gdzie poza Bagmanem dało się
zauważyć wrzosową, niebotycznie spiczastą tiarę Dumbledore’a i wspinającą się
po schodach madame Maxime.
Nikt jednak nie zwrócił na nich uwagi, bo w tym samym
momencie zza wysokiego muru wyłonił się on. Olbrzymi, srebrno-niebieski smok
prowadzony na grubym łańcuchu przez przynajmniej tuzin mężczyzn w
pomarańczowych kombinezonach. Choć dobrze wiedziałam, że zaraz to zobaczę,
poczułam, jak obiad zrobił mi w żołądku zamaszyste salto. Nigdy dotąd nie
widziałam żywego smoka i aura, jaką wokół siebie roztaczał, wcisnęła mnie głębiej
w ławkę. Nie chodziło nawet o wygląd czy olbrzymie skrzydła, którymi się
podpierał, pełznąc w kierunku kupki jaj — magia, jaka z niego biła,
zapierała dech w piersiach. Nie byłam pewna, czy inni też to czuli. Większość
poderwała się na nogi, niektórzy wychylili się przez balustrady, chcąc lepiej
widzieć, kilkoro młodszych uczniów w naszej wieży rzuciło się do tyłu, jak
gdyby smok w każdej chwili miał zerwać się z łańcucha i spopielić wszystko, co
stało na jego drodze. Owszem, długie, ostre pazury i identyczne kolce wzdłuż
kręgosłupa robiły wrażenie, podobnie wielkie, czerwone ślepia, rozłożyste
skrzydła, które wystrzeliły na boki, kiedy gad wylądował lekko na szczycie
ogrodzenia tuż nad kupką jaj, ale ta magia… tak przeszywająca, ciemna
moc…
W pierwszej chwili nie mogłam oddychać i nie miało to nic
wspólnego z intensywnym smrodem siarki, który z siebie wydzielał.
— Otóż to, drodzy państwo! — rozległ się
magicznie wzmocniony głos Ludona Bagmana. — Smoki! Nasi reprezentanci
będą musieli wykazać się odwagą i zdolnościami radzenia sobie w kryzysowych
sytuacjach! Ale nie trzeba będzie z nimi walczyć, nie, nie obawiajcie się o
życie naszych drogich uczniów! Wszystko jest pod kontrolą, a w razie czego mamy
pod ręką piekielnie odważnych, najlepiej wykwalifikowanych pracowników z
Departamentu Kontroli Nad Magicznymi Stworzeniami, którzy na smokach zjedli
zęby! Nie, każdy z uczestników ma tylko przejść obok swojego smoka i zdobyć
złote jajo! Złote jajo, w którym znajduje się wskazówka dotycząca drugiego
zadania! Czyli co, bułka z masłem! Przed państwem wspaniały szwedzki
krótkopyski, a my zapraszamy na scenę… Cedrika Diggory’ego! Cedrik, chodź do
nas! Przetrzyj szlaki pozostałym!
Minął pierwszy szok i trybunami wstrząsnęła eksplozja
wrzasków i oklasków, które smokowi wyraźnie nie przypadły do gustu, bo kłapnął
paszczą i wydał z siebie ostrzegawczy, bulgoczący odgłos.
— Smoki! — wysapała Sapphire. — O
kurczę, i ci ludzie z ministerstwa naprawdę mieliby dać takiemu radę, gdyby mu
odbiło? Skoro sklątki robią tyle spustoszenia, to co dopiero smok…!
— Smokom chyba nic ot tak nie odbija — mruknęłam. — Są
chyba całkiem inteligentne, nie? Kalkulują, czy im się opłaca.
Nie odpowiedziała, bo w tym samym momencie drzwi namiotu
się rozchyliły i w szparze stanął Cedrik. Upiornie blady i spięty wysunął się
powoli do przodu na lekko ugiętych nogach, nie odrywając wzroku od smoka. Obaj
nie wyglądali na zaskoczonych swoim widokiem i z jednakową ciekawością śledzili
każdy swój ruch. Widownia zamarła, dało się słyszeć tylko ciężki oddech
Bagmana, aż Diggory wykonał różdżką jakiś skomplikowany ruch, a jeden z
kamieni, w który celował, zaczął jaśnieć, rozciągać się i formować jak wielka
gruda plasteliny i po chwili zamiast kawałka skały naszym oczom ukazał się
biszkoptowy labrador. Zastygłam z obiema rękami zaciśniętymi na barierce,
obserwując poczynania psa.
— Co on wyprawia? — wyszeptał Ron, jak
gdyby nagle całe pierwsze zadanie przeniosło się do biblioteki.
Nikt nie odważył się wydać z siebie głośniejszego
dźwięku. Wszyscy bez wyjątku patrzyliśmy na labradora.
— Chyba chce go zdekoncentrować — odpowiedziała
cicho Hermiona. Kątem oka spostrzegłam, jak podgryzała swoje rękawiczki bez
palców. — Odwrócić jego uwagę.
Chłopak chyba faktycznie miał plan, bo pies to zbliżał
się, to odskakiwał, biegał, uginał przednie łapy, coraz bardziej drażniąc
smoka. Ten poruszył się niespokojnie i jeszcze mocniej rozłożył skrzydła, jakby
domyślał się, czego chciała ta irytująca, beżowa mrówka, a kiedy sapnął siwym
dymem, podmuch magii zmieszanej z falą siarkowego smrodu uderzył mnie w twarz.
Choć w czapce i grubym szaliku było mi zupełnie ciepło, po plecach poczułam
biegnący lodowaty dreszcz. Z trudem przełknęłam ślinę. Gdy strach minął, w
żołądku wydarzyło się coś jeszcze — ucisk ekscytacji podobny do tego,
który towarzyszył każdej niebezpiecznej wspinaczce na dach sowiarni albo
pierwszym próbom samodzielnego lotu bez miotły.
Solidny zastrzyk adrenaliny.
Czerwone oczy podążały za labradorem, a im szybsze i
większe półkola tamten pokonywał, tym rzadziej odrywały się od psa i zerkały na
Puchona. Cisza stawała się nie do zniesienia, oczekiwanie wprawiało powietrze w
nieprzyjemne drganie, aż Diggory — powoli, prawie niezauważalnie — zaczął
skradać się łukiem dokładnie wzdłuż ogrodzenia.
— Czyżby pierwszy uczestnik znalazł idealny sposób
na swojego smoka? — Pełen napięcia głos poniósł się miękko po
błoniach i natychmiast zawtórowało mu groźne warczenie.
Cedrik nie czekał. W tym samym momencie, gdy bestia
zamachała wściekle skrzydłami, rzucił się pędem do przodu, zaszczekał i
zaatakował z drugiej strony, gorąco zakotłowało się w wilgotnym, listopadowym
powietrzu i szwedzki krótkopyski raz jeszcze zabulgotał, kły błysnęły w zimnym,
błękitnym świetle i niebieskie, przypominające gazowe płomienie objęły jakąś
jedną trzecią areny. Nawet się nie zorientowałam, kiedy razem z całą resztą
poderwałam się na równe nogi i przechyliłam się mocno przez balustradę. Moje „putain
de merde!” zginęło w ogólnym wrzasku i okrzykach komentatora:
— Oooch! Prawie go trafił! Oj, to było bardzo
ryzykowne, bardzo, bardzo ryzykowne! Ale… ale zaraz! Tak, ma złote jajo!
Patrzcie, udało mu się! Co prawda nie bez obrażeń, ale Cedrik przechodzi
dalej!
Mrużąc oczy, starałam się wypatrzeć w dymie to, co
widział Bagman, ale dopiero kiedy na placu zaroiło się od pracowników w
pomarańczowych uniformach, spostrzegłam wysoką, chudą postać pędzącą przed
siebie ile sił w nogach — byle jak najdalej od smoka. W oczy rzucała
się nie tylko złota piłka wielkości kafla, ale i mocno dymiący rękaw
szaty.
— A teraz oceny sędziów!
Jak na komendę powędrowaliśmy wzrokiem za wzmocnionym
głosem prosto do loży sędziowskiej, w której przy długim stole siedzieli
kolejno Bagman, Karkarow, Dumbledore, Maxime i…
Jeszcze jeden fikołek w żołądku.
I pan Crouch.
Z gulą w gardle patrzyłam niewidzącymi oczami, jak w
powietrzu pojawiały się kolejne srebrne wstęgi formujące się w punkty. Przez
całe zamieszanie związane ze smokami, nauką zaklęcia przywołującego, artykułami
i ogólnym podnieceniem zupełnie zapomniałam o tym, że jednym z sędziów był
Bartemiusz Crouch. Człowiek, którego widziałam na tylu fotografiach, w tylu
prywatnych sytuacjach na kartach rodzinnego albumu, siedział teraz jak gdyby
nigdy nic między dyrektorką Beauxbatons i Bagmanem, może tylko trochę bardziej
zamyślony i blady niż podczas uroczystości wystawienia Czary Ognia.
Świadomość, że każdego dnia wracał do domu, w którym
mieszkał teraz Czarny Pan, była dla mnie jak kubeł zimnej wody.
Trochę znudzony, ale zupełnie trzeźwy — nie
sprawiał wrażenia człowieka pod wpływem Imperiusa. Żadnych chaotycznych ruchów
jak zaczarowany przeze mnie gołąb, żadnych nerwowych tików jak u myszy.
Tymczasem komentator już zapowiedział drugiego
uczestnika.
Strach sprawił, że cała uroda Fleur Delacour dziwnie się
rozmyła. Porcelanowa, lekko zaróżowiona cera przybrała odcień zsiadłego mleka i
niezdrowo błyszczała w nieprzyjemnym, zimnym świetle szarego popołudnia. W
odróżnieniu od Diggory’ego dziewczyna nawet nie próbowała sprawiać wrażenia
opanowanej. Dygotała niekontrolowanie na całym ciele, różdżką chodziła jej w
dłoni, kolana w obcisłych spodniach drżały, choć smok, który został jej
przydzielony — walijski zielony — bardziej przypominał
mocno wyrośniętą jaszczurkę niż potwora wylosowanego przez Puchona.
Harry miał rację — ona również zdawała sobie
sprawę z tego, co ją czeka. Przerażona, ale zupełnie trzeźwa zrobiła jeden
maleńki krok do przodu, jakby chciała zachować między sobą i stworem jak
największy dystans. Wszyscy (łącznie z Bagmanem) w ciszy przyglądaliśmy się,
jak powoli, bardzo powoli uniosła rękę, podobnie jak Cedrik wykonała w
powietrzu jakieś ruchy różdżką i… nic się nie stało. Żadnego błysku, huku,
żadnego kamienia transmutowanego w psa. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę,
że niewerbalne zaklęcie, którego użyła Fleur, jednak zadziałało. Smok najpierw
zaczął delikatnie kołysać się na szczycie płotu, skórzaste skrzydła oklapły mu
niczym dwa zwiędłe liście sałaty, a żółte ślepia zrobiły się senne.
Bagman chyba zrozumiał, co Francuzka chciała tym
osiągnąć, bo nie odezwał się ani słowem, przyciskał tylko palec ust, jak gdyby
nie do końca ufał ich opanowaniu. A Delacour, upewniwszy się, że wielki gad
dostatecznie przysnął, zaczęła ostrożnie posuwać się do przodu. Wolno, stopa za
stopą, bez żadnych gwałtownych ruchów. Wyglądała jak akrobatka poruszająca się
po linie, pod sobą mając tylko przepaść i pewną śmierć. Znajdowała się zbyt
daleko, bym mogła dostrzec jej twarz, ale byłam pewna, że przez cały ten czas
ani raz nie mrugnęła. Sama wstrzymałam oddech, chociaż jej nie kibicowałam, ale
to skupienie udzieliło się i mnie, i reszcie trybun.
Całe błonia na moment zamarły, a powietrze gęstniało z
każdym jej krokiem.
Choć nic tego nie zapowiadało, jakiś cichutki głosik
podpowiadał mi, że przecież nie mogło pójść Fleur tak łatwo.
Dokładnie na sekundę przed tragedią.
W momencie, gdy Delacour sięgała między szarozielonymi
jajami po to jedno złote, bestia zachrapała, głowa opadła jej na szeroką pierś,
a szczęki rozwarły się automatycznie i wystrzelił z nich krwistoczerwony
płomień.
Bagman starał się przekrzyczeć poruszony tłum.
— Oj, to nie było za mądre! Na gacie Merlina, ta
dziewczyna prawie straciła rękę… Trafił ją, ale… Ale, nie! NIE! Ma złote jajo!
Nie wyszła z tego bez szwanku, ale udało się! Brawa dla panny Delacour!
Nie musiał tego powtarzać. Wystarczyło, że dziewczyna wyczołgała
się spod buzujących kłębów ognia, sama nieco dymiąc, błonia wybuchły oklaskami
i głośnymi, przenikającymi się falami gwizdów. Nie wiadomo skąd pracownicy w
pomarańczowych szatach skoczyli z prętami, by uspokoić zdezorientowanego
smoka.
— O kurczę — wydyszał Ron. — W
życiu bym nie pomyślał, żeby go zahipnotyzować!
Wciąż gapił się z na wpół otwartą buzią w drzwi namiotu,
za którymi zniknęła Fleur. Występ dziewczyny, choć znacznie mniej spektakularny
niż popisy Cedrika, wywołał we wszystkich wieżach — zwłaszcza wśród
chłopców — ogromne poruszenie. Prawie nikt nie patrzył na oceny
sędziów, tylko stawał na palcach, pragnąc upewnić się, że gwieździe turnieju
nic się nie stało. Zerknęłam na Hermionę — zamiast na namiot
ostentacyjnie odwróciła głowę i nasze spojrzenia się spotkały. Grymas
niezadowolenia szybko złagodniał i dał się przezwyciężyć obawom, z którym i ja
walczyłam. Dwójka reprezentantów przeszła dalej. Zostało jeszcze dwóch.
— Drodzy państwo, mamy informacje z namiotu
medycznego. Pan Diggory oraz panna Delacour zostali opatrzeni przez szkolną
pielęgniarkę i mają się dobrze — oznajmił Bagman, kiedy na miejsce
walijskiego zielonego czterech mężczyzn prowadziło trzeciego smoka. Ospały, ale
największy jak dotąd przypominał prawdziwego mieszkańca piekielnych kręgów.
Gładka, czerwona łuska przechodziła od grzbietu przez boki w czerń, a złote
kolce zdobiące cały pysk tworzyły wokół niego coś na kształt aureoli. — A
teraz przed nami chiński ogniomiot! Diabelnie agresywny i inteligentny,
sprowadzony na to wydarzenie prosto z dalekich Chin!
Po występie Fleur pojawienie się na arenie Wiktora Kruma
spotkało się z gorącym powitaniem i tym razem w większości pochodziło od
dziewcząt. Byłam pewna, że na Krumie ciążyły olbrzymie oczekiwania — po
tym, czego nasłuchałam się w dormitorium i we własnej sypialni, wywnioskowałam,
że umięśniony, tajemniczy osiłek stający twarzą w twarz z cholernie groźnym
rodzajem smoka musiał działać na wyobraźnię. Nawet Hermiona, która dotąd
sprawiała wrażenie zirytowanej jego istnieniem, śledziła bacznie każdy ruch
Bułgara.
Ten nie czaił się jak Fleur czy Diggory.
Rzucił się pędem w kierunku kupki ciemnych, plamistych
jaj, na co wielki gad natychmiast odpowiedział ogniem, ale Krum był na to
przygotowany. Zanurkował pod cienkim snopem czerwonych płomieni i przetoczył
się zręcznie po ziemi, jakby nagle ciało przestało go ograniczać. Zagrzewany
coraz głośniejszymi okrzykami, błyskawicznie poderwał się na nogi, schylił się,
uskoczył przed kolejnym czerwonym pióropuszem i już był u smoczych stóp,
celując różdżką w olbrzymi pysk. W gardzieli dało się zauważyć buzujący zalążek
ognia. Instynktownie chwyciłam się za pierś, czując przez grubą warstwę szalika
i płaszcza, jak waliło mi serce. W porównaniu do dwóch pierwszych ten emanował
jeszcze bardziej przeszywającą, wręcz pulsującą ciemną magią. Coś
przerażającego i ekscytującego w jednym czasie — stać tam na dole i
chłonąć tę moc, przeżywać to, jak wsiąkała w żyły i mieszała się z własną. Z
trudem oderwałam wzrok od szczerzących się kłów i spojrzałam na Sapphire. Stała
przy barierce i podskakiwała jak szalona. Po drugiej stronie Victor wrzeszczał
ile sił w płucach. Jakim cudem byli w stanie znieść takie pokłady magii?
Nagle poczułam się słaba, rozbita, zagubiona — pierwszy
raz w związku z czymś, co tyczyło się czarów. Musiałam usiąść.
— Proooszę państwa! — krzyknął Bagman. — Ten
chłopak nie zamierza się bawić! Od razu przechodzi do rzeczy!
Smok najeżył się, potrząsnął kolczastym łbem i w
momencie, gdy wydał z siebie niski bulgot, Krum strzelił jakimś świszczącym
zaklęciem, które ugodziło gada prosto w oczy. Zawył rozpaczliwie, zaczął się
miotać i rzygać ogniem, gdzie popadło i tę chwilę wykorzystał Bułgar, żeby
pochwycić jajo. W powstałym zamieszaniu na arenę wlało się ze dwudziestu
treserów z metalowymi prętami.
— Ajajajaj, to było śmiałe, ale bardzo ryzykowne!
Widać, że krew ścigającego dała o sobie znać, bo pan Krum zdobył swoje jajo
najszybciej z całej trójki! — Zachrypnięty już niego głos komentatora
próbował przedrzeć się przez dziewczęce piski i głośne tupanie chłopców. — Tak,
to było bardzo odważne! A teraz punkty!
Nie byłam pewna, czy to przez smocze płomienie, czy przez
gigantyczne pokłady magii, ale zrobiło mi się nagle bardzo gorąco. Krew dudniła
w uszach jak po długim, męczącym biegu, w gardle paliło od powietrza
przesyconego siarką. Nigdy dotąd nie czułam czegoś podobnego — przyjemnego
i jednocześnie tak niewygodnego, że chyba tylko ucieczka pod strumień lodowatej
wody była w stanie zmyć to ciążące napięcie.
A Ludo Bagman wzywał właśnie ostatniego zawodnika — tego,
na którego od początku czekałam.
Stres zwinął mi wnętrzności w ciasny kłębek i dzięki temu
trochę oprzytomniałam. Przysiadłam na brzegu ławki i podparłam się łokciami o
kolana, trzymając kciuki tak mocno, że palce momentalnie zaczęły mi drętwieć.
Zerknęłam na Hermionę i zorientowałam się, że i ona siedziała na swoim miejscu,
gryząc z nerwów rękawiczkę. Nasze spojrzenia się skrzyżowały, ale Granger
zdołała tylko pokiwać nerwowo głową.
— Będzie dobrze — chciałam jej
odpowiedzieć, ale zrobiłam to bezgłośnie, bo przez gardło nie byłam w stanie
przepchnąć ani jednego słowa.
W tym samym czasie trybuny umilkły, bo w wejściu do
namiotu stanął ostatni uczestnik. Wydawał się o połowę mniejszy od pozostałej
trójki, zwłaszcza w porównaniu do smoka, który już czekał na niego tuż nad
kupką cementowoszarych jaj.
Gigantyczny. Największy ze wszystkich stał czujny i
wyprostowany na tylnych łapach, z lekko nastroszonymi skrzydłami i wyciągniętą
do przodu nieproporcjonalnie długą szyją. Cały czarny i pokryty kolcami nie
potrząsał nerwowo głową, nie warczał, świadomy swych imponujących rozmiarów.
Czarne jak smoła łuski pokrywały całe ciało — łącznie z brzuchem i
długim ogonem zakończonym pękiem kolców — a łeb zdobiły dwa
imponujące rogi. Żółte, kocie ślepia momentalnie namierzyły najmłodszego zawodnika
i dopiero wtedy do naszych uszu doszło ciche, ostrzegawcze gulgotanie.
— A teraz zobaczymy, co zaprezentuje nam Harry
Potter! — Bagman zdawał się nie dostrzegać powagi sytuacji. Nawijał
jak podczas meczu quidditcha, jakby za sekundę życie jednego z reprezentantów
nie miało zostać zmiażdżone przez olbrzymią, zakończoną czarnymi pazurami łapę. — Wisienka
na torcie, moi drodzy! Naszemu najmłodszemu uczestnikowi trafiła się największa
bestia, jaką udostępniło nam Biuro Wyszukiwania i Oswajania Smoków! Proszę
państwa, przed nami rogogon węgierski! To jeden z największych,
najniebezpieczniejszych smoków, nad którym czarodziejska różdżka była w stanie
zapanować. Rogogon zieje na odległość piętnastu metrów, ale to i tak nie ma
znaczenia, bo żeby zdobyć złote jajo, trzeba podejść praktycznie pod same łapy,
a samice tego gatunku są piekielnie terytorialne, tak więc uważaj, Harry!
Zza moich pleców i z sąsiedniej loży dało się słyszeć
chichoty (po jednym rozpoznałam Malfoya), ale kiedy tylko Gryfon wystąpił
naprzód, całe błonia jak raz ucichły, wpatrując się w uniesioną różdżkę
chłopaka. Zastygła w napięciu przestałam na moment oddychać, kiedy usta
Harry’ego bezgłośnie wypowiedziały tak często powtarzane wczoraj słowo — Accio.
Nic się nie stało.
Sekundy ciągnęły się jak roztopiony ser, Hermiona po
mojej prawej stronie siedziała naprężona ze strachu, rogogon przekrzywiał łeb
to w jedną, to w drugą stronę, a na zupełnie cichych od pewnego momentu
trybunach zaczęły narastać szepty. Najpierw pojedyncze, ledwo słyszalne, ale
zaczęły się napędzać, twarze w lożach naprzeciwko obracały się, mówiły coś do
siebie nawzajem, aż nagle gdzieś z oddali od strony zamku dał się słyszeć świst — jakby
strzała przecinała powietrze.
Obie z Hermioną obróciłyśmy się jak na komendę i wtedy to
zobaczyłyśmy — czarny kształt niczym rzucona zapałka mknął samotnie w
kierunku Gryfona. To był dopiero początek gry, ale węzeł, w który splotły się
moje wnętrzności, puścił. Poczułam się tak, jakby Harry już zdobył złote jajo.
Tłum ryknął potężnie. Cała rozpromieniona wymieniłam z Granger szerokie
uśmiechy, ale i te prawie natychmiast zgasły, bo w sekundzie, gdy chłopak
wskoczył na miotłę i wystrzelił w niebo, rogogon rozłożył szeroko skrzydła,
dobrze wiedząc, czego miał się zaraz spodziewać.
Potter zanurkował, jak gdyby to był tylko kolejny mecz
quidditcha. Lekko, pewnie, bez cienia strachu.
— Spójrzcie na to! Tylko na to spójrzcie! — zawołał
Bagman, próbując przekrzyczeć oklaski i bulgot wzburzonego smoka. — Jak
zgrabnie! Dawaj, Harry, dawaj!
Chłopak odleciał tak wysoko, że na moment stał się tylko
czarną kropką na tle szarych, rozmazanych chmur. Starałam się nie mrugać,
rozpaczliwie bojąc się przeoczyć choćby ułamek sekundy, zwłaszcza że Gryfon nie
zwalniał tempa. To spadał na rogogona jak bomba, to odlatywał, a smok tylko
kręcił głową i coraz bardziej nerwowo poruszał ogonem, jakby ta natrętna mucha
zaczęła go drażnić.
Pierwszy płomień, który wystrzelił z czarnej paszczy,
sprawił, że przycisnęłam obie ręce do ust, byle powstrzymać okrzyk, którego i
tak nikt by nie usłyszał — widownią wstrząsnęła eksplozja strachu i
podekscytowania, lecz gdy tumany ognia rozpłynęły się w powietrzu, Harry’ego
tam nie było. Wirował dookoła smoczej głowy jak szalony, rozpędzając się coraz
bardziej i bardziej, aż rozwścieczona bestia wyprostowała się i z
wyszczerzonymi zębami zaczęła pluć ognistymi kulami na prawo i lewo. W
powietrzu zakotłowało się od żaru, tak, że znów musiałam przysiąść. Energia
bijąca od rogogona zdeklasowała wszystkie poprzednie smoki razem wzięte.
— Co za talent! — Bagman wprost rozpływał
się nad Harrym, nie bacząc na chrypkę. — Patrzcie, jak ten chłopak
lata! Panie Krum, czy pan to widział? Chyba rośnie panu konkurencja! O
taak…!
Oklaski huknęły jak z armaty, kiedy Potter po raz kolejny
spektakularnie uniknął starcia ze smoczym ogniem. Rogogon najwyraźniej
zrozumiał, że w ten sposób nie pozbędzie się natrętnej muchy, bo kłapnął
wściekle szczękami i wprawił w ruch śmiercionośny ogon. Kilka razy był naprawdę
blisko, ale — inaczej niż w przypadku trzech poprzednich
reprezentantów — publicznością nie wstrząsały już krzyki przerażenia.
Jak gdyby na arenie trwał spektakl, a życiu chłopaka na miotle nic nie
zagrażało. Nawet ja w pewnym sensie przesiąkłam tym przekonaniem, bo nawet w
momencie, gdy jeden ze szpikulców drasnął ramię Harry’ego, zupełnie nic się nie
stało. Fruwał dalej, bez skrępowania sterując Błyskawicą, jakby nie była
miotłą, a jedną z jego kończyn.
I w chwili, kiedy wydawało się, że to przedstawienie
miało trwać w nieskończoność, pomiędzy machnięciem ogonem i kolejnym
strumieniem ognia czarny, rozmazany kształt przemknął pomiędzy smoczymi nogami
i złote jajo zniknęło.
Rogogon zorientował się dopiero za jakiś czas i ryknął w
niebo jak ugodzony zaklęciem, ale muchy już nie było. Stała z zapałką w ręce i
złotym blaskiem pod pachą po drugiej stronie areny, trzęsąc się jak
osika.
Błonia zamilkły, by w następnej sekundzie zadrżeć pod
wpływem pisków, braw i zaklęć wystrzeliwanych w niebo. Nie bacząc na wszystko,
rzuciłyśmy się sobie z Hermioną w objęcia, podskakując i wrzeszcząc jak
opętane. Seamus i Dean tupali głośno, Victor i Neville przyłączyli się do
wyczarowywania czerwonych i złotych iskier, Sapphire oklaskiwała Harry’ego
uprzejmie z szerokim uśmiechem na ustach. Tylko Ron stał przy barierce, gapiąc
się w namiot jak zahipnotyzowany.
— Nasz najmłodszy zawodnik najszybciej złapał jajo! — Mimo
zaklęcia wzmacniającego głos Bagmana trudno było usłyszeć na tle gwaru bijącego
z trybun. — No, no, pan Potter chyba ma szansę na zwycięstwo! Co za
zadanie! Co za emocje! A teraz narada sędziów… zaraz zobaczymy ostatnie
noty!
Teraz, kiedy już smoki zniknęły z pola widzenia, a ludzie
zaczęli kręcić się na swoich miejscach, oglądając się co chwilę na lożę
honorową, poczułam, że nareszcie odzyskałam oddech. Opadłam na swoje miejsce,
ciesząc się, że wszyscy byli tak zaaferowani tym, co działo się na dole, że nie
dostrzegli ataku mojej nagłej słabości. Obserwując srebrne wstęgi kształtujące
się w liczby, próbowałam upchnąć głęboko ten palący wstyd — jedyna
pozostałość po własnej niespodziewanej słabości.
Wzięła mnie z zaskoczenia. Starałam się wygrzebać z
pamięci podobną sytuację, ale w głowie miałam zupełną pustkę. Widywałam już
różne mroczne, magiczne stworzenia. Czułam lodowatą rozpacz dementorów,
słyszałam bazyliszka w ścianach zamku, uczyłam się Imperiusa, ale żadna z tych
rzeczy nie wywołała we mnie czegoś choćby zbliżonego do wstrząsu, jakiego
doznałam po zobaczeniu smoka. Jakim cudem Neville nawijał jak najęty? Banda
pierwszaków za moimi plecami wciąż podskakiwała i wymachiwała różdżkami. Dean
szczerzył się tymi swoimi ogromnymi zębiskami, jakby ktoś właśnie wyprawił mu
przyjęcie-niespodziankę. Byłam od nich wszystkich dziesięć razy lepsza, żadne
zaklęcie, które przerabialiśmy na zajęciach, nie sprawiało mi trudności. Jebana
Hermiona Granger poprosiła mnie o pomoc! A teraz oni wszyscy świetnie się
bawili, nieczuli na te ogromne pokłady mocy.
Poczułam się słaba. Cholernie słaba — jakby
ktoś wyrwał mi kręgosłup.
— Ej, bez kitu, Harry miał najlepszy pomysł z całej
czwórki.
— Dziwne, że Krum na to nie wpadł, nie? On to by
dopiero dał popis… i nie straciłby punktów za zniszczone jaja.
— Tak, ale jako jedyny nie oberwał.
— Tak czy siak idą łeb w łeb z Harrym. O kurczę,
może Bagman ma rację i Harry naprawdę ma szansę wygrać! Ale by było…
— Ja bym się tak na waszym miejscu nie podniecała,
to dopiero pierwsze zadanie…
— Jasne. Inaczej byś śpiewała, gdyby reprezentantem
był Ślizgon.
— Hej, Sophie! Sophie!
Drgnęłam na dźwięk własnego imienia. Obejrzałam się, ale
dopiero po chwili zorientowałam się, że głos Hermiony dochodził z dołu. Zajrzałam
przez poręcz i zobaczyłam, że Gryfonka stała nieopodal ogrodzenia i machała
rękami jak opętana. Zeszłam do niej, wciąż nieco rozkojarzona, ale dziewczyna
była tak rozemocjonowana, że nie zwróciła uwagi na moją niewyraźną minę.
Policzki płonęły jej niezdrowym rumieńcem, a rzęsy i powieki lśniły od łez.
Spostrzegłam też różowe ślady paznokci wszędzie na twarzy.
— Co się stało?
— Pogodzili się!
— Co…?
— Ron i Harry! — pisnęła. — Pogodzili
się! Chodź! Musimy napisać do Wąchacza!
Wspomnienie Syriusza trochę mnie otrzeźwiło. Czując się
bardzo dziwnie, dałam się jej zaciągnąć nie do namiotu, jak się spodziewałam, a
na skraj Zakazanego Lasu, gdzie spacerowały samotnie dwie osoby — jedna
niska, czarnowłosa i druga bardzo wysoka, z rudą kępą włosów na szczycie głowy.
Harry i Ron — jak mówiła Hermiona. Obaj spokojni i uśmiechnięci.
Weasley podniósł rękę i wezwał nas gestem, po czym wszyscy czworo skierowaliśmy
się wolno ku szkole, daleko od głównej ścieżki, na której roiło się teraz od
uczniów i nauczycieli.
Zaczerpnęłam gwałtownie zimnego powietrza.
— Pierwsze miejsce… C’est merveilleux, Harry — wyrzuciłam
na wydechu, starając się zmusić wargi do naturalnego uśmiechu, ale kąciki
zastygły i za żadne skarby świata nie chciały się poruszyć. — Gratuluję.
Założę się, że Flitwick da ci wybitny z zaklęcia przywołującego.
— Ex aequo z Krumem — wtrącił. — Ale
pierwsze zadanie z głowy. Zostało jeszcze dwa… i może jakoś to przeżyję.
— Nawet tak nie mów — żachnęła się
Hermiona.
— No dobrze, będę się starał nie przeżyć…
— Harry!
— No dobra, dobra…
Pogoda trafiła się jak na zamówienie — ledwo
wyszliśmy spod parasola drzew, a pracownicy ministerstwa zabrali się za
rozmontowywanie trybun, niebo raz-dwa pociemniało i z chmur puścił się lodowaty
kapuśniaczek. Słuchając, jak Złota Trójca — jak zwykł ich nazywać
Malfoy — rozbierała pierwsze zadanie na czynniki pierwsze, czułam się
w ich towarzystwie dziwnie samotna. To nie było moje miejsce. Ta Sophie sprzed
doby miała rację: to jest naturalny układ, który powstał, zanim ja i Harry
mogliśmy zdecydować, czy w ogóle chcemy w tym uczestniczyć.
Już uczestniczyliśmy.
To był prosty konflikt interesów.
A jednak udałam się z całą trójką do sowiarni, gdzie Ron
wywołał Świstoświnkę, a Harry pożyczył od Hermiony pióro, pergamin i zaczął
pisać.
— A widzieliście minę Karkarowa? — ciągnął
Ron. — Dał Harry’emu tylko cztery punkty. Dupek. Pewnie żałuje, że to
nie on wpadł na pomysł z tą miotłą. Założę się, że teraz główkuje, co mógłby
zrobić, skoro samo wciśnięcie Harry’ego do turnieju nie wystarczyło, żeby go
wykończyć.
Odwróciłam się od okna i spojrzałam na niego. Uśmiechał
się z mściwością godną głównego czarnego charakteru z komiksów, usiłując
utrzymać wyrywającą się sówkę.
— Uważasz, że to on wrzucił nazwisko Harry’ego do
czary? — zapytałam cicho.
— No pewnie. Przecież Karkarow to eks-śmierciożerca — odparł
takim tonem, jakby to była najbardziej oczywista rzecz na świecie. Wyprostował
palce i zaczął odliczać, a Świstoświnka wykorzystała ten moment nieuwagi, żeby
wyrwać się na wolność. — Najpierw akcja z Glizdogonem, Moody w
Hogwarcie, a teraz to… Połącz kropki.
Nie odpowiedziałam. Spojrzałam z powrotem w okno, za
którym na czystym fragmencie ciemniejącego nieba pojawiały się pierwsze blade
gwiazdy.
Niech łączą te swoje kropki. Nie zamierzałam wyrywać im
ołówka.
To jest naturalny układ.
~*~
Sama wizja opisywania zadań turniejowych z perspektywy
obserwatora wydawała mi się katorgą, w rzeczywistości okazało się to jeszcze
gorsze, niż przypuszczałam. A to i tak najbardziej dynamiczne z trzech zadań.
Nie mogę się doczekać porywającego gapienia się w nieruchomą taflę jeziora. I
to przez całą godzinę!
19 sierpnia 2008
19. Accio razy tysiąc
Nieużywana klasa o tej porze miała swój specyficzny,
mroczny klimat. Żółte światło pojedynczych małych lampek słabo rozpraszało
ciemność, tak, że nauczycielska katedra i meble pod ścianami stanowiły
niewyraźne tło podobne do malowanej tapety w teatrze. Deszcz przestał bębnić o
szyby, wiatr zamilkł, a piętra opustoszały i cisza, jaka tu panowała, budziła w
żołądku to uczucie grozy i podniecenia, jakie czuło się po wieczornym seansie
horroru w mugolskim kinie. Podłoga sama skrzypi, choć po korytarzu nikt nie chodzi,
drgające płomienie świec przeglądają się w szklanych drzwiczkach regałów,
powietrze pachnie kurzem i starym pergaminem, a troje uczniów wymyka się na
nielegalne spotkanie po godzinie policyjnej. Tak rozpoczyna się
dziewięćdziesiąt procent kryminałów, jakie czytałam.
Harry już tam na nas czekał i nie wyglądał na
zaskoczonego moją obecnością. Chyba nie przyszedł na kolację, bo Hermiona
podała mu zawiniątko z prowiantem, który wykradła z Wielkiej Sali. Chłopak bez
słowa odrzucił różdżkę i zabrał się za jedzenie.
— I jak? — zagadnęła, a on wzruszył
ramionami.
— Słabo — odpowiedział z ustami pełnymi
pieczonego kurczaka.
Automatycznie powędrowałam wzrokiem do jedynej rzeczy
niepasującej do wnętrza klasy — kolorowe poduszki leżały w nieładzie
na podłodze dokładnie po drugiej stronie pomieszczenia, wyraźnie nietknięte
przez zaklęcie przywołujące. Wzięłam jedną z nich i podłożyłam sobie pod tyłek,
siadając wygodnie ze skrzyżowanymi nogami.
— Jak to się stało, że widziałeś smoka? — spytałam,
obserwując, jak wcinał nieco przywiędnięte frytki. Jak na kogoś, kto za niecałą
dobę miał stanąć twarzą w twarz z olbrzymim gadem, miał imponujący
apetyt.
— Hagrid mi pokazał. A jak wracałem, wpadłem na
Karkarowa, więc teraz już wszyscy wiedzą.
— Nawet Cedrik Diggory?
— Tak, on też. Powiedziałem mu.
Starałam się nie zrobić miny, ale chyba mi nie wyszło, bo
spostrzegłam, jak uniósł brwi. Tym razem to ja wzruszyłam ramionami.
Zapomniałam, że znalazłam się w klasie z dwójką Gryfonów.
— Myślisz, że gdyby role się odwróciły, to też by ci
powiedział? — zapytałam z powątpiewaniem.
Przez chwilę bezwiednie bawił się przypaloną frytką,
lustrując moją twarz. Widziałam, jak skakał wzrokiem od jednego oka do
drugiego, jakby próbował z nich coś wyczytać. Cholera. On naprawdę wyglądał na
młodszego, niż był w rzeczywistości. Może i nie dbałam o Harry’ego tak, jak
dbałabym o Victora albo Sapphire, ale doznałam małego wstrząsu na myśl, że
jutro naprawdę przyjdzie mu zmierzyć się ze smokiem. Prawdziwym, ogromnym,
ziejącym ogniem smokiem.
— Nie wiem i w sumie nieważne. Jest sprawiedliwie — odrzekł
po chwili. — Teraz wszyscy zaczynamy z tego samego poziomu.
Tak, zdecydowanie zostałam zamknięta z Gryfonami, w tym z
jednym nadgorliwym.
— A Karkarow? Nie widział cię?
— Nie, miałem pelerynę-niewidkę. A… — Zauważyłam,
jak wymienił spojrzenia z kręcącą się za moimi plecami Hermioną, po czym dodał
z pewnym wahaniem: — A potem spotkałem się z Syriuszem. W kominku w
naszej wieży. Chyba chciał sprawdzić, czy wszystko ze mną w porządku i… i
ostrzec przed Karkarowem.
— Przed Karkarowem? — zdziwiłam się.
— Powiedział, że Karkarow był śmierciożercą — tu
zniżył głos, jakby spodziewał się, że pod drzwiami ktoś podsłuchuje. — Moody
go złapał i umieścił w Azkabanie, ale Karkarow dogadał się z ministerstwem i w
zamian za wydanie innych został wypuszczony. Jak widać, świetnie sobie po tym
poradził, skoro został dyrektorem w swoim kraju. Podobno ktoś napadł Moody’ego
na noc przed tym, jak pojawił się w Hogwarcie, potem ja w Turnieju
Trójmagicznym… Syriusz uważa, że Karkarow mógł maczać w tym palce.
Poczułam się tak, jakby Harry wymierzył mi policzek za
pomocą tych słów. Przez chwilę bezmyślnie obracałam poduszkę w dłoniach,
wpatrując się niewidzącym wzrokiem w jakieś nieokreślone wzorki przy falbance,
a serce zaczynało bić coraz mocniej i szybciej. Nakręcało się własnym rytmem i
napędzało myśli — Karkarow śmierciożercą. Karkarow wydał innych
śmierciożerców. Być może…
Być może wydał też Rosierów.
Ta wizja zwaliła mi na głowę lawinę informacji i
spekulacji, które zaczęły obijać się o wnętrze czaszki, zderzać ze sobą i
mieszać, tak, że nie potrafiłam już rozróżnić, co było faktem, a co zasłyszaną
plotką. Wyglądało na to, że swoją nienawiść skierowałam na niewłaściwego
człowieka.
Ciekawe, czy Barty wiedział…
— Oui, c’est une pensée… rzeczywiście
Karkarow mógłby to zrobić — mruknęłam przeciągle bardziej do siebie
niż do niego. Wciąż nie potrafiłam oderwać wzroku od haftu. Byłam jak w
transie, wyrwana ze swojego ciała, lewitując gdzieś ponad głową, jak zwykle w
postaci zawieszonych w powietrzu oczu. — Wkręcić cię tam i patrzeć,
jak pali cię smok albo… albo coś…
— No właśnie, te smoki — wtrąciła nagle
Hermiona i ocknęłam się na dźwięk skrzypiącej pod jej butami podłogi. Jakby
ktoś bez ostrzeżenia wsadził mi głowę do wiadra z lodowatą wodą. — Wymyśliliśmy…
a właściwie wymyślił to Moody, że Harry mógłby przelecieć obok smoka na miotle.
Oczywiście jedynym przedmiotem, jaki uczestnik może mieć przy sobie podczas
pierwszego zadania, jest różdżka, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby za jej
pomocą przywołać sobie to, czego potrzebuje. Znasz jakąś technikę, żeby szybko się
tego nauczyć? Chyba nigdy nie potrzebowałaś więcej niż jednej lekcji, żeby
opanować jakieś zaklęcie.
Parsknęłam pod nosem — przed oczami przeleciały
mi wszystkie próby Imperiusa i stan, jakim się to dla mnie kończyło.
— Nie, przy niektórych potrzebowałam więcej — odpowiedziałam
z roztargnieniem. — Chyba nie mam jakiejś konkretnej techniki. Po
prostu bardzo chcę, żeby mi się udało. I wiem, że się uda, bo prawie zawsze się
udaje, to działa… hmm, jak kula śnieżna, tu comprends? Nie chodzi o to,
żebyś przepalił sobie zwoje skupianiem się na siłę, po najpierw musisz poczuć,
że chcesz. Bardzo chcesz poczuć, jak moc z ciebie wypływa, co dzieje się z
twoim ciałem, spróbować jakoś… złączyć się z nią, bo to jest część ciebie. Nie tworzysz
tego zaklęcia z niczego, tylko… zmieniasz formę magii. Uczysz się… wyciągać ją
z siebie. Nie wiem, jak ci to inaczej wytłumaczyć…
Spodziewałam się, że zrobi minę jak Victor za każdym
razem, kiedy próbowałam nauczyć go jakiegoś zaklęcia, ale tylko zarechotał
nerwowo.
— Tak, zdecydowanie czuję, że chciałbym nie zostać
pożarty przez smoka — rzucił skrępowany i po chwili w tym samym
momencie wybuchnęliśmy śmiechem, a Hermiona skrzywiła się tak, jakby rozbolał
ją ząb.
— Myślałam, że masz jakąś specjalną technikę — mruknęła
i od razu poznałam, że mi nie uwierzyła.
Jakbym trzymała w rękawie dodatkowego asa, którym nie
chciałam się podzielić. Trochę ugodzona tym niewypowiedzianym oskarżeniem
wyprostowałam rękę i wypatrzyłam leżącą najdalej poduszkę, która po chwili
podskoczyła i przyfrunęła do mnie jak przyciągnięta niewidzialnym magnesem.
Hermiona wydęła lekko usta, a Harry — jak każdy, kiedy robiłam to publicznie
bez różdżki — wytrzeszczył oczy.
— Na moje oko to trochę jak mieszanka dziecięcej
magii bezróżdżkowej z różdżkową kontrolą — powiedziała, a ja drugi
raz wzruszyłam ramionami.
— Skoro tak mówisz… pewnie ma też jakąś swoją wielce
fachową nazwę — odparła, nie szczędząc ironii. Właśnie wtedy czułam
się najbardziej zakłopotana — gdy komuś zbierało się na analizowanie.
Odrzuciłam poduszkę dokładnie na sam szczyt stosu i zwróciłam się do Harry’ego: — Spróbuj,
vas-y.
Wyglądał na spiętego, mając przed sobą tę marną
dwuosobową widownię, a żaden przedmiot (nawet spacerujący po podłodze pająk)
nie przesunął się w jego stronę nawet o centymetr. Za drugim i trzecim razem
było lepiej, ale zamiast poduszki do lotu podrywało się któreś z krzeseł i z
hukiem spadało na ziemię mniej więcej w połowie drogi, szarpało się jak
stworzenia, na które próbowałam rzucić Imperiusa. Na zmianę z Hermioną
zagrzewałyśmy go do walki i chwaliłyśmy, kiedy zaklęcie przyciągnęło przedmiot
o centymetr czy dwa dalej, lecz obie — choć na siebie nie
patrzyłyśmy — wiedziałyśmy, że zapowiadała się bardzo długa noc.
Byłam pewna, że to kwestia zmęczenia, ale nie było po nim
widać, że się denerwował. Za to ja czułam w żołądku coraz mocniejszy skurcz,
obserwując, jak zmagał się z jebanymi poduszkami, które sunęły rwanie w
powietrzu, to spadały na podłogę w najmniej oczekiwanych momentach, to lądowały
mu w rękach, jak gdyby już urodził się z magnesem w tyłku. Pierdolona
loteria.
A Barty okazał się być albo niepoprawnym optymistą, albo
nie spodziewał się, że można radzić sobie z magią aż tak kiepsko.
Znając Croucha, raczej wykluczałam to pierwsze.
— Po prostu się skup — powtarzała
Hermiona.
Może mi się wydawało, ale chyba usłyszałam w jej głosie
małą panikę.
— A co według ciebie staram się robić? — żachnął
się. — Wyobraź sobie, że trudno jest się skupić, kiedy w głowie cały
czas siedzi ci smok.
— Fakt, zostaje mało miejsca na inne myśli. Smoki
mają chyba z piętnaście metrów, co? — mruknęłam, ziewając. — Może
wyobraź sobie takiego smoka… albo sklątkę Hagrida, człowiek od razu nabiera
chęci do ucieczki.
Czoło Hermiony natychmiast przecięły trzy poziome
zmarszczki, ale była chyba zbyt zmęczona, żeby się kłócić, w każdym razie
jedyne, co zrobiła, to westchnęła ostentacyjnie i wróciła, żeby pozbierać
wszystkie przedmioty z powrotem na jedną kupkę.
— Problem w tym — odparł Harry — że
ja mam koło tego smoka przelecieć, a nie przed nim uciekać.
— Zawsze to jakaś motywacja. Próbuj dalej, a jak
chcesz, możemy poćwiczyć jeszcze jutro przed zadaniem. Bardzo chętnie zerwę się
z transmutacji.
Udałam, że nie zauważyłam ostentacyjnego spojrzenia
Gryfonki.
— Nie będzie trzeba. Opanujemy to do rana, jestem
pewna. Harry już prawie ogarnia, o co w tym chodzi — odpowiedziała w
ten swój irytujący, przemądrzały sposób, prostując się z ramionami pełnymi
poduszek.
Bien sûr, byle tylko nie przywołał
sobie jutro peleryny Snape’a zamiast Błyskawicy.
Po jakiejś godzinie czy dwóch okazało się, że moja
obecność tam nie była ani trochę bardziej pomocna niż obecność Hermiony, ale
zostałam do samego końca, dopóki nie przegonił nas Irytek, prezentując
Harry’emu doskonałe umiejętności przywoływania krzeseł. Użył ich później do
ciskania nimi po całej klasie, najwyraźniej uznawszy, że Potter zamierzał się z
nim pojedynkować.
Wypadliśmy na korytarz, nie dbając o hałas, jaki
robiliśmy — Irytek doskonale to zagłuszał, czyniąc spustoszenie w
opuszczonej klasie, choć nikogo w niej już nie było. Ruszyliśmy powoli w
kierunku głównych schodów, każde wpatrzone we własne stopy. Atmosfera
potajemnego spotkania prysła jak bańka mydlana i jedyne, co pozostało, to
senność i potworne wyczerpanie. Nie było śladu nawet po groźbie szlabanu u
Filcha. Podejrzewałam, że nawet gdyby woźny przyłapał nas teraz poza
dormitorium, moglibyśmy się spokojnie ukryć pod peleryną ćwiczeń przed
jutrzejszym zadaniem.
— Chyba czuję niedosyt — mruknął
Harry.
Sinawe podkówki i czerwone, przekrwione białka mocno
kontrastowały z mleczną bielą jego twarzy, na głowie panował chaos od
nieustannego czochrania i mierzwienia włosów, choć nie był ani w połowie tak potargany
jak Hermiona. Jej fryzura przypominała teraz stare gniazdo i chyba nawet
utkwiło tam jakieś pióro, które przywoływaliśmy.
— Poćwiczymy jeszcze trochę w pokoju wspólnym — uspokoiła
go szeptem. — Ale myślę, że lepiej ci zrobi, jak się porządnie
wyśpisz. Idzie ci bardzo dobrze, prawda?
Poczułam się wywołana do tablicy — mniej
pytaniem, a bardziej świdrującym spojrzeniem, więc bez zastanowienia
przytaknęłam.
— Taak, dasz sobie radę. Teraz, jak już się tego
nauczyłeś, będziesz wiedział, jak to zrobić. Pamiętaj, że w razie czego, gdybyś
chciał jeszcze poćwiczyć, jutro mogę zerwać się z transmuta…
Urwałam i syknęłam lekko z bólu, kiedy łokieć Hermiony
niedelikatnie zatrzymał się na moich żebrach.
— W każdym razie to nie egzamin — rzuciłam,
obmacując sobie bok.
— Tak, tylko walka o życie — odparł
Harry.
— Nie wiem, co gorsze — dodałam
ironicznie.
Spostrzegłam, jak kąciki ust Gryfona zadrgały, ale z
rozsądkiem zachował powagę — w końcu miał spędzić jeszcze jakiś czas
sam na sam z Granger, która po północy i prawie czterech godzinach moich
zaczepek rozsiewała wokół siebie aurę rozwścieczonej osy. To był znak, że
należało się jak najszybciej zmyć.
Pożegnaliśmy się na rozwidleniu schodów — Gryfoni
udali się korytarzem w kierunku wieży, a ja zeszłam piętro niżej, bynajmniej
nie prosto do dormitorium Ślizgonów. Znużenie rozproszyło nieco mocniejsze
bicie serca, kiedy zastukałam w drzwi gabinetu i z zagryzioną dolną wargą
nasłuchiwałam znajomego odgłosu postukiwania.
Zawiasy zaskrzypiały cichutko, a w ciemnej szparze tuż
przy futrynie spostrzegłam podkrążone, zaspane czarne oko Moody’ego. Resztki
spożytej dawno kolacji przewróciły mi się w żołądku na ten widok.
Odwiedzałam już Croucha po ciemku, ale nigdy tak późno. I
zawsze widziałam go w dziennym stroju, toteż przeżyłam mały szok, kiedy wpuścił
mnie do środka, ubrany w długą, szarą koszulę nocną i powycierany szlafrok w
szkocką kratę.
Szalonooki Moody w piżamie, w środku nocy prowadzący
uczennicę do prawie zupełnie ciemnej sypialni — dopiero TO wywoływało
ciarki grozy. I nawet świadomość, że to potworzaste cielsko kryło w sobie kogoś
zupełnie innego, niewiele pomagała. W milczącym oczekiwaniu obserwowałam, jak
zapalał świece na gzymsie kominka i przy łóżku, lecz mroczna grota nie nabrała
dzięki temu ani odrobiny przytulności. Nie miałam pojęcia, czy to kwestia tych
wszystkich potłuczonych sprzętów w pokoju obok, czy samego Moody’ego, ale miało
się wrażenie, jakby właśnie wkroczyło się do pracowni Frankensteina.
— Naprawdę wstajesz w nocy, żeby pić eliksir — odezwałam
się, gdy już usiadł.
I z jakiegoś powodu właśnie to jako pierwsze przyszło mi
na myśl.
— Zgadza się. Sophie, jest wpół do pierwszej.
Doceniłam, że przynajmniej starał się ukryć
rozdrażnienie. Przysiadłam na podłokietniku fotela, ignorując, że Barty wciąż
stał, opierając się plecami o ścianę tuż obok wygaszonego kominka. Delikatna
poświata trzech słabych płomyczków na wysokim kandelabrze okalała połówkę jego
twarzy — tę z magicznym okiem — czyniąc ją jeszcze
dziwniejszą i bardziej zniekształconą. Naprawdę przerażającą.
— Dopiero skończyliśmy ćwiczyć — wyjaśniłam
i choć wcale nie miałam takiego zamiaru, wypowiedziałam to bardzo cicho, jakby
w obawie, że to koszmarne, maskowate oblicze miało zaraz karykaturalnie ożyć,
odkleić się od głowy Moody’ego i skoczyć w moją stronę jak straszak w horrorze. — Ćwiczyliśmy
we trójkę. Potter, ja i Hermiona Granger. Na początku szło mu tragicznie, ale
myślę, że to dowiezie. W każdym razie na tyle, żeby przywołać sobie jutro
Błyskawicę. To ty wpadłeś na pomysł z miotłą, tak?
Nie odpowiedział od razu. Przetarł czoło i oczy ręką, by
odgonić ostatki znużenia, przysiadł na brzegu krzesła i przypatrywał mi się
przez chwilę z ukosa, jakby to jego magiczne oko przenikało nie tylko przez
ściany i meble, ale miało moc spoglądania prosto w ludzką duszę. Było to
spojrzenie bardzo podobne do spojrzenia Dumbledore’a, ale zupełnie pozbawione
entuzjazmu. Przeszywające i ostre — po stokroć bardziej nieprzyjemne
od tego, którym na co dzień lustrował nas Snape.
— Tak. W przypadku Pottera nauka skomplikowanych
zaklęć ofensywnych czy zaklęć umysłu, które sprawiają trudność większości
dorosłym czarodziejom, nie miałaby najmniejszego sensu. I chyba się nie
pomyliłem.
Potrząsnęłam głową. Teraz nie byłam już pewna, czy to, co
sprawiało, że na plecach cierpła mi skóra, miało jakiekolwiek powiązanie z
upiorną aparycją Moody’ego.
— A ty? — dodał, wychyliwszy się nieco do
przodu. Szara grzywa zsunęła mu się po ramionach, a świece oświetlające ją od
tyłu stworzyły coś na kształt aureoli. O ironio. — Jak ty się z tym
czujesz, skoro wiesz, do czego to zmierza?
Zaskoczył mnie tym pytaniem — jak gdyby wpół do
pierwszej w nocy na niecałą dobę przed pierwszym zadaniem było najbardziej
odpowiednią porą na tę rozmowę. Opuściłam ręce na kolana i przez długą, bardzo
długą chwilę zaciskałam i otwierałam dłonie tak, aż w ich wnętrzu zrobiły się
półokrągłe ślady po paznokciach. Wpatrywałam się w te czerwone zagłębienia
ledwo widoczne w słabym świetle pojedynczych świec. Wpatrywałam się i
próbowałam ułożyć w słowa to, co bezkształtnie kłębiło się w sercu. Żadnej
logiki. Nic poza samym odczuwaniem i złamanym sercem — tylko temu
dawałam się prowadzić. Ale czy dało się to wytłumaczyć w sposób, który pojąłby
skrajnie analityczny umysł Croucha? By przestał patrzyć na mnie jak na
coś, czego należało się obawiać?
— Wolałabym, żeby nikt nigdy nie musiał umierać — powiedziałam
w końcu spokojnie do swoich rąk. — Ale to niemożliwe. Moody zabił
Evana, uwięził moją ciotkę, najsłodszą, najbardziej kochaną czarownicę, jaką
znam, a o której nie wiem, czy żyje, czy nie… więc to naturalne, że chciałabym
się na nim zemścić. Ale Moody jest człowiekiem Dumbledore’a. Harry też. To nas
dzieli. Do tego Czarny Pan zabił rodziców Harry’ego, więc on też pragnie
zemsty. To jest naturalny układ, który powstał, zanim ja i Harry mogliśmy
zdecydować, czy w ogóle chcemy w tym uczestniczyć. Jedyne, co teraz możemy
wybrać, to stronę, ale wydarzenia i krew niejako… same to narzuciły. Harry chce
pomścić rodziców, ja Evana. Czarny Pan jest moją rodziną, obiecał, że pomoże mi
odnaleźć Armanda. Sprawa jest jasna i nie dlatego, że tak trzeba, bo ktoś tak
powiedział. Jest jasna, bo oboje tak czujemy i żadne z nas nie przekona
drugiego.
Podniosłam wzrok, spodziewając się ujrzeć prześmiewczy
błysk w jego zdrowym oku, ale Barty wpatrywał się we mnie z najwyższą powagą, bez
cienia ironii w głębokich bruzdach. Chyba go to gryzło. I to od dłuższego
czasu, bo po chwili twarz eks-aurora rozluźniło coś na kształt ulgi. Wargi
drgnęły mu lekko, ale nie dałam mu nic dopowiedzieć. Teraz ja chciałam swojej
odpowiedzi.
— Wiedziałeś, że Karkarow jest śmierciożercą?
Energia w pokoju momentalnie się zmieniła. Już nie
przesłuchiwał, a był przesłuchiwany i zdecydowanie miał coś na sumieniu. Na
widok speszenia tak niepasującego do twarzy Szalonookiego poczułam w żołądku
nieprzyjemne ssanie.
— Oczywiście. W końcu trzymam tu Moody’ego — rzekł
po dłuższej chwili. — Musiałem poznać każdy szczegół jego
przeszłości.
Na początku chciałam zasypać go gradem pytań, już nawet
otwierałam usta, ale coś w gardle mnie zablokowało. Strach jeszcze większy niż
ten przed upiornym obliczem byłego aurora w ciemnym kącie sypialni — obawa
przed tym, jaką formę miałaby przybrać prawda. Czyj obraz miałaby
zmienić?
Zorientowałam się, że znów zaciskałam i prostowałam
palce. Półksiężyce wewnątrz dłoni zaczynały piec.
— Dowiedziałam się, że wydał wielu śmierciożerców,
żeby wyjść na wolność. To prawda?
Evana. Czy mógł wydać Evana Rosiera — właśnie
o to chciałam zapytać, ale nie potrafiłam przepchnąć tego przez gardło.
— Tak, Karkarow poszedł na współpracę z
ministerstwem — wyjaśnił po chwili. — Mój ojciec prowadził
wszystkie jego przesłuchania, podczas których wymienił wiele nazwisk, wiele
okazało się bezużytecznych, ponieważ ci śmierciożercy albo już nie żyli, albo
aurorzy złapali ich krótko po Karkarowie, lecz nie można mu tego odebrać:
przyczynił się do złapania kilku wiernych popleczników Czarnego Pana.
— A czy…?
Urwałam, ale już wiedziałam, że i on już wiedział.
— Nie — odparł łagodnie. — Rosier
zginął, zanim Karkarow go wydał, ale tak, na przesłuchaniu padło również jego
nazwisko.
Poczułam się tak, jakbym przez chwilę była balonem i ktoś
właśnie wypuścił z niego całe powietrze. Czyli znów powrót do punktu wyjścia.
Mogłam wciąż swobodnie nienawidzić Moody’ego za śmierć Evana, tylko dlaczego,
do cholery, mimo wcześniejszego strachu czułam się rozczarowana? Jedna
nieprzyjemna myśl dźgnęła mnie w tył głowy: a co, jeśli Rosiera nikt nigdy nie
zdradził? Może zwyczajnie wpadł — przez nieuwagę albo dlatego, że po
prostu tak czasami się dzieje i nie ma w tym niczyjej winy.
Tylko jak pogodzić się z faktem, że na idealnym obrazie
ukochanej osoby pojawia się rysa? Czy to w ogóle możliwe, skoro jedyne, co
mogłam robić, by zachować go w sercu, to wciąż go romantyzować?
Podniosłam głowę i zobaczyłam, że Crouch wciąż na mnie
patrzył. Uśmiechnęłam się skrępowana, jakbym dała się przyłapać na czymś
zawstydzającym.
— Chyba już pójdę — bąknęłam pod nosem,
unikając jego wzroku. Wiedziałam, że nie miał dostępu do moich myśli, ale
wystarczyły mu oczy. — Już prawie pierwsza, nie chcę wpaść na Filcha
na dzień przed turniejem. Livia by mnie zabiła, gdybym nie przyszła… od wakacji
jest na mnie cięta. Miała jakiegoś chłopaka w Beauxbatons, z którym pisała,
miała się z nim spotkać na wyjeździe, ale przez problemy, jakich narobiłam
rodzicom, nie było nas stać na wakacje, tak więc… no. Nic z tego nie
wyszło. No to… cześć.
— Sophie… — Zatrzymałam
się gwałtownie. — Nie musisz się w to angażować.
— Wiem. Ale chcę.
Nie miałam pojęcia, po co mu to wszystko mówiłam. Może
liczyłam, że kiedy dostanie jakieś wytłumaczenie, przestanie patrzeć na mnie w
ten sposób, ale nie przestał. Czułam na sobie ten zatroskany wzrok jeszcze
długo po tym, jak zamknęłam za sobą drzwi — jakbym zniknęła z radaru
jego magicznego oka dopiero dwa piętra niżej w okolicy dormitorium.
Chyba pierwszy raz zgodziłam się z Hermioną. Takie oczy
powinny być zabronione. A już na pewno sposób, w jaki patrzyły.
*
Sen — jeżeli nadchodził — zwykle
resetował moje samopoczucie. Jak nowy rozdział w książce. Pamiętałam, co działo
się wcześniej, ale poranek przynosił świeży start, opróżniał worek ze starych
emocji i robił miejsce na nowe. Tym razem też tak się stało. To, co związane z
Evanem i Karkarowem, odarte z atmosfery grozy, po przebudzeniu wydało mi się
trochę bardziej zwyczajne, jak gdybym żyła z tą wiedzą od lat, a napięcie,
jakie opanowało zamek, wyparło na moment wszystko, co ważne. Podczas śniadania
czułam się tak, jakbym to ja miała za moment stanąć twarzą w twarz ze smokiem i
przypuszczałam, że ja jedyna doświadczałam czegoś podobnego.
Atmosfera była tak gęsta, że powietrze dało się kroić
nożem na każdym korytarzu, w każdej klasie, kantorku i ostatniej kabinie
toalety, lecz poza nerwowym oczekiwaniem podobnym do tego w dniu przybyciu
delegacji wyczułam coś jeszcze.
Strach. Nie tylko wśród uczestników i ich kolegów, ale i między
nauczycielami. Żując bez entuzjazmu kęs suchej kanapki z serem, wpatrywałam się
w profesorskie podium i obstawiałam, który z nich już wiedział, a na kogo
czekała niespodzianka. Snape i McGonagall od dawna zdawali sobie sprawę ze
smoków, Hagrid też, skoro to on pokazał je Harry’emu. Możliwe, że Flitwick, w
końcu był dość blisko Dumbledore’a… a Sprout? Ciężko powiedzieć. Jako opiekunka
Cedrika Diggory’ego również powinna zostać uświadomiona, ale czy nasz
świętojebliwy dyrektor zaryzykowałby, wiedząc, że mogłaby zdradzić cel
pierwszego zadania swojemu uczniowi? I czy uśmiechałaby się tak swobodnie,
gawędząc z Hooch, zdając sobie sprawę z tego, co czekało jej Puchona za kilka
godzin?
A może żaden z nauczycieli —wykluczając Moody’ego — nie
wiedział, na czym miało polegać pierwsze zadanie? W końcu tylko madame Maxime
zdradzała objawy nienaturalnego napięcia. Jej cera — podobnie śniada
jak u Kruma — zrobiła się niezdrowo ziemista i wilgotna, uszminkowane
usta bez przerwy się zaciskały, sprawiając wrażenie, jakby jedna z warg
zupełnie wyparowała. Nie udało mi się wypatrzeć ani Fleur, ani Cedrika, ani
Harry’ego, ale po siedzącym nieopodal Malfoya Wiktorze Krumie też dało się
dostrzec jakieś emocje, choć nie powalały wyrazistością. Wydawać by się mogło,
że cały stres skumulował się w jednej głębokiej, pionowej zmarszczce między
krzaczastymi brwiami, upodabniając je jeszcze mocniej do dwóch czarnych,
włochatych gąsienic. I okazało się, że naprawdę mógł być jeszcze mniej rozmowny
niż zwykle.
Tego dnia jeszcze bardziej niż zwykle doceniłam swoje
poniedziałkowe okienko. Podczas gdy reszta klasy męczyła się najpierw na
wróżbiarstwie, a później na błoniach z przeklętymi sklątkami Hagrida, ja razem
z Victorem, Deanem i Seamusem ukryliśmy się w jednej z pustych klas na trzecim
piętrze i spędziliśmy calusieńkie paskudne, chłodne popołudnie w równie zimnym,
wilgotnym i górzystym Kaedwen. Po długim pobycie w więzieniu trwającym całe
wakacje moja krasnoludka Dhalda Grogal, elfi łucznik Victora — Vixerin
Owynyyl oraz przestępca o bardzo groźnym nazwisku „Talun Groźny”, którym grał
Dean, przez ostatnie dwie godziny wcielali w życie kurewsko skomplikowany plan
ucieczki. Seamus siedzący u szczytu prostokątnego stołu niewiele się udzielał.
Obserwował z politowaniem pechowe rzuty Thomasa i reagował na bieżąco na nasze
rozpaczliwe próby ratowania sytuacji. Nie łudziłam się, że testy na skrytość
wszystkim się powiodą (zawsze przynajmniej jeden gracz go oblewał, tak został
skonstruowany wszechświat i już), ale nie spodziewałam się, że aż tak. Victor
jako jedyny — mając naturalnie największą szansę na prześlizgnięcie
się nad głowami śpiących strażników — wyrzucił jedynkę i malowniczo
spierdolił się z krokwi prosto pod nogi trzech uzbrojonych wartowników.
— Hmm, okej, w takim razie Vixerin próbuje się
skradać, stąpa na palcach, uważając, żeby nie zahaczyć swoją perfekcyjnie
ułożoną fryzurą o sufit, ale jest tak skupiony na tym, żeby nie zebrać włosami
tej całej pajęczyny, że nie dostrzega, że belka od pewnego miejsca jest
wilgotna i omszała. A wy, Dhalda i Talun, widzicie to jak w zwolnionym tempie.
Traci równowagę, jeszcze przez chwilę w ciszy macha rękami, próbuje się czegoś
łapać, ale nic z tego. Przechyla się i znika wam z oczu, a sekundę później
słyszycie trzask łamanych i przewracanych mebli. Nie dało rady tego nie
usłyszeć — opowiedział Seamus i pochylił się nad rozrysowaną ręcznie
mapką więzienia, nad którą pracował na poprzedniej transmutacji. — Huk
poniósł się echem po całej sali i dalej po reszcie korytarzy, nie macie pojęcia
jak daleko, ale z całą pewnością nie uszło to uwadze strażników. Ghost, rzucaj
na zwinność, zobaczymy, czy uda ci się uniknąć urazu. Dla ciebie to jest test
przeciętny.
Vipi rzucił kością, szybko podliczył punkty na karcie i odpowiedział
z determinacją:
— Osiemnaście.
— Dobrze, zatem udało ci się w powietrzu wygiąć w
taki sposób, że wylądowałeś idealnie na głowie jednego ze strażników, co
zamortyzowało upadek.
— Czyli spierdoliłem się, ale z gracją — dodał,
starając się wyglądać na wyluzowanego, ale panika błysnęła w jego oczach. Nasz
misterny plan, który konstruowaliśmy przez pierwszą godzinę tej sesji, właśnie
mogliśmy wyrzucić do kosza. Poza tym żadne z nas nie miało broni.
— Spierdoliłeś się, ale z gracją — potwierdził
Seamus, po czym rzucił coś za ekranem i z nieprzeniknionym wyrazem twarzy
spojrzał na mnie i Deana. — A wasza dwójka co robi? Słyszycie
jęczenie Vixerina i dwa męskie głosy: „Co jest, kurwa? Spadający elf?”, „Greg,
wszystko gra? Zaraz… to ten z ostatniej celi! Łapać go!”.
Wymieniliśmy z Thomasem długie spojrzenia, po czym
zerknęłam w tabelkę ze swoim przetrzebionym ekwipunkiem. Wszystkie zebrane
przez zeszły rok przedmioty nadal znajdowały się w depozycie aresztu, do
którego właśnie zmierzaliśmy. Poza metalowymi obręczami na łańcuchu, z których
wyswobodził nas Talun Groźny, nie miałam zupełnie nic.
— Mogę użyć tych kajdanek jako broni? Nie wiem,
jako… kastetów albo kiścieni? — zapytałam. — Albo chociaż
zeskoczyć i spróbować typka poddusić?
Cała nasza trójka obserwowała w napięciu, jak Finnigan
kartkował podręcznik, a brwi marszczyły mu się coraz mocniej i mocniej, podniecenie
rosło i rosło, nawet Dean przestał podgryzać kociołkowe pieguski, aż… przytaknął.
— Okej, ale będziesz miała plus dwa trudności do
trafienia.
— Dobra, to zamierzam skoczyć na strażników, ale
tak, żeby nie spaść na Vixerina. I zanim skoczę, przygotowuję sobie łańcuch,
chciałabym od razu uderzyć pierwszego lepszego, który się nawinie.
— A ty, Talun?
— Ja… hmm… — Gryfon wychylił się do
przodu, żeby przeanalizować coś na mapie. — Skorzystam z zamieszania
i pobiegnę do końca tej krokwi, a później chciałbym ześlizgnąć się na dół, o
tam, zaraz przy drzwiach, żeby zajść tych dwóch strażników od tyłu. I też użyję
kajdanek, żeby przywalić mu od tyłu w głowę. Będę atakował bójką, dostanę jakiś
bonus do trafienia albo do obrażeń?
Seamus uśmiechnął się tajemniczo znad ekranu.
— Zobaczymy, czy nie dostaniesz minusów, jeśli cię
usłyszą — rzekł. — Ty, Ghost, dopiero się podnosisz, w tym
samym czasie jeden ze strażników, ten, na którego spadłeś, zaczyna się
gramolić, a pozostali dwaj już wyciągają broń. Dobra, Sophie, a ty jak to
robisz?
Przejęłam od Thomasa mapę i szybko przesunęłam swój
żeton, tak, jakby naprawdę liczyła się każda sekunda.
— Ile tu jest metrów? Powinnam jakoś celować, żeby
bezpiecznie wylądować?
— Tu będzie jakieś siedem metrów. A ile masz reakcji
i zwinności?
— Osiem i sześć.
— Okej, jeżeli celujesz, na którego strażnika chcesz
wskoczyć, to będzie wymagający test, czyli przynajmniej osiemnaście. Masz
jakieś bonusy?
— Nie. — Rzuciłam dziesiątką. Serce mi
zamarło — siedem. Uśmiechnęłam się szeroko do własnej karty i
raz jeszcze podliczyłam punkty. — Udało się. Vipi, ty jesteś tutaj,
tak? A to jest ten, który wyciąga miecz? To spróbuję skoczyć tak, żeby
wylądować mu na barkach, żeby brodą zasłonić mu oczy, a później pociągnąć go do
tyłu, żeby się przewrócił. Potem zamachnę się tym łańcuchem tak, żeby dostał
kajdankami w ryj.
— To będzie bardzo trudne, ale dobra. A ty, Dean,
skradasz się po belce. Nie musisz rzucać, w tym chaosie, jaki zapanował na
dole, bez problemu przemykasz się do ściany i skaczesz w dół. Lądując, widzisz,
jak strażnik powalony przez Victora zaczyna podnosić się z ziemi, Vixerin też
zaczyna wstawać i w tym samym momencie zauważasz, jak Dhalda spada na bombę
prosto na strażnika, który w tym momencie dobył broni. Miałaś dwadzieścia jeden,
tak? Okej, w takim razie udaje ci się wylądować na nim tak, żeby broda opadła
mu na twarz, ale — znów rzucił kością — usłyszał cię z góry
i udało mu się zachować równowagę. I teraz wszyscy poza Deanem — inicjatywa.
Napięcie, które rosło z każdą chwilą od momentu pechowego
wyniku Vipiego, eksplodowało w momencie huku otwieranych drzwi. Seamus
podskoczył, wylewając sobie na kolana całą gazowaną zawartość swojej puszki,
Victor zamarł, a ja i Thomas jak na komendę zgarnęliśmy ze stołu swoje karty.
Kilka kostek potoczyło się po podłodze.
Dopiero w momencie, gdy zarejestrowałam, że w progu stał
Ron, a nie żaden nauczyciel, dotarło do mnie, że przecież miałam okienko.
Odłożyłam kartę na blat i z wciąż galopującym w gardle sercem zanurkowałam pod
stół, żeby pozbierać kości.
— Stary, co tak wpadasz — usłyszałam nad
głową pełen wyrzutów głos Deana. — Myślałem, że to McGonagall nas
szuka.
— Luz, to tylko obiad. — Drzwi za Ronem
zamknęły się, a jego nogi powędrowały w naszym kierunku. — A, to tu
byliście, jak was nie było na lekcjach? Jakie to porąbane, że idziecie na
wagary tylko po to, żeby sobie pouzupełniać tabelki.
Wynurzyłam się spod stołu i wrzuciłam wszystkie kości z
powrotem do woreczka.
— Excusez-moi, ja wyjątkowo jestem tu
legalnie. To oni są na wagarach.
Weasley uniósł z zażenowaniem brwi. Podszedł bliżej i
nachylił się nad mapami i kartami z taką miną, z jaką Snape zwykle zaglądał do
kociołka Neville’a.
— Tym bardziej. Że też chce się wam tak marnować
czas…
— I kto to mówi — szachowy fanatyk — odgryzł
mu się Victor. — Na samo wspomnienie chce mi się spać… O,
widzisz, jak ziewam?
— Dobra, to tu na dzisiaj skończymy — przerwał
mu Seamus, bo Ron już zaczął się krzywić. — Wpiszcie sobie po sześć
punktów i następnym razem zaczniemy sobie od inicjatywy.
Bez gadania i rutynowych negocjacji, czując na sobie
prześmiewcze spojrzenia Gryfona, zanotowaliśmy szybko zdobyte doświadczenie i
raz-dwa sprzątnęliśmy ze stołu wszystkie pomoce i resztki słodyczy. Schodząc
głównymi schodami do holu, a potem do Wielkiej Sali, poczułam, że wcale nie
byłam głodna. Objedzone ciasteczkami, myślami nadal tkwiłam w więzieniu w Kaedwen
i zastanawiałam się, czy podczas kolejnej sesji będę pamiętać to, w jaki sposób
planowałam rozprawić się ze strażnikiem. Musiałam to sobie zanotować.
Tymczasem chłopaki już żyli pierwszym zadaniem.
— Rano widziałem przez okno taki wielki, zielony
namiot i trybuny ustawione dookoła czegoś… jakby areny? — powiedział
Dean. — Może będą się ze sobą pojedynkować? Albo z kimś? Jak
myślicie, któremuś z zawodników udało się coś dowiedzieć?
— Krumowi na bank — wtrącił Finnigan. — Karkarow
wygląda na takiego, co zrobiłby wszystko, żeby jego uczeń wygrał.
— I Maxime — dodał Vipi. — Tak
po prawdzie to tylko Dumbledore jak zwykle będzie podchodził do zasad „na serio”.
Karkarow i Maxime zrobią wszystko, żeby utrzeć mu nosa.
— A jak Harry? Trzyma się jakoś? — zapytał
Thomas.
Ron, który do tej pory milczał w tym temacie, tylko
wzruszył ramionami i wcisnął ręce głębiej do kieszeni. Za każdym razem, kiedy
na tapecie pojawiał się Harry Potter, Weasley robił się drażliwy i wydawało
się, że ta sytuacja nigdy nie ulegnie zmianie. Ja również nic nie powiedziałam,
wydęłam tylko usta i przyśpieszyłam kroku, kiedy na horyzoncie pojawiły się
drzwi do Wielkiej Sali. Cieszyłam się, że przynajmniej obiad mogłam zjeść wolna
od jego wiercenia się i prychania, choć czułam, że zbyt częsta obecność Rona w
naszym gronie — zwłaszcza podczas sesji RPG i na boisku — robiła
się męcząca nie tylko dla mnie.
~*~
Lecę
z tymi poprawkami jak szalona. I mam dwa wnioski — w zestawieniu do
molochów z DLR idzie mi satysfakcjonująco szybko, ale jestem jednak trochę
zawiedziona, bo miałam wrażenie, że jednak idzie zbyt wolno (jak na moje
oczekiwania). Zobaczę. Skończę jeszcze rozdział 20 i może na początek NaNoWriMo
zrobię sobie podmiankę i wrócę na jeden rozdział do DLR. Takie skakanie między
dwoma opowiadaniami dobrze mi robi, więc może i tym razem trochę się poprawi.