- Nareszcie – powiedział, kiedy zatrzasnął już drzwi do swojej komnaty za sobą. – Masz, czytaj.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni szaty byle jak pozwijany egzemplarz „Proroka Codziennego” i rzucił mi go. Na pierwszej stronie widniał napis:
Wytwórca różdżek
porwany.
Pod spodem znajdowało się ruchome zdjęcie Ollivandera, stojącego pod stosem swoich pudełek z różdżkami w swoim sklepie i machającego do obiektywu aparatu. Obok obrazka jakaś nieznana dziennikarka napisała krótki artykuł:
Pan Ollivander, wytwórca różdżek, pracujący na ulicy Pokątnej, został porwany, o czym świadczą wyraźne ślady walki w jego sklepie. Podejrzewa się oczywiście Śmierciożerców, jednak żadnego z nich Ministerstwo Magii nie ujęło od czasu niezwykłych zdarzeń w Sali Śmierci. Poszukiwania Ollivandera nadal trwają.
Moje pozbawione krwi wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Odrzuciłam mu gazetę i zapytałam:
- Gdzie on jest?
- W naszym lochu – odparł Voldemort. – Musimy wydobyć z niego pewne… informacje.
Nie odpowiedziałam, tylko nacisnęłam klamkę i opuściłam jego pokój. Zeszłam do lochów, oświetlając sobie drogę różdżką. Nie musiałam jednak długo błądzić po korytarzach. Już od dawna słyszałam głuche pojękiwania starca, czułam zapach jego ciała, jego krwi, która wprawiła mnie w chwilowe odrętwienie. Otrząsnęłam się jednak z nagłego szoku i ruszyłam ku narastającym z każdą chwilą jęków. Ollivander leżał w kącie jednej z cel, trząsł się z zimna i tarł oczy zaciśniętymi dłońmi.
Zachichotałam, kiedy go ujrzałam, tak zwiędniętego, dygocącego staruszka, choć zdawało by się, że jego krew już ostygła, ja prawie widziałam, jak pulsuje w jego żyłach. Raczej nie lubiłam krwi takich ludzi jak on. Wolałam odsączyć złego człowieka, nasycić się jego złymi poczynaniami, mrocznymi wizjami… Ale jeśli już nie miałam kogoś takiego pod nosem, musiałam zadowolić się krwią niewinnego. Tylko raz udało mi się coś takiego. Nie było to miłe doznanie. Jednak o wiele lepsze, niż przeciągły głód.
Ollivander drgnął gwałtownie, kiedy mnie zobaczył. Podciągnął się na łokciu i usiadł pod ścianą.
- Jesteś głodny? – zapytałam, zbliżając się powoli do krat celi. – Bo ja bardzo.
Wyciągnęłam rękę w stronę zamka, który szczęknął po zetknięciu z moim palcem. Pchnęłam drzwi do celi i zrobiłam krok do przodu.
- Czarny Pan chciał wyciągnąć od ciebie pewne wiadomości – dodałam. – Ale mój głód jest zbyt silny, bym mogła go stłumić…
- Sophie!
Ktoś chwycił mnie za ramię. Poczułam silną woń perfum Barty’ego, więc odwróciłam głowę w jego stronę i uśmiechnęłam się.
- Więc postanowiłeś zastąpić tego starca? – spytałam, przysuwając się do niego. – Wiesz, że wampir, którego odstawia się od krwi, wkrótce ginie? Tak, zasypia na całe dziesięciolecia, zagrzebuje się w ziemi, nie zważa na robaki, pełzające po jego otwartych, szklanych gałkach ocznych…
Wspięłam się na palce i wbiłam kły w jego szyję. Nie chciałam go zabić. Nawet nie mogłabym się na to zdobyć. Pragnęłam jego krwi, i choć nie mogłam zobaczyć obrazów, kłębiących się w jego pamięci, sprawiało mi to większą przyjemność niż cokolwiek na świecie.
Wsłuchana w niebezpieczny rytm jego serca, zwalniający z każdym moim łykiem, w końcu oderwałam kły od jego rany. Krew rozjaśniła moją twarz od środka. Kiedy tak trzymałam Barty’ego w ramionach, słabnącego, lecz na tyle silnego, by przeżyć, zastanawiałam się, czemu nie jestem w stanie go zabić, mimo że zabrałam mu tyle krwi, bez której nawet Voldemort nie byłby już w stanie żyć.
- Nie martw się, mój mały, nie zrobię ci tego – wyszeptałam i posadziłam go pod ścianą, po czym zwróciłam się do Ollivandera: - A ty zaśniesz teraz, jesteś zmęczony, prawda?
Strzeliłam palcami, a oczy starca zaszły mgłą. Po chwili powieki mu opadły, a on sam zapadł w sen tak głęboki, jak nigdy dotąd. Pochyliłam się nad Bartym. Był jeszcze przytomny, jednak powieki miał już ciężkie. Dziwne to było uczucie, patrzeć na ukochaną twarz człowieka, który zawsze wydawał mi się zbyt silny, by jakoś się załamać. Teraz jednak był całkiem bezbronny, zdany na moją łaskę, którą bez wątpienia ode mnie otrzyma.
- Kocham cię, ale jesteś jak na razie za delikatny na Mroczny Dar – wyszeptałam i pocałowałam go w usta. – Ach, zapomniałam ci podziękować. Przy tobie czuję się wolna, a tak bardzo mi się to spodobało, że mam ochotę nie wracać do Hogwartu. Nie uważasz, że marnuję się tam?
Barty nie odpowiedział. Odniosłam wrażenie, że mówię do lalki. Westchnęłam więc i dodałam:
- Pozwól, że cię ucałuję. Wtedy zaśniesz tak, jak nigdy wcześniej.
Pochyliłam się nad nim i ucałowałam go w policzek. Po co ma znosić męki, by mnie uszczęśliwić? Strzeliłam palcami, a tajemnicza siła przeniosła nas do jego sypialni. Bez najmniejszego wysiłku uniosłam go i położyłam na łóżku. Dawno już nie czułam takiej siły. Nie wiązała się ona bynajmniej z moimi magicznymi zdolnościami, lecz była skutkiem upajającej krwi Armanda, którą mi ofiarował wiele lat temu.
Ułożyłam się u boku Barty’ego i utkwiłam wzrok w jego twarzy. Nadal czułam głód, ale to naturalne, skoro odmawia mi się krwi przez tyle miesięcy, gdy normalnie powinnam przyjmować ją co najmniej dwa razy na tydzień. Starałam się nie patrzeć na dwie niewielkie ranki na karku Croucha, lecz kiedy już mój wzrok padł na nie, targnęło mną zdziwienie, czemu są tak małe. W przypływie złości lub innej emocji, wampir rozrywa całe gardło swej ofierze, a z pewnością ja spokojna nie byłam, odsączając krew Barty’emu.
Kiedy moja niedoszła ofiara obudziła się w końcu, było już grubo po południu. Uśmiechnęłam się, kiedy spojrzał mi w oczy i usiłował się podnieść na łokciu. Ja jednak popchnęłam go z powrotem na łóżko.
- Leż – powiedziałam. – Jesteś osłabiony, bo nie zapanowałam nad sobą. Wybacz, naprawdę bardzo mi przykro.
Owszem, tak czułam, lecz mówiąc to, nadal uśmiechałam się z satysfakcją i gładziłam jego włosy.
- Prawo mówi, że musimy kochać swoje ofiary – ciągnęłam. – Zjednoczyć się w ich cierpieniu. Ale jak mam cierpieć, kiedy ty posiadasz tak wspaniałą krew?
- Wiesz, przez moment przeszło mi przez myśl… - zaczął, nieznacznie się jąkając. – Że chciałaś ze mnie zrobić…
Urwał, obserwując mnie z zainteresowaniem, ale i przerażeniem w oczach. Zaśmiałam się cicho w odpowiedzi.
- Nie, nie zrobiłabym ci tego bez twojej zgody – odparłam, nadal bawiąc się jego kosmykami. – Nie popełnię tego samego błędu, co mój Mistrz.
Barty ponownie oparł się na łokciu, ale znów popchnęłam go z powrotem na łóżko.
- Leż – powtórzyłam.
- A więc on… Armand… zmusił cię do przyjęcia jego krwi? – spytał Barty.
- Nie tak do końca – odrzekłam. – Byłam dzieckiem, co miałam do gadania? Spodobałam mu się, to wszystko. Nie byłam jakoś dalece spokrewniona z jego śmiertelną rodziną, która wymarła dawno temu… choć nigdy nic nie wiadomo.
- Musiałaś być przerażona, kiedy to wszystko zobaczyłaś – mruknął Crouch. – Wiesz, innych wampirów, krew, kły… To dość stresujące dla mnie, a co dopiero dla dziecka.
Pokręciłam głową.
- Nie, nie bałam się tego – powiedziałam. – Oni wszyscy mnie kochali, bawili się mną. Byłam dla nim cudownym dzieckiem, pełnym tajemnic, fascynowałam ich, choć nie byłam pełni wykształconym wampirem. Rosłam, światło słoneczne nie było dla mnie zgubne, żyłam normalnie, jak zwykłe dziecko, ale nie byłam taka zwyczajna. Później dowiedziałam się od Mariusa, że Armand nie zrobiłby mi tego w tak młodym wieku, gdyby nie moja choroba.
Urwałam. Przed oczami stanęły mi urywki wspomnień, jakaś drewniana ława, siedząca na niej postać, spowita w granatowy płaszcz, później usłyszałam szum brzóz; zdawało mi się, że klęczę tuż obok tej małej, czarnowłosej dziewczynki, którą niegdyś byłam.
- Ponoć chorowałam na febrę – dodałam. Barty’ego musiał zniesmaczyć uśmiech, z jakim wypowiadałam nazwę tej choroby.
- Chorowałaś na malarię? – zapytał. - Twoja krew mu nie zaszkodziła?
Parsknęłam śmiechem. Cóż za niedorzeczne pytanie, toć wiadome jest, że dla wampira nie ma znaczenia, co znajduje się we krwi, tylko ona sama.
- Nie, nasza krew oczyszcza się, jeśli dostanie się do niej coś skażonego – odparłam. – Ale nie musisz już się martwić, febra już nigdy mnie nie dosięgnie. Ani febra, ani żadna inna choroba. Jest tylko jedna możliwość, przez którą mogę się takim świństwem zarazić, ale lepiej, żebyś nie wiedział, co to jest.
Barty chciał coś powiedzieć, ale zakryła mu usta dłonią.
- Mówiłam, żebyś nie pytał – dodałam. Przecięłam zębami swój nadgarstek i przytknęłam go do ranek na jego szyi. Te zrosły się w mgnieniu oka. Zaśmiałam się na ten widok. Jakie to dziwne, a jakie banalne, że tak prymitywna substancja jak krew potrafi usuwać rany.
- Należę do nich, mój kochany – powiedziałam. – Ale umrę, jak zwykły śmiertelnik.
Teraz właśnie posiadłam kolejną ze zdolności wampirów. Miłość do swoich ofiar i śmiertelnych towarzyszów. Jakoś nie przerażała mnie wizja swojej śmierci. Skoro moi śmiertelni przyjaciele też umrą, a wampirzy towarzysze stronią od mej obecności, nie pozostaje mi nic innego, jak rzucić się w płomienie.
Odsunęłam rękę od jego twarzy i pochyliłam się nad nim.
- Mówisz o Armandzie w taki dziwny sposób – odezwał się Barty. – Z jednej strony jesteś mu oddana, a z drugiej nie możesz go ścierpieć.
- Tak jest z nami wszystkimi – odparłam. – Chcemy nienawidzić swoich stwórców, ale nie możemy też oprzeć się miłości. Myślisz, że takie potwory jak my nie znają ludzkich uczuć?
Barty znów otworzył usta, ale zanim wydobyło się z nich jakieś słowo, znów go uciszyłam.
- Nie zaprzeczaj – dodałam. – Dobranoc.
Opuściłam pokój, zanim Barty zdążył się zorientować. Czemu akurat teraz tak bardzo wspominam o nieśmiertelnych i ich naturze? Nie wiem. Ale jestem pewna, że zrobię z niej użytek w Hogwarcie. Nie mam pojęcia, skąd, ważne, że wiem jak.
~*~
Uważam, że jest to jeden z najlepszych moich rozdziałów. Spokojny, ale dużo wyjaśnia. Tak przynajmniej sądzę. Dedykacja dla Claudii :* Miło, że już wróciłaś, ale nie zawieszaj bloga xD