29 czerwca 2009

Rozdział 154

Wieczorem, kiedy natknęłam się na korytarzu na wuja, zauważyłam, że nigdy jeszcze nie był tak szczęśliwy od czasu, kiedy zaczęły się problemy ze mną i Bartym. Na twarzy malował się co prawda nieporuszony spokój, ale ja, którą natura, albo raczej Armand, obdarzył Mroczną Krwią, bez trudu mogłam wyczuć jakąkolwiek zmianę emocji, jeśli tylko spojrzałam ofierze głęboko w oczy.
- Nareszcie – powiedział, kiedy zatrzasnął już drzwi do swojej komnaty za sobą. – Masz, czytaj.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni szaty byle jak pozwijany egzemplarz „Proroka Codziennego” i rzucił mi go. Na pierwszej stronie widniał napis:
Wytwórca różdżek porwany.

Pod spodem znajdowało się ruchome zdjęcie Ollivandera, stojącego pod stosem swoich pudełek z różdżkami w swoim sklepie i machającego do obiektywu aparatu. Obok obrazka jakaś nieznana dziennikarka napisała krótki artykuł:

Pan Ollivander, wytwórca różdżek, pracujący na ulicy Pokątnej, został porwany, o czym świadczą wyraźne ślady walki w jego sklepie. Podejrzewa się oczywiście Śmierciożerców, jednak żadnego z nich Ministerstwo Magii nie ujęło od czasu niezwykłych zdarzeń w Sali Śmierci. Poszukiwania Ollivandera nadal trwają.

Moje pozbawione krwi wargi rozciągnęły się w uśmiechu. Odrzuciłam mu gazetę i zapytałam:
- Gdzie on jest?
- W naszym lochu – odparł Voldemort. – Musimy wydobyć z niego pewne… informacje.
Nie odpowiedziałam, tylko nacisnęłam klamkę i opuściłam jego pokój. Zeszłam do lochów, oświetlając sobie drogę różdżką. Nie musiałam jednak długo błądzić po korytarzach. Już od dawna słyszałam głuche pojękiwania starca, czułam zapach jego ciała, jego krwi, która wprawiła mnie w chwilowe odrętwienie. Otrząsnęłam się jednak z nagłego szoku i ruszyłam ku narastającym z każdą chwilą jęków. Ollivander leżał w kącie jednej z cel, trząsł się z zimna i tarł oczy zaciśniętymi dłońmi.
Zachichotałam, kiedy go ujrzałam, tak zwiędniętego, dygocącego staruszka, choć zdawało by się, że jego krew już ostygła, ja prawie widziałam, jak pulsuje w jego żyłach. Raczej nie lubiłam krwi takich ludzi jak on. Wolałam odsączyć złego człowieka, nasycić się jego złymi poczynaniami, mrocznymi wizjami… Ale jeśli już nie miałam kogoś takiego pod nosem, musiałam zadowolić się krwią niewinnego. Tylko raz udało mi się coś takiego. Nie było to miłe doznanie. Jednak o wiele lepsze, niż przeciągły głód.
Ollivander drgnął gwałtownie, kiedy mnie zobaczył. Podciągnął się na łokciu i usiadł pod ścianą.
- Jesteś głodny? – zapytałam, zbliżając się powoli do krat celi. – Bo ja bardzo.
Wyciągnęłam rękę w stronę zamka, który szczęknął po zetknięciu z moim palcem. Pchnęłam drzwi do celi i zrobiłam krok do przodu.
- Czarny Pan chciał wyciągnąć od ciebie pewne wiadomości – dodałam. – Ale mój głód jest zbyt silny, bym mogła go stłumić…
- Sophie!
Ktoś chwycił mnie za ramię. Poczułam silną woń perfum Barty’ego, więc odwróciłam głowę w jego stronę i uśmiechnęłam się.
- Więc postanowiłeś zastąpić tego starca? – spytałam, przysuwając się do niego. – Wiesz, że wampir, którego odstawia się od krwi, wkrótce ginie? Tak, zasypia na całe dziesięciolecia, zagrzebuje się w ziemi, nie zważa na robaki, pełzające po jego otwartych, szklanych gałkach ocznych…
Wspięłam się na palce i wbiłam kły w jego szyję. Nie chciałam go zabić. Nawet nie mogłabym się na to zdobyć. Pragnęłam jego krwi, i choć nie mogłam zobaczyć obrazów, kłębiących się w jego pamięci, sprawiało mi to większą przyjemność niż cokolwiek na świecie.
Wsłuchana w niebezpieczny rytm jego serca, zwalniający z każdym moim łykiem, w końcu oderwałam kły od jego rany. Krew rozjaśniła moją twarz od środka. Kiedy tak trzymałam Barty’ego w ramionach, słabnącego, lecz na tyle silnego, by przeżyć, zastanawiałam się, czemu nie jestem w stanie go zabić, mimo że zabrałam mu tyle krwi, bez której nawet Voldemort nie byłby już w stanie żyć.
- Nie martw się, mój mały, nie zrobię ci tego – wyszeptałam i posadziłam go pod ścianą, po czym zwróciłam się do Ollivandera: - A ty zaśniesz teraz, jesteś zmęczony, prawda?
Strzeliłam palcami, a oczy starca zaszły mgłą. Po chwili powieki mu opadły, a on sam zapadł w sen tak głęboki, jak nigdy dotąd. Pochyliłam się nad Bartym. Był jeszcze przytomny, jednak powieki miał już ciężkie. Dziwne to było uczucie, patrzeć na ukochaną twarz człowieka, który zawsze wydawał mi się zbyt silny, by jakoś się załamać. Teraz jednak był całkiem bezbronny, zdany na moją łaskę, którą bez wątpienia ode mnie otrzyma.
- Kocham cię, ale jesteś jak na razie za delikatny na Mroczny Dar – wyszeptałam i pocałowałam go w usta. – Ach, zapomniałam ci podziękować. Przy tobie czuję się wolna, a tak bardzo mi się to spodobało, że mam ochotę nie wracać do Hogwartu. Nie uważasz, że marnuję się tam?
Barty nie odpowiedział. Odniosłam wrażenie, że mówię do lalki. Westchnęłam więc i dodałam:
- Pozwól, że cię ucałuję. Wtedy zaśniesz tak, jak nigdy wcześniej.
Pochyliłam się nad nim i ucałowałam go w policzek. Po co ma znosić męki, by mnie uszczęśliwić? Strzeliłam palcami, a tajemnicza siła przeniosła nas do jego sypialni. Bez najmniejszego wysiłku uniosłam go i położyłam na łóżku. Dawno już nie czułam takiej siły. Nie wiązała się ona bynajmniej z moimi magicznymi zdolnościami, lecz była skutkiem upajającej krwi Armanda, którą mi ofiarował wiele lat temu.
Ułożyłam się u boku Barty’ego i utkwiłam wzrok w jego twarzy. Nadal czułam głód, ale to naturalne, skoro odmawia mi się krwi przez tyle miesięcy, gdy normalnie powinnam przyjmować ją co najmniej dwa razy na tydzień. Starałam się nie patrzeć na dwie niewielkie ranki na karku Croucha, lecz kiedy już mój wzrok padł na nie, targnęło mną zdziwienie, czemu są tak małe. W przypływie złości lub innej emocji, wampir rozrywa całe gardło swej ofierze, a z pewnością ja spokojna nie byłam, odsączając krew Barty’emu.

Kiedy moja niedoszła ofiara obudziła się w końcu, było już grubo po południu. Uśmiechnęłam się, kiedy spojrzał mi w oczy i usiłował się podnieść na łokciu. Ja jednak popchnęłam go z powrotem na łóżko.
- Leż – powiedziałam. – Jesteś osłabiony, bo nie zapanowałam nad sobą. Wybacz, naprawdę bardzo mi przykro.
Owszem, tak czułam, lecz mówiąc to, nadal uśmiechałam się z satysfakcją i gładziłam jego włosy.
- Prawo mówi, że musimy kochać swoje ofiary – ciągnęłam. – Zjednoczyć się w ich cierpieniu. Ale jak mam cierpieć, kiedy ty posiadasz tak wspaniałą krew?
- Wiesz, przez moment przeszło mi przez myśl… - zaczął, nieznacznie się jąkając. – Że chciałaś ze mnie zrobić…
Urwał, obserwując mnie z zainteresowaniem, ale i przerażeniem w oczach. Zaśmiałam się cicho w odpowiedzi.
- Nie, nie zrobiłabym ci tego bez twojej zgody – odparłam, nadal bawiąc się jego kosmykami. – Nie popełnię tego samego błędu, co mój Mistrz.
Barty ponownie oparł się na łokciu, ale znów popchnęłam go z powrotem na łóżko.
- Leż – powtórzyłam.
- A więc on… Armand… zmusił cię do przyjęcia jego krwi? – spytał Barty.
- Nie tak do końca – odrzekłam. – Byłam dzieckiem, co miałam do gadania? Spodobałam mu się, to wszystko. Nie byłam jakoś dalece spokrewniona z jego śmiertelną rodziną, która wymarła dawno temu… choć nigdy nic nie wiadomo.
- Musiałaś być przerażona, kiedy to wszystko zobaczyłaś – mruknął Crouch. – Wiesz, innych wampirów, krew, kły… To dość stresujące dla mnie, a co dopiero dla dziecka.
Pokręciłam głową.
- Nie, nie bałam się tego – powiedziałam. – Oni wszyscy mnie kochali, bawili się mną. Byłam dla nim cudownym dzieckiem, pełnym tajemnic, fascynowałam ich, choć nie byłam pełni wykształconym wampirem. Rosłam, światło słoneczne nie było dla mnie zgubne, żyłam normalnie, jak zwykłe dziecko, ale nie byłam taka zwyczajna. Później dowiedziałam się od Mariusa, że Armand nie zrobiłby mi tego w tak młodym wieku, gdyby nie moja choroba.
Urwałam. Przed oczami stanęły mi urywki wspomnień, jakaś drewniana ława, siedząca na niej postać, spowita w granatowy płaszcz, później usłyszałam szum brzóz; zdawało mi się, że klęczę tuż obok tej małej, czarnowłosej dziewczynki, którą niegdyś byłam.
- Ponoć chorowałam na febrę – dodałam. Barty’ego musiał zniesmaczyć uśmiech, z jakim wypowiadałam nazwę tej choroby.
- Chorowałaś na malarię? – zapytał. -  Twoja krew mu nie zaszkodziła?
Parsknęłam śmiechem. Cóż za niedorzeczne pytanie, toć wiadome jest, że dla wampira nie ma znaczenia, co znajduje się we krwi, tylko ona sama.
- Nie, nasza krew oczyszcza się, jeśli dostanie się do niej coś skażonego – odparłam. – Ale nie musisz już się martwić, febra już nigdy mnie nie dosięgnie. Ani febra, ani żadna inna choroba. Jest tylko jedna możliwość, przez którą mogę się takim świństwem zarazić, ale lepiej, żebyś nie wiedział, co to jest.
Barty chciał coś powiedzieć, ale zakryła mu usta dłonią.
- Mówiłam, żebyś nie pytał – dodałam. Przecięłam zębami swój nadgarstek i przytknęłam go do ranek na jego szyi. Te zrosły się w mgnieniu oka. Zaśmiałam się na ten widok. Jakie to dziwne, a jakie banalne, że tak prymitywna substancja jak krew potrafi usuwać rany.
- Należę do nich, mój kochany – powiedziałam. – Ale umrę, jak zwykły śmiertelnik.
Teraz właśnie posiadłam kolejną ze zdolności wampirów. Miłość do swoich ofiar i śmiertelnych towarzyszów. Jakoś nie przerażała mnie wizja swojej śmierci. Skoro moi śmiertelni przyjaciele też umrą, a wampirzy towarzysze stronią od mej obecności, nie pozostaje mi nic innego, jak rzucić się w płomienie.
Odsunęłam rękę od jego twarzy i pochyliłam się nad nim.
- Mówisz o Armandzie w taki dziwny sposób – odezwał się Barty. – Z jednej strony jesteś mu oddana, a z drugiej nie możesz go ścierpieć.
- Tak jest z nami wszystkimi – odparłam. – Chcemy nienawidzić swoich stwórców, ale nie możemy też oprzeć się miłości. Myślisz, że takie potwory jak my nie znają ludzkich uczuć?
Barty znów otworzył usta, ale zanim wydobyło się z nich jakieś słowo, znów go uciszyłam.
- Nie zaprzeczaj – dodałam. – Dobranoc.
Opuściłam pokój, zanim Barty zdążył się zorientować. Czemu akurat teraz tak bardzo wspominam o nieśmiertelnych i ich naturze? Nie wiem. Ale jestem pewna, że zrobię z niej użytek w Hogwarcie. Nie mam pojęcia, skąd, ważne, że wiem jak.

~*~


Uważam, że jest to jeden z najlepszych moich rozdziałów. Spokojny, ale dużo wyjaśnia. Tak przynajmniej sądzę. Dedykacja dla Claudii :*  Miło, że już wróciłaś, ale nie zawieszaj bloga xD 

27 czerwca 2009

Rozdział 153

Rano obudziłam się tak wypoczęta, jak nigdy wcześniej. Pogoda była tak samo urzekająca, jak wczorajsza. Leżałam na brązowej, włochatej skórze, przykryta jakimś kocem, twarzą odwróconą do kominka, w którym ogień już dawno wygasł. Teraz pozostały tam tylko popioły. Odwróciłam się na drugi bok i zobaczyłam śpiącego jeszcze Barty’ego. Uśmiechnęłam się do siebie, ale ten uśmiech zaraz został zdominowany przez grymas zdziwienia, wpadającego w przerażenie. Podciągnęłam koc pod brodę, a moje policzki pokrył szkarłatny rumieniec.
- Claudio! – wyszeptałam, utkwiwszy szeroko otwarte oczy w zjawie, siedzącej nieopodal Barty’ego. Miała na sobie jedwabną, żółtą sukienkę w haftowane polne kwiatki, złociste loki przewiązane były białą wstążką. Patrzyła obojętnym wzrokiem ciemnoniebieskich oczu na Croucha i mnie, nic się nie odzywając.
- Co tu robisz? – spytałam jak najciszej tylko mogłam. Jeszcze tego by mi brakowało, żeby Barty się obudził i zapytał, z kim rozmawiam. – Od jak dawna tu jesteś?
- Obserwowałam cię – odpowiedziała wymijająco. – Już zaczęło mi się nudzić bez ciebie, tego twojego narzekania… Zrobiłaś coś, co nie spodobałoby się twojemu wujkowi – tu uśmiechnęła się złośliwie – moja krew. Choć wiesz, to było nieco obrzydliwe.
- Chyba nas nie podglądałaś – mruknęłam. Claudia tylko zaśmiała się w ten swój drwiący sposób, jak zwykle.
- Nie, ale mogę to sobie wyobrazić – tu zrobiła do mnie głupią minę. – Chyba go nie uszkodziłaś, co?
W odpowiedzi tylko prychnęłam pogardliwie. Dobra, chciałam jej towarzystwa, ale nie w takim momencie! I coś czuję, że ona zrobiła to specjalnie.
- Czy mogłabym cię prosić, żebyś teraz zostawiła mnie samą? – spytałam.
Claudia przewróciła tylko teatralnie oczami.
- Armandowi też by się to nie spodobało, jak już chcesz wiedzieć – odparła i rozpłynęła się w powietrzu. A cóż mnie obchodzi, co by się spodobało mojemu mistrzowi, a co nie? Tak, właśnie teraz przestałam się przejmować tak naprawdę nie istniejącym zdaniem Armanda. On nawet nie wie, czy jeszcze żyję. I dobrze.
Barty poruszył się i otworzył oczy. Uśmiechnęłam się i objęłam go za szyję.
- Czuję się zaszczycona, że mogłam cię rozdziewiczyć – odezwałam się.
- I wzajemnie – odpowiedział. – Ale czy to nie jest jakaś… pedofilia, czy coś…
Roześmiałam się i pocałowałam go w usta.

Choć później Barty obiecał, że już będzie miał wszystko pod kontrolą, a ja powiedziałam Claudii, że będę bardziej rozsądna, w końcu i tak spędziłam z Crouchem dwie następne noce. I może ciągnęlibyśmy to dalej, gdyby nie Voldemort. Trzeciego dnia wezwał mnie do siebie zaraz po śniadaniu. Zaczęłam się obawiać, że coś podejrzewa. Kiedy weszłam do jego komnaty, jego wyraz twarzy nie uspokoił mnie. Siedział na swoim tronie z kamienną twarzą i surowym spojrzeniem. Zamknęłam za sobą drzwi i stanęłam przed nim.
- O co chodzi? – spytałam.
- Ostatnio zauważyłem sporą poprawę w twoim wyglądzie i zachowaniu – rzekł. Zmieszałam się trochę i spuściłam wzrok.
- To źle? – zapytałam.
- Nie, to właśnie bardzo dobrze – odparł już bardziej ojcowskim tonem. – Dlatego stwierdziłem, że pójdziesz dziś na Pokątną, by kupić książki.
W duchu odetchnęłam z ulgą. Choć od kiedy to Czarny Pan ma prawo decydować o tym, gdzie mam się udać, a gdzie nie? Z resztą nie ważne. Nie będę się z nim kłócić, bez względu na to, co radziła mi Claudia:
- Musisz mu się postawić, choćbyś musiała mu wydłubać oko – powiedziała mi wczorajszego popołudnia, które spędziłam jak zwykle w ogrodzie.
Wzruszyłam ramionami.
- Skoro tak twierdzisz – mruknęłam. – Mogę iść już teraz. Później chcę odwiedzić Bes, już dawno mnie nie było u Ghostów.
Voldemort uśmiechnął się złośliwie.
- Niestety, nie puszczę cię samej – odrzekł. Przez chwilę patrzyłam an niego ogłupiałym wzrokiem. To co, mam iść z nim i trzymać go za rączkę, a on, w ramach wynagrodzenia mi dobrego zachowania podczas zakupów, kupi mi lizaczka?
- Nie rozumiem… - zaczęłam.
- Chyba wiesz, z kim chodzą wielkie gwiazdy – odparł cichym, aksamitnym tonem.
- Nie będą się za mną włóczyć jacyś obleśni ochroniarze! – zaprotestowałam natychmiast. – Po co? Bym sama musiała ich chronić w ramach niebezpieczeństwa?
Voldemort wydawał się jednak niewzruszony. Wstał i chwycił mnie pod ramię. Poprowadził mnie do drzwi, mówiąc:
- W naszych czasach nie pójdziesz sama na Pokątną. Ministerstwo mogłoby cię porwać, by mnie zaszantażować. Nie puszczę cię samej.
Zatrzymał się przed drzwiami, pogrzebał w kieszeni i wyciągnął z niej złożony na kilka części całkiem spory plakat z ruchomym zdjęciem Bellatrix.
- Nie po tym – dodał. – Chcesz, żeby twoje zdjęcie znalazło się na witrynach sklepów?
- Znajdzie się tam tylko wtedy, gdy pójdę na Pokątną ze Śmierciożercami – odpowiedziałam. – Jak oni się przedostaną przez tą całą chordę ochroniarzy w ciemnych okularach? Zwariowałeś, taka jest prawda.
- Nie musisz się już o nic martwić – rzekł Voldemort, obejmując mnie ramieniem i wyprowadzając ze swojej komnaty. – Idź się przebrać, a kilku moich ludzi będzie już czekało w holu.
Puścił mnie i zatrzasnął za mną drzwi. Nie, takie wyproszenie z sali było już chamskie. Nie, żebym ja też nie zachowywała się względem niego nie sprawiedliwie, czego przykładem było złamanie danego mu słowa, ale on nie musiał wyrzucać mnie z również mojego pokoju. I ta cała ochrona… będę wyglądać jak idiotka. Szkoda, że nie przyczepił mi do kołnierza nadajnika.
Mimo wściekłości, jaką napełniła mnie wizyta u wuja, zrobiłam, co i kazał. Narzuciłam na ramiona pelerynę, zawiązałam ją pod szyją i zeszłam do holu. Stała tam czwórka Śmierciożerców kompletnie mi nieznanych. Nieznanych oczywiście z pozoru, bo później okazało się, że jest to Bellatrix, Barty, Killer i jakiś inny, czarnoskóry mężczyzna. Kiedy Crouch powiedział mi, kto kryje się pod jego przebraniem, parsknęłam śmiechem. Barty miał teraz czerwone włosy, ciemne okulary i ostrą, kozią bródkę. Najzabawniej jednak wyglądała Bellatrix. Jej rysy twarzy zostały całkowicie zmienione, domyślałam się jednak, że musiała wypić eliksir wieloskokowy, bo jeszcze krzywiła się z bólu. Włosy miała upięte w kok, podobny do tego, w którym chodziła McGonagall. Wszyscy mieli takie same peleryny, ręce trzymali w kieszeniach, w których, jak się spodziewałam, ściskali różdżki. Moje mniemanie zostało jednak rozwiane, kiedy Killer pokazał mi pistolet.
- Czarny Pan stwierdził, że przyda się nam też taka mugolska broń – wyjaśnił, kiedy spytałam, co on odwala. Wręczył mi jeden egzemplarz Beretta 92. Przyjrzałam mu się dokładnie. Zainteresowało mnie, dlaczego Voldemort postanowił dać im taką broń, był przecież przeciwny jakimkolwiek mugolskim bajerom, ale już nie chciałam pytać. Schowałam broń do kieszeni i teleportowałam się z czwórką ochroniarzy przed drzwi do Dziurawego Kotła. Przeszliśmy przez karczmę bez słowa powitania, nie zwracając nawet uwagi na „dzień dobry” barmana Toma. Voldemort kazał nam szybko się uwinąć, by nie ściągać na siebie uwagi. Tak, bo ludzie rzeczywiście nie będą się gapić na mnie i moich ochroniarzy jak na idiotów.
- Kupimy najpierw szaty – oświadczyłam. – Nie lubię tego.
I trudno mi się było dziwić, skoro za każdym razem, kiedy madame Malkin dopasowywała mi ubranie, przeżywałam paniczny strach, że przypadkowo może dostrzec Mroczny Znak na moim lewym przedramieniu.
Weszłam do sklepu w otoczeniu czwórki tajemniczych ludzi, przyciągając tym samym spojrzenie Hagrida, który stał przed sklepem. Ciekawe, co tu porabiał… Może chciał sobie dorobić jako ochroniarz zakładu madame Malkin?
Chwilę później odpowiedź sama nadeszła. Spostrzegłam Dracona Malfoya i jego matkę, stojących po jednej stronie sklepu, Harry’ego, Rona i Hermionę po drugiej i madame Malkin, wiercącą się po między nimi. Nikt jednak nie zwrócił na mnie uwagi, bo wszyscy zajęci byli ostrą kłótnią.
- Widzę, że jako pupilek Dumbledore’a masz fałszywe poczucie bezpieczeństwa – zadrwiła Narcyza.
Harry rozglądnął się szyderczo po sklepie.
- Ojej… patrzcie… jego tu nie ma! Więc Czemy by nie spróbować? Może znajdą podwójną celę dla pani i pani przegranego męża? – zakpił.
Bellatrix poruszyła się niespokojnie za moimi plecami. Usłyszałam, jak z jej gardła wydobył się okropny warkot. Wyciągnęłam rękę i chwyciłam ją dyskretnie za ramię.
- Nie – szepnęłam, po czym dodałam głośno: - Widzę, Potter, że nie próżnujesz od czasu, kiedy spotkaliśmy się po raz ostatni.
Zdjęłam z głowy kaptur ; to samo uczynili Śmierciożercy. Teraz już każdy w sklepie patrzył w moją stronę. Podeszłam do madame Malkin, która doskoczyła do nas, by mnie obsłużyć. Zrzuciłam płaszcz z ramion, który pochwycił czarnoskóry ochroniarz. Prawdę mówiąc, nie interesowała mnie jego tożsamość. Czarny Pan pewnie ściągnął jakiegoś swojego sługę z Ameryki lub Australii i myśli, że błyszczy.
Harry nie odpowiedział, tylko odwrócił się z powrotem w stronę Malfoyów i uniósł różdżkę nieco wyżej.
- Nie, Harry! – jęknęła Hermiona, łapiąc go za ramię.
- Mądry ruch, Granger – zaśmiałam się. Jakaś inna ekspedientka zajęła się już krojeniem szaty dla mnie. Madame Malkin najwyraźniej postanowiła udawać, że nic się nie stało, bo podeszła do Dracona, mówiąc:
- A ten lewy rękaw trzeba trochę podnieść, pozwól, że…
- Auuu! – zawył Malfoy, odtrącając jej rękę. – Patrz, gdzie wbijasz szpilkę, kobieto! Matko, ja już jej nie chcę.
Ściągnął szatę przez głowę i cisnął pod nogi madame Malkin.
- Masz rację, Draco – powiedziała Narcyza. – Do tego sklepu przychodzą same szumowiny.
Obrzuciła jadowitym spojrzeniem Hermionę i opuściła sklep. Draco nie omieszkał przy tym brutalnie potrącić Rona, z czego byłam bardzo rada. Madame Malkin westchnęła ciężko i zaczęła usuwać kurz z szaty, którą Draco rzucił na podłogę.
Podczas gdy właścicielka sklepu dopasowywała szatę Hermionie, ja obserwowałam przez cały czas Harry’ego. Ten stał na stołku, a inna kobieta upinała przy jego szacie szpilki. Teraz moja nienawiść do niego nabrała jeszcze większych rozmiarów. Och, jakże irytowała mnie ta jego maska Wybrańca, podczas gdy on sam spiskował przeciwko mnie, udając tylko grzecznego i oddanego chłopczyka.

W końcu, ku wielkiej uldze mojej i madame Malkin, opuściłam sklep, a za mną, jak cienie, ruszyli Śmierciożercy. W duchu śmiałam się z Harry’ego i reszty jego trójcy. Dwójka najgroźniejszych bandytów, których Potter nienawidził za śmierć Syriusza i Cedrika stali zaledwie metr od niego, a on sam ich nie poznał. Idiota. Gdyby Harry był inteligentnym, błyskotliwym człowiekiem, mógłby się zorientować, że jacy ludzie mogli być moją ochroną? Żałosne normalnie.
Resztę zakupów zrobiłam w o wiele większym spokoju, choć przydałby się jakiś napad, czy coś… I powiem, że z jednej strony to dobrze, że Voldemort wysłał ze mną tych Śmierciożerców. Przynajmniej nie musiałam targać sama tych ciężkich książek. I mimo że toczę z wujem małą wojnę, mogę czasem sama odpuścić. Lepsza wojna, niż nietrwały pokój.
~*~


Rozdział spokojny, może nie tego się spodziewaliście. Miałam tu dawać jeszcze porwanie Ollivandera, ale napiszę o tym w następnym odcinku, bo byłby przesyt wydarzeń xD Dedykacja dla Kicyslawy :* 

25 czerwca 2009

Rozdział 152

UWAGA:
Rozdział zawiera wątki erotyczne, sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania xD

Większą część nocy spędziłam na wpatrywaniu się w baldachim łóżka nade mną i rozmyślaniu. Mimo że nie znałam dziadka w ogóle, a rodzice nie trzymali nigdzie jego zdjęcia, po tym, co przeżyłam w bibliotece, czułam się, jakbym znała go od dawna. A więc był uzdrowicielem… nic dziwnego, że zachorował na smocze zapalenie oskrzeli. Choć czy aby na pewno zaraził się tą chorobą od któregoś z pacjentów? Może ktoś chciał go zabić? Mógł mieć wiele powodów. Mógł chcieć się na nim zemścić za ślub Anzelma z Meropą… albo miał do niego żal, że porzucił pisarstwo… Nie, to wariactwo. Histeryzuję.

Rano zwlekłam się z łóżka z nieznośnie ciężką głową, piekącymi oczami i rozczochranymi włosami. Na tak zmęczoną nie wyglądałam od bardzo dawna. Byłam zmęczona życiem. Śmierć Syriusza popchnęła mnie w dziurę, w którą z dnia na dzień zakopywałam się coraz głębiej. Już nie widziałam szansy wydostania się z niej.
Kiedy już udało mi się doprowadzić do porządku mój wygląd, zeszłam do kuchni. Nie byłam specjalnie głodna, ale chciałam zobaczyć, czy Stworek się w niej znajduje. Gdy weszłam do kuchni, stwierdziłam, że nikogo w niej nie ma. Cóż, najwyraźniej luksusy Stworkowi nie odpowiadają. Zamiast zapachu wypolerowanego drewna, woli stęchliznę i kurz, a zamiast towarzystwa Barty’ego czy Glizdogona, zwariowany obraz matki Syriusza w pozłacanej, zniszczonej przez czas ramie. No dobra, co do towarzystwa Glizdogona, to też wolałabym wykrzykującą obelgi Walburgię.
Zjadłam coś, sama do końca nawet nie wiedziałam co. Bardziej zainteresowały mnie drzwi do pomieszczenia, przylegającego do kuchni. Była to pewnie spiżarnia, albo coś podobnego. Pchnęłam proste, drewniane drzwi i weszłam do środka. Pochodnie, jak na komendę, zapaliły się. Znajdowałam się w obszernej komnacie, zapełnionej półkami i szafkami. Nie omyliłam się. To była spiżarnia. Jednak na końcu pomieszczenia, znajdowały się jeszcze jedne drzwi. Przeszłam śmiało przez pokój i nacisnęłam klamkę, która bez problemu ustąpiła. Tamten pokój był mały, całkiem podobny do tego, w którym sypiał Stworek w domu Blacków. Był jednak o wiele czystszy, jaśniejszy i nie było w nim żadnych rur. Znajdował się zamiast nich piec. Wielki, czarny , co prawda nieco zakurzony, ale bez śladu rdzy. W kącie pod ścianą leżał koc w pomarańczowo-fioletową kratkę. W zastanawianiu się, kto może mieć aż tak okropny gust, przeszkodziło mi skrzypienie drzwi. Ktoś koniecznie musi naoliwić zawiasy. Odwróciłam się i zobaczyłam właściciela koca.
- A jednak postanowiłeś tu zostać – mruknęłam do Stworka, który właśnie wszedł do pomieszczenia. Ten tylko pokiwał głową. – No to ci nie przeszkadzam.
Opuściłam ten pokój tak samo szybko, jak do niego weszłam. Stworek nie wydawał mi się szczęśliwy. Lepiej byłoby dla niego, żeby wrócił do rodzinnego domu Blacków. Cóż, Glizdogonowi znów przybędzie pracy, ale jakoś nie wzięła mnie za serce ta myśl. Nie ma przecież nic innego do roboty.

Poszłam do ogrodu. Ostatnio tam spędzałam swój cały wolny czas, którego miałam aż w nadmiarze. Z pewnością byłoby inaczej, gdyby nie moje złowrogie stosunki z Zakonem i obrzydzeniem, którego dostawałam, kiedy tylko mówiono o Harrym Potterze jak o wybrańcu. No i jeszcze pod uwagę weźmy czasy, które nastały. Otwarta wojna między stroną ciemności a jasności, między złymi a dobrymi. Lord Voldemort zaszantażował Ministra Magii i cały jego rząd, by dał mu otwartą rękę do czynienia zła, bo wymorduje mugoli.  Nie pochwalam aż tak drastycznych środków, ale w to już się nie chciałam mieszać. Zrobiłam się ostatnio za miękka.
Usiadłam w cieniu jakiegoś drzewa o rozłożystych konarach, by za bardzo się nie opalić. Mimo mojego panicznego lęku przed spaleniem swojej skóry na brąz, lubiłam taką pogodę jak ta. Słońce, niezapominajkowe niebo, puszyste, białe chmurki, ciepły, letni wietrzyk… I choć miałam żal do Armanda, odczuwałam wewnątrz jakiś przedziwny smutek, spowodowany faktem, iż mój mistrz nigdy już nie ujrzy tego, co ja teraz widzę.
Położyłam się na wznak, wpatrując się po części w koronę drzewa i niebo. Rozmyślałam teraz o innych nieśmiertelnych, z całych sił woli zmuszając się, by wyobraźnia nie wypowiedziała tego imienia, które sprawiało mi ból. Coś jakoś ostatnio nazbyt często nawiedzały mnie myśli o innych wampirach. Gdzieś w głębi serca czułam się zawiedziona, że żadnego nie zainteresował mój dotychczasowy los. Jedynie Magnus zdobył się na chwilę, by obserwować przez kilka sekund mój Rytuał Dojrzałości. Tylko jak, u licha, udało mu się przeżyć śmiertelne promienie słońca? Nie ważne z resztą. Nigdy jakoś bliżej nie poznałam Magnusa. Rozmawiałam z nim kilkakrotnie, raz odwiedził Société Vampires, by zamienić słówko z Armandem, nic więcej. A może wysłał go ktoś, by sprawdził, jak sobie radzę? Zapewne Marius albo Sanguini, bo Armand po co miałby go fatygować?

Dumałam tak o tych swoich nieśmiertelnych sprawach bardzo długo. Zwykły śmiertelnik mógłby się już dawno tym znudzić, ale nie ja. Wampiry poświęcają dużo czasu na obmyślanie pewnych spraw, choć w niektórych działają bardziej porywczo niż człowiek. To myślenie zajęło mi tyle czasu, że nawet nie zwróciłam uwagi na to, że już dawno po obiedzie. Słońce zaczęło zachodzić, a ja nie odczuwałam ani zmęczenia, ani głodu, ani znudzenia. Gdyby nie słońce, znikające za wysokim dachem, nadal leżałabym bezczynnie na trawie i rozmyślała, czy kiedykolwiek Claudia odwiedzi mnie jeszcze. Tak, tęskniłam za jej dorosłym spojrzeniem, drwiącym uśmiechem na pulchnej, dziecięcej buzi sześcioletniego dziecka, złotymi lokami, niebieską, jedwabną sukienką… Claudia była bardzo mądra, jednak irytowała mnie jej wyniosłość, niepotrzebna drwina. Ciekawe, czy Barty by mi uwierzył w jej istnienie…
Dość już. Dość myślenia, czas zabrać się do działania. Wstałam z trawy. Czas poważnie porozmawiać z Bartym. Ostatnio tak jakby… mijamy się.
Zatrzasnęłam za sobą drzwi do ogrodu, wbiegłam na pierwsze piętro i ruszyłam szybkim krokiem w stronę korytarza, gdzie znajdowała się sypialnia Barty’ego. Wątpiłam jednak, że będzie u siebie. Często zostawał w swoim gabinecie do późna w nocy.
Doszłam do drzwi, zapukałam i nacisnęłam klamkę. Myliłam się. Barty siedział przy stole, z nogą założoną na nogę i czytał jakąś książkę. Ludzie, czy nie ma nic innego do roboty jak tylko czytanie książek? A co z jego życiem towarzyskim? No, jeśli takowe posiada… Przy najbliższej okazji będę musiała się jakoś o nie zatroszczyć.
- Przeszkadzam? – spytałam.
Crouch oderwał wzrok od tekstu książki.
- Nie, siadaj – wskazał mi krzesło. Usiadłam. Zerknęłam na książkę, którą trzymał w dłoni. Okładkę miała ciemnoszarą, bardzo starą, jak prawie wszystko w bibliotece mojego wuja.
- Wczoraj, gdy wyciągnąłem cię z tej biblioteki – zaczął, widząc, że uważnie przyglądam się jego książce. – Postanowiłem zapoznać się z lekturami twojego dziadka. Rzeczywiście, szkoda, że przestał pisać.
Pokiwałam milcząco głową. Jego słowa wpadły mi jednym uchem, wyleciały drugim. Zastanawiałam się, jak mam rozpocząć rozmowę. Nie chciałam urazić Barty’ego, który był, jak wcześniej już zdążyłam zauważyć, zbyt wrażliwy, by wydrzeć się na niego i zacząć kląć.
- Chciałabym z tobą pogadać – zaczęłam, patrząc w zupełnie inną stronę, niż on. – Ale nie wiem, jak to powiedzieć… Ostatnio tak jakoś… jesteś inny.
Barty odłożył książkę na bok i uniósł jedną brew. Bardzo zabawnie wyglądał, gdy mi się tak przyglądał z miną zdumionego psa.
- A może to ty się zmieniłaś? – zapytał. – Cały czas nic, tylko przesiadujesz w ogrodzie, nic nie jesz, z pewnością nie śpisz… Martwię się. Jadłaś dziś śniadanie?
- Tak, ale nie o to chodzi – odparłam. – Mówiłam ci już. Ja i tak umrę.
- Nie prawda – zaprzeczył stanowczo Barty. – To ja umrę. My wszyscy umrzemy, a ty zostaniesz. Ty, ten twój Armand i inni nieśmiertelni. I Czarny Pan.
Nie spodobało mi się, jakim tonem wymówił imię Armanda. I nie chodziło tu o drwinę, której było pełno w jego tonie. Tylko o to, że wyróżnił go spośród innych wampirów. Mimo to uśmiechnęłam się. W końcu ktoś tonem swego głosu pokazał mi, że mój mistrz nie jest najważniejszy.
- Nie mówmy o tym więcej – oświadczyłam, wstając z krzesła. – Czarny Pan nie ma dla ciebie żadnych nowych dokumentów?
Usiadłam na jego kolanach i objęłam go za szyję. Barty nieco nieśmiałym ruchem ręki, pogładził mnie po policzku.
- Dziś nic takiego nie dostałem do roboty – odrzekł. – Glizdogon coś schrzanił, potrzebna była pomoc.
W pokoju zaczęło się robić ciemno. Słońce już dawno zaszło, a jego miejsce zajął księżyc i gwiazdy. Ja jednak, posiadając wampirzy wzrok i intuicję, widziałam jeszcze fioletoworóżową poświatę w miejscu, gdzie słońce zniknęło. Odwróciłam wzrok od okna i spojrzałam Barty’emu w oczy. Dawno nie widziałam ich z tak bliska. Brakowało mi ich. Tak samo, jak brak mi było jego odurzających perfum, dotyku jego skóry…
Zsunęliśmy się z krzesła prosto na skórę przed kominkiem. Wprost idealne miejsce, czyż nie? Wyciągnęłam różdżkę z tylnej kieszeni jego spodni i machnęłam nią na oślep. Usłyszałam jednak szczęk zamka, mówiący mi, że zaklęcie trafiło tam, gdzie planowałam. Zaczęłam rozpinać guziki jego koszuli. Drugą ręką ujęłam jego włosy i przywarłam do jego karku. Przez krótki moment zapragnęłam go ukąsić, by sycić się smakiem jego krwi. Przez tych kilka sekund chciałam tylko tego, jednak Barty odsunął mnie od tego pragnienia, odrywając mnie od swojej szyi. Pomyślałam, że to nieuniknione, musi się w końcu stać. Barty nie mógł mi się więcej opierać, ja nie chciałam używać tu swojej wampirzej silnej woli. Moja ręka odnalazła jego rozporek, a ja zsunęłam z niego spodnie. Przez chwilę przeszło mi przez głowę, że Barty znów zaprotestuje, jak było ostatnio, jednak nic takiego się nie stało. Objęłam go jednym kolanem w pasie, podczas gdy Barty z trochę większym trudem i skrępowaniem pozbawiał mnie ubrań. Zupełnie zapomniałam o zakazie wuja. Teraz był on najmniej rozpamiętywaną i pożądaną osobą w owej chwili.
Ujęłam prawą rękę Barty’ego [zważywszy wcześniej na to, iż na lewej znajdował się Mroczny Znak] i ucałowałam wnętrze jego nadgarstka. Słyszałam jego gorącą krew, szumiącą w żyłach pod cienką skórą. W sumie, to dlaczego miałabym sobie odmawiać choć odrobinę tej przyjemności? Mimo to cieszyłam się, że w końcu jestem z Bartym sam na sam, nikt nam nie przerywa tego, co tak naprawdę odkładaliśmy do tego dnia.
Przetoczyłam się na pierś Barty’ego. W jego ramionach czułam się jak krucha, porcelanowa lalka, mimo że posiadałam odwieczną siłę wampirów, a moim mistrzem był sam potężny Armand. Obdarzyłam go namiętnym pocałunkiem. Moje ręce błądziły po jego ciele, przypadkowo kilkakrotnie drasnęłam mu plecy paznokciem. Była to jedna najpiękniejszych nocy w moim życiu, podczas której nie musiałam myśleć bez przerwy o martwym Syriuszu i ojcu, który mnie porzucił.
Ogarnięci nową pasją, kochaliśmy się, nie zważając na zagrożenia z zarówno mojej jak i jego strony. Na samym początku odczuwałam krótkotrwały ból, ale całkiem się od niego odcięłam, jak mogłam się odcinać od niechcianych dźwięków. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że będę mieć z tego jakąś przyjemność, ale najwyraźniej potężna krew Armanda nie zabiła we mnie wszystkich człowieczych uczuć.

~*~


Wiem, co powiecie. Nareszcie. I ja mówię to z jeszcze większą ulgą, bo pisanie tego rozdziału, zwłaszcza końcówki, zajęło mi sporo czasu. 

23 czerwca 2009

Rozdział 151

Mimo iż obiecałam Barty’emu, że do niego zajrzę, zostałam resztę dnia w swoim pokoju. Coraz bardziej odczuwałam zanik magii w sobie. Nie byłam hipochondryczką, ale zaczęłam się obawiać o swoje zdrowie. Nie, żeby mi jakoś specjalnie na nim zależało, ale jeśli jestem chora na smocze zapalenie oskrzeli, jak Anzelm, to mogłam kogoś tą chorobą zarazić. Przenosi się ona przez dotyk, krew, rzadziej drogą kropelkową. W końcu to choroba psychiczna, tyle że atakuje też organizm. Czy wspominałam już, że smoki nie mają oskrzeli? Ale dość już o tym. Mogłam tą chorobą zarazić Bellę, kiedy rozerwałam jej gardło, albo Barty’ego, albo jeszcze… tu aż mi serce podskoczyło do gardła… Ghostów. Wychowywali mnie przez tyle lat, a ja odpłacam im się chorobą…

Wybiła godzina dwudziesta, kiedy postanowiłam się podzielić z kimś moimi obawami. Oczywiście, tą osobą był Lord Voldemort. Znał się na chorobach. No i jego siostra przyrodnia była córką chorego na tą chorobę. Zapukałam do jego drzwi i weszłam do środka. Voldemort siedział na swoim tronie, z nogą założoną na drugą nogę i czytał jakąś książkę. Po okładce poznałam, że jest to jakiś tom o czarnej magii. Zamknęłam za sobą drzwi i zajęłam miejsce w swoim tronie. Czarny Pan oderwał wzrok na moment od tekstu książki i przeniósł go na mnie. Widząc wyraz mojej twarzy, sięgnął po moją rękę, ale odsunęłam ją jak najdalej od niego.
- Nie dotykaj mnie – powiedziałam.
- Dlaczego? – zdumiał się Voldemort.
- Wiesz, boję się, że mogę mieć smocze zapalenie oskrzeli – wyszeptałam. Riddle przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu, aż wybuchnął śmiechem. Spojrzałam na niego z mieszaniną obrzydzenia i zdziwienia.
- O co ci chodzi? – spytałam, kiedy już przestał się śmiać. – Przecież choroby dziedziczy się przede wszystkim co drugie pokolenie. Anzelm to mój dziadek. Był matemorfomagiem, przekazał mi tą zdolność, więc mógł i przekazać chorobę.
Voldemort ujął moją dłoń bez cienia strachu, że mógłby się zarazić.
- To nie jest choroba dziedziczna – wyjaśnił. – A jeśli nawet, to nie przypominam sobie, żeby jakakolwiek inna osoba chorowała na smocze zapalenie oskrzeli w najbliższym pięćsetleciu.
- Skąd wiesz?
Voldemort wstał i odłożył książkę na podłogę.
- Kiedy byłem jeszcze w Hogwarcie, przeszukałem wiele kronik, by znaleźć coś o swojej rodzinie – odrzekł. – Chodź, pokażę ci coś.
Również wstałam i poszłam za nim. Riddle poprowadził mnie na owe piętro, na którym znajdowała się komnata z magicznym fortepianem. Wszedł jednak w zupełnie przeciwny korytarz. Bez słowa szłam za nim, aż ten zatrzymał się przed pokojem na samym końcu korytarza. Drzwi były bogato zdobione, choć widać już było po nich upływ czasu. Framugi ozdabiały ciemne, drewniane wijące się węże, natomiast na miedzianej klamce wygrawerowane były dzikie róże. Voldemort otworzył drzwi i wszedł do środka. Moim oczom ukazała się całkiem duża komnata, podobna do hogwarckiej biblioteki, tyle że wszystko było tam piękne, drogie i wszędzie widać było powiew sztuki. Na wielu półkach znajdowały się stare dzieła, których nie spotkałam w Hogwarcie.
- Za te książki można byłoby postawić całkiem duży zamek – rzekł Riddle. – Długo by opowiadać. Chodź.
Poprowadził mnie wzdłuż półek, aż doszedł do jednego z kątów komnaty. Znajdowały się tam książki, podobne do kronik lub encyklopedii. Voldemort sięgnął po jedną z nich, oprawioną w ciemnozieloną skórę i bez słowa ruszył przed siebie. Pobiegłam za nim. Czarny Pan wszedł za jeden z regałów i usiadł w fotelu, stojącym pod ścianą. Wskazał gestem swoje kolana.
- Usiądź.
Zawahałam się, ale w końcu zrobiłam, co kazał. Voldemort otworzył księgę i zaczął ją kartkować. W końcu znalazł stronę, która go interesowała. U góry widniał wytłuszczony napis:
Anzelm Ewald Serpens

- Kimże on był, jeśli o nim piszą książki? – spytałam. Voldemort wskazał mi magiczne zdjęcie, umieszczone pod napisem. Obrazek ukazywał młodego człowieka o jasnych włosach, bystrych oczach i mocno zarysowanej szczęce. Na ogół wyglądał nieco surowo, jednak uśmiechał się promiennie.
- Anzelm był autorem kilku książek o magii – odparł Voldemort. – To nie jest jednak jego biografia. Po prostu spis czarodziejów, którzy zasłynęli w pisarstwie – tu zaczął czytać na głos – Anzelm Serpens, znany autor książek: Magiczne życie w XX wieku, Problemy z magią, Opowieść o początkach jasnowidzów i Magiczne choroby i jak je leczyć, zostaje oficjalnie mianowany na uzdrowiciela, kończąc tym samym swoją działalność pisarską. Sam Anzelm śmieje się i mówi, iż zawód pisarza nigdy nie był mu pisany, jednak większość społeczeństwa czarodziejów, którzy przeczytali jego książki, uważają to za wielką stratę.
Czarny Pan umilkł i zamknął książkę.
- Czy jest tu coś więcej o nim? – zapytałam. Voldemort wzruszył ramionami.
- Z pewnością, być może znajdziesz jego biografię, odnajdziesz go z pewnością w spisach matemofromagów i animagów.
To ostatnie bardzo mnie zainteresowało.
- A więc był animagiem – mruknęłam bardziej do siebie, niż do wuja. Ten wstał z fotela.
- Jeśli chcesz, możesz tu zostać i poszukać – rzekł, zbierając się do odejścia. – To również twój dom. Jednak chciałbym, żebyś dziś poszła wcześniej spać.
Pokiwałam głową. Teraz chciałam, żeby Voldemort jak najszybciej wyszedł. Kiedy już to zrobił, a ja upewniłam się, że drzwi są zamknięte, poszłam do regału, w którym Czarny Pan znalazł książkę o Anzelmie. Chciałam też odnaleźć dzieła jego autorstwa, by się przekonać, czy rzeczywiście był tak wspaniały, jak twierdziło społeczeństwo.

O Anzelmie książek było niewiele, ale znalazłam go, jak Voldemort mi powiedział, w spisie matemofromagów i animagów. Dowiedziałam się, że zaraz po ukończeniu Hogwartu nauczył się zmieniać w jastrzębia, było wspomniane, że ożenił się z córką wariata z rodziny Gauntów – Meropą i miał z nią dziecko. Znalazłam też kilka artykułów w stosie starych Proroków, dla których przeznaczony był aż jeden wielki wiklinowy kosz. Jakaś nieznana mi, z pewnością nieżyjąca już dziennikarka pisała, że Anzelm, prefekt Slyhterinu, zajął pierwsze miejsce w międzyszkolnym konkursie na najlepsze kreatywne zaklęcie, brzmiące Alterare Osso.
W bibliotece siedziałam długo, sama nawet nie wiedziałam ile czasu. Może godzinę, albo dwie? W końcu ktoś wszedł do środka. Nie przejęłam się tym. Może to Glizdogon został tu przysłany przez Czarnego Pana, by poukładać książki? Albo Stworek? A może sam Voldemort? Nie ważne.
- Obiecałaś, że przyjdziesz do mnie jeszcze – rozległ się znajomy głos. Oderwałam na sekundę wzrok od tekstu jednego ze starych Proroków i zerknęłam na Barty’ego.
- Ach, tak, wybacz mi – mruknęłam, powracając do artykułu. – Miałam ważniejsze…
Urwałam. Barty podszedł kilka kroków bliżej i oparł się o jeden z regałów.
- Rozumiem, miałaś ważniejsze sprawy. Bo ja jestem o niebo mniej ważny, niż książki – dokończył za mnie. – Czarny Pan przysłał mnie, bym sprawdził, czy nadal tu jesteś.
Odłożyłam pożółkłą ze starości gazetę na podłogę.
- Nie jesteś mniej ważny – zaprzeczyłam. – Chciałam się tylko dowiedzieć czegoś o dziadku. Ale przykro mi, że tak pomyślałeś.
Barty ukląkł u moich stóp, jak to czasami czynił i ujął moje dłonie.
- Nieważne – odrzekł. – Bella właśnie pytała o ciebie.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie obchodzi mnie to – oświadczyłam. – Mam gdzieś jej intencje. Może mnie nawet błagać o wybaczenie. Nic to nie zmieni. Zabiła Syriusza bez cienia litości. Mało tego, użyła zaklęcia przeciwko mnie. Powinnam jej była nie pomagać, gdy rozerwałam jej gardło. Mogła całkowicie się wykrwawić.
Barty pokręcił głową ze współczuciem.
- Robisz tak, bo myślisz, że Armand zrobiłby tak samo – powiedział cicho. W głębi duszy przyznałam mu rację. Armand nie okazałby litości dla Bellatrix. Zabiłby ją jeszcze tej samej chwili, nie pozwoliłby wkroczyć w to wszystko Voldemortowi. Wielką bym dostała naganę, gdyby Armand teraz tu był…
- Nie możesz tego wiedzieć – prychnęłam. – Nie znasz Armanda.
- A ty go znasz? – zapytał Barty. – Dlaczego tak dzisiaj uciekłaś ode mnie?
Spuściłam wzrok. Teraz zrobiło mi się jeszcze bardziej głupio, niż wtedy, kiedy zostawiłam go w pokoju.
- Sądziłam, że Armandowi by się to nie spodobało – mruknęłam. – Wiem, jestem naiwna, myśląc, że on jeszcze kiedyś wróci. A kiedy o nim myślę, odechciewa mi się wszystkiego. Nie chcę teraz o nim rozmawiać. I wybacz, że tak uciekłam.
Pochyliłam się i ucałowałam go w policzek. Byłam już prawie pewna, że teraz Barty by mi się nie opierał, ale czy ja bym tego chciała?
Crouch chwycił mnie za rękę i chciał wyprowadzić mnie z biblioteki. Ja jednak zaprotestowałam stanowczo.
- Chciałam jeszcze przejrzeć książki dziadka – powiedziałam, kiedy Barty ciągnął mnie pomiędzy półkami.
- Jutro to zrobisz. Anzelm był wspaniałym człowiekiem, tego możesz być pewna – odrzekł Crouch. – Czarny Pan kazał mi cię zaprowadzić do łóżka.
Zdziwiło mnie, że pozwolił Barty’emu na coś takiego. Może myślał, że jestem bardziej rozsądna, niż wcześniej? Cóż, mylił się jednak bardzo. Jednak na razie nie będę go uświadamiać.

~*~


Cóż, rozdział nie jest może bardzo porywający, bo nie miałam czasu, by wprowadzić jakąś akcję, ale przynajmniej jest tu dość dużo informacji, potrzebnych przy innym odcinku. A jeśli ktoś chciałby przeczytać coś więcej o Anzelmie, to TU. Dedykacja dla Nadine :* 

21 czerwca 2009

Rozdział 150

Nagła zmiana położenia sprawiła, że zakręciło mi się w głowie, tak że upadłam na podłogę, przypadkowo pociągając Barty’ego za sobą. Ten przywarł do mojej szyi, przywołując do moich wspomnień tych wszystkich nieśmiertelnych. Ktoś mi kiedyś powiedział, że wróci do mnie. Wiesz już, o kim mowa? Tak, myślę o Armandzie, moim mistrzu. Wystarczył cień wspomnienia o nim, by odechciało mi się wszystkiego, co obecnie robiłam. Wyplatałam się z ramion Barty’ego, dysząc ciężko. Nie, nie z wysiłku. Chciałam krzyczeć z wściekłości. Ojcowie nie porzucają tak swoich dzieci, by zwiedzać Wenecję albo jakieś inne miasto. On przynajmniej miał swojego mistrza na kilka miesięcy, by nauczyć się od niego wszystkiego o naturze wampirów. Mnie musiał edukować Sanguini.
Utkwiłam wzrok w dywanie, kołysząc się lekko w tył i w przód. Zacisnęłam powieki. Do oczu cisnęły mi się łzy. Nigdy już nie wybaczę Armandowi tego, co zrobił. Znalazł zastępcę i odszedł gdzieś. A ja jak głupia na niego czekałam, wierzyłam, że wróci i pomoże mi się pozbierać po śmierci Syriusza.
- Coś nie tak? – spytał Barty.
Potrząsnęłam głową. Powoli uspokoiłam się. Dziwnie zareagowałam. Czułam jednak, że robię coś nie tylko przeciw Voldemortowi, ale i całemu sabatowi wampirów. Nie słyszałam, by którykolwiek wampir wiązał się ze śmiertelnikiem. Owszem, Sanguini wykorzystał niegdyś matkę Bes, ale to co innego. Ja nie chciałam Barty’ego skrzywdzić. Z tego zawsze bardzo się śmiała Claudia. Dziwne, że już mnie nie odwiedza. Może zrozumiała, że nie jest obecnie mile widziana? Kłamałam, mówiąc jej, że nie chcę jej znać. A ona obiecała, że będzie ze mną zawsze. Nawet na łożu śmierci, czego mogę się za niedługi czas spodziewać.
- Wszystko dobrze – mruknęłam, bo co innego miałam mu powiedzieć? Przywołałam uśmiech na twarz i spojrzałam na niego. – Może wpadnę później, muszę oswoić się z pewnymi rzeczami.
Barty w milczeniu pokiwał głową. Minę miał zakłopotaną. Wstałam, otrzepałam kolana i wyszłam. Przy drzwiach zatrzymałam się jeszcze i zerknęłam przez ramię na Barty’ego. Głupio się czułam. Już sama nie wiedziałam, czego chciałam. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i pobiegłam do swojego pokoju. Samotność jest naturą wampira, jednak ja, jako córka wampira, który uciekł od obowiązku wychowania mnie, nie mogłam sobie z nią poradzić. Pragnęłam towarzystwa Claudii, albo nawet i Darli, by tylko nie być sama z ciszą. Usiadłam na brzegu łóżka. Zaczęłam się zastanawiać, czy któregokolwiek wampira, nawet Armanda, zainteresowałoby, gdybym nagle odebrała sobie życie. Magnus jednak był na moim Rytuale Dojrzałości… Zawsze dziwiło mnie, w jaki sposób Sanguini mówił o nim i Armandzie. Kiedy byłam młodsza i pytałam o swego mistrza, na jego twarzy pojawiał się cyniczny uśmieszek. Próbował mnie wtedy zbyć. Pamiętam, jak zapytałam go kiedyś…

Siedziałam mu na kolanach, obejmując rączkami jego szyję. Minął zaledwie tydzień od odejścia Armanda. Sanguini gładził moje czarne włosy, uspokajający wyraz jego twarzy wcale nie przynosił mi ulgi.
- Gdzie jest Armand? – spytałam. Usta wampira wykrzywiły się w drwiącym, tajemniczym uśmieszku.
- Jest zajęty – odparł. – Teraz ja jestem twoim mistrzem.
Zmarszczyłam brwi.
- Armand nim jest – oświadczyłam ze złością. Sanguini zawsze śmiał się, kiedy moja twarz wykrzywiała się w grymasie dziecięcej złości, kiedy mój głos rozbrzmiewał w korytarzach jego domu. – A ty nic nie wiesz i dlatego kłamiesz.
Sanguini przewrócił oczami. Był już znudzony moimi ciągłymi pytaniami, gdzie jest mój umiłowany ojciec. Nie zależało mu na moich uczuciach do niego. Dla niego byłam tylko uczennicą, cudownym dzieckiem, sierotą, którą musiał wychować na dobrego wampira.
- Armand ma teraz inne towarzystwo – rzekł już bez cienia uśmiechu. – Ma innego wampira, z którym teraz podróżuje.
Nie odpowiedziałam mu na to. Nie rozumiałam jego słów. Jak to, mógł mieć innego wampira? W jakim sensie? Znalazł sobie kobietę, z którą teraz żył? Wątpiłam i nadal wątpię. Armand był wampirem z zasadami, nie pociągało go głupie wiązanie się z kimś. Był prawie pozbawiony ludzkich uczuć, a mnie pokochał tylko dlatego, że spodobała się mu moja moc, moje piękno, dorosłość i inne cechy, których już mi nie ujawnił. I nigdy nie ujawni.

Później i on mnie zostawił. Jak każdy ojciec, który stwierdził, że jego dziecko jest wystarczająco duże, by dać sobie radę samo. Ja jednak potrzebowałam opieki. Byłam tylko dziesięcioletnim pisklęciem. Czułam się jak sierota. Owszem, z czasem zapomniałam o tym. Nie miało już dla mnie znaczenia, czy Armand jest, czy go nie ma. I może lepiej, że go nie było. Bo co mu miałam powiedzieć? A co powiedziałabym mu, gdyby teraz wrócił? Że tęskniłam? Że było mi źle bez jego towarzystwa? Już wszystkie informacje o nim zaczęły mi się mieszać. W wyobraźni nie widziałam jego twarzy. Armand był tylko zamazaną postacią bez twarzy, o czarnych włosach. A może rudych? Nie wiem. Miał kobiece dłonie, jak Barty. I ponoć kochał mnie, kiedy byłam tylko zwykłą śmiertelniczką.

Obudziłam się kilka godzin później. Sama nie pamiętałam, kiedy zasnęłam. Musiałam w tej rozpaczy i tęsknocie opaść na łóżko, powieki musiały same się zamknąć. Opanowało mnie dziwne uczucie utraty własnej woli, jakby ktoś machał mi przed oczami magicznym, hipnotyzującym wahadełkiem. Oczy Armanda miały taką samą moc. Teraz wszystko zaczęło mi się z nim kojarzyć. Czy za kilka lat, jeśli uda mi się przeżyć tą rozdzierającą tęsknotę za Syriuszem, wszystko będzie mi przypominać jego twarz?
Wstałam z łóżka. Miałam cudownie lekką głowę, jednak reszta ciała była ociężała. Takiego uczucia nie miałam od dawna. Wydawało mi się, że już zapomniałam, jakie były te dni, kiedy byliśmy z Armandem szczęśliwą rodziną. Sypiałam wtedy w jego trumnie. Byłam tylko małą dziewczynką. Kładłam się na jego piersi, a on gładził długimi palcami moje włosy. Kilka minut później opanowywała mnie senność, całkiem nieludzka i cudowna. Nie miałam koszmarów, jednak sny były o wiele żywsze od tych, które miewają śmiertelnicy. Czasami ich żałuję.

Spojrzałam na zegar. Mała wskazówka zmierzała nieubłagalnie do szóstki. Usiadłam przed toaletką i otworzyłam usta. Dwa wampirze, ostre kły, którymi obdarował mnie Armand, były mi niepotrzebne. Czarny Pan nie tylko odmawia mi swojej krwi, ale i innych ludzi, choćby nie wiem jak okropnych. Westchnęłam.
- I czym się ty martwisz, Sophie? – zapytałam swojego odbicia. – Przecież i tak umrzesz, i żadna krew ci nie pomoże.
Żyłam od jednej śmierci do drugiej. Najpierw straciłam Evana. Czemu on też nie może mnie nawiedzać, jak Darla? Ona też odeszła. A teraz straciłam osobę, z którą czułam się związana, jak z nikim innym z Zakonu. Kto będzie następny? Barty? Albo Sapphire? Moje życie jest jedną wielką operą mydlaną, albo pasmem udręk. Wszystko już jedno.
Ktoś zapukał do drzwi i wszedł do środka.
- Nie pozwoliłam ci wejść – oświadczyłam, gdy w lustrze zobaczyłam odbicie Bellatrix. Czarny Pan musiał już stwierdzić, że nie potrzebuje szczególnej opieki. A ona miała czelność przychodzić tu do mnie. Cóż, zawsze wiedziałam, że była szalona. Mimo to lubiłam ją. Teraz wszystko się zmieniło. Tylko powrót Syriusza mógł zmienić moje uczucia do niej.
- Barty powiedział mi, że tu jesteś – powiedziała, zamykając za sobą drzwi. Wzięłam szczotkę i zaczęłam powoli rozczesywać swoje włosy, które rozpaczliwie domagały się fryzjera.
- Kiedy nie obściskuje się ze mną, szuka pocieszenia u ciebie? – zapytałam z drwiną w głosie. Bellatrix usiadła z ciężkim westchnieniem na brzegu łóżka. Wyglądała okropnie. Miała bladą, wychudzoną twarz, jej włosy również nie wyglądały na profesjonalnie uczesane. Ona chyba zaniedbała się tylko dla tego, że jest w ciąży i Lord Voldemort jej już nie zechce. Ta myśl przyniosła mi dziwną satysfakcję.
- Nie. Po prostu szukałam go, bo wiedziałam, że będziesz z nim – odparła.
- Myślę jednak, że nie spotkało cię rozczarowanie – warknęłam. Szarpnęłam mocno szczotką, bo zaplątała się we włosy. – Czego chcesz, chyba widzisz, że jestem zajęta.
Bellatrix wyglądała teraz zupełnie jak nie ona. I ten pokorny wyraz twarzy… Wypijając jej krew, musiałam wypić też jej honor. Milczała przez chwilę, utkwiwszy wzrok w swoich dłoniach, obserwowana bacznie przeze mnie. W końcu przemówiła nieco drżącym głosem. Nie zdziwiłabym się, gdyby się rozpłakała. Byłby to widok najbardziej żałosny, jakiego nie widziałam od czasu, kiedy Ron puścił tego czternastego gola w meczu ze Ślizgonami.
- Nie wiem, ile czasu masz zamiar się na mnie gniewać…
- Nie wiesz? – przerwałam jej, nadal zajęta swoimi włosami. – To ja ci powiem. Aż Syriusz nie powróci, czyli do końca twoich dni, które mogą nastąpić zaskakująco szybko, jeśli będziesz gnębić Barty’ego, albo cały czas za mną łazić.
Wkrótce odnalazłam wytłumaczenie dla dziwnego zachowania Belli. Jest przecież w ciąży, hormony się zmieniają… A Bellatrix może stać się płaczliwa, jak mała dziewczynka. Och, wiele bym oddała, by zobaczyć ją, ryczącą jak bobas, którego za kilka miesięcy miała urodzić. Z drugiej strony, choć moje uczucia do niej były przepełnione niechęcią i nienawiścią, trochę jej zazdrościłam. Ja nigdy nie będę miała okazji poznać, jak to jest urodzić dziecko. Po pierwsze, umrę, zanim zdążę urządzić siedemnaste urodziny. A po drugie, nie mogę mieć dzieci ze śmiertelnikiem. Armand był zbyt mało ludzki, by przekazać mi taką cechę jak zdolność do rodzenia dzieci.
Uśmiechnęłam się. Bella tego jednak nie zauważyła, gdyż nadal wpatrywała się w swoje dłonie, kurczowo zaciśnięte na podołku. Głupia, naiwna Śmierciożerca. Zawsze śmieszyło mnie w niej, że była tak ślepo oddana Czarnemu Panu, nawet nie dostrzegając jego wad. Barty to co innego. On widział dobrze, jakim był zaborczym, egoistycznym bufonem. Mimo to szanował go, jak ja kiedyś. Teraz to uczucie jakby we mnie ostygło. Teraz irytowało mnie to przywiązanie Bellatrix do Voldemorta. Może gdybym ja taka była, inaczej by mnie traktował. Ale za to byłabym mu bardziej podporządkowana, niż jestem teraz.

Z transu wyrwało mnie parsknięcie śmiechu Belli.
- Wiesz, nigdy nikomu tego nie mówiłam – zaczęła, nadal wpatrując się w swoje dłonie. – Ale zawsze cię podziwiałam. Byłaś taka stanowcza, podobnie jak Czarny Pan, ale potrafiłaś mu się postawić. I to, co o tobie mówiłam do Narcyzy, to tylko słowa. Naprawdę nadal chciałabym się z tobą przyjaźnić, jak dawniej. W głębi serca wiem, że jesteś ode mnie silniejsza.
Prychnęłam pogardliwie, mimo że jej słowa wywarły na mnie duże wrażenie. Nie chciałam jej jednak pokazać, że to krótkie przemówienie zmiękczyło nieco moje serce.
- Ale ja nie chcę tej przyjaźni – oświadczyłam z wyższością. – Czy nie pamiętasz, co mówił kiedyś Czarny Pan? Musisz to wiedzieć, mówi ci wiele rzeczy. Że sługa ma pozostać sługą dla swojego pana. Pan musi pozostać panem.
Naprawdę, to byłam przekonana, że Voldemort nigdy nie wspominał Belli, że zakazał mi i Barty’emu bliższych kontaktów, niż takich, które były właściwymi dla naszych pozycji. Jednak Bellatrix musiała słyszeć to jego powiedzenie.
- Zostaw mnie samą – zażądałam. Te ciche słowa musiały przerazić Bellę, bo zerwała się czym prędzej i opuściła pokój. I takim to właśnie sposobem tracę wszystkich mi bliskich, którzy jeszcze żyją. Gdzieś w głębi serca bardzo chciałam pogodzić się z Bellatrix, byłam zmęczona tymi wszystkimi kłótniami, problemami… Miałam nadzieję, że jej jeszcze wybaczę. Mój gniew minie. Z czasem…

~*~


Wybaczcie, że nie pisałam nic ponad tydzień, ale miałam zepsuty komputer [znowu]. Cóż za ironia losu… Mam nadzieję, że się podobało xD Dedykacja dla Cam :* 

13 czerwca 2009

Rozdział 149

Rano obudziłam się bardzo wcześnie, lecz zastałam Voldemorta już obudzonego. Wątpiłam jednak, by spał tej nocy. Jedną ręką mnie obejmował, a drugą podtrzymywał niedokończony raport, należący chyba do Lincolna Killera.
- Obudziłaś się już – zauważył. Uśmiechnęłam się.
- Pójdę już, nie będę zabierać ci czasu – odparłam i opuściłam jego komnatę. Dopiero zauważyłam, od jak dawna nie jadłam śniadania. Ani kolacji. Spojrzałam na swoje dłonie. Skóra ciasno przylegała mi do rąk, tak że widoczna była każda kostka. Nie sądziłam, że aż tak bardzo upodobnię się do Glace. Obiecała, że powie mi, kiedy spotka Syriusza. Na pewno go spotkała. Ale zapomniała o mnie. O swojej wybawicielce z otchłani samotności i cierpienia. Dawniej przeszkadzała mi obecność istot pozaziemskich. A wizyty Claudii irytowały mnie tak bardzo, że już nie wytrzymywałam nerwowo. Teraz jednak dałabym wszystko, aby któraś przybyła, dała jakiś znak… By mi powiedziała, że nie zwariowałam.

Zeszłam do ogrodu. Już wcześniej zauważyłam, że pogoda jest parszywa. Słońce ukrywało się za białymi chmurami. Kiedy jednak pchnęłam drzwi, na zewnątrz zastał mnie deszcz. Nie przejęłam się nim zbytnio. Położyłam się na mokrej trawie i utkwiłam wzrok w niebie. Chmury przesuwały się po nim powoli, a krople deszczu kapały mi na twarz.
- Mówiłem ci już, nie leż na mokrej trawie!
Zaśmiałam się.
- Nie jestem z cukru, nie roztopię się – odpowiedziałam spokojnie. Dlaczego Barty  musi zawsze przychodzić wtedy, kiedy jest najmniej pożądaną osobą? Teraz na przykład chciałabym, aby wpadła tu Claudia, z tym swoim drwiącym uśmieszkiem na twarzy i wszechwiedzącym spojrzeniem. Panikujący Crouch w niczym mi nie pomoże.
- Zachorujesz – rzekł.
- I co z tego?
- Skoro żyjesz, to znaczy, że takie jest twoje powołanie – wyjaśnił. Znów się roześmiałam, nadal patrząc w niebo.
- A co ty możesz wiedzieć o powołaniu - zadrwiłam. –Jesteś przecież mordercą. Sługą Czarnego Pana.
- Ale wierzę.
Tu mnie zaskoczył. Barty i wiara w cokolwiek było dla mnie czymś bardzo niepasującym do siebie. Owszem, był zawsze bardzo oddany dla Czarnego Pana, pomagał każdemu, ale nie przypuszczałam, że będzie wierzył. Westchnęłam.
- Ja przestałam, gdy umarł Rosier – wyznałam. – Nigdy bym nie pomyślała, że ty możesz być wierzący…
- Cóż, wiele jeszcze o mnie nie wiesz – powiedział Barty.
Nigdy nikomu tego nie mówiłam, ale prawdziwą przyczyną mojej zmiany wiary była śmierć Rosiera. Przecież on nie robił nic złego, a Bóg musiał odebrać mu życie. Nie mogłam zrozumieć tego, miałam niecałe dziesięć lat, kiedy dzień po jego śmierci Lucjusz Malfoy oswoił mnie z tą straszną prawdą, z którą nie mogę pogodzić się do dziś. A obiecał, że wróci…
Po moim policzku spłynęła łza, jednak otarłam ją szybko, by Barty nie zauważył. Podszedł do mnie i pomógł mi usiąść na trawie.
- Bóg jest w deszczu – rzekł. – On jest z tobą, tylko ty nie chcesz do niego wrócić.
- Piszesz wiersze? – spytałam. Puściłam mimo uszu tą uwagę o moim powrocie do dawnej wiary. Po co? Żeby znów na nowo zacząć cierpieć po jego śmierci i dodatkowo po śmierci Syriusza?
- Nie mam na to czasu – odparł Crouch. – Ale wiesz, powinnaś odwiedzić czasem kościół.
Usiadł na trawie obok mnie. On nie zachoruje, tak, tylko ja mam aż tak obniżoną odporność. Pogładził mnie po policzku. Przysunęłam się do niego, ale on położył mi na ustach palec.
- To niesprawiedliwe wobec Dracona – powiedział.
- A co ty możesz o tym wiedzieć – prychnęłam. – Nawet go nie znasz.
- Owszem znam – i znów ten śmiertelnie poważny ton głosu, który zaczął doprowadzać mnie do szału. – I to na tyle dobrze, aby stwierdzić, że Draco mnie nie lubi i by mu się to nie spodobało.
Zaśmiałam się drwiąco.
- Spójrz na mnie, Barty – powiedziałam. – Czy ty jesteś naprawdę tak mało spostrzegawczy? Z dnia na dzień robię się coraz bardziej ponura. Wyglądam jak strach na wróble. Draconowi nie jest potrzebna zakompleksiona wariatka. W końcu mnie zostawi i wtedy zostanę całkiem sama. Tylko dlaczego ja się tak tym martwię? Przecież w końcu i tak zagłodzę się na śmierć.
- Nie zrobisz mi tego – odrzekł Barty.
- Owszem, zrobię – powiedziałam stanowczym tonem. – Bez Syriusza moje życie jest puste. Poświęciłam dla niego zbyt wiele czasu, żeby teraz jego śmierć była mi obojętna.
Barty przytulił mnie, ale nic nie powiedział.
- Zostaw mnie tu, chcę pomyśleć – odezwałam się, kiedy już mnie puścił. Crouch wstał, otrzepał kolana i opuścił ogród. Dziwiło mnie zawsze, że kiedy tylko mówiłam mu, żeby coś zrobił, nie sprzeciwiał się słowem. Wydaje mi się, że Czarny Pan za bardzo go zniewolił.

Siedziałam w tym ogrodzie z godzinę, moknąc coraz bardziej. Zaczęła mnie zastanawiać propozycja Barty’ego. A rzeczywiście, w kościele nie byłam od bardzo dawna. Czy owe świątynie wyglądają tak samo, jak wtedy, gdy byłam ta ostatnim razem? Wstałam. I co dalej? Gdzie są jakieś kościoły w naszej okolicy? Ach, tak, pamiętam jedne taki…
Teleportowałam się za drugą próbą. Trochę też mnie zniosło, ale nie przejęłam się tym. Znalazłam się kilkadziesiąt metrów od kamiennego, wysokiego budynku. Przeszłam przez drogę. Mugolskie samochody trąbiły na mnie, ich kierowcy wygrażali mi pięściami. Zatrzymałam się tuż przed wysokimi schodami i zmierzyłam wzrokiem cały budynek. Kościół wyglądał na stary. Weszłam do środka, bo już nie mogłam znieść tego deszczu, drażniącego moje oczy białego nieba i duszących oparów samochodowych.
Pchnęłam drzwi. Te cicho zaskrzypiały. W środku panował półmrok. Przy wejściu paliło się kilkanaście świeczek, a przez witraże w szybach wpadało niewiele światła. Przyjrzałam się im. Przedstawiały biblijne sceny, na przykład drzewo z owocami, nagą niewiastę i węża. Załam tą scenę. To szatan kusił Ewę, by zjadła zakazany owoc…
Ruszyłam powoli naprzód, przyglądając się wszystkiemu. Nikogo oprócz mnie tu nie było. Ciekawe, czy Armand też lubił przebywać w takich miejscach? Na surowych, kamiennych ścianach wisiały obrazy, gdzieniegdzie na marmurowych podestach stały figury świętych. Nad ołtarzem wisiał duży, drewniany krzyż. Moją uwagę przykuły jednak konfesjonały. Były drewniane, lśniące, a każdy opatrzony małym krucyfiksem. Dotknęłam jednego z nich z wielkim Supieniem i podziwem na twarzy.
- Wiedziałem, że nie oprzesz się tej pokusie – usłyszałam. Dostrzegłam Barty’ego, klęczącego w jednej z ławek.
- Barty – odezwałam się głośnym szeptem, który odbił się echem od ścian. – Tu jest pięknie. Miałeś rację.
- Podejdź – powiedział Barty. Usiadłam w ławce tuż obok niego. Crouch kazał mi uklęknąć. Dziwnie się poczułam. – Zamknij oczy.
Spełniłam ten rozkaz. Barty złożył moje ręce. To było jeszcze dziwniejsze uczucie.
- Pomyśl teraz o Syriuszu. On jest szczęśliwy. Jest…
Zamilkł. Jak mi kazał, myślałam o Syriuszu. Wspominałam te chwile, kiedy uciekł z Azkabanu. Śpiewałam mu piosenki, gdy układał się do snu. Szybko zapytał. Ja wtedy gładziłam jego włosy i patrzyłam w jego spokojną, uśpioną twarz.
Uśmiechnęłam się lekko, a spod moich zamkniętych powiek wypłynęły łzy. Poczułam, jak Barty ociera je, a później całuje mnie w usta. Objęłam go za szyję. Tak, teraz mnie całuje, bo chce. A kiedy ja chcę, to wielce poważna mina, bo Draco będzie się wściekał. Oderwałam się od niego.
- A Draco nie będzie się wkurzał? – spytałam.
- Srać go – odparł Barty. Poczułam, że żołądek podjeżdża mi do gardła. Cóż, niespodziewana teleportacja zawsze tak na mnie działała. To uczucie niestety nie będzie mi tak często towarzyszyło. Teraz do deportacji muszę przygotowywać się około dziesięciu minut.

~*~


Rozdział nie jest zbyt długi. Jest raczej taki… inny. Zastanawiałam się, czy go publikować. Mam nadzieję, że się podobało, bo siedziałam nad nim kilka godzin. Dedykacja dla każdego, kto go przeczytał xD 

11 czerwca 2009

Rozdział 148

Przez chwilę zastygłam w bezruchu, serce szalało mi w piersi. Jednak po kilku sekundach uspokoiłam się, zaczęłam się interesować, kto ośmielił się z tych słabych chojraków przytknąć mi różdżkę między łopatki. Odwróciłam się powoli, nawet nie podniosłam rąk w geście poddania. Oczy rozszerzyły mi się gwałtownie. Nie ze strachu. Ze zdziwienia. Nie mogłam pojąć, jak Harry mógł tak do mnie doskoczyć z różdżką, nieświadom owego niebezpieczeństwa. Parsknęłam śmiechem, mimo że Potter nadal stał naprzeciwko mnie z wyciągniętą przed siebie różdżką, tyle że z mniejszym gniewem na twarzy. Magiczne narzędzie okropnie dygotało mu w ręce.
- Mówiłam, żebyś nigdy nie wyrywał się na mnie z twoimi marnymi zdolnościami – powiedziałam. Zanim ktokolwiek zdołał coś powiedzieć, czy coś zrobić, zamachnęłam się nogę i wytrąciłam Harry’emu różdżkę z ręki. Lupin zareagował jako pierwszy, ale ja już powaliłam Wybrańca na podłogę. W następnej chwili już mnie nie było. Teleportowałam się. Chciałam uniknąć tej całej walki z nimi wszystkimi, nie chciałam im zrobić krzywdy, wystarczy, że Lord Voldemort już to robi za mnie.
Pojawiłam się po środku holu, dysząc nieznacznie. Byłam bardzo zaskoczona, że udało mi się bez problemu załatwić wszystko i teleportować bez kolejnych prób. Wspięłam się schodami na pierwsze piętro, zamknęłam się w pokoju i położyłam się do łóżka. Nie chciałam teraz nikogo widzieć. Stworek niestety będzie musiał spędzić jeszcze jedną noc w hogwarckiej kuchni. Ale wytrzyma. Dla mnie – swej nowej pani.

Mimo że położyłam się spać, wcale nie zasnęłam. Leżałam na łóżku, wpatrując się tępo w baldachim i nie myśląc o niczym. Już nie musiałam przywoływać do głowy wspomnień o Syriuszu. Owe myśli tak bardzo polubiły mój umysł, że nie chciały już go opuszczać, nawet na te krótkie dwie godziny, kiedy zapadałam w niespokojny sen, dręczona koszmarami o rozlatujących się łukach w Sali Śmierci i wilkach, zagryzających czarnowłosego mężczyznę bez twarzy, o zapomnianych już przeze mnie oczach, którego koloru nigdy nie mogłam zgadnąć.
Kiedy już uznałam, że nie ma sensu próbować zasnąć, wstałam z łóżka i udałam się do łazienki. Teraz poranna toaleta zajmowała mi o wiele więcej czasu, niż dawniej. Wszystko musiałam zrobić jak zwykły czarodziej, nie posiadający wybitnych magicznych zdolności.
Po śniadaniu wezwałam do siebie Stworka. Przybył natychmiast. Ledwo wypowiedziałam jego imię, rozległ się donośny trzask. Skłonił się przede mną i wyrecytował:
- Stworek gotowy na rozkazy.
Zaśmiałam się mimowolnie. Mimo że był skrzatem domowym, zapałałam do niego jakąś sympatią. Owszem, był trochę żałosny z tym swoim poświęceniem dla obrazu matki Syriusza. Nie chciałam zastępować mu jego Pani. Sądziłam, że wolałby zostać w domu przy Grimmauld Place i nadal rozmawiać z tym portretem.
- Cieszę się – odparłam. – Chciałabym, żebyś pozostał tu dzisiaj i zajął się typowymi zajęciami skrzata. Na noc możesz wrócić do domu pani Walburgii.
Skrzat ponownie skłonił się przede mną.
- Stworek jest pani wdzięczny.
Odwrócił się i poszedł do komnaty przylegającej do kuchni. Ja postanowiłam zająć się swoimi sprawami. Udałam się na pierwsze piętro, do komnaty Voldemorta. Sądziłam, że będzie chciał poznać treść testamentu Syriusza, skoro już w jego domu pojawił się nowy mieszkaniec.
Czarny Pan siedział jak zwykle na swoim tronie i czytał jakąś książkę. Czy on ostatnio opuścił swój pokój?
- Sophie, czytałaś dzisiejszego "Proroka"? – zapytał, kiedy mnie zauważył. Usiadłam w swoim tronie i wzięłam od wuja gazetę. Prawdę powiedziawszy, to nie interesowały mnie poczynania innych czarodziejów. Bo co jest ciekawego w jakichś artykułach, gdzie piszą, że jakaś Anastazja Edelstein z Niemiec wygrała nagrodę za zdobycie pierwszego miejsca w upieczeniu największego ciasta bez użycia czarów?
Kiedy spojrzałam na pierwszą stronę, od razu rzucił mi się w oczy wielki nagłówek:
CIAŁO DYREKTORA DURMSTRANGU ZNALEZIONE W OPUSZCZONEJ CHACIE

A jednak się myliłam. Czarny Pan nie siedzi tak bezczynnie, jak się tego spodziewałam. Odrzuciłam gazetę. Wolałam usłyszeć cały opis wydarzeń od samego zabójcy Karkarowa. Uśmiechnęłam się z podziwem.
- Nie próżnowałeś jednak – powiedziałam. Chwyciłam jego rękę, jak wiele, bardzo wiele dni temu, kiedy objawiłam mu swoją iście wampirzą naturę. Teraz jednak nie mogłam popełnić tego samego błędu. – Opowiedz mi o tym.
- Szukaliśmy go tuż po moim powrocie, ale daliśmy sobie spokój – zaczął Voldemort, obserwując mnie uważnie. – Przepowiednia była najważniejsza. Jednak teraz, kiedy znam już jej treść, musiałem go znaleźć i wykończyć. Stałby się niebezpieczny, mógłby znów spróbować mnie zdradzić…
Podniosłam jego rękę do ust i przebiłam kłem jego kciuk. Chwilę później poczułam smak krwi. Jak każdy wampir, pragnęłam jej bardziej od wszystkiego na świecie. Spodziewałam się, że Czarny Pan odepchnie mnie, ale tego nie zrobił. Niewiele miał tego życiodajnego płynu w sobie ten mój wujaszek. Mimo wszystko teraz, kiedy już poczułam krew w gardle, nie mogłam już opanować głodu, który mną zawładnął. Oderwałam się od jego kciuka i powiedziałam: 
- Mów dalej.
Przebiłam paznokciem skórę na jego nadgarstku. Tym razem też nie zaprotestował, choć wątpiłam, by do końca zrozumiał i zaakceptował mnie, pijącą krew. Kiedy przywarłam do świeżej rany, nie chciałam go zabić, jednak nie mogłam pić powoli. Głód był zbyt dotkliwy, prawie sprawiał mi ból, gdzieś wewnątrz.
- Znaleźliśmy go w chacie, zapuszczonego i bez środków do życia – ciągnął Voldemort. – Chciał się bronić, ale nie dał nam rady. Co prawda nie zasłużył na śmierć z mojej ręki, ale musiałem zaspokoić ten głód… tak samo jak ty.
- Mimo to nie pozwolisz mi już więcej posmakować krwi – powiedziałam.
- Nie.
Oblizałam wargi. Byłam mu wdzięczna chociaż za tę odrobinę krwi, którą mi ofiarował. Wstałam i bez słowa opuściłam jego komnatę. Wiedział, że nie jestem na niego zła, dlatego za mną nie krzyknął. Wbiegłam na trzecie piętro. Nogi same zawiodły mnie do pokoju, w którym odpoczywała Bellatrix. Chciałam ją wypytać o to i owo… Jeśli dowiedziałabym się o sprawach, które pokrzyżują moje plany, zranią mnie… to tego dnia posmakuję krwi innej śmiertelniczki, niż tylko Czarnego Pana.
Pchnęłam drzwi. Po co pukać? Darujmy sobie zbędną zabawę w uprzejmości. Ja za nią nie przepadam, ona ma do mnie żal.
Bellatrix podniosła głowę. Kark nadam miała obwiązany bandażami, jednak rana nadal krwawiła. Czułam jej świeży aromat, który jeszcze bardziej rozbudził mój głód. Opanowałam się jednak bez trudu. Podeszłam śmiało do jej łóżka i zdarłam bandaże. Widok porozrywanej skóry napełnił mnie satysfakcją. Nie zrobiłam jej bynajmniej wielkiej krzywdy, bo nie ruszyłam jakiegoś organu, czego otwarcie żałowałam. Zlitowałam się jednak, widząc, w jakim żałosnym położeniu się znalazła. Cierpiała bardzo, co parę godzin musiała brać eliksir uzupełniający krew, bo nikt nie może zatamować krwotoku, jeśli ranę zrobił wampir. Tylko kropla jego własnej krwi mogła uratować życie tej ofierze. Parsknęłam śmiechem.
- Chciałam z tobą pogadać – oznajmiłam. – Ale najpierw…
Rozcięłam swoją żyłę na przegubie i pochyliłam ją nad raną na szyi Belli. Trzy krople krwi skapnęły na nią, a rana zaczęła się zrastać.
- Dostąpiła wielkiej łaski z mojej strony – oświadczyłam jej. – Teraz oczekuję posłuszeństwa. A oto moje pierwsze pytanie. Czy żałujesz, że zabiłaś Syriusza?
- Nie żałuję – odparła. – Żałuję skutków.
- To jedno i to samo – warknęłam. – Słyszałam twoją rozmowę z Narcyzą. To niegrzecznie rozmawiać o moim życiu osobistym. Harry Potter już wie, jakie są tego konsekwencje. Wiesz, usłyszałam też coś interesującego… Później zgłębiłam trochę te informacje. Barty powiedział mi, że jesteś w ciąży.
Zrobiłam zmartwioną minę.
- Tak mi przykro – dodałam. – Niedługo zrobisz się gruba i Czarny Pan nie będzie już dla ciebie taki miły. Wiesz, że toleruje cię tylko dlatego, że jesteś mu oddana. A pomijając to, powiesz mi, czyje jest to dziecko? Bo wiesz, po tobie można się wszystkiego spodziewać, nawet tego, że mogłaś uwieść Barty’ego, by zrobić mi na złość.
Tym razem Bellatrix się roześmiałam.
- Dzięki, kolejnego uszczerbku na zdrowiu nie potrzebuję – odparła. – Mam przecież męża, to dziecko jest Rudolfusa.
Prawdę mówiąc, odetchnęłam z ulgą. Bóg wie, kogo Bella mogła omotać, przecież to normalnie wariatka jest. A Czarny Pan mówił, że mam taki sam charakter jak ona. Teraz poczułam się dotknięta tą niedorzecznością.
- Więc czemu mówiłaś, że Czarnemu Panu zależy na jakimś potomku? – zapytałam z pretensją. – Nie próbuj zaprzeczać, to twoje słowa.
Bella westchnęła.
- Najwidoczniej nie usłyszałaś całej rozmowy – powiedziała. – Bo widzisz, teraz Czarny Pan znalazł powód, by mnie usunąć ci z drogi. Uważa, że za dużo pracuję, a wiesz, że wtedy często natykam się na Barty’ego, co za tym idzie, na ciebie również.
Zabrakło mi już argumentów. To, co powiedziała Bellatrix zabrzmiało raczej sensownie, więc nie będę już robić jej z tego powodu wyrzutów. Powrócę do nękania jej za śmierć Syriusza.
- W takim razie masz nadal usuwać mi się z oczu – oświadczyłam. – I Draco nie musi się dowiedzieć o tym, co ja tu robię. To tylko i wyłącznie moja sprawa. Jak dobrze to ujęłaś, Czarny Pan nie pozwoli mi się związać z Bartym.
Tym zakończyłam rozmowę. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam, trzaskając drzwiami. Głupia kobieta, nie dość, że i tak już spieprzyła mi życie, to jeszcze będzie się wtrącać w moje uczucia. Może zabić człowieka, ale nie może zmusić mnie, abym naprawdę zakochała się w Draconie.

Nie myślałam, że wakacje mogą być tak nudne. Każdy jest tu zajęty, nie ma dla mnie czasu… No, może tylko Barty zawsze biegnie na moje zawołanie, ale nie tym razem. Skoro woli głupie dokumenty, to nie będę go pozbawiać tej radości pracy. Nałogowiec po prostu.
Jakoś udało mi się dotrwać do wieczora i nie umrzeć z nudów. Postanowiłam pooddychać trochę świeżym powietrzem, w samotności. Barty nawet o tej porze pracował, więc mogłam liczyć na odrobinę ciszy.
Ogród nocą wyglądał jeszcze piękniej, niż za dnia. Zapach róż roznosił się po całej jego przestrzeni, mieszając się z wonią innych kwiatów. Położyłam się na trawie i wpatrzyłam się w gwiazdy. Na atramentowym niebie nie było ani jednej chmurki, toteż widoczne były wszystkie gwiazdy. Wyciągnęłam rękę, jakbym chciała jedną pochwycić.
- Nie powinnaś tu przebywać nocą – usłyszałam głos Barty’ego. A jednak, chyba go trochę znudziły dokumenciki. – W końcu przemarzniesz od tego leżenia na trawie.
Zaśmiałam się. Myślałby kto…
- Nic mi nie będzie – odparłam, błądząc ręką w powietrzu. Barty położył się obok mnie.
- Nigdy nie patrzyłem w niebo – odezwał się po kilku minutach ciszy. – Chyba że na zajęciach astronomii.
- Ja i Syriusz robiliśmy to często – odpowiedziałam. – Szczególnie wtedy, gdy uciekł z Azkabanu. Uwielbiał to.
Moja ręka opadła głucho na trawę. Poczułam na niej dłoń Barty’ego, więc odwróciłam głowę w stronę jego twarzy. Uśmiechnęłam się tylko blado i ponownie spojrzałam w gwiazdy.
- Czasem się zastanawiam, kiedy się to skończy – szepnęłam. – I za każdym razem dochodzę do wniosku, że tak już będzie zawsze.
Samotna łza spłynęła mi po policzku i utonęła w trawie, o którą Barty tak bardzo dbał… Jak o wszystko i wszystkich, tylko nie o siebie.
Crouch oparł się na łokciu i pochylił się nade mną.
- Nie musi tak być, to zależy od ciebie – rzekł i ucałował mnie w czoło, po czym pozostawił mnie samą pośród słodkiego zapachu róż.

Minęła dobra godzina, zanim opuściłam Ogród i udałam się do komnaty Voldemorta. Ten siedział na swoim tronie i czytał jeden z nudnych raportów.
- Wybierz sobie jakiś pokój i idź spać – powiedział.
- Wystarczą mi twoje ramiona – odparłam, a Voldemort rozłożył ręce i dodał:
- Chodź.
Uśmiechnęłam się i wtuliłam się w jego ramiona. Nie czułam się tak bezpiecznie od czasu, gdy to Syriusz ostatnim razem tak mnie obejmował… Zamknęłam oczy. Czułam, jak wuj delikatnie gładzi moje włosy. Po chwili przyszedł kojący sen…

~*~


I oto wkraczam na grząski teren. Czekają mnie ciężkie trzy rozdziały… Ale wierzę, że dam radę xD Dedykacja dla Eleanor S. :*