30 maja 2009

Rozdział 142

Pojawiłam się na brzegu jakiejś cuchnącej, czarnej rzeki. Tak, to na pewno było tutaj, nic dziwnego, że Snape nie lubił tego miejsca. Wokół panował gęsty półmrok, gdzieś w oddali paliły się latarnie. Nigdzie nie było żywej duszy. Wydawało się, że domy są opuszczone. Ruszyłam powoli przed siebie, jak najdalej od śmierdzącej naftą rzeki. W pewnej chwili potknęłam się o coś i o mało nie upadłam. Przewróciłam butem coś, przypominające mi ciało. Przez chwilę pomyślałam, że to martwe dziecko, ale okazało się tylko zdechniętym lisem. Otrząsnęłam się ze wstrętem i ruszyłam w dalszą drogę. W końcu dostrzegłam na horyzoncie cel mej wędrówki. Mimo zasłon w oknach, spostrzegłam mętne światło, przedzierające się przez nie na zewnątrz. Tu musiał mieszkać Snape.
Przeszłam przez płot i załomotałam w drzwi. Nikt nie odpowiedział, więc weszłam sama. To, co tam zobaczyłam, o mało nie przyprawiło mnie o zawał. Stanęłam jak wryta w progu, patrząc to na Narcyzę, to na Snape’a. Klęczeli naprzeciw siebie, trzymając się za ręce, dookoła których owijały się już dwa języczki ognia. Bella stała nad nimi, a z jej różdżki wypływał właśnie trzeci płomyk, który zmierzał do ich rąk. Cała trójka przez moment gapiła się na mnie, aż nie odezwała się Snape, kontynuując rytuał:
- Przysięgam.
Języczek ognia owinął się wokół ich dłoni. Pokój rozjarzył się blaskiem obu ognistych węży, po czym wszystko wróciło do normy. Otrząsnęłam się z szoku i zamknęłam drzwi, by nie wzbudzać podejrzeń potencjalnych przechodniów, których wcale się nie spodziewałam.
- Co to było?! – zawołałam, kiedy już Severus i Narcyza wstali z podłogi.
- Przysięga Wieczysta – odparł krótko Snape, siadając w fotelu. Narcyza zajęła miejsce na kanapie, natomiast Bella stanęła za siostrą, najwyraźniej bojąc się usiąść obok niej. Przyczyną tego był chyba mój wzrok, wyrażający chęć mordu.
- Aha – mruknęła. – Więc knujecie coś przeciwko mojemu wujowi, tak?!
- Co ci przyszło do głowy, oczywiście, że nie! – powiedziała natychmiast Narcyza. Nie chciałam wiedzieć, po co Snape złożył Przysięgę Wieczystą Narcyzie. Miałam to gdzieś. Jak wszystko z resztą. Przyszłam tu porozmawiać z Bellą.
- Świetnie – warknęłam. – Bellatrix. Masz natychmiast wrócić do mojego domu. Musimy pogadać.
Bella otworzyła usta, by coś powiedzieć w swojej obronie, ale zmroziłam ją spojrzeniem, więc tylko wzruszyła ramionami, narzuciła kaptur na głowę i opuściła bez słowa pokój. Narcyza wybiegła za siostrą. Kiedy już znalazłam się sam na sam ze Snape’em, oświadczyłam:
- Z tobą też chciałabym pomówić.
Usiadłam z ciężkim westchnieniem na kanapie, obserwowana bacznie przez jej właściciela.
- Wiem, że znasz się na magii jak mało kto – zaczęłam. – Coś się dzieje z moją mocą. Staję się coraz słabsza. Nawet nie mogę poruszać się tak szybko, jak dawniej. Są jednak okresy, kiedy wszystko powraca, by znów za kilka chwil mnie osłabić.
Snape patrzył przez minutę na mnie, nic nie mówiąc. Byłam pewna, że on nie zdradzi mnie Czarnemu Panu. Utkwiłam spojrzenie w jego pustych, czarnych oczach. Uświadomiłam sobie, że moje oczy wyglądają zupełnie jak jego. Severus też to musiał zauważyć.
- Słyszałem o takim przypadku – powiedział w końcu Snape, dokładnie ważąc słowa. Ty też o nim słyszałaś.
Wytężyłam pamięć. Nie, z pewnością nie słyszałam o takim przypadku. Przecież od razu bym sobie przypomniała… chociaż jednak… Otworzyłam szeroko oczy. Jedno nazwisko wibrowało mi w uszach. Tylko ta osoba mogła zapaść na ową chorobę, po której zmarła na smocze zapalenie oskrzeli… Czy mnie też czeka taki sam los?
- Anzelm Serpens – rzekł Snape. Tak, właśnie to nazwisko huczało mi w uszach. Nazwisko mego dziadka, matemorfomaga, ojca mojej biologicznej matki, męża matki Czarnego Pana. Dzięki jego pamięci, rodzice tak mnie znienawidzili. Byłam do niego aż nazbyt podobna…
- A więc… - zaczęłam. – On umarł na smocze zapalenie oskrzeli, bo osłabiła mu się moc?
Snape nadal milczał, patrząc mi uważnie w oczy.
- Bardzo jesteś do niego podobna – mruknął.
Teraz ja na to nic nie odpowiedziałam. Nie pamiętałam dziadka. Umarł dwa lata po poślubieniu Meropy, umarł. Wdowa poślubiła później Toma Riddle’a. Ale całą tą historie przecież znasz. Riddle senior zostawił matkę Voldemorta, zaraz potem, gdy ta zaprzestała podawania mu eliksiru miłosnego. Później, kiedy tylko urodziła synka, sama umarła, z wycieczenia i żalu. Jaki ten świat jest okrutny…
- Severusie – odezwałam się. – Czy ja też umrę na smocze zapalenie oskrzeli?
- Nie wiem.
Właśnie takiej odpowiedzi się bałam. Nie lękałam się śmierci, czekałam na nią, lecz nigdy nie zastanawiałam się, jak moje skonanie ma wyglądać. Najchętniej przyjęłabym avadę. Co by się jednak stało, gdyby moja śmierć miałaby być długa i męcząca?
- Twój dziadek nie umarł dlatego, że stracił moc – wyjaśnił Snape. Sam nie był do końca pewien, ale mówił to tylko dla tego, by podnieść mnie na duchu. To aż słychać było w jego głosie. – Zaraził się gdzieś tą chorobą, dlatego teraz nie żyje. Ty masz zbyt wielką chęć życia, silną wolę… możesz być wdzięczna Armandowi za to. Jesteś skillmagiem, nie ma czegoś takiego jak zanik mocy u takiego człowieka.
- Ale Arianie się nie cofnęło – zauważyłam. Jej magiczne zdolności co chwilę wybuchały w niej, nie umiała nad nimi zapanować. Ona była skillmagiem, prawda?
- Tego nie wiem – odparł Severus. – Ale ty jesteś wyjątkowa, masz tylko problem z emocjami. Twoja wrażliwa dusza nie może sobie z tym poradzić, ale może Black wróci… Czy ktoś wie o twoim problemie?
- Tylko Barty – odpowiedziałam. – Ale on obiecał mi, że Czarny Pan się nie dowie.
- Powinnaś sama mu o tym powiedzieć – stwierdził Snape. – Czarny Pan w końcu się dowie. Ufa ci i oczekuje od ciebie takiego samego uczucia.
Miał rację. Jeśli nie powiem Voldemortowi, sam się w końcu dowie, a wtedy jego zaufanie do mnie może już nigdy nie powrócić. Tak. Powiem mu, i to jeszcze tego wieczoru. Bellatrix może poczekać.
- Dziękuję, Severusie – rzuciłam na pożegnanie. – Jesteś wielkim psychologiem.
Uśmiechnęłam się nieśmiało i teleportowałam się. To wspomnienie dziadka może i nie podniosło mnie na duchu, ale mimo to poczułam się lepiej. Nie jestem sama. No, nie byłam sama, bo Anzelm już nie żyje. Szkoda, że jego grób jest na cmentarzu we Francji. Bardzo chętnie bym tam pojechała, odwiedziłabym swoją babkę, może spotkałabym jakiegoś nieśmiertelnego… Nie liczyłam na przypadkowe zobaczenie się z Armandem. On nie chciał mnie widzieć, gdyby było inaczej, nie zostawiłby mnie. Czułam, że żyje, ale nie mogłam ustalić, gdzie się znajduje. Byłam jeszcze za słabym pisklęciem.

Moje kroki dudniły w pustym korytarzu. Wszyscy już chyba spali, choć nie interesował mnie ich los. Bella z pewnością czekała na mnie w naszym gabinecie. Ja szłam jednak do komnaty wuja. Zapukałam energicznie i weszłam do środka. Voldemort, mimo późnej pory, wyglądał na całkiem rozbudzonego. Wątpiłam, by tej nocy planował się położyć.
- Sophie, nie śpisz jeszcze? – zdziwił się. Najwidoczniej nie tylko Barty był zwolennikiem dokumentów. Na moim tronie leżała sterta papierów, które Voldemort właśnie przeglądał.
- Chciałabym ci o czymś powiedzieć – zaczęłam. – Ale skoro jesteś zajęty…
- Nie, chodź – przerwał mi, jednym machnięciem różdżki przenosząc dokumenty na podłogę. – Siadaj.
Usiadłam sztywno na swoim tronie. Przez chwilę myślałam usilnie ; w końcu się odezwałam:
- Miałam pewien…
Spojrzałam w jego bezlitosne oczy z wielkim żalem. Nie mogłam mu tego powiedzieć. Voldemort wiązał ze mną wielkie nadzieje. Chciał, bym pomogła mu przejąć kontrolę nad światem. Zgodziłam się, a teraz zawiodę jego i wszystkich Śmierciożerców. Ukryłam twarz w dłoniach i wybuchnęłam płaczem. Nie chciałam tym zmiękczyć jego serca. Nie mogłam po prostu zapanować nad łzami.
Voldemort wstał ze swojego tronu i uklęknął przy moim.
- Uspokój się i zacznij od nowa – rzekł spokojnie. Odjął ręce od mojej twarzy i uniósł mój podbródek.
- Właśnie wracam od Severusa – zaczęłam. – Rozmawiałam też z Bartym… Nie wiedzą, dlaczego tak się dzieje. Bo widzisz, ja tracę moc, od chwili, kiedy Syriusz umarł… Ale Snape powiedział, że to się cofnie, naprawdę.
Voldemort wstał i odwrócił się do mnie plecami. Ramiona zaczęły mu lekko drżeć, jednak nie wydawał żadnego odgłosu, świadczącego o gniewie czy żalu.
- Panie…? – szepnęłam. Jego ciało coraz silniej zaczęło drżeć. Voldemort śmiał się. Jego lodowaty, przerażający chichot wypełnił całą komnatę. Wstałam i podeszłam do niego najciszej jak mogłam.
- Przepraszam – powiedziałam, dławiąc się łzami. – Wybacz mi, nie chciałam! Myślisz, że mi jest z tym dobrze?
Voldemort odwrócił się. Na jego twarzy nie widniał jednak szyderczy uśmiech. Chichot szaleńca też ustał. Podniósł powoli rękę w taki sposób, jakby chciał mnie uderzyć, ale po chwili się rozmyślił i opuścił ją. Pokręcił w milczeniu głową.
- Nie spodziewałem się po tobie tego, że uczucia wezmą górę nad magiczną mocą – wycedził. – Widzisz? W końcu wyszło na moje! A mówiłem ci. Powtarzałem. Nie przywiązuj się do żadnego z członków Zakonu. Przecież oni wszyscy zginą. Oni umrą, a ty zostaniesz i będziesz wiecznie wypłakiwać sobie po nich oczy!
Uniósł rękę, jednak już jej nie opuścił. Wymierzył mi jeden policzek wierzchem dłoni.
- Głupi jesteś, myśląc, że to wszystko zmieni! – krzyknęłam. Za tą odzywkę otrzymałam kolejny ślad po jego dłoni na drugim policzku.
- Owszem, nie zmienię tego, że jesteś moją siostrzenicą – odrzekł chłodno. – Zmienimy coś w twoim trybie dnia. Armand był głupi, wychowując cię na rozpieszczoną, kapryśną panią.
- A więc kłamałeś – wysyczałam. – Znałeś Armanda osobiście.
Czary Pan zawahał się.
- Nie twoja sprawa, czy go znałem – odparł. – Ważne, że popełnił wielki błąd wychowawczy. Na szczęście już nigdy się nie zobaczycie, już ja o to zadbam. Wątpię jednak, by kiedykolwiek chciał cię widzieć.
- Podły jesteś – warknęłam.
- Tylko innym tonem, dobrze? – Voldemort znów podniósł rękę, jednak nie uderzył mnie. Jak mogła go zmienić ta drobna informacja? Nie pojmowałam tego. Teraz już utraciłam wszystko. Najbardziej bolało mnie jednak to, że utraciłam Voldemorta. Nie tylko jego zaufanie, ale i uczucie.

~*~


Może i krótko wyszło, ale nie było najgorzej. Najlepiej mi się końcówkę pisało. Nie psuję więc klimatu, dedykacja dla Claudii :* Sparodiowanie Voldka było genialne, ta szarlotka wymiata… xD

28 maja 2009

Rozdział 141

Jak obiecałam, a raczej jak tego chciała Bes, teleportowałam się na krótki czas do Dziury. Naprawdę chciałam choć na chwilę odpocząć od sów, napływających setkami ze wszystkich stron do domu Voldemorta. Orzeźwiły mnie trochę słowa Barty’ego:
- Niedługo nie będziesz musiała się borykać z problemem zwariowanych fanów, kiedy już umrzesz przed siedemnastką.
Z pewnością powiedział to tylko w żartach, ale przejęłam się tym. Teraz drwi ze mnie nawet Barty, który boi się cokolwiek powiedzieć, żeby mnie nie obrazić. Nikt już nie traktuje mnie poważnie, bo wie, że moje gadanie o przedwczesnej śmierci to brednie. Mogą się śmiać. Jeszcze zobaczą, że któregoś dnia nie wytrzymam tego napięcia, moja psychika wysiądzie na dobre i po prostu się zabiję. Nawet sowy od fanów nie pomogą.
Kiedy pojawiłam się na podwórzu, Bes od razu rzuciła się na mnie. Najwidoczniej czekała na mój powrót, choć gdyby nie te sowy i presja, którą wywierał na mnie Barty, dręcząc, że matka jest najważniejszą osobą w życiu, nie pojawiłabym się tu.
- Wiedziałam, że wrócisz – ucieszyła się Bes, ocierając łzy. Nie były one jednak powodem mojego powrotu, lecz obecnego wyglądu. Co prawda, mogłam się tylko domyślać, ale widziałam się przecież w lustrze. Ta pustka w oczach, matowe włosy, wystające kości… Dla matki to przecież okropnie raniący widok.
- Przyszłam tylko na chwilę, po prostu chciałam was zobaczyć – mruknęłam, wchodząc z nią do domu. – Bądź co bądź, jesteście nadal moją rodziną, mimo tego, co sądzicie o Potterze.
Bes puściła to mimo uszu. Kazała mi usiąść, a sama zaczęła grzebać w kredensie. Przez chwilę obserwowałam ją z zainteresowaniem. Ciekawiło mnie, po co kazała mi zająć miejsce i się nie ruszać. Przecież powiedziałam, że nie chcę urodzin. To dla mnie żadne święto, a Bes dobrze o tym wie.
W końcu wyciągnęła z szafki wielki tort, na co parsknęłam mimowolnym śmiechem.
- Mówiłam, że nie chcę imprezy – rzekłam. – Urodziny to święto ducha, nie ciała.
- No tak, ale chciałam, żebyś miała choć skromną uroczystość – oświadczyła Bes, machnęła różdżką bez słowa, a tort wzniósł się w powietrze. Przez moment poczułam ukłucie bólu, że nie powiedziałam matce o swoich problemach z magią. Ona z pewnością chciałaby o tym wiedzieć. Nie mogłaby nic zrobić, ale sam fakt, że jej się zwierzyłam, wiele by dla nie znaczył.

Bes wyszła do ogrodu i krzyknęła, by wszyscy z łaski tam też przyszli. Bez słowa usiadłam na jednym z drewnianych krzeseł i wbiłam wzrok w nogi od stołu. Po kilku minutach nadeszli wezwani. Cała rodzina Ghostów. Urzekała mnie ich prostota, szczerość, szlachetność i dobroć. Mieli wiele cech, które były bardzo cenione u czarodziejów. Jak za nimi tęskniłam, teraz sobie to uświadomiłam. Za wszystkimi, nawet za Spajkiem i Ripem, którzy zawsze doprowadzali mnie do szału swoim zachowanie. Albo za Livią, która zawsze siedziała całą wieczność w łazience, za Victorem, który przedrzeźniał mnie przy każdej nadarzającej się okazji, gdy byliśmy młodsi, za Sonyą i Kitaną, moimi płaczliwymi pupilkami. Tęskniłam też za starymi, którzy zanudzali dobrymi radami nie tylko mnie, ale i całą gromadkę.
Wszyscy zaczęli składać mi życzenia, dużo szczęścia, radości z życia, udanej miłości, dobrych ocen w szkole… to, co się zwykle mówi do solenizanta. Jednak ja nie mogłam liczyć ani na szczęście, ani na radość z życia, ani na udaną miłość, a teraz i na dobre oceny w szkole. Gdyby Syriusz żył, życzyłabym sobie, by był w tym dniu ze mną. Ale go nie ma, więc wszystko straciło sens. I nie mówię tego jak jakaś załamana psychicznie pesymistka. Przecież mnie znasz, nie ogół nie jestem taka. Czarny Pan zaraził mnie swoją niespotykaną chęcią życia. Teraz jednak… nic z tego. Voldemort długo pracował nade mną, kształtował mój charakter, w sensie charakteru Śmierciożercy. Teraz poszło to na marne, nie będzie szczęśliwy ten mój wujaszek…

Bes pokroiła tort i – jak się tego spodziewałam – dostałam największy kawałek. Uwielbiałam kuchnię Bes, jednak teraz nie miałam na nic ochoty. Zjadłam swoją porcję ciasta wyłącznie z grzeczności. I chciałam też się trochę zastosować do rad Barty’ego. Zabiłby mnie, gdybym się znów przewróciła z głodu.
- I jak sobie radzisz? – zapytał nagle Sethi. Zwykle nie było go w domu, ale martwił się problemami swoich dzieci tak samo, jak jego żona. Spojrzałam na niego niezbyt przytomnym wzrokiem.
- Co?
- Jak sobie radzisz? – powtórzył. – U wuja. Wątpię, by poświęcał ci tyle czasu, co dawniej.
Ghostowie wiedzieli o wiele więcej od reszty Zakonu, po części dla tego, że mieszkałam z nimi w jednym domu, a po części sama im powiedziałam. Jako rodzina nie możemy mieć przed sobą zbyt wielu tajemnic.
- Dlaczego pytasz? – spytałam z podejrzeniem patrząc mu w oczy.
- Bo się o ciebie martwię – odrzekł. – Nie bywałaś u niego tyle czasu, nawet nie piszesz już do nas listów.
Wzruszyłam tylko ramionami, myśląc usilnie, ile mogę im powiedzieć.
- Wybaczcie, ale mam ostatnio tyle na głowie – odparłam. – Owszem, masz rację, Czarny Pan nie poświęca mi tyle czasu, co kiedyś… praktycznie to wcale mi go nie poświęca. Ale jest zajęty, to zrozumiałe.
Wątpiłam, by chciał ode mnie wyciągnąć coś, co później mógłby przekazać członkom Zakonu. Sethi nie umiał kłamać, tak samo jak matka i reszta rodziny. Tak mi się przynajmniej wydawało.
- Nie czujesz się samotna? Nie lepiej byłoby ci tutaj? – spytała z troską Bes. Według niej ta nieprowadząca do nikąd rozmowa miała zastąpić typową pogawędkę podczas przyjęcia urodzinowego.
- Nie, towarzystwa dotrzymuje mi Barty – odrzekłam. Livia uśmiechnęła się złośliwie, już otworzyła usta, by jakoś ze mnie zadrwić, ale ją uprzedziłam: - Oszczędź sobie, jest tylko sługą, który troszczy się o moje dobre samopoczucie.
Tym zakończyłam tą kompromitującą mnie rozmowę o Voldemorcie. Poczułam żal do siebie, że nie powiedziałam całej prawdy. Bes ufała mi, a ja najnormalniej w świecie ją okłamałam. Na jej uczuciach zależało mi jeszcze bardziej, niż na uczuciach Barty’ego. Ale przecież matkę kochałam inaczej, niż mężczyznę.
- Tak, jest mi u wuja bardzo dobrze – dodałam. – Oczywiście, nie tak dobrze jak tu, ale nie czuję się samotna.
Wstałam. Bes uczyniła to samo.
- Niestety, nie zostanę dłużej – powiedziałam. Żałowałam, że musiałam już wracać i zostawiać tu ukochaną rodzinę, jednak Voldemort zbyt stał się zaborczy, bym mogła bez jego wiedzy i osobistej zgody, potwierdzonej na dokumencie, gdzieś sobie iść na dłuższy czas.
Bes uszanowała jednak moją decyzję. Ucałowała mnie w policzek, jak uprzednio zrobił Voldemort i rzuciła na pożegnanie:
- Kocham cię, wróć jeszcze na wakacje.
Pokiwałam milcząco głową i poszłam za dom. Nie chciałam, by Ghostowie byli świadkami moich kilkunastu nieudanych prób teleportacji. Jednak udało mi się wrócić do domu wuja w jednym kawałku.

Resztę dnia spędziłam, wałęsając się po korytarzach. Nudziło mi się, czułam się okropnie. Kiedy schodziłam schodami z trzeciego piętra, znów poczułam, że kręci mi się w głowie i ciemnieje mi przed oczami. W porę zdążyłam podeprzeć się o poręcz i usiąść na stopniu. Kiedy uspokoiłam kołatające serce, ukryłam twarz w dłoniach i wybuchnęłam płaczem.
- Nienawidzę być słaba! – wysyczałam. Czułam się jak zwykły śmiertelnik, a nie byłam taka, czyż nie? Byłam cudownym dzieckiem, córką samego Armanda, wielkiego wampira, który z pewnością nie byłby zadowolony, gdyby się dowiedział o moich ludzkich dolegliwościach.
Rozległy się gdzieś kroki. Szybko otarłam łzy i przywołałam na twarz sztuczny uśmiech. Miałam nadzieję, że to Bella idzie, ale właścicielem owych kroków okazał się tylko Barty. Zawsze skrycie cieszyłam się, kiedy go widziałam, tak było i tym razem.
- Wracasz od rodziców, tak? – zapytał mnie na powitanie.
- Tak, ale wróciłam już dawno – mruknęłam. Barty wszedł po schodach i stanął nade mną. Sama bałam się podnosić z miejsca, by znów się nie zachwiać.
- Już wiesz, gdzie jest Bellatrix? – spytałam obojętnym tonem. – Siadaj, czemu sterczysz nade mną, jak kat.
Barty usiadł obok mnie. Miałam wrażenie, że wie więcej, niż chce mi wyjawić. Objęłam go za szyję i spojrzałam mu w oczy w taki sposób, w jaki patrzę w oczy wuja, kiedy pragnę go przekonać do czegoś, na czym bardzo ale to bardzo mi zależy.
- Nie wiem, nie chodzę za nią, żebyś nie posądziła tym razem jej o zdradę, czym pogorszyłaby swoją i tak żałosną już sytuację – odparł Barty. Nie mógł się przecież opierać mi wiecznie. Skoro na Voldemorta zawsze to działało, w przypadku Barty’ego powinno mi pójść lepiej. Bo naprawdę chciałam sobie porozmawiać z Bellą, nie koniecznie przy użyciu różdżki, jak to podejrzewał Crouch.
- Proszę cię, zrób to dla mnie i powiedz – poprosiłam. – Jestem tego pewna, że wiedz, gdzie znajduje się Bella.
- Zależy ci na tym – stwierdził Barty po dłuższej chwili milczenia. Och, jakiż on spostrzegawczy…
Pocałowałam go w policzek. Zdobyłam się tylko na to po naszej ostatniej rozmowie. Nie, żebym miała jakieś uprzedzenia, ale nie chciałam na niego naciskać. Skoro sam wybierze moment, kiedy będzie ode mnie chciał czegoś więcej, to mi powie.
- Poszła do Snape’a – odpowiedział od razu Barty. Uśmiechnęłam się. Wstąpiła we mnie jakaś nowa energia, która pozwoliła mi wstać znów na nogi. Krzyknęłam do Croucha tylko "dzięki" i teleportowałam się. Nie musiałam podchodzić do tego kilka razy. Zaczęłam rozumieć, dlaczego tracę moc. Ale tylko zaczęłam i nie chciałam tego teraz roztrząsać. Bella. Tylko ona była teraz ważna.

~*~


Może i nieco przynudziłam, ale jestem pod okropną presją. Jutro mam ostatnie poprawki, więc po niedzieli już luz, a co za tym idzie – i rozdziały lepsze. W sam raz, bo planuję coś super xD 

26 maja 2009

Rozdział 140

Dzień moich urodzin. To dla wielu nastolatek w moim wieku dzień wyczekiwany od tygodni. Jednak nie dla mnie. Moje twierdzenie, iż z każdym rokiem staję się coraz starsza. Dodatkowo, jako bonus na urodziny, dostaję większą porcję tortu i problemów. Wolałam to święto spędzić samotnie. I co z tego, że szesnaste urodziny obchodzi się tylko raz w życiu i zostają w pamięci na zawsze? To będą moje ostatnie urodziny. Nie dożyję siedemnastki, choćbym bardzo tego chciała. Tak będzie, mimo tego, że w naszej rodzinie ludzie żyją długo, pomijając fakt, że większość to wampiry. I nie mówię tu o biologicznych rodzicach, bo oni chyba już zmugoleli do reszty.
Siły powróciły mi, kiedy Barty’emu udało się we mnie wmusić jakiś posiłek. Nie zważałam na to, co jadłam. Chciałam to już mieć za sobą i uciec. Miałam nadzieję, że Crouch będzie tak zajęty, że nie starczy mu czasu na prace w ogrodzie. Tam właśnie chciałam spędzić urodziny. Samotnie, wśród kwiatów. Żałowałam tylko jednego. Że nie będzie ze mną Armanda. Wygląda na to, że już nigdy nie ujrzę jego twarzy. Miałam mu tyle do powiedzenia… On by mnie zrozumiał, jak swój swojego. Bo nie można zmusić śmiertelnika, by pojął problemy nieśmiertelnego. My, wampiry, mamy jedną zasadę. Mamy być piękni, wiecznie młodzi i bezlitośni. Znamy szczęście, jakiego nie zaznał nigdy żaden człowiek, lecz cierpienie nasze jest o stokroć większe niż cierpienie śmiertelnika. Armand jeszcze mówił, że mamy być jeszcze mądrzy, ale bardzo wątpiłam, by którykolwiek z nich był wykształcony, zanim został obdarzony Darem Ciemności.

Oto spotkało mnie jedyne od wielu dni, drobne szczęście. Nikt nie interesował się, co robię. Mogłam iść spokojnie do ogrodu i pogrążyć się w rozkosznym cierpieniu. Usiadłam na trawie i pochyliłam lekko głowę. Łzy skapywały z moich oczu na trawę. Krwawe łzy. Nic jednak nie mogły zrobić. Ani one, ani ja.
Ach, jaki cudowny zapach róż dookoła mnie. To nie są normalne kwiaty, zwykłe róże by tak nie pachniały… Syriusz też lubił kwiaty. Tyle że na niektóry był uczulony. Miał alergię na przykład na pylące sosny. Chciałabym, żeby była ze mną Darla. Mimo że była śmiertelniczką, zrozumiałaby mnie lepiej, niż niejeden nieśmiertelny.
Jednak nie zjawiła się ani ona, ani Claudia. Nie miałam śmiałości wezwać je głośno. I może dobrze, że tego nie zrobiłam, bo znów bym się wygłupiła. Ktoś zamknął za sobą drzwi, po czym poczułam, jak obejmuje mnie od tyłu.
- Myślałam, że jesteś zbyt zajęty, żeby mi towarzyszyć – odezwałam się.
- Skąd wiedziałaś, że to ja?
- Jeszcze pozostała mi ta namiastka dawnej potęgi – mruknęłam, ocierając pospiesznie łzy. Barty nic nie zauważył, bo w innym wypadku natychmiast podniósłby alarm. Milczał przez chwilę, a ja zastanawiałam się, o czym myśli. Dawniej byłam zbyt potężną wampirzycą, by teraz mieć problem z wtargnięciem do czyjegoś umysłu. Nie chciałam tego robić. Wolałam uszanować jego prywatność. Nie musiał mi o wszystkim mówić, a ja nie chciałam znać jego tajemnic, którymi nie zamierzał się ze mną podzielić.
- Dziś masz urodziny – zaczął nieśmiało Barty.
- Kolejny powód, by się załamać – odpowiedziałam beznamiętnie.
- Przesadzasz. Mam coś dla ciebie, mam nadzieję, że się ucieszysz.
- A ja mam nadzieję, że to potwierdzenie na piśmie od Czarnego Pana z przyrzeczeniem, że nie będzie się wtrącał do mojego życia – zadrwiłam.
- Nie, niestety tego jeszcze nie może przyjąć do wiadomości – powiedział i podał mi jakiś plik pergaminów. Na początku nie wiedziałam, co mam z nimi zrobić, czy wsadzić je Barty’emu w gacie, czy podrzeć na drobne kawałeczki, by później wydziergać z nich moherowy beret. Nie mogę już… Barty’ego rzeczywiście się tego dnia żarty trzymają. Chwilę później jednak zauważyłam, że nie są to jakieś dokumenty, tylko "Prorok Codzienny".
- Nie, dzięki, ale nie mam ochoty czytać o osiągnięciach Pottera – mruknęłam, patrząc ze wstrętem na gazetę.
- Przeczytaj – zachęcił mnie Barty. – To może cię zainteresować.
Zrobiłam to tylko dla niego, czego później żałowałam. Na pierwszej stronie wielkimi literami wypisane były słowa:

SYRIUSZ BLACK – ŚLEDZTWO ZAKOŃCZONE

Barty miał rację. Zainteresował mnie ten temat. Jednak czułam, że nie powinnam tego czytać. Mimo wszystko moje oczy przebiegły po tekście. Mogłam czytać o wiele szybkiej niż przeciętny śmiertelnik, dlatego nauka nie sprawiała mi większych problemów i zajmowała mniej czasu. Artykuł pisany był przez nieznaną mi dziennikarkę. Mówiąc "nieznaną", miałam na myśli, że nie napisała go Rita Skeeter. A bardzo bym chciała, aby to właśnie ta go zredagowała, dodając własne przekręty i kłamstwa. Może wtedy lepiej bym go zniosła.

Ministerstwo Magii właśnie zakończyło dotąd niepublikowane śledztwo, w którym ujawniono całą prawdę o przedawnionym już i nieco zapomnianym aresztowaniu seryjnego mordercy – Syriusza Blacka. Jako przypomnienie, warto wspomnieć, że Black został umieszczony w Azkabanie za zamordowanie dwunastu mugoli i jednego czarodzieja, Petera Pettigrew’a. Jego sprawę miał prowadzić nieżyjący już Bartemiusz Crouch, szef Departamentu Przestrzegania Czarodzieja. Musimy ujawnić, iż niedoszły morderca skazany został na dożywocie w więzieniu bez procesu. Nowy minister magii, Rufus Scrimgeour, osobiście przeprowadził śledztwo, w którym wyszło, że Syriusz Black jest niewinny dokonania zarzucanych mu czynów i automatycznie zostaje oczyszczony ze wszelkich zarzutów. Niewinny, lecz martwy już bohater został odznaczony pośmiertnie Orderem Merlina Trzeciej Klasy.

Wpatrywałam się tępo w słowa "…oczyszczony ze wszelkich zarzutów…". Wolny. Ale martwy. Za późno się zorientowali. Zbyt późno, tak samo, jak wtedy, gdy Dumbledore próbował wszystkich przekonać o powrocie Lorda Voldemorta. To była jednak moja wina. Gdybym jakoś bardziej się zatroszczyła  wolność Syriusza, żyłby teraz i nie musiałby walczyć z Bellatrix. Gdybym zabroniła jej go zabić, wszystko byłoby inaczej.
- I jak? – zapytał Barty. W jego głosie nie słyszałam dumy i samozadowolenia, jak to byłoby w przypadku Dracona. Wyczułam raczej niepokój.
- Zostaw mnie – wycedziłam przez zęby. Na pierwszą stronę gazety skapywały teraz zwykłe, przezroczyste łzy, a ramiona zaczęły mi mimowolnie drżeć.
- Myślałem, że będziesz zadowolona, że uniewinnili Blacka… - zaczął Crouch, ale przerwałam mu:
- Nie słyszałeś? Zostaw mnie!
Barty nie ruszył się z miejsca. Patrzył mi tylko w oczy ze zdziwieniem, nic więcej nie mówiąc.
- Co mi z tego, że został uniewinniony, skoro nie żyje?! – krzyknęłam i cisnęłam w Barty’ego gazetą.
- Może… jeszcze… wróci! – zawołał Barty, kiedy okładałam go pięściami po ramionach i po głowie.
- Nie obrażaj mnie nawet! – jęknęłam i wybuchnęłam płaczem. Barty bez wahania przytulił mnie, gładząc po włosach.
- Nie powinienem pokazywać ci tej gazety – mruknął, kiedy już się uspokoiłam i przestałam go bić. – Może to będzie lepszy prezent urodzinowy.
Pocałował delikatnie moje usta, by nie został później po tym żaden ślad.
- Tak, to było lepsze – odpowiedziałam i oparłam policzek o jego pierś. Nie mogłam opanować łez, które bez przerwy płynęły mi po policzkach. Teraz w głowie miałam jedną osobę. Bellatrix. Śmierć Syriusza była skutkiem naszej ciągłej rywalizacji o okrucieństwo i względy Czarnego Pana. No dobra. Z tym ostatnim chyba trochę przesadziłam. Każdy wiedział, że byłam dla Voldemorta ważniejsza, niż jakikolwiek Śmierciożerca. No bo przecież, gdyby było inaczej, Czarny Pan nie broniłby Barty’emu się ze mną spotykać. Co by go obchodziły moje uczucia. Może to i lepiej…
- Gdzie jest Bella? – zapytałam.
- Wyszła – brzmiała odpowiedź.
Oczywiście. Wszyscy wychodzą, nie przejmują się mną. I dobrze, choć chciałabym porozmawiać z Bellatrix. Zawsze się z nią przyjaźniłam, mimo że często byłyśmy przeciwko sobie. Ona była oddana do reszty Voldemortowi, ja – nie. Ale on zawsze wolał mnie od niej.
Wstałam. Barty uczynił podobnie.
- Muszę z nią porozmawiać – oświadczyłam. Crouch nie próbował mnie zatrzymywać. Zostawiłam go w ogrodzie, po raz pierwszy chyba szczęśliwa, że nie będzie go ze mną przy tej jakże przyjemnej pogawędce z panią Lestrange. Wpadłam do komnaty wuja z takim impetem, że ten podskoczył na swoim tronie.
- Gdzie Bella? – zadałam mu to samo pytanie, co Barty’emu. Otrzymałam taką samą odpowiedź:
- Wyszła.
Uśmiechnęłam się cierpko i skrzyżowałam ręce na piersiach.
- A gdzie? – zapytałam. – Jesteś jej umiłowanym panem, powinieneś wiedzieć, gdzie szlaja się ta męta.
Voldemort uniósł brwi.
- Od kiedy jej tak nie lubisz? – spytał.
- Domyśl się.
Usiadłam na tronie obok niego i wbiłam wściekłe spojrzenie w drzwi. W mojej ręce pojawił się aktualny numer "Proroka Codziennego". Nawet się nie przejęłam tym, że moje zaklęcie podziałało tak doskonale, nawet bez użycia różdżki. Bez słowa rzuciłam go wujowi na kolana. Ten podniósł gazetę i przyjrzał się pierwszej stronie.
- Och, tak, czytałem to – przyznał. – Dałem to Barty’emu, żeby ci pokazał.
- Jesteś z siebie dumny, tak? – warknęłam.
- Tak, ale dzięki za troskę – odparł Voldemort. – A ty się nie cieszysz?
- Co mi po jego Orderze Trzeciej Klasy, skoro Syriusz jest martwy? – zapytałam ze złością. – Pozwoliłeś Belli go zabić!
Czarny Pan nic na to nie odpowiedział. Patrzył przez chwilę na mnie, po czym odwrócił wzrok. Tak, oczywiście, unikaj mojego spojrzenia, unikaj mnie, nie ma co. Najlepiej uciec od tematu. Zapadła niezręczna, pełna napięcia cisza. Mierziło mnie to, że Voldemort tak ucieka ode mnie. Nasze relacje ochłodziły się. Nawet nie zainteresował się moją utratą przytomności. Wątpiłam, by cokolwiek o tym wiedział. Pozostaje jednak alternatywa, iż Barty zataił takowe zdarzenie przed wiedzą swego pana.
- Czy Bellatrix mówiła, kiedy wróci? – spytałam, jakby nic się nie stało.
- Powiedziała, że nie wróci przed wieczorem – odrzekł Czarny Pan.
Aha, i tu cię mam, Bella! Musiała pójść do Narcyzy! No, to będzie podwójna akcja za jednym zamachem. Nakrzyczę na Bellę za zamordowanie Syriusza, a na Narcyzę wydrę się… zaraz, niech pomyślę. Za całokształt. Zasłużyła, skoro jej mąż zawalił całe przedsięwzięcie z przepowiednią.
- Wchodzę – oświadczyłam. Przeszłam już przez komnatę, ale Voldemort ruszył za mną i chwycił mnie za ramię. Z początku myślałam, że chce mi zabronić opuszczenia domu, ale jego mina mówiła co innego.
- Nie złożyłem ci jeszcze życzeń – powiedział o wiele pokorniejszym tonem. Teraz ja uniosłam brwi. Od kiedy Czarny Pan składa mi życzenia urodzinowe? A może zasłużyłam na całusa, jak było w przypadku Barty’ego? A może też cofnie mi ten szlaban, którego nawet nie zrealizował?
Nie pomyliłam się za bardzo. Wuj pochylił się i złożył bardzo ojcowski pocałunek na moim policzku. Uśmiechnęłam się mimowolnie.
- Zaskakujesz mnie – powiedziałam. Voldemort również się uśmiechnął. Prawda, jak to dziwnie brzmi? Przecież czarne charaktery się nie uśmiechają. A jednak… istnieją cuda. Tak samo, jak zabójca staje się wrażliwym ogrodnikiem, tak samo jego pan może stać się czułym, kochającym wujem.

~*~


Dziś Dzień Matki, więc rozdział taki spokojny xD Cóż, postaram się w następnym odcinku wprowadzić trochę akcji. Dedykacja oczywiście dla mojej mamy, bo dla kogóż by innego xD 

24 maja 2009

Rozdział 139

Przez tych kilka dni, które spędziłam w domu wuja, moje zdrowie psychiczne nie poprawiło się zbytnio, ale przynajmniej czułam się już na siłach, aby wrócić do domu, pobyć trochę czasu z matką… Wiedziałam, że nie będzie mnie wypytywać o zdarzenia z ministerstwa. Victor już jej to pewnie opowiedział.
Teleportowałam się do Dziury tuż po śniadaniu. Ile mnie ominęło… Przez tą przepowiednię, powrót wuja do ciała, moje kłopoty ze śmiercią Syriusza, straciłam całą rachubę. Livia już skończyła Hogwart, właśnie w tym roku. Szkoda, że jej ostatni rok w tej szkole był taki nieswój. Rip i Spajk zdali wszystkie egzaminy całkiem dobrze, a po wakacjach Sonya i Tonia zaczynają swoją przygodę z nauką magii. Sethi przecież awansował w pracy. Nie miałam pojęcia, jak to zrobił, przecież chyba wszyscy wiedzieli, że popierał Dumbledore’a. Czy Czarny Pan oszczędziłby ich, kiedy doszedłby do władzy? Ghostowie to najszlachetniejsi ludzie, jakich znam. Nigdy by nie przeszli na stronę Lorda Voldemorta.

Bes powitała mnie jak zwykle, ze szczerym uśmiechem na twarzy i prawdziwą radością. Kochała mnie jak rodzoną córkę, czego też nie mogłam zrozumieć, po tylu zdradach Dumbledore’a, jakich dokonałam. Czy moja miłość byłaby tak samo silna, gdyby moje dziecko tyle razy popełniło tak fatalną omyłkę? I znów kubeł zimnej wody na głowę… przecież ja nie mogę mieć dzieci. Wampiry się nie rozmnażają, nigdy nie wiążą się z ludźmi. Na mnie skończy się stary ród Serpensów. Nigdy tego nikomu nie mówiłam, ale było raczej wątpliwe, by Spirydion dożył dorosłego wieku. Nie miałam powodu, by tak sądzić. Po prostu miałam przeczucie.
- Okropnie wyglądasz – stwierdziła Bes, gdy już mi się przyjrzała. – Chodź, dam ci coś do jedzenia.
- Dziękuję, jestem już po śniadaniu – odparłam.
Bes nie była starą, spasioną babą, podobną do Molly Weasley. Była smukłą, piękną kobietą, ale nie dbała zbytnio o swój wygląd. Najważniejsza była dla niej rodzina, dopiero później jej zdrowie i potrzeby. Wydawało mi się, że to przez bliską przyjaźń z Molly stała się tak bezinteresowna.
- Albus niedługo zabiera Harry’ego – powiadomiła mnie Bes, kiedy usiadłam przy stole w kuchni, by dotrzymać jej towarzystwa w pracy. Nie lubiła, gdy ktoś chciał jej pomagać. Wszystko wolała mieć zrobione porządnie. – Zastanawiałam się, czy u nas by nie mógłby się zatrzymać na wakacje…
Urwała, patrząc na mnie z niepokojem. Szmata wypadła jej z rąk na podłogę.
- Nie mam nic przeciwko – odpowiedziałam szybko. – I tak za kilka dni znów wracam do wuja.
Twarz Bes jakby trochę posmutniała. Odwróciła się do mnie plecami i powróciła do szorowania blatów.
- Niedługo masz urodziny – mruknęła. – Miałam nadzieję, że urządzimy je tutaj.
Parsknęłam śmiechem, przez co poczułam do siebie obrzydzenie.
- Tak, zaproś na nie Harry’ego – zadrwiłam. – A Hermiona niech wygłosi przemówienie. Czy ty tego nie widzisz, że oni mnie nienawidzą? Nie mają do mnie żalu za to, że Syriusz nie żyje, tylko za to, co powiedziałam Harry’emu!
Przy Bes mogłam bez przeszkód płakać. Matka rozumiała mnie jak nikt inny, pewnie dlatego, że spędziła za mną dużo czasu w mojej młodości. Chciałabym cofnąć się do tych czasów.
- Nie prawda – prychnęła Bes. – Mają do ciebie żal, ale nie nienawidzą cię!
- Mogą mnie obwiniać o śmierć Syriusza – oświadczyłam. – Wiem doskonale, że to tylko i wyłącznie moja wina. Ale nikt nie będzie mi robił wyrzutów za to, że powiedziałam, co myślę o Potterze. Mogłabym opowiedzieć o nim jeszcze więcej, gdybym tylko mogła.
Wstałam od stołu. Tęsknotę za matką stłumił gniew i pragnienie samotności.
- Więc powiedz, co o nim myślisz – krzyknęła za mną Bes, kiedy ruszyłam ku drzwiom. Zatrzymałam się gwałtownie. Och, nie spodobałoby się mojej matce, gdyby usłyszała, co sądzę naprawdę o takich, jak Harry Potter.
- Wiesz, co o nim myślę? – zapytałam. – Sądzę, że jest pseudo bohaterem, który myśli, że wszystko mu wolno, bo jest jakże wielce pokrzywdzony przez los. Może sobie mniemać, że jest wybrańcem, ale myli się. A ja go niedługo uświadomię. Dostanie za swoje. I ta jego ukochana szlama też. Nie będzie mi bezkarnie grozić.
Umilkłam, dysząc ciężko. To była tylko namiastka tego, co chciałam wyrzucić z siebie. Zbyt jednak szanowałam Bes, by wykrzyczeć jej prosto w twarz moje zdanie na temat wielkiego Harry’ego Pottera, którego w domu tak wszyscy ubóstwiali.
- A jeśli Potter ma być na moich urodzinach, to spędzę je u Czarnego Pana – dodałam i wbiegłam po schodach na górę. Kopniakiem otworzyłam drzwi do swojego pokoju i usiadłam na brzegu łóżka. Tu nic się nie zmieniło. Tylko kurzu nie było. Bes musiała posprzątać tuż przed moim powrotem. Poczułam w gardle palące poczucie winy. Żałowałam, że tak nakrzyczałam na matkę, jednak czułam, że zasługiwała na małe orzeźwienie. Barty dobrze powiedział. Harry Potter nie jest jakimś magicznym amuletem, chroniącym ich wszystkich przed karzącą ręką Czarnego Pana. Oni wszyscy umrą. Mimo że prawda była okrutna, nic tego już nie mogło zmienić.
Rozległo się pukanie do drzwi. Nie odpowiedziałam. Po chwili znów to pukanie. Ktoś wszedł do środka, zamykając cicho drzwi.
- Sophie…
- I co, ty też przyszłaś, żeby na mnie nawrzeszczeć? – warknęłam. Livia usiadła obok mnie na łóżku. Jakoś ostatnio nasze relacje się ochłodziły, jak z całą resztą tej rodziny.
Czułam się bardziej związana z gronem Śmierciożerców i Czarnym Panem. Ale to chyba tylko kwestia czasu.
- Nie – odparła Livia. – Rozumiem cię. To może być denerwujące, kiedy jedna osoba tak mąci we wszystkim.
- I tą osobą jestem ja, czyż nie? – zakpiłam.
- Tą osobą jest Harry – odpowiedziała Livia. – Widzisz, to przez niego nasza rodzina tak się podzieliła. Nie tylko z resztą nasza. Gdyby nie on, Percy nie zerwałby ze mną.
Westchnęła nieznacznie. Całkiem zapomniałam, że Livia była kiedyś z Percym. Dziwne, że jakoś mi to nie przeszkadzało. Teraz przestałabym się do niej przyznawać, gdyby ta dziewczyna z dobrej rodziny związała się ze zdrajcą krwi. Ciekawe, co by powiedziała Bes, gdyby się dowiedziała o moich uczuciach do Barty’ego. Już sobie to wyobrażam… Wielka furia, skandal, cały Zakon szaleje… Jak ja mogłam się zakochać? To niedopuszczalne, moim celem w życiu jest bronić Harry’ego za cenę swego życia przecież. Na samą myśl o tym, chce mi się śmiać…
- Dziękuję, że jesteś ze mną – powiedziałam. – Chyba tylko ty i Armand nie zostawilibyście mnie.

Miło mi się z nią rozmawiało. Jeszcze przyjemniej, niż ze Stworkiem. Bardzo byłam ciekawa, czy Livia wie coś o testamencie Syriusza. Musiała wiedzieć. Przecież była w Zakonie…
- Czy wiesz coś o… o testamencie Syriusza? – zapytałam. Nie chciałam popełnić jakiegoś niezręcznego błędu.
- Niestety, niewiele – odparła. – Ministerstwo jeszcze go nie oddało. Ale nie martw się, na pewno ci coś zapisze.
Parsknęłam drwiącym śmiechem.
- Biorąc pod uwagę jego uczucia do Harry’ego, raczej znikoma nadzieja – mruknęłam. – Ale nie o to mi chodzi. Martwię się, co się stanie ze Stworkiem.
Livia uniosła brwi. Wątpiłam, by wiedziała, kim jest Stworek. Owszem, mieszkała w domu Syriusza przez poprzednie wakacje, lecz nie natknęła się raczej na owego skrzata.
- Stworek? – powtórzyła. – To ten skrzat Syriusza, tak? Formalnie, ma służyć Blackom.
Jej słowa nie ucieszyły mnie bynajmniej, ale uspokoiły. Skoro należy do rodu Blacków, to teraz jego panią będzie Bellatrix. Nie zamierzałam się jednak podzielić moimi obserwacjami z siostrą. Uśmiechnęłam się tylko.
*
Mimo że Bes zamierzała ściągnąć tutaj Harry’ego, dwa dni później przyszedł do nas Dumbledore z ogłoszeniem, że Harry Potter spędzi te wakacje w Norze u Weasleyów. I prawidłowo. Od tego momentu, nie miałam już nawet chęci trzymać się z nimi. Święta Trójca Hogwartu pozostanie trójcą, mimo że niegdyś byliśmy zawsze w szóstkę: Harry, Ron, Hermiona, ja, Sapphire i Darla. Lubili Darlę. A teraz nawet zapomnieli o jej rocznicy śmierci. W ogóle już o niej nie pamiętali. Gdybym mimochodem rzuciła w rozmowie jej imię i nazwisko, nie wiedzieliby pewnie, o kim jest mowa. Było mi smutno, kiedy nikt już o niej nie mówił. Jakby nigdy nie istniała. Nawet ja czasami odnosiłam takie wrażenie, jakby Darla była tylko moim wymysłem. Nasze wspólne zdjęcia były jedynymi żywymi pamiątkami po niej. Miałam też jej różdżkę. Często przyglądałam się jej, wspominając nasze wspólne chwile. Nigdy już nie będziemy dzielić wspomnień. Darla nie żyje, podobnie jak Syriusz i nic już nie przywróci im życia. Nawet moja śmierć. Chciałabym umrzeć… Wyczekiwałam śmierci jak łaskawej wybawicielki. I chociaż tego nikomu nie mówiłam, miałam nadzieję, że pewnego ranka już się nie obudzę…

Dzień przed swoimi urodzinami, teleportowałam się na chwilę do domu Voldemorta. Nie widziałam się z nim chyba tak długo, jak nie widziałam porządnego posiłku. Ale jakoś nie byłam głodna.
Zapukałam do drzwi jego komnaty. Gdy odpowiedziało mi łaskawe "proszę", weszłam do środka. Voldemort siedział jak zwykle na swoim tronie. Ale nie był sam. Towarzyszyło mu grono jego najbardziej zaufanych Śmierciożerców. Była Bellatrix, Killer, Narcyza Malfoy, pani Zabini, Barty, Glizdogon i… Tu musiałam zamrugać kilkakrotnie. Co Draco i Blaise robili w domu samego Czarnego Pana?
- Eee… coś mnie ominęło? – spytałam.
- Siadaj – powiedział krótko Voldemort. – Przyszłaś w porę mianowania nowych Śmierciożerców. – Tu zwrócił się do Dracona i Blaise’a: - Czy przysięgacie służyć mi wiernie?
- Przysięgamy – brzmiała odpowiedź obu chłopców. Zdało mi się to dość głupie. Przecież to nie jakaś ceremonia, czy co, tylko zwykłe przyjęcie nowych pracowników. Voldemort rozkazał im wyciągnąć lewe ręce do przodu. Gdy to uczynili, ten podszedł do nich i każdemu na przedramieniu wypalił różdżką Mroczny Znak. Obserwowałam poczynania wuja bez większych emocji. Było mi obojętne, kogo weźmie do swojego grona Śmierciożerców. Z pewnością, gdyby działo się to przed śmiercią Syriusza, zaprotestowałabym jakoś. Teraz mało mnie to obchodziło. I co z tego, że Draco został Śmierciożercą? To nie czyniło go ani lepszym ani mądrzejszym. Nie dodawało mu męskości ani kobiecości. Dla mnie nadal był tym samym Draconem.
Myślałam, że takie mianowanie na Śmierciożercę trwa dość długo, a tu spotkało mnie rozczarowanie. Trwało to zaledwie kilka minut, po czym Czarny Pan opuścił ze swoimi sługami komnatę. Ja zostałam. Nie miałam nic do roboty. Jednak nie tylko ja nie wyszłam. Barty nadal stał w kącie, przyglądając mi się. On patrzył mi w oczy, ja patrzyłam na niego, nie odzywając się ani słowem. Nasze ostatnie rozstanie nie było jakieś specjalne. Barty zapewne nawet nie wiedział, kiedy wyszłam. Spał.
- Dziwne, że nikt mi nie powiedział o tym, że Draco ma być Śmierciożercą – odezwałam się, wstając z tronu. – Przecież nadal jesteśmy razem, mniejsza o to, jak ten związek wygląda…
- To była nagła decyzja Czarnego Pana – odparł Crouch. – Po prostu wezwał do siebie Narcyzę i matkę Blaise’a…
Nie dosłyszałam dalszych jego słów. Zakręciło mi się w głowie. Nigdy czegoś takiego nie miałam. To raczej przypadłość śmiertelników, tracić przytomność. Pociemniało mi przed oczami, poczułam, jak kolana uginają się pode mną…
Ktoś uratował mnie przed upadkiem na twardy grunt. Barty chyba. Nie wiem. Nie rozróżniałam już człowieka od mebla. W głowie mi dzwoniło, jakbym miała tam tysiące dzwonków.
Otworzyłam oczy. Powieki miałam ciężkie. Nie straciłam przytomności na jakiś długi czas. Leżałam na podłodze w komnacie Voldemorta, a nade mną pochylał się Barty. Kochany człowiek. Zawsze znajduje się tam, gdzie jest potrzebny.
- Boże, ale mnie nastraszyłaś – odezwał się, kiedy już się zorientował, że wróciłam do żywych. – Jadłaś coś dzisiaj?
- Nie – mruknęłam.
- A wczoraj?
- Chyba też nie – w gardle mi całkiem zaschło. – Nie wiem, nie pamiętam.
Barty pokręcił głową. Zrobił to w taki sposób, w jaki to zwykle czynią lekarze. Jakby moje chwile były już policzone. Jakie to zabawne… Mimowolnie parsknęłam śmiechem. Crouch nie podzielał jednak mojego dobrego humoru.
- Tu się nie ma z czego śmiać – powiedział. Podniósł mnie z podłogi i zaniósł do pokoju, który zajmowałam, gdy nocowałam w domu Czarnego Pana. Położył mnie na łóżku i kazał leżeć. Nie odczuwałam już zmęczenia, które na krótko po omdleniu mi towarzyszyło.
- Nie będę leżeć – zaprotestowałam. – Chyba, że ze mną zostaniesz.
- Nie ma szans – odrzekł Barty. – Muszę wracać do pracy.
Mimo to usiadł na brzegu łóżka i chwycił mnie za rękę. Czułam się tak bezbronna, że prawie mnie to mierziło.

~*~


Ten odcinek już lepszy. Planuję niedługo dodać tu nowy szablon, jednak jeszcze nie dziś. Muszę skupić się na pewnym rozdziale, który już od miesiąca sprawia mi pewną trudność… Dedykacja dla Owianej Mrokiem :* 

22 maja 2009

Rozdział 138

Dziwna przemiana nastąpiła w Bartym. Pomijając to, że całował mnie tak, jak jeszcze nigdy tego nie robił, to po pierwsze sam zainicjował ten pocałunek, po drugie nie martwił się tym, że znajdowaliśmy się kilka metrów od komnaty Voldemorta, a po trzecie… Sama nie wiem, co po trzecie? Przecież doznania fizyczne nie miały dla mnie znaczenia. To śmiertelnicy żyją tylko dla nich. Żyją, żeby mieć pieniądze, żeby je wydawać, żeby ułożyć sobie życie z kimś, kogo się kocha. Mnie to nie pociągało. Do tej chwili.
Barty położył mnie na łóżku. Zdawał się nad wszystkim panować, nie zachowywał się jak inni faceci, którzy chcą tylko załatwić, co mają na celu i zostawić.
- Zadziwiasz mnie – odezwałam się, kiedy zdjął ze mnie bluzkę.
- Myślę, że jestem już gotowy – odparł. Zdziwił mnie jeszcze bardziej. Nigdy go o to nie pytałam i nigdy też raczej o tym nie myślałam, ale czyżbym była jego pierwszą kobietą w jego życiu? Wychodzi na to, że tak. Zrozumiałe, ale jego wiek… przypuszczałam, że facet o siedem lat ode mnie starszy i takim wyglądem, ma już za sobą wiele miłosnych podbojów. Mogłam się nad tym zastanawiać do woli, bo Barty rozbierał mnie raczej spokojnie, nie rozrywał mi ciuchów, jakby to zrobili inni.
Powoli przesunęłam rękami po jego ciele i rozsunęłam mu rozporek, po czym nieco zsunęłam z niego spodnie. Reakcja Barty’ego była dziwna, lecz raczej instynktowna. Podniósł się i usiadł, ukrywając twarz w dłoniach. Przestraszona tym, również się podniosłam i położyłam dłoń na jego ramieniu.
- Nie mogę – mruknął. Takiego głosu jeszcze nie słyszałam w jego ustach. Było w nim coś z poczucia winy i żalu. Przez myśl przeszło mi, że coś mogło się wydarzyć podczas jego pobytu w Azkabanie, skoro teraz ma taki dystans do jakiegokolwiek okazywania czułości.
- Barty – odezwałam się cicho. Nie mogłam nic więcej z siebie wydusić, by nie popełnić jakiejś omyłki. Ten spojrzał na mnie z boku. W jego błękitnych oczach zauważyłam łzy. – Czy ktoś cię skrzywdził? Ale wiesz… rozumiesz…
Barty potrząsnął gwałtownie głową i utkwił spojrzenie w dywanie. Przysunęłam się do niego i ujęłam jego dłoń. Ciekawiło mnie, co się takiego wydarzyło. Czy to by coś zmieniło? Tak, z pewnością. Ale nie zmieniłoby moich uczuć do niego.
- Powiedz mi – poprosiłam.
- Nikt nic mi nie zrobił…
- W takim razie wyjaśnij mi – przerwałam mu. – Jeśli nie chcesz się ze mną kochać, absolutnie nie musisz tego robić. Uszanuję twoją decyzję, ale po prostu mi powiedz.
- Nie o to chodzi – odrzekł. – Tam, w Azkabanie nie jest do końca tak, jak wszyscy mówią. Nie wszyscy siedzą spokojnie w celach i nie jęczą całymi dniami. Coś poprzestawia się w niektórych głowach i… Tam był taki człowiek, chyba jakiś psychopata. Krzywdził innych więźniów, przez co wariowali jeszcze bardziej. I tak co noc. Przez cały czas żyłem w strachu, że przyjdzie kiedyś po mnie, a jeśli mu się nie dam, to mnie zabije.
Jego wyznanie mnie zamurowało. Nie miałam pojęcia, że w Azkabanie zamykają też takich zboczeńców. Nie wykastrują ich najpierw, czy co? Ja chyba umarłabym ze strachu, gdybym przez cały czas miała siedzieć w kącie swojej celi ze świadomością, że poza dementorami, grasują tu gwałciciele. Barty jednak miał w sobie choć odrobinę woli życia, najprawdopodobniej miał zamiar wrócić do Czarnego Pana.
- Ja… nie wiem, co powiedzieć… - zaczęłam.
- Sophie – odezwa się po chwili Barty jeszcze bardziej nieśmiałym tonem. – Czy możesz mnie przytulić?
Otworzyłam usta, ale żaden dźwięk nie mógł wydobyć mi się z gardła. Przytuliłam go do serca, bardzo mocno, gładząc jego włosy. On objął mnie i po prostu się rozpłakał. Anie nie miałam mu tego za złe. Sama też nie mogłam opanować łez. Mocnej przytuliłam jego drżące ciało i pogładziłam go po nagich plecach, którymi teraz wstrząsało łkanie.
- Dobrze już – szepnęłam. – Uspokój się.
Barty powoli opanował się. Ja jednak nie wypuszczałam go z objęć. Nadal przyciskałam jego głowę do piersi, myśląc. Dla Czarnego Pana przeszedł tyle, a on nawet nie zatroszczy się o jakąś drobną rozrywkę dla swojego oddanego sługi. Mógłby na przykład pozwolić kiedykolwiek mu się do mnie odezwać, a ja dostarczyłabym mu wystarczającą ilość dobrej zabawy. Ciekawe, czy Voldemort w ogóle wie, co Barty przeszedł, usiłując wrócić do swojego pana.
- Przepraszam się – mruknął Barty.
- Miałeś prawo się rozpłakać – odparłam. – Nie mam ci tego za złe. Cieszę się, że mi powiedziałeś.
Położyłam go na łóżku, otarłam z jego policzków łzy i dodałam z uśmiechem:
- Jestem szczęśliwa, że mam takiego wrażliwego chłopca.
Pochyliłam się i pocałowałam go w usta. Nie byłam pewna, czy nie odsunie się ode mnie, ale on posłusznie oddawał pocałunki, czekając, aż zrobię następny krok. Oderwałam się od niego delikatnie i pogładziłam go po policzku. Miał taką miękką skórę, lekko piegowatą, podobnie jak Spajk i Rip… Jak ja mogłam myśleć o swoich irytujących braciach w takiej chwili? Odchyliłam nieco jego głowę do tyłu i zaczęłam całować go po szyi. Po chwili jednak odsunęłam się od niego. Wątpiłam, by cokolwiek wyszło z tej nocy.

- Kiedy ojciec wyciągnął mnie z więzienia, bardzo zwrócił uwagę na moje wykształcenie – mówił Barty.
- Ale przecież zdobyłeś dwanaście SUMÓW, nie wystarczyło mu? – spytałam. Zamiast spędzić noc jak każda kochająca się para, rozmawialiśmy. Chciałam jeszcze więcej się o nim dowiedzieć, mimo że wydawało mi się, że znam go chyba najlepiej.
- Cóż, z tego był zadowolony, ale wolał, żebym nauczył się języków, matematyki… - odrzekł. – Zmuszał mnie do siedzenia nad książkami całymi godzinami. Jestem mu za to wdzięczny, mimo że był takim ignorantem. W końcu nauczyłem się pięciu języków.
- Jakich?
- Polskiego, angielskiego, niemieckiego, francuskiego i włoskiego – odparł. Zaśmiałam się. Znałam je wszystkie, tyle że mnie nikt nigdy nie zmuszał do nauki. Wszystko, co teraz umiem zawdzięczam w większości Armandowi. Któremu już nigdy nie będę miała okazji za to podziękować…
- Ja nie chciałam się uczyć niemieckiego – mruknęłam. – Nie żebym miała jakieś uprzedzenia… w końcu Armand nauczył mnie francuskiego, angielskiego i włoskiego.
- Mówiłem ci już, że masz śliczny francuski akcent? – spytał. Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo Barty pochylił się nade mną i pocałował mnie. Trwało to chwilę. Jakąś minutę później oderwał się ode mnie i położył się obok. W jego oczach widziałam, że jest zmęczony. Nie wiedziałam, czy Voldemort zwykł czasem wpadać nocą do Croucha, by znów zaprzęgnąć go do jakiejś roboty, więc wstałam z łóżka i zaczęłam się rozglądać za swoją bluzką. Nie chciałam, żeby Czarny Pan zastał mnie tu o tej porze. Jak trafnie to niedawno Barty określił, mógłby pomyśleć, że jednak złamałam dane mu słowo.
- Wybierasz się gdzieś? – zapytał Barty, przyglądając mi się.
- Nie będę ci się narzucała – odpowiedziałam. – Nie mam do ciebie żalu, ale masz rację, Czarny Pan mógłby tu wejść i…
Przez myśl przemknęła mi wściekła mina Voldemorta i aż wzdrygnęłam się. Nie chciałam już nigdy znaleźć się w tak niezręcznej sytuacji, jak kiedyś…
- Nie musisz wychodzić, zostań ze mną – powiedział Barty, chwytając mnie za rękę. Wzruszyłam ramionami i położyłam się obok niego. Crouch objął mnie w talii. Ogień w kominku zaczął już powoli gasnąć, a on patrzył mi w oczy, uśmiechał się i nie odzywał się ani słowem. W końcu powieki mu opadły i zasnął. Mimo jego obecności, czułam się samotna. W głowie nadal siedział mi jego problem, z którym przez tyle lat usiłował sobie poradzić. Strach przed czymś jest gorszy niż sama krzywda, którą się doznało. A Barty bał się tak przez cały rok…

Następnego ranka, zanim słońce jeszcze wstało, otworzyłam oczy i rozejrzałam się. Musiałam również zasnąć, ale raczej na krótko. Barty był pogrążony w głębokim śnie. Pierś unosiła się powoli, w cichym oddechu, twarz miał spokojną. Chciałabym tak jak on zasnąć i nie martwić się niczym, choć przez ten krótki czas w nocy. Ale teraz nie ważne, czy spałam, czy nie, i tak cierpiałam z powodu śmierci Syriusza. Jednak gdzieś wewnątrz serca od czasu do czasu odzywała się nikłą nadzieja, że jeszcze któregoś dnia, kiedy będę przechodzić obok Grimmauld Place 12, zobaczę znajomą sylwetkę czarnego psa, biegnącego, by mnie powitać.
Łza spłynęła mi po policzku i kapnęła na czoło Barty’ego. Ten jednak nie obudził się, spał nadal. Otarłam ją czym prędzej, by chłód tej kropli nie zachwiał jego spokoju. Kilka chwil później wstało słońce. Jego nieśmiałe promienie padły na skraj dywanu i zaczęły powoli wspinać się po podłodze i obejmując swoim światłem resztę pokoju. Zaczęłam gładzić włosy Barty’ego, nieświadoma, że to robię. Utkwiłam wzrok w jego twarzy. Wczorajszego wieczoru byliśmy o krok od zrobienia czegoś, czego oboje byśmy później żałowali. Dobrze się stało, że przerwaliśmy to.
Na korytarzu rozległy się kroki. Nie zwróciłam na nie uwagi, do chwili, gdy ich właściciel nie otworzył drzwi. Serce na moment przestało mi bić, kiedy zorientowałam się, że to Voldemort opiera się o framugę drzwi. Na początku, on też był zaskoczony moją obecnością tutaj. Cofnął się o krok, jakby pomyślał, że to co widzi, to fatamorgana.
- Sophie? – zapytał. – Co tu robisz, zwariowałaś?!
- Uciesz się! – wysyczałam. – Do niczego nie doszło, jeśli o to ci chodzi.
Bałam się wstać z łóżka, żeby nie obudzić Barty’ego, który z pewnością straciłby głowę w tej jakże dwuznacznej sytuacji.
- Nie budź go – szepnęłam. – Wyjdź.
Stanowczość w moim głosie była wystarczająca, by zmusić Czarnego Pana do zamknięcia za sobą drzwi. Wyskoczyłam z łóżka, ubrałam resztę ciuchów, których wieczorem nie zdążyłam już na siebie włożyć i wyszłam do Voldemorta, czekającego za drzwiami.
- Czego chciałeś? – zapytałam już normalnym tonem.
- Killer ma nowe dokumenty – brzmiała odpowiedź.
Jak zwykle. Dokumenty, dokumenty, dokumenty! Dookoła nich kręci się świat! Nic, tylko papiery, które Barty stawia ponad mnie!
- Nie teraz – oświadczyłam. I oto nadarzała się okazja, by powyzywać Voldemorta i zadać mu kilka pytań: - Czy wiesz, co Barty przeszedł w Azkabanie? Czy kiedykolwiek cię to interesowało?
Czarny Pan zawahał się. No, przynajmniej takie odniosłam wrażenie, biorąc pod uwagę jego minę. Skrzyżowałam ręce na piersiach, wpatrując się w niego wzrokiem, którym Bes zwykle zmuszała Spajka i Ripa do posłuszeństwa.
- Nie mówił mi – odparł Voldemort.
- No widzisz – warknęłam. – Przeszedł tam takie rzeczy, że sobie nawet nie wyobrażasz.
Zanim ten zdążył cokolwiek powiedzieć, zatrzasnęłam mu drzwi przed nosem. Tak zakończyłam z nim rozmowę. Jak się spodziewałam, nie interesowało go, co Barty przeszedł, żeby móc teraz dla niego pisać te wszystkie dokumenciki. Ważne było co jest tu i teraz, a nie co było dawniej. Położyłam się obok Barty’ego, całkowicie już wybita ze snu.

~*~


Spieszę się strasznie, bo znów burza idzie i żeby znów mi internet nie odcięli. Męczyłam się z tym rozdziałem kilka godzin a i tak dobry nie wyszedł. Może kogoś zawiodłam, ale cóż. Nie mam dziś wcale weny, wszystko robię na szybko xD Przepraszam, poprawię się. Dedykacja dla Gorgie :*