30 listopada 2008

Rozdział 69

Pansy nie było w Hogwarcie już 3 dni. Doszły mnie słuchy, że Dumbledore dostał od jej rodziców list. Moja radość z tego powodu była wielka. Jednak nie cieszyłam się z tego długo. Kilka godzin później do salonu Ślizgonów zawitał mój kochany braciszek i wręczył mi ciasno zwinięty rulonik pergaminu.
-To od Dumbledore’a – powiedział Spirydion.
-Dobra, dzięki – mruknęłam, siłując się z cienkim sznureczkiem listu. Zawsze irytowały mnie wiadomości od Albusa, bo zawsze Dumbledore tak ciasno wiązał te listy, że nie sposób się było do nich dobrać.

Byłbym zaszczycony, gdybyś mogła przyjść do mojego gabinetu. Mamy pewną sprawę do omówienia, nie cierpiącą zwłoki, a Twoja obecność jest niezbędna.
Albus  
Zaskakująca sprawa… My? Co to znaczy my? Chyba Dumbledore nie ściągnął tutaj Zakonu, czy… Syriusza. Nie, przecież nie jest aż tak głupi i naiwny. Owszem, to wielki czarodziej, ale bądź co bądź, to kochaś mugoli…
Schowałam list do kieszeni i opuściłam lochy. Weszłam po schodach na piętro, gdzie znajdował się gabinet dyrektora i stanęłam przed kamiennym gargulcem.
-Cytrynowe dropsy? – palnęłam pierwsze hasło, jakie mi przyszło do głowy. Ku mojemu zaskoczeniu, posąg odskoczył, ukazując mi przejście. Wbiegłam po schodach i zapukałam. Odpowiedziało mi spokojne „proszę” Dumbledore’a. Pchnęłam drewniane drzwi i weszłam. Gabinet wyglądał jak zwykle. Na ścianach wisiały portrety byłych, niby śpiących dyrektorów Hogwartu, na środku stały stoliki z przedmiotami o cienkich nóżkach, a za biurkiem siedział Dumbledore. Nie był jednak sam. Do jego stołu dostawiono krzesła i teraz siedzieli na nich Snape, McGonagall, Flitwick i Sprout. 
-Siadaj, proszę – powiedział Dumbledore.
Usiadłam na wskazanym przez niego krześle, wodząc wzrokiem po twarzach wszystkich.
-Czy mi się wydaje, że brakuje tu naszej kochanej Dolores… - mruknęłam.
Dumbledore uśmiechnął się dobrodusznie.
-Powiedziałem pani profesor Umbridge, aby nie nadzorowała tego spotkania – odpowiedział spokojnie.
-To jakieś spotkanie Zakonu, bo nie wiem – dodałam, patrząc nieufnie na Dumbledore’a i pozostałych.
-Nie – odrzekł Albus i zetknął ze sobą w swój zwykły sposób koniuszki palców. – Dotyczy to jednak w dużej mierze ciebie.
Uniosłam brwi.
-Mnie? – zdziwiłam się.
-Ciebie – powtórzył Dumbledore. – I panny Parkinson.
Przekrzywiłam głowę i uniosłam brwi tak wysoko, że zniknęły pod grzywką. Zaczynałam rozumieć, po co mnie wezwał. I dlaczego towarzyszą mu opiekunowie wszystkich domów.
-A więc? – zapytałam spokojnie. Nie chciałam pokazać, że ta sprawa mnie rusza, bo okazałoby się, że jestem trochę zaniepokojona.
-Dziś dostałem list od rodziców Pansy – powiedział Albus, wręczając mi kawałek pergaminu. – Przeczytaj go, proszę.
Wzięłam list i na wstępie zauważyłam, że autor był zapewne bardzo zdenerwowany, sądząc po staranności pisma.

Drogi Panie Profesorze Dumbledore
Zwracamy się do Pana z prośbą o zwolnienie naszej córki – Pansy z najbliższych dni w szkole z powodu jej nagłej choroby.
Anita Parkinson

Oddałam list Dumbledore’owi, coraz bardziej zadziwiona.
-Po co mi o tym mówisz, Dumbledore? – zapytałam spokojnie.
-Wydaje mi się, że masz jakieś wiadomości o stanie zdrowia panny Parkinson – odpowiedział bez ogródek dyrektor.
Moja twarz nadal była bez wyrazu.
-Skąd takie mniemanie? – spytałam.
-Ostatnio nie bardzo lubiłyście się z Pansy – odpowiedział Dumbledore.
Na mojej twarzy po raz pierwszy ukazał się uśmiech. Był on jednak bardziej groźny, niż serdeczny.
-Czy pan sugeruje, Dumbledore – zaczęłam. – że to może mieć jakiś związek z chorobą Pansy?
Dumbledore nie odpowiedział od razu. Patrzył przez chwilę na mnie, potem przeniósł wzrok na Snape’a, który skinął lekko głową.
-Niedawno między tobą a Draconem nie układało się za dobrze, mam rację? – zapytał łagodnie Severus.
Uśmiech zniknął z mojej twarzy, na którą wystąpił gniew.
-Nie panu do tego, Snape, co jest między mną a Malfoyem – odwarknęłam. – Na szczęście, jest już lepiej, ale… dzięki za troskę.
Założyłam nogę na nogę i wpatrzyłam się w czarne oczy Snape’a. Jak ten… ten idiota mógł wtykać nos w moje życie osobiste! Nie dość, że się wtrąca, to jeszcze donosi o wszystkim temu krzywonosemu wariatowi! No, jeszcze gorszy jest od Voldemorta…
-Powiedzmy otwarcie – odezwał się znowu Dumbledore. -  Czy to ty ukarałaś pannę Parkinson za to, że chciała uwieść Dracona?
Złość całkowicie by mnie opanowała, gdybym się w porę nie powstrzymała. Uśmiechnęłam się drwiąco i odpowiedziałam:
-Jeśli chce mnie pan bezpodstawnie oskarżać, ja mogę dać panu dowody, Dumbledore. Wpadną do domu Parkinson i mogę ją nawet zabić. Wtedy będzie mieć pan pewność. Ale teraz proszę się ode mnie odwalić, dobrze?
Wstałam i dodałam na odchodnym:
-Proszę dać Pansy odpocząć, co?
I wyszłam, trzaskając drzwiami. Skąd on do licha wie, co się stało w rezydencji Czarnego Pana? Nikt by mu przecież nie wygadał! Może rodzina mopsicy nie jest do końca szczera z ich panem? A może ktoś nas wydał? Tylko kto… Glizdogon? Nie, on jest zbyt głupi, by samodzielnie coś dokonać… Barty? Jest przecież najwierniejszym sługą Czarnego Pana, nie mógłby nas zdradzić… Skąd więc Dumbledore wie? Zapewne sam się domyślił. Gdyby nie Snape…
Zatrzymałam się gwałtownie na schodach prowadzących do lochu. Snape! Snape mu wszystko powiedział! Od czasu odrodzenia Voldemorta jest na bieżąco ze zdarzeniami w jego rezydencji. Zna każdy nasz plan! To on podsunął Dumbledore’owi ten pomysł…

Wbiegłam z powrotem po schodach do sali wejściowej i wpadłam na Severusa. Pierwsze, co zrobiłam, był policzek, który wymierzyłam Snape’owi.
-Jak ty śmiałeś?! – zawołam, z trudem łapiąc oddech. Szok, którego doznałam, nie chciał minąć.
-Co chciałem?... – zapytał Snape, trzymając się za policzek, na którym widniał czerwony ślad mojej ręki.
Nie wytrzymałam i znów dałam mu w twarz, tak więc Severus miał na obu policzkach piękne czerwone siniaki.
-I jeszcze mi tu kłamie w żywe oczy! – krzyknęłam. – Jak śmiesz nawet pytać! Zdradziłeś Czar…
Snape zakrył mi usta dłonią i rozejrzał się dookoła.
-Będziemy mieli przez ciebie kłopoty – wyszeptał ze złością.
-Ja już mam kłopoty i to dzięki tobie! – wysyczałam.
Snape „zaciągnął” mnie do swojego gabinetu. Kiedy byliśmy na miejscu, wepchnął mnie do niego i zatrzasnął drzwi.
-Jak śmiałeś wydać mnie Dumbledore’owi?! – zawołałam.
-Czyli jednak dorwałaś Parkinson? – zapytał.
-Nie wiem, czy mogę ci zaufać – wycedziłam.
Snape usiadł za biurkiem i wskazał mi krzesło.
-Możesz, skoro Czarny Pan mi ufa – odrzekł spokojnie Snape. Roześmiałam się szyderczo.
-Tak, a skąd on może wiedzieć, czy nie zdradziłeś go, jak zdradziłeś mnie? – warknęłam.
-Siadaj.
-Dziękuję, postoję – odpowiedziałam ze złością. – I nie zmieniaj tematu. Zdradzając mnie, zdradzasz też mojego wuja. To bardzo poważne wykroczenie, Snape, możesz przypłacić je życiem.
Snape uśmiechnął się.
-Doskonale znam te wszystkie zasady – odparł spokojnie. – I nigdy nie wydałbym cię Dumbledore’owi.
Położyłam ręce na oparciu krzesła, które wskazał mi Severus i zapytałam z pretensją w głosie:
-A więc skąd on wie o tym, co się stało Parkinson?
-Potwierdzasz to?
-Należało się jej – warknęłam. – Po jaką cholerę chciała poderwać mi Dracona? Podła szmata. Jeszcze nie ukarałam jej wystarczająco. Jeśli przeżyje… oh, wybacz. Jeśli zniesie to psychicznie, to ją wypuszczę. Jeśli nie, to będziemy mieli jednego ucznia mniej, co?

Uśmiechnęłam się drwiąco i opuściłam gabinet Snape’a. Żeby tłumaczyć się przed takim gnojkiem, jak Severus to już jest szczyt głupoty. Może byłoby lep0iej, gdyby Umbridge rzeczywiście wypieprzyła go z Hogwartu, przynajmniej nie utrudniałby mi działania.
Choć z drugiej strony… Snape może stać się przydatny, na przykład może mnie uwalniać od szlabanów Umbridge…


~*~


Krótko trochę, ale był dziś Taniec z Gwiazdami i nie miałam czasu troszkę xD Dobrze, że wygrała Agata Kulesza, choć głosowałam Żmudzie xD

Co do rozdziału, to jest średni. Nie było akcji, ale ten odcinek będzie trochę bardziej potrzebny do dalszych wydarzeń, niż inne xD Jeszcze dedykacja dla K&M :* I papatki, jutro się postaram dodać coś na Dark-Love-Riddle xD 

28 listopada 2008

Rozdział 68

Przez pół nocy zastanawiałam się, jakby tu ukarać Parkinson. W końcu popełniła bardzo poważny błąd, próbując uwieść Dracona. Jej rodzina od lat służyła Czarnemu Panu i byli, nie ukrywam, dość wysoko postawionymi sługami mojego wuja. Tak więc, z pewnością zostanie ukarana jej rodzina. Voldemort może będzie ich torturował, może mi pozwoli to zrobić, ale dla mopsicy muszę wymyśleć coś, co zapamięta do końca życia. No, jeśli tylko jej go nie pozbawię…

Przez kilka dni Pansy unikała mnie, jak tylko mogła. Kiedy kładłam się spać, jej jeszcze nie było, a kiedy rano wstawałam, jej łóżko było już puste. Podczas lekcji rzucała na mnie wylęknione spojrzenia, ale wiedziała, że podczas zajęć na oczach nauczycieli jej nie zaatakuję. Po tygodniu od tego niefortunnego wydarzenia w pokoju wspólnym Ślizgonów, Pasy wydało się, że może czuć się już bezpieczna, ale… niestety, a może na szczęście, była w błędzie. Kiedy wieczorem wróciłam do salonu Slytherinu po treningu quidditcha [do meczu z Gryfonami został nam już tylko tydzień], rozległ się ogłuszający trzask i Flagro aportował się na moim ramieniu.
-Dzięki – mruknęłam do niego i wyciągnęłam mu z dzioba list.

Byłbym zaszczycony, gdybyś raczyła przybyć do naszego domu na małą uroczystość. Jeśli jesteś zajęta nauką, to, oczywiście, nie będę miał Ci za złe, że nie przyjdziesz. Niemniej jednak, mógłby Cię zainteresować powód tej imprezki.
Tom

Zgniotłam list i wrzuciłam go do kominka. Czarny Pan doskonale wiedział, jak zmusić mnie do czegoś, niekoniecznie używając Mrocznego Znaku. Poszłam tylko pod prysznic [ostatnimi czasy pogoda nie była stworzona na treningi quidditcha], ubrałam szatę Śmierciożercy i teleportowałam się do komnaty Voldemorta.
-Wiedziałem, że przybędziesz – odezwał się Czarny Pan i ucałował moją dłoń.
-Jak mogłabym nie odpowiedzieć ci na wezwanie? – odpowiedziałam. – I odkąd ten dom jest nasz?
Voldemort zaśmiał się cicho, jak zawsze, kiedy dziwiłam się czemuś oczywistemu.
-Tobie też się coś należy, choćby nawet za samo pochodzenie – odrzekł.
-Fajnie, wiem już, że nie wyląduję pod mostem, kiedy Bes się dowie o moim ostatnim przeholowaniu z kocimiętką – zadrwiłam. – Dobra, a teraz gadaj, po co mnie tu wezwałeś.
Lord skinął ręką w stronę drzwi, które się otworzyły i w progu stanęli [a właściwie padli na kolana] państwo Parkinson, brat ojca mopsicy i sama szmata we własnej osobie. Za państwem Parkinson stał Barty.
-No, no – mruknęłam do Czarnego Pana, nie odrywając teraz już szkarłatnych oczu od twarzy Pansy. – Postarałeś się, skarbie.
-Sponiewierałem ich trochę przed twoim przybyciem – dodał Voldemort. – Ale teraz należą do ciebie.
-Świetnie – odparłam i przeszłam powoli przez komnatę, nadal wpatrując się w Pansy. Na jej twarzy widniały ślady łez.
Zatrzymałam się naprzeciwko pani Parkinson i przyjrzałam się jej.
-Anita, tak? – zapytałam spokojnie. Pani Parkinson tak się trzęsła ze strachu, że ledwo skinęła głową.
Uśmiechnęłam się drwiąco i dodałam:
-Źle wychowałaś córkę, Anito. A tu są takie zasady, że jeśli ktoś coś robi źle, to musi za to ponieść karę. Nie chcę tu jednak rozlewu krwi, oj nie…
Anita przestała ocierać płynące po jej twarzy łzy, a z jej gardła wyrwał się cichy, błagalny okrzyk, jednak ja przestałam zwracać na nią uwagę. Stanęłam przed ojcem mopsicy i spojrzałam na niego z góry.
-Ale ty byłeś chyba dobrym Śmierciożercą, prawda? – zapytałam, patrząc uważnie w mopsowatą twarz pana Parkinson. No, teraz już wiadomo po kim Pansy odziedziczyła tą mordę.
-Był, ale przed zniknięciem Czarnego Pana – odparł Barty, patrząc na jakiś pergamin. – Jako jeden z pierwszych wyparł się go.
Przeniosłam wzrok z twarzy pana Parkinsona na Barty’ego.
-Widzę, że macie tu całe kartoteki Śmierciożerców – zauważyłam z rozbawieniem.
-Musimy wiedzieć, czy są warci zaufania Czarnego Pana – odpowiedział Crouch.
Wróciłam do sądzenia moich pierwszych ofiar.
-Szkoda mi będzie was karać – zwróciłam się do rodziców Pansy. – Ale co kraj, to obyczaj.
Okrążyłam klęczących i zatrzymałam się przed Pansy. Z mojej twarzy w ułamku sekundy zniknął dobrotliwy uśmiech, a pojawiła się bezgraniczna wściekłość i nienawiść.
-Ty szmato – warknęłam do mopsicy i uderzyłam ją w twarz. Na jej policzku pojawiły się ślady moich paznokci. – Pożałujesz, że wmieszałaś się w moje życie, dziwko.
Nie wyciągnęłam nawet różdżki. Nie była mi potrzebna. Machnęłam ręką i Pansy wiła się już po lśniącej podłodze. Mijały minuty, a ja nie przerywałam zaklęcia. Pansy krzyczała coraz głośniej, jej matka płakała coraz żałośniej, a ja nie chciałam przestać torturować tej szmaty. Niech wie, co znaczy cierpienie…

Nagle cofnęłam zaklęcie.
-To na początek – wycedziłam. Parkinson była zbyt osłabiona, aby podnieść głowę, co przyprawiło mnie o niezwykle dobry humor. – Podobało się? Było to tak miłe, jak namawianie Dracona do zdrady? Przez ciebie, wredna jędzo, Malfoy mógł stracić życie! Jest ci z tym dobrze? Zadałam ci pytanie, odpowiadaj… Crucio!
Pansy znów wiła się po podłodze, ale jej krzyki nie wypełniały komnaty. Jęczała tylko jakieś niezrozumiałe słowa. Zaklęcie ustało.
-No, no – odezwał się Voldemort, wstając z tronu. – Czyżbyś nauczyła się czegoś od naszej Bellatrix?
Zaśmiałam się.
-Doprowadzenie tą… ehm… do utraty zmysłów nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Wykończyłabym ją psychicznie – odparłam, wskazując na dyszącą ciężko na podłodze Pansy.
Podeszłam do niej i ruszyłam ją butem.
-Do prawdy, nie rozumiem, jak Draco mógł nawet cię dotknąć – prychnęłam, patrząc z obrzydzeniem na Parkinson. – Mi się robi niedobrze na sam twój widok…
Klasnęłam w dłonie i po chwili w drzwiach stanął Glizdogon. Wyglądał na bardziej wylęknionego, niż wtedy, gdy go ostatnim razem widziałam.  
-Zabrać ich – warknęłam – Ale wypuść panią Anitę i pana Gwidona. Doprowadź ich jakoś do porządku… nie bardzo mnie interesuje, jak to zrobisz, ale zabierz mi tą żałosną rodzinę sprzed oczu, bo zwymiotuję.
Glizdogon szturchnął w ramię pana Parkinsona, który podniósł żonę i wziął na ręce córkę i wszyscy, łącznie z Bartym opuścili komnatę. Wskoczyłam na swój tron i położyłam nogi na jednej z poręczy.
-Ułaskawiłaś tych zdrajców?! – zdziwił się Voldemort.
-Powinieneś się cieszyć, bo nie ubyło ci zwolenników – odpowiedziałam spokojnie. – Poza tym, oni nie byli niczemu winni. To nie ich wina, że mają tak zepsutą i nienormalną córkę…
Uśmiechnęłam się i zaczęłam bawić się różdżką.
-Ułaskawiłaś też i Malfoya, tak? – naciskał Lord. Schowałam różdżkę i spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
-Oczywiście – prychnęłam. – Ukarałam go, ale Draco nadal żyje i nasze stosunki są o wiele lepsze.
Przez moją twarz przebiegł drwiący uśmiech, który trochę przeraził Czarnego Pana.
-Zabraniam ci… - zaczął, ale wpadłam mu w słowo:
-Czego? Powinieneś się cieszyć, że nie żyję  na odludziu. Co, może według ciebie powinnam przywdziać habit i zabarykadować się w klasztorze?
Voldemort stanął przed moim tronem i oparł ręce na jego poręczach.
-Nie, po prostu się o ciebie martwię – odpowiedział. Moje oczy przybrały już normalny kolor.
-Daj mi spokój i znajdź sobie wreszcie kogoś – prychnęłam. Oburzenie Voldemorta było ogromne. Chwycił mnie za szatę na piersi i wysyczał:
-Nie zamierzam sobie nikogo znajdywać.
Roześmiałam się.
-Dobra, przecież wiem, że wolisz poczekać na Bellatrix – odpowiedziałam z szyderczym uśmiechem. – No wiesz… jak wróci z Azkabanu, będziecie już na zawsze razem…
Wstałam z tronu, wybuchnęłam śmiechem i drwiłam dalej:
-Zaprosicie mnie na ślub?... oj!
Voldemort chwycił mnie za włosy i potrząsnął mną.
-Mówiłem ci już, żebyś przestała mnie obrażać? – warknął. Uśmiechnęłam się lekko i westchnęłam.
-Ty jesteś taki prosty... jak każdy facet – powiedziałam z politowaniem, objęłam go za szyję i pocałowałam go w usta. Uścisk Czarnego Pana zelżał, a po chwili puścił całkowicie moje włosy.
Oderwałam się od niego i roześmiałam się.
-A nie mówiłam? – zapytałam. – W głębi serca jesteś nadal tym małym, zagubionym Tomciem, którego odwiedził w sierocińcu kiedyś Dumbledore… Nadal może masz trochę uczuć, ale nie masz nikogo, kto mógłby je w tobie odkryć… Żal mi ciebie…
Podeszłam i objęłam go w pasie.
-To dlatego Potter zawsze wygrywał z tobą – dodałam.
-Nie rozumiem…
-Właśnie – przerwałam mu. – Dlatego, że nie rozumiesz.
Puściłam go i teleportowałam się do salonu Ślizgonów, gdzie napadła na mnie Sapphire.
-Wiesz, gdzie jest Pansy? – zapytała.
-Nie, skąd mam niby wiedzieć? Nie interesuje mnie jej los, może sobie zdechnąć pod płotem jak pies, a ja i tak będę mieć ją głęboko w dupie – odpowiedziałam i wzruszyłam ramionami. – A co, nie mów mi, że ta szmata ujęła cię za serce.
-Nie, tylko że nie ma jej dziś cały dzień – odparła z kwaśną miną Sapphire.
Odwróciłam się do niej plecami, udając poszukiwanie czegoś w kufrze, ale uśmiechnęłam się do siebie. Odwaliłam dziś kawał dobrej roboty…


~*~



Rozdział mi się podoba, szczególnie końcówka. Zakończenia zawsze wychodzą najlepiej… xD A więc… dedykacja Cam :* Za jej oryginalne pomysły na swoim blogu xD 

26 listopada 2008

Rozdział 67

W nocy dręczyły mnie koszmary. Tłukłam się po łóżku, co chwilę budziłam się, drżąc ze strachu. Udało mi się zasnąć około 3:00 w nocy. Śniły mi się jakieś cienie, demony, pragnące porwać mnie gdzieś w czeluście swojej jaskini. Jaskini na skarpie, o którą rozbijało się czarne morze, gdzieś w Albanii. Skąd to wiedziałam? Nie mam pojęcia…
Około 6:00 rano obudziłam się z krzykiem. Zauważyłam Sapphire, siedzącą na brzegu mojego łóżka.
-Miałam koszmarny sen, to nic takiego – wyjaśniłam, widząc jej zatroskaną minę.
-One nie biorą się ot tak, po prostu – prychnęła Sapphire.
-Nic mi nie jest – powtórzyłam stanowczo i wyplątałam się w koca.
Kiedy dostrzegłam Dracona Malfoya w salonie Ślizgonów, okropna prawda spadła na mnie jak grom z nieba. Złość uderzyła mi do głowy. Pogorszyło się to, jak dostrzegłam tam też Pansy Parkinson, jak zwykle wymalowaną. Powiem wprost: wyglądała jak dziwka w nocnym klubie.
Sapphire chyba zauważyła, jak ze złości drga mi podbródek, bo chwyciła mnie za ramię i wyprowadziła z dormitorium Slytherinu.
-Nocne koszmary, twoja reakcja na widok Dracona… co się dzieje? – zapytała Szafir i zatrzymała mnie na środku korytarza w lochach.
-Malfoy to bezmózgi kosmita, który nie liczy się z innymi! – zawołam. – Kolejny raz wybawiłam go od śmierci z rąk Czarnego Pana, a ten nadal się zabawia z tą zdzirą! Wstrętny, bezczelny, pie*dolony śmieć! Zabiję go osobiście! A Czarny Pan dostanie to, czego chciał!!!
Zakończywszy swoje wyjaśnienia, wybuchnęłam płaczem.
-Ten dupek mnie zdradził i poniesie karę – dodałam, uspokajając się po chwili. – Powiedziałam mu, na jakiej podstawie jesteśmy razem. Wszystko zniosę, ale nie zdradę.
I z dumnie podniesioną głową, opuściłam lochy, kierując się w stronę Wielkiej Sali.
Teraz byłam pewna. Zabiję Malfoya. Owszem, kochałam go pomimo tego, co mi zrobił, ale jakby to wyglądało? Siostrzenica Lorda Voldemorta przebacza parszywemu dupkowi, niewartemu jej spojrzenia zdradę? Co by sobie pomyśleli ludzie! Nie mówiąc nawet o Śmierciożercach. Wstyd. Z resztą, ktoś taki jak ja mógłby mieć wszystko, czego sobie zażyczy. Tylko dla Dracona moja dusza nigdy nie splamiła się morderstwem. Tylko dla niego zawsze się poświęcałam. I co za to dostałam? Ten gnojek zdradził mnie z pierwszą lepszą szmatą i jeszcze nie raczy tego zachować dla siebie! Już ja mu pokarzę!
Usiadłam przy stole Ślizgonów z tak groźną i wściekłą miną, że natychmiast ściągnęłam na siebie spojrzenie Umbridge. Ta wałęsała się pomiędzy stołami, zwracając uwagę źle zachowujących się uczniów.
-Widzę, że panna Serpens ma dziś zły humorek – odezwała się swoim jadowicie słodkim tonem. Spojrzałam na nią spode łba.
-Nie pani sprawa – warknęłam. – Czy mogłaby pani znęcać się nad kimś innym? Na przykład nad Potterem?
Umbridge uśmiechnęła się słodko.
-Potter niestety jeszcze nic nie przeskrobał – zagruchała Landryna. – Ale Pannę Buddystkę chyba coś jednak martwi!
Wstałam tak gwałtownie, że krzesło upadło na ziemię na oparcie. Moją niedawno piękną twarz wykrzywił grymas wściekłości, a oczy zapłonęły czerwienią.
-Przestań się wreszcie wtrącać do mojego życia, kobieto! – wycedziłam ; na szczęście wszyscy w Wielkiej Sali byli zbyt zajęci, by zwrócić uwagę na mały konflikt, który wzrastał z każdą sekundą. Ale ja zaczęłam się zmieniać. Włosy zmieniły się w fioletowe węże, urósł mi ogon lwa, ręce zmieniły się w przednie łapy chimery, a całą twarz pokryło mi złote futerko. Zaryczałam i wybiegłam z Sali na czterech łapach. Chciałam, by cały świat dał mi spokój.
Pobiegłam w stronę jeziora, w którym niecały rok temu odbywało się Drugie Zadanie Turnieju Trójmagicznego. Odzyskałam ludzką postać i usiadłam na jakimś kamieniu, dysząc ciężko. Wszyscy wydali mi się okropni. Nie chciałam, żeby ktoś mi przeszkadzał w moim świętym spokoju. Ale ja nigdy nie dostaję tego, co chciałam. Usłyszałam kroki, a później ten ktoś położył mi rękę na ramieniu.
-Nie chcę, żeby ktoś mi przeszkadzał, Sapphire – westchnęłam. – Nie pójdę dziś na lekcje.
Sapphire nie odpowiadała.
-Widzisz… nie chciałabym zabijać Malfoya, ale muszę – ciągnęłam. – Zrobił coś niewybaczalnego, a obiecał mi. Ale musi zginąć. On i Parkinson. Gdybym go tak nie kochała, może byłoby mi łatwiej…
Westchnęłam ciężko.
-Więc mi wybacz – usłyszałam. Poderwałam się z kamienia i odwróciłam się. Nie mówiłam do Sapphire. Nieświadomie zwierzyłam się Malfoyowi.
Różdżka sama pojawiła się w mojej ręce.
-I ty jeszcze śmiesz się do mnie odzywać? – zapytałam z niedowierzaniem.
-Owszem, śmiem – odparł Draco chłodnym tonem. – Bo nic nie zrobiłem.
-Ha! Bezczelny! – krzyknęłam. – Powinieneś padać mi do stóp i błagać o przebaczenie! Tylko powiedz mi… jak Parkinson jest w łóżku?
Malfoy zamrugał szybko.
-Przyszedłem tu, żeby to wszystko wyjaśnić – odpowiedział.
Nadal celowałam w Dracona różdżką, na której już zapaliło się zielone światełko.
-Nie usłyszałaś całej rozmowy – ciągnął. – Nic między nami nie zaszło. Ona po prostu wykorzystała to, że między nami nie dzieje się najlepiej… próbowała mnie przekonać, żebym cię zostawił.
Roześmiałam się kpiąco. I jeszcze mi tu kłamie w żywe oczy!
-A jak wyjaśnisz to, czego twoja kochana Pansy nie mogła zapomnieć? – zadrwiłam.
Z niewiadomych powodów, Malfoy uśmiechnął się.
-Pocałowała mnie – odpowiedział. – A właściwie, to wyniknęło z obu stron.
Złość zawrzała we mnie.
-Ty niewdzięczniku! – zawołałam, przyciskając mu różdżkę do gardła. – Jak śmiesz kłamać, patrząc mi w oczy! Czarny Pan chciał cię zabić, a ja po raz kolejny ocaliłam ci siedzenie! Gdybyś starał się o łaskę i przebaczenie, nie gziłbyś się z Parkinson dziś w pokoju wspólnym! Ty śmieciu!
Uderzyłam go w policzek z taką siłą, że upadł na kamienie. Pod lewym okiem miał całkiem spory ślad mojej zgrabnej rączki i pięciu paluszków.
Wycelowałam w niego różdżką i wycedziłam:
-Crucio!
Po chwili Draco zwijał się na ziemi z bólu. Zaklęcie trwało nie więcej niż parę sekund.
Malfoy podparł się na łokciu i odgarnął z twarzy prawie białe włosy.
-Kocham cię, czy to do ciebie nie dotrze? – zapytał ze złością.
Roześmiałam się szyderczo i splunęłam na kamienie.
-Już ja cię nauczę posłuszeństwa, kotku – warknęłam. – Crucio!
Zaklęcie trwało odrobinę dłużej, niż pierwsze. Odczuwałam przy tym olbrzymią satysfakcję. Wprost bawiła mnie ta sytuacja. Nie dziwię się Czarnemu Panu. Odwala najprzyjemniejszą robotę na świecie i jeszcze narzeka…
-Wystarczy już – rzekłam lodowatym tonem.
Draco znów oparł się na łokciu. Teraz był posiniaczony od kamieni.
-Nie chcesz, żebym zrobiła to ponownie, prawda? – zapytałam.
-Nie. Chcę, żebyś dała mi dojść do słowa – odpowiedział, ale ponownie dostał Cruciatusem. Zastanawiałam się przez moment, czy krzyki Dracona nie zwabią tu ludzi, ale nikt raczej nie raczył sprawdzić co się dzieje. Trudno. Tym lepiej dla mnie.
-A teraz powiedz mi – wysyczałam, pochylając się nad Malfoyem – Jak to jest być taką szumowiną jak ty?
-Jesteś tak samo zepsuta, jak twój ukochany wujaszek – wycedził Draco. – Oboje tylko podporządkowujecie sobie ludzi, nie licząc się z ich uczuciami.
Uśmiechnęłam się. W tym uśmiechu nie było złości, ale raczej groźba.
-A ty liczysz się z moimi uczuciami? – zapytałam cicho i pogładziłam go po policzku. -  Szkoda mi będzie cie zabijać. Taki przystojny chłopiec… szkoda…
Wyprostowałam się i uniosłam różdżkę. Otworzyłam usta, by wypowiedzieć zaklęcie, ale rozległ się przeciągły jęk, dochodzący z jeziora. Drgnęłam i odwróciłam się. Ponad tonią wody wystawała szarozielona twarz trytona.
-Czego chcesz? – zapytałam chłodno w ich języku.
-Nie zabijaj tego, co kocha – odpowiedziała trytonka.
Przewróciłam oczami.
-Dlaczego wy zawsze musicie mówić zagadkami? – zapytałam, ale poczułam, że Malfoy łapie mnie z całej siły z tyłu za ręce.
-Nieuważny z ciebie władca – szepnął mi do ucha i odrzucił moją różdżkę. Zaśmiałam się drwiąco.
-Nie zapominaj, że jestem skillmagiem – wysyczałam i jakaś niewidzialna siła odrzuciła Malfoya do tyłu. Zacmokałam.
-Ah, jak bardzo mi ciebie żal, Draco – dodała i podniosłam różdżkę z ziemi. – Wiesz… może ja cię nie zabiję, ale zrobi to Czarny Pan, więc… bądź co bądź, i tak zginiesz. Ale zanim to nastąpi, ja zadbam, byś poczuł, że żyjesz.
Uniosłam różdżkę i krzyknęłam „Crucio!”. Powtórzyłam zaklęcie kilkakrotnie, które za każdym razem trwało o sekundę dłużej. Kilka minut później, Draco, zmęczony torturami, leżał już tylko na kamieniach, czekając spokojnie na dalszy ból.
Kiedy tak leżał, zrobiło mi go się tak naprawdę żal. Biedactwo, najwidoczniej pogodził się z losem, który czeka go w najbliższej przyszłości…
Schowałam różdżkę i usiadłam obok niego.
-Wstań – rozkazałam.
Draco usiadł na kamieniach, a ja chwyciłam jego rękę.
-Dobrze, wytłumacz się – dodałam.
-Skoro mam zginąć, to po co mam się tłumaczyć? – zapytał zrezygnowanym tonem Malfoy.
-Jeśli chcesz ze mną być, to się wytłumacz – poprawiłam się. – Nie zginiesz.
Pogładziłam go po policzku i pocałowałam go w usta. Zacisnęłam ręce na jego szacie na plecach.
-Byłam okropna – odezwałam się i oparłam policzek o jego pierś.
-Masz powód do złości – powiedział Draco. – Ja nie miałem, kiedy całowałem się z Parkinson…
-Nie mówmy już o tym – przerwałam mu. – Nie chodźmy dziś na lekcje.
Ten dzień spędziliśmy nad jeziorem, aż całkowicie się ściemniło. Postanowiłam zacząć nowy rozdział w swoim życiu…

~*~


Nie zabiłam Dracona. Niech Sophie się nim jeszcze pocieszy. A Pansy oczywiście poniesie karę, Sop nie z tych, którzy łatwo wybaczają. Notka z dedykacją dla Princess of blood :* I przepraszam za tą aferę, po prostu [jak już mówiłam] jestem głupia jak but i niechcący usunęłam notkę. Już postaram się tego unikać xD Mam nadzieję, że mi wybaczycie xD 

24 listopada 2008

Rozdział 66

Syriusz nie należał do tych, co Voldemort. Wolał dać mi spokojnie ochłonąć po kłótni, niż denerwować mnie niepotrzebnymi listami. Tak więc, kiedy podszedł do mnie Harry, by mi coś oznajmić i powiedział imię ‘Syriusz’, drgnęłam, a czyste złoto moich oczu zmieniło się w szkarłat, a źrenice stały się pionowe.
-Nie denerwuj mnie nawet – syknęłam.
-Ale to ważne, naprawdę – przekonywał mnie Potter. Skrzyżowałam ręce na piersiach, świdrując go wzrokiem.
-Co może być aż tak ważne, że może być godne mojej uwagi? – zapytałam z goryczą w głosie.
-Umbridge prawie złapała Wąchacza w kominku Gryfonów – odparł Harry. Strach obleciał mnie od czubka głowy aż po końce palców u nóg. Opanowałam się jednak szybko i na miejsce zdziwienia, wtargnął drwiący uśmiech.
-Też mi coś – prychnęłam. – Gdyby słuchał Dumbledore’a i nie ruszał się z domu, nie byłoby tego problemu.
Zaśmiałam się szyderczo i poszłam na lekcje zaklęć. To, co powiedziałam, wcale nie było prawdą. Przez całe zaklęcia tak bardzo mnie to martwiło, że nie mogłam się skupić na lekcji. Nie zauważyłam też, że mój związek z Draconem przechodzi kryzys, a ja mam to głęboko gdzieś. Właśnie na zaklęciach sobie to uświadomiłam i wpadłam w furię.
-No nie, zaraz mnie szlag trafi – wysyczałam, kiedy zauważyłam, że Parkinson w najlepsze flirtuje z Malfoyem. Machnęłam różdżką tak mocno, że sprzątnęłam swoją żabę ze stolika. Teraz skakała po podłodze, skrzecząc donośnie.
-Wcale mu się nie dziwię – powiedziała ostrożnie Sapphire, uciszając swoją żabę jednym machnięciem różdżki.
-Jesteś po JEGO stronie?! – moje zdumienie było wielkie. - Zdrada przyjaźni!
-Żadna zdrada przyjaźni – prychnęła Sapphire. – Ty jesteś jak pies ogrodnika… sam nie zje i drugiemu nie da.
Przez chwilę poruszałam bezgłośnie ustami, nie mogąc z siebie głosu wydobyć.
-Jak… nie widzisz, że poświęcam Draconowi każdą swoją wolną chwilę? – zapytałam szeptem, bo profesor Flitwick szedł w naszą stroną. Podniosłam żabę i uciszyłam ją.
Jeszcze nigdy nie spotkałam się z takim zachowaniem. Starałam się jakoś ratować ten związek [przynajmniej w moim mniemaniu], a ten podły zdrajca zdradza mnie z Parkinson?! Gdyby chociaż wybrał jakąś głupią blondynkę… Do blondynki pasuje głupota, ale do szatynki? Ah, coś z tym nowym gustem Dracona jest nie tak. Już ja się z nim rozliczę…
Kiedy skończyły się wszystkie lekcje, dotarła do mnie informacja, że Gryfoni uzyskali pozwolenie u Umbridge na dalsze treningi.
-Podobno McGonagall interweniowała u Dumbledore’a – powiedział mi Montague. – Miałem dziś robić trening, ale te gnidy już wypożyczyli boisko.
-Jeszcze tego mi brakowało, żeby taka kupa żałosnych kanibali nas pokonała w quidditcha – warknęłam i poszłam do biblioteki, żeby oddać książki. Tego dnia Flitwick zadał nam wyjątkowo długą pracę domową. Kiedy wróciłam, byłam w tak podłym humorze, że nikomu nie radziłabym się na mnie natknąć. Ale niestety, salon był już pusty i nie miałam na kim wyładować swojej złości. Było też prawie całkiem ciemno, dogasający ogień w kominku rzucał mdłe światło na ściany, tworząc na nich przerażające cienie. Gdybym była strachliwą szlamą, mogłabym się nawet ich przestraszyć…
Nagle dostrzegłam siedzące gdzieś w ciemnym kącie salonu, dwie postacie. Wspaniale. Oto moje dwie ofiary. Nie ważne, któż to mógł być. Oh, nie, nie zamierzałam ich się pozbyć, chciałam tylko się wydrzeć i dać im szlaban za zakłócanie spokoju prefekta. Podeszłam więc do nich cicho, już wzięłam głęboki wdech, aż usłyszałam znajome mi głosy:
-A co z tym, o czym rozmawialiśmy? – zapytał dziewczęcy głos.
-Pansy, nie mamy już o czym rozmawiać – przerwał jej Draco. – Stało się, nic na to nie poradzę. I nie chcę, żebyś sobie pomyślała, że to coś znaczy.
-Ale…
-Pansy! – zawołał Malfoy. – Gdyby Sophie się o tym dowiedziała, zabiłaby mnie i ciebie, cała moja rodzina byłaby zgubiona! Ona… Crouch powiedział mi, że pogodziła się z Czarnym Panem. A teraz, kiedy on by się o tym dowiedział, wpadłby w szał i…
-Draco! – wpadłam mu w słowo Parkinson. – Kochamy się, tak? Więc nic nam nie przeszkodzi!
Draco roześmiał się, ale nie było w nim ani krzty humoru. Malfoy najwyraźniej się bał.
-Nic do ciebie nie czuję – odpowiedział. – Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Sophie mnie olewała, ale ona ma na głowie dużo więcej, niż ja. Chcę to wszystko naprawić. Gdyby nie ty, na pewno miałbym odwagę do niej podejść i spytać, czy wybaczyłaby mi…
Urwał i ukrył twarz w dłoniach. Zaczynałam rozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Czyżby Malfoy był aż takim głupcem, by mnie zdradzić? Nie, przecież zadarł już raz z Czarnym Panem. Jest świadom, że za drugim razem może zginąć i moje błagania nic tu nie pomogą.
Złość zaczęła brać górę nad rozsądkiem. Gdybym myślała trzeźwo, z pewnością przerwałabym tą głupią rozmowę. Ale nie, machnęłam lekko ręką i stałam się niewidzialna.
-Widzisz? – zapytała z pretensją w głosie. – Gdybyś coś czuł do tej… do Sophie, to byś powiedział jej wszystko. Ale boisz się o MNIE, Draco.
Czy to na pewno była Parkinson? Nigdy do nikogo nie zwracała się w ten sposób. Zwykle tylko warczała, prychała, lub łasiła się do Dracona i robiła z siebie głupią idiotkę. Teraz mówiła, jak osoba rozumna… Sama myśl o tym, że Parkinson może mieć coś takiego, jak mózg, bardzo mnie zszokowała.
Draco znów nerwowo się roześmiał.
-Nie prawda – powiedział. – Owszem, nie zależy mi na twojej śmierci, ale nic nas nie łączy.
Uśmiechnęłam się drwiąco i pojawiłam się tam, gdzie stałam.
-Draco, dlaczego tak się upierasz! – wykrzyknęła Pansy. – Dobrze nam razem, nie pamiętasz, jak… 
-No, no, no – odezwałam się z szyderczym uśmiechem. Szmaragdowe światło padło na całą moją postać. Stałam oparta o jakiś fotel, ręce miałam skrzyżowane na piersiach, a moje oczy ciskały gromy w Parkinson i Malfoya. Wyszczerzyłam zęby w cynicznym uśmiechu i dodałam chłodnym, drwiącym głosem: - Czego my się tu dowiadujemy.
Malfoy wstał. Na jego przystojnej twarzy malowało się teraz najprawdziwsze przerażenie.
-To nie tak jak myślisz, kotku – zaczął.
-Nie? – zadrwiłam. – A jak? Ciekawych rzeczy się tu właśnie nasłuchałam. Dowiedziałam się już tyle, że nie potrzebuję znać szczegółów.
Uśmiechnęłam się groźnie i wyprostowałam się.
-To koniec, Malfoy – dodałam, zbierając się do odejścia. – Nie tylko z nami. Z tobą też.
Ruszyłam ku drzwiom sypialni dziewczyn. Nagle zatrzymałam się w połowie drogi.
-Oh, zapomniałabym – rzekłam tym niefrasobliwym, pełnym grozy tonem. – Tobie też nie popuszczę, Parkinson. I wiesz co, Malfoy? Zastanawiałam się niedawno, czy nie zacząłby od nowa. Ale w tych okolicznościach nie dajesz mi wyboru. Miałeś rację. Jak się zdenerwuję, jest źle…
Pomachałam mu na pożegnanie ręką i rozpłynęłam się w powietrzu, pozostawiając po sobie jedynie garstkę złotego proszku, który opadł na dywan, błyszcząc w świetle dogasającego kominka.
Pojawiłam się w ciemnym, mrocznym holu rezydencji Czarnego Pana. Moje myśli toczyły ze sobą zawziętą walkę. W głębi duszy wiedziałam, że zaniedbałam Dracona. Ale ta większa cząstka mnie chciała rozerwać go na strzępy za to, co mi zrobił. Każdy chyba domyśliłby się, w jaki sposób Malfoy mnie zranił. Potocznie mówiąc, to poszedł do łóżka z Parkinson, z tą, która ma mordę mopsa i jest głupią szmatą.
Oparłam się plecami o zimną, lśniącą ścianę sali wejściowej i ześlizgnęłam się po niej na podłogę. Czułam się podle. Jakby ktoś odebrał mi połowę serca, albo trzy czwarte mózgu. Roześmiałam się histerycznie. Po chwili śmiech zmienił się w spazmatyczny płacz. Padłam na podłogę i walnęłam kilkakrotnie pięściami w wypolerowany czarny granit. Z mojej piersi popłynęła muzyka.
-After all you put me through,
you think I'd despise you,
but in the end, I wanna thank you because you make that much stronger!

Well I though I knew you, thinkin' that you were true
Guess I, I couldn't trust called your bluff time is up
Cause I've had enough
You were there by my side, always down for the ride
But your joy ride just came down in flames cause your greed sold me out in shame (uh mmm)

After all of the stealing and cheating you probably think that I hold resentment for you
But uh uh, oh no, you're wrong
Cause if it wasn't for all that you tried to do, I wouldn't know
Just how capable I am to pull through
So I just wanna say thank you
Cause it

Chorus:
Makes me that much stronger
Makes me work a little bit harder
It makes me that much wiser
So thanks for making me a fighter
Made me learn a little bit faster
Made my skin a little bit thicker
Makes me that much smarter
So thanks for making me a fighter

( oh oh, oh oh, oh oh, oh oh oohhhhh aye aye yeah)

Never saw it coming, all of your backstabbing
Just so you could cash in on a good thing before I'd realize your game
I heard you're goin round playin, the victim now
But don't even begin feeling I'm the one to blame
Cause you dug your own grave
After all of the fights and the lies cause you're wanting to harm me
But that won't work anymore, no more, (oh oh )
It's over
Cause if it wasn't for all of your torture
I wouldn't know how to be this way now and never back down
So I wanna say thank you
Cause it

Makes me that much stronger
Makes me work a little bit harder
It makes me that much wiser
So thanks for making me a fighter
Made me learn a little bit faster
Made my skin a little bit thicker
Makes me that much smarter
So thanks for making me a fighter

How could this man I thought I knew
Turn out to be unjust so cruel
Could only see the good in you
Pretended to not to see the truth
You tried to hide your lies, disguise yourself
Through living in denial
But in the end you'll see
YOU-WONT-STOP-ME

I am a fighter and I (I'm a fighter)
I ain't goin' stop (ain't gonna stop)
There is no turning back
I've had enough (aaahhhhhh)


Makes me that much stronger
Makes me work a little bit harder (oh oh oh yeah)
It makes me that much wiser
So thanks for making me a fighter
Made me learn a little bit faster (ooh)
Made my skin a little bit thicker (yeah yeah yeah yeah )
Makes me that much smarter
So thanks for making me a fighter

Thought i would forget but I (ooohhh)
I remember (oooohhh)
'Cus i remember (ooooohhhh)
I remember

Makes me that much stronger (oh oh)
Makes me work a little bit harder (oh oh)
It makes me that much wiser(oh)
So thanks for making me a fighter
Made me learn a little bit faster
Made my skin a little bit thicker
Makes me that much smarter
So thanks for making me a fighter


Kiedy skończyłam, zorientowałam się, że nie jestem sama. U szczytu schodów stał Barty. Ręce opierał o czarną poręcz granitowych schodów, szerokich na jakieś cztery metry.
Upadłam na kolana, zupełnie wykończona. Barty zbiegł po schodach i podniósł mnie.
-Czemu zawdzięczam tak późną wizytę, missi sahib? – spytał.
-Co, t w Indiach byłeś, czy co… - mruknęłam. Nie miałam jakoś sposobności zapytać go, skąd ten sposób wyrażania się o mnie.
-Tak, zgadłaś – odparł cicho Crouch. – Kiedy ojciec wyciągnął mnie z więzienia, byliśmy trochę w Indiach.
Uśmiechnęłam się blado.
-Ale co cię tu sprowadza? – naciskał Barty. Spojrzałam mu w oczy i wybuchnęłam płaczem. Barty przytulił mnie, próbując mnie uspokoić.
-To wszystko wina tego zasrańca, Dracona Malfoya! – jęknęłam. – Ten żałosny arystokrata wpier*olił się w moje życie, a teraz mnie zdradził i jeszcze się martwi o tą pindę, Parkinson!
Teraz zapewne w całym domu Voldemorta słychać było mój płacz.
-Proszę, kochanie, uspokój się, bo jak Czarny Pan usłyszy, to… - próbował mnie uspokoić Barty.
-Na miłość boską, Sophie, co ty tu robisz o tej porze?! – zawołał Voldemort ze szczytu schodów. Ukryłam twarz w fałdach szaty Barty’ego. Za nic nie chciałam, żeby Tom widział mnie w takim stanie.
Czarny Pan zszedł po schodach i przykucnął przy mnie. Dał znać Barty’emu, żeby odszedł.
-No, powiedz wujkowi, co się stało – odezwał się do mnie łagodnie Lord. Otarłam łzy i uklękłam przy nim. Kiedy Barty odszedł, wybełkotałam:
-Miałeś rację… miłość tylko mnie zabije.
Spuściłam oczy. On zawsze ma rację. A ja nie chcę tego do siebie dopuścić i później cierpię. To jest słaba strona młodości. My, młodzi, uważamy, że wszystko wiemy najlepiej, a potem okazuje się, że dorośli mieli rację. Czarny Pan od początku odradzał mi ten związek. Co więcej, Syriusz też nie był zachwycony.
-To nie twoja wina, oczywiście – powiedział Voldemort. – Ale powiesz mi, co się stało? Nie zrozumiałem zbyt wiele, usłyszałem tylko jedno ładne przekleństwo…
Uśmiechnęłam się mimo woli.
-Miałeś racje, odradzając mi ten związek z Malfoyem – odrzekłam cicho.
-Malfoy? – powtórzył Czarny Pan, a przez jego twarz przebiegł cień wściekłości. – Zrobił ci coś?
-Tak, to znaczy… nie, nie! – odpowiedziałam. – On tylko… zdradził mnie z Parkinson.
Voldemort teraz naprawdę się wściekł.
-Zabiję go, i tą zdzirę też – warknął.
-Nie! Nie możesz tego zrobić, bo… - zawahałam się. – Bo ja to zrobię…
Voldemort przez chwilę przyglądał mi się uważnie, po czym dodał:
-No, no… z takim podejściem możesz ze mną rządzić światem – odezwał się z uśmiechem. Wybiła godzina 1:00.
-Oh, mój… muszę już wracać! – wykrzyknęłam, przerażona tym, że po północy nie ma mnie w łóżku. A jeśli Umbridge jakoś to wykryje?
-Załatw to jak najszybciej – powiedział na pożegnanie Voldemort, a ja deportowałam się do sypialni dziewczyn. Łóżko Parkinson było puste, poza tym, oprócz mnie, w tym pokoju wszystkie dziewczyny już spały. Ich rytmiczne oddechy wypełniły całkowicie pokój. Przebrałam się w piżamę i położyłam się do łóżka. Pansy Parkinson spędza zapewne ostatnią w swoim życiu noc z Malfoyem. Za kilka dni odwiedzę ich na cmentarzu…

~*~

Ojojoj, ale się rozpisałam… Mam nadzieję że się podobało. Opisy chyba są wystarczające dla tych, którzy mi czasem suszą o nie głowę xD Notka, choć długa, z dedykacją dla Nicole :*

*Christina Aguilera ‘Fighter’. Przyjmijmy jednak, że to piosenka Sophie xD Jeśli chcecie tłumaczenie, to znajdziecie je TU. Przy * jest link do piosenki :3 

22 listopada 2008

Rozdział 65

Nic przyjemniejszego w tym roku szkolnym jeszcze mnie nie spotkało, od utworzenia grupy działającej przeciw tyranii Dolores Umbridge. Za każdym razem gdy ją widziała, spoglądałam w jej wyłupiaste oczy i uśmiechałam się szyderczo. Z wyraźną lubością odwarkiwałam coś, gdy pytała mnie o coś. Ten październik był chyba najbardziej udanym miesiącem w tym semestrze. Głównie cieszyłam się z tego, że w październiku zaczynał się sezon quidditcha.
Niestety, w poniedziałek, gdy szłam razem z Sapphire przez salon Ślizgonów, nasz wzrok ściągnęła grupka uczniów, stojąca przy tablicy ogłoszeń. Podeszłyśmy więc do niej, a ja wspięłam się na palce, by odczytać informację. W oczy rzucił mi się pełen zawijasów, styl pisma Umbridge. Jęknęłam w duchu i zaczęłam czytać na głos:

Na polecenie
WIELKIEGO INKWIZYTORA
HOGWARTU


Niniejszym rozwiązuje się wszystkie uczniowskie organizacje, stowarzyszenia, grupy, drużyny i kluby.
O pozwolenie na założenie nowej organizacji, stowarzyszenia, grupy, drużyny lub klubu należy starać się u Wielkiego Inkwizytora Hogwartu [tj. Dolores Umbridge].
Za złamanie tego dekretu grozi kara wydalenia ze szkoły Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie.

Powyższe zarządzenie wydano na podstawie Dekretu Edukacyjnego Numer Dwadzieścia Cztery.

Podpisano:
Dolores Jane Umbridge
Wielki Inkwizytor

Odwróciłam się do Sapphire z zagniewaną miną.
-Chyba mnie zaraz szlag trafi – powiedziałam martwym głosem.
-Ale skąd ona się dowiedziała? – zapytała zrozpaczona Sapphire. Przewróciłam oczami.
-Nie chodzi mi o tą głupią grupę… co z naszą drużyną quidditcha? – wybuchnęłam, załamując ręce. – Ona nie może nam tak po prostu zabronić grać! Nigdy nie miała nic przeciwko Ślizgonom, a teraz… no…
-Ona wie, że byłyśmy w gospodzie Pod Świńskim Łbem – przerwała mi Szafir. – I dlatego ograniczyła prawa też Ślizgonom. MY jesteśmy Ślizgonkami.
Roześmiałam się.
-Cóż za błyskotliwe spostrzeżenie – zadrwiłam i poszłam razem z Sapphire do Wielkiej Sali na śniadanie.
Wszystkie poniedziałkowe zajęcia były okropnie nudne. Historia magii już w szczególności. Przed eliksirami jednak, zrobiło się małe zamieszanie. Na czele grupki Ślizgonów stał Draco Malfoy i machał jakimś świstkiem pergaminu.
-Dziś rano Umbridge wydała drużynie Ślizgonów zezwolenie na dalsze treningi – odezwał się. – Poszedłem do niej dziś rano, a ona, od tak, wydała nam to pozwolenie… Ciekawe, czy Gryfonom pozwolą dalej grać.
-Serio? – zapytałam i podeszłam do Malfoya, który wręczył mi pergamin.
-Oczywiście, chyba nie myślałaś, że mogłaby nam odmówić – odpowiedział Draco. – Bo widzisz… trzeba mieć znajomości w ministerstwie. Ojciec mówił, że od lat szukają pretekstu, żeby wywalić Artura Weasleya… a jeśli chodzi o Pottera, to tylko kwestia czasu. Na pewno niedługo zamkną go u Świętego Munga w specjalnym oddziale dla tych, którym magia pomieszała w głowach…
To rzekłszy, zrobił głupią minę. Grupa Ślizgonów zarechotała. Nagle zdarzyło się coś dziwnego. Na twarzy Neville’a pojawiła się wściekłość, a on sam odepchnął Harry’ego i Rona na bok i ruszył ku Draconowi, zaciskając pięści ze złości. Crabbe i Goyle zasłonili Malfoya, napinając muskuły i wytrzeszczając dziko swoje małe oczka. Harry i Ron złapali Neville’a za tył szaty, by Longbottom nie mógł rzucić się na Crabbe’a i Goyle’a. W tej samej chwili drzwi klasy w lochu otworzyły się i wyszedł Snape. Zmierzył swoimi czarnymi oczami całą sytuacją i uśmiechnął się mściwie.
-Bójka? Potter, Weasley i Longbottom, tak? – powiedział drwiącym głosem. - Gryffindor traci 10 punktów. Puść Longbottoma, Potter, bo zarobisz szlaban. Wszyscy do środka.
Weszłam ze wszystkimi uczniami do klasy. W środku doznałam szoku. W kącie na prostym krześle siedziała Umbridge. Jej różowy sweter kontrastował mocno z ciemnym i mrocznym wnętrzem lochu.
Zajęłam swoje miejsce, nie spuszczając wzroku z Umbridge. Snape stanął za swoim biurkiem i odezwał się:
-Mamy dzisiaj gościa.
Wskazał ręką w kierunku Dolores, a wszyscy uczniowie wlepili w nią wzrok. Jeszcze nigdy Umbridge nie drażniła mnie tak bardzo. Przymknęłam oczy, by na nią nie patrzeć. Teraz osobiście mnie obrażała.
-Dziś nadal pracujemy nad eliksirem dodającym wigoru. Tu są wasze mikstury, jeśli sporządzicie je we właściwy sposób, powinny dojrzeć przed weekendem. Instrukcje - - machnął różdżką w kierunku tablicy – są tu. Do roboty.
Wlałam do kociołka swój niedokończony eliksir. Zapowiada się ciekawa lekcja. Ciekawiło mnie, jak zachowa się Umbridge. Przez pierwsze pół godziny nic nie robiła. Siedziała tylko w kącie i pisała na swojej nieodłącznej podkładce do notowania. Gdy jednak Snape podszedł do mnie, Umbridge wstała z krzesła i żwawym krokiem przemierzyła klasę, śledzona przez każdego z ucznia.
-Widzę, że klasa osiągnęła dość zaawansowany poziom – powiedziała z ożywieniem. – Mam pewne wątpliwości, czy to rozsądnie uczyć ich sporządzania eliksiru dodającego wigoru. Ministerstwo chyba wolałoby usunąć ten punkt z programu.
Snape wyprostował się i zacisnął swoje chude palce na moich ramionach, nic nie mówiąc.
-Przy okazji… ile naucza pan w Hogwarcie? – zapytała Umbridge.
-Czternaście lat – odrzekł Severus, zaciskając jeszcze mocniej ręce na moich ramionach, krępując tym nieco moją aktywność przy sporządzaniu eliksiru.
Umbridge coś naskrobała i zapytała, nie odrywając wzroku od swoich notatek:
-Wydaje mi się, że najpierw chciał pan uczyć obrony przed czarną magią?
-Tak – odparł cicho Snape. Ramiona zaczęły mi drętwieć przez siłę jego uścisku, a moje ręce zawisły kilka cali nad kociołkiem. Upuściłam do niego składniki i poruszyłam się niespokojnie.
-Ale pańskie podania zostały odrzucone? – spytała Umbridge z paskudnym uśmiechem.
-Tak.
Znów notatka.
-A czy wiadomo panu, dlaczego co roku profesor Dumbledore panu odmawia?
-Proponuję, żeby go pani sama o to zapytała – odpowiedział drwiąco Snape.
-Oh, na pewno to uczynię – zapewniła go Umbridge ze słodkim uśmiechem.
-Mniemam, że ma to jakieś znaczenie? – zapytał obojętnie Snape.
-Oh, tak! Ministerstwo musi mieć jakieś informacje o… eee… przeszłości nauczycieli Hogwartu – odrzekła Umbridge i podeszła do Pansy Parkinson, by zadać jej pytanie dotyczące lekcji. Snape oderwał swoje dłonie od moich ramion, co przyjęłam z wielką ulgą. Severus podszedł do siedzącego nieopodal mnie Harry’ego i machnął różdżką w stronę jego kociołka. Tak byłam pochłonięta obserwowaniem Snape’a i Harry’ego, że aż podskoczyłam, kiedy usłyszałam jadowicie słodki głos Umbridge tuż nad moim uchem:
-Co sądzisz o eliksirach?
-Ja… oh… - wyjąkałam, ale natychmiast się opanowałam. – Sądzę, że eliksiry to świetny przedmiot, szczególnie, gdy wykłada go tak wspaniały nauczyciel, jak PROFESOR Snape.
I uśmiechnęłam się z wyższością. Umbridge zanotowała coś.
-A lekcje nie są zbyt skomplikowane? – zapytała, nadal notując.
Miałam nadzieję, że da mi spokój, ale nie. Będzie mnie wypytywać, aż znajdzie coś, by dać mi kolejny szlaban. Zapewne chciała też coś znaleźć na Snape’a. To oczywiste, jest przecież zbyt blisko Dumbleodrea, przynajmniej w jej mniemaniu. Ooo, nie wyrzucaj sobie Trelawney, Binnsa, czy kogo tam chcesz, ale Severusa tknąć nie dam.
-Są na tyle trudne, by odpowiadały inteligencji ucznia – odparłam, a moje oczy zalśniły szkarłatem.
-Oh, aha… - mruknęła Umbridge, cofając się o krok i wpatrując się w moje oczy, które powróciły już do swojej normalnej postaci. Straszenie szumowin, a w szczególności takiego parszywca jak Landryna, sprawiało mi ogromną przyjemność, jeszcze większą, niż lanie Voldemorta szklankami po mordzie.
Po lekcji eliksirów, podszedł do mnie Harry i Ron. Kiedy szliśmy na lekcję wróżbiarstwa, Ronald zadrwił:
-Lekcje eliksirów to świetny przedmiot, szczególnie, gdy wykłada go tak wspaniały nauczyciel, jak PROFESOR Snape! Już lepiej palnąć nie mogłaś!
-Coś ci nie pasuje? – zapytałam i wyciągnęłam różdżkę.
-Straciliśmy największą szansę pozbycia się Snape’a ze szkoły! – wykrzyknął Ron z pretensją w głosie.
-Wyświadcz mi przysługę i zamknij się – warknęłam, wchodząc po srebrnej drabinie do klasy Trelawney. Nauczycielka wyglądała tak, jakby się załamała nerwowo. Nadal owinięta była ze wszech stron szalami i paciorkami, ale po jej twarzy płynęły łzy i była bardzo rozkojarzona. Najprawdopodobniej dostała wyniki wizytacji Umbridge. Z niewiadomych przyczyn, zrobiło mi się jej żal.
Po lekcjach, kiedy już Harry i Ron przestali się na mnie obrażać, powiedzieli mi, że Syriusz odwiedzi tej nocy kominek Gryfonów.
-A to cieć, do mnie nie przyjdzie – syknęłam sama do siebie. – Wpadnę do was.
I poszłam do biblioteki, by odrobić pracę domową dla Snape’a.
Około północy, zmaterializowałam się nagle w pokoju wspólnym Gryfonów.
-Dawno tu nie byłam – przyznałam i rozejrzałam się dookoła siebie. W pokoju zastałam tylko Harry’ego, Rona i Hermionę.
Nagle coś trzasnęło i w kominku pojawiła się głowa Syriusza.
-Cześć – powitał nas Wąchacz. – Jak leci?
-Dobrze, choć nie do końca – odpowiedziałam i uklękłam przed kominkiem.
-Ministerstwo wydało nowy dekret i nie możemy grać w quidditcha… - dodał Harry.
-I zakładać tajnych stowarzyszeń przed czarną magią – wpadł mu w słowo Syriusz. – Sophie, twoja przemowa była podobno świetna.
-Skąd o tym wiesz? – zapytałam podejrzliwie.
-Od Dunga – odrzekł Syriusz. – To on był tą wiedźmą.
Roześmiałam się.
-Łudząco przypominał mi Umbridge – zauważyła Hermiona.
-Niedawno wyrzucono go z gospody Pod Świńskim Łbem, więc musi się przebierać – wyjaśnił Syriusz i zwrócił się do mnie: - Twoja matka natychmiast kazała ci przestać uczestniczyć w grupie obrony przed czarną magią. Tobie też, Ron.
Znów się roześmiałam, ale był to śmiech bardziej drwiący, niż serdeczny.
-Uważaj, bo od razu jej posłucham – prychnęłam. – I wiesz, co? Powiedz Bes, że mam zamiar zaangażować do tego Spirytusa. Niech się dzieciak uczy, bo nie zda egzaminu.
-To też wzięła pod uwagę i napisała do Melanii, żeby zakazała synkowi się do tego angażować.
Zamarłam.
-Więc utrzymujecie kontakty z tą… z moją matką? – zapytałam wzburzonym tonem. Syriusz trochę się zmieszał.
-Bądź co bądź, to twoi rodzice, więc… - zaczął Syriusz, ale przerwałam mu:
-Więc z ojcem też się kontaktujecie?!
-Nie denerwuj się tak, bo się tu wszyscy zlecą – odezwała się Hermiona.
-A niech się zlecą! – wykrzyknęłam. – Ty byś się nie denerwowała, jakbyś się dowiedziała, że Zakon kontaktuje się z ojcem-psychopatą i matką Ja-Nie-Widzę-Jak-Mi-Biją-Dziecko?!
Zerwałam się z miejsca i zaczęłam krążyć po pokoju.
-Nie chcę słyszeć, Syriusz, że utrzymujecie jakikolwiek kontakt z tymi zdrajcami, rozumiemy się? – zapytałam, a w moim głosie zabrzmiała nuta groźby. – Nie chcę słyszeć, że Bes ingeruje w życie Spirydiona. Nie chcę słyszeć, że moja… ehm… matka, psuje relacje między mną a Spirytusem. Nie chcę, żeby oni wszyscy go zepsuli!
-To zrozumiałe, że się martwisz o brata ale… - zaczął Syriusz.
-NIE! – wrzasnęłam i zatrzymała się gwałtownie. Moja twarz wyglądała przerażająco, kiedy padały na nią rozdygotane cienie ognia, buzującego w kominku. Wokół oczu pojawiły się czerwone łuski, a włosy stanęły mi dęba. – Jak możesz być po ich stronie! Myślałam, że jesteś moim przyjacielem, ale najwidoczniej się pomyliłam.
I z obrażoną miną teleportowałam się do sypialni dziewczyn w dormitorium Ślizgonów. Serce waliło mi ze złości tak głośno, że słyszałam jego uderzenia. Szokujące nie było to, że ktoś wtrąca się w moje osobiste sprawy, ale to, że pokłóciłam się z Syriuszem. Ostatnio ze wszystkimi się kłócę. Z Ronem, z Czarnym Panem, z Syriuszem… to była chyba nasza pierwsza kłótnia od początku naszej znajomości. Kto by pomyślał, że tak pięknie zapowiadający się dzień, zakończy się właśnie w ten sposób…

~*~


Ale się rozpisałam… No, wniosłam trochę akcji, przynajmniej pod koniec. Obiecałam, że jakoś to nadrobię, ale wczoraj nie miałam zbyt czasu. Mam nadzieję, że przynajmniej taki długi rozdział trochę zrekompensuje wam ten mały brak xD Dedykacja dla Motylka :*