31 maja 2010

Rozdział 264

Drugi raz tej nocy coś mnie obudziło. Były to jakieś trzaski, jakby ktoś próbował dostać się do mojego pokoju przez okno. Uniosłam się nieco na łóżku i ubrałam okulary, leżące na szafce nocnej. Kiedy wytężyłam wzrok zauważyłam, że rzeczywiście ktoś jest za oknem. I rzeczywiście ten ktoś próbował dostać się do środka. Zobaczyłam tylko mignięcie otwieranej szyby, burzę czarnych, rozwianych włosów i postać mężczyzny, który wylądował tuż przy moim łóżku.
- Armand – wyszeptałam. – To ty?
- Tak – odpowiedział, uspokajająco gładząc moje włosy. – Magnus mi powiedział… Nie mam do ciebie żalu, potrzebowałaś tego.
- Potrzebowałam – zgodziłam się. – Ale… Armandzie, nie chcę od ciebie krwi. Wystawiłam się na słońce po to, żeby odżyć. Muszę sama sobie poradzić.
Wampir przygryzł na chwilę wargi, przypatrując się mojej prawej ręce.
- Dobrze, to twoja decyzja – mruknął. – Jeśli jednak zmieniłabyś zdanie… Wiesz, że jeżeli odniosłaś ostatnio jakieś rany, mogą się na nowo otworzyć. Gdybym dał ci krew, nie groziłoby ci to.
- Jeśli coś takiego się stanie, to będziesz wiedział – odparłam.
Milczeliśmy przez chwilę. Podczas tej kłującej w uszy ciszy zerknęłam na zegarek. Wskazywał dwadzieścia minut po drugiej. Znów poczułam się zmęczona, ale obecność Armanda nie pozwoliłaby mi zasnąć. Podczas gdy on wzrok miał utkwiony w podłodze, pogrążony we własnych myślach, ja dyskretnie mu się przyglądałam. Znów wydał mi się piękny, długie, czarne rzęsy ocieniały mu zapadnięte, białe policzki. Nie wyglądał wcale jak maska, przeciwnie, na jego twarzy malował się niepokój i zaduma. Włosy miał trochę napuszone, a ubrany był, co mnie zdziwiło, w szkarłatny płaszcz, co było raczej zwyczajem Mariusa.

- Kradniesz styl Mariusa? – zapytałam.
Armand drgnął na dźwięk mojego głosu. Uśmiechnął się krzywo, zupełnie jakby myślami nadal był daleko stąd.
- Nie, taki po prostu kupiłem płaszcz – odparł. – Nie mam takiego świra jak Marius. Mimo że to wielki wampir i czarodziej, jest trochę…
Skwitowałam to śmiechem. Skąd ja to znam. Dziwne. Wielcy ludzie, zamiast zachowywać się poważnie, jak na ich pozycję przystało, robią na odwrót i są zupełnie inny, niż by od nich oczekiwali tego wszyscy. Chociaż powiem szczerze, że Marius budził we mnie spory respekt, nie było chyba osoby, do której żywiłam taki szacunek. Nigdy nie dał mi się poznać z tej swojej „stukniętej” strony.
- Dlaczego nosisz okulary? – spytał cicho Armand, patrząc mi tym razem prosto w oczy.
- Rodzice też mnie o to pytali – odpowiedziałam. – Słabo widzę. Ale to z czasem ustąpi. Tak samo jak moje ciało znów przybierze normalny kolor i konsystencję. Teraz nie przypomina skóry, tylko jakieś suche płaty uschniętej trawy.
Z wyrazem bezgranicznego obrzydzenia na twarzy spojrzałam na swoje trupie dłonie. Zawsze miałam długie, chude palce, ale teraz wyglądały jeszcze bardziej nienaturalnie, niż zwykle. Opadłam z powrotem na poduszki. Armand miał rację. Stare rany chyba się zaczynały powoli otwierać albo po prostu ja byłam osłabiona. Wolałam na wszelki wypadek jednak nie nadwyrężać kręgosłupa.
- Po co tu przyszedłeś? – zapytałam Armanda.
- Chciałem cię zobaczyć – rzekł. – Tęskniłem za tobą. Tak długo się nie widzieliśmy.
Pochylił się, żeby pocałować moje spierzchnięte usta. Nie poczułam się skrępowana. Między mną a Armandem taka pozostawała czułość, mimo że o mało nie zniszczyło to mojego i Barty’ego uczucia.
- Jesteś zmęczona, śpij – dodał już o wiele ciszej. – Bardzo ci to będzie teraz potrzebne.
Zdjął mi okulary, a palcami zamknął moje powieki, które natychmiast rozwarłam.
- Zostań jeszcze chwilę – poprosiłam.
- Zostanę tak długo, dopóki nie zaśniesz.
Z ulgą zamknęłam oczy. Poczułam, jak włosy Armanda łaskoczą mi twarz, a on całuje mnie lekko w policzek. Za sprawą jego magii odpłynęłam w krainę snów, gdzie mogłam na chwilę odciąć się od moich problemów…

*

Rano Armanda już nie było. Nic zresztą dziwnego, słońce zrobiłoby z niego to, co ze mną. Okulary leżały porzucone na poduszce obok mnie. Mój Mistrz musiał je tam zostawić, zanim odszedł. Wcisnęłam je sobie na nos i odnalazłam słabym wzrokiem zegar. Wskazywał dziewiątą rano. Niemożliwe, że tak długo spałam. Chciałam się poruszyć, wstać, ale nie mogłam. Kiedy podniosłam się trochę, poczułam, jakby moje kości były w wielu miejscach złamane. Nastawione, ale nie zrośnięte. Z ciężkim westchnieniem opadłam z powrotem na poduszki. Leżałam tak przez chwilę myśląc, co dalej robić. Chyba pootwierały się też stare złamania, które nabyłam dzięki Sapphire. Oddychałam niespokojnie. Bałam się, że już nigdy nie będę miała takich kości, jakie miałam dawniej. Mogłam jednak poprosić Armanda o trochę krwi. Przynamniej widziałabym o wiele lepiej.

Podniosłam bolącą prawą rękę i dotknęłam nią ledwo widocznego Mrocznego Znaku. Chwilę później do mojego pokoju wszedł Czarny Pan z dość zatroskaną miną.
- O co chodzi? – spytał, siadając na brzegu mojego łóżka.
- Pamiętasz ten dzień, kiedy Sapphire mnie połamała?
- Tak.
- Armand odwiedził mnie w nocy – powiedziałam wymijająco. – Powiedział mi, że wszystkie moje stare rany mogą się otworzyć. I chyba też wróciły te złamania, nie wiem. Nie mogę się ruszyć, bo wszystko mnie boli.
Czarny Pan wsunął pode mnie dłonie, żeby mnie posadzić, ale dosłownie rozjechałam mu się w rękach. Nie mogłam utrzymać się w pionie za nic. Kiedy usłyszałam nieprzyjemne, jeżące włos na głowie chrobotanie w kręgosłupie, zrezygnowałam z prób wyprostowania się.
- Coś wymyślę, zobaczysz – obiecał mi. – Słuchaj, Spirydion przyszedł, za chwilę do ciebie przyjdzie, tylko zamienię z nim kilka słów.
Ułożył mnie z powrotem na plecach, po czym wyszedł z pokoju. Rzeczywiście poczułam zapach Spirydiona. Musiał stać na korytarzu tuż za drzwiami, bo czułam go wyjątkowo mocno. Wytężyłam wampiryczny słuch, żeby móc podsłuchać.

- Jak się czuje? – był to głos mojego młodszego brata.
- Wszystko się zesrało – odpowiedział mu Voldemort takim tonem, jakbym już umarła. – Kiedy Sapphire zepchnęła ją ze schodów, połamała wszystkie kości. Niby się zrosły, ale teraz znów są połamane. Nie chcę z tym sam nic robić, żeby jej nie zaszkodzić. Trzeba czekać na Armanda, on zrobi, co będzie trzeba.
- Uważam, że nie ma sensu go szukać – mruknął Spirydion tak cicho, że ledwo go dosłyszałam. – Może być teraz wszędzie.
- Tak, też tak myślę.
Przez chwilę milczeli. Mimo że dzieliły nas drzwi, a ja byłam nadal trochę otępiała przez ten mój mały pożar, słyszałam ich głosy doskonale, choć były trochę przytłumione.
- Krew bardzo by jej pomogła – odezwał się Spirydion. – Czytałem, że wampiry młodnieją i regenerują się po wypiciu krwi.
- No tak, ale nie jestem pewien, czy będzie chciała – odpowiedział mu Voldemort. – Sophie mówi na to „próba ognia”. Chyba sama chce się wyleczyć.
Znów milczenie. Usłyszałam jednak inne odgłosy. Klamka drgnęła, a do środka wszedł mój młodszy brat, za nim Czarny Pan. Uśmiechnęłam się lekko na widok Spirydiona. Bardzo chciałam go zobaczyć.
- Cieszę się, że przyszedłeś – wyszeptałam.
Spojrzałam na wuja. On usiadł przy mnie, podwinął rękaw i podsunął mi nadgarstek pod nos.
- Wiesz… masz rację, sama chcę się wyleczyć – powiedziałam mu, patrząc mu przepraszająco w oczy. – Ale chcę widzieć już normalnie, mam dość tych okularów. Zdejmij mi je.
Voldemort zdjął mi je z nosa i odłożył na szafkę nocną. Podniosłam prawą, mniej bolącą i mniej połamaną rękę, zacisnęłam palce dookoła nadgarstka wuja z zadziwiającą jak na mój stan siłą i wbiłam zęby w delikatną skórę wewnątrz jego prawego przedramienia. Usta natychmiast wypełniły mi się krwią. Nie chciałam wypić za dużo, żeby to nie uderzyło mi do głowy. Dlatego po kilku sekundach, kiedy usłyszałam dudnienie, bicie serca Czarnego Pana, równające się powoli z moim, odwróciłam głowę i otarłam usta wierzchem dłoni na wszelki wypadek, gdyby została na nich odrobina krwi.

- Dziękuję – powiedziałam po długiej chwili milczenia, otwierając oczy.
Obraz był już tak ostry, jak zawsze. Moje oczy wróciły do normy. Przez chwilę przyglądałam się z wdzięcznością wujowi, zastanawiając się, jak mogłabym go grzecznie wyprosić.
- Chciałabym porozmawiać przez kilka minut ze Spirydionem… - zaczęłam, ale Voldemort wstał, zanim skończyłam zdanie.
- Jeśli będziesz czegoś potrzebować, zawołaj – powiedział, zanim wyszedł.
Odczekałam, aż zamknie drzwi. Dopiero wtedy mogłam porozmawiać z bratem.
- Co się dzieje w szkole? – spytałam. – Ktoś kogoś zabił? Filch powiesił kogoś pod sufitem za kostki?
Spirytus roześmiał się, ale pokręcił głową. Okazało się, że w Hogwarcie nic się większego nie wydarzyło. Tylko moje zniknięcie wzbudziło plotki. Począwszy od porwania przez Lorda Voldemorta i Śmierciożerców, skończywszy na zjedzeniu jaja ognistego skorpiona. Bardzo bawiły mnie te plotki. Kilka pierwszoklasistek z Hufflepuffu widziało, jak płonęłam, co natychmiast rozeszło się po szkole, tworząc nowe domysły. Teraz niektórzy podejrzewali Sapphire o podpalenie mnie. W większości historii grałam rolę tragicznej bohaterki, zdradzonej przez przyjaciółkę, która podpaliła mnie, aby uciec z Draconem Malfoyem do Azji, gdzie mieli teraz wziąć ślub i przejść na buddyzm.

- Nie żartuj, naprawdę tak sądzą? – zapytałam z uśmiechem na twarzy.
- No tak, ale wiesz, jakie głupoty ludzie potrafią wymyśleć.
Przez chwilę zaśmiewaliśmy się z tego, aż w końcu rozbolały mnie połamane żebra, więc musiałam zdusić śmiech i uspokoić się.
- Odwiedzisz mnie jeszcze? – spytałam, kiedy Spirydion wstał, żeby wyjść. – Wydaje mi się, że długo nie ruszę się z łóżka.
- Kiedy tylko będziesz chciała – odpowiedział, uśmiechnął się i wyszedł.
Ja, chcąc zastosować się do rady Armanda, naciągnęłam kołdrę zdrową ręką aż pod brodę i zamknęłam oczy czekając, aż nadejdzie sen.

*

Był to chyba jakiś dziwny, zapuszczony budynek, coś w rodzaju szkoły albo kamienicy. Okna zabite były deskami, choć niektóre z nich były powyrywane, a ceglane, ciemnobrązowe ściany były zwęglone, jakby ktoś spróbował podpalić budynek.
Ktoś przeszedł szybko przez wąską ulicę i wemknął się do środka przed strasznie skrzypiące, drewniane drzwi. Nawet ich za sobą nie zamknął, tak mu się spieszyło. Był to mężczyzna, ubrany w czarny płaszcz, z kapturem narzuconym na głowę. Wbiegł po poobtłukiwanych schodach na najwyższe piętro. Był to bardzo niebezpieczny, grożący zawaleniem budynek, więc każdy normalny człowiek bałby się tu wchodzić. Mężczyzna jednak spodziewał się kogoś na górze spotkać. I nie zawiódł się.
Owa kamienica okazała się zwykłym magazynem drewna. Na strychu, na największym klocku drewna siedziała dziewczyna o jasnobrązowych, kręconych włosach. Ubrana była w zieloną, koronkową sukienkę, na stopach miała jedynie plażowe klapki. Uśmiechnęła się szeroko, kiedy ujrzała podejrzanego mężczyznę. Ten zrzucił z głowy kaptur i przeczesał palcami grzywę słomianych włosów i również się uśmiechnął.
- Już myślałam, że nie przyjdziesz – powiedziała dziewczyna cichym, namiętnym głosem.
- Nigdy bym nie opuścił takiego spotkania – odpowiedział Barty, podchodząc do dziewczyny.
Objął ją, ona zarzuciła mu ręce na szyję, a ich usta spotkały się w namiętnym pocałunku. Opadli na drewnianą, brudną podłogę, gdzie kurz mieszał się z drewnianymi wiórami. Ona zapomniała przy nim o całym świecie, on – o swojej misji.

~*~


No i już. Zakładam, że będzie wiele oburzonych osób, zbulwersowanych zakończeniem, ale musiałam tak zrobić. Nie radzę się jednak obrażać, tylko czytać dalej. Od razu mówię, że nie pożałujecie. Chciałam dzisiaj zmienić szablon, ale skoro Sophie nadal jest tak poparzona, niech jeszcze zostanie. Dedykacja dla Nieśmiertelnej :* 

29 maja 2010

Rozdział 263

Z letargu wyrwały mnie czyjeś kroki, nerwowa wymiana zdań kilku osób i odgłosy zasuwanych zasłon. Przez chwilę nie czułam nic, nawet bólu. Wszystko powróciło dopiero po kilku minutach. Nadal byłam owinięta w jakiś płaszcz, leżałam też na czymś miękkim, chyba na łóżku. Zaczęłam się zastanawiać, kim są ludzie, którzy robią tyle hałasu.
W końcu ktoś delikatnie ściągnął mi z twarzy gruby materiał. Jasność uderzyła mnie w oczy przez zamknięte powieki. Zdziwiłam się, że ogień nie spalił mi ich na popiół. Pospiesznie zaciągnięto zasłony, usłyszałam ich ciche skrzypnięcie. Mimo że znów owionęła mnie ciemność, czułam, jak pieką mnie policzki, czoło, wargi… Zupełnie jakbym znów płonęła. Odetchnęłam kilka razy chłodnym powietrzem. Przyniosło ono ulgę sparzonemu gardłu.
- Sophie? Jak się czujesz? – usłyszałam zatroskany głos Sapphire.
Uśmiechnęłam się, co prawda z trudem, ale jednak to zrobiłam. Gdyby nie to okropne pieczenie, mogłabym rzec, że czułam się cudownie. Wyśmienicie. Nieopisanie. Było to kolejne z doświadczeń, które powinien przejść każdy wampir.
Podniosłam lekko powieki. Przez chwilę nie widziałam nic, oprócz przeraźliwie jasnych, rozmazanych kształtów. Miałam nadzieję, że obraz się szybko wyostrzy, ale nic takiego się nie stało. Bardzo słabo widziałam. Coś czarnego pochyliło się nade mną. Zamrugałam z trudem i zobaczyłam wyostrzającą się sylwetkę Snape’a. Przyglądał mi się uważnie, z pewnym niepokojem malującym się na woskowej twarzy.
- Potrzebujesz czegoś? – zapytał cicho, jakby się obawiał, że mówiąc głośniej, zrani moje uszy i sprawi mi ból.
- Armanda – wyszeptałam. – Potrzebuję Armanda.
Przez twarz Mistrza Eliksirów przebiegł ledwo zauważalny skurcz.
- Jest dzień – odpowiedział. – Armand teraz śpi. Poza tym nie mam pojęcia, gdzie on jest.
Westchnęłam ciężko, myśląc gorączkowo. Jak mogłam się stąd wydostać. Chciałam koniecznie uniknąć spotkania z Ghostami. Musiałam dostać się do domu Czarnego Pana. Tam mogłam spokojnie wyzdrowieć i powrócić do formy, stać się silniejsza niż byłam.
Mogłam się teleportować, ale było to teraz niemożliwe. Mogłabym też polecieć, ale słońce chyba by mnie oślepiło. Zostało mi tylko jedno. Mogłam po prostu zniknąć, ale nie należało to do moich ulubionych metod przenoszenia się. Było to też bardzo niebezpieczne.
Rozległo się ciche pyknięcie, a ja zniknęłam, pozostawiając po sobie kupkę złocistego popiołu, podobnego do tego, jaki zostawia po sobie Flagro, kiedy się teleportował.

Upadłam na plecy na podłogę. Mimo że było to zaledwie pół metra, ja poczułam się, jakbym spadła co najmniej z kilku pięter na rozgrzany beton. Plecy zapiekły mnie boleśnie, bo nie okrywała je żadna tkanina. Leżałam w łachmanach po środku jakiegoś korytarza. Zaczęłam krzyczeć tak głośno, na ile pozwalało mi na to zdarte, suche gardło. W końcu usłyszałam upragniony odgłos kroków. Należały, jak się później okazało, do Voldemorta. Kiedy zobaczył, co albo raczej kto leży na podłodze, natychmiast do mnie podbiegł.
- Sophie, co ci się stało? – zapytał, nie kryjąc przerażenia. – To sprawka tych z Zakonu?
- Nie, to ja sama… weź mnie z tej podłogi, nie mogę znieść jej dotyku – poprosiłam.
Czarny Pan pochylił się nade mną i najdelikatniej jak potrafił, podniósł mnie. Stanowczo odmówiłam przebywania w jednym z pokoi, gdzie przebywali ranni. Nie chciałam mieć znów do czynienia z boginem, a co za tym idzie, i z Czarną Dziurą. Zawsze miałam z tym problem. W trzeciej klasie, kiedy obrony przed czarną magią nauczał Remus Lupin, zabrał nas podczas pierwszej swojej lekcji do pokoju nauczycielskiego, gdzie mieliśmy się znierzyć z, jak się później okazało, boginem. To było okropne…

Odrąbana ręka, bogin jakiegoś Gryfona, podpełzła w moją stronę. Obserwowałam, jak przez chwilę miota się po podłodze, zastanawiając się, w co się z mienić. W końcu wyrosła przede mną. Tak, wielka, przerażająca, szumiąca okropnie Czarna Dziura, wielka aż pod sam sufit. Nie tylko we mnie wzbudziła przerażenie. Uczniowie rzucili się pod przeciwległą ścianę, jak najdalej od tego kosmicznego potwora. Zaczęłam krzyczeć tak głośno, wpatrzona z przerażeniem w Czarną Dziurę, że potknęłam się i upadłam na podłogę. Teraz całkiem straciłam nad sobą panowanie. Zacisnęłam ręce tak, jakbym chciała coś zgnieść, a Dziura zaczęła się skręcać, aż w końcu rozbłysło żółte i zielone światło, a bogin zniknął. Wykończyłam go. Przerażona i trzęsąca się na całym ciele, ukryłam twarz w ramionach. Poczułam, że Darla i Sapphire podnoszą mnie z podłogi.

Jeszcze nigdy się tak nie bałam. Zamordowanie tego bogina było chyba najlepsze, co mi się udało z nim zrobić. Lupin nagrodził Slytherin dziesięcioma punktami i kazał mi iść do skrzydła szpitalnego. Byłam jednak zbyt zszokowana, żeby cokolwiek opowiedzieć pani Pomfrey. Resztę dnia spędziłam w dormitorium Ślizgonów.
Voldemort położył mnie na łóżku w moim pokoju. Odetchnęłam z ulgą. Mimo że wuj bardzo się starał, żeby mnie nie urazić w jakieś miejsce, odczuwałam ból. Szatę miałam w strzępach, ale pomyślałam, że chyba bym umarła z bólu, gdybym musiała się przebrać. Kazałam się nakryć cienką kołdrą i zażyczyłam sobie zostać sama. Kiedy Czarny Pan opuścił mój pokój, siłą woli sprawiłam, że zasłony zasunęły się gwałtownie, żeby odciąć dopływ słońca do pokoju. Zamknęłam oczy, a pod powiekami poczułam cudowny chłód. Chwilę później przyszedł sen…

*

Ktoś zapukał do drzwi. To właśnie to pukanie wyrwało mnie ze snu. Nie otwierając oczu, nawet nie byłam łaskawa odpowiedzieć. Jednak ten ktoś był namolny. Znów zapukał, po czym wszedł do środka.
- Sophie, masz gości – usłyszałam głos Voldemorta.
Pewna byłam, że to Sapphire albo Spirydion, więc powiedziałam:
- Powiedz im, że zobaczymy się później, nie mam ochoty wysłuchiwać ględzenia Sapphire.
Usłyszałam cichy śmiech wuja.
- Nie, to nie przyszła Sapphire – odparł. – Tylko twoi rodzice.
Otworzyłam gwałtownie oczy i spojrzałam na niego. Gdybym tylko miała siłę, usiadłabym ze zdumienia.
- Serpensowie? – zapytałam. – Wyrzuć ich. Nie chcę ich widzieć.
- Nie chodzi o Serpensów – ostatnie słowo wypowiedział z wyraźnym wstrętem. – Tylko o Ghostów.
Zamrugałam szybko. Nie wiedziałam, co mu odpowiedzieć. Poprosiłam wuja, żeby pożyczył mi swoją różdżkę. Wsadził mi ją do poparzonej dłoni, a ja wyczarowałam sobie okulary – przez to poparzenie bardzo słabo widziałam. Gdybym dostała choć trochę krwi, wiem, że by się natychmiast poprawiło, ale Barty’ego nie było, a tylko on był zawsze chętny, żeby mi usłużyć, nawet tym kawałkiem „siebie”.
- Podnieś mnie trochę – zwróciłam się do Czarnego Pana, a on podszedł do mnie, posadził na łóżku i oparł o poduszki. – Niech wejdą.
Bez słowa opuścił moją sypialnię. Musiałam odczekać tylko kilka sekund. Zza drzwi dobiegły mnie przytłumione głosy, po czym do środka weszli Ghostowie. Konkretniej tylko Bes i Sethi. Zdziwiłabym się bardzo, gdyby zabrali jakiegoś gówniarza. Sądzili, że pewnie to, co zobaczą, na trwałe może wywołać uraz w ich psychice. Sama nie wiedziałam, jak wyglądam, więc to bardzo prawdopodobne, że i Ghostowie się przestraszą.

Bes i Sethi wyglądali na zszokowanych i przerażonych samym faktem, że są w domu samego Lorda Voldemorta, rozmawiali z nim, a ten nawet im nie powiedział złego słowa.
Wskazałam im brzeg łóżka. Usiedli z takimi minami, jakby się bali, że porazi ich prąd, kiedy tylko go dotkną.
- Ładny masz pokój – odezwała się nieśmiało Bes. – Nie umywa się do tego, który miałaś w Dziurze.
- Do tamtego byłam przywiązana – odpowiedziałam, obserwując uważnie to jednego, to drugiego rodzica.
Pełne napięcia, krępujące milczenie trwało kilka chwil, podczas których Ghostowie wyraźnie unikali mojego spojrzenia. W końcu matka zapytała:
- Dlaczego nosisz okulary?
- Słońce musiało uszkodzić mi wzrok – wyznałam bardzo cicho. – Ale z czasem wszystko wróci do normy. Potrzebuję tylko trochę krwi.
Ghostowie wymienili porozumiewawcze, zaniepokojone spojrzenia, po czym Sethi odsłonił swój prawy nadgarstek i wyciągnął go w moim kierunku. Uśmiechnęłam się lekko, bo gdybym bardziej się wykrzywiła, poczułabym straszny ból.
- Nie, nie chodzi mi o waszą krew – dodałam. – Umarłabym. Chodziło mi o krew złoczyńcy. Ale tym się nie martwcie już. Poradzę sobie. Czarny Pan powiedział mi, że sami tu przyszliście. Po co.
- Twój wuj jest całkiem miły, jeśli się go pozna bliżej – odparł wymijająco Sethi.
- Tak – przyznałam. – Ale przejdźmy już do rzeczy. Przecież nie przyszliście tutaj, żeby zapoznać się z moim wujem, prawda?
Rodzice znów wymienili zaniepokojone spojrzenia. Ja już od dawna wiedziałam, po co tu przyszli. Ale chciałam usłyszeć to z ich ust. Nie mam zamiaru im w niczym pomagać. Na mojej twarzy pojawił się wyraz uprzejmego oczekiwania.
- Pamiętasz ten list, który do ciebie wysłaliśmy? – zapytała w końcu Bes.
- Pamiętam – odparłam. – Ale tyle się działo… Pogodziłam się z Sapphire, pogodziłam się z Harrym, później wyjechał Barty… Zwłaszcza to ostatnie bardzo przeżyłam, tak.
- Bardzo cię przepraszam, że tak powiedziałam – powiedziała matka. – To była chyba najgłupsza rzecz, jaką zrobiłam w życiu. Byłam tak zła i przerażona, że chyba nie wiedziałam, co mówię.
- Ale mogłaś chociaż pomyśleć, co to dla mnie znaczyło – rzekłam. – To był powrót do przeszłości. Myślałam, że wy będziecie dla mnie prawdziwymi rodzicami, myliłam się. Jednak – tu zawiesiłam na sekundę głos – jestem w stanie wam wybaczyć. Nie jestem tak mściwa jak Voldemort. Też nie byłam z wami… z Zakonem, wiele razy niesprawiedliwa, zdradzałam Dumbledore’a wielokrotnie, co oczywiście Zakonowi kiedyś wynagrodzę.
Na ustach rodziców pojawił się promienny uśmiech. Nie spodziewali się, że tak łatwo im wybaczę. Tęskniłam za nimi. Po ich utracie w moim sercu pojawiła się pustka, której nikt nie umiał zapełnić. Bes chciała mnie uściskać, ale Sethi w miarę szybko ją powstrzymał, tłumacząc, że może mi to sprawić ból.
- Nic mi nie będzie – powtórzyłam, widząc zaniepokojoną twarz matki. – To mi było potrzebne. A teraz proszę, zostawcie mnie samą, jestem zmęczona.
- Oczywiście.
Ghostowie natychmiast wstali. Zanim jednak się skierowali w stronę drzwi, poprosiłam, by podali mi lusterko.

Muszę przyznać, że wyglądałam o wiele gorzej niż po moim pierwszym spaleniu. Usta miałam czarne, twarz nie tak bardzo pomarszczoną, ale też trochę zwęgloną. W kilku miejscach zobaczyłam zaschniętą krew. Włosy prawie wszystkie mi się spaliły, były teraz po prostu zwęglonymi, szarymi kosmykami, zupełnie martwymi. Bałam się z nimi cokolwiek zrobić, żeby mi nie powypadały. Tylko srebrnym kolczykom nic się nie stało, lśniły jak zwykle w czarnych jak popiół uszach. Ręce miałam jak u trupa, tylko poparzone i obleczone zwęgloną skórą. Obrzydliwe. Ale z drugiej strony fascynujące. To niezwykłe, że wyglądam jak spalone, martwe ciało, z jarzącymi się, przekrwionymi, żółtymi oczami, mimo wszystko żyjąc. Odłożyłam lusterko, z cichym jękiem bólu przekręciłam się na lewy bok, zamknęłam oczy i zapadłam w niespokojny sen.

~*~

Przepraszam za ten rozdział. Zwłaszcza za końcówkę. Strasznie mnie dzisiaj brat zestresował, upierdliwy smark, cały czas mi Internet wyłączał, bo pierwsza na komputer usiadłam. Długa historia. Zmieniłam szablon, bo tamten niezbyt mi się podobał. Dzisiaj chyba dam rozdział na Selene Snape, bo jeszcze mogę trochę posiedzieć przy komputerze. Wybaczcie, że rzadko rozdziały publikuję, ale mam teraz fazę poprawkową, z polskiego jeszcze dwie odpowiedzi mnie czekają, po których pani zasądzi, czy mi da na koniec piątkę. Najbardziej boję się biologii i angielskiego. Ale następny rozdział będzie super, dzisiaj w nocy miałam ciekawy sen, który wykorzystam na początku kolejnego odcinka xD Dedykacja dla Lotties. :*

21 maja 2010

Rozdział 262

Maj dobiegał końca. Pogoda była bardzo słoneczna, a ja nigdy jeszcze nie czułam się tak lekko i cudownie jak teraz. Niby nie stało się nic, co by jakoś szczególnie mnie ucieszyło. Po prostu byłam szczęśliwa. Jakoś bez powodu. Było to dla mnie coś zupełnie nowego. I było to cudowne uczucie. Cieszyć się z czegoś, czego się nie wiedziało.
Zbliżały się SUMY, dlatego wszyscy piątoklasiści spędzali cały swój wolny czas albo w bibliotece, albo w swoich dormitoriach. Ja tylko obserwowałam, jak Ślizgonki w panice wkuwają materiał. Niestety, już chyba za późno. Ale darowałam sobie kazania, tylko cierpliwie tłumaczyłam to albo tamto. Nie byłam oczywiście jedyną osobą z szóstej klasy, która pomagała piątoklasistom. Tylko że ja jako chyba jedyna chciałam to robić. Wszyscy Ślizgoni są tak bezwstydnie egoistyczni, że aż się dziwię czasami, jakim cudem tu trafiłam. Owszem, nie jestem idealna, ale nie chodzę cały czas z nosem wycelowanym w sufit. Tak właściwie, to powinnam mieszkać teraz we Francji i uczęszczać do Beauxbatons.

Od czasu do czasu zaczęły nachodzić mnie dziwne myśli. Głupie myśli. Myśli o ogniu. Chciałam znów podjąć próbę ognia. Teraz, kiedy jestem już silniejsza, mam w sobie krew nie tylko Armanda, ale i Mariusa, Sanguini’ego, mogę znów sprawdzić, na co stać moje ciało. Sądzę, że każdy wampir przeżył w swoim życiu taki okres, kiedy wystawił się na słońce bez żadnego powodu. Tak myślę, że to właśnie taka chwila. Przeciągałam to jednak, mając nadzieję, że jeszcze się rozmyślę. Nie chciałam znów zwracać na siebie uwagi, zwłaszcza że dopiero co pogodziłam się z Sapphire i z grupą Harry’ego. Jeszcze mogłoby stać się coś złego. Gdyby przypadkiem doszło to do uszu Lorda Voldemorta… Mógłby osobiście przybyć do Hogwartu. No i mógłby też jakoś dowiedzieć się Barty, a jego nie chciałam ściągać z Wielkiej Brytanii tylko dla tego, że miałam jakiś kaprys. Nie, to musi zaczekać.

Tak sobie tłumaczyłam, że należy czekać. Ale ja nie chciałam czekać. Mimo tego spokoju, który wypełniał moje serce, czułam się rozdarta. Rozdarta między rozsądkiem a pragnieniem. Nie ważne, co pomyślą sobie ludzie. W tej całej bezradności, znów odwiedziłam Jacquesa.
Zapukałam do drzwi. Kiedy mnie zobaczył, od razu wpuścił mnie do środka. Zaprowadził mnie do salonu i wskazał kanapę. Usiadłam. On zajął miejsce w fotelu. Przybyłam do niego znowu w nocy. Nie chciałam wzbudzać sensacji, pokazując się na osiedlu mugoli za dnia. Mimo że w świecie czarodziejów może już nie byłam tak sławna, znana byłam już raczej nie jako piosenkarka, lecz jako wspólniczka Lorda Voldemorta, to w mugolskim świecie wciąż wygrzebywano stare piosenki, wyciskano z nich tyle pieniędzy, ile się dało. I cały czas wynajdywali jakieś nieopublikowane utwory, które nagrałam już dawno temu i nawet nie planowałam puścić w obieg.

Jacques patrzył na mnie w milczeniu czekając, aż pierwsza się odezwę. Miał na sobie jeszcze szatę dzienną, lecz widać było, że był trochę zajęty. Zdjęłam kaptur z głowy.
- Długo nad tym myślałam – powiedziałam tak cicho, że mój głos mógł być zaledwie trzaskiem ognia w kominku. – I podjęłam już decyzję. Decyzję o spaleniu.
Gdyby słuchał tego ktoś, kto mnie nie zna, pomyślałby sobie, że albo mam coś źle z głową, albo się przesłyszał. Dla Jacquesa nie wydało się to dziwne. No, może trochę nim wstrząsnęło.
- Chcesz umrzeć? – zapytał równie cicho jak ja. – Masz dopiero szesnaście lat. Rozumiem, że dużo przeszłaś, ale chcesz sobie odebrać życie?
Zaśmiałam się.
- Nie, nie chcę się zabić – odparłam. – Chcę się spalić, a to różnica. Wiesz, że stworzył mnie wampir. Miał na imię Armand. Czasem tak po prostu mamy. Jak feniksy. Musimy się spalić, żeby urodzić się na nowo.
Jacques przyglądał mi się jak zwykle z uwagą, ale teraz w jego oczach zobaczyłam zrozumienie. Nie odzywał się, rozważając moje słowa. A ja przyglądałam się jemu, czekając, aż się odezwie. Zależało mi na jego opinii. Mimo że widziałam go dopiero drugi raz, poczułam z nim bliską więź.
Nagle wstał, podszedł do kredensu i wyciągnął coś z niego. Tym „czymś” okazała się wąska książka oprawiona w czarną skórę. Usiadł obok mnie i otworzył ją. Był to album ze zdjęciami. Oparł go o swoje kolana i wskazał na pierwszą ruchomą fotografię.
- To ze ślubu twoich… mmm, rodziców – wyjaśnił. – To jestem ja – wskazał na bardzo młodego człowieka, stojącego gdzieś z boku z kwaśną miną.
Nie mogłam uwierzyć, że to są moi zdradzieccy rodzice. Oni też kiedyś byli szczęśliwi, tak jak ja teraz. Moja matka ubrana była w koronkową, białą suknię, ojciec zaś w biały garnitur. W kieszonce miał ciemną różę. Mimo że zdjęcia były czarno-białe, ja bez problemu mogłam sobie wyobrazić je w kolorze.
W tle zobaczyłam coś, co sprawiło, że serce drgnęło we mnie jak gigantyczna guma. W oddali, za plecami moich rodziców była Wieża Eiffla. Drugim szokiem był widok jakiegoś znajomego mężczyzny. Jego długie do pasa włosy związane były na karku w koński ogon, na twarzy błąkał mu się uśmiech. Syriusz nigdy mi nie powiedział, że był na weselu Serpensów.

Jacques przewrócił kartkę. Na drugiej stronie przymocowane było zdjęcie z jakiejś uroczystości, chyba kościelnej, jak mi się wydaje, bo widziałam wiele obrazów ze świętymi i krzyż. Tutaj też byli moi rodzice, ale wyglądali już na trochę starszych, ale byli równie szczęśliwi, jak na swoim ślubie. Stali nad jakimś okrągłym kamiennym naczyniem z wodą, obok nich poznałam Syriusza. W ramionach trzymał jakieś zawiniątko. Kiedy bliżej się przyjrzałam, zobaczyłam, że jest to małe dziecko, owinięte w biały, koronkowy koc. Na głowie miało już dużo czarnych włosów i otwarte oczy. Moje oczy.
- Buddo – wyszeptałam. – Nie wiedziałam, że moi rodzice przejmowali się czymś takim jak mój chrzest.
Chłonęłam zdjęcie wzrokiem. Bardzo chciałam oglądać te fotografie dalej, ale z drugiej strony bałam się, co tak zobaczę. Poczułam pieczenie pod powiekami – musiałam zamrugać.
Sama przewróciłam następną stronę. Na trzecim zdjęciu była grupa ubranych w wojskowe mundury młodych mężczyzn. Od razu rozpoznałam wśród nich Jacquesa. Stał między jakimś ciemnoskórym mężczyzną i chyba swoim dowódcą, bo tamten miał innego koloru czapkę. Parsknęłam stłumionym śmiechem.


Obejrzałam z nim wszystkie zdjęcia z albumu. Dowiedziałam się przez to więcej, niż gdybyśmy o tym rozmawiali. Kiedy zbierałam się już do wyjścia, zapytał mnie:
- Nie zmieniłaś zdania?
Pokręciłam przecząco głową. Poczułam lekkie ukłucie smutku, że sprawiłam mu tym przykrość, ale podjęłam już decyzję.
Jacques podszedł do mnie i pocałował w czoło, tak jak to robił zwykle Czarny Pan. Uśmiechnęłam się nieśmiało i teleportowałam się.
Pojawiłam się na cmentarzu. Tak, właśnie tam planowałam się aportować. Szybko odnalazłam grób. Rodzina musiała o niego dbać, bo bez trudu odczytałam imię i nazwisko Evana. Usiadłam po turecku na trawie i utkwiłam wzrok w tablicy. Nie bałam się przychodzić na cmentarz w nocy. Byłam rozsądnym człowiekiem, wiedziałam, że nic mi ze strony zmarłych nie grozi. Dodatkowo byłam jeszcze wampirem, więc mimo atmosfery grozy, która unosiła się nad nagrobkami, ja siedziałam bez choćby oznak niepokoju i myślałam.
Bardzo chciałam, żeby Rosier nawiedzał mnie czasem tak jak to robi Darla albo Claudia. Chciałabym go znów zobaczyć. Mimo że w sercu nadal trzymałam jego doskonały obraz, zapomniałam już, jak to było, kiedy z nim rozmawiałam. Przez to czułam się strasznie. Odetchnęłam kilka razy, żeby się uspokoić.

Nie wiem, jak długo tam siedziałam. Ale w końcu poczułam, że zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Poczułam, jakby coś zwiewnego i zimnego, ledwo wyczuwalnego stało za mną i muskało moich pleców. W końcu czyjeś ręce spoczęły na moich ramionach, czyjś zimny oddech owionął mi kark. Owe ręce, które mnie dotykały, nie mogły należeć do kogoś z żyjących. Ale nie były to też ręce trupa. Nie było to coś ziemskiego. A ja już się domyślałam, do kogo należą.
- On nie może ciebie tu odwiedzić. Poszedł dalej.
- W takim razie ty jesteś duchem? Ty zostałaś? Bałaś się umrzeć? – zapytałam, nawet się nie odwracając.
- Nie, nie bałam się. Nie należę już do żyjących, lecz do zmarłych. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tutaj jestem. Claudia jest od tego specjalistką. Ja tu po prostu… jestem. Bo ty tego chcesz.
- Skoro umarłaś – powiedziałam już o wiele głośniej, niż przedtem. – Dlaczego tu wracasz. Nie musisz tego robić. Dlaczego nie pozwolisz mi czegoś z tym zrobić? Wróciłam życie Syriuszowi, chcę zrobić to i dla ciebie.
- Ach!
Darla westchnęła, jakbym ją zawiodła. Zdjęła ręce z moich ramion i obeszła mnie, by usiąść na nagrobku Evana, co wydało mi się z jednej strony piękne, a z drugiej jakieś plugawe i wulgarne. Miała na sobie zwykłą, białą sukienkę, włosy jak zwykle gładkie, rozpuszczone, trochę pofalowane. Stopy miała bose.
- Tak wyrosłaś – powiedziała. Zauważyłam w jej oczach łzy. – Sapphire… ona nie chciała cię tak zranić. Jest tylko śmiertelniczką, zwykłym człowiekiem, ma prawo popełniać błędy. Dzięki nim się uczy.
- Obraziła cię – odparłam, przypominając sobie tamten wieczór na marmurowych schodach tuż przed moim upadkiem z ich szczytu. Nagle ogarnęła mnie jakaś nieokiełznana złość, śladu nie było po moim szczęściu i spokoju. – Bluźniła. Nigdy jej tego nie przebaczę. Mogę jej wybaczyć zdradę, ale nie to. Tylko ty z nas trzech byłaś najbardziej szlachetna i tylko ty zasługujesz na to, żeby żyć.
Darla nic mi nie odpowiedziała. Tylko siedziała, smutno mi się przyglądając. Ręce złożyła na podołku. Nie chciałam myśleć o tamtym wieczorze, ale wspomnienia same cisnęły mi się do głowy.

- Zejdź mi z drogi – rozkazałam.
- Nie – stanowczość jej głosu doprowadziła mnie do furii. Wytrąciłam jej książki z rąk.
- Nie będę z tobą rozmawiać! – wykrzyknęłam. – Nie każ mi na siebie patrzeć, bo zwrócę kolację. BRZYDZĘ SIĘ TOBĄ.
Znów podjęłam próbę ominięcia jej, ale Sapphire chwyciła mnie za ręce.
- Chcę, żebyśmy nadal się przyjaźniły – powiedziała cicho.
Aż parsknęłam śmiechem na te słowa.
- Tobie się chyba dupa z głową zamieniła miejscami! – krzyknęłam. – Nigdy mnie nikt tak nie zdradził, jak ty! Nigdy nie byłaś moją prawdziwą przyjaciółką, teraz się okazuje! Tylko Darla zasługuje na to uczucie!
- Darla nie żyje! – podniosła głos Sapphire.
- Darla jest aniołem! – szyby w wysokich oknach zadrżały od mojego wrzasku.
- Skąd wiesz, czy by tego nie zrobiła! Mogłaby uwieść Barty’ego! – Sapphire darła się teraz głośniej ode mnie. – Więc nie broń jej tak i przestań się obrażać! To związek mój i Dracona, nic ci do niego!
No nie. Ona chyba tęskno za torturami.
- Jak śmiesz ją obrażać, nie zasługujesz, żeby żyć, kiedy ona jest martwa! – zawołałam. – Darla umarła za ciebie!
Pchnęłam ją lekko w ramiona. Ona zachwiała się lekko, ale postąpiła tylko krok do tyłu.
- To moje życie, więc nie będziesz się w je mieszać, rozumiesz?
Sapphire chciała mi oddać, więc popchnęła mnie, lecz chyba o wiele za mocno, niż planowała.

Na to wspomnienie ogarnęła mną taka złość, że znów miałam ochotę znienawidzić Sapphire. Opanowałam się jednak. Było, minęło. Nie mogłam się na nią boczyć wiecznie.
Wstałam i przeciągnęłam się. Poczułam, że jest już bardzo późno. Księżyca nie było widać, wiedziałam jednak, że jest na niebie, bo zza czarnych chmur wydobywała się srebrna poświata. Widok był czarujący, ale i przerażający, zwłaszcza, że przypomniała mi się Czarna Dziura. Poczułam to nieprzyjemne sparaliżowanie, kiedy człowiek się czegoś boi. Nie zaszczycając Darli ani jednym spojrzeniem, teleportowałam się.

*

Moje spalenie przygotowałam bardzo starannie. Obojętne mi było, czy ktoś będzie na to patrzył, czy nie. Lepiej by było dla świadków, żeby tego nie oglądali. To będzie dość makabryczna scena, a ja po spaleniu nie wyglądam ślicznie. To będzie cudowne uczucie wracać później do siebie, obserwować zmiany, jakie się we mnie dokonają. I bardzo chciałam, żeby to było w Hogwarcie. W końcu traktowałam tą szkołę jako mój drugi dom.

Nic tego dnia nie jadłam. Pogoda była wprost wymarzona, aby poddać się płomieniom. Słońce mocno grzało, dlatego niewielu uczniów spędzało swój wolny czas na błoniach. Większość skryła się w chłodnych korytarzach lub dormitoriach, ciesząc się z pięknej pogody. No, może nie wszyscy byli tak radośni, piątoklasiści wszak przygotowywali się do napisania Standardowych Umiejętności Magicznych, więc takiego luzu i spokoju raczej nie mieli.

W samo południe wyszłam na błonia, pozbywszy się uprzednio Sapphire. Nie okazałam jej ani najmniejszym chłodnym spojrzeniem, że w nocy powróciła mi złość na nią. Nie musiała wiedzieć. Tak jak nie musiała oglądać, jak płonę.
Odnalazłam cudowne miejsce, takie, gdzie nie będę mogła rzucić się do jeziora albo wrócić do cienia, kiedy słońce już mnie zapali. Nie było to może zbyt ustronne miejsce, bo mógł mnie bez problemu zobaczyć Hagrid, ale on miał i tak dużo na głowie, może nawet był w Lesie, żeby zająć się swoim młodszym olbrzymim bratem.

Tym razem o wiele łatwiej udało mi się zdjąć zaklęcie Armanda. Rozłożyłam ręce i odchyliłam głowę w stronę słońca. Zaraz po tym, gdy zaklęcie zostało złamane, zajęłam się ogniem. Płonęłam jak zapalona zapałka. Ból czułam na każdej części mojego ciała, ale ja na przekór temu śmiałam się w głos. Wyobraziłam sobie, że ból zmienia się w cudowny pas czerwieni, co pomogło mi go mężnie znieść. Najgorzej było, kiedy ogień zaczął trawić moje włosy i doszedł aż do głowy. Musiałam zamknąć usta, żeby nie wpadł mi do środka. Myślałam, że za chwile moje oczy roztopią się i wypłyną z oczodołów.
Nie wiem, czy to ogień, czy ja w letargu uniosłam się kilka cali nad ziemię. Usłyszałam jakieś krzyki, wrzaski przerażenia, pomyślałam, że to może jakiś pierwszoroczniak mnie zobaczył albo ktoś podszedł, żeby się przyjrzeć i zapalił się ode mnie. Jednak nie. To była Sapphire. Musiała iść za mną i widzieć wszystko, co się stało.
Otworzyłam oczy i faktycznie zobaczyłam przyjaciółkę. Biegła w moją stronę, a zatrzymała się zaledwie metr ode mnie.
- Nie podchodź! – krzyknęłam do niej, a ogromny płomień wpadł mi do ust. Poczułam, jak moje podniebienie strasznie jest poparzone. – Zapalisz się.
Zawyłam jakbym oszalała, lecz nie z bólu. A może i tak? To nie było ważne, czułam się szczęśliwa, tak szalenie szczęśliwa, jak nigdy. W tej radości było coś dziwnego, niepokojącego, coś diabolicznego. Myślałam, że płomienie sprawią, że stracę wszystkie zmysły. Czułam jednak, że daleka jestem od śmierci. Piłam przecież tak niedawno krew Armanda i Mariusa, czułam jej ochronną moc.

Ogień doprowadziłby mnie do szaleństwa, gdybym już nie była szalona. Sapphire musiała oblać mnie wodą, bo płomienie na chwilę ustały, żeby ożyć z jeszcze większą mocą.
Znów coś poczułam, ale nie zdążyłam nawet się zastanowić, co się stało. Ktoś coś na mnie rzucił, coś ciężkiego, co zwaliło mnie na ziemię. Przestałam się palić. Usłyszałam, jak Sapphire wypowiada zaklęcie, żeby mnie podnieść do góry. Jak wydmuchnięta jakimś podmuchem, zaczęłam płynąć w powietrzu, sama nie wiem, gdzie. Owinięta byłam niedbale jakimiś grubymi szmatami. Wściekła na Sapphire, że przerwała mi mój mały „pożar”, zaczęłam się zastanawiać, jak długo właściwie płonęłam. Z pewnością dłużej niż za pierwszym razem. Ciekawa byłam, jak wyglądam. Jeśli tak, jak się czułam, to na pewno piękna nie byłam. Wszystko mnie okropnie piekło, a gruby materiał, który mnie oplatał, sprawiał dodatkowy ból. Poczułam, że zaklęcie Armanda wraca. Odetchnęłam ciężko, ale bałam się cokolwiek powiedzieć, żeby nie zabolało mnie gardło. Oczy wciąż miałam zamknięte, ale przez zaciśnięte powieki widziałam prześwitujące, zielone światło. Musiała być to chyba lśniąca w słońcu trawa, bo przewrócona byłam twarzą w dół. Poczułam, że odpływam…

~*~


Z tego rozdziału jestem zadowolona. Miałam go opublikować jeszcze we środę, ale mój młodszy brat wspaniałomyślnie naskarżył rodzicom i nie zdążyłam dokończyć. Zmieniłam za to szablon, żeby pasował do tematyki tego odcinka, ale do poprzedniego jeszcze wrócę. Dedykacja dla Mrok :* 

15 maja 2010

Rozdział 261

Teleportowałam się. Tak naprawdę nie wiedziałam, gdzie jest dokładnie Nora. Wiedziałam, że gdzieś poza jakimś miastem.
Pojawiłam się przed furtką. Wiedziałam, że nie będę mogła się aportować w domu. Dlatego zręcznie przeskoczyłam przez drewnianą furtkę i cicho zbliżyłam się do drzwi. Przyłożyłam ucho do dziurki od klucza. Aha, a więc mieli teraz kolację. Wyciągnęłam różdżkę, żeby otworzyć drzwi. Wśliznęłam się do środka, zmieniona w chimerkę. Nie chciałam się tam spotkać z Weasleyami, ale nie miałam wyjścia, jeśli chciałam porozmawiać z Syriuszem.

Zobaczyłam uchylone drzwi do kuchni. Podbiegłam truchtem do stołu z wysoko uniesionym ogonem. Wskoczyłam Syriuszowi na kolana i otarłam się o jego rękę, patrząc mu poufale w oczy. Ten podrapał mnie za uszami i spojrzał najpierw na Molly, potem na jej męża.
- Mogę was na chwilę przeprosić? – zapytał.
Nic nie odpowiedzieli, więc Syriusz wstał i, ze mną na rękach, wyszedł z kuchni. Wspiął się na górę i wszedł do jakiegoś pokoju. Było to małe pomieszczenie, z oknem wychodzącym na podwórko. W kącie stało kilka pudełek, poza tym panował tu straszny burdel. Od razu poznałam, że musiał tu mieszkać Black, nawet w domu swoich rodziców, kiedy tam jeszcze mieszkał, miał podobny porządek.
Syriusz upuścił mnie na łóżko, a na przemieniłam się z powrotem w człowieka.
- Skąd wiedziałeś, że to ja? – spytałam trochę oburzona.
- Gloria sama by tu nie przyszła – wyjaśnił.
Przez chwilę milczałam, obserwując z krytyczną miną pokój. Może Syriusz i nie lubił swojej rodziny, domu przy Grimmauld Place, ale tam chyba miałby większą wolność i spokój. Przecież jest dorosły, nie musi mieszkać w dawnym pokoju Percy’ego. Już widzę minę Molly i Artura, kiedy poznaje jaką kobietę i przyprowadza ją do siebie.
To mi coś przypomniało…
- Wystawiliśmy ci pomnik – mruknęłam. – Dawno temu. Przyszła Prima, wypowiadała się…
Urwałam. Nic więcej mi nie przyszło do głowy. Bo co mu miałam powiedzieć? Że ukrywała oczy za ciemnymi okularami, bo płakała? Może nadal coś do niego czuła? A może wyszła już za mąż i ma dzieci, które chodzą do jakiejś magicznej włoskiej szkoły…
- Chciałbym ją znów kiedyś spotkać – mruknął. – Może ona myśli, że nie żyję.
- Więc napisz do niej – powiedziałam cicho. – Chciałabym, żebyście się znów zaczęli spotykać. Tylko mi nie próbuj wmówić, że nic już do niej nie czujesz.
Uśmiechnęłam się lekko, zerkając na niego. Policzki Syriusza pokrył lekki rumieniec, ale zrobił głupią minę, jakbym sobie z niego żartowała.
- Nawet jeśli coś do mnie czuje, to nie mamy już szans na związek, bo jesteśmy na to za starzy – odparł.
- Powiedz to Armandowi, on jest chyba starszy od ciebie, nie? – mruknęłam. – Ale zostawmy już ten temat.
Zamilkłam na chwilę, przyglądając się mu.
- Syriuszu, dlaczego tutaj mieszkasz? – zapytałam w końcu, znów rozglądając się z niewyraźnym wyrazem twarzy po pokoju. – Przeprowadź się do Dziury, zamieszkaj w moim pokoju, Ghostowie i tak mnie już nie chcą. Nie jest duży, ale przynajmniej jakby bardziej… czysty, niż ten. Nie myśl o mnie źle, ale trochę brzydzi mnie zadawanie się z Weasleyami. Nie chodzi o ich krew ani majątek. A ja się bardzo o ciebie martwię, mieszkając tutaj, ściągasz na siebie uwagę Śmierciożerców. Nie chcę wskrzeszać cię drugi raz.
Syriusz wstał i podszedł do okna. Nie lubił, kiedy zaczynałam rozmowę o dyskryminacji Weasleyów i innych członków Zakonu Feniksa. Po części go rozumiałam. Był w stanie zrobić dla mnie bardzo dużo, ale musiał wiele przeze mnie znieść.
- Zrozum – odezwał się cicho Black. – Gdybym chciał się przenieść, dawno bym to zrobił. Ale nie mam już takiego celu w  życiu, jak dawniej. Po prostu tutaj mi najlepiej.
Mimo że to powiedział, ja wiedziałam, że chodziło mu o coś innego.
- Masz do mnie żal, że ci wróciłam życie? – spytałam cicho. – Teraz, kiedy widzę jak się zmieniłeś, sądzę, że źle zrobiłam. Powinnam ci pozwolić odejść.
Wstałam i również podeszłam do okna. Otworzyłam je na oścież i zanim Syriusz zdążył coś powiedzieć lub mnie zatrzymać, wspięłam się na parapet i wystrzeliłam w powietrze, pchana jakąś niewidzialną siłą do przodu i w górę. A więc tak latają wampiry… Zwykle, kiedy chciałam wzbić się w powietrze, używałam magii. Nic niezwykłego, Czarny Pan też potrafi latać. Sądzę, że umie to też kilku jego najlepszych Śmierciożerców, dziwne, że Barty’ego tego nie nauczył.

*

Kiedy wróciłam do Hogwartu, zauważyłam, że Hermiona ma obsesję na punkcie wyszukiwania informacji o jakiejś kobiecie, zwanej Książę Półkrwi. Kiedy podetknęła mi pod nos starego „Proroka Codziennego”, skrzywiłam się z obrzydzeniem.
- Weź mi ten szmatławiec sprzed twarzy – warknęłam.
- Nie, nie, spójrz.
Wskazała na ruchome zdjęcie jakiejś dziewczyny. Ubrana była w szatę hogwarcką, miała gęste, ciemne brwi i trochę obrażoną twarz. Pod nim podpisane było: Eileen Prince, kapitan gargulkowej drużyny Hogwartu.
Uniosłam brwi.
- No i co? – spytałam, nie bardzo wiedząc, o co Hermionie chodzi.
- Harry nie chciał mi uwierzyć – odpowiedziała. – Ale spójrz na to. Ona nazywa się Prince. PRINCE, czyli książę.
Parsknęłam stłumionym śmiechem, patrząc na Hermionę jak na wariatkę.
- Myślisz, że to ona była Księciem Półkrwi? – spytałam. – Kto to właściwie jest, ten Książę? Daj sobie spokój, Hermiono, za kilka dni są egzaminy, może byś się pouczyła?
Wstałam z krzesła i spakowałam wszystkie książki do torby, starając się przy tym zachować spokój. Obserwowana przez trochę zawiedzioną Hermionę, wyszłam z biblioteki. Kiedy tylko zamknęłam za sobą drzwi, puściłam się biegiem przez korytarz. Bardzo szybko znalazłam się przed drzwiami gabinetu Snape’a. Zapukałam, czekając na odpowiedź.
- Wejść.
Uchyliłam drzwi i wśliznęłam się do środka.
- Profesorze – zwróciłam się do niego. – Severusie. Nie wiem, czy dobrze myślę, ale… twoja matka nazywała się Eileen Prince?
Snape podniósł głowę znad jakiegoś pergaminu.
- Tak, skąd to wiesz?
- Zdaje mi się – odpowiedziałam cicho. – Że Hermiona Granger za dużo wywęszyła. Podejrzewa, że Eileen Prince była Księciem Półkrwi. Potter ma jego książkę.
Twarz Snape’a, zawsze blada i pozbawiona wyrazu, pobladła jeszcze bardziej. Wstał natychmiast z krzesła, odrzucił pióro i chwycił mnie za ramię.
- Chodź ze mną – mruknął i wyprowadził mnie z gabinetu.
Wspinał się po schodach, nie puszczając mnie. Mijający go uczniowie dziwnie mu się przyglądali. Ja też czułam się głupio, nie chcę, żeby wszyscy myśleli, że czymś się naraziłam Mistrzowi Eliksirów.

Snape zaprowadził mnie na siódme piętro, przed gobelin z tańczącymi trollami. Przeszedł trzykrotnie przed ścianą, w której nagle pojawiły się drzwi. Chwycił mnie za ramię i wciągnął do środka.
Było to pomieszczenie ogromne, większe nawet od Wielkiej Sali, ale tak zapełnione różnymi rzeczami, które ludzie gromadzili tu od dawna, że nie widać było końca komnaty.
- Musimy znaleźć tą książkę – powiedział cicho profesor. – Jeśli Potter zaniesie ją Dumbledore’owi, będę miał kłopoty.

Rozdzieliliśmy się. Nie miałam pojęcia, gdzie szukać. Było tu tysiące książek, a ja miałam znaleźć jedną, zwyczajną, niczym się nie wyróżniającą. Wyciągnęłam różdżkę, zniechęcona wieloma minutami szukania.
- Accio książka Księcia Półkrwi!
Rozległo się jakieś chrobotanie, a po chwili dostrzegłam szybujący podręcznik do eliksirów dla szóstych klas. Chwyciłam go i zawołałam Snape’a.
- Wystarczyło tylko przywołać – powiedziałam mu, kiedy spojrzał na mnie zdziwiony.
Wziął ode mnie książkę, przejrzał ją, po czym schował w wewnętrznej kieszeni szaty. A więc misja wykonana. Sądzę jednak, że to nie koniec. Hermiona i tak już za dużo wie. Ciekawa jestem, co zrobi, jeśli odkryje tajemnicę Snape’a. Nie będzie już sądzić, że jest oddany Dumbledore’owi. Teraz, kiedy na to patrzę, to wiem, że ona zawsze najmniej podejrzewała Snape’a o te wszystkie okropności, które działy się Harry’emu, mimo że ten najwięcej na nią najeżdżał.

~*~


Wybaczcie mi proszę ten rozdział. Wiem, że jest straszny, to znaczy, strasznie nudny, ale musiałam dać coś, żeby nie przeskoczyć z jednej akcji na drugą. W tym tygodniu miałam mnóstwo sprawdzianów, nie wiem, czy w następnym też takiej przerwy nie będzie. Dedykacja dla nicole. :* 

3 maja 2010

Rozdział 260

Kąciki ust lekko mi zadrgały, jednak powstrzymałam się od szerokiego uśmiechu. O lepszym wujku nie mogłam marzyć. Oczywiście nie licząc Lorda Voldemorta. Jacques był zupełnie inny, bardzo przystojny, trochę nierozgarnięty i przede wszystkim służył w wojsku. Rozejrzałam się po pokoju. Rzeczywiście był żołnierzem. Mimo że dom z zewnątrz wyglądał na zaniedbany, wewnątrz był bardzo porządnie wysprzątany, nie licząc kilku wielkich walizek stojących w kącie. Były otwarte, a wystawała z nich mieszanina mugolskich i czarodziejskich ubrań, rękaw od munduru i jakaś lśniąca, ciemna rurka, prawdopodobnie od broni.
- Jesteś żołnierzem? – powtórzyłam. Tym razem nie mogłam powstrzymać lekkiego uśmiechu, który rozciągnął mi usta. – W mojej rodzinie było już dwóch. Tak mi się zdaje, bo nie wiem, ilu jeszcze członków przede mną ukrywają.
Jacques zaśmiał się nerwowo. Moja obecność musiała go trochę peszyć, co chwilę zerkał w stronę swoich kufrów, jakby się ich wstydził.
- Wybacz mi bałagan… - zaczął w końcu.
- Ty chyba żartujesz – zaśmiałam się. – Twój salon w porównaniu z moim pokojem to prawdziwa oaza czystości.
Umilkłam. Bardzo chciałam zadać mu mnóstwo pytań, ale w taki sposób, by go nie wystraszyć i nie zrazić do siebie. Oczywiście nie miało to nic wspólnego z tym, że był wojskowym. No dobra, może troszkę.
         Jacques wsunął rękę do wewnętrznej kieszeni szaty i wyciągnął zwykły, mugolski papieros. Spojrzał na mnie niepewnie, z ręką zastygniętą w połowie drogi do szafki, na którym leżała jego różdżka.
- Nie masz nic przeciwko…? – zapytał.
- Nie, śmiało.
Sięgnął po różdżkę i zapalił nią papierosa. Wsunął jego koniec do ust i wciągnął dym do płuc z wyraźną lubością.
- W wojsku nauczyli mnie palić – wyjaśnił.
Nic nie odpowiedziałam, tylko uśmiechnęłam się. Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę i zatoczyłam nią koło w powietrzu, a na mojej wyciągniętej dłoni pojawił się cienki biały rulonik z papieru, zawierający moją ulubioną kocimiętkę. Powiem kiedyś Barty’emu, kiedy już wróci, żeby mi posadził jej trochę, żebym miała pod ręką.
Kiedy włożyłam cienki papieros do ust, jego koniec sam rozbłysnął w mroku ogniem.
- Rodzice pozwalają ci palić? – spytał.
- Och – znów zaśmiałam się cicho. – Ty nie wiesz. Ja nie mieszkam z rodzicami.
Dla Jacquesa nie była to niespodzianka. Przyglądał mi się przez chwilę uważnie, pogrążony we własnych myślach.
- Cóż, nic dziwnego, że uciekłaś – powiedział w końcu. – Mój brat potrafi być irytujący…
Roześmiałam się po raz trzeci, tym razem jednak nieco głośniej. Niewiarygodne, że Jacques nie domyślał się, do czego zmierzam. A wydawał się być taki bystry.
- Nie uciekłam – odpowiedziałam beztrosko. – Oni mnie wydalili z mieszkania, kiedy byłam jeszcze mała. Nigdy do końca tego mi nie wyjaśniono, sądzę, że bali się, że Czarny Pan będzie chciał mnie zwerbować. I chyba mieli rację.
- Zaraza, zaraz – Jacques jakby się ocknął z letargu. – Wyrzucili cię? Jak to?
Wzruszyłam ramionami.
- Ich spytaj – odparłam. – A jak jest z tobą? Musiałeś znać moją matkę, prawda? Wiedziałeś, że ona ma brata?
Mężczyzna przez chwilę wgapiał się w ogień, buzujący w kominku. Bardzo ciekawa byłam, kogo popierał. Zakon Feniksa czy Lorda Voldemorta? Nie wyglądał na takiego, po którym łatwo było poznać, po której jest stronie.

W końcu odetchnął głęboko i zwrócił swoje przenikliwe, ciemne oczy na mnie.
- Tak, wiedziałem – mruknął. – To znaczy… Nie dane mi było go widzieć na jej ślubie, ale Melania wspominała coś…
- Nie mogłeś go widzieć – przerwałam mu cichym, aksamitnym głosem. – Bo jej brat to Sam-Wiesz-Kto.
Jacques wzdrygnął się tak, jakbym wypowiedziała imię Czarnego Pana. Ale jego reakcja nie była chyba spowodowana strachem, lecz szokiem, jakiego doznał.
- Co ty mówisz, jaja sobie ze mnie robisz? – spytał w końcu. – Lord Voldemort?
Parsknął śmiechem, lecz widząc moją nieugiętą, spokojną twarz, zamilkł, a uśmiech spełzł mu z twarzy. Patrzył na mnie przez chwilę z niedowierzaniem. Warto go było o tym poinformować choćby tylko dla tej miny. Z rozchylonych ust wysunął mu się papieros i upadł na podłogę, rozsypując na ciemnozielonym dywanie popiół.
Zaciągnęłam się kocimiętką i odpowiedziałam, powoli wypuszczając ustami dym:
- Tak, Lord Voldemort. A ja jestem jego ulubioną siostrzenicą. Tak, bardzo jesteśmy ze sobą związani. Tego ci mój ojciec nie powiedział?
Jacques pokręcił przecząco głową. Wzdrygnął się i podniósł z podłogi resztki swojego niedokończonego papierosa, które wrzucił do kominka prosto w ogień.
- Zachował się… karygodnie… - zaczął.
- Prawda? – spytałam beztrosko, opierając podbródek o zaciśniętą pięść. – A teraz chcą, żebym im wybaczyła. Cóż, gdyby nie Czarny Pan, nie żyłabym już pewnie. Byłam tylko małą dziewczynką, nierozumiejącą, dlaczego jej mamusia zamyka jej drzwi przed nosem. To Czarny Pan znalazł mnie wtedy, zaprowadził do domu moich obecnych rodziców i tam już zamieszkałam. Niestety, niedawno zdarzył się incydent… drobiazg, naprawdę… I oni też pozbyli się mnie.
Jacques słuchał tego z wyrazem przerażenia i obrzydzenia na twarzy. Zapewne nie spodziewał się tego po swoim bracie. Wiedział, że był okropny i w ogóle, ale musiał się na nim zawieść.

Natomiast ja pogrążyłam się we wspomnieniach. Nigdy jakoś nie miałam okazji, aby przypomnieć sobie tą noc, w której straciłam rodziców na zawsze. A może po prostu nie mogłam, bo byłam zbyt młoda, żeby to wszystko do tej pory pamiętać? Mówi się, że dzieci mają krótką pamięć. Niestety, to jest mylne stwierdzenie. Dzieci ogólnie pamiętają i widzą bardzo dużo, tylko tego nie rozumieją. Ja nie byłam inna. Kiedy miałam tych kilka lat, musiałam nagle bardzo szybko dorosnąć, aby pojąć, co się stało, dlaczego mamusia już mnie nie kocha, dlaczego muszę przenieść się do innych rodziców, w innym mieście, musiałam zaakceptować, że przybyło mi nagle rodzeństwa, nie byłam już jedyną, którą się zajmowano…

Stałam przed drzwiami u szczytu niskich schodków i wpatrywałam się w klamką. Byłam tak mała i tak słaba, że nie mogłam otworzyć sobie drzwi. Chyba nawet nie potrafiłam tego zrobić. Było lato, więc ubrana byłam tylko w niebieską sukienkę na ramiączkach, a zaczynało się robić zimno. Przez grube szybki w drzwiach prześwitywało żółte światło. Zastanawiałam się, w jaką grę mama zaczęła się ze mną bawić. Nigdy tego nie robiła. Nigdy nie okazywała mi uczuć. Zawsze zbywała mnie byłe czym, a kiedy byłam niegrzeczna, zamykała w kuchni. Nie pozwalała mi używać czarów. Mówiła, że to złe. Teraz wiem, że chciała ze mnie zrobić charłaka.
         Znudzona tym staniem przed drzwiami, zeszłam po schodkach do ogródka, wymknęłam się przez uchyloną bramkę i usiadłam na krawężniku. Wiotkie rączki położyłam na kolanach, a brodę podparłam na zaciśniętych piąstkach. Było ciemno. Nie bałam się, ale czułam głód i zimno. Teraz żałowałam, że grymasiłam przy obiedzie. Każde dziecko rozpłakałoby się, wzywając rozpaczliwie matkę, ja jednak utkwiłam obojętne, spokojne oczy w przeciwległym domu i czekałam.

Nagle zobaczyłam jakiś ruch. Szybko odwróciłam głowę w lewą stronę, uważnie obserwując ulicę. Coś się tam poruszyło, byłam tego pewna.
I miałam rację. Z cienia błysło jakieś widmo. Wyglądało jak duch z ruchomych książek, które oglądałam czasami, kiedy rodzice wychodzili. Ta zjawa jednak była bardziej materialna niż zwykły duch, nie była perłowo biała, ale w kolorze, tylko trochę zwiewna i jakby wyblakła.
         Wstałam, kiedy mężczyzna powoli zbliżał się do mnie. Zatrzymał się zaledwie metr ode mnie. Musiałam podnieść głowę, żeby mu móc spojrzeć w oczy. Nigdy go nie widziałam, ale był do kogoś podobny. Nie wiedziałam, do kogo.
- Pójdź ze mną, Sophie – zwrócił się do mnie.
Miał odległy, cichy, przekonujący głos. Bardzo szybko mu uległam. On ujął mnie za rękę i pociągnął gdzieś w górę, w tą aksamitną noc. Im wyżej się wznosiliśmy, tym robiło się zimniej.
W pewniej chwili jednak poczułam, że zniżamy się. Wylądowaliśmy. Była to zupełnie inna okolica niż ta, w której mieszkali moi rodzice. Nie było już osiedla, tylko brzeg rzeki. Mężczyzna poprowadził mnie przez łąkę do jakiegoś stojącego na kompletnym odludziu domu. Nie było to nowoczesne mieszkanie, w jakim żyli Serpensowie. Wyglądał jak mały dworek, jednak nie tak wykwintny, jak paryskie zamki za czasów panowania Marii Antoniny. W oknach paliły się światła, z komina wydostawał się szary dym.
Bezszelestnie przeszedł poprzez zamkniętą furtkę, wychylił się przez nią i chwycił mnie w ramiona. Jak na tak wiotkie widmo był bardzo silny. Postawił mnie przed zwykłymi, drewnianymi drzwiami i powiedział cicho:
- Od tej chwili to będą twoi nowi rodzice. Powiedz im, że nazywasz się Sophie Serpens.
Pokiwałam posłusznie głową, a on pogłaskał mnie po czarnych, długich włosach, zaplecionych w dwa warkocze.
- Zaraz – odezwałam się cicho, kiedy on zrobił kilka kroków, by odejść. – Kim ty jesteś?
- Jestem twoim wujem – rzekł, podszedł do mnie, przykląkł na jednym kolanie i pochylił się, żeby pocałować mnie w czoło. Kiedy się wyprostował, po prostu rozpłynął się w powietrzu.
Cóż. Nie miałam innego wyboru. Musiałam zrobić to, co kazało mi widmo, podające się za mojego wujka. Zapukałam do drzwi i czekałam.

Po kilku sekundach otworzyła mi młoda kobieta z kręconymi, ciemno rudymi włosami. Jej roześmiana twarz zbladła, kiedy zobaczyła mnie w progu.
- Mój Boże, co tu robisz, dziecko? – zapytała.
- Nazywam się Sophie Serpens – powiedziałam zgodnie ze wskazówkami widma.
Kobieta szybko pochyliła się, wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do środka. Kiedy zamknęła drzwi, wyciągnęła różdżkę i stuknęła nią w klamkę, a zamek kliknął metalicznie.
Zaprowadziła mnie do pomieszczenia na parterze, gdzie zgromadziła się cała jej rodzina. Była to kuchnia, a mężczyzna i dwójka dzieci siedzieli przy stole i jedli chyba kolację.
- Kochanie – kobieta zwróciła się do męża. – To jest ta Sophie Serpens.
Mężczyzna wstał. Dwójka dzieci, chłopiec w moim wieku i trochę starsza dziewczynka przyglądały się z zainteresowaniem całej scenie.
- Ja jestem Bes, a mój mąż to Sethi – zwróciła się do mnie kobieta. – Od dzisiaj będziesz z nami mieszkać.
- Wiem, wuj mi to już powiedział – odpowiedziałam dziecięcym, ale trzeźwym głosikiem. – Będziecie moimi nowymi rodzicami. Ale co się stało ze starymi?
Bes i Sethi wymienili pospiesznie spojrzenia.
- Oni… oni chcieli, żebyś zamieszkała z nami – wyjaśnił po chwili mężczyzna. – Dla twojego dobra, rozumiesz?
- Tak.
Bes uśmiechnęła się jakoś krzywo.
- Jesteś głodna, kochanie? – spytała mnie.
- Tak, nie jadłam kolacji, bo mama zamknęła mnie w ogrodzie – odpowiedziałam, nie mijając się z prawdą.
Nowi rodzice posadzili mnie na krześle przy stole, a Bes podeszła do szafki, żeby nałożyć mi na talerz zupę pomidorową. Dwójka dzieci nadal przyglądała mi się uważnie. Wyglądali o wiele bardziej zaskoczonych od swoich rodziców.
- Sophie – Sethi zwrócił się do mnie po imieniu. – To jest twoje rodzeństwo. Vipi i Livia.
Chłopiec wyszczerzył do mnie zęby. Brakowało mu z przodu dwóch jedynek. Dziewczynka za to wydała mi się bardziej podejrzliwa, bo tylko uścisnęła mi przez stół rękę.
- Masz dziwne oczy – powiedziała cicho.
- Jakie? – spytałam uprzejmie.
Nie rozumiałam jeszcze wszystkich polskich słów. Tak samo jak nie rozumiałam wszystkich słów francuskich. Rodzice często mówili o mnie „dziwna”, ale nie chcieli mi wyjaśnić, co to znaczy.
- Dziwne – powtórzyła Livia, po czym zwróciła się do ojca. – Dlaczego ona nie rozumie, co do niej mówię?
- Bo Sophie nie mówi jeszcze dobrze po polsku – wyjaśnił córce Sethi. – Ona mieszkała we Francji, wiesz? – teraz zwrócił się do mnie – Sophie, Livia powiedziała, że twoje oczy są étrange.
- Aha – uśmiechnęłam się do niej. – Są jaune, mama mi mówiła, że to niedobrze. Mówiła, że będę bête comme une oie, kiedy dorosnę.
Bes postawiła przede mną talerz z czerwoną zupą.
- Nie będziesz głupia jak gęś, kolor oczu czy włosów nie ma nic do rzeczy – powiedziała mi. – Jedz, kochanie.

Później urodziło się moje kolejne rodzeństwo, bliźniacy, Spajk i Rip, rok później kolejne dwie siostry, Sonya i Tonia. Z biegiem lat zapomniałam o swoich prawdziwych rodzicach, kochałam Ghostów, kiedy dorosłam, opowiedzieli mi, co naprawdę się wydarzyło, a ja znienawidziłam ich tak, jak pokochałam tych przybranych.

Jacques zakaszlał w sposób bardzo charakterystyczny dla Umbridge. Teraz chyba już zawsze taki odgłos będzie mi się z nią kojarzył.
- Bardzo mi przykro, że tak się stało – mruknął.
- A mnie nie – odpowiedziałam. – Teraz przynajmniej wiem, jaka jest ich prawdziwa natura. Wolę być sierotą, niż mieszkać w zdradzieckim domu.
Poczułam, że te wspomnienia powodują we mnie jakąś zmianę. Poczułam się gotowa, by wybaczyć Ghostom ten błąd. Nie wyrzekli mnie się tak, jak zrobili to Serpensowie. Chociaż ich czyn nie był godny wybaczenia, mogłabym zrobić dla nich wyjątek. Tylko oni mnie zechcieli przygarnąć.
Wstałam.
- O tyle rzeczy chciałabym cię jeszcze zapytać – powiedziałam. – Ale tym nie tym razem. Wpadnę jeszcze do ciebie… jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko temu. Teraz muszę coś zrobić.
Jacques również wstał.
- Oczywiście. Możesz wpadać, kiedy chcesz – odparł. – Odprowadzę cię do drzwi.
Kiedy byłam już w progu, nagle coś mi się przypomniało.
- Och, zapomniałam cię zapytać – odezwałam się. – Jest to dla mnie ważne. Ciekawa jestem, kogo popierasz.
Może i było to pytanie prosto z mostu i może trochę nietaktowne, ale przecież nie mogłam się godzinami przymierzać, by je zadać.
- Och. Nie popieram nikogo – odpowiedział. – Ani Czarnego Pana, ani Zakon Feniksa. Po prostu całe moje życie to jest wojsko, oderwane od magicznego świata, więc…
Urwał. Stwierdziłam, że to już koniec rozmowy. Wspięłam się na palce, żeby pocałować jego zapadnięty policzek.
- No to na razie – pożegnałam się i wyszłam.
Nie był nawet taki zły. Zupełne przeciwieństwo swojego starszego brata. Może kiedyś zostaniemy dobrymi przyjaciółmi…

~*~


Dziś rozdział wyszedł mi bardzo dobrze, pewnie dlatego, że to ostatni dzień długiego tygodnia xD We środę rozdział może się nie pojawić, bo we czwartek poprawiam sprawdzian z chemii i muszę się uczyć, a w piątek jadę z klasą na wycieczkę do Auschwitz, więc nie wiem, kiedy wrócimy. Dedykacja dla alice. :*