29 lipca 2013

Rozdział 341

        Rano obudziło mnie skrzypienie podłogi, chodzenia po dywanie, jakieś szeleszczenie, czyli jednym słowem odgłosy oznaczające, że Barty już wstał. Otworzyłam leniwie mętne, zaspane jeszcze oczy. Nie wyspałam się tej nocy, jednak mój umysł był niezwykle wypoczęty.
- Spieszysz się gdzieś? – zapytałam, podpierając się na łokciu.
Bartemiusz ubrany był już od pasa w dół, łącznie z ciężkimi butami na stopach. Teraz naprawiał sobie koszulę za pomocą różdżki; kiedy usłyszał mój głos, przykucnął przy łóżku.
- Muszę wracać do pracy – odparł.
Odrzuciłam energicznie kołdrę i zaczęłam szybko ubierać podawane mi przez Croucha szaty. Odwrócił się, gdy się ubierałam, czego nie skomentowałam, tylko pokręciłam z udawaną niecierpliwością głową.
Chwilę później opuściliśmy komnatę, a Barty zamknął różdżką drzwi. Zamek kliknął mechanicznie. Udaliśmy się do jadalni; nie ukrywam, miałam wielką nadzieję, że nie zastanę tam o tej porze jeszcze nikogo. Nie miałam ochoty widzieć się z Malfoyami, jeszcze im nie przebaczyłam tego, jak się zachowali, kiedy przybyłam na ich dwór. 
Jednak moje marzenie się nie spełniło. Kiedy tylko przekroczyłam próg komnaty, natychmiast ujrzałam siedzącą przy stole Bellatriks, jej męża, Rabastana, a także Lucjusza, Narcyzę i ich syna. Był tam także ktoś jeszcze.
- Spirydion! – zawołałam i podbiegłam do brata, aby go przytulić. Pogłaskał mnie po głowie, ściskając mnie tak życzliwie, jak nigdy dotąd. Być może Sapphire rozmawiała z nim, kiedy zamieniłyśmy się ciałami, ja sama jednak stęskniłam się za nim niesamowicie i wyczekiwałam spotkania.
- O wszystkim już wiem – rzekł, kiedy już mnie puścił, a ja i Barty usiedliśmy do stołu, aby uraczyć się ciężkim, lecz smacznym, gorącym jeszcze, angielskim śniadaniem.
- To jest nieistotne – odparłam i nalałam sobie kawy. – Mój plan przerósł moje wyobrażenie. Z jednej strony to dobrze, lecz z drugiej…
Spojrzałam znacząco na Malfoyów i Bellatriks. Siedzieli przygaszeni, nie mówiąc ani słowa. Mimo że na ich zewnętrznych powłokach nie było śladu po karze, którą z całą pewnością otrzymali, w środku byli przygnębieni i cierpieli. Widząc ich oczy przypominające puste tunele, czułam ponurą satysfakcję.
- Jest jeszcze kilka dni ferii – podjął na nowo Spirydion nieco wyższym niż wcześniej tonem głosu. – Zostajesz tutaj, czy masz inne plany?
- Postanowiłam wrócić do domu na święta, które już, co prawda, minęły, ale chciałabym je spędzić z rodzicami – odparłam. Dopiero, kiedy usiadłam do stołu i zaczęłam jeść, zdałam sobie sprawę, jak bardzo byłam głodna. – Jeśli chcesz, możesz jechać ze mną.
Spirydion odmówił taktownie, jednak nikt tego prawie nie usłyszał, ponieważ Lucjusz wtrącił się do naszej rozmowy, kierując swoje słowa przede wszystkim do mnie:
- Czarny Pan życzy sobie, abyście spędzili te dni tutaj. Poza tym chciałby z tobą pomówić…
- Ale ja nie chcę z nim rozmawiać – oświadczyłam, wzruszając ramionami. Na chwilę obecną było mi obojętne, czego chce ode mnie Czarny Pan. Nie chciałam patrzeć w te jego wielkie, przepełnione satysfakcją oczy, które mówiłyby mi, że znów przegrałam i dałam się złapać. Wiedziałam, że któregoś dnia będę musiała się z tym zmierzyć, choć wolałam, aby stało się to w bardzo odległej przyszłości.
- A co mamy powiedzieć Czarnemu Panu? Nie możesz tak po prostu…
Ty mi będziesz mówił, czego nie mogę? – przerwałam mu. – Nie zapominasz się, Lucjuszu? Uczynię, co zechcę i nie będziesz w niczyim imieniu zatrzymywał mnie tu siłą. Jakoś ostatnio nie mam najszczęśliwszych wspomnień związanych z tymi komnatami.

*

         Jak rzekłam, tak zrobiłam. Kiedy tylko Barty opuścił dwór Malfoyów, pożegnałam się z bratem, który postanowił tutaj spędzić ostatnie dni ferii wielkanocnych, a ja zabrałam kilka swoich rzeczy i natychmiast przeniosłam się do domu rodziców. Wiedziałam, że to ostatnie chwile, kiedy widzę ich przed zakończeniem drugiego semestru. Na Buddę. Ostatniego semestru w moim życiu. Nigdy nie wrócę tam jako uczennica, o ile będzie mi dane oglądać go jeszcze kiedykolwiek w mojej wiecznej egzystencji.
Miałam nadzieję, że spotkam w domu nie tylko rodziców, ale i rodzeństwo, jednak, kiedy tylko przekroczyłam próg kuchni, ujrzałam siedzącego tam ojca. Wszędzie panowała martwa cisza, tylko odgłos kroków Bes dobiegł mnie z góry.
- Sophie, przynajmniej ty przyjechałaś – ucieszył się Sethi, tuląc mnie na powitanie.
- A gdzie reszta?
- Została w Hogwarcie. Snape nie wyraził zgody na powrót. Tylko niektórzy otrzymali pozwolenie – odparł. Czymś się niepokoił, widziałam to dokładnie w jego oczach, jednak powiązałam to z odmową dyrektora szkoły. Były to pierwsze ferie wielkanocne, kiedy jego dzieci nie wróciły na święta do domu. Nawet za tyranii Umbridge była możliwość wyjazdu, oczywiście wedle życzenia. Pierwszy raz od bardzo wielu lat poczułam do Snape’a swego rodzaju… niechęć.
Coraz bardziej nie podobały mi się zmiany w Hogwarcie. Z uporządkowanej i podniesionej z upadku szkoły, stał się czymś gorszym od Azkabanu. Dementorzy strzegli nocami błoni i nierzadko Zakazanego Lasu, Hagrid zniknął, a jego chatka majaczyła widmowo na jego tle. Natomiast magiczna atmosfera prysła, niczym bańka mydlana, przekłuta przez Snape’a, który jeszcze rok temu był jednym z tych, którzy ją tworzyli. Przecież czar Hogwartu to nie tylko budynek. Gdyby nie ludzie, to byłyby tylko zimne, martwe mury. Wielka Czwórka stworzyła tylko fundamenty prawdziwego Hogwartu. Przez te wszystkie stulecia szkołę budowali uczniowie, przewijający się przez nią, nauczyciele, duchy… sama ich obecność sprawiała, że cały budynek żył, a bez nich był martwy, jak nasz dom w tej chwili. Do tej pory nigdy o tym nie myślałam, ale teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo musiał być on przygnębiający. Całe mnóstwo pustych, dziecięcych pokoi, w których życie pulsowało tylko kilka razy w roku, a przez resztę czasu wszystko… dryfowało.
Do kuchni zeszła Bes, zwabiona zapewne odgłosem rozmów. Ona również mnie wyściskała, a ja poczułam, jak jej ciało się zmieniło. Matka zawsze była szczupła i piękna, ale teraz była wręcz chuda. Przyjrzałam się jej, starając się nie wyglądać na zszokowaną czy zaniepokojoną. Nie była tylko szczuplejsza, ale i nieco bardziej blada oraz zmęczona. Musiała się bardzo martwić naszym losem w Hogwarcie, choć nie był on taki zły, jak podejrzewała.
Usiadłyśmy przy stole, a Sethi machnął różdżką i herbata sama nalała się do trzech kubków z porcelanowego dzbanka w żółte różyczki. W kuchni panował jak zwykle idealny ład. Blat stołu lśnił w delikatnych, wiosennych, popołudniowych promieniach słońca, które wpadały przez wypucowane szyby. Na zewnątrz wciąż panowała ciężka, mokra pogoda, śnieg dopiero co stopniał, pozostawiając po sobie błotniste, mocno pachnące ziemią kałuże i pagórki, trawa nadal była krótka i żółta – pozostałości po minionej dawno jesieni. Jednak wiosna powoli przebijała się przez tę twardą otoczkę kończącej się zimy. Na wielu gałęziach kluły się już pączki, z których za kilka dni wydostaną się soczysto zielone liście. Los także szczodrze obdarował nas żółtymi, białymi i fioletowymi krokusami, a także uginającymi się pod ciężarem mięsistych płatków przebiśniegami, które znalazłam później w ogródku. W powietrzu unosił się już zapach wiosny, który od razu poprawiał humor każdemu, nawet zapalczywemu Ślizgonowi.

Uwielbiałam te wieczorki z rodziną. Podczas mojej pierwszej kolacji odwiedził nas Syriusz, co sprawiło, że moje serce wypełniło gorące, słodkie niczym miód uczucie. Tęskniłam za nim, tak samo, jak tęskniłam za rodzicami, za Spirydionem, za Bartym… Los obdarował mnie ostatnio tak hojnie… Wynagrodził mi mękę, którą musiałam przetrwać. Ogromna wściekłość, która ostatnio wypełniała każdą komórkę mojego ciała, zmieniła się w radość. Jednak nie był to koniec przyjemności, które mnie spotkały.
Następnego ranka ktoś zapukał do drzwi. Zbiegłam po schodach i otworzyłam je, nie myśląc, kim może być nasz nowy gość. Widok znajomej twarzy wywołał, wygiął moje wargi w radosny uśmiech.

~*~


Wybaczcie mi jednodniowe opóźnienie, ale tata postanowił, że będziemy jednak wracać w niedzielę, więc przez cały dzień tkwiłam w samochodzie. Ponad dwanaście godzin drogi, na zewnątrz trzydzieści pięć stopni… W takich chwilach, jak tamta, dziękuję Bogu za klimatyzację. Chciałabym Was zaprosić jutro po południu (kiedy już wrócę ze szmateksu) na Proroka Frozenki. Wiecie, że za kilka dni kolejna rocznica na Douce Fleur? xD Dedykacja dla Blackie., która biega do kafejki, będąc na wczasach, aby czytać Siostrzenicę <3

25 lipca 2013

Rozdział 340

Rozdział zawiera wątki erotyczne, sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania xD

*

         Sama nie pamiętam, co działo się później.
Na pewno wiem, że słyszałam z góry, jak Czarny Pan karze swoich niewiernych, ułomnych Śmierciożerców, którzy ośmielili się wezwać go w jakimś ważnym momencie jego życia. Jednak… w jaki sposób dostałam się do komnaty, która mi przysługiwała we dworze Malfoyów… tego nie wiem. Byłam praktycznie wypompowana. Fizyczne zmęczenie przeplatało się z psychicznym wyczerpaniem. Kiedy kładłam się do łóżka, miałam gorącą nadzieję, że za kilka godzin obudzę się pełna życia i siły. Czarny Pan wykazywał takie samo zainteresowanie moją osobą, jak i ja jego, więc od razu weszłam do łóżka i zamknęłam oczy. Wiedziałam, że kiedy załatwi sprawę ze swoimi sługami, wróci do swoich spraw. Cóż, może to i lepiej. Nie będę musiała z nim więcej rozmawiać.

         Czasami wampiry potrzebują bardzo długiego snu, nie posilając się przez wiele, bardzo wiele lat. Ja tym razem miałam podobnie, mój umysł potrzebował długiego wypoczynku. Kiedy wstałam, był już wieczór, a na zewnątrz panował mrok. Nikt nie niepokoił mnie przez ten cały czas, nie wchodził do mojego pokoju, choć nie prosiłam Malfoyów o całkowite odosobnienie. Albo panicznie bali się spotkania ze mną, albo było im po prostu wstyd. Nie miałam im jednak tego za złe, na ich miejscu także wolałabym pozostawić mnie samej sobie.
Umyłam się, ubrałam i zeszłam na dół. Byłam niesamowicie ciekawa, czy udało się Malfoyom doprowadzić salon do pierwotnego stanu. Po części ich rozumiałam. Nie chcieli nas tu gościć, bo nasze wizyty nie kończyły się zbyt pozytywnie. Ten stres i w ogóle… Czarny Pan przerażał ich, niszczył ich psychikę… A ten wczorajszy, fałszywy alarm musiał bardzo pogrążyć rodzinę Lucjusza. Wierzyłam jednak, że Bartemiusz najmniej ucierpiał podczas Wielkiego Karania. Nie on wezwał Voldemorta, nie on mieszał się w sprzeczki Bellatriks i Lucjusza… on właściwie w ogóle się w to nie mieszał. Mogłam mu to wszystko wybaczyć.
Siedział w fotelu przed kominkiem, odwrócony plecami do drzwi, więc naturalnie nie mógł mnie zobaczyć. A poruszałam się bezszelestnie, co utrudniało całą sprawę. Salon wyglądał tak, jak przed zniszczeniem.
Barty’ego nie widywałam zbyt często, więc trochę mnie zdziwiło, że pozostał w apartamencie Malfoyów. Zapewne chciał ze mną porozmawiać, wyjaśnić to, co się zdarzyło…
Wpatrywał się tępo w ogień. Nie był specjalnie zamyślony, ale na jego twarzy malował się swego rodzaju niepokój.
Nadal się tym przejmujesz? – zapytałam po angielsku. Wszak znajdowaliśmy się w Wielkiej Brytanii, a chciałam też sprawić mu przyjemność, rozmawiając z nim w jego ojczystym języku.
Drgnął lekko i zerknął za siebie.
- Nie słyszałem, jak wchodziłaś – mruknął.
Zacisnęłam długie palce na jego ramionach i zaśmiałam się cicho. Nie chciałam zwracać uwagi ludzi zbyt głośną rozmową. A i tak było ich tu zbyt wielu.
- Nie mogłeś, prawda? No i co, nadal się tym martwisz? Może jeszcze nie możesz spać? – powtórzyłam pytanie.
- Nawet nie wiesz, jak mi wstyd – odparł, znów na mnie patrząc. - Kto jak kto, ale ja powinienem cię rozpoznać.
- Nie mam ci tego za złe, dobrze o tym wiesz. Skoro już miałeś do czynienia z osobami podszywającymi się pode mnie, to nic dziwnego, że tym razem pomyślałeś tak samo. Nurtuje mnie tylko jedno: dlaczego mi o tym wcześniej nie powiedziałeś?
Westchnął ciężko i odwrócił głowę.
- Co ja ci mam rzec na to? Są osoby, które odpowiadają za przeróżne sprawy. Trzeba brać pod uwagę wszystko. I po co masz o tym wszystkim wiedzieć? To nie sprawi, że staniesz się mądrzejsza, a tylko będziesz się martwić.
Obeszłam fotel dookoła i usiadłam Crouchowi na kolanach tak, by dobrze widzieć jego twarz. Każda najmniejsza emocja, każdy cień czy skurcz najdrobniejszego mięśnia był niczym księga, z której mogłam czytać to, co ma w duszy.
- A uwierzyłeś kiedyś jakiejś oszustce? – zapytałam, okręcając jego długi kosmyk włosów dookoła palca.
- Nie były zbyt przekonujące. A tamtej nocy… cóż, uznałem, że ty nie masz pojęcia, gdzie jest Potter, a kolejna oszustka jest po prostu dobrą aktorką. Może nawet twoją byłą znajomą. Poza tym sama wywiodłaś nas w pole, każąc Sapphire się pod ciebie podszywać.
Na jego twarzy pojawił się ledwo dostrzegalny cień uśmiechu. Podciągnęłam nogi pod siebie i wyprostowałam się. Uniosłam podbródek Croucha mocno do góry; patrzyłam teraz na niego z góry – uwielbiałam to uczucie. Teraz nawet większość pierwszoroczniaków górowało nade mną wzrostem, więc mogłam sobie co najwyżej popatrzeć na ich dziurki w nosie.
Ledwo rozchyliłam jego wargi swoimi ustami i wpiłam się w nie, on pochwycił mnie i wstał. Namiętność jego pocałunków rosła, a ja uwielbiałam go tak… gorącego i nieokrzesanego. Poniósł mnie na górę, do swojej komnaty i porzucił rzeczowo na łóżko, aż poczułam w żołądku to nieprzyjemne wrażenie nastąpienia na fałszywy stopień w Hogwarcie. Gdy ułożył się obok mnie, rozdarcie jego szaty nie stanowiło dla mnie najmniejszego problemu. Z niemałą rozkoszą wbiłam też kły w błyskawicznie odnalezioną na jego szyi tętnicę. Barty drgnął impulsywnie. Nie przepadał za tym, ale już zdążył przywyknąć. Już mi ufał, wiedział, że nie zrobię mu krzywdy. Potrafiłam nad sobą panować. Ale tego dnia piłam, piłam… Do utraty zmysłów, lecz nie na tyle, aby osłabić to ciało skręcające się pode mną…
Crouch zaparł się obiema rękami, żeby mnie od siebie odsunąć. Przerażona, wyszarpnęłam wydłużone zęby z małych, okrągłych ranek, które natychmiast się zrosły. 
- Przepraszam.
- Sophie, nie obraź się, ale moja krew się kiedyś skończy. Czy choć raz nie możemy kochać się jak normalni ludzie? – zapytał z pretensją. Przez chwilę interpretował własne słowa i zaśmiał się, a ja mu zawtórowałam. Był tak… rozgorączkowany.
Ponownie odnalazłam jego usta i przywarłam do nich, zachwycając się ich miękkością i śmiertelną delikatnością. Jakoś dawniej nie zauważyłam, żebym w tych miłosnych zapasach używała zbyt dużo siły. Ale teraz zdałam sobie sprawę, że Barty miał ze mną duże kłopoty, nieustannie musiał się kontrolować, żeby uniknąć mojego zbyt silnego uścisku. Kiedy się od niego oderwałam, zdjęłam resztę swoich ubrań. Pozwoliłam mu tym razem przejąć inicjatywę i położyć się na wznak, czekając, co będzie dalej. Wbił się we mnie jednym, mocnym pchnięciem. Zaskoczyła mnie siła, z jaką to uczynił. Nie wiem, czy ten nagły przypływ namiętności spowodowany był naszą dłuższą rozłąką, czy może innymi pobudkami, ale musiałam stwierdzić, że był to najlepszy seks, jaki dotychczas miałam. Teraz, kiedy mogłam się nad tym zastanowić, doszłam do wniosku, że wolałam mieć w łóżku Bartemiusza niż Armanda. Ten drugi, mimo że bardziej doświadczony i z tego samego gatunku, co ja, zdawał mi się być oziębły, jakby myślami błądził gdzieś w obłokach. A Crouch był nawet uroczy w tej swojej niezdarności. Ciepło jego śmiertelnego, pulsującego ciała zaspokajała moje wampirze potrzeby i pragnienia bliskości człowieka. Czegoś, co naprawdę żyje.
Krzyczałam jego imię, dochodząc. Równocześnie przeklinałam się w duchu, że nie rzuciłam jakiegoś zaklęcia, by temu zapobiec. Zwykle dziwiło mnie to, że śmiertelnicy tak łatwo tracą panowanie nad emocjami i nad tym, co robią, a okazało się, że nie jest to takie łatwe, jak się spodziewałam.
Być może już zapomniałam, jak to jest być w pełni człowiekiem.
Barty jęknął po raz ostatni i, dysząc ciężko, zsunął się ze mnie. Przez chwilę milczeliśmy; on, leżąc na wznak, z oczami szeroko otwartymi i wzrokiem utkwionym w ciemnym suficie i ja, przyciśnięta do jego piersi, usiłując za wszelką cenę doprowadzić swoje serce do normalnego rytmu.
- Sophie?
- Hmm?
- Czy… zadowalam cię bardziej, niż Armand? Od dawna zbierałem się na odwagę, żeby cię o to zapytać.
Uniosłam się na łokciu, patrząc na niego ze zdziwieniem. Poczułam się bardzo głupio. Niezbyt mi się uśmiechało teraz o tym rozmawiać. Nie mógł to odłożyć na pogadankę przy śniadaniu? Przygryzłam wargi. Oczywiście, że był we wszystkim lepszy od Armanda, ale ten temat nie wróżył najlepiej.
- Ależ tak, Armand był… W ogóle nie okazywał uczuć. Nie wiem, czy zawsze taki jest, nawet nie chcę wiedzieć. A ty… Kocham cię nad życie – odparłam i przytuliłam się do niego. Poczułam, że tego właśnie potrzebował. – Ale nie mówmy już o Armandzie. Wiesz, że bardzo żałuję tego, co zrobiłam. Gdybym mogła cofnąć czas…
- Daj spokój, to było dawno.
Ale ton jego głosu wcale nie wskazywał na to, by całkowicie o tym zapomniał. Z niepokojem stwierdziłam, że jest o wiele chłodniejszy, niż wcześniej. Pochyliłam się nad jego twarzą, żeby pocałować go w usta.
- Nie denerwuj się. Proszę cię, nie myśl teraz o Armandzie… jesteś od niego we wszystkim lepszy… naprawdę – powiedziałam szybko, widząc jego minę. Zaczęłam całować jego policzki, czoło, nos, powieki, ale czułam, że twarz miał napiętą, jak zwykle, gdy rozmowa schodziła na Armanda. Domyślałam, jak musiał się czuć, kiedy go ze mną widział, mimo że nic już go ze mną nie łączyło.
- Sophie – ton jego głosu sprawił, że natychmiast podniosłam się na obu łokciach i wpatrzyłam się w niego z przerażeniem. – Dobrze wiem, że tak tylko mówisz. Chcesz, abym był wampirem, jak on.
- Nie musisz być o niego zazdrosny. Nigdy już nie pozwoliłabym mu się dotknąć, jeśli tobie by to przeszkadzało. Przestanie dla mnie istnieć, jeśli tego zapragniesz. Proszę cię, nie bądź dla mnie tak… - nie dokończyłam. Kiedy to mówiłam, podbródek zadrżał mi niebezpiecznie, a oczy wypełniły się łzami. – To prawda, chciałam… i nadal chcę, abyś mi pozwolił cię przemienić, ale jako śmiertelnika też cię bardzo kocham. Po prostu ty ciągle się starzejesz, w końcu umrzesz…
Wiedziałam, że wystarczyło się rozpłakać, żeby go tym wzruszyć. Kiedy tylko łzy popłynęły mi po twarzy, zawsze dostawałam to, czego chciałam, obojętnie, czy od Voldemorta, czy od Barty’ego. Co nie znaczyło, że zrobiłam to specjalnie, było mi przykro, a w środku poczułam wzrastające wyrzuty sumienia, które udało mi się z czasem przydusić.
- Dobrze już, zapomnijmy o tej rozmowie – uśmiechnął się niezbyt przekonująco, ale to wystarczyło, by podbródek przestał mi drżeć. Pociągnęłam głośno nosem i położyłam głowę na jego ramieniu, ale chyba tylko po to, aby ją za chwilę poderwać.
- Wychodzisz już? – zapytałam.
- Muszę. Nie chcę, żeby rano… sama wiesz…
Czoło zadrżało mi lekko.
- A więc to było okropne wykorzystanie – oświadczyłam, podciągając pod brodę kolana, które objęłam ramionami, obserwując, jak Barty szuka swoje szaty, by ją naprawić. – Skończyłeś i zostawiasz mnie samą.
Crouch westchnął ciężko i spojrzał na mnie z rozbawieniem. Również się uśmiechnęłam.
- Kiedy tak patrzysz, nie mam serca ci odmówić – rzekł, kręcąc ze zrezygnowaniem głową.
Opadł z powrotem na poduszki i położył mnie na sobie bez większego trudu. Podźwignięcie takiego kościotrupa, jakim byłam, nie stanowiło dla niego żadnego problemu. Pocałował mnie w policzek i powiedział:
- Kocham cię. I jestem pewien, że jeśli przeżyję tę wojnę…
Urwał, wciąż się uśmiechając, jakby bliska perspektywa zagrożenia życia nie robiła na nim żadnego wrażenia. Jakby… bawiła go.
- Przeżyjesz. Co wtedy zrobisz?
Nie odpowiedział mi, tylko przygiął lekko moją głowę, sugerując, abym położyła się już spać. Nie było sensu się z nim sprzeczać. Zamknęłam oczy, aby na nowo zapaść w sen, tym razem jednak nie w sen samotny, lecz u boku ukochanego mężczyzny. Człowieka. Śmiertelnika.

~*~


Musiałam trochę go zmodyfikować, bo pisałam ten (i dwa kolejne) rozdział już dawno i trochę mi się nie zgadzał z fabułą. Kolejny, o ile dobrze myślę, będzie, kiedy wrócę już do domu! Nareszcie! Nad morzem jest naprawdę interesująco, ale jednak wolę południe Polski. A tak w ogóle – dlaczego nie czytacie Kochanka, hmm? ;>

22 lipca 2013

Rozdział 339

         Glizdogon wkroczył do piwnicy. Był tak niski, że nie musiał się wcale schylać, kiedy wchodził do środka. W dłoni ściskał płonącą różdżkę, jego twarz wyrażała determinację. Na samym początku światło z płonących słońc Rona oślepiło go. Przez krótki moment wpatrywał się w Rona i Harry’ego, a oni wpatrywali się w niego. Na niedokładnie ogolonej twarzy Glizdogona pojawił się wyraz zaskoczenia, ale trwało to zaledwie chwilę. Dwaj Gryfoni rzucili się na niego – Ron chwycił go za nadgarstek, Potter zaś zakrył mu usta ręką. Z różdżki Śmierciożercy sypały się iskry, hulające po całej piwnicy, a ja stałam jak wryta i przyglądałam się temu idiotycznie.
- Co wy robicie? – wyszeptałam gorączkowo. – Zwariowaliście? Przestańcie, przecież go nie zabijecie!
- A masz lepszy pomysł? – wydyszał Harry, ponieważ srebrna ręka Glizdogona, podarunek od Czarnego Pana, zacisnęła się na gardle Gryfona.
Z góry dobiegł nas zniecierpliwiony głos Lucjusza Malfoya, a Ron uniósł głowę, doskonale udając głos walczącego z nim mężczyzny:
- Nic tu się nie dzieje! Wszystko jest w porządku!
Pettigrew wypuścił z dłoni różdżkę, a srebrna, metalowa rękawica zacisnęła się jeszcze mocniej na szyi Harry’ego. Jego twarz poczerwieniała mocno, oczy wyszły na wierzch, a z gardła wyrwał mu się długi, nieprzyjemny dla ucha charkot. Nie miałam pojęcia, co robić! Byłam związana, liny zaciskały się dookoła mojego ciała coraz mocniej, kiedy siłowałam się z nimi, natomiast Śmierciożerca walczył z Gryfonami, starając się uwolnić od uścisku Pottera, który wciąż zasłaniał mu usta.
- Chcesz mnie zabić? – wycharczał Harry na wydechu, z trudem łapiąc powietrze. Dreptałam w miejscu, nie mając pojęcia, co zrobić. Od zawsze obawiałam się takiej sytuacji – że będę musiała się opowiedzieć po którejś ze stron. – Po tym, jak uratowałem ci życie? Jesteś chyba mi coś winien…
Ku mojemu zdumieniu, ręka Glizdogona zadrżała, a uścisk jego palców zelżał, co pozwoliło Potterowi oderwać ją od swojego gardła. Myślałam, że wszystko się już skończyło, ale był to jednak początek walki. Małe, wytrzeszczone oczy Petera wypełniło przerażenie, a on wydał z siebie stłumione stęknięcie, gdyż stalowa, błyszcząca w ostrym świetle dłoń zwróciła się ku niemu. Aż rozdziawiłam usta z zaskoczenia, kiedy ujrzałam, jak zaciska się na jego szyi. Pettigrew zaczął się gwałtownie szarpać, siłując się ze swoją własną ręką, którą tak łaskawie obdarował go Lord Voldemort. Harry i Ron rzucili się ku niemu, aby ją odciągnąć, jednak Śmierciożerca wciąż szamotał się, duszony przez jakąś tajemniczą siłę. Nie mogłam patrzeć na to spokojnie… nie przepadałam za nim, jego odpychająca powłoka brzydziła mnie, jednak był wiernym sługom nie tylko Czarnego Pana, ale i moim. Służył mi tak, jak umiał najlepiej w tej całej swojej karłowatości i nieumiejętności właściwego posługiwania się magią.
Rzuciłam się w jego stronę, zdając sobie sprawę, że mam do dyspozycji tylko spętaną, prawą dłoń i kły. To była czysto spontaniczna decyzja. Odepchnęłam kopniakiem Rona, który próbował uwolnić Glizdogona jakimś zaklęciem i wbiłam zęby prosto w srebrny, twardy nadgarstek Petera. Nic to nie dało, tylko Śmierciożerca wydał z siebie kolejny, bełkotliwy odgłos bólu. Puściłam, przerażona i drżąca, szukając w głowie jakiegoś genialnego pomysłu, który ocaliłby tchórzliwemu słudze życie. Iskry sypały się z całego mojego ciała i szalały po nisko sklepionej komórce, kiedy walczyłam nie tylko z żelazną ręką Glizdogona, ale i z linami, które nagle wydały mi się żywe. Czułam krew, płynącą mi z uszu i nosa, lecz w końcu udało mi się z ogromnym wysiłkiem wyswobodzić jedno przedramię. Natychmiast chwyciłam mocno srebrną rękawicę i, zaciskając z całej siły zęby, usiłowałam ją odciągnąć jak najdalej od gardła czarodzieja. Nie walczyłam z nią jako śmiertelniczka. Walczyłam jako Nieśmiertelna, moje lodowate przedramię nagle stało się twarde, jak marmur, żyły, które pojawiły się tuż pod skórą, zniknęły nagle, a ja poczułam moc, która jeszcze nigdy nie gościła w moim ciele. Owszem, bardzo często magia… rozpierała mnie, lecz nigdy nie była tak unormowana, jak teraz. Z głośnym okrzykiem oderwałam dłoń od gardła Glizdogona, który zachłysnął się ze świstem powietrzem.
Nie mogłam opanować drżenia mego ciała. Upadłam obok niego, dysząc ciężko. Krwisty pot spływał mi po twarzy strumieniami, a w piersiach coś kłuło mnie okropnie, jakbym dopiero co przebiegła cały Zakazany Las, ścigana przez stado centaurów. Podparłam się na krzywo wystającym przedramieniu, które wróciło już do swojej dawnej formy, a Harry pochylił się nade mną, aby sprawdzić, czy nic mi nie jest. Otarł moją twarz rękawem; w jego zielonych, skrytych za pękniętymi okularami oczach widziałam cień strachu. Wrócił już do siebie, opuchlizna zeszła już całkowicie, choć niektóre miejsca na czole i policzkach miał mocno zaczerwienione i podrażnione. Ron natomiast pochylił się nad ledwo oddychającym, lecz z całą pewnością żyjącym Glizdogonem.
- Nic mu… nic mu nie będzie… - wyrzuciłam z siebie na wydechu, usiłując się uspokoić. – Nie mogłam pozwolić… mu umrzeć…
Ani Potter, ani Weasley nie skomentowali tego, co powiedziałam, tylko pospieszyli schodami na górę, starając się nie robić hałasu.
Tę walkę wygrałam. Udało mi się pokonać śmiercionośną dłoń, która teraz spoczywała na wilgotnej podłodze. Znów należała do Glizdogona, nie wykonywała żadnych gwałtownych ruchów. Wygrałam. Tak. Udało mi się. Pokonałam Voldemorta.
Skuliłam się, przyłożyłam policzek do zimnej, nieprzyjemnej podłogi, a coś we mnie pękło. Skrzywiłam się okropnie, ale nie mogłam pohamować łez, które cisnęły mi się od jakiegoś czasu do oczu. Jednak nie były krwiste i ciężkie, tylko zwyczajne, słone, przezroczyste… jak morska woda. Uroniłam jedynie kilka łez. Szybko podniosłam się i odetchnęłam kilkakrotnie. Złe emocje wypełniły miejsce, które jeszcze chwilę temu zajmowała gorycz i rozpacz.
Byłam gotowa na zemstę.
Poderwałam głowę, gdyż do moich uszu dobiegły odgłosy walki, jakieś przypadkowe huki, krzyki, przekleństwa… To było oczywiste. Harry i Ron musieli odbić Hermionę, nie mogli zostawić jej tutaj Greybackowi na pożarcie. Ruszyłam szybko w stronę schodów, jednak byłam ledwo na drugim stopniu, kiedy poczułam na lewym przedramieniu ból. Palący i potężny, który nasilił się sekundę później. Czarny Pan był wściekły i leciał tutaj. Zatrzymałam się, zaciskając zęby, aby powstrzymać cisnący się przez gardło do ust jęk. Przygryzłam sobie język do krwi, ponieważ ból narastał. Voldemort wpadł w gniew. Był niecierpliwy, co oznaczało, że któreś z jego sług przerwało mu właśnie coś ważnego. Nieznośne szczypanie nagle… skończyło się. Wszystko ustąpiło, a ja odetchnęłam z ulgą. Odsunęłam się od ściany, do której nieświadomie przywarłam, a moje emocje wróciły ze zdwojoną siłą.
Błyskawicznie wbiegłam po schodach i wydostałam się z piwnic, po czym pokonałam salę wejściową bez najmniejszego problemu, z każdą sekundą zbliżając się do salonu, w którym trwało piekło. Marmurowa podłoga zatrzęsła się pod moimi stopami, a dźwięczny huk wypełnił mi uszy. Gdy wpadłam do pięknej jeszcze jakiś czas temu komnaty, moim oczom ukazał się roztrzaskany, kryształowy żyrandol. Poranieni Malfoyowie, rozwścieczona Bellatriks… cisnęła nożem w stronę jakiegoś kłębu światła, które szybko zniknęło z głośnym, suchym trzaskiem.
I wszystko się skończyło.
Bella stała pochylona lekko, dysząc ciężko, Draco zaś dźwigał się z podłogi. Całą twarz miał zakrwawioną. Bartemiusz otrzepywał się z pyłu, który unosił się w całym pomieszczeniu. Narcyza łkała cicho w kącie, a Lucjusz, który właśnie poderwał się na równe nogi, rozglądał się dookoła. Wszyscy dygotali straszliwie od nadmiaru emocji; tak bardzo byli podekscytowani, że nawet nie zauważyli mojej obecności. Trwaliśmy w jakimś zawieszeniu, w pustostanie, w czymś, co bardzo przypominało teleportację, tylko że my nie wybieraliśmy się do nikąd. To On. To Czarny Pan zbliżał się tutaj, był już…
Kolejna eksplozja.
Szkło w pięknym, wysokim, gotyckim oknie rozprysło się gwałtownie, ciągnąc za sobą kamień, drewno i kawałki tapety i zaśmiecając resztkami ściany cały salon. Lord Voldemort zjawił się tak, jak go o to poproszono. Wściekły, cały spięty, jaśniejący jakąś magiczną aurą. Jego oczy lśniły, niczym dwie wielkie, szkarłatne lampy. Każdy, nawet Bellatriks, uciekał przed jego morderczym, wyzywającym wzrokiem. Nikt nie śmiał się odezwać, a Czarny Pan najwyraźniej oczekiwał na pierwszy głos. Chciał mieć pretekst do wymyślnych tortur. Przesiąknięta cuchnącym strachem atmosfera udzieliła się nawet mnie. Zamarłam, zbyt przerażona, aby poruszyć jakimkolwiek mięśniem.
Voldemort jeszcze raz rozejrzał się.
- Więc? – jego głos zadźwięczał w powietrzu, niczym złowrogie zaklęcie. – Kim jest śmiałek, który miał odwagę przerwać mi wyprawę? No? Niech teraz się ujawni!
Nikt jednak nie ruszył się z miejsca. Jednak jego uwaga, jak i uwaga pozostałych, została prawie natychmiast rozproszona przez kolejny hałas przy drzwiach. Ktoś powalił mnie na podłogę. Poczułam smród zakrzepniętej krwi, potu i brudu – natychmiast poznałam Greybacka. Nie miał najmniejszego problemu, aby mnie okiełznać. Mimo że magia wypełniała mnie całą, gotowa, aby tylko znaleźć ujście, moje fizyczne ciało było wyczerpane walką z żelazną ręką Glizdogona. Jęknęłam mimowolnie, kiedy twarzą uderzyłam w pokrytą kurzem, zimną, marmurową podłogę. Wilkołak postawił mnie na nogi i popchnął w stronę Voldemorta. On nie odczuwał strachu. Był tak pewny siebie, że czuł się niemalże równy Temu, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać.
- Złapaliśmy tę małą razem z Harrym Potterem i jego towarzyszami. Oni niestety zdążyli nam umknąć, ale mamy ją – wyrecytował Greyback, potrząsając bezwiednie moim ramieniem, rozdzierając mi tym samym szatę swoimi długimi, twardymi, brudnymi pazurami. – Kiedy ujawni swoją tożsamość, wypytamy ją o wszystko i, panie mój, z pewnością dotrzemy do Pottera.
Voldemort nawet nie drgnął. Jego wzrok prześlizgnął się po mnie i utkwił w odzianym w szatę Śmierciożerców potworowi. Nie było to przychylne spojrzenie; czaiło się w nim coś o wiele bardziej przerażającego od czystego gniewu. Coś na kształt groźby i prowokacji.
- Ty mnie będziesz pouczał, brudny wilkołaku? – wysyczał przez zaciśnięte zęby, doskoczył do niego tak gwałtownie, że stał się dla mnie rozmazaną, czarną smugą. Siła jego magii cisnęła Greybackiem tak, że przeleciał przez całą długość salonu i uderzył plecami o ścianę nad kominkiem. Voldemort nie musiał podnosić głosu, aby wzbudzić przerażenie w kimkolwiek, nawet w swoich sługach. Zwrócił się twarzą do Malfoyów i zawołał: - Rozkazałem wam wzywać mnie tylko wtedy, kiedy schwytacie Pottera! Macie go?
W głosie Czarnego Pana zabrzmiała ironia. To był dobry znak. Znałam go na tyle dobrze, aby rozpoznać, że szyderstwo zawsze było zapowiedzią dobrego humoru. Jednak… czy tym razem? Harry Potter znowu mu umknął, co musiało być dla niego osobistą porażką. Nie chciałam, aby poruszał jego temat, ponieważ sam niepotrzebnie wzbudzi w sobie gniew. Płomyczek nadziei zapłonął w mojej piersi, kiedy zwrócił wzrok na mnie.
Patrzyłam na niego, a on patrzył na mnie. Trwało to zaledwie kilka sekund, gdy Voldemort znowu spojrzał na Malfoyów i zapytał:
- Nie potraficie jej zidentyfikować?
Choć żadna z przebywających w zrujnowanej komnacie osób nie powiedziała na ten temat ani słowa, wszyscy skinęli mechanicznie głowami. Na nowo wypełniła mnie rozpacz, mieszając się niebezpiecznie z gniewem. Zerknęłam na Barty’ego, który stał obok kominka z kamienną twarzą, wpatrzony w swego umiłowanego pana. Nie mogłam mu wybaczyć tego, że wciąż uparcie twierdził, że mnie nie zna. Gdzieś w okolicach serca poczułam nieprzyjemne kłucie i kołatanie. Myślałam, że za chwilę wybuchnę, ale nie mówiłam nic. Wiedziałam, że to nie pomoże mi w powstrzymaniu gniewu.
Voldemort natomiast podszedł do mnie leniwie, specjalnie przeciągając tę chwilę. Dostrzegłam w jego szkarłatnych oczach błysk rozpoznania, choć drwiący uśmieszek szybko wygiął mu wargi. Kiedy już do mnie dotarł, pochylił się nieco i uniósł wielką, białą, czystą dłoń. Długi palec wsunął się pomiędzy moje wargi i odsunął nieco górną, ukazując ogromny, lśniący kieł. Obrzuciłam go mało sympatycznym, wręcz pogardliwym spojrzeniem, obruszona do granic możliwości, że droczy się ze mną w tak irytujący sposób. To był zapalnik.
Wydobył spomiędzy silnych więzów moje lewe przedramię i podciągnął rękaw. Mroczny Znak wyraźnie rysował się czernią na tle mojej białej skóry, lśniącej perłowo dzięki utracie krwi. Zmarszczyłam brwi i odsunęłam się, gdy pochylił się nade mną jeszcze bardziej i musnął wargami mój policzek. Coś we mnie pękło.
- Jak mogliście nie poznać tej wiedźmy – zadrwił Voldemort, odwracając się, a jego peleryna załopotała za nim, wydając nieprzyjemny dla ucha dźwięk. – Tylko ona jest tak zuchwała.
Zaśmiał się, lecz w tym śmiechu było coś złowrogiego.
- Zechcesz coś powiedzieć, kochanie? – zadrwił, rzucając mi przelotne, pełne pogardy spojrzenie.
Obnażyłam kły. Czułam w sobie potęgę jeszcze większą, niż podczas walki z dłonią Glizdogona. Przemiana nastąpiła już we mnie, a teraz usiłowała przejąć ciało. Szkarłatne i szmaragdowozielone iskry sypały się ze mnie, zderzały się ze ścianami i wydawały z siebie przerażające, dźwięczne odgłosy. Dyszałam ciężko, usiłując złapać oddech, bo liny ściskały moją pierś, jak tylko mogły najmocniej.
- Nigdy dotąd nie podejrzewałam, że osoby tak bliskie mojemu sercu – wyrzuciłam z siebie nienaturalnie niskim głosem – odwrócą się ode mnie w takiej chwili. Mało tego. Oskarżą mnie o kłamstwo i o zdradę.
Wiedziałam, że przesadzam. Ale oni tez przesadzili. Nie myślałam już. Znów obnażyłam kły, jakby coś próbowało wydobyć się z mojego gardła. Musiałam natychmiast rozerwać liny, bo mnie zgniotą! Musiałam! Musiałam to zrobić!
Przez chwilę myślałam, że energia za chwilę rozsadzi moje słabe, śmiertelne ciało i zmieni je w czarną dziurę. Pochłonę wszystko i wszystkich, aby tylko zemścić się za moją krzywdę. Ale nic takiego się nie stało. Ogromna kula magiczna eksplodowała we mnie, to fakt, ale rozerwała liny. Ujrzałam przez moment swoje złote skrzydła, kudłate łapy zakończone brązowymi, błyszczącymi pazurami. Wydałam z siebie potężny ryk, który przywrócił mnie do ludzkiej postaci.
Zjeżyłam się i zasyczałam, wyciągnęłam ramiona ku górze i wystrzeliłam w powietrze. Przylgnęłam do sufitu niczym rozwścieczony kocur, z piersią tuż przy płaskiej ścianie, gotując się do skoku. Chciałam im pokazać, że mają do czynienia ze mną. Z prawdziwą Sophie, obojętnie, czy byłam wredna, czy parszywa.
 La la la la
 La la la la
 La la la la

 I want you to love me, like I'm a hot ride
 Keep thinking of me, doing what you like
 So boy forget about the world cuz it's gon' be me and you tonight
 I'm wanna make you beg for it, then imma make you swallow your pride
 Oooohhh

 Want you to make me feel like I'm the only girl in the world
 Like I'm the only one that you'll ever love
 Like I'm the only one who knows your heart
 Only girl in the world...
 Like I'm the only one that's in command
 Cuz I'm the only one who understands how to make you feel like a man, yeah
 Want you to make me feel like I'm the only girl in the world
 Like I'm the only one that you'll ever love
 Like I'm the only one who knows your heart
 Only one...

 Want you to take me like a thief in the night
 Hold me like a pillow, make me feel right
 Baby I'll tell you all my secrets that I'm keepin', you can come inside
 And when you enter, you ain't leavin', be my prisoner for the night, oh

 Want you to make me feel like I'm the only girl in the world
 Like I'm the only one that you'll ever love
 Like I'm the only one who knows your heart
 Only girl in the world...
 Like I'm the only one that's in command
 Cuz I'm the only one who understands, like I'm the only one
 Who knows your heart, only one...

 Take me for a ride, ride
 Oh baby, take me high, high
 Let me make you rise, rise
 Oh make it last all night, night
 Take me for a ride, ride
 Oh baby, take me high, high
 Let me make you rise, rise
 Make it last all night

 Want you to make me feel like I'm the only girl in the world
 Like I'm the only one that you'll ever love
 Like I'm the only one who knows your heart
 Only girl in the world...
 Like I'm the only one that's in command
 Cuz I'm the only one who understands, how to make you feel like a man
 Only girl in the world...
 Girl in the world...
 Only girl in the world...
 Girl in the world...

Dyszałam, jak po walce z Glizdogonem. Wciąż cała parowałam, choć iskry przestały ganiać po zrujnowanym salonie. Śpiewając, nie widziałam niczego. Tylko dym i złoto. Światła, biegające dookoła mojej głowy, swąd spalonej tkaniny…
Salon był w ruinie. Wyrwany ze ściany kominek porzucony był gdzieś w kącie, a gruz mieszał się ze szkłem i kryształami z żyrandola. Przełknęłam ślinę i wyprostowałam się z godnością. Cały gniew wypełzł we mnie, przeradzając się w przeogromne zmęczenie. Przez króciutki moment poczułam swego rodzaju wstyd, gdyż, koniec końców, nie udało mi się powstrzymać wybuchu wściekłości. Nie chciałam już zemsty. Ich przerażenie mi wystarczyło, choć żal we mnie pozostał. Ogromny żal i gorycz, którym musiałam poświęcić trochę czasu. Wszyscy przyglądali mi się tak, jak przed chwilą patrzyli na Czarnego Pana. Ich twarze mierziły mnie.

~*~

Nie jestem zadowolona z tego rozdziału, zapewne we środę go zbetuję. Ale przynajmniej Sophie śpiewa, a tego ode mnie oczekiwaliście. Noo, środa w ogóle będzie bardzo pracowitym dniem, tutaj poprawić, rozdział na Kochanku, post na Proroku… Wysłałam już kartki do osób, które podały mi adresy, mam nadzieję, że niedługo dotrą. A dedykacja dla Was wszystkich, bo o ten odcinek wyjątkowo zawracaliście mi głowę :*

* Pod gwiazdką link.