Glizdogon
wkroczył do piwnicy. Był tak niski, że nie musiał się wcale schylać, kiedy
wchodził do środka. W dłoni ściskał płonącą różdżkę, jego twarz wyrażała
determinację. Na samym początku światło z płonących słońc Rona oślepiło go.
Przez krótki moment wpatrywał się w Rona i Harry’ego, a oni wpatrywali się w niego.
Na niedokładnie ogolonej twarzy Glizdogona pojawił się wyraz zaskoczenia, ale
trwało to zaledwie chwilę. Dwaj Gryfoni rzucili się na niego – Ron chwycił go
za nadgarstek, Potter zaś zakrył mu usta ręką. Z różdżki Śmierciożercy sypały
się iskry, hulające po całej piwnicy, a ja stałam jak wryta i przyglądałam się
temu idiotycznie.
- Co wy robicie? –
wyszeptałam gorączkowo. – Zwariowaliście? Przestańcie, przecież go nie
zabijecie!
- A masz lepszy pomysł? –
wydyszał Harry, ponieważ srebrna ręka Glizdogona, podarunek od Czarnego Pana,
zacisnęła się na gardle Gryfona.
Z góry dobiegł nas
zniecierpliwiony głos Lucjusza Malfoya, a Ron uniósł głowę, doskonale udając
głos walczącego z nim mężczyzny:
- Nic tu się nie dzieje!
Wszystko jest w porządku!
Pettigrew wypuścił z dłoni
różdżkę, a srebrna, metalowa rękawica zacisnęła się jeszcze mocniej na szyi
Harry’ego. Jego twarz poczerwieniała mocno, oczy wyszły na wierzch, a z gardła
wyrwał mu się długi, nieprzyjemny dla ucha charkot. Nie miałam pojęcia, co
robić! Byłam związana, liny zaciskały się dookoła mojego ciała coraz mocniej,
kiedy siłowałam się z nimi, natomiast Śmierciożerca walczył z Gryfonami,
starając się uwolnić od uścisku Pottera, który wciąż zasłaniał mu usta.
- Chcesz mnie zabić? –
wycharczał Harry na wydechu, z trudem łapiąc powietrze. Dreptałam w miejscu,
nie mając pojęcia, co zrobić. Od zawsze obawiałam się takiej sytuacji – że będę
musiała się opowiedzieć po którejś ze stron. – Po tym, jak uratowałem ci życie?
Jesteś chyba mi coś winien…
Ku mojemu zdumieniu, ręka
Glizdogona zadrżała, a uścisk jego palców zelżał, co pozwoliło Potterowi
oderwać ją od swojego gardła. Myślałam, że wszystko się już skończyło, ale był
to jednak początek walki. Małe, wytrzeszczone oczy Petera wypełniło
przerażenie, a on wydał z siebie stłumione stęknięcie, gdyż stalowa, błyszcząca
w ostrym świetle dłoń zwróciła się ku niemu. Aż rozdziawiłam usta z
zaskoczenia, kiedy ujrzałam, jak zaciska się na jego szyi. Pettigrew zaczął się
gwałtownie szarpać, siłując się ze swoją własną ręką, którą tak łaskawie
obdarował go Lord Voldemort. Harry i Ron rzucili się ku niemu, aby ją
odciągnąć, jednak Śmierciożerca wciąż szamotał się, duszony przez jakąś
tajemniczą siłę. Nie mogłam patrzeć na to spokojnie… nie przepadałam za nim,
jego odpychająca powłoka brzydziła mnie, jednak był wiernym sługom nie tylko
Czarnego Pana, ale i moim. Służył mi tak, jak umiał najlepiej w tej całej
swojej karłowatości i nieumiejętności właściwego posługiwania się magią.
Rzuciłam się w jego stronę,
zdając sobie sprawę, że mam do dyspozycji tylko spętaną, prawą dłoń i kły. To
była czysto spontaniczna decyzja. Odepchnęłam kopniakiem Rona, który próbował
uwolnić Glizdogona jakimś zaklęciem i wbiłam zęby prosto w srebrny, twardy
nadgarstek Petera. Nic to nie dało, tylko Śmierciożerca wydał z siebie kolejny,
bełkotliwy odgłos bólu. Puściłam, przerażona i drżąca, szukając w głowie
jakiegoś genialnego pomysłu, który ocaliłby tchórzliwemu słudze życie. Iskry
sypały się z całego mojego ciała i szalały po nisko sklepionej komórce, kiedy
walczyłam nie tylko z żelazną ręką Glizdogona, ale i z linami, które nagle
wydały mi się żywe. Czułam krew, płynącą mi z uszu i nosa, lecz w końcu udało
mi się z ogromnym wysiłkiem wyswobodzić jedno przedramię. Natychmiast chwyciłam
mocno srebrną rękawicę i, zaciskając z całej siły zęby, usiłowałam ją odciągnąć
jak najdalej od gardła czarodzieja. Nie walczyłam z nią jako śmiertelniczka.
Walczyłam jako Nieśmiertelna, moje lodowate przedramię nagle stało się twarde,
jak marmur, żyły, które pojawiły się tuż pod skórą, zniknęły nagle, a ja
poczułam moc, która jeszcze nigdy nie gościła w moim ciele. Owszem, bardzo
często magia… rozpierała mnie, lecz nigdy nie była tak
unormowana, jak teraz. Z głośnym okrzykiem oderwałam dłoń od gardła Glizdogona,
który zachłysnął się ze świstem powietrzem.
Nie mogłam opanować drżenia
mego ciała. Upadłam obok niego, dysząc ciężko. Krwisty pot spływał mi po twarzy
strumieniami, a w piersiach coś kłuło mnie okropnie, jakbym dopiero co
przebiegła cały Zakazany Las, ścigana przez stado centaurów. Podparłam się na
krzywo wystającym przedramieniu, które wróciło już do swojej dawnej formy, a
Harry pochylił się nade mną, aby sprawdzić, czy nic mi nie jest. Otarł moją
twarz rękawem; w jego zielonych, skrytych za pękniętymi okularami oczach
widziałam cień strachu. Wrócił już do siebie, opuchlizna zeszła już całkowicie,
choć niektóre miejsca na czole i policzkach miał mocno zaczerwienione i
podrażnione. Ron natomiast pochylił się nad ledwo oddychającym, lecz z całą
pewnością żyjącym Glizdogonem.
- Nic mu… nic mu nie będzie…
- wyrzuciłam z siebie na wydechu, usiłując się uspokoić. – Nie mogłam pozwolić…
mu umrzeć…
Ani Potter, ani Weasley nie
skomentowali tego, co powiedziałam, tylko pospieszyli schodami na górę,
starając się nie robić hałasu.
Tę walkę wygrałam. Udało mi
się pokonać śmiercionośną dłoń, która teraz spoczywała na wilgotnej podłodze.
Znów należała do Glizdogona, nie wykonywała żadnych gwałtownych ruchów.
Wygrałam. Tak. Udało mi się. Pokonałam Voldemorta.
Skuliłam się, przyłożyłam
policzek do zimnej, nieprzyjemnej podłogi, a coś we mnie pękło. Skrzywiłam się
okropnie, ale nie mogłam pohamować łez, które cisnęły mi się od jakiegoś czasu
do oczu. Jednak nie były krwiste i ciężkie, tylko zwyczajne, słone,
przezroczyste… jak morska woda. Uroniłam jedynie kilka łez. Szybko podniosłam
się i odetchnęłam kilkakrotnie. Złe emocje wypełniły miejsce, które jeszcze
chwilę temu zajmowała gorycz i rozpacz.
Byłam gotowa na zemstę.
Poderwałam głowę, gdyż do
moich uszu dobiegły odgłosy walki, jakieś przypadkowe huki, krzyki,
przekleństwa… To było oczywiste. Harry i Ron musieli odbić Hermionę, nie mogli
zostawić jej tutaj Greybackowi na pożarcie. Ruszyłam szybko w stronę schodów,
jednak byłam ledwo na drugim stopniu, kiedy poczułam na lewym przedramieniu
ból. Palący i potężny, który nasilił się sekundę później. Czarny Pan był
wściekły i leciał tutaj. Zatrzymałam się, zaciskając zęby, aby powstrzymać
cisnący się przez gardło do ust jęk. Przygryzłam sobie język do krwi, ponieważ
ból narastał. Voldemort wpadł w gniew. Był niecierpliwy, co oznaczało, że
któreś z jego sług przerwało mu właśnie coś ważnego. Nieznośne szczypanie
nagle… skończyło się. Wszystko ustąpiło, a ja odetchnęłam z ulgą. Odsunęłam się
od ściany, do której nieświadomie przywarłam, a moje emocje wróciły ze zdwojoną
siłą.
Błyskawicznie wbiegłam po
schodach i wydostałam się z piwnic, po czym pokonałam salę wejściową bez
najmniejszego problemu, z każdą sekundą zbliżając się do salonu, w którym
trwało piekło. Marmurowa podłoga zatrzęsła się pod moimi stopami, a dźwięczny
huk wypełnił mi uszy. Gdy wpadłam do pięknej jeszcze jakiś czas temu komnaty,
moim oczom ukazał się roztrzaskany, kryształowy żyrandol. Poranieni Malfoyowie,
rozwścieczona Bellatriks… cisnęła nożem w stronę jakiegoś kłębu światła, które
szybko zniknęło z głośnym, suchym trzaskiem.
I wszystko się skończyło.
Bella stała pochylona lekko,
dysząc ciężko, Draco zaś dźwigał się z podłogi. Całą twarz miał zakrwawioną.
Bartemiusz otrzepywał się z pyłu, który unosił się w całym pomieszczeniu.
Narcyza łkała cicho w kącie, a Lucjusz, który właśnie poderwał się na równe
nogi, rozglądał się dookoła. Wszyscy dygotali straszliwie od nadmiaru emocji;
tak bardzo byli podekscytowani, że nawet nie zauważyli mojej obecności.
Trwaliśmy w jakimś zawieszeniu, w pustostanie, w czymś, co bardzo przypominało
teleportację, tylko że my nie wybieraliśmy się do nikąd. To On. To Czarny Pan
zbliżał się tutaj, był już…
Kolejna eksplozja.
Szkło w pięknym, wysokim,
gotyckim oknie rozprysło się gwałtownie, ciągnąc za sobą kamień, drewno i
kawałki tapety i zaśmiecając resztkami ściany cały salon. Lord Voldemort zjawił
się tak, jak go o to poproszono. Wściekły, cały spięty, jaśniejący jakąś
magiczną aurą. Jego oczy lśniły, niczym dwie wielkie, szkarłatne lampy. Każdy, nawet
Bellatriks, uciekał przed jego morderczym, wyzywającym wzrokiem. Nikt nie śmiał
się odezwać, a Czarny Pan najwyraźniej oczekiwał na pierwszy głos. Chciał mieć
pretekst do wymyślnych tortur. Przesiąknięta cuchnącym strachem atmosfera
udzieliła się nawet mnie. Zamarłam, zbyt przerażona, aby poruszyć jakimkolwiek
mięśniem.
Voldemort jeszcze raz
rozejrzał się.
- Więc? – jego głos
zadźwięczał w powietrzu, niczym złowrogie zaklęcie. – Kim jest śmiałek, który
miał odwagę przerwać mi wyprawę? No? Niech teraz się ujawni!
Nikt jednak nie ruszył się z
miejsca. Jednak jego uwaga, jak i uwaga pozostałych, została prawie natychmiast
rozproszona przez kolejny hałas przy drzwiach. Ktoś powalił mnie na podłogę.
Poczułam smród zakrzepniętej krwi, potu i brudu – natychmiast poznałam
Greybacka. Nie miał najmniejszego problemu, aby mnie okiełznać. Mimo że magia
wypełniała mnie całą, gotowa, aby tylko znaleźć ujście, moje fizyczne ciało
było wyczerpane walką z żelazną ręką Glizdogona. Jęknęłam mimowolnie, kiedy
twarzą uderzyłam w pokrytą kurzem, zimną, marmurową podłogę. Wilkołak postawił
mnie na nogi i popchnął w stronę Voldemorta. On nie odczuwał strachu. Był tak
pewny siebie, że czuł się niemalże równy Temu, Którego Imienia Nie Wolno
Wymawiać.
- Złapaliśmy tę małą razem z Harrym
Potterem i jego towarzyszami. Oni niestety zdążyli nam umknąć, ale mamy ją –
wyrecytował Greyback, potrząsając bezwiednie moim ramieniem, rozdzierając mi
tym samym szatę swoimi długimi, twardymi, brudnymi pazurami. – Kiedy ujawni
swoją tożsamość, wypytamy ją o wszystko i, panie mój, z pewnością dotrzemy do
Pottera.
Voldemort nawet nie drgnął.
Jego wzrok prześlizgnął się po mnie i utkwił w odzianym w szatę Śmierciożerców
potworowi. Nie było to przychylne spojrzenie; czaiło się w nim coś o wiele
bardziej przerażającego od czystego gniewu. Coś na kształt groźby i prowokacji.
- Ty mnie będziesz pouczał,
brudny wilkołaku? – wysyczał przez zaciśnięte zęby, doskoczył do niego tak
gwałtownie, że stał się dla mnie rozmazaną, czarną smugą. Siła jego magii cisnęła
Greybackiem tak, że przeleciał przez całą długość salonu i uderzył plecami o
ścianę nad kominkiem. Voldemort nie musiał podnosić głosu, aby wzbudzić
przerażenie w kimkolwiek, nawet w swoich sługach. Zwrócił się twarzą do
Malfoyów i zawołał: - Rozkazałem wam wzywać mnie tylko wtedy, kiedy schwytacie
Pottera! Macie go?
W głosie Czarnego Pana
zabrzmiała ironia. To był dobry znak. Znałam go na tyle dobrze, aby rozpoznać,
że szyderstwo zawsze było zapowiedzią dobrego humoru. Jednak… czy tym razem?
Harry Potter znowu mu umknął, co musiało być dla niego osobistą porażką. Nie
chciałam, aby poruszał jego temat, ponieważ sam niepotrzebnie wzbudzi w sobie
gniew. Płomyczek nadziei zapłonął w mojej piersi, kiedy zwrócił wzrok na mnie.
Patrzyłam na niego, a on
patrzył na mnie. Trwało to zaledwie kilka sekund, gdy Voldemort znowu spojrzał
na Malfoyów i zapytał:
- Nie potraficie jej
zidentyfikować?
Choć żadna z przebywających w
zrujnowanej komnacie osób nie powiedziała na ten temat ani słowa, wszyscy
skinęli mechanicznie głowami. Na nowo wypełniła mnie rozpacz, mieszając się
niebezpiecznie z gniewem. Zerknęłam na Barty’ego, który stał obok kominka z
kamienną twarzą, wpatrzony w swego umiłowanego pana. Nie mogłam mu wybaczyć
tego, że wciąż uparcie twierdził, że mnie nie zna. Gdzieś w okolicach serca
poczułam nieprzyjemne kłucie i kołatanie. Myślałam, że za chwilę wybuchnę, ale
nie mówiłam nic. Wiedziałam, że to nie pomoże mi w powstrzymaniu gniewu.
Voldemort natomiast podszedł
do mnie leniwie, specjalnie przeciągając tę chwilę. Dostrzegłam w jego
szkarłatnych oczach błysk rozpoznania, choć drwiący uśmieszek szybko wygiął mu
wargi. Kiedy już do mnie dotarł, pochylił się nieco i uniósł wielką, białą,
czystą dłoń. Długi palec wsunął się pomiędzy moje wargi i odsunął nieco górną,
ukazując ogromny, lśniący kieł. Obrzuciłam go mało sympatycznym, wręcz
pogardliwym spojrzeniem, obruszona do granic możliwości, że droczy się ze mną w
tak irytujący sposób. To był zapalnik.
Wydobył spomiędzy silnych
więzów moje lewe przedramię i podciągnął rękaw. Mroczny Znak wyraźnie rysował
się czernią na tle mojej białej skóry, lśniącej perłowo dzięki utracie krwi.
Zmarszczyłam brwi i odsunęłam się, gdy pochylił się nade mną jeszcze bardziej i
musnął wargami mój policzek. Coś we mnie pękło.
- Jak mogliście nie poznać
tej wiedźmy – zadrwił Voldemort, odwracając się, a jego peleryna załopotała za
nim, wydając nieprzyjemny dla ucha dźwięk. – Tylko ona jest tak zuchwała.
Zaśmiał się, lecz w tym
śmiechu było coś złowrogiego.
- Zechcesz coś powiedzieć,
kochanie? – zadrwił, rzucając mi przelotne, pełne pogardy spojrzenie.
Obnażyłam kły. Czułam w sobie
potęgę jeszcze większą, niż podczas walki z dłonią Glizdogona. Przemiana
nastąpiła już we mnie, a teraz usiłowała przejąć ciało. Szkarłatne i
szmaragdowozielone iskry sypały się ze mnie, zderzały się ze ścianami i
wydawały z siebie przerażające, dźwięczne odgłosy. Dyszałam ciężko, usiłując
złapać oddech, bo liny ściskały moją pierś, jak tylko mogły najmocniej.
- Nigdy dotąd nie
podejrzewałam, że osoby tak bliskie mojemu sercu – wyrzuciłam z siebie
nienaturalnie niskim głosem – odwrócą się ode mnie w takiej chwili. Mało tego.
Oskarżą mnie o kłamstwo i o zdradę.
Wiedziałam, że przesadzam.
Ale oni tez przesadzili. Nie myślałam już. Znów obnażyłam kły, jakby coś
próbowało wydobyć się z mojego gardła. Musiałam natychmiast rozerwać liny, bo
mnie zgniotą! Musiałam! Musiałam to zrobić!
Przez chwilę myślałam, że
energia za chwilę rozsadzi moje słabe, śmiertelne ciało i zmieni je w czarną
dziurę. Pochłonę wszystko i wszystkich, aby tylko zemścić się za moją krzywdę.
Ale nic takiego się nie stało. Ogromna kula magiczna eksplodowała we mnie, to
fakt, ale rozerwała liny. Ujrzałam przez moment swoje złote skrzydła, kudłate
łapy zakończone brązowymi, błyszczącymi pazurami. Wydałam z siebie potężny ryk,
który przywrócił mnie do ludzkiej postaci.
Zjeżyłam się i zasyczałam,
wyciągnęłam ramiona ku górze i wystrzeliłam w powietrze. Przylgnęłam do sufitu
niczym rozwścieczony kocur, z piersią tuż przy płaskiej ścianie, gotując się do
skoku. Chciałam im pokazać, że mają do czynienia ze mną. Z prawdziwą Sophie,
obojętnie, czy byłam wredna, czy parszywa.
La
la la la
La
la la la
La
la la la
I want you to love me, like I'm a hot ride
Keep thinking of me, doing what you like
So boy forget about the world cuz it's gon' be
me and you tonight
I'm wanna make you beg for it, then imma make
you swallow your pride
Oooohhh
Want you to make me feel like I'm the only girl
in the world
Like I'm the only one that you'll ever love
Like I'm the only one who knows your heart
Only girl in the world...
Like I'm the only one that's in command
Cuz I'm the only one who understands how to make
you feel like a man, yeah
Want you to make me feel like I'm the only girl
in the world
Like I'm the only one that you'll ever love
Like I'm the only one who knows your heart
Only one...
Want you to take me like a thief in the night
Hold me like a pillow, make me feel right
Baby I'll tell you all my secrets that I'm
keepin', you can come inside
And when you enter, you ain't leavin', be my
prisoner for the night, oh
Want you to make me feel like I'm the only girl
in the world
Like I'm the only one that you'll ever love
Like I'm the only one who knows your heart
Only girl in the world...
Like I'm the only one that's in command
Cuz I'm the only one who understands, like I'm
the only one
Who knows your heart, only one...
Take me for a ride, ride
Oh baby, take me high, high
Let me make you rise, rise
Oh make it last all night, night
Take me for a ride, ride
Oh baby, take me high, high
Let me make you rise, rise
Make it last all night
Want you to make me feel like I'm the only girl
in the world
Like I'm the only one that you'll ever love
Like I'm the only one who knows your heart
Only girl in the world...
Like I'm the only one that's in command
Cuz I'm the only one who understands, how to
make you feel like a man
Only girl in the world...
Girl in the world...
Only girl in the world...
Girl in the world...
Dyszałam, jak po walce z
Glizdogonem. Wciąż cała parowałam, choć iskry przestały ganiać po zrujnowanym
salonie. Śpiewając, nie widziałam niczego. Tylko dym i złoto. Światła,
biegające dookoła mojej głowy, swąd spalonej tkaniny…
Salon był w ruinie. Wyrwany
ze ściany kominek porzucony był gdzieś w kącie, a gruz mieszał się ze szkłem i
kryształami z żyrandola. Przełknęłam ślinę i wyprostowałam się z godnością.
Cały gniew wypełzł we mnie, przeradzając się w przeogromne zmęczenie. Przez
króciutki moment poczułam swego rodzaju wstyd, gdyż, koniec końców,
nie udało mi się powstrzymać wybuchu wściekłości. Nie chciałam już zemsty. Ich
przerażenie mi wystarczyło, choć żal we mnie pozostał. Ogromny żal i gorycz,
którym musiałam poświęcić trochę czasu. Wszyscy przyglądali mi się tak, jak
przed chwilą patrzyli na Czarnego Pana. Ich twarze mierziły mnie.
~*~
Nie jestem zadowolona z tego
rozdziału, zapewne we środę go zbetuję. Ale przynajmniej Sophie śpiewa, a tego
ode mnie oczekiwaliście. Noo, środa w ogóle będzie bardzo pracowitym dniem,
tutaj poprawić, rozdział na Kochanku, post na Proroku… Wysłałam już kartki do osób, które podały mi
adresy, mam nadzieję, że niedługo dotrą. A dedykacja dla Was wszystkich, bo o
ten odcinek wyjątkowo zawracaliście mi głowę :*
* Pod gwiazdką link.