Przez
kolejne dwa dni prawie nie opuszczałam pokoju. Śmierciożercy przygotowywali się
do opuszczenia starej kwatery. Pakowali dokumenty, różne istotne dla nich
rzeczy, palili stare, już nieaktualne papiery i informacje… Ja tylko im w tym
przeszkadzałam. Nudziło mi się okropnie, może poza tymi piętnastoma minutami,
kiedy odwiedził mnie Spirydion. Rodzice zabrali go przed zakończeniem roku
szkolnego do domu, bojąc się pewnie, że może zostać wplątany w sprawę śmierci
Dumbledore’a. Powiedział mi, że razem z matką i ojcem będą na jego pogrzebie,
więc się pewnie szybko zobaczymy, po czym niezwłocznie wyszedł. Jestem pewna,
że zostałby dłużej, gdyby nie matka. Ona nigdy mu nie pozwalała na bliższe
kontakty z wujem. Pewnie się bała, że jej brat i syna przeciągnie na swoją
stronę.
Bardzo
chciałam uczestniczyć w pogrzebie, choćby dlatego, że znaliśmy się bardzo
dobrze. Nie musieliśmy się lubić. Na pogrzeb Pottera też bym przyszła, gdyby
zginął.
- Jak
zamierzasz się zakamuflować? – zapytał mnie Voldemort w dzień pogrzebu, kiedy
stałam przez otwartą szafą i grzebałam w niej.
-
Przebiorę się za kogoś. Albo po prostu ubiorę kaptur – mruknęłam i wyciągnęłam
czarną, długą szatę. Przez głowę zdjęłam koszulę nocną i ubrałam szatę.
Odwróciłam się do lustra i przyjrzałam się sobie. – Całkiem nieźle. Ale mój
wzrost chyba trochę rzuca się w oczy, nie? Muszę być wyższa.
Wyciągnęłam
z drugiej szafy czarne, lśniące buty na trzydziestocentymetrowych koturnach i
ubrałam je. Szata, która była szyta dla mnie na miarę, nie przystosowana była
do tak wysokich butów, więc musiałam różdżką przedłużyć ją. Voldemort
przyglądał się tej całej operacji z zainteresowaniem.
- Jak
myślisz, w jakim kolorze włosów będzie mi tak samo dobrze, co w czarnym? –
zapytałam, przeglądając się w lustrze.
- W każdy.
- To
chciałam usłyszeć – odparłam i stuknęłam lekko różdżką w czubek głowy, a włosy
nagle same skręciły się w ciasne loczki, podobne do tych, które nosiła swego
czasu Rita Skeeter, ale moje były koloru krwiście czerwonego. Zarzuciłam kaptur
na głowę, podeszłam do Czarnego Pana i pocałowałam go w policzek. Nie musiała
już wspinać się na palce ani czynić jakichś większych akrobacji. Voldemort po
prostu musiał się trochę pochylić.
- Ale nie
wdawaj się tam w żadne rozmowy – poprosił mnie, zanim się teleportowałam. –
Mogą cię poznać.
- Dobrze –
odpowiedziałam krótko i zniknęłam.
Pojawiłam
się za chatką Hagrida, jak planowałam. Nie było w niej nikogo, ale kiedy
przechodziłam koło drzwi, usłyszałam stłumione szczekanie i drapanie po
drzwiach, więc domyśliłam się, że to pewnie Kieł.
Już z
oddali zobaczyłam na błoniach, niedaleko brzegu jeziora ustawione setki
czarnych, prostych krzeseł. Większość z nich było już pozajmowane. Na niebie
pojawiło się coś dziwnego. Kiedy się przybliżyło, poznałam jasnoniebieski,
wielkości domu powóz, ciągnięty przez tuzin skrzydlatych, równie olbrzymich
koni. Wylądował na skraju lasu, prawie w tym samym miejscu, co trzy lata temu,
kiedy madame Maxime przyjechała ze swoimi uczniami na Turniej Trójmagiczny.
Zobaczyłam ją, jak wychodzi z powozu i rzuca się w ramiona Hagrida. Poczułam
lekkie ukłucie smutku. Ona przyleciała z Francji. Jeszcze prawie oddychała
powietrzem francuskim. A ja będę skazana na siedzenie w tym kraju sama nie
wiem, jak długo.
Zobaczyłam
sporo znajomych ludzi. Na końcu długiego rzędu krzeseł zobaczyłam Dolores
Umbridge. Ubrana była w czarną szatę, a na głowie miała swoją okropną,
aksamitną przepaskę. Na jej twarzy malował się mało przekonujący żal. Jeszcze
większego poirytowania doznała, kiedy zobaczyłam Ritę Skeeter, siedzącą kilka
rzędów dalej od Umbridge. W ręku trzymała swoje jadowicie zielone pióro i ssała
jego koniuszek z wyraźną przyjemnością. Na kolanach miała rozłożony pergamin. O
wiele dalej od tej pary zobaczyłam całą rodzinę Weasleyów. Fleur, której łzy
błyszczały na policzkach, pomagała usiąść Billowi. Szalonooki Moody i Kingsley
usiedli niedaleko nich. Mój wzrok przyciągnęła bardzo dziwna para. Remus Lupin
i Nimfadora Tonks, której włosy na nowo stały się wściekle różowe. Oboje
trzymali się za ręce, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej. Usiedli obok Ginny
Weasley i pogrążyli się w rozmowie. Zobaczyłam Harry’ego Pottera, a mój żołądek
skręcił się w nieprzyjemny sposób. Miejsce obok niego było wolne. Podeszłam
szybkim krokiem w jego stronę i usiadłam na wolnym krześle.
- Wolne? –
zapytałam mocno zmienionym, niskim głosem. Gdybym mogła, roześmiałabym się,
słysząc jego brzmienie, ale zachowałam kamienną twarz.
- Tak,
jasne – mruknął Harry.
Ciekawa,
jak zareaguje, kiedy mnie zobaczy, zdjęłam kaptur. Zerknął na mnie, ale wyraz
jego twarzy się nie zmienił. Nie poznał mnie.
- Dobrze
znałeś tego Dumbledore’a? – spytałam, chcąc podtrzymać rozmowę. Chciałam
dowiedzieć się, co po tym wszystkim o mnie myśli.
- Dobrze.
Przynajmniej tak mi się wydaje – odparł, wzruszając ramionami. – A pani? Skąd
pani go zna?
- Mów mi
Rose – powiedziałam już raźniejszym głosem. – Och, Dumbledore… on był
dyrektorem, kiedy chodziłam do Hogwartu. Znasz Nimfadorę Tonks? Chodziłyśmy
razem do klasy, tyle że ja byłam w… Ravenclawie. Jak to się stało, że on umarł?
Słyszałam coś o Śmierciożercach i bitwie w tym zamku.
Harry po
raz pierwszy spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a może nawet i oburzeniem.
- Gdzie ty
byłaś, skoro o niczym nie wiesz? – zapytał.
- Ja byłam
w… Nowym Orleanie – skłamałam. Musiałam podać mu jak najwięcej całkowicie
innych informacji, żeby nie mógł ich ze mną powiązać. – To co z tymi
Śmierciożercami?
- Wdarli
się do zamku – odpowiedział, a w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiała w ogóle
nie ukrywana złość i nienawiść. – Kiedy go nie było. Dumbledore był bardzo
słaby, byłem z nim, ale mnie oszołomił, kiedy na wieżę astronomiczną weszli
Śmierciożercy. Było ich wielu, ale jeden z nich pozbawił go różdżki. Mógłby
sobie poradzić z nimi nawet bez niej, ale… ale chyba nie chciał.
Zamilkł na
chwilę. Zaskoczyło mnie, że kryje Dracona. Może, tak jak Dumbledore, widział
nadzieję na ocalenie jego duszy przed złem? Dałam mu jeszcze dziesięć sekund na
rozpamiętywanie tamtych zdarzeń, po czym odezwałam się:
- A więc
byłeś tam. Wyglądasz na bardzo wstrząśniętego. Przykro mi z powodu jego
śmierci.
Harry znów
wzruszył ramionami.
- Nie
wstrząsnęła mnie jego śmierć, tylko ludzie, którzy tam byli – warknął. – Nie
mówię, że zaskoczyła mnie obecność Fenrira Greybacka czy Bellatriks Lestrange,
ale Draco Malfoy? I Sophie Serpens. Znałem ją, cały czas myślałem, że jest po
naszej stronie. Dumbledore tak jej ufał, nawet tuż przed śmiercią. A wiesz, co
ona zrobiła? Wypiła mu krew.
Na jego
twarzy pojawił się nowy wyraz, mianowicie obrzydzenie. Poczułam się dotknięta
tonem, jakim to mówił, ale nie dałam mu poznać, że mnie to zainteresowało.
- Sophie
Serpens? Ona była w Zakonie, zdaje się – mruknęłam.
- Była –
przyznał z goryczą w głosie Potter. – A Dumbledore’a zdradziła już tyle razy,
że sam już nie rozumiem, dlaczego jej to wszystko wybaczył.
- Tak, też
nie rozumiem.
Zapanowała
cisza. Krzesła były już prawie pozajmowane. Jeszcze tylko kilkunastu uczniów
nie usiadło.
- Jak
mówiłam, znałam Dumbledore’a – podjęłam na nowo. – Dużo słyszałam o twojej
dobroci i o tym, że potrafisz wybaczać, jak zresztą każdy szlachetny człowiek.
O tych Śmierciożercach mówisz z taką nienawiścią. Wybaczyłbyś im, gdyby
przyznali, że zbłądzili?
Harry przyglądał
mi się przez krótką chwilę, nie mówiąc ani słowa. Na początku pomyślałam, że
może zaczął znajdować podobieństwo, ale nie. Powiedział tylko dziwne słowa,
zanim odpowiedział na moje pytanie:
-
Dumbledore miał taki sam kolor oczu jak ty. To byłoby trudne przebaczyć ich,
ale gdyby przeprosili i skończyli z dawnym życiem… Nie wszyscy by otrzymali
moje wybaczenie. Bellatriks Lestrange, ten wilkołak, Severus Snape… to on zabił
Dumbledore’a.
- A Sophie
Serpens?
- Ona… -
zawahał się. – Dumbledore ufał jej do końca. Sądzę, że ona by je otrzymała.
Uśmiechnęłam
się lekko. Nie było już czasu na rozmowy, bo do katedry stojącej obok białego,
marmurowego podestu, gdzie chyba miało spocząć ciało Dumbledore’a, stanął
niski, łysiejący mężczyzna. Nagle dobiegła wszystkich przedziwna muzyka.
Słyszałam, jak Ginny informuje Harry’ego szeptem, iż dochodzi z jeziora.
Zwróciłam tam wzrok i rzeczywiście. Z jeziora dobiegały pieśni, śpiewane przez
trytony. Zobaczyłam łzy w oczach Harry’ego.
Pojawił
się Hagrid z ciałem Dumbledore’a w ramionach. Było owinięte w fioletowym
aksamitem w złote gwiazdki. Twarz pół-olbrzyma lśniła od łez. Zobaczyłam, że
wszyscy płaczą. Nie tylko kobiety, ale i niektórzy mężczyźni. Obok Lupina
zobaczyłam siedzącego Syriusza. Dwie samotne łzy spłynęły mu po twarzy w długie
włosy. Poczułam przemożną chęć pocieszenia go. Nie mogłam jednak tego zrobić,
musiałam siedzieć na tym głupim krześle, przez co nowe uczucie obudziło się we
mnie. Obrzydzenie do samej siebie. Syriusz zerknął na mnie i nasze spojrzenia
się skrzyżowały, ale szybko odwróciłam wzrok. Dla pozorów pozwoliłam kilku łzom
popłynąć po twarzy.
Hagrid
położył ciało Dumbledore’a na marmurowym podeście, po czym wrócił na sam
koniec, żeby usiąść obok olbrzyma Graupa i zanieść się szlochem. Przyrodni brat
poklepał go po ramieniu tak, że ten zapadł się trochę w ziemię. Niski
człowieczek przemówił. Sama dobrze nie słyszałam, co mówił, ale nie
interesowało mnie to zbytnio. Byłam zbyt zajęta obserwowaniem ludzi. Zobaczyłam
dwa rzędy przed nami Ghostów. Poczułam się okropnie. Nienawidziłam chodzić pod
przebraniem, ale zobaczyłam w tym radośniejszą stronę. Nie musiałam przyjść na
pogrzeb z kilkoma ochroniarzami.
Kiedy
mężczyzna skończył przemawiać, a wszyscy zaczęli bić brawa, usiłowałam się
podnieść z krzesła, ale nic to nie dało.
- Pomożesz
mi? – zapytałam Harry’ego.
On, widząc
moją żałosną próbę stanięcia na nogi, chwycił mnie za rękę i pomógł mi podnieść
się z krzesła.
- Dzięki,
to przez te buty – wyjaśniłam i ruszyłam w stronę katedry, za którą stał ów
niski człowiek. Na migi dałam mu do zrozumienia, że chcę coś powiedzieć. On,
jakby się tego spodziewał, tylko skinął głową i ustąpił mi miejsca. Zakaszlałam
cicho (yhm, yhm), w sposób bardzo charakterystyczny dla profesor Umbridge, a
uczniowie, którzy na własnej skórze odczuli potęgę jej magicznego pióra,
zaśmiali się cicho. Nikt jednak nie zwrócił im na to uwagi. Wszyscy wpatrywali
się we mnie z podejrzeniem, ale i zainteresowaniem.
- Domyślam
się, że zadajecie sobie pytanie, co taka osoba jak ja sobie myśli, zabierając
głos na pogrzebie tak zacnej osoby, jaką był Albus Dumbledore – przemówiłam. –
Cóż, znaliśmy się dość dobrze, nie zawsze lubiliśmy, ale on nigdy nie przestał
mi przebaczać. Wciąż, kiedy go zawodziłam, on dawał mi drugą szansę. Starał się
odkryć we mnie dobrą stronę, która została przygnieciona przez tą złą. Wiecie,
śpiewałam na trzech pogrzebach. Raz na pogrzebie mojego najlepszego
przyjaciela, zamordowanego przez jednego z członków Zakonu, drugi na pogrzebie
dziewczyny, którą traktowałam jak siostrę i trzeci, ostatni raz, całkiem nie
tak dawno temu.
Zamilkłam
na chwilę, rozglądając się, czy czasami ludzie już nie zorientowali się, kim
jestem. Nikt nic podejrzanego nie zauważył. I to chyba jest kolejna cecha owych
„dobrych”. Są mało spostrzegawczy. Już chciałam ponownie przemówić, kiedy moim
oczom ukazał się Jacques. Siedział niedaleko Bes i przyglądał mi się z lekkim
uśmiechem na twarzy. On musiał mnie poznać. W jego oczach zobaczyłam to, co
zobaczyłam w oczach Syriusza, kiedy na niego spojrzałam podczas przemowy
mężczyzny prowadzącego tę uroczystość.
-
Śpiewanie to coś, co wychodzi mi najlepiej – podjęłam. – Widzę w oczach
niektórych, że już mnie poznają. Nie chcę się z wami bawić w zgadywanki, jak
podczas tej bitwy.
Potrząsnęłam
lekko głową, a włosy nagle wyprostowały mi się i z powrotem stały się czarne.
Koturny zniknęły, przez co wróciłam do swojego normalnego wzrostu. Z ust
niektórych wydarły się zduszone okrzyki przerażenia. Nie spodziewali się Sophie
Serpens na pogrzebie Dumbledore’a. Nie mieli jednak już okazji czegokolwiek
zrobić, bo wyciągnęłam różdżkę i zatoczyłam nią w powietrzu koło, a muzyka
wypełniła całe błonia. Zawsze, gdy śpiewałam, ludzi paraliżowała jakaś dziwna,
hipnotyzująca siła.
- You, you know how to get me so low*
My heart had
a crash when we spoke
I can't fix
what you broke
You, you
always have a reason
Again and
again this feelin'
Why do I
give in?
And I always
was, always was one for crying
I always was
one for tears
The sun's
getting cold, It's snowing
Looks like
an Early Winter for us
Looks like
an Early Winter for us
An Early
Winter
Oh I need
you to turn me over
It's sad the
map of the world is on you
The moon
gravitates around you
The seasons
escape you
And I always
was, always was one for crying
I always was
one for tears
No, I never
was, never was one for lying
You lied to
me all of these years
The sun's
getting cold, It's snowing
Looks like
an Early Winter for us
Looks like
an Early Winter for us
An Early
Winter
Oh I need
you to turn me over
Why?
Why do you
act so stupid?
Why?
You know
that I'm always right.
It looks
like an Early Winter for us
It hurts and
I can't remember sunlight
An Early Winter
for us
The leaves
are changing colors for us
And it gets
too much, yeah it gets so much
Starting
over and over and over again
And it gets
too much, yeah it gets so much
Starting
over and over and over again
And it gets
too much, yeah it gets so much
It looks
like an Early Winter for us
Skończyłam
ostatni obrót i zanim ktoś się zorientował, zniknęłam. Zdążyłam tylko zobaczyć,
jak ciało Dumbledore’a staje w płomieniach i zamienia się w marmurowy, biały
grobowiec. Nie opuściłam jednak terenu szkoły, o nie. Udało mi się teleportować
za chatkę Hagrida, skąd miałam dobry widok na wszystko, co się dzieje. Od
strony Zakazanego Lasu wystrzeliła setka strzał. Centaury w ten sposób oddały
hołd dyrektorowi Hogwartu. Poczułam niepokój i wyrzuty sumienia. Nie wiem, czy
oni wszyscy będą tak spostrzegawczy, żeby zauważyć, że dałam im wskazówkę,
dotyczącą dalszych losów świata czarodziejów. Tak, czeka ich zima, będą musieli
się trzymać razem, żeby nie wyginąć, a słońce i księżyc będą się kręcić wokół
jednej osoby. Mianowicie, Voldemorta. Nie, nie ma się czym przejmować. Jeśli
musiałam im ujawnić swoją postać, by mnie poznali, nie dostrzegą prawdy ukrytej
w piosence. Poza tym nie wszyscy rozumieją angielski.
Długo,
bardzo długo czekałam za tą chatką Hagrida, aż wszyscy się rozejdą. Raz czy dwa
poczułam lekki niepokój, kiedy pół-olbrzym wchodził i wychodził ze swojego
domostwa, ale nic nie zauważył. Około trzeciej po południu wszyscy się
rozeszli, a błonia pozostały puste. Niebo szybko ciemniało, jakby zbliżała się
noc, ale to było tylko złudzenie. Zbliżała się burza. Nie chciałam zmoknąć,
więc szybkim krokiem podeszłam do grobowca. Niektórzy zostawili tu kwiaty, więc
i ja wyczarowałam jeden. Czerwoną różę, mój ulubiony gatunek. Wyczarowałam też
karteczkę, którą przypięłam do niej. Piórem, które pojawiło się w mojej ręce
napisałam:
Zaufałeś mi, ale byłeś za głupi, żeby pojąć
prawdę o mnie albo ja byłam zbyt głupia, żeby zrozumieć Ciebie.
Sophie
Nie
wiedziałam ani nawet się nie domyślałam, co Dumbledore we mnie widział. To nie
dawało mi spokoju. Zrzuciłam wszystkie kwiaty, które zaśmiecały grobowiec na
trawę, po czym przymocowałam na trwałe różę. Rzuciłam na nią zaklęcie, aby
nigdy nie zmarniała i nie uschła. Poczułam zapach śmiertelnika. Nawet nie
zdążyłam wyczuć, kim był, tak się przeraziłam i odwróciłam się gwałtownie z
różdżką wycelowaną w twarz owej osoby.
- Ach, to
ty – mruknęłam i poczułam nagły przypływ ulgi.
To Jacques
zatrzymał się tuż obok mnie.
- Od dawna
wiedziałem, że to ty – odezwał się cicho. – Więc postanowiłem czekać, aż tu
przyjdziesz.
- Dobrze
mnie znasz – zauważyłam.
- Być może
– Jacques tylko wzruszył ramionami. – Chodź, zrobię herbatę i spokojnie
porozmawiamy.
Pozwoliłam
chwycić się za rękę i wyprowadzić z terenu szkoły. Kiedy znaleźliśmy się za
bramą Hogwartu, teleportował się razem ze mną.
~*~
Nie
planowałam dać tej piosenki, bo miała być ona przy zakończeniu siódmej klasy,
ale teraz mam lepszą, więc tę mogłam tu wykorzystać. Muszę powiedzieć, że ten
rozdział nie jest najgorszy. Nawet mi się podoba, choć był całkiem spokojny. No
i w ten sposób kończy się szósta część. Jeszcze została mi siódma. Boże,
naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się, i Wam, wytrwać tak długo. Dedykacja
dla alice. :*
* Gwen
Stefani „Early Winter”, Tu tłumaczenie
Wspięliśmy
się po schodach na samą górę wieży. Było tam o wiele chłodniej niż w środku
zamku, przyjemny, chłodny wiaterek owionął mi twarz. Draco, który stał jak
sparaliżowany z różdżką wycelowaną w leżącego bezwładnie pod ścianą
Dumbledore’a, został brutalnie zepchnięty na bok przez Śmierciożerców.
Wśród sług
Czarnego Pana przetoczyły się śmiechy i wymieniane ukradkiem uwagi.
-
Dumbledore zapędzony w kozi róg – zadrwiła Alecto Carrow. Nigdy jej nie lubiła.
Pewnie dla tego, że nigdy wcześniej z nią nie rozmawiałam. Ale nie sprawiała
jakoś najlepszego wrażenia. – Dobra robota, Draco.
- Dobry
wieczór, Amycusie – przywitał jej brata Dumbledore, pochylając uprzejmie głowę
w jego stronę. – I Alecto, jak miło cię widzieć.
Śmierciożercy
znów zaczęli chichotać. Zerknęłam na Barty’ego, stojącego tuż za mną. Mimo że
jego twarz ukryta była w cieniu, pod kapturem, stał niewzruszony, nie śmiał się
złośliwie, jak robiła to reszta jego towarzyszy broni.
- Co,
myślisz, Dumbledore, że te głupie żarciki pomogą ci w obliczu nadchodzącej
śmierci? – zapytała Bellatriks.
- Żarciki?
To po prostu dobre maniery, których tobie, Bellatriks, bez wątpienia brakuje –
odparł dyrektor Hogwartu. Śmierciożercy znów się zaśmiali, ale tym razem nie z
Dumbledore’a, tylko z Belli, która prychnęła rozzłoszczona, a jej twarz pokrył
lekki rumieniec wstydu. Żeby ukryć zażenowanie, zwróciła się do Dracona:
- Zrób to,
zabij go i miejmy to z głowy.
Wilkołak
głośno poparł słowa Lestrange i zrobił kilka kroków do przodu. Stanął całkiem
niedaleko mnie. W nozdrza uderzył mnie smród brudu, więc skrzywiłam się i
odskoczyłam trochę na bok.
- To ty,
Fenrirze? – zapytał Dumbledore głosem już nie tak radosnym, jak zaledwie minutę
temu. Twarz mu jeszcze bardziej poszarzała, a on sam westchnął przeciągle.
- Zgadza
się – odrzekł Greyback. – Poznajesz mnie, tak? Cieszysz się, że mnie widzisz,
prawda?
- Powiem
szczerze – Dumbledore lekko uśmiechnął się, mimo sił, które tak szybko
opuszczały jego ciało, że widać to było prawie gołym okiem. – Budzisz we mnie
odrazę. Jestem wstrząśnięty, że zostałeś zaproszony przez Dracona na tę… ehm…
małą uroczystość.
- Nie
zapraszałem go – wtrącił się Malfoy i, mimo że bał się, można w jego głosie
było usłyszeć nieskrywaną złość. – Sam się wprosił. Gdybym wiedział, że się
pojawi…
Dumbledore
przyjrzał się reszcie Śmierciożerców. Jego wzrok padł na mnie, później na
Croucha, stojącego za mną. Ciekawa byłam, co o mnie powie. Na pewno, że był
przekonany o mojej dobroci, a teraz okropnie się na mnie zawiódł. Tak, bo co
innego mógł mi powiedzieć? Że jest mi wdzięczny, że jestem tutaj z innymi
Śmierciożercami? Jednak, ku mojemu zdziwieniu, zwrócił się najpierw do
Barty’ego.
- I
pomyśleć, że jeszcze dwa lata temu byłeś całkowicie mi posłuszny, kiedy dałem
ci veritaserum – rzekł i znów westchnął ciężko. – Muszę przyznać, że byłem
zaskoczony, kiedy odzyskałeś duszę. Lord Voldemort musiał być bardzo zadowolony
z ciebie, skoro pozwolił ci tak bardzo zbliżyć się do…
- Zamknij
się, sku*wysypu – przerwał mu Barty głosem tak lodowatym i tak stanowczym, że
aż wzdrygnęłam się lekko. No i to przekleństwo… pierwszy raz słyszę, żeby
używał takich słów. Zdjął kaptur z głowy. Twarz miał jeszcze bledszą niż
zwykle, spokojną, ale i zaciętą. Wyciągnął różdżkę i wycelował w dyrektora
Hogwartu. – To nie jest twoja sprawa, starcze, na co pozwala mi Czarny Pan.
Z
pewnością nie chciał zabić Dumbledore’a, jednak mimo wszystko, tak dla
bezpieczeństwa, chwyciłam go za nadgarstek i opuściłam jego rękę. To zwróciło
uwagę Albusa na mnie.
- Sophie –
zwrócił się do mnie po imieniu. – Ja zawsze byłem przekonany o twojej dobroci.
Mimo że teraz stoisz razem z tymi wszystkimi Śmierciożercami, to nadal ci ufam.
I mam nadzieję, że zaufają ci też pozostali członkowie Zakonu.
Zaśmiałam
się.
- No to
bardzo jesteś naiwny, profesorze – warknęłam. Mimo że czułam do niego mocną
niechęć, nie mogłam się zdobyć na drwienie z niego, podczas gdy on leżał już na
łożu śmierci. – Za chwilę zginiesz, powinieneś mną gardzić.
- Ale tak
nie jest – odrzekł spokojnie Dumbledore, przyglądając mi się uważnie. – Wiem,
że za chwilę umrę. Mimo wszystko nadal będę wierzyć w twoją niewinność. Jeszcze
kiedyś to potwierdzisz, mimo że teraz tego nie dopuszczasz do świadomości.
Sophie, ja jestem mądrym człowiekiem, głupio byłoby zaprzeczać. Uwierz mi.
Schowałam
różdżkę do kieszeni i podeszłam do niego.
- Zawsze
zastanawiałam się, jak smakuje twoja krew – powiedziałam, klękając na jednym
kolanie przed Dumbledore’em, po czym ujęłam jego zdrową rękę i podwinęłam
rękaw. Dyrektor nie zaprotestował, tylko przyglądał mi się spokojnie, jakby
oglądał średnio interesującą reklamę telewizyjną.
- Sophie,
nie rób tego – usłyszałam cichy głos Barty’ego.
- Zrobię,
jeśli będę chciała – odpowiedziałam i wbiłam kły w bardzo dobrze widoczną żyłę
na jego przegubie. Krew, mimo jego wieku, obficie trysnęła, błyskawicznie
wypełniając mi usta. Kiedy spłynęła do gardła, poczułam okropny ból, jakby
jakiś wir zasysał mojr wnętrzności. Jakbym piła krew martwego…
Zakrztusiłam
się. Zaczęłam kaszleć, krew, którą miałam w ustach, zabrudziła mi szatę. Ktoś
odciągnął mnie do tyłu, wśród Śmierciożerców wybuchły jakieś szepty i szmery.
Osoba, która mnie odciągnęła od Dumbledore’a, podetknęła mi pod usta swój
nadgarstek, w który wbiłam zęby. Po smaku tej krwi poznałam, że to Crouch. Nie
potrzebowałam jej dużo. Zaledwie parę małych łyczków, żeby przezwyciężyła ona
krew Dumbledore’a.
Szmer,
który wywołali Śmierciożercy został szybko przerwany przez przybycie jakiegoś
nowego gościa. Oderwałam się od rany i szybko się rozejrzałam. Na szczyt wieży
astronomicznej wdrapał się właśnie Snape. Omiótł wszystkich swoimi czarnymi
oczami, po czym utkwił wzrok w Draconie.
- Mamy
problem, Snape – zwrócił się do niego Amycus. – On chyba nie jest w stanie tego
zrobić.
Mistrz
Eliksirów podszedł do Dumbledore’a, który wypowiedział cicho jego imię. Jeszcze
nigdy nie słyszałam, by mówił do kogoś takim głosem. Jakby… błagał.
Snape
uniósł różdżkę, a z ust dyrektora wydobyły się kolejne słowa:
-
Severusie, błagam…
- Avada kedavra!
Z różdżki
Mistrza Eliksirów wystrzelił strumień zielonego światła i ugodził Dumbledore’a
prosto w pierś. Jakaś niewidzialna siła poderwała go w powietrze, gdzie zawisł
przez ułamek sekundy, by później przetoczyć się przez balustradę i zniknąć nam
z oczu. Staliśmy wszyscy przez chwilę, wpatrując się w miejsce, gdzie zginął
Dumbledore. Chwilę otępienia przerwał głos Snape’a:
- Szybko,
wynośmy się stąd.
Chwycił
Malfoya za kark i jako pierwszy rzucił się w stronę schodów. Barty chwycił mnie
za rękę i pociągnął w stronę wyjścia. U stóp schodów czekała nas niespodzianka.
Członkowie Zakonu, aurorzy, jacyś uczniowie z Hogwartu… Zamiast rzucić się na
Severusa, pozwolili mu spokojnie przebiec, ale obskoczyli mnie. Odepchnęłam od
siebie Croucha i zmieniłam się w wielką, straszną chimerę. Nie byłam już ani
człowiekiem, ani miłą kotką, której postać zwykle przybierałam. Teraz byłam
wielkim potworem, z ogonem węża, głową lwa i tułowiem kozy. Pazurami gada
odepchnęłam kilku czarodziejów, a wielkimi, skórzastymi skrzydłami smoka
przypadkowo staranowałam ścianę. Usłyszałam, jak Bellatriks wyje z zachwytu.
Machnęła różdżką, a w przeciwległej ścianie zrobiła się ogromna dziura.
Ryknęłam przeraźliwie, a ludzie, którzy znajdowali się dookoła mnie albo nie
zdążyli jeszcze uciec, zakryli uszy rękami i skrzywili się okropnie.
Pobiegłam
korytarzem, taranując zbroje, meble i w ogóle wszystko, co znajdowało się w
zasięgu moich łap i skrzydeł. Kiedy dotarłam do głównych schodów, zeskoczyłam
wprost do holu i wylądowałam miękko na kamiennej podłodze. Wyłamałam drzwi
wejściowe. Nareszcie wydostałam się na zewnątrz. Śmierciożercy, którym udało
się już wydostać na zewnątrz, odwrócili się gwałtownie, żeby zbadać, co zrobiło
taki hałas. Znów ryknęłam, jak mogłam najgłośniej. Zauważyłam, że płonie chatka
Hagrida. Znów wyskoczyłam w powietrze, żeby przeskoczyć ogromną, żelazną bramę.
Wylądowałam przed Śmierciożercami, którzy już się tam zgromadzili, czekając na
mnie. Zauważyłam Pottera, biegnącego w stronę bramy. Był już bardzo blisko.
Położyłam się płasko na ziemi, żeby wszyscy moi słudzy mogli usiąść na moim
grzbiecie. Kiedy już się upewniłam, że wszyscy już dotarli, nawet Greyback,
rozłożyłam skrzydła i wzbiłam się w powietrze. Usłyszałam dobiegające z dołu
krzyki Harry’ego.
Nie miałam
pojęcia, dokąd mam lecieć. Odwróciłam na chwilę swój wielki, lwi łeb, żeby
zobaczyć Śmierciożerców. Siedzieli wszyscy, trochę przestraszeni, ale zmęczeni
i szczęśliwi. Mruknęłam porozumiewawczo, żeby ktoś z łaski swojej wskazał mi
drogę. Poczułam lekkie ukłucie wyrzutów sumienia, dotyczące śmierci
Dumbledore’a. Kiedy chciałam się zabić, osobiście poinformował o tym Czarnego
Pana i pozwolił mu nawet zabrać mnie ze szkoły.
- Leć na
zachód! – usłyszałam lekko stłumiony przez świst powietrza głos Bellatriks.
Otworzyłam
paszczę, a której buchnął strumień ognia. Usłyszałam wrzaski przerażenia, co
bardzo poprawiło mi humor. Machnęłam kilkakrotnie skrzydłami, żeby
przyspieszyć.
Do zamku
Czarnego Pana dotarliśmy po dwóch godzinach. Przez to wszystko nawet nie
zapamiętałam, w której części kraju znajdował się Hogwart. Nareszcie udało mi
się wylądować na wielkim podwórku przed domem. Było bardzo zapuszczone, co
przyjęłam z ulgą, bo przez przypadek złamałam ogonem kilka drzew. Śmierciożercy
chyba z dużą radością zsiedli z mojego grzbietu. Barty zeskoczył na ziemię jako
ostatni. Pogłaskał mój włochaty pysk i ucałował mnie w nos.
- Dziękuję
– powiedział bardzo cicho i odsunął się, żebym mogła przybrać swoją ludzką
postać.
- To było
niesamowite – odezwałam się z szerokim uśmiechem. – Jeszcze nigdy nie udało mi
się tak długo pozostać pod postacią chimery.
Twarz
Croucha przybrała poważny wyraz.
- Czyli w
każdej chwili mogłaś się zamienić z powrotem w człowieka? – spytał.
Moje
policzki pokrył silny rumieniec.
- Tak, ale
stwierdziłam, że wam tego nie powiem, bo byście nigdy ze mną nie polecieli –
wyjaśniłam.
Bartemiusz
nic więcej już nie powiedział, tylko chwycił moją rękę i skierował się w stronę
drzwi wejściowych. Wszyscy Śmierciożercy byli już w komnacie Voldemorta, bo
kiedy weszliśmy do środka, panował straszny gwar. Każdy chciał poinformować
swojego pana, co się stało.
- Milczeć
– uciszył ich, nawet nie podnosząc głosu, ale wszyscy nie odezwali się już ani
słowem, patrząc na niego z uwielbieniem. – Nie mam zaufania do żadnego z was.
Sophie, ty mi powiedz.
Rozejrzałam
się niepewnie. Cóż, pierwsze słyszę, żeby Voldemort miał do mnie zaufanie, ale
dobrze. Wzięłam kilka głębokich oddechów, usiadłam na swoim tronie i podjęłam:
- Najpierw
dostaliśmy się przez dwukierunkową szafkę do wieży astronomicznej, zgodnie z
planem. Oczywiście, napotkaliśmy straże Dumbledore’a, więc trochę trwało, zanim
dostaliśmy się na górę. Draco zdążył już go rozbroić, ale w końcu zabił go
Snape. Nic ciekawego, przed śmiercią powiedział kilka słów do każdego z nas.
Mnie przekonywał, że jednak jestem dobra i takie tam pierdoły. Oczywiście to
nie prawda, bo zawsze będę po twojej stronie. Nieważne. Kiedy trafiło go
zaklęcie, spadł z samej góry wieży astronomicznej, więc nawet gdyby przeżył
mordercze zaklęcie, w co wątpię, bo nie jest wampirem, to pogruchotałby sobie
wszystkie kości, uderzając w ziemię.
Zamilkłam,
przyglądając się z uwagą wujowi. Ten wstał z tronu i zaczął się przechadzać po
komnacie. Śmierciożercy śledzili go wzrokiem, niepewni, czy ta wiadomość
uszczęśliwiła czy zaniepokoiła Voldemorta. Raczej to drugie, bo czoło miał
zmarszczone, a twarz napiętą.
- A
Potter? – zapytał w końcu. – Co z Potterem? Nie było go tam?
- Nie
przypominam sobie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Natychmiast rzuciłby się
na nas, gdyby był na szczycie wieży. Wiem, że dopadł Severusa pod chatką
Hagrida. Przez chwilę walczyli, ale Snape poradził sobie z nim bez problemu. To
dziwne, bo nikt nie wiedział, że to on zabił Dumbledore’a. Może był pod
wejściem na wieżę i słyszał, jak Snape wykrzykuje zaklęcie. Jest jeszcze jedna
możliwość, ale bardzo nikła…
Urwałam,
zerkając z niepokojem na wuja. Ten zatrzymał się gwałtownie.
- Jaka? –
ponaglił mnie.
- No…
Potter ma pelerynę-niewidkę – zaczęłam niepewnie. – Mógł być gdzieś na wieży,
ale gdyby był, to by nie dopuścił do tego. Znam go, on nigdy nie siedzi
spokojnie, kiedy chodzi o jego przyjaciół, a zwłaszcza o Dumbledore’a. Draco,
widziałeś kogoś?
Malfoy
wzdrygnął się gwałtownie, kiedy wypowiedziałam jego imię. Rozejrzał się,
szukając wsparcia w Śmierciożercach, ale oni patrzyli na niego z takim samym
napięciem jak Voldemort.
- No,
kiedy wszedłem na szczyt wieży, n-nie zauważyłem nikogo – odrzekł, trochę się
jąkając. – Dumbledore p-przyleciał na miotle, w-wylądował, a ja go rozbroiłem.
Czarny Pan
przeniósł wzrok z Malfoya na mnie.
- Cóż,
zostawmy to – mruknął i znowu zaczął się przechadzać po pokoju. – Jestem z was
bardzo zadowolony, nie ponieśliście większych obrażeń, za to fani Dumbledore’a
teraz rozpaczają po jego utracie. Są osłabieni. Trzeba kuć żelazo, póki gorące.
Do pracy.
Wszyscy
zaczęli opuszczać komnatę, rozmawiając przyciszonymi, ale podnieconymi głosami.
Wstałam, żeby również wyjść, ale Czarny Pan zatrzymał mnie.
- Bałem
się, że coś ci się stanie – wyznał, podchodząc do mnie. – Jednak poradziłaś
sobie całkiem nieźle. Zadecydowałem, że będzie cię pilnować jedynie dwuosobowa
ochrona.
Zamrugałam
szybko.
- Ochrona?
– powtórzyłam. – A po co mi ochrona? Chyba po to, żebym musiała ich bronić,
kiedy ktoś mnie napadnie.
- Jutro o
tym porozmawiamy – uprzedził mnie Voldemort, zanim wpadłam w większą złość. –
Jutro o tym porozmawiamy. Słuchaj, zostaje bardzo ważna kwestia, mianowicie
mówię o twojej dalszej edukacji. Teraz, kiedy już nie ma Dumbledore’a, a my
praktycznie i tak rządzimy, nie musisz się martwić o powrót do Hogwartu na
ostatni rok. Nie możesz jednak teraz tam wracać, bo cię ukamienują, zanim
wejdziesz do zamku. Dopóki nie opanujemy szkoły, zostaniesz tutaj.
- A co z
pogrzebem Dumbledore’a? – zapytałam. – Mimo wszystko chciałabym na niego pójść.
Voldemort
przygryzł dolną wargę. Nie spodobał się mu ten pomysł, byłam pewna, ale
postanowił nie wyjawiać swojego zdania.
- Najwyżej
przebierzesz się za kogoś, to mało ważne w tej chwili – odparł. – Wiesz, kiedy
po ciebie przyleciałem, żeby odebrać cię z Hogwartu, tej nocy, kiedy… Sama
wiesz. Dumbledore przybył tu, żeby mnie poinformować o twojej rzekomej śmierci,
to już wiesz. Ale od kiedy on nie żyje, nie możemy tu spędzać teraz całego
naszego czasu. Musimy zmienić kwaterę, przynajmniej na razie.
Uniosłam
brwi.
-
Dlaczego?
- Bo
teraz, kiedy on nie żyje, każdy, kto znał go osobiście albo przynajmniej z nim
rozmawiał, może tu wejść – wyjaśnił. – Dopóki nie umocnię zaklęć ochronnych,
nie możemy tu zostać. Wiem, że masz siedemnaste urodziny siódmego lipca.
Zostaniemy tutaj aż do nich. Później przeniesiemy się do domu Malfoyów.
-
Dlaczego? – powtórzyłam, coraz bardziej przerażona i zniesmaczona.
Cudownie.
Lepszej kryjówki jak dom Lucjusza Malfoya chyba nie mógł znaleźć.
- Bo to
najbezpieczniejsze w tej chwili miejsce – odrzekł. – Żaden z członków Zakonu
nie odwiedził jeszcze jego domu. A teraz idź już spać.
Nie było
sensu się upierać przy swoim. Teraz, kiedy już wróciłam z bitwy, a wszystkie
emocje opadły, poczułam się bardzo zmęczona. Pozwoliłam się odprowadzić wujowi
do sypialni. Kiedy zamknął za sobą drzwi, kiedy wychodził, opadłam na łóżko w
ubraniach i prawie natychmiast zasnęłam.
~*~
Muszę
przyznać, że to dobry rozdział. Nie jest zachwycający, ale taki w sam raz.
Chyba trochę krótszy, niż poprzedni, ale w tym nie było piosenki, ona bądź co
bądź zawsze odcinek wydłuża. W sobotę byłam w Krakowie, więc nic nie mogłam
dodać. Jutro może napiszę coś na Selene Snape albo Dark Love Riddle.
Wypowiadajcie się, na co mam jutro napisać. Musiałam zmienić szablon, mimo że
tamten był ładny. Pewnie jeszcze do niego wrócę. Dedykacja dla Nadine :*
Voldemort
przygotował małą grupę Śmierciożerców, która miała towarzyszyć mi w wyprawie do
Hogwartu. Praktycznie miała to być tylko niewielka, mało ważna potyczka,
przecież wybieraliśmy się tam tylko po to, żeby wykończyć Dumbledore’a. Po
członkach Zakonu Feniksa jednak można było się spodziewać jakiegoś
nieposłuszeństwa, więc trzeba było się przygotować na ewentualną walkę.
Czarnemu Panu nie bardzo uśmiechało się wysyłanie Śmierciożerców na walki, za
to ja w głębi serca miałam nadzieję, że aurorzy i członkowie Zakonu będą
walczyć.
Zrobiło
się już ciemno. Gwiazdy pojawiły się na niebie, ale w powietrzu nadal czuło się
skwar, który panował za dnia. Wszyscy, którzy mieli znaleźć się w grupie, mieli
przybyć za kilka minut. Voldemort, zbyt zajęty swoimi sprawami, w miarę
kulturalnie wyprosił mnie z komnaty. Z nudów poszłam do pokoju Barty’ego. On
przynajmniej, mimo stosów dokumentów do przestudiowania, zawsze znalazł dla
mnie czas albo przynajmniej nie wyrzucał mnie z pokoju.
Weszłam
bez pukania. Po co odrywać go od codziennych zajęć?
Crouch jednak
nie siedział przy stole, zwykle zawalonym kartkami pergaminu. Teraz stał po
środku pokoju i ubierał się.
-
Wybierasz się na bitwę? – zapytałam z zaciekawieniem. – Nie wiedziałam, Czarny
Pan mi nie powiedział.
- Tak, to
było już od dawna uzgodnione – odparł, zerkając w moją stronę. Przerzucił przez
ramię skórzany pas, do którego przyczepione były… granaty? Jeśli dobrze się
orientuję w mugolskie broni, to były jakieś granaty.
- Po co ci
to? – spytałam, kiedy narzucał na ramiona czarny płaszcz.
- Musimy
zaskoczyć czymś tych z Zakonu – wyjaśnił. – Oni nie znają się na tych
mugolskich broniach. Wpadną w panikę. Nie zdziw się, kiedy odkryjesz, że każdy
takie coś ma.
Pokazał mi
czarny, nieznany mi pistolet. Nagle do mnie to wszystko dotarło. Już wiem, dlaczego
Czarny Pan zgodził się bez większego proszenia, żebym poszła na tą bitwę. Oczy
zrobiły mi się okrągłe, a źrenice rozszerzyły się gwałtownie. Między brwiami
powoli pojawiła się podłużna zmarszczka.
- Idziecie
ze mną jako moja straż! – zawołałam ze złością.
Barty
przerwał na chwilę przygotowania do wojny.
- Dziwne,
że dopiero się zorientowałaś – mruknął i wziął swoją różdżkę z krzesła.
- Może byś
przestał zwracać się do mnie tak irytującym tonem? – warknęłam, krzyżując ręce
na piersiach. – Nie zapominaj, kim jestem.
Barty
podszedł do mnie i, jak to robił już dawno temu, ukląkł przede mną, ucałował
wierzch mojej dłoni i powiedział:
- Pani
uniżony sługa prosi o wybaczenie.
Nie wiem,
czy zrobił to, by mnie jeszcze bardziej zdenerwował, czy może rzeczywiście
zrozumiał, że trochę przegiął, ale wyszarpnęłam rękę z jego uścisku z wyrazem
obrzydzenia i złości.
- Przestań
już – oświadczyłam i objęłam go za szyję. – Zachowujesz się jak Glizdogon.
Pocałowałam
go w usta, a on szybko wstał, patrząc na mnie z góry.
-
Przepraszam, ale trochę się stresuję – odpowiedział. – Brałem już udział w
wielu potyczkach, ale jeszcze nigdy tyle od tego nie zależało. Bo co się
stanie, jeśli nie uda nam się pokonać Dumbledore’a? Wszystkich nas złapie i
odeśle do ministerstwa. A ja nie chcę wracać do Azkabanu. Już nigdy.
Odwrócił
się do mnie plecami i skrzyżował ręce na piersiach. Chciałam do niego podejść,
jakoś go pocieszyć, ale nic mi nie przychodziło do głowy.
- Nie
pozwolę, żeby ci się coś stało – odezwałam się w końcu. - I naprawdę nie
musicie mnie bronić. Jestem tak jakby nieśmiertelna, prawda? Poradzę sobie. A
wy… nie obraź się, ale jesteście tylko słabymi śmiertelnikami.
Kiedy
Barty odwrócił się do mnie, na jego twarzy nie malowała się jakaś obraza czy
złość. Odzyskała swój zwykły spokój.
- Nie mam
powodu, żeby się obrażać – odparł. – Jestem człowiekiem i nie wstydzę się tego.
Zawsze bardzo lubiłem tą swoją niedoskonałość.
Spuściłam
na chwilę wzrok. Te słowa, mimo że wypowiedziane ze spokojem i przyjacielskim
wyrazem twarzy musiały znaczyć jeszcze coś.
- Czyli –
spojrzałam mu znowu w oczy – zawsze będziesz człowiekiem? Naprawdę nie chcesz…
- Chodźmy
już – przerwał mi szybko, chwytając mnie za ramię.
Tak szybko
urwał ten temat, że postanowiłam już nie naciskać, mimo że była to dla mnie
dość nieprzyjemna wiadomość. To jakiś obłęd. Przecież nie będę patrzyła na jego
śmierć, na to, jak się starzeje, na jego własne życzenie. Przecież zrobiłabym z
niego wampira, gdyby mi tylko na to pozwolił. Już tyle razy go o to pytałam. A
on zawsze mi odmawiał. Myślałam, że może z czasem zmieni zdanie.
Czarny Pan
rozmawiał o czymś z grupką Śmierciożerców. Gdy podeszłam bliżej, rozpoznałam
Bellatriks, rodzeństwo Carrowów, chyba Rowle, tak mi się zdaje… i…
-
Greyback?! – zawołałam, podchodząc do wysokiego, chudego mężczyzny z szarymi,
zaniedbanymi włosami, ubranego w o wiele na niego za ciasną szatę. Cuchnęło od
niego brudem, potem i, nie przeczę, krwią. Od razu wyczułam jej ostry zapach.
Miał ciemne wąsy, szare, żylaste dłonie, zakończone obrzydliwymi żółtymi
pazurami.
Wilkołak
pokłonił mi się nisko, z wyrazem podejrzanej pokory na twarzy. Nigdy wcześniej
go nie widziałam, tak mi się przynajmniej zdawało. Ale słyszałam o nim z
opowiadań Dracona. Był to chyba najbrutalniejszy z wilkołaków i to on ugryzł
Remusa Lupina. W tym momencie poczułam dziwną sympatię do byłego nauczyciela
obrony przed czarną magią.
- Co on tu
robi? – zapytałam wuja, wskazując na Greybacka ręką.
Voldemort
stanął za mną i położył ręce na moich ramionach, jakby sądził, że mnie to
uspokoi.
- Będzie
walczył – wyjaśnił mi. – To wilkołak, będzie bardzo przydatny na polu walki.
Przy
drzwiach rozległy się jakieś zgrzyty. Były to skrzypiące okropnie zawiasy, ale
kroków nie usłyszałam. Dopiero kiedy się obejrzałam, zobaczyłam Armanda. W
jednej chwili był jeszcze przy drzwiach, a w drugiej już przy nas. Natychmiast
rzuciłam mu się w objęcia. Wampir poderwał mnie z niezwykłą lekkością w
powietrze i chwycił na ręce, jak małe dziecko. Pogłaskał mnie kilkakrotnie po
włosach, nie odrywając oczu od mojej twarzy.
-
Wybierasz się gdzieś? – zapytał cicho, całkowicie ignorując Śmierciożerców.
- To ty
nie wiesz? – mruknęłam. – W Hogwarcie będzie bitwa. Będziesz walczył?
Armand
zaśmiał się cicho.
- Nie, przyszedłem
tu do twojego wuja – zerknął przelotnie na Voldemorta, po czym omiótł wzrokiem
pozostałych. – Mam z nim pewną sprawę do omówienia.
Przysunął
się, żeby mnie pocałować w usta. Kiedy mnie postawił z powrotem na podłodze,
starałam się nie patrzeć na Barty’ego. Armand tym czasem podszedł do Czarnego
Pana, klepnął go lekko w ramię i powiedział cicho:
- Może
przejdziemy w bardziej ustronne miejsce? Nie chcę, żeby nas podsłuchano.
Voldemort
skinął sztywno głową i odszedł razem z Armandem do swojej komnaty. Naprawdę,
ledwo powstrzymałam wybuch złości. Dla Armanda to ma czas, a mnie wyjaśnić to,
dlaczego Greyback zjawia się w moim domu to jakoś się nie pali. Odwróciłam się
do Śmierciożerców z grymasem wściekłości na twarzy.
- Co tak
stoicie? – warknęłam. – Może byśmy już się stąd ruszyli?
- Sophie,
nie wiem, czy… - zaczęła Bellatriks, ale przerwałam jej dzikim prychnięciem.
- Nie
wtrącaj się – wyszeptałam, mrużąc oczy. – Ja tu żądzę. Mamy się teleportować do
sklepu Borgina i Burkesa, zrozumiano?
Zanim
ktokolwiek zdążył mi odpowiedzieć, ja już się deportowałam. Z głośnym
pyknięciem pojawiłam się w sklepie. Borgin przeżył lekki szok, kiedy ponad pół
tuzina Śmierciożerców pojawiło się znikąd pośrodku jego sklepu. Bez zbędnych
ceregieli, ruszyła w stronę składziku, w którym stała szafka. Obok niej
siedział Draco. Kiedy zobaczył wchodzących do składziku Śmierciożerców,
poderwał się na nogi. Nie zwróciłam jednak na niego najmniejszej uwagi.
Podeszłam do szafki. Otworzyłam ją jednym, zamaszystym ruchem ręki i weszłam do
środka.
-
Będziecie wchodzić po kolei za mną – oświadczyłam, a wszyscy pokiwali milcząco
głowami.
Zatrzasnęłam
drzwiczki, stuknęłam różdżką o wewnętrzną klamkę i poczułam, że szafka przenosi
mnie do wnętrza swojej siostry. Kiedy drżenie podłogi ustało, uchyliłam
drzwiczki. W środku nie było nikogo, panowały całkowite ciemności. Ledwo jednak
moja noga dotknęła podłogi, oliwne lampy rozbłysły, a w Pokoju Życzeń zrobiło
się jasno, zupełnie jak za dnia.
Za mną
pojawiali się po kolei Śmierciożercy. Ostatni przybył Barty. Chcąc mu
wynagrodzić to, na co był narażony podczas niespodziewanej wizyty Armanda,
ujęłam go za rękę. Nie odepchnął mnie, ale sądzę, że gdybym miała mniej, że się
tak wyrażę, znajomości, bez wątpienia by to zrobił.
- Niech
ktoś zobaczy, czy nie ma nikogo na korytarzu – rzuciłam w stronę Bellatriks, a
kiedy ta podeszła do drzwi, by to sprawdzić, zwróciłam się bardzo cicho do
Croucha. – Przepraszam, że musiałeś na to patrzeć.
Barty
spojrzał na mnie z góry. Z twarzy pozbył się całkowicie jakichkolwiek wyrazów
ciepła czy wyrozumiałości. Tylko dwa razy w życiu widziałam taki spokój i
chłód, wprost emanujący z niego. Po raz pierwszy wtedy, kiedy walczyliśmy
podczas bitwy o przepowiednię i po raz drugi, gdy powiedziałam mu, co zaszło między
mną a Armandem owej feralnej nocy.
- Wiesz,
że darzę cię bezgranicznym zaufaniem – rzekł. – Ale jeśli chodzi o Armanda,
jestem niesamowicie zazdrosny. Wiesz to.
Poczułam,
że moje policzki płoną. Spuściłam wzrok.
- No tak,
wiem – mruknęłam. – Ale nie masz powodów. Wiem, że zrobiłam błąd, nie powinnam
w ogóle lecieć z Armandem do jego domu. Chociaż z drugiej strony… Trochę mi to
pochlebia, że jesteś zazdrosny.
Nie mogłam
powstrzymać lekkiego uśmiechu, który rozciągnął moje usta. Barty, widząc to,
też się uśmiechnął. Pochylił się, żeby mnie pocałować. Draco, który kątem oka
przyglądał się mu, prychnął zniesmaczony i odszedł w kierunku nasłuchującej
Bellatriks.
- No i co?
– zapytałam po chwili, również podchodząc do niej. – Nie czajcie się pod tymi
głupimi drzwiami, tylko wystawcie przez nie głowę.
Nawet nie
otwierając drzwi, wychyliłam się do przodu, a moja głowa przeniknęła przez
drewno, jakbym była duchem. To prosta sztuczka, mimo to wywołała wśród
Śmierciożerców szczery podziw. Każdy tak potrafi zrobić, jeśli nikt nie rzucił
na drzwi zaklęcie nieprzenikalności. Rozejrzałam się. Korytarz był pusty.
Cofnęłam się i otworzyłam drzwi.
- Możemy
iść – oświadczyłam.
Na
korytarz wyskoczyłam jako pierwsza. Wszyscy Śmierciożercy unieśli różdżki. Po
drodze nie spotkaliśmy nikogo. Żeby przejść pod wieżę astronomiczną, na którą
mieliśmy ściągnąć Dumbledore’a, trzeba było najpierw dostać się do głównego
korytarza. I tam czekała nas niespodzianka. Tak, chyba ktoś nas zdradził albo
rzeczywiście nie wzięliśmy pod uwagę tego, że Albus Dumbledore tak doskonale
nas przejrzał.
- Draco,
biegnij! – krzyknęłam, pchając go w stronę przejścia, którym mógł szybciej
dostać się na wieżę astronomiczną.
Malfoy
szybko posłuchał mojego rozkazu, bo natychmiast rzucił się ku niemu Lupin.
Rozgorzała walka. To, co lubię najbardziej. Odgarnęłam z twarzy włosy i
zwaliłam z nóg jakiegoś nieznanego mi aurora lub członka Zakonu Feniksa. Kątem
oka zobaczyłam burzę ciemno rudych włosów. Tych włosów i tej twarzy nie
widziałam już od bardzo dawna.
- Sophie,
obiecałaś – usłyszałam krzyk najstarszej siostry.
Greyback
chyba też to usłyszał, bo rzucił się w jej kierunku. Nie, Livii nie pozwolę
tknąć. Wyciągnęłam różdżkę i machnęłam nią, a wilkołak wyleciał wysoko w
powietrze i gdzieś za moimi plecami zwalił się na podłogę.
Poczułam
uścisk Barty’ego na moim ramieniu. Crouch musiał szybko się pochylić, bo jakaś
gruba, ruda kobieta wystrzeliła w jego stronę śmiertelne zaklęcie.
- Chyba
nas teraz nie wystawisz! – wydyszał Barty, podnosząc się na nogi.
Zrobiłam
smutną minę i cofnęłam się na linię frontu Zakonu Feniksa.
-
Przepraszam, obiecałam – odpowiedziałam mu. – Naprawdę mi przykro…
- Hello, hello,
baby;*
You called,
I can’t hear a thing.
I have got
no service
in the club,
you see, see
Wha-Wha-What
did you say?
Oh, you’re
breaking up on me
Sorry, I
cannot hear you,
I’m kinda
busy.
K-kinda busy
K-kinda busy
Sorry, I cannot
hear you, I’m kinda busy.
Just a second,
it’s my
favorite song they’re gonna play
And I cannot
text you with
a drink in
my hand, eh
You shoulda
made some plans with me,
you knew
that I was free.
And now you
won’t stop calling me;
I’m kinda
busy.
Stop
callin’, stop callin’,
I don’t
wanna think anymore!
I left my
hand and my heart on the dance floor.
Stop
callin’, stop callin’,
I don’t
wanna talk anymore!
I left my
hand and my heart on the dance floor.
Eh, eh, eh, eh, eh,
eh, eh, eh, eh
Stop
telephonin’ me!
Eh, eh, eh,
eh, eh, eh, eh, eh, eh
I’m busy!
Eh, eh, eh,
eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop
telephonin’ me!
Eh, eh, eh,
eh, eh, eh, eh, eh, eh
Can call all
you want,
but there’s
no one home,
and you’re
not gonna reach my telephone!
Out in the
club,
and I’m
sippin’ that bub,
and you’re
not gonna reach my telephone!
Call when
you want,
but there’s
no one home,
and you’re
not gonna reach my telephone!
Out in the
club,
and I’m
sippin’ that bub,
and you’re
not gonna reach my telephone!
Boy, the way
you blowin’ up my phone
won’t make
me leave no faster.
Put my coat
on faster,
leave my
girls no faster.
I shoulda
left my phone at home,
’cause this
is a disaster!
Callin’ like
a collector -
sorry, I
cannot answer!
Musiałam
to zrobić. Żeby wyglądało naturalnie. Poza tym, lubiłam takie gierki. Powaliłam
Barty’ego jednym machnięciem różdżki, ale zaraz potem, gdy upadł, podeszłam do
niego, by pomóc mu wstać. Teoretycznie byłam po stronie Zakonu. Przecież przez
chwilę walczyłam ze Śmierciożercami i broniłam szlachetnego dobra. Ale nikt mi
nie powiedział, ile moja pomoc miała trwać.
Not that I
don’t like you,
I’m just at
a party.
And I am
sick and tired
of my phone
r-ringing.
Sometimes I
feel like
I live in
Grand Central Station.
Tonight I’m
not takin’ no calls,
’cause I’ll
be dancin’.
‘Cause I’ll
be dancin’
‘Cause I’ll
be dancin’
Tonight I’m
not takin’ no calls, ’cause I’ll be dancin’!
Śmierciożercom
kończyła się mugolska broń. Nie powiem, Zakon był zaskoczony, ale zdumiał się
jeszcze bardziej tym, co zobaczył, kiedy zdjęłam pelerynę.
Stop
callin’, stop callin’,
I don’t
wanna think anymore!
I left my
hand and my heart on the dance floor.
Stop
callin’, stop callin’,
I don’t
wanna talk anymore!
I left my
hand and my heart on the dance floor.
Stop
callin’, stop callin’,
I don’t
wanna think anymore!
I left my
hand and my heart on the dance floor.
Stop
callin’, stop callin’,
I don’t
wanna talk anymore!
I left my
hand and my heart on the dance floor.
Eh, eh, eh, eh, eh,
eh, eh, eh, eh
Stop telephonin’
me!
Eh, eh, eh,
eh, eh, eh, eh, eh, eh
I’m busy!
Eh, eh, eh,
eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop
telephonin’ me!
Eh, eh, eh,
eh, eh, eh, eh, eh, eh
Can call all
you want,
but there’s
no one home,
you’re not
gonna reach my telephone!
‘Cause I’m
out in the club,
and I’m
sippin’ that bub,
and you’re
not gonna reach my telephone!
Call when
you want,
but there’s
no one home,
and you’re
not gonna reach my telephone!
‘Cause I’m
out in the club,
and I’m
sippin’ that bub,
and you’re
not gonna reach my telephone!
My
telephone!
M-m-my
telephone!
‘Cause I’m
out in the club,
and I’m
sippin’ that bub,
and you’re
not gonna reach my telephone!
My
telephone!
M-m-my
telephone!
‘Cause I’m
out in the club,
and I’m
sippin’ that bub,
and you’re
not gonna reach my telephone!
Coś
przeleciało mi tuż obok ucha. Poczułam swąd spalonych włosów i jednocześnie
usłyszałam krzyk:
- Nie w
moją córkę, idiotko!
Tak, to
był z pewnością głos Bes. Ona niestety też musiała wziąć udział w bitwie, a co
za tym idzie, i patrzyła na to wszystko. A śmiertelnym zaklęciem wystrzeliła we
mnie Molly Weasley. Ja naprawdę nie znoszę tych rudzielców.
- Chodźmy
stąd – mruknęłam do Śmierciożerców, wydarłam w piersi ostatni nóż i cisnęłam
nim w jakieś leżące u moich stóp ciało. Musiał zabić tego nieszczęśnika któryś
z mojej grupy, ale cóż. Płakać nie będę. Wbiegliśmy po schodach na samą górę, a
Bellatriks była tak miła, żeby zablokować schody.
~*~
No, na
dziś już chyba wystarczy. I tak dość długo wyszło. Chciałam dać tu jeszcze
jedną piosenkę, ale lepiej zostawię ją na inną bitwę. Miałam ten rozdział dodać
już dawno, ale nie miałam sposobności, by go skończyć, bo do brata przyjechał
kolega i komputer był przez nich oblężony. No cóż, to do zobaczenia w sobotę, choć
nie jestem przekonana, bo jadę wtedy do Krakowa, więc jeśli rozdział się nie
pojawi, to jestem usprawiedliwiona. A ten odcinek dedykuję Wam wszystkim, bo
chyba każdemu zależało na tej bitwie, nie?
* Lady
GaGa feat. Beyonce "Telephone", TU
tłumaczenie.
Do
zakończenia tego roku szkolnego zostało zaledwie półtora tygodnia. Wyniki
egzaminów przyszły jakieś trzy dni temu, ale wśród uczniów nadal można było
wyczuć podniecenie z tym związane. Ja tam chłodno potraktowałam moje, zdaniem
Sapphire, świetne oceny. Miałam przecież ważniejsze sprawy na głowie. Szafka
była już prawie gotowa. Jeszcze dwa dni i będzie po wszystkim. Draco, mimo
pozorów, bardzo się starał. Teraz, kiedy trzeba było użyć dość wykwalifikowanej
magii, bardziej przeszkadzał niż pomagał, ale urzekło mnie samo jego
zaangażowanie.
Na drugi
dzień, kiedy byliśmy już zaledwie o cal od zwycięstwa, stało się coś, co
wymazało z mojej głowy wszystko związane z szafą i nie tylko. Mianowicie,
dostałam list. Tej sowy jeszcze nie widziałam, ale natychmiast rozpoznałam ten
znajomy, drobny charakter pisma.
- To od
tego Fletchera? – zapytała Sapphire, smarując sobie miodem połówkę bułki.
- Nie, on
nie umie tak ładnie pisać – pokazałam jej kopertę, na której wypisany był mój
adres, po czym wydobyłam z niej list. – Od Barty’ego.
Kochana Sophie
Mogę się tylko domyślać, że Cię to
zainteresuje, a mniemam, że tak. Przejdę więc od razu do rzeczy. Nauczyciele
Hogwartu i Dumbledore już o tym wiedzą, a co za tym idzie, wie o tym i Czarny
Pan. Zakazał mi o tym mówić, a jestem jedynym Śmierciożercą, któremu to
zdradził. Uznałem jednak, że trochę mogę nagiąć tę zasadę, nie chciałbym Cię
oszukiwać. Powiem tyle, że przyszły rok zapowiada się bardzo interesująco.
Będziesz zaskoczona, kiedy już o wszystkim się dowiesz. Powiedziałbym Ci
wszystko, ale to ma być dla uczniów niespodzianka.
Barty
PS: Słyszałem, że planujesz na wakacje
koncert. Nie jestem pewien, czy to prawda, czy jakaś plotka, ale wiedz, że
szybko się roznosi.
Nosz
kurde. Rozejrzałam się dookoła z wyrazem niemocy na twarzy. I tak też się
czułam. Cholera. Co to ma znowu znaczyć? Wiedzą nauczyciele, wie Dumbledore…
Nawet Voldemort wie! A mnie nic nie chcą powiedzieć! Chociaż Barty mógłby
rzucić jakiś jeden termin… głupie słowo.
- Sophie,
chodź, musimy… - zaczął Malfoy, ale przerwałam mu, grzebiąc zawzięcie w torbie.
- Nie
teraz. Muszę wysłać list.
Wydobyłam
pióro i butelkę atramentu, pergaminu nie mogłam znaleźć, więc go wyczarowałam.
Rozłożyłam to wszystko pomiędzy solniczkami, złotymi dzbankami z sokiem
pomarańczowym i zaczęłam pisać.
Barty, Ty naprawdę chcesz mnie wyprowadzić
z równowagi. Mógłbyś chociaż wyjawić mi jedno słówko. I nie mów mi tylko i
zepsuciu niespodzianki, znam Cię. Co to będzie za przedsięwzięcie? Zachowujesz
taką dyskrecję, jak przy Turnieju Trójmagicznym. Ale to nie może o to chodzić,
prawda? Nie zgadzają się daty, no i te ostatnie wydarzenia…
Oczekuję, że powiesz mi coś więcej.
Sophie
Przywiązałam
do wyciągniętej nóżki cierpliwie czekającej sowy liścik, a ta odbiła się od
blatu stołu i poleciała. Wstałam i przeciągnęłam się.
-
Przydałoby się popracować – mruknęłam do Sapphire. – Będę w Pokoju.
Opuściłam
Wielką Salę, aby udać się do Pokoju Życzeń. Draco już tam był. Bez słowa
wzięłam się do pracy, ale myślami byłam gdzie indziej.
*
Całą
sobotę spędziliśmy z Draconem na naprawie tej przeklętej szafki. Jedyną przerwę
zrobiliśmy sobie na kolację, ale opłaciło się. Po posiłku wróciliśmy do Pokoju
Życzeń, żeby ukończyć naprawę. O dziewiątej szafa była już sprawna.
Odsunęłam
się ostrożnie od mebla, wpatrując się w niego uważnie. Nie było innej
możliwości na sprawdzenie, czy naprawdę jest sprawny. Trzeba do niej wleźć i
sprawdzić. Tak też zrobiłam.
- Ej, co
ty robisz? – Malfoy chwycił mnie za ramię.
-
Sprawdzam, że działa – wyjaśniłam. – Nie ma innej możliwości. Spokojnie,
potrafię się teleportować, jeśli coś będzie nie tak, po prostu się z tej szafki
deportuję.
Zamknęłam
drzwi, wyciągnęłam różdżkę i stuknęłam nią w drewnianą ścianę. Poczułam, jak
podłoga pode mną wibruje, coraz silniej, zdaje się… Rozległo się ciche pyknięcie
i pojawiłam się w drugiej szafce. Tak, na pewno była to inna szafa, bo ta,
którą naprawialiśmy, miała ściany ciemnozielone, a ta zaś ma ciemnoczerwone.
Pchnęłam drzwiczki i wyszłam na zewnątrz.
Znajdowałam
się w sklepie Borgina i Burkesa, ale było to chyba zaplecze czy jakiś schowek,
bo wszędzie było mnóstwo dziwnych, prawdopodobnie nielegalnych przedmiotów.
Wyszłam z
owego pomieszczenia i rzeczywiście znalazłam się w sklepie. Borgin siedział na
krześle za ladą i czytał „Proroka Codziennego”. Kiedy usłyszał skrzypnięcie
podłogi, poderwał się na nogi.
- Ach… to
panienka… - wydyszał. – A więc? Udało się wam?
- Co się
udało? – spytałam zdziwiona.
- No…
naprawić jedną z dwukierunkowych szafek – odparł. – Panicz Malfoy miał to chyba
zrobić.
Obrzuciłam
go lodowatym spojrzeniem.
- Tak,
naprawiliśmy – przyznałam. – Ale nikomu ani słowa o tym.
Wróciłam
do pomieszczenia, gdzie stała druga szafka, weszłam do środka i wróciłam do
Pokoju Życzeń.
Kiedy
wyszłam z szafy, zobaczyłam Dracona, stojącego tam, gdzie wcześniej, z wyrazem
przestrachu na twarzy. Kiedy mnie zauważył, uśmiechnął się.
- Udało
się – oznajmiłam mu, również się uśmiechając. – Byłam u Borgina i Burkesa.
Malfoy
ryknął triumfalnie. Chwycił mnie pod ramię i zaczął ze mną tańczyć jakiś taniec
połamaniec. To było bardzo wzruszające patrzeć, jak się cieszy z wykonanego
zadania, ale nie miałam na to akurat nastroju. Zaczęliśmy śpiewać:
- Komar to jest zwierze, kur*a jego mać,
jak cie nie uje*ie to nie może spać,
hej, czy widzisz komara, jak mu dupa świeci
przy*ierdol mu gazetą, wyżej nie poleci
Mówi do mnie ojciec, synu nie masz racji
komar szuka dupy do-o kopulacji.
hej czy widzisz komara, jak mu dupa świeci
przy*ierdol mu gazetą, wyżej nie poleci.
Lata komar w nocy, lata komar w dzień
ciągle widzę jego pie*dolony cień,
hej czy widzisz komara jak mu dupa świeci
przy*ierdol mu gazetą, wyżej nie poleci.
Lata komar lata i szuka kobiety,
patrzy czy jakaś dupa nie wystaje zza
tapety
hej czy widzisz komara jak mu dupa świeci
przy*ierdol mu gazetą, wyżej nie poleci…
Ostatniej
zwrotki już nam nie było dane zaśpiewać. Malfoy zatrzymał się gwałtownie,
nasłuchując. Ja również się uspokoiłam, wpatrując się w drzwi. Ktoś wszedł do
środka. Natychmiast rozpoznałam te sznurki paciorków, powiększające oczy
okulary i plątaninę kolorowych chust. Zaleciało kuchenną ognistą whisky.
Trelawney!
Chroboty i
kroki ucichły, ale za to rozbrzmiał głos nauczycielki:
- Kto tu
jest?
Malfoy
nagle wyskoczył zza szafy, obrócił ją gwałtownie i wyrzucił z Pokoju Życzeń.
Rozległ się huk i odgłos tłuczonego szkła, po czym jakiś okrzyk, ale Draco już
zatrzasnął drzwi. Kiedy do mnie wrócił, wyglądał na zaniepokojonego, ręce mu
się trzęsły.
- Po co ta
stara nietoperzyca tu przylazła? – wyszeptałam, równie wystraszona jak on.
- Och,
często ją tu widuję – mruknął. – Ale wtedy zdążę się schować, zanim zorientuje,
że nie jest sama. Przychodzi, żeby zamknąć tu butelki z jakimś alkoholem. O,
tutaj.
Podszedł
do jakiejś wysokiej szafy. Kiedy ją otworzył, moim oczom ukazały się półki,
wypełnione butelkami z różnymi trunkami o różnej ilości. Większość butelek było
prawie pustych.
Nagle coś
mi przyszło do głowy.
- Poczekaj
tu – powiedziałam mu, a sama podbiegłam do drzwi i przyłożyłam do nich ucho.
Ciekawa byłam, czy Trelawney już sobie poszła, czy nadal próbuje się dostać do
Pokoju. Usłyszałam jakieś strzępy rozmów.
- Głosy?
Co mówiły?
- Nic nie
mówiły. Na początku piały…
- Piały?
- Tak, z
zachwytu. Później zaczęły coś śpiewać… coś o komarze…
Oderwałam
ucho od drzwi i rzuciłam się ku Draconowi. Chwyciłam go za ramię i wciągnęłam
za stertę starych, śmierdzących kufrów.
- Potter
jest za drzwiami – wyszeptałam. – Rozmawia z Trelawney. Ona wszystko mu
powiedziała, zaraz pójdą do Dumbledore’a… Musimy stąd się wydostać.
- Do duże
pomieszczenie, nie znajdą nas – przerwał mi cicho tleniony. – Poczekajmy kilka
minut, później znów posłuchasz, czy ktoś jest na korytarzu.
Zgodziłam
się. W końcu nie było innego wyjścia.
Nawet gdybym mogła stać się niewidzialna, to będący na korytarzu zobaczyliby,
jak otwierają się drzwi. A wtedy naraziłabym nie tylko Dracona, ale i całą
naszą misję.
Minuty
ciągnęły się niemiłosiernie. Siedzieliśmy skuleni za stertą cuchnących kufrów,
nie odzywając się do siebie ani słowem. Bitwa była już tak blisko… a ja nie
mogłam nawet poinformować Czarnego Pana o zakończeniu naprawy szafy.
Nie mogłam
dłużej czekać. Wyprostowałam się, podeszłam do drzwi i przyłożyłam do nich
ucho. Nie było słychać żadnych głosów, więc uchyliłam drzwi. Korytarz był
pusty, ostatnie promienie zachodzącego słońca rozlały się po marmurowej
podłodze.
- Pusto,
idziemy – zwróciłam się do Malfoya, który również wstał.
Nagle
wzdrygnął się, pogrzebał w kieszeni i wyciągnął z niej złotą monetę. Coś musiał
z niej odczytać, bo twarz mu pobladła.
-
Dumbledore’a nie ma w szkole – oznajmił.
Zaświtało
mi w głowie.
- Hej, czy
to nie jest taka moneta, których używali członkowie GD, żeby się porozumiewać?
– zapytałam.
- Tak, to
właśnie taka moneta – odparł. - Madame
Rosmerta, wiesz, ta z Trzech Mioteł, jest pod działaniem Imperiusa. Właśnie mi
przysłała wiadomość, że Dumbledore opuścił szkołę.
Uśmiechnęłam
się. Nareszcie. Będzie bitwa.
- Użyj
szafki – powiedziałam Malfoyowi. – I czekaj u Borgina i Burkesa na
Śmierciożerców.
Draco
przełknął ślinę. Wyglądał na przerażonego, ale skinął głową. Weszłam z powrotem
do szafki, stuknęłam różdżką w drzwi, a ona przeniosła mnie do sklepu Borgina i
Burkesa. Nie fatygowałam jednak właściciela sklepu. Wydostałam się z szafy i od
razu teleportowałam się.
Od razu,
nawet nie pukając, weszłam do komnaty wuja. Już na korytarzu usłyszałam odgłosy
rozmów, dobiegających z pokoju. Musiało tam być około dwudziestu osób, skoro
tak hałasowali…
Faktycznie,
nie pomyliłam się. Grupa Śmierciożerców stała po środku komnaty, a Voldemort
przechadzał się przed swoim tronem, słuchając, jak przekrzykują się jedno przez
drugiego, próbując mu coś przekazać.
- Cisza! –
krzyknął w końcu, a wszyscy ucichli.
Teraz
wszystkich uwaga skupiła się na mnie. Przeszłam przez pokój i chwyciłam
Voldemorta za ramię.
- Szafa
naprawiona – oświadczyłam mu. – Ale nie to jest najlepsze. Nie ma Dumbledore’a.
Szkoła jest bez ochrony, będzie można się tam spokojnie wśliznąć.
Czarny Pan
przyglądał mi się przez chwilę.
- Jesteś
pewna, że chcesz…
- Tak –
odpowiedziałam, zanim wypowiedział do końca swoją myśl.
Zmarszczył
czoło, ale w końcu skinął głową.
-
Przygotuj się – mruknął, po czym zwrócił się do Śmierciożerców o wiele bardziej
stanowczym i ostrym tonem: - Wyjdźcie wszyscy. No już.
Śmierciożercy
zaczęli tłoczyć się do wyjścia. Voldemort rzucił na mnie ostatnie pojrzenie i
również wyszedł. Wyczarowałam wielkie lustro i ustawiłam je obok kominka pod
ścianą. Znów machnęłam różdżką, a na fotelu pojawił się wielki stos ostrych,
srebrnych noży.
Uniosłam
jeden z nich na wysokość piersi, przyglądając się ostrzu i zastanawiając się,
gdzie go najlepiej wbić. Ktoś wszedł do pokoju. Pewna byłam, że to Voldemort,
więc opuściłam szybko nóż. Okazało się jednak, że to Barty przyszedł do swojego
pana, a zastał mnie.
- Och,
cześć – odezwałam się. – Przyszedłeś do mojego wuja?
- Po co ci
nóż? – zapytał niepewnie.
Machnęłam
tylko lekceważąco ręką.
- Chcę się
przygotować do walki, to nic – mruknęłam i podeszłam do niego. – Pomożesz mi?
Mrugnęłam
do niego i wcisnęła mu do ręki nóż, ale Crouch zrobił taką minę, jakby mu się
zbierało na pawia.
- No,
wbijaj, gdzie chcesz – dodałam, rozkładając ramiona. Barty wytrzeszczył oczy.
- Mam to w
ciebie wbić? – spytał prawie szeptem.
- To jakiś
problem?
Barty
oddał mi nóż z wyrazem oburzenia na twarzy.
- Nie chcę
cię zabić – powiedział, ale tylko prychnęłam z pogardą.
- Nic mi
nie będzie, już mówiłam – oświadczyłam. – Gdybym miała umrzeć przez każde
dźgnięcie nożem, już dawno bym nie żyła. Mam ci pokazać, jak się wbija nóż?
Och, daj spokój, tyle razy to robiłeś.
Nic więcej
już nie mówiąc, wbiłam sobie nóż w mostek. Jego ostrze zagłębiło się we mnie do
połowy, po szacie pociekła krew, ale zniosłam to bez jednego stęknięcia. Z
fotela wzięłam tasak, który utkwił w moim ramieniu.
Podałam
Crouchowi kilka noży, a sama stanęłam przed lustrem i wbiłam kolejne ostrze w
pierś. Uśmiechnęłam się do Śmierciożercy, by go zachęcić.
- Nie bój
się – dodałam.
Barty z
niepewną miną dźgnął nożem mój lewy bark. Przez chwilę miał taką minę, jakby
myślał, że za chwilę upadnę na podłogę.
- Pospiesz
się, Czarny Pan zaraz tu przyjdzie – ponagliłam go.
Barty wbił
nóż w moje plecy. Stęknęłam cicho z bólu, a Crouch natychmiast wyrwał mi go z
ciała.
- Wbijaj
dalej, ale nie dźgaj mnie w kręgosłup - powiedział mu, z rozmachem umieszczając
kolejny cienki, srebrny nożyk w brzuchu.
Kiedy
wszystkie noże były już wykorzystane, obróciłam się tyłem do lustra, żeby
obejrzeć cały efekt ze wszystkich stron.
- Całkiem
nieźle – mruknęłam. – Trochę nierównomiernie, ale nie ma już czasu poprawiać.
Podaj mi płaszcz.
Rzuciłam
ostatnie spojrzenie na moje odbicie w Listrze. Teraz wyglądałam jak wyliniały
jeż. Crouch wyciągnął w moją stronę rękę z czarną peleryną, ale ja prychnęłam:
- Nie ten,
tamten od Armanda. Przywołaj go.
Barty
posłusznie spełnił rozkaz, ale nie miał zadowolonej miny. Dobrze wiedziałam, że
ufał mi tak bardzo, że nie musiał być zazdrosny, ale to nie dotyczyło chyba Armanda.
Nie miał jednak powodów żywić do niego szczególnej niechęci, bo już nigdy nie
popełniłabym takiego błędu jak kiedyś.
Podeszłam
z powrotem do Listra i narzuciłam na ramiona płaszcz. Pod normalnym sterczące
pod różnymi kontami noże byłyby widoczne, lecz nie pod tym. Kiedy tylko ubrałam
pelerynę, wszystkie uwypuklenia zniknęły, jakbym nie miała pod spodem nic.
- Sprytna
sztuczka – odezwałam się, z rozbawieniem patrząc na zdumioną twarz Barty’ego.
Ktoś
wszedł do pokoju. Czarny Pan przyjrzał się najpierw Crouchowi, później mnie.
- Ładny
płaszcz – powiedział, zamykając płaszcz. – Nowy? No, nieważne. Myślałem, że
szykujesz coś na tę bitwę.
Podwinęłam
trochę rękach, żeby mu pokazać nóż, tkwiący w prawym przedramieniu.
- Mam
jeszcze coś, ale tylko wtedy, kiedy będzie to naprawdę konieczne –
odpowiedziałam i podeszłam do Czarnego Pana, by się do niego przytulić.
~*~
Napisałabym
więcej, ale za chwilę idę na wernisaż. Zmieniłam szablon, żebyście się mogli
wczuć w nastrój. W następnym rozdziale bitwa, mam kolejny świetny pomysł.
Dedykacja dla nicole . :*
PS: Jakby
ktoś chciał w oryginale piosenkę o komarze, to TU jest.