29 lipca 2010

Rozdział 276

Przez kolejne dwa dni prawie nie opuszczałam pokoju. Śmierciożercy przygotowywali się do opuszczenia starej kwatery. Pakowali dokumenty, różne istotne dla nich rzeczy, palili stare, już nieaktualne papiery i informacje… Ja tylko im w tym przeszkadzałam. Nudziło mi się okropnie, może poza tymi piętnastoma minutami, kiedy odwiedził mnie Spirydion. Rodzice zabrali go przed zakończeniem roku szkolnego do domu, bojąc się pewnie, że może zostać wplątany w sprawę śmierci Dumbledore’a. Powiedział mi, że razem z matką i ojcem będą na jego pogrzebie, więc się pewnie szybko zobaczymy, po czym niezwłocznie wyszedł. Jestem pewna, że zostałby dłużej, gdyby nie matka. Ona nigdy mu nie pozwalała na bliższe kontakty z wujem. Pewnie się bała, że jej brat i syna przeciągnie na swoją stronę.

Bardzo chciałam uczestniczyć w pogrzebie, choćby dlatego, że znaliśmy się bardzo dobrze. Nie musieliśmy się lubić. Na pogrzeb Pottera też bym przyszła, gdyby zginął.
- Jak zamierzasz się zakamuflować? – zapytał mnie Voldemort w dzień pogrzebu, kiedy stałam przez otwartą szafą i grzebałam w niej.
- Przebiorę się za kogoś. Albo po prostu ubiorę kaptur – mruknęłam i wyciągnęłam czarną, długą szatę. Przez głowę zdjęłam koszulę nocną i ubrałam szatę. Odwróciłam się do lustra i przyjrzałam się sobie. – Całkiem nieźle. Ale mój wzrost chyba trochę rzuca się w oczy, nie? Muszę być wyższa.
Wyciągnęłam z drugiej szafy czarne, lśniące buty na trzydziestocentymetrowych koturnach i ubrałam je. Szata, która była szyta dla mnie na miarę, nie przystosowana była do tak wysokich butów, więc musiałam różdżką przedłużyć ją. Voldemort przyglądał się tej całej operacji z zainteresowaniem.
- Jak myślisz, w jakim kolorze włosów będzie mi tak samo dobrze, co w czarnym? – zapytałam, przeglądając się w lustrze.
- W każdy.
- To chciałam usłyszeć – odparłam i stuknęłam lekko różdżką w czubek głowy, a włosy nagle same skręciły się w ciasne loczki, podobne do tych, które nosiła swego czasu Rita Skeeter, ale moje były koloru krwiście czerwonego. Zarzuciłam kaptur na głowę, podeszłam do Czarnego Pana i pocałowałam go w policzek. Nie musiała już wspinać się na palce ani czynić jakichś większych akrobacji. Voldemort po prostu musiał się trochę pochylić.
- Ale nie wdawaj się tam w żadne rozmowy – poprosił mnie, zanim się teleportowałam. – Mogą cię poznać.
- Dobrze – odpowiedziałam krótko i zniknęłam.

Pojawiłam się za chatką Hagrida, jak planowałam. Nie było w niej nikogo, ale kiedy przechodziłam koło drzwi, usłyszałam stłumione szczekanie i drapanie po drzwiach, więc domyśliłam się, że to pewnie Kieł.
Już z oddali zobaczyłam na błoniach, niedaleko brzegu jeziora ustawione setki czarnych, prostych krzeseł. Większość z nich było już pozajmowane. Na niebie pojawiło się coś dziwnego. Kiedy się przybliżyło, poznałam jasnoniebieski, wielkości domu powóz, ciągnięty przez tuzin skrzydlatych, równie olbrzymich koni. Wylądował na skraju lasu, prawie w tym samym miejscu, co trzy lata temu, kiedy madame Maxime przyjechała ze swoimi uczniami na Turniej Trójmagiczny. Zobaczyłam ją, jak wychodzi z powozu i rzuca się w ramiona Hagrida. Poczułam lekkie ukłucie smutku. Ona przyleciała z Francji. Jeszcze prawie oddychała powietrzem francuskim. A ja będę skazana na siedzenie w tym kraju sama nie wiem, jak długo.

Zobaczyłam sporo znajomych ludzi. Na końcu długiego rzędu krzeseł zobaczyłam Dolores Umbridge. Ubrana była w czarną szatę, a na głowie miała swoją okropną, aksamitną przepaskę. Na jej twarzy malował się mało przekonujący żal. Jeszcze większego poirytowania doznała, kiedy zobaczyłam Ritę Skeeter, siedzącą kilka rzędów dalej od Umbridge. W ręku trzymała swoje jadowicie zielone pióro i ssała jego koniuszek z wyraźną przyjemnością. Na kolanach miała rozłożony pergamin. O wiele dalej od tej pary zobaczyłam całą rodzinę Weasleyów. Fleur, której łzy błyszczały na policzkach, pomagała usiąść Billowi. Szalonooki Moody i Kingsley usiedli niedaleko nich. Mój wzrok przyciągnęła bardzo dziwna para. Remus Lupin i Nimfadora Tonks, której włosy na nowo stały się wściekle różowe. Oboje trzymali się za ręce, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej. Usiedli obok Ginny Weasley i pogrążyli się w rozmowie. Zobaczyłam Harry’ego Pottera, a mój żołądek skręcił się w nieprzyjemny sposób. Miejsce obok niego było wolne. Podeszłam szybkim krokiem w jego stronę i usiadłam na wolnym krześle.

- Wolne? – zapytałam mocno zmienionym, niskim głosem. Gdybym mogła, roześmiałabym się, słysząc jego brzmienie, ale zachowałam kamienną twarz.
- Tak, jasne – mruknął Harry.
Ciekawa, jak zareaguje, kiedy mnie zobaczy, zdjęłam kaptur. Zerknął na mnie, ale wyraz jego twarzy się nie zmienił. Nie poznał mnie.
- Dobrze znałeś tego Dumbledore’a? – spytałam, chcąc podtrzymać rozmowę. Chciałam dowiedzieć się, co po tym wszystkim o mnie myśli.
- Dobrze. Przynajmniej tak mi się wydaje – odparł, wzruszając ramionami. – A pani? Skąd pani go zna?
- Mów mi Rose – powiedziałam już raźniejszym głosem. – Och, Dumbledore… on był dyrektorem, kiedy chodziłam do Hogwartu. Znasz Nimfadorę Tonks? Chodziłyśmy razem do klasy, tyle że ja byłam w… Ravenclawie. Jak to się stało, że on umarł? Słyszałam coś o Śmierciożercach i bitwie w tym zamku.
Harry po raz pierwszy spojrzał na mnie ze zdziwieniem, a może nawet i oburzeniem.
- Gdzie ty byłaś, skoro o niczym nie wiesz? – zapytał.
- Ja byłam w… Nowym Orleanie – skłamałam. Musiałam podać mu jak najwięcej całkowicie innych informacji, żeby nie mógł ich ze mną powiązać. – To co z tymi Śmierciożercami?
- Wdarli się do zamku – odpowiedział, a w jego głosie po raz pierwszy zabrzmiała w ogóle nie ukrywana złość i nienawiść. – Kiedy go nie było. Dumbledore był bardzo słaby, byłem z nim, ale mnie oszołomił, kiedy na wieżę astronomiczną weszli Śmierciożercy. Było ich wielu, ale jeden z nich pozbawił go różdżki. Mógłby sobie poradzić z nimi nawet bez niej, ale… ale chyba nie chciał.
Zamilkł na chwilę. Zaskoczyło mnie, że kryje Dracona. Może, tak jak Dumbledore, widział nadzieję na ocalenie jego duszy przed złem? Dałam mu jeszcze dziesięć sekund na rozpamiętywanie tamtych zdarzeń, po czym odezwałam się:
- A więc byłeś tam. Wyglądasz na bardzo wstrząśniętego. Przykro mi z powodu jego śmierci.
Harry znów wzruszył ramionami.
- Nie wstrząsnęła mnie jego śmierć, tylko ludzie, którzy tam byli – warknął. – Nie mówię, że zaskoczyła mnie obecność Fenrira Greybacka czy Bellatriks Lestrange, ale Draco Malfoy? I Sophie Serpens. Znałem ją, cały czas myślałem, że jest po naszej stronie. Dumbledore tak jej ufał, nawet tuż przed śmiercią. A wiesz, co ona zrobiła? Wypiła mu krew.
Na jego twarzy pojawił się nowy wyraz, mianowicie obrzydzenie. Poczułam się dotknięta tonem, jakim to mówił, ale nie dałam mu poznać, że mnie to zainteresowało.
- Sophie Serpens? Ona była w Zakonie, zdaje się – mruknęłam.
- Była – przyznał z goryczą w głosie Potter. – A Dumbledore’a zdradziła już tyle razy, że sam już nie rozumiem, dlaczego jej to wszystko wybaczył.
- Tak, też nie rozumiem.
Zapanowała cisza. Krzesła były już prawie pozajmowane. Jeszcze tylko kilkunastu uczniów nie usiadło.
- Jak mówiłam, znałam Dumbledore’a – podjęłam na nowo. – Dużo słyszałam o twojej dobroci i o tym, że potrafisz wybaczać, jak zresztą każdy szlachetny człowiek. O tych Śmierciożercach mówisz z taką nienawiścią. Wybaczyłbyś im, gdyby przyznali, że zbłądzili?
Harry przyglądał mi się przez krótką chwilę, nie mówiąc ani słowa. Na początku pomyślałam, że może zaczął znajdować podobieństwo, ale nie. Powiedział tylko dziwne słowa, zanim odpowiedział na moje pytanie:
- Dumbledore miał taki sam kolor oczu jak ty. To byłoby trudne przebaczyć ich, ale gdyby przeprosili i skończyli z dawnym życiem… Nie wszyscy by otrzymali moje wybaczenie. Bellatriks Lestrange, ten wilkołak, Severus Snape… to on zabił Dumbledore’a.
- A Sophie Serpens?
- Ona… - zawahał się. – Dumbledore ufał jej do końca. Sądzę, że ona by je otrzymała.
Uśmiechnęłam się lekko. Nie było już czasu na rozmowy, bo do katedry stojącej obok białego, marmurowego podestu, gdzie chyba miało spocząć ciało Dumbledore’a, stanął niski, łysiejący mężczyzna. Nagle dobiegła wszystkich przedziwna muzyka. Słyszałam, jak Ginny informuje Harry’ego szeptem, iż dochodzi z jeziora. Zwróciłam tam wzrok i rzeczywiście. Z jeziora dobiegały pieśni, śpiewane przez trytony. Zobaczyłam łzy w oczach Harry’ego.

Pojawił się Hagrid z ciałem Dumbledore’a w ramionach. Było owinięte w fioletowym aksamitem w złote gwiazdki. Twarz pół-olbrzyma lśniła od łez. Zobaczyłam, że wszyscy płaczą. Nie tylko kobiety, ale i niektórzy mężczyźni. Obok Lupina zobaczyłam siedzącego Syriusza. Dwie samotne łzy spłynęły mu po twarzy w długie włosy. Poczułam przemożną chęć pocieszenia go. Nie mogłam jednak tego zrobić, musiałam siedzieć na tym głupim krześle, przez co nowe uczucie obudziło się we mnie. Obrzydzenie do samej siebie. Syriusz zerknął na mnie i nasze spojrzenia się skrzyżowały, ale szybko odwróciłam wzrok. Dla pozorów pozwoliłam kilku łzom popłynąć po twarzy.
Hagrid położył ciało Dumbledore’a na marmurowym podeście, po czym wrócił na sam koniec, żeby usiąść obok olbrzyma Graupa i zanieść się szlochem. Przyrodni brat poklepał go po ramieniu tak, że ten zapadł się trochę w ziemię. Niski człowieczek przemówił. Sama dobrze nie słyszałam, co mówił, ale nie interesowało mnie to zbytnio. Byłam zbyt zajęta obserwowaniem ludzi. Zobaczyłam dwa rzędy przed nami Ghostów. Poczułam się okropnie. Nienawidziłam chodzić pod przebraniem, ale zobaczyłam w tym radośniejszą stronę. Nie musiałam przyjść na pogrzeb z kilkoma ochroniarzami.

Kiedy mężczyzna skończył przemawiać, a wszyscy zaczęli bić brawa, usiłowałam się podnieść z krzesła, ale nic to nie dało.
- Pomożesz mi? – zapytałam Harry’ego.
On, widząc moją żałosną próbę stanięcia na nogi, chwycił mnie za rękę i pomógł mi podnieść się z krzesła.
- Dzięki, to przez te buty – wyjaśniłam i ruszyłam w stronę katedry, za którą stał ów niski człowiek. Na migi dałam mu do zrozumienia, że chcę coś powiedzieć. On, jakby się tego spodziewał, tylko skinął głową i ustąpił mi miejsca. Zakaszlałam cicho (yhm, yhm), w sposób bardzo charakterystyczny dla profesor Umbridge, a uczniowie, którzy na własnej skórze odczuli potęgę jej magicznego pióra, zaśmiali się cicho. Nikt jednak nie zwrócił im na to uwagi. Wszyscy wpatrywali się we mnie z podejrzeniem, ale i zainteresowaniem.
- Domyślam się, że zadajecie sobie pytanie, co taka osoba jak ja sobie myśli, zabierając głos na pogrzebie tak zacnej osoby, jaką był Albus Dumbledore – przemówiłam. – Cóż, znaliśmy się dość dobrze, nie zawsze lubiliśmy, ale on nigdy nie przestał mi przebaczać. Wciąż, kiedy go zawodziłam, on dawał mi drugą szansę. Starał się odkryć we mnie dobrą stronę, która została przygnieciona przez tą złą. Wiecie, śpiewałam na trzech pogrzebach. Raz na pogrzebie mojego najlepszego przyjaciela, zamordowanego przez jednego z członków Zakonu, drugi na pogrzebie dziewczyny, którą traktowałam jak siostrę i trzeci, ostatni raz, całkiem nie tak dawno temu.
Zamilkłam na chwilę, rozglądając się, czy czasami ludzie już nie zorientowali się, kim jestem. Nikt nic podejrzanego nie zauważył. I to chyba jest kolejna cecha owych „dobrych”. Są mało spostrzegawczy. Już chciałam ponownie przemówić, kiedy moim oczom ukazał się Jacques. Siedział niedaleko Bes i przyglądał mi się z lekkim uśmiechem na twarzy. On musiał mnie poznać. W jego oczach zobaczyłam to, co zobaczyłam w oczach Syriusza, kiedy na niego spojrzałam podczas przemowy mężczyzny prowadzącego tę uroczystość.

- Śpiewanie to coś, co wychodzi mi najlepiej – podjęłam. – Widzę w oczach niektórych, że już mnie poznają. Nie chcę się z wami bawić w zgadywanki, jak podczas tej bitwy.
Potrząsnęłam lekko głową, a włosy nagle wyprostowały mi się i z powrotem stały się czarne. Koturny zniknęły, przez co wróciłam do swojego normalnego wzrostu. Z ust niektórych wydarły się zduszone okrzyki przerażenia. Nie spodziewali się Sophie Serpens na pogrzebie Dumbledore’a. Nie mieli jednak już okazji czegokolwiek zrobić, bo wyciągnęłam różdżkę i zatoczyłam nią w powietrzu koło, a muzyka wypełniła całe błonia. Zawsze, gdy śpiewałam, ludzi paraliżowała jakaś dziwna, hipnotyzująca siła.

- You, you know how to get me so low*
My heart had a crash when we spoke
I can't fix what you broke
You, you always have a reason
Again and again this feelin'
Why do I give in?
And I always was, always was one for crying
I always was one for tears

The sun's getting cold, It's snowing
Looks like an Early Winter for us
Looks like an Early Winter for us
An Early Winter
Oh I need you to turn me over

It's sad the map of the world is on you
The moon gravitates around you
The seasons escape you
And I always was, always was one for crying
I always was one for tears
No, I never was, never was one for lying
You lied to me all of these years

The sun's getting cold, It's snowing
Looks like an Early Winter for us
Looks like an Early Winter for us
An Early Winter
Oh I need you to turn me over

Why?
Why do you act so stupid?
Why?
You know that I'm always right.

It looks like an Early Winter for us
It hurts and I can't remember sunlight
An Early Winter for us
The leaves are changing colors for us
And it gets too much, yeah it gets so much
Starting over and over and over again
And it gets too much, yeah it gets so much
Starting over and over and over again
And it gets too much, yeah it gets so much
It looks like an Early Winter for us

Skończyłam ostatni obrót i zanim ktoś się zorientował, zniknęłam. Zdążyłam tylko zobaczyć, jak ciało Dumbledore’a staje w płomieniach i zamienia się w marmurowy, biały grobowiec. Nie opuściłam jednak terenu szkoły, o nie. Udało mi się teleportować za chatkę Hagrida, skąd miałam dobry widok na wszystko, co się dzieje. Od strony Zakazanego Lasu wystrzeliła setka strzał. Centaury w ten sposób oddały hołd dyrektorowi Hogwartu. Poczułam niepokój i wyrzuty sumienia. Nie wiem, czy oni wszyscy będą tak spostrzegawczy, żeby zauważyć, że dałam im wskazówkę, dotyczącą dalszych losów świata czarodziejów. Tak, czeka ich zima, będą musieli się trzymać razem, żeby nie wyginąć, a słońce i księżyc będą się kręcić wokół jednej osoby. Mianowicie, Voldemorta. Nie, nie ma się czym przejmować. Jeśli musiałam im ujawnić swoją postać, by mnie poznali, nie dostrzegą prawdy ukrytej w piosence. Poza tym nie wszyscy rozumieją angielski.


Długo, bardzo długo czekałam za tą chatką Hagrida, aż wszyscy się rozejdą. Raz czy dwa poczułam lekki niepokój, kiedy pół-olbrzym wchodził i wychodził ze swojego domostwa, ale nic nie zauważył. Około trzeciej po południu wszyscy się rozeszli, a błonia pozostały puste. Niebo szybko ciemniało, jakby zbliżała się noc, ale to było tylko złudzenie. Zbliżała się burza. Nie chciałam zmoknąć, więc szybkim krokiem podeszłam do grobowca. Niektórzy zostawili tu kwiaty, więc i ja wyczarowałam jeden. Czerwoną różę, mój ulubiony gatunek. Wyczarowałam też karteczkę, którą przypięłam do niej. Piórem, które pojawiło się w mojej ręce napisałam:

Zaufałeś mi, ale byłeś za głupi, żeby pojąć prawdę o mnie albo ja byłam zbyt głupia, żeby zrozumieć Ciebie.
Sophie

Nie wiedziałam ani nawet się nie domyślałam, co Dumbledore we mnie widział. To nie dawało mi spokoju. Zrzuciłam wszystkie kwiaty, które zaśmiecały grobowiec na trawę, po czym przymocowałam na trwałe różę. Rzuciłam na nią zaklęcie, aby nigdy nie zmarniała i nie uschła. Poczułam zapach śmiertelnika. Nawet nie zdążyłam wyczuć, kim był, tak się przeraziłam i odwróciłam się gwałtownie z różdżką wycelowaną w twarz owej osoby.
- Ach, to ty – mruknęłam i poczułam nagły przypływ ulgi.
To Jacques zatrzymał się tuż obok mnie.
- Od dawna wiedziałem, że to ty – odezwał się cicho. – Więc postanowiłem czekać, aż tu przyjdziesz.
- Dobrze mnie znasz – zauważyłam.
- Być może – Jacques tylko wzruszył ramionami. – Chodź, zrobię herbatę i spokojnie porozmawiamy.
Pozwoliłam chwycić się za rękę i wyprowadzić z terenu szkoły. Kiedy znaleźliśmy się za bramą Hogwartu, teleportował się razem ze mną.

~*~

Nie planowałam dać tej piosenki, bo miała być ona przy zakończeniu siódmej klasy, ale teraz mam lepszą, więc tę mogłam tu wykorzystać. Muszę powiedzieć, że ten rozdział nie jest najgorszy. Nawet mi się podoba, choć był całkiem spokojny. No i w ten sposób kończy się szósta część. Jeszcze została mi siódma. Boże, naprawdę nie mam pojęcia, jakim cudem udało mi się, i Wam, wytrwać tak długo. Dedykacja dla alice. :*

* Gwen Stefani „Early Winter”, Tu tłumaczenie 

21 lipca 2010

Rozdział 275

Wspięliśmy się po schodach na samą górę wieży. Było tam o wiele chłodniej niż w środku zamku, przyjemny, chłodny wiaterek owionął mi twarz. Draco, który stał jak sparaliżowany z różdżką wycelowaną w leżącego bezwładnie pod ścianą Dumbledore’a, został brutalnie zepchnięty na bok przez Śmierciożerców.
Wśród sług Czarnego Pana przetoczyły się śmiechy i wymieniane ukradkiem uwagi.
- Dumbledore zapędzony w kozi róg – zadrwiła Alecto Carrow. Nigdy jej nie lubiła. Pewnie dla tego, że nigdy wcześniej z nią nie rozmawiałam. Ale nie sprawiała jakoś najlepszego wrażenia. – Dobra robota, Draco.
- Dobry wieczór, Amycusie – przywitał jej brata Dumbledore, pochylając uprzejmie głowę w jego stronę. – I Alecto, jak miło cię widzieć.
Śmierciożercy znów zaczęli chichotać. Zerknęłam na Barty’ego, stojącego tuż za mną. Mimo że jego twarz ukryta była w cieniu, pod kapturem, stał niewzruszony, nie śmiał się złośliwie, jak robiła to reszta jego towarzyszy broni.
- Co, myślisz, Dumbledore, że te głupie żarciki pomogą ci w obliczu nadchodzącej śmierci? – zapytała Bellatriks.
- Żarciki? To po prostu dobre maniery, których tobie, Bellatriks, bez wątpienia brakuje – odparł dyrektor Hogwartu. Śmierciożercy znów się zaśmiali, ale tym razem nie z Dumbledore’a, tylko z Belli, która prychnęła rozzłoszczona, a jej twarz pokrył lekki rumieniec wstydu. Żeby ukryć zażenowanie, zwróciła się do Dracona:
- Zrób to, zabij go i miejmy to z głowy.
Wilkołak głośno poparł słowa Lestrange i zrobił kilka kroków do przodu. Stanął całkiem niedaleko mnie. W nozdrza uderzył mnie smród brudu, więc skrzywiłam się i odskoczyłam trochę na bok.
- To ty, Fenrirze? – zapytał Dumbledore głosem już nie tak radosnym, jak zaledwie minutę temu. Twarz mu jeszcze bardziej poszarzała, a on sam westchnął przeciągle.
- Zgadza się – odrzekł Greyback. – Poznajesz mnie, tak? Cieszysz się, że mnie widzisz, prawda?
- Powiem szczerze – Dumbledore lekko uśmiechnął się, mimo sił, które tak szybko opuszczały jego ciało, że widać to było prawie gołym okiem. – Budzisz we mnie odrazę. Jestem wstrząśnięty, że zostałeś zaproszony przez Dracona na tę… ehm… małą uroczystość.
- Nie zapraszałem go – wtrącił się Malfoy i, mimo że bał się, można w jego głosie było usłyszeć nieskrywaną złość. – Sam się wprosił. Gdybym wiedział, że się pojawi…

Dumbledore przyjrzał się reszcie Śmierciożerców. Jego wzrok padł na mnie, później na Croucha, stojącego za mną. Ciekawa byłam, co o mnie powie. Na pewno, że był przekonany o mojej dobroci, a teraz okropnie się na mnie zawiódł. Tak, bo co innego mógł mi powiedzieć? Że jest mi wdzięczny, że jestem tutaj z innymi Śmierciożercami? Jednak, ku mojemu zdziwieniu, zwrócił się najpierw do Barty’ego. 
- I pomyśleć, że jeszcze dwa lata temu byłeś całkowicie mi posłuszny, kiedy dałem ci veritaserum – rzekł i znów westchnął ciężko. – Muszę przyznać, że byłem zaskoczony, kiedy odzyskałeś duszę. Lord Voldemort musiał być bardzo zadowolony z ciebie, skoro pozwolił ci tak bardzo zbliżyć się do…
- Zamknij się, sku*wysypu – przerwał mu Barty głosem tak lodowatym i tak stanowczym, że aż wzdrygnęłam się lekko. No i to przekleństwo… pierwszy raz słyszę, żeby używał takich słów. Zdjął kaptur z głowy. Twarz miał jeszcze bledszą niż zwykle, spokojną, ale i zaciętą. Wyciągnął różdżkę i wycelował w dyrektora Hogwartu. – To nie jest twoja sprawa, starcze, na co pozwala mi Czarny Pan.
Z pewnością nie chciał zabić Dumbledore’a, jednak mimo wszystko, tak dla bezpieczeństwa, chwyciłam go za nadgarstek i opuściłam jego rękę. To zwróciło uwagę Albusa na mnie.
- Sophie – zwrócił się do mnie po imieniu. – Ja zawsze byłem przekonany o twojej dobroci. Mimo że teraz stoisz razem z tymi wszystkimi Śmierciożercami, to nadal ci ufam. I mam nadzieję, że zaufają ci też pozostali członkowie Zakonu.
Zaśmiałam się.
- No to bardzo jesteś naiwny, profesorze – warknęłam. Mimo że czułam do niego mocną niechęć, nie mogłam się zdobyć na drwienie z niego, podczas gdy on leżał już na łożu śmierci. – Za chwilę zginiesz, powinieneś mną gardzić.
- Ale tak nie jest – odrzekł spokojnie Dumbledore, przyglądając mi się uważnie. – Wiem, że za chwilę umrę. Mimo wszystko nadal będę wierzyć w twoją niewinność. Jeszcze kiedyś to potwierdzisz, mimo że teraz tego nie dopuszczasz do świadomości. Sophie, ja jestem mądrym człowiekiem, głupio byłoby zaprzeczać. Uwierz mi.
Schowałam różdżkę do kieszeni i podeszłam do niego.
- Zawsze zastanawiałam się, jak smakuje twoja krew – powiedziałam, klękając na jednym kolanie przed Dumbledore’em, po czym ujęłam jego zdrową rękę i podwinęłam rękaw. Dyrektor nie zaprotestował, tylko przyglądał mi się spokojnie, jakby oglądał średnio interesującą reklamę telewizyjną.
- Sophie, nie rób tego – usłyszałam cichy głos Barty’ego.
- Zrobię, jeśli będę chciała – odpowiedziałam i wbiłam kły w bardzo dobrze widoczną żyłę na jego przegubie. Krew, mimo jego wieku, obficie trysnęła, błyskawicznie wypełniając mi usta. Kiedy spłynęła do gardła, poczułam okropny ból, jakby jakiś wir zasysał mojr wnętrzności. Jakbym piła krew martwego…
Zakrztusiłam się. Zaczęłam kaszleć, krew, którą miałam w ustach, zabrudziła mi szatę. Ktoś odciągnął mnie do tyłu, wśród Śmierciożerców wybuchły jakieś szepty i szmery. Osoba, która mnie odciągnęła od Dumbledore’a, podetknęła mi pod usta swój nadgarstek, w który wbiłam zęby. Po smaku tej krwi poznałam, że to Crouch. Nie potrzebowałam jej dużo. Zaledwie parę małych łyczków, żeby przezwyciężyła ona krew Dumbledore’a.

Szmer, który wywołali Śmierciożercy został szybko przerwany przez przybycie jakiegoś nowego gościa. Oderwałam się od rany i szybko się rozejrzałam. Na szczyt wieży astronomicznej wdrapał się właśnie Snape. Omiótł wszystkich swoimi czarnymi oczami, po czym utkwił wzrok w Draconie.
- Mamy problem, Snape – zwrócił się do niego Amycus. – On chyba nie jest w stanie tego zrobić.
Mistrz Eliksirów podszedł do Dumbledore’a, który wypowiedział cicho jego imię. Jeszcze nigdy nie słyszałam, by mówił do kogoś takim głosem. Jakby… błagał.
Snape uniósł różdżkę, a z ust dyrektora wydobyły się kolejne słowa:
- Severusie, błagam…
- Avada kedavra!
Z różdżki Mistrza Eliksirów wystrzelił strumień zielonego światła i ugodził Dumbledore’a prosto w pierś. Jakaś niewidzialna siła poderwała go w powietrze, gdzie zawisł przez ułamek sekundy, by później przetoczyć się przez balustradę i zniknąć nam z oczu. Staliśmy wszyscy przez chwilę, wpatrując się w miejsce, gdzie zginął Dumbledore. Chwilę otępienia przerwał głos Snape’a:
- Szybko, wynośmy się stąd.

Chwycił Malfoya za kark i jako pierwszy rzucił się w stronę schodów. Barty chwycił mnie za rękę i pociągnął w stronę wyjścia. U stóp schodów czekała nas niespodzianka. Członkowie Zakonu, aurorzy, jacyś uczniowie z Hogwartu… Zamiast rzucić się na Severusa, pozwolili mu spokojnie przebiec, ale obskoczyli mnie. Odepchnęłam od siebie Croucha i zmieniłam się w wielką, straszną chimerę. Nie byłam już ani człowiekiem, ani miłą kotką, której postać zwykle przybierałam. Teraz byłam wielkim potworem, z ogonem węża, głową lwa i tułowiem kozy. Pazurami gada odepchnęłam kilku czarodziejów, a wielkimi, skórzastymi skrzydłami smoka przypadkowo staranowałam ścianę. Usłyszałam, jak Bellatriks wyje z zachwytu. Machnęła różdżką, a w przeciwległej ścianie zrobiła się ogromna dziura. Ryknęłam przeraźliwie, a ludzie, którzy znajdowali się dookoła mnie albo nie zdążyli jeszcze uciec, zakryli uszy rękami i skrzywili się okropnie.

Pobiegłam korytarzem, taranując zbroje, meble i w ogóle wszystko, co znajdowało się w zasięgu moich łap i skrzydeł. Kiedy dotarłam do głównych schodów, zeskoczyłam wprost do holu i wylądowałam miękko na kamiennej podłodze. Wyłamałam drzwi wejściowe. Nareszcie wydostałam się na zewnątrz. Śmierciożercy, którym udało się już wydostać na zewnątrz, odwrócili się gwałtownie, żeby zbadać, co zrobiło taki hałas. Znów ryknęłam, jak mogłam najgłośniej. Zauważyłam, że płonie chatka Hagrida. Znów wyskoczyłam w powietrze, żeby przeskoczyć ogromną, żelazną bramę. Wylądowałam przed Śmierciożercami, którzy już się tam zgromadzili, czekając na mnie. Zauważyłam Pottera, biegnącego w stronę bramy. Był już bardzo blisko. Położyłam się płasko na ziemi, żeby wszyscy moi słudzy mogli usiąść na moim grzbiecie. Kiedy już się upewniłam, że wszyscy już dotarli, nawet Greyback, rozłożyłam skrzydła i wzbiłam się w powietrze. Usłyszałam dobiegające z dołu krzyki Harry’ego.

Nie miałam pojęcia, dokąd mam lecieć. Odwróciłam na chwilę swój wielki, lwi łeb, żeby zobaczyć Śmierciożerców. Siedzieli wszyscy, trochę przestraszeni, ale zmęczeni i szczęśliwi. Mruknęłam porozumiewawczo, żeby ktoś z łaski swojej wskazał mi drogę. Poczułam lekkie ukłucie wyrzutów sumienia, dotyczące śmierci Dumbledore’a. Kiedy chciałam się zabić, osobiście poinformował o tym Czarnego Pana i pozwolił mu nawet zabrać mnie ze szkoły.
- Leć na zachód! – usłyszałam lekko stłumiony przez świst powietrza głos Bellatriks.
Otworzyłam paszczę, a której buchnął strumień ognia. Usłyszałam wrzaski przerażenia, co bardzo poprawiło mi humor. Machnęłam kilkakrotnie skrzydłami, żeby przyspieszyć.


Do zamku Czarnego Pana dotarliśmy po dwóch godzinach. Przez to wszystko nawet nie zapamiętałam, w której części kraju znajdował się Hogwart. Nareszcie udało mi się wylądować na wielkim podwórku przed domem. Było bardzo zapuszczone, co przyjęłam z ulgą, bo przez przypadek złamałam ogonem kilka drzew. Śmierciożercy chyba z dużą radością zsiedli z mojego grzbietu. Barty zeskoczył na ziemię jako ostatni. Pogłaskał mój włochaty pysk i ucałował mnie w nos.
- Dziękuję – powiedział bardzo cicho i odsunął się, żebym mogła przybrać swoją ludzką postać.
- To było niesamowite – odezwałam się z szerokim uśmiechem. – Jeszcze nigdy nie udało mi się tak długo pozostać pod postacią chimery.
Twarz Croucha przybrała poważny wyraz.
- Czyli w każdej chwili mogłaś się zamienić z powrotem w człowieka? – spytał.
Moje policzki pokrył silny rumieniec.
- Tak, ale stwierdziłam, że wam tego nie powiem, bo byście nigdy ze mną nie polecieli – wyjaśniłam.
Bartemiusz nic więcej już nie powiedział, tylko chwycił moją rękę i skierował się w stronę drzwi wejściowych. Wszyscy Śmierciożercy byli już w komnacie Voldemorta, bo kiedy weszliśmy do środka, panował straszny gwar. Każdy chciał poinformować swojego pana, co się stało.
- Milczeć – uciszył ich, nawet nie podnosząc głosu, ale wszyscy nie odezwali się już ani słowem, patrząc na niego z uwielbieniem. – Nie mam zaufania do żadnego z was. Sophie, ty mi powiedz.
Rozejrzałam się niepewnie. Cóż, pierwsze słyszę, żeby Voldemort miał do mnie zaufanie, ale dobrze. Wzięłam kilka głębokich oddechów, usiadłam na swoim tronie i podjęłam:
- Najpierw dostaliśmy się przez dwukierunkową szafkę do wieży astronomicznej, zgodnie z planem. Oczywiście, napotkaliśmy straże Dumbledore’a, więc trochę trwało, zanim dostaliśmy się na górę. Draco zdążył już go rozbroić, ale w końcu zabił go Snape. Nic ciekawego, przed śmiercią powiedział kilka słów do każdego z nas. Mnie przekonywał, że jednak jestem dobra i takie tam pierdoły. Oczywiście to nie prawda, bo zawsze będę po twojej stronie. Nieważne. Kiedy trafiło go zaklęcie, spadł z samej góry wieży astronomicznej, więc nawet gdyby przeżył mordercze zaklęcie, w co wątpię, bo nie jest wampirem, to pogruchotałby sobie wszystkie kości, uderzając w ziemię.
Zamilkłam, przyglądając się z uwagą wujowi. Ten wstał z tronu i zaczął się przechadzać po komnacie. Śmierciożercy śledzili go wzrokiem, niepewni, czy ta wiadomość uszczęśliwiła czy zaniepokoiła Voldemorta. Raczej to drugie, bo czoło miał zmarszczone, a twarz napiętą.

- A Potter? – zapytał w końcu. – Co z Potterem? Nie było go tam?
- Nie przypominam sobie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Natychmiast rzuciłby się na nas, gdyby był na szczycie wieży. Wiem, że dopadł Severusa pod chatką Hagrida. Przez chwilę walczyli, ale Snape poradził sobie z nim bez problemu. To dziwne, bo nikt nie wiedział, że to on zabił Dumbledore’a. Może był pod wejściem na wieżę i słyszał, jak Snape wykrzykuje zaklęcie. Jest jeszcze jedna możliwość, ale bardzo nikła…
Urwałam, zerkając z niepokojem na wuja. Ten zatrzymał się gwałtownie.
- Jaka? – ponaglił mnie.
- No… Potter ma pelerynę-niewidkę – zaczęłam niepewnie. – Mógł być gdzieś na wieży, ale gdyby był, to by nie dopuścił do tego. Znam go, on nigdy nie siedzi spokojnie, kiedy chodzi o jego przyjaciół, a zwłaszcza o Dumbledore’a. Draco, widziałeś kogoś?
Malfoy wzdrygnął się gwałtownie, kiedy wypowiedziałam jego imię. Rozejrzał się, szukając wsparcia w Śmierciożercach, ale oni patrzyli na niego z takim samym napięciem jak Voldemort.
- No, kiedy wszedłem na szczyt wieży, n-nie zauważyłem nikogo – odrzekł, trochę się jąkając. – Dumbledore p-przyleciał na miotle, w-wylądował, a ja go rozbroiłem.
Czarny Pan przeniósł wzrok z Malfoya na mnie.
- Cóż, zostawmy to – mruknął i znowu zaczął się przechadzać po pokoju. – Jestem z was bardzo zadowolony, nie ponieśliście większych obrażeń, za to fani Dumbledore’a teraz rozpaczają po jego utracie. Są osłabieni. Trzeba kuć żelazo, póki gorące. Do pracy.
Wszyscy zaczęli opuszczać komnatę, rozmawiając przyciszonymi, ale podnieconymi głosami. Wstałam, żeby również wyjść, ale Czarny Pan zatrzymał mnie.
- Bałem się, że coś ci się stanie – wyznał, podchodząc do mnie. – Jednak poradziłaś sobie całkiem nieźle. Zadecydowałem, że będzie cię pilnować jedynie dwuosobowa ochrona.
Zamrugałam szybko.
- Ochrona? – powtórzyłam. – A po co mi ochrona? Chyba po to, żebym musiała ich bronić, kiedy ktoś mnie napadnie.
- Jutro o tym porozmawiamy – uprzedził mnie Voldemort, zanim wpadłam w większą złość. – Jutro o tym porozmawiamy. Słuchaj, zostaje bardzo ważna kwestia, mianowicie mówię o twojej dalszej edukacji. Teraz, kiedy już nie ma Dumbledore’a, a my praktycznie i tak rządzimy, nie musisz się martwić o powrót do Hogwartu na ostatni rok. Nie możesz jednak teraz tam wracać, bo cię ukamienują, zanim wejdziesz do zamku. Dopóki nie opanujemy szkoły, zostaniesz tutaj.
- A co z pogrzebem Dumbledore’a? – zapytałam. – Mimo wszystko chciałabym na niego pójść.
Voldemort przygryzł dolną wargę. Nie spodobał się mu ten pomysł, byłam pewna, ale postanowił nie wyjawiać swojego zdania.
- Najwyżej przebierzesz się za kogoś, to mało ważne w tej chwili – odparł. – Wiesz, kiedy po ciebie przyleciałem, żeby odebrać cię z Hogwartu, tej nocy, kiedy… Sama wiesz. Dumbledore przybył tu, żeby mnie poinformować o twojej rzekomej śmierci, to już wiesz. Ale od kiedy on nie żyje, nie możemy tu spędzać teraz całego naszego czasu. Musimy zmienić kwaterę, przynajmniej na razie.
Uniosłam brwi.
- Dlaczego?
- Bo teraz, kiedy on nie żyje, każdy, kto znał go osobiście albo przynajmniej z nim rozmawiał, może tu wejść – wyjaśnił. – Dopóki nie umocnię zaklęć ochronnych, nie możemy tu zostać. Wiem, że masz siedemnaste urodziny siódmego lipca. Zostaniemy tutaj aż do nich. Później przeniesiemy się do domu Malfoyów.
- Dlaczego? – powtórzyłam, coraz bardziej przerażona i zniesmaczona.
Cudownie. Lepszej kryjówki jak dom Lucjusza Malfoya chyba nie mógł znaleźć.
- Bo to najbezpieczniejsze w tej chwili miejsce – odrzekł. – Żaden z członków Zakonu nie odwiedził jeszcze jego domu. A teraz idź już spać.
Nie było sensu się upierać przy swoim. Teraz, kiedy już wróciłam z bitwy, a wszystkie emocje opadły, poczułam się bardzo zmęczona. Pozwoliłam się odprowadzić wujowi do sypialni. Kiedy zamknął za sobą drzwi, kiedy wychodził, opadłam na łóżko w ubraniach i prawie natychmiast zasnęłam.

~*~


Muszę przyznać, że to dobry rozdział. Nie jest zachwycający, ale taki w sam raz. Chyba trochę krótszy, niż poprzedni, ale w tym nie było piosenki, ona bądź co bądź zawsze odcinek wydłuża. W sobotę byłam w Krakowie, więc nic nie mogłam dodać. Jutro może napiszę coś na Selene Snape albo Dark Love Riddle. Wypowiadajcie się, na co mam jutro napisać. Musiałam zmienić szablon, mimo że tamten był ładny. Pewnie jeszcze do niego wrócę. Dedykacja dla Nadine :* 

15 lipca 2010

Rozdział 274

Voldemort przygotował małą grupę Śmierciożerców, która miała towarzyszyć mi w wyprawie do Hogwartu. Praktycznie miała to być tylko niewielka, mało ważna potyczka, przecież wybieraliśmy się tam tylko po to, żeby wykończyć Dumbledore’a. Po członkach Zakonu Feniksa jednak można było się spodziewać jakiegoś nieposłuszeństwa, więc trzeba było się przygotować na ewentualną walkę. Czarnemu Panu nie bardzo uśmiechało się wysyłanie Śmierciożerców na walki, za to ja w głębi serca miałam nadzieję, że aurorzy i członkowie Zakonu będą walczyć.

Zrobiło się już ciemno. Gwiazdy pojawiły się na niebie, ale w powietrzu nadal czuło się skwar, który panował za dnia. Wszyscy, którzy mieli znaleźć się w grupie, mieli przybyć za kilka minut. Voldemort, zbyt zajęty swoimi sprawami, w miarę kulturalnie wyprosił mnie z komnaty. Z nudów poszłam do pokoju Barty’ego. On przynajmniej, mimo stosów dokumentów do przestudiowania, zawsze znalazł dla mnie czas albo przynajmniej nie wyrzucał mnie z pokoju.
Weszłam bez pukania. Po co odrywać go od codziennych zajęć?
Crouch jednak nie siedział przy stole, zwykle zawalonym kartkami pergaminu. Teraz stał po środku pokoju i ubierał się.
- Wybierasz się na bitwę? – zapytałam z zaciekawieniem. – Nie wiedziałam, Czarny Pan mi nie powiedział.
- Tak, to było już od dawna uzgodnione – odparł, zerkając w moją stronę. Przerzucił przez ramię skórzany pas, do którego przyczepione były… granaty? Jeśli dobrze się orientuję w mugolskie broni, to były jakieś granaty.
- Po co ci to? – spytałam, kiedy narzucał na ramiona czarny płaszcz.
- Musimy zaskoczyć czymś tych z Zakonu – wyjaśnił. – Oni nie znają się na tych mugolskich broniach. Wpadną w panikę. Nie zdziw się, kiedy odkryjesz, że każdy takie coś ma.
Pokazał mi czarny, nieznany mi pistolet. Nagle do mnie to wszystko dotarło. Już wiem, dlaczego Czarny Pan zgodził się bez większego proszenia, żebym poszła na tą bitwę. Oczy zrobiły mi się okrągłe, a źrenice rozszerzyły się gwałtownie. Między brwiami powoli pojawiła się podłużna zmarszczka.
- Idziecie ze mną jako moja straż! – zawołałam ze złością.
Barty przerwał na chwilę przygotowania do wojny.
- Dziwne, że dopiero się zorientowałaś – mruknął i wziął swoją różdżkę z krzesła.
- Może byś przestał zwracać się do mnie tak irytującym tonem? – warknęłam, krzyżując ręce na piersiach. – Nie zapominaj, kim jestem.
Barty podszedł do mnie i, jak to robił już dawno temu, ukląkł przede mną, ucałował wierzch mojej dłoni i powiedział:
- Pani uniżony sługa prosi o wybaczenie.
Nie wiem, czy zrobił to, by mnie jeszcze bardziej zdenerwował, czy może rzeczywiście zrozumiał, że trochę przegiął, ale wyszarpnęłam rękę z jego uścisku z wyrazem obrzydzenia i złości.
- Przestań już – oświadczyłam i objęłam go za szyję. – Zachowujesz się jak Glizdogon.
Pocałowałam go w usta, a on szybko wstał, patrząc na mnie z góry.
- Przepraszam, ale trochę się stresuję – odpowiedział. – Brałem już udział w wielu potyczkach, ale jeszcze nigdy tyle od tego nie zależało. Bo co się stanie, jeśli nie uda nam się pokonać Dumbledore’a? Wszystkich nas złapie i odeśle do ministerstwa. A ja nie chcę wracać do Azkabanu. Już nigdy.
Odwrócił się do mnie plecami i skrzyżował ręce na piersiach. Chciałam do niego podejść, jakoś go pocieszyć, ale nic mi nie przychodziło do głowy.
- Nie pozwolę, żeby ci się coś stało – odezwałam się w końcu. - I naprawdę nie musicie mnie bronić. Jestem tak jakby nieśmiertelna, prawda? Poradzę sobie. A wy… nie obraź się, ale jesteście tylko słabymi śmiertelnikami.
Kiedy Barty odwrócił się do mnie, na jego twarzy nie malowała się jakaś obraza czy złość. Odzyskała swój zwykły spokój.
- Nie mam powodu, żeby się obrażać – odparł. – Jestem człowiekiem i nie wstydzę się tego. Zawsze bardzo lubiłem tą swoją niedoskonałość.
Spuściłam na chwilę wzrok. Te słowa, mimo że wypowiedziane ze spokojem i przyjacielskim wyrazem twarzy musiały znaczyć jeszcze coś.
- Czyli – spojrzałam mu znowu w oczy – zawsze będziesz człowiekiem? Naprawdę nie chcesz…
- Chodźmy już – przerwał mi szybko, chwytając mnie za ramię.
Tak szybko urwał ten temat, że postanowiłam już nie naciskać, mimo że była to dla mnie dość nieprzyjemna wiadomość. To jakiś obłęd. Przecież nie będę patrzyła na jego śmierć, na to, jak się starzeje, na jego własne życzenie. Przecież zrobiłabym z niego wampira, gdyby mi tylko na to pozwolił. Już tyle razy go o to pytałam. A on zawsze mi odmawiał. Myślałam, że może z czasem zmieni zdanie.
Czarny Pan rozmawiał o czymś z grupką Śmierciożerców. Gdy podeszłam bliżej, rozpoznałam Bellatriks, rodzeństwo Carrowów, chyba Rowle, tak mi się zdaje… i…
- Greyback?! – zawołałam, podchodząc do wysokiego, chudego mężczyzny z szarymi, zaniedbanymi włosami, ubranego w o wiele na niego za ciasną szatę. Cuchnęło od niego brudem, potem i, nie przeczę, krwią. Od razu wyczułam jej ostry zapach. Miał ciemne wąsy, szare, żylaste dłonie, zakończone obrzydliwymi żółtymi pazurami.
Wilkołak pokłonił mi się nisko, z wyrazem podejrzanej pokory na twarzy. Nigdy wcześniej go nie widziałam, tak mi się przynajmniej zdawało. Ale słyszałam o nim z opowiadań Dracona. Był to chyba najbrutalniejszy z wilkołaków i to on ugryzł Remusa Lupina. W tym momencie poczułam dziwną sympatię do byłego nauczyciela obrony przed czarną magią.
- Co on tu robi? – zapytałam wuja, wskazując na Greybacka ręką.
Voldemort stanął za mną i położył ręce na moich ramionach, jakby sądził, że mnie to uspokoi.
- Będzie walczył – wyjaśnił mi. – To wilkołak, będzie bardzo przydatny na polu walki.
Przy drzwiach rozległy się jakieś zgrzyty. Były to skrzypiące okropnie zawiasy, ale kroków nie usłyszałam. Dopiero kiedy się obejrzałam, zobaczyłam Armanda. W jednej chwili był jeszcze przy drzwiach, a w drugiej już przy nas. Natychmiast rzuciłam mu się w objęcia. Wampir poderwał mnie z niezwykłą lekkością w powietrze i chwycił na ręce, jak małe dziecko. Pogłaskał mnie kilkakrotnie po włosach, nie odrywając oczu od mojej twarzy.
- Wybierasz się gdzieś? – zapytał cicho, całkowicie ignorując Śmierciożerców.
- To ty nie wiesz? – mruknęłam. – W Hogwarcie będzie bitwa. Będziesz walczył?
Armand zaśmiał się cicho.
- Nie, przyszedłem tu do twojego wuja – zerknął przelotnie na Voldemorta, po czym omiótł wzrokiem pozostałych. – Mam z nim pewną sprawę do omówienia.
Przysunął się, żeby mnie pocałować w usta. Kiedy mnie postawił z powrotem na podłodze, starałam się nie patrzeć na Barty’ego. Armand tym czasem podszedł do Czarnego Pana, klepnął go lekko w ramię i powiedział cicho:
- Może przejdziemy w bardziej ustronne miejsce? Nie chcę, żeby nas podsłuchano.
Voldemort skinął sztywno głową i odszedł razem z Armandem do swojej komnaty. Naprawdę, ledwo powstrzymałam wybuch złości. Dla Armanda to ma czas, a mnie wyjaśnić to, dlaczego Greyback zjawia się w moim domu to jakoś się nie pali. Odwróciłam się do Śmierciożerców z grymasem wściekłości na twarzy.
- Co tak stoicie? – warknęłam. – Może byśmy już się stąd ruszyli?
- Sophie, nie wiem, czy… - zaczęła Bellatriks, ale przerwałam jej dzikim prychnięciem.
- Nie wtrącaj się – wyszeptałam, mrużąc oczy. – Ja tu żądzę. Mamy się teleportować do sklepu Borgina i Burkesa, zrozumiano?
Zanim ktokolwiek zdążył mi odpowiedzieć, ja już się deportowałam. Z głośnym pyknięciem pojawiłam się w sklepie. Borgin przeżył lekki szok, kiedy ponad pół tuzina Śmierciożerców pojawiło się znikąd pośrodku jego sklepu. Bez zbędnych ceregieli, ruszyła w stronę składziku, w którym stała szafka. Obok niej siedział Draco. Kiedy zobaczył wchodzących do składziku Śmierciożerców, poderwał się na nogi. Nie zwróciłam jednak na niego najmniejszej uwagi. Podeszłam do szafki. Otworzyłam ją jednym, zamaszystym ruchem ręki i weszłam do środka.
- Będziecie wchodzić po kolei za mną – oświadczyłam, a wszyscy pokiwali milcząco głowami.
Zatrzasnęłam drzwiczki, stuknęłam różdżką o wewnętrzną klamkę i poczułam, że szafka przenosi mnie do wnętrza swojej siostry. Kiedy drżenie podłogi ustało, uchyliłam drzwiczki. W środku nie było nikogo, panowały całkowite ciemności. Ledwo jednak moja noga dotknęła podłogi, oliwne lampy rozbłysły, a w Pokoju Życzeń zrobiło się jasno, zupełnie jak za dnia.
Za mną pojawiali się po kolei Śmierciożercy. Ostatni przybył Barty. Chcąc mu wynagrodzić to, na co był narażony podczas niespodziewanej wizyty Armanda, ujęłam go za rękę. Nie odepchnął mnie, ale sądzę, że gdybym miała mniej, że się tak wyrażę, znajomości, bez wątpienia by to zrobił.
- Niech ktoś zobaczy, czy nie ma nikogo na korytarzu – rzuciłam w stronę Bellatriks, a kiedy ta podeszła do drzwi, by to sprawdzić, zwróciłam się bardzo cicho do Croucha. – Przepraszam, że musiałeś na to patrzeć.
Barty spojrzał na mnie z góry. Z twarzy pozbył się całkowicie jakichkolwiek wyrazów ciepła czy wyrozumiałości. Tylko dwa razy w życiu widziałam taki spokój i chłód, wprost emanujący z niego. Po raz pierwszy wtedy, kiedy walczyliśmy podczas bitwy o przepowiednię i po raz drugi, gdy powiedziałam mu, co zaszło między mną a Armandem owej feralnej nocy.
- Wiesz, że darzę cię bezgranicznym zaufaniem – rzekł. – Ale jeśli chodzi o Armanda, jestem niesamowicie zazdrosny. Wiesz to.
Poczułam, że moje policzki płoną. Spuściłam wzrok.
- No tak, wiem – mruknęłam. – Ale nie masz powodów. Wiem, że zrobiłam błąd, nie powinnam w ogóle lecieć z Armandem do jego domu. Chociaż z drugiej strony… Trochę mi to pochlebia, że jesteś zazdrosny.
Nie mogłam powstrzymać lekkiego uśmiechu, który rozciągnął moje usta. Barty, widząc to, też się uśmiechnął. Pochylił się, żeby mnie pocałować. Draco, który kątem oka przyglądał się mu, prychnął zniesmaczony i odszedł w kierunku nasłuchującej Bellatriks.

- No i co? – zapytałam po chwili, również podchodząc do niej. – Nie czajcie się pod tymi głupimi drzwiami, tylko wystawcie przez nie głowę.
Nawet nie otwierając drzwi, wychyliłam się do przodu, a moja głowa przeniknęła przez drewno, jakbym była duchem. To prosta sztuczka, mimo to wywołała wśród Śmierciożerców szczery podziw. Każdy tak potrafi zrobić, jeśli nikt nie rzucił na drzwi zaklęcie nieprzenikalności. Rozejrzałam się. Korytarz był pusty. Cofnęłam się i otworzyłam drzwi.
- Możemy iść – oświadczyłam.
Na korytarz wyskoczyłam jako pierwsza. Wszyscy Śmierciożercy unieśli różdżki. Po drodze nie spotkaliśmy nikogo. Żeby przejść pod wieżę astronomiczną, na którą mieliśmy ściągnąć Dumbledore’a, trzeba było najpierw dostać się do głównego korytarza. I tam czekała nas niespodzianka. Tak, chyba ktoś nas zdradził albo rzeczywiście nie wzięliśmy pod uwagę tego, że Albus Dumbledore tak doskonale nas przejrzał.
- Draco, biegnij! – krzyknęłam, pchając go w stronę przejścia, którym mógł szybciej dostać się na wieżę astronomiczną.
Malfoy szybko posłuchał mojego rozkazu, bo natychmiast rzucił się ku niemu Lupin. Rozgorzała walka. To, co lubię najbardziej. Odgarnęłam z twarzy włosy i zwaliłam z nóg jakiegoś nieznanego mi aurora lub członka Zakonu Feniksa. Kątem oka zobaczyłam burzę ciemno rudych włosów. Tych włosów i tej twarzy nie widziałam już od bardzo dawna.
- Sophie, obiecałaś – usłyszałam krzyk najstarszej siostry.
Greyback chyba też to usłyszał, bo rzucił się w jej kierunku. Nie, Livii nie pozwolę tknąć. Wyciągnęłam różdżkę i machnęłam nią, a wilkołak wyleciał wysoko w powietrze i gdzieś za moimi plecami zwalił się na podłogę.
Poczułam uścisk Barty’ego na moim ramieniu. Crouch musiał szybko się pochylić, bo jakaś gruba, ruda kobieta wystrzeliła w jego stronę śmiertelne zaklęcie.
- Chyba nas teraz nie wystawisz! – wydyszał Barty, podnosząc się na nogi.
Zrobiłam smutną minę i cofnęłam się na linię frontu Zakonu Feniksa.
- Przepraszam, obiecałam – odpowiedziałam mu. – Naprawdę mi przykro…

- Hello, hello, baby;*
You called, I can’t hear a thing.
I have got no service
in the club, you see, see
Wha-Wha-What did you say?
Oh, you’re breaking up on me
Sorry, I cannot hear you,
I’m kinda busy.
K-kinda busy
K-kinda busy
Sorry, I cannot hear you, I’m kinda busy.
Just a second,
it’s my favorite song they’re gonna play
And I cannot text you with
a drink in my hand, eh
You shoulda made some plans with me,
you knew that I was free.
And now you won’t stop calling me;
I’m kinda busy.

Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna think anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.
Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna talk anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.

Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop telephonin’ me!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
I’m busy!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop telephonin’ me!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh

Can call all you want,
but there’s no one home,
and you’re not gonna reach my telephone!
Out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!
Call when you want,
but there’s no one home,
and you’re not gonna reach my telephone!
Out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!
Boy, the way you blowin’ up my phone
won’t make me leave no faster.
Put my coat on faster,
leave my girls no faster.
I shoulda left my phone at home,
’cause this is a disaster!
Callin’ like a collector -
sorry, I cannot answer!

Musiałam to zrobić. Żeby wyglądało naturalnie. Poza tym, lubiłam takie gierki. Powaliłam Barty’ego jednym machnięciem różdżki, ale zaraz potem, gdy upadł, podeszłam do niego, by pomóc mu wstać. Teoretycznie byłam po stronie Zakonu. Przecież przez chwilę walczyłam ze Śmierciożercami i broniłam szlachetnego dobra. Ale nikt mi nie powiedział, ile moja pomoc miała trwać.

Not that I don’t like you,
I’m just at a party.
And I am sick and tired
of my phone r-ringing.
Sometimes I feel like
I live in Grand Central Station.
Tonight I’m not takin’ no calls,
’cause I’ll be dancin’.
‘Cause I’ll be dancin’
‘Cause I’ll be dancin’
Tonight I’m not takin’ no calls, ’cause I’ll be dancin’!

Śmierciożercom kończyła się mugolska broń. Nie powiem, Zakon był zaskoczony, ale zdumiał się jeszcze bardziej tym, co zobaczył, kiedy zdjęłam pelerynę.

Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna think anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.
Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna talk anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.
Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna think anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.
Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna talk anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.

Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop telephonin’ me!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
I’m busy!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop telephonin’ me!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh

Can call all you want,
but there’s no one home,
you’re not gonna reach my telephone!
‘Cause I’m out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!
Call when you want,
but there’s no one home,
and you’re not gonna reach my telephone!
‘Cause I’m out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!

My telephone!
M-m-my telephone!
‘Cause I’m out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!
My telephone!
M-m-my telephone!
‘Cause I’m out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!

Coś przeleciało mi tuż obok ucha. Poczułam swąd spalonych włosów i jednocześnie usłyszałam krzyk:
- Nie w moją córkę, idiotko!
Tak, to był z pewnością głos Bes. Ona niestety też musiała wziąć udział w bitwie, a co za tym idzie, i patrzyła na to wszystko. A śmiertelnym zaklęciem wystrzeliła we mnie Molly Weasley. Ja naprawdę nie znoszę tych rudzielców.
- Chodźmy stąd – mruknęłam do Śmierciożerców, wydarłam w piersi ostatni nóż i cisnęłam nim w jakieś leżące u moich stóp ciało. Musiał zabić tego nieszczęśnika któryś z mojej grupy, ale cóż. Płakać nie będę. Wbiegliśmy po schodach na samą górę, a Bellatriks była tak miła, żeby zablokować schody.

~*~

No, na dziś już chyba wystarczy. I tak dość długo wyszło. Chciałam dać tu jeszcze jedną piosenkę, ale lepiej zostawię ją na inną bitwę. Miałam ten rozdział dodać już dawno, ale nie miałam sposobności, by go skończyć, bo do brata przyjechał kolega i komputer był przez nich oblężony. No cóż, to do zobaczenia w sobotę, choć nie jestem przekonana, bo jadę wtedy do Krakowa, więc jeśli rozdział się nie pojawi, to jestem usprawiedliwiona. A ten odcinek dedykuję Wam wszystkim, bo chyba każdemu zależało na tej bitwie, nie?

* Lady GaGa feat. Beyonce "Telephone", TU tłumaczenie. 

9 lipca 2010

Rozdział 273

Do zakończenia tego roku szkolnego zostało zaledwie półtora tygodnia. Wyniki egzaminów przyszły jakieś trzy dni temu, ale wśród uczniów nadal można było wyczuć podniecenie z tym związane. Ja tam chłodno potraktowałam moje, zdaniem Sapphire, świetne oceny. Miałam przecież ważniejsze sprawy na głowie. Szafka była już prawie gotowa. Jeszcze dwa dni i będzie po wszystkim. Draco, mimo pozorów, bardzo się starał. Teraz, kiedy trzeba było użyć dość wykwalifikowanej magii, bardziej przeszkadzał niż pomagał, ale urzekło mnie samo jego zaangażowanie.

Na drugi dzień, kiedy byliśmy już zaledwie o cal od zwycięstwa, stało się coś, co wymazało z mojej głowy wszystko związane z szafą i nie tylko. Mianowicie, dostałam list. Tej sowy jeszcze nie widziałam, ale natychmiast rozpoznałam ten znajomy, drobny charakter pisma.
- To od tego Fletchera? – zapytała Sapphire, smarując sobie miodem połówkę bułki.
- Nie, on nie umie tak ładnie pisać – pokazałam jej kopertę, na której wypisany był mój adres, po czym wydobyłam z niej list. – Od Barty’ego.

Kochana Sophie
Mogę się tylko domyślać, że Cię to zainteresuje, a mniemam, że tak. Przejdę więc od razu do rzeczy. Nauczyciele Hogwartu i Dumbledore już o tym wiedzą, a co za tym idzie, wie o tym i Czarny Pan. Zakazał mi o tym mówić, a jestem jedynym Śmierciożercą, któremu to zdradził. Uznałem jednak, że trochę mogę nagiąć tę zasadę, nie chciałbym Cię oszukiwać. Powiem tyle, że przyszły rok zapowiada się bardzo interesująco. Będziesz zaskoczona, kiedy już o wszystkim się dowiesz. Powiedziałbym Ci wszystko, ale to ma być dla uczniów niespodzianka.
Barty
PS: Słyszałem, że planujesz na wakacje koncert. Nie jestem pewien, czy to prawda, czy jakaś plotka, ale wiedz, że szybko się roznosi.

Nosz kurde. Rozejrzałam się dookoła z wyrazem niemocy na twarzy. I tak też się czułam. Cholera. Co to ma znowu znaczyć? Wiedzą nauczyciele, wie Dumbledore… Nawet Voldemort wie! A mnie nic nie chcą powiedzieć! Chociaż Barty mógłby rzucić jakiś jeden termin… głupie słowo.
- Sophie, chodź, musimy… - zaczął Malfoy, ale przerwałam mu, grzebiąc zawzięcie w torbie.
- Nie teraz. Muszę wysłać list.
Wydobyłam pióro i butelkę atramentu, pergaminu nie mogłam znaleźć, więc go wyczarowałam. Rozłożyłam to wszystko pomiędzy solniczkami, złotymi dzbankami z sokiem pomarańczowym i zaczęłam pisać.

Barty, Ty naprawdę chcesz mnie wyprowadzić z równowagi. Mógłbyś chociaż wyjawić mi jedno słówko. I nie mów mi tylko i zepsuciu niespodzianki, znam Cię. Co to będzie za przedsięwzięcie? Zachowujesz taką dyskrecję, jak przy Turnieju Trójmagicznym. Ale to nie może o to chodzić, prawda? Nie zgadzają się daty, no i te ostatnie wydarzenia…
Oczekuję, że powiesz mi coś więcej.
Sophie

Przywiązałam do wyciągniętej nóżki cierpliwie czekającej sowy liścik, a ta odbiła się od blatu stołu i poleciała. Wstałam i przeciągnęłam się.
- Przydałoby się popracować – mruknęłam do Sapphire. – Będę w Pokoju.
Opuściłam Wielką Salę, aby udać się do Pokoju Życzeń. Draco już tam był. Bez słowa wzięłam się do pracy, ale myślami byłam gdzie indziej.

*

Całą sobotę spędziliśmy z Draconem na naprawie tej przeklętej szafki. Jedyną przerwę zrobiliśmy sobie na kolację, ale opłaciło się. Po posiłku wróciliśmy do Pokoju Życzeń, żeby ukończyć naprawę. O dziewiątej szafa była już sprawna.
Odsunęłam się ostrożnie od mebla, wpatrując się w niego uważnie. Nie było innej możliwości na sprawdzenie, czy naprawdę jest sprawny. Trzeba do niej wleźć i sprawdzić. Tak też zrobiłam.
- Ej, co ty robisz? – Malfoy chwycił mnie za ramię.
- Sprawdzam, że działa – wyjaśniłam. – Nie ma innej możliwości. Spokojnie, potrafię się teleportować, jeśli coś będzie nie tak, po prostu się z tej szafki deportuję.
Zamknęłam drzwi, wyciągnęłam różdżkę i stuknęłam nią w drewnianą ścianę. Poczułam, jak podłoga pode mną wibruje, coraz silniej, zdaje się… Rozległo się ciche pyknięcie i pojawiłam się w drugiej szafce. Tak, na pewno była to inna szafa, bo ta, którą naprawialiśmy, miała ściany ciemnozielone, a ta zaś ma ciemnoczerwone. Pchnęłam drzwiczki i wyszłam na zewnątrz.
Znajdowałam się w sklepie Borgina i Burkesa, ale było to chyba zaplecze czy jakiś schowek, bo wszędzie było mnóstwo dziwnych, prawdopodobnie nielegalnych przedmiotów.
Wyszłam z owego pomieszczenia i rzeczywiście znalazłam się w sklepie. Borgin siedział na krześle za ladą i czytał „Proroka Codziennego”. Kiedy usłyszał skrzypnięcie podłogi, poderwał się na nogi.
- Ach… to panienka… - wydyszał. – A więc? Udało się wam?
- Co się udało? – spytałam zdziwiona.
- No… naprawić jedną z dwukierunkowych szafek – odparł. – Panicz Malfoy miał to chyba zrobić.
Obrzuciłam go lodowatym spojrzeniem.
- Tak, naprawiliśmy – przyznałam. – Ale nikomu ani słowa o tym.
Wróciłam do pomieszczenia, gdzie stała druga szafka, weszłam do środka i wróciłam do Pokoju Życzeń.

Kiedy wyszłam z szafy, zobaczyłam Dracona, stojącego tam, gdzie wcześniej, z wyrazem przestrachu na twarzy. Kiedy mnie zauważył, uśmiechnął się.
- Udało się – oznajmiłam mu, również się uśmiechając. – Byłam u Borgina i Burkesa.
Malfoy ryknął triumfalnie. Chwycił mnie pod ramię i zaczął ze mną tańczyć jakiś taniec połamaniec. To było bardzo wzruszające patrzeć, jak się cieszy z wykonanego zadania, ale nie miałam na to akurat nastroju. Zaczęliśmy śpiewać:

- Komar to jest zwierze, kur*a jego mać,
jak cie nie uje*ie to nie może spać,
hej, czy widzisz komara, jak mu dupa świeci
przy*ierdol mu gazetą, wyżej nie poleci

Mówi do mnie ojciec, synu nie masz racji
komar szuka dupy do-o kopulacji.
hej czy widzisz komara, jak mu dupa świeci
przy*ierdol mu gazetą, wyżej nie poleci.

Lata komar w nocy, lata komar w dzień
ciągle widzę jego pie*dolony cień,
hej czy widzisz komara jak mu dupa świeci
przy*ierdol mu gazetą, wyżej nie poleci.

Lata komar lata i szuka kobiety,
patrzy czy jakaś dupa nie wystaje zza tapety
hej czy widzisz komara jak mu dupa świeci
przy*ierdol mu gazetą, wyżej nie poleci…

Ostatniej zwrotki już nam nie było dane zaśpiewać. Malfoy zatrzymał się gwałtownie, nasłuchując. Ja również się uspokoiłam, wpatrując się w drzwi. Ktoś wszedł do środka. Natychmiast rozpoznałam te sznurki paciorków, powiększające oczy okulary i plątaninę kolorowych chust. Zaleciało kuchenną ognistą whisky. Trelawney!
Chroboty i kroki ucichły, ale za to rozbrzmiał głos nauczycielki:
- Kto tu jest?
Malfoy nagle wyskoczył zza szafy, obrócił ją gwałtownie i wyrzucił z Pokoju Życzeń. Rozległ się huk i odgłos tłuczonego szkła, po czym jakiś okrzyk, ale Draco już zatrzasnął drzwi. Kiedy do mnie wrócił, wyglądał na zaniepokojonego, ręce mu się trzęsły.
- Po co ta stara nietoperzyca tu przylazła? – wyszeptałam, równie wystraszona jak on.
- Och, często ją tu widuję – mruknął. – Ale wtedy zdążę się schować, zanim zorientuje, że nie jest sama. Przychodzi, żeby zamknąć tu butelki z jakimś alkoholem. O, tutaj.
Podszedł do jakiejś wysokiej szafy. Kiedy ją otworzył, moim oczom ukazały się półki, wypełnione butelkami z różnymi trunkami o różnej ilości. Większość butelek było prawie pustych.
Nagle coś mi przyszło do głowy.
- Poczekaj tu – powiedziałam mu, a sama podbiegłam do drzwi i przyłożyłam do nich ucho. Ciekawa byłam, czy Trelawney już sobie poszła, czy nadal próbuje się dostać do Pokoju. Usłyszałam jakieś strzępy rozmów.
- Głosy? Co mówiły?
- Nic nie mówiły. Na początku piały…
- Piały?
- Tak, z zachwytu. Później zaczęły coś śpiewać… coś o komarze…
Oderwałam ucho od drzwi i rzuciłam się ku Draconowi. Chwyciłam go za ramię i wciągnęłam za stertę starych, śmierdzących kufrów.
- Potter jest za drzwiami – wyszeptałam. – Rozmawia z Trelawney. Ona wszystko mu powiedziała, zaraz pójdą do Dumbledore’a… Musimy stąd się wydostać.
- Do duże pomieszczenie, nie znajdą nas – przerwał mi cicho tleniony. – Poczekajmy kilka minut, później znów posłuchasz, czy ktoś jest na korytarzu.
Zgodziłam się. W końcu nie było  innego wyjścia. Nawet gdybym mogła stać się niewidzialna, to będący na korytarzu zobaczyliby, jak otwierają się drzwi. A wtedy naraziłabym nie tylko Dracona, ale i całą naszą misję.
Minuty ciągnęły się niemiłosiernie. Siedzieliśmy skuleni za stertą cuchnących kufrów, nie odzywając się do siebie ani słowem. Bitwa była już tak blisko… a ja nie mogłam nawet poinformować Czarnego Pana o zakończeniu naprawy szafy.

Nie mogłam dłużej czekać. Wyprostowałam się, podeszłam do drzwi i przyłożyłam do nich ucho. Nie było słychać żadnych głosów, więc uchyliłam drzwi. Korytarz był pusty, ostatnie promienie zachodzącego słońca rozlały się po marmurowej podłodze.
- Pusto, idziemy – zwróciłam się do Malfoya, który również wstał.
Nagle wzdrygnął się, pogrzebał w kieszeni i wyciągnął z niej złotą monetę. Coś musiał z niej odczytać, bo twarz mu pobladła.
- Dumbledore’a nie ma w szkole – oznajmił.
Zaświtało mi w głowie.
- Hej, czy to nie jest taka moneta, których używali członkowie GD, żeby się porozumiewać? – zapytałam.
- Tak, to właśnie taka moneta – odparł. -  Madame Rosmerta, wiesz, ta z Trzech Mioteł, jest pod działaniem Imperiusa. Właśnie mi przysłała wiadomość, że Dumbledore opuścił szkołę.
Uśmiechnęłam się. Nareszcie. Będzie bitwa.
- Użyj szafki – powiedziałam Malfoyowi. – I czekaj u Borgina i Burkesa na Śmierciożerców.
Draco przełknął ślinę. Wyglądał na przerażonego, ale skinął głową. Weszłam z powrotem do szafki, stuknęłam różdżką w drzwi, a ona przeniosła mnie do sklepu Borgina i Burkesa. Nie fatygowałam jednak właściciela sklepu. Wydostałam się z szafy i od razu teleportowałam się.

Od razu, nawet nie pukając, weszłam do komnaty wuja. Już na korytarzu usłyszałam odgłosy rozmów, dobiegających z pokoju. Musiało tam być około dwudziestu osób, skoro tak hałasowali…
Faktycznie, nie pomyliłam się. Grupa Śmierciożerców stała po środku komnaty, a Voldemort przechadzał się przed swoim tronem, słuchając, jak przekrzykują się jedno przez drugiego, próbując mu coś przekazać.
- Cisza! – krzyknął w końcu, a wszyscy ucichli.
Teraz wszystkich uwaga skupiła się na mnie. Przeszłam przez pokój i chwyciłam Voldemorta za ramię.
- Szafa naprawiona – oświadczyłam mu. – Ale nie to jest najlepsze. Nie ma Dumbledore’a. Szkoła jest bez ochrony, będzie można się tam spokojnie wśliznąć.
Czarny Pan przyglądał mi się przez chwilę.
- Jesteś pewna, że chcesz…
- Tak – odpowiedziałam, zanim wypowiedział do końca swoją myśl.
Zmarszczył czoło, ale w końcu skinął głową.
- Przygotuj się – mruknął, po czym zwrócił się do Śmierciożerców o wiele bardziej stanowczym i ostrym tonem: - Wyjdźcie wszyscy. No już.
Śmierciożercy zaczęli tłoczyć się do wyjścia. Voldemort rzucił na mnie ostatnie pojrzenie i również wyszedł. Wyczarowałam wielkie lustro i ustawiłam je obok kominka pod ścianą. Znów machnęłam różdżką, a na fotelu pojawił się wielki stos ostrych, srebrnych noży.
Uniosłam jeden z nich na wysokość piersi, przyglądając się ostrzu i zastanawiając się, gdzie go najlepiej wbić. Ktoś wszedł do pokoju. Pewna byłam, że to Voldemort, więc opuściłam szybko nóż. Okazało się jednak, że to Barty przyszedł do swojego pana, a zastał mnie.
- Och, cześć – odezwałam się. – Przyszedłeś do mojego wuja?
- Po co ci nóż? – zapytał niepewnie.
Machnęłam tylko lekceważąco ręką.
- Chcę się przygotować do walki, to nic – mruknęłam i podeszłam do niego. – Pomożesz mi?
Mrugnęłam do niego i wcisnęła mu do ręki nóż, ale Crouch zrobił taką minę, jakby mu się zbierało na pawia.
- No, wbijaj, gdzie chcesz – dodałam, rozkładając ramiona. Barty wytrzeszczył oczy.
- Mam to w ciebie wbić? – spytał prawie szeptem.
- To jakiś problem?
Barty oddał mi nóż z wyrazem oburzenia na twarzy.
- Nie chcę cię zabić – powiedział, ale tylko prychnęłam z pogardą.
- Nic mi nie będzie, już mówiłam – oświadczyłam. – Gdybym miała umrzeć przez każde dźgnięcie nożem, już dawno bym nie żyła. Mam ci pokazać, jak się wbija nóż? Och, daj spokój, tyle razy to robiłeś.
Nic więcej już nie mówiąc, wbiłam sobie nóż w mostek. Jego ostrze zagłębiło się we mnie do połowy, po szacie pociekła krew, ale zniosłam to bez jednego stęknięcia. Z fotela wzięłam tasak, który utkwił w moim ramieniu.
Podałam Crouchowi kilka noży, a sama stanęłam przed lustrem i wbiłam kolejne ostrze w pierś. Uśmiechnęłam się do Śmierciożercy, by go zachęcić.
- Nie bój się – dodałam.
Barty z niepewną miną dźgnął nożem mój lewy bark. Przez chwilę miał taką minę, jakby myślał, że za chwilę upadnę na podłogę.
- Pospiesz się, Czarny Pan zaraz tu przyjdzie – ponagliłam go.
Barty wbił nóż w moje plecy. Stęknęłam cicho z bólu, a Crouch natychmiast wyrwał mi go z ciała.
- Wbijaj dalej, ale nie dźgaj mnie w kręgosłup - powiedział mu, z rozmachem umieszczając kolejny cienki, srebrny nożyk w brzuchu.

Kiedy wszystkie noże były już wykorzystane, obróciłam się tyłem do lustra, żeby obejrzeć cały efekt ze wszystkich stron.
- Całkiem nieźle – mruknęłam. – Trochę nierównomiernie, ale nie ma już czasu poprawiać. Podaj mi płaszcz.
Rzuciłam ostatnie spojrzenie na moje odbicie w Listrze. Teraz wyglądałam jak wyliniały jeż. Crouch wyciągnął w moją stronę rękę z czarną peleryną, ale ja prychnęłam:
- Nie ten, tamten od Armanda. Przywołaj go.
Barty posłusznie spełnił rozkaz, ale nie miał zadowolonej miny. Dobrze wiedziałam, że ufał mi tak bardzo, że nie musiał być zazdrosny, ale to nie dotyczyło chyba Armanda. Nie miał jednak powodów żywić do niego szczególnej niechęci, bo już nigdy nie popełniłabym takiego błędu jak kiedyś.
Podeszłam z powrotem do Listra i narzuciłam na ramiona płaszcz. Pod normalnym sterczące pod różnymi kontami noże byłyby widoczne, lecz nie pod tym. Kiedy tylko ubrałam pelerynę, wszystkie uwypuklenia zniknęły, jakbym nie miała pod spodem nic.
- Sprytna sztuczka – odezwałam się, z rozbawieniem patrząc na zdumioną twarz Barty’ego.

Ktoś wszedł do pokoju. Czarny Pan przyjrzał się najpierw Crouchowi, później mnie.
- Ładny płaszcz – powiedział, zamykając płaszcz. – Nowy? No, nieważne. Myślałem, że szykujesz coś na tę bitwę.
Podwinęłam trochę rękach, żeby mu pokazać nóż, tkwiący w prawym przedramieniu.
- Mam jeszcze coś, ale tylko wtedy, kiedy będzie to naprawdę konieczne – odpowiedziałam i podeszłam do Czarnego Pana, by się do niego przytulić.

~*~

Napisałabym więcej, ale za chwilę idę na wernisaż. Zmieniłam szablon, żebyście się mogli wczuć w nastrój. W następnym rozdziale bitwa, mam kolejny świetny pomysł. Dedykacja dla nicole . :*
PS: Jakby ktoś chciał w oryginale piosenkę o komarze, to TU jest.