26 czerwca 2010

Rozdział 269

Otworzyłam oczy i zobaczyłam srebrny pierścionek*. Uśmiechnęłam się lekko, ale postanowiłam nie mówić już, jakie to oklepane, dawać dziewczynie pierścionek czy jakąś biżuterię po powrocie z jakiegoś kraju.
- Jest piękny, dziękuję.
Włożyłam go od razu na palec. Poczułam głód. Od dawna nie zjadłam porządnego posiłku, po prostu nie myślałam o tym przez ból. Teraz jednak, kiedy nie czułam już żadnego dyskomfortu, to uczucie wróciło ze zdwojoną siłą.
- Idę się przebrać, bo jestem głodna, a tak nie zamierzam zejść do kuchni – dodałam cicho i ruszyłam w stronę drzwi. Zerknęłam na Barty’ego przez ramię. Stał w tym samym miejscu i przyglądał mi się. Minę miał taką, jakby go coś niepokoiło. Pewnie zawiodłam go, kiedy mu opowiedziałam mój sen. Teraz sądził, że mu nie ufam.

Mokre włosy wysuszyłam jednym machnięciem różdżki. Z szafy wyciągnęłam szatę Śmierciożercy. Już bardzo dawno jej nie ubierałam.
Kiedy skończyłam, wyszłam z pokoju. Na korytarzu zobaczyłam Barty’ego, rozmawiającego z Czarnym Panem przyciszonymi głosami. Zatrzymałam się z przekrzywioną głową, przyglądając się im. Voldemort, który stał odwrócony twarzą w moją stronę, zauważył mnie.
- Sophie, dobrze się czujesz? – zapytał.
- Tak, wszystko ze mną w porządku – odpowiedziałam nieco zbita z tropu.
- Barty mówił, że był u ciebie Armand – dodał, podchodząc do mnie. – Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że znów się normalnie ubierasz.
Wzruszyłam ramionami.
- Stwierdziłam, że ważniejsi są dla mnie moi fani, a nie moje własne zdanie – odparłam.
Zostawiłam Czarnego Pana z Crouchem, żeby mogli obgadać jego pobyt w Anglii, przecież tak oboje tego potrzebowali. Sądzę, że teraz Barty nie jest już dla Voldemorta tylko sługą. Owszem, traktował go często okropnie, ale wątpię, by pozwolił, żeby stała się mu jakaś krzywda, na przykład podczas bitwy. Pewnie dla tego wysłał go do Wielkiej Brytanii.
Sama zeszłam do kuchni, gdzie Stworek (teraz już na dobre zagościł w domu Czarnego Pana) podał mi śniadanie. Śmierciożercy byli zwykle zbyt zajęci, żeby dotrzymywać mi towarzystwa, więc było cicho. Czasami Stworek siadał na krześle obok mnie i przyglądał mi się jak jem. Rzadko się odzywał. Pewnie sądził, że rozmowa ze swoją panią podczas posiłku nie przystoi dobremu skrzatowi domowemu. Teraz jednak był zbyt zajęty, żeby usiąść przy mnie. Więc samotnie zjadłam to, co mi przygotował i poszłam na górę do swojej sypialni. Nie wzięłam z Hogwartu dużo rzeczy, nawet Gloria tam została.

Usiadłam na brzegu łóżka. Mimo że moje kości już się zrosły, nic się więcej nie zmieniło. Nadal było okropnie nudno, Barty był zajęty, a do Hogwartu miałam mieszane uczucia. Słońce mocno grzało, ale już nie drażniły mnie jego promienie. Kiedy byłam jeszcze połamana, kazałam sobie zasłaniać kotary, żeby w pokoju panował półmrok.
Zobaczyłam coś czarnego, schludnie złożonego i leżącego na mojej szafce nocnej. Była to jakaś tkanina, do której ktoś przypiął kartkę. Wczoraj tego nie było. A rano… nie sprawdzałam. Sięgnęłam po karteczkę i przeczytałam:

Wiem, co planuje Czarny Pan. Chciałbym dać ci prezent, mam nadzieję, że zrobisz z niego dobry użytek. Zwłaszcza w nadchodzących czasach. To peleryna, pod którą możesz przenosić co tylko zechcesz, ale na zewnątrz wygląda tak, jakbyś nie miała nic. Chciałem Ci to dać wcześniej, ale jakoś wyleciało mi z głowy. Nikt nie jest idealny, nawet ja.
Armand

Zupełnie jak peleryna-niewidka. Ale chyba bardziej przydatna. W końcu stać się niewidzialnym potrafi wielu czarodziejów. A czegoś takiego, jak ta peleryna, to chyba raczej niewielu. Będę musiała zapytać Armanda, czy czasami jako śmiertelnik nie był czarodziejem. Wiedziałam, że Marius tak. On urodził się w rzymskiej rodzinie czarodziejów czystej krwi. Kiedy już był nieśmiertelny, ocalił Armanda przed śmiercią. Wychowywał go, później dał mu swoją krew i uczynił wampirem. Sam Armand mógł nie pamiętać tego, kim był w czasie swojej młodości.

Postanowiłam wypróbować pelerynę. Podeszłam do szafy i wyciągnęłam z niej jeden z kostiumów. Nigdy w tym nie chodziłam, bo zamawiałam to tylko z myślą o koncertach. Ten miał długie, złote kolce na ramionach i wzdłuż kręgosłupa. Ubrałam go, po czym narzuciłam pelerynę. Podeszłam do Listra. Faktoza. Armand miał rację. Wyglądałam tak, jakbym pod spodem miała normalne ubranie.
Ktoś zapukał do drzwi i wszedł do środka.
- Kupiłaś nowy płaszcz?
Odwróciłam się. Do pokoju wszedł Barty.
- Jak ci się podoba? – zapytałam.
Zdjęłam ją i odrzuciłam na łóżko, a oczom Barty’ego ukazał się mój kostium. Oczy mu się rozszerzyły ze zdziwienia. Podszedł bliżej i podniósł prezent od Armanda, żeby mu się lepiej przyjrzeć.
- Co to jest? – spytał.
- Peleryna, jak dobrze wcześniej zauważyłeś – odpowiedziałam i zdjęłam kostium. Był bardzo niewygodny. – Dostałam od Armanda. Wiesz, dzisiaj w nocy.
- To działa podobnie do peleryny niewidki, ale nigdy o tym nie słyszałem – mruknął Crouch, nadal przyglądając się pelerynie. – Może Armand sam to zaczarował? Nie był czasami czarodziejem?
Wzruszyłam ramionami.
- Może.
Ubrałam przez głowę szatę Śmierciożercy i usiadłam obok niego na brzegu łóżka. Przez długą chwilę milczeliśmy. Było to po części spowodowane, jak się spodziewałam, tą barierą, która wyrosła między nami po tym, jak Barty’emu opowiedziałam mój sen. Ale to się zmieni. Zawsze tak jest.

- Niedługo wracam do Hogwartu – odezwałam się po kilku minutach. – Egzaminy. No i chciałabym się jeszcze zobaczyć z przyjaciółmi, zanim…
Urwałam. Chciałam powiedzieć, zanim Voldemort rozpęta bitwę i dopóki Dumbledore żyje. Ale coś ścisnęło mnie w gardle. Jakoś nie mogłam tego powiedzieć. Specjalnie nie zależało mi na dyrektorze Hogwartu. Zbyt wielki miałam do niego żal. Ale naprawdę nie chciałam, żeby bitwa, którą Voldemort planuje na całkiem niedaleką przyszłość, zagroziła moim znajomym.
- Rozumiem – mruknął Barty i objął mnie ramieniem. – Te egzaminy będą bardzo ważne.
- Nie będą – zaprzeczyłam. – Ja po prostu chcę je dobrze napisać. Ale przyjdę do ciebie, jak tylko skończę naukę z numerologii.
Crouch złożył pelerynę w zgrabny prostokąt i odłożył ją na szafkę nocną, po czym skierował się w stronę drzwi. Zerkną na mnie przelotnie i wyszedł. On też miał dużo pracy. W ogóle nie doceniam tego, co dla mnie robi Czarny Pan i jego Śmierciożercy. Ale może to wina tego, że tak już przywykłam do tego, że wszyscy są tu dorośli. Nie ma tutaj nikogo w moim wieku. Może dlatego tak szybko dorosłam. A może dorosłam, bo pomogło mi zniknięcie Armanda?

~*~

Nie pisałam ostatnio, bo miałam hasło na komputer. Przepraszam za ten rozdział, strasznie jest krótki i nudny, ale kiedy się już wybije z tego rytmu pisania, to jakoś tak trudno zacząć. W czwartek miałam zakończenie roku szkolnego, wczoraj byliśmy z klasą na takiej małej imprezie. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy na wakacjach. Tak mnie czasami ta klasa wkurzała, ale teraz, kiedy już się rozdzielamy na zawsze, lubię wszystkich, nawet tych, z którymi byłam skłócona przez całe trzy lata.

Zbliża się rocznica, druga rocznica tego bloga. Bo oczywiście samo opowiadanie jest o niebo starsze. Dlatego mogę nie dać rozdziału aż do 1 lipca, bo chcę opublikować coś specjalnego na te urodziny. 

22 czerwca 2010

Rozdział 268

Te kilka dni po przyjęciu u Bellatriks były chyba jak nudniejszymi, a zarazem najgorszymi dniami w moim życiu. I choćbym chciała coś zrobić, to nie mogłam. Myślałam, że Armanda znów nie będzie kilka miesięcy. Voldemort nie narzekał, ale wiedziałam, że nie bardzo mu odpowiada rola pielęgniarki. Przez cały czas plułam sobie w brodę, że nie przyjęłam krwi Armanda, kiedy mi to proponował. Teraz zostało mi tylko leżenie na wznak i albo wpatrywanie się w ścianę, albo czytanie, czego już miałam serdecznie dosyć. Dlatego dużo czasu przesypiałam. Nie byłam jakoś specjalnie zmęczona, bo czym, skoro nie ruszałam się z łóżka.

W czwarty dzień po imprezie u Bellatriks, z nudów położyłam się spać bardzo wcześnie, bo kilka minut po dziewiętnastej. Było jeszcze jasno, więc Czarny Pan musiał zasunąć zasłony w oknach.
- Zostaw mi otwarte okno – poprosiłam.
Ciągle miałam nadzieję, że którejś nocy Armand wemknie się przez nie do środka, usiądzie na brzegu łóżka i będzie patrzył na mnie tak długo, tak intensywnie, aż się obudzę.
Voldemort zaciągnął zasłony jednym szarpnięciem, pochylił się nade mną, żeby pocałować mnie w usta, po czym wyszedł bez słowa. Tego dnia dużo czytałam, więc czułam, jak piecze mnie pod powiekami. Z ulgą zamknęłam oczy, poczułam przyjemny chłód. Leżałam chwilę, czekając na nadejście snu.

Wydawało mi się, że minęło zaledwie kilka minut, kiedy ktoś mnie obudził. Usłyszałam ciche skrzypnięcie. Przez chwilę myślałam, że to się dzieje w moim śnie, ale przez zaciśnięte powieki zobaczyłam ciemną, pomarańczową poświatę. Poczułam silny zapach człowieka. Uchyliłam powieki i zobaczyłam najdziwniejszą, najbardziej niespodziewaną scenę, przynajmniej na obecną sytuację.
Był to mężczyzna, dopiero później poznałam, że jest to Barty. Trzymał w ręku świecznik, a jeden, rozdygotany płomyczek oświetlał mętnie jego zmęczoną, pozbawioną wyrazu twarz. Pochylił się nade mną, a kiedy zobaczył, że otworzyłam oczy, uśmiechnął się lekko. Pocałował mnie delikatnie w policzek, ale odsunął się ze zdziwieniem, kiedy odwróciłam głowę. Moje oczy wyraźnie mówiły mu, żeby sobie poszedł, co też niezwłocznie uczynił.
Zamknęłam na chwilę oczy, po czym je otworzyłam. Znów dookoła panowała ciemność. Nie, to musiało być przywidzenie. Podniosłam prawą rękę i dotknęłam policzka, w który pocałował mnie Barty. Chyba że może mi się tylko zdawało. Znów zamknęłam oczy.

*

Nocy nie pozwolą spokojnie przespać. Usłyszałam jakiś szelest, więc otworzyłam oczy. Kiedy zobaczyłam, kto stoi tuż przy oknie, aż się wzdrygnęłam.
- Armand? – zapytałam głośnym szeptem.
Postać odwróciła się. Tak, nie myliłam się. To był Armand. Poznałam burzę gęstych, czarnych włosów, świecące w ciemności bystre oczy i wyniosłą, wyprostowaną sylwetkę. Spod czarnego, grubego płaszcza wystawał mu kołnierz białej koszuli.
- Wiedziałem, że mnie potrzebujesz – odpowiedział cicho i rozsunął zasłony.
Światło księżyca rozświetliło pokój, dzięki czemu lepiej go zobaczyłam. Podszedł do mnie i usiadł na brzegu łóżka.
- Miałeś rację – podjęłam. – Kiedyś Sapphire zepchnęła mnie ze schodów, przez co się strasznie połamałam. I teraz ze wszystkie złamania powróciły.
Armand pomógł mi się oprzeć o poduszki.
- Mniemam, że teraz nie odmówisz przyjęcia krwi – powiedział.
Przysunął się do mnie i pomógł mi zarzucić ręce na jego ramiona. Wbiłam kły w tętnicę po lewej stronie jego szyi. Krew natychmiast wypełniła mi usta. Gorący jej strumień ściekał mi najpierw do gardła, później rozchodzi się po całym ciele, dając mu trochę rozkosznego ciepła. Armand pozwolił mi pić tyle, ile potrzebowałam. Poczułam, że już wystarczy, ale jakoś nie potrafiłam przestać. W końcu odsunęłam usta od głębokich, ale małych ranek na jego szyi. Przeciągnęłam językiem po ustach, żeby usunąć ewentualne resztki krwi, jednak nic na nich nie zostało.
Armand ułożył mnie z powrotem na łóżku i przykrył kołdrą.
- Rano twoje kości powinny już się zrosnąć – dodał. – Ale powinnaś wypocząć, nie wracaj od razu do szkoły.
Pokiwałam głową, a Armand pocałował mnie w policzek, podszedł do okna, wspiął się na kamienny parapet i już go nie było. Zniknął nagle, zupełnie jakby się deportował. Przez długi czas przyglądałam się miejscu, gdzie ostatni raz go widziałam. Sen przyszedł o wiele szybciej niż wcześniej…

*

Coś poświeciło mi w twarz. Skrzywiłam się lekko i otworzyłam oczy. To słońce przedzierało się przez otworzone na oścież okno. Z zaskoczeniem odkryłam, że moja lewa, złamana w kilku miejscach ręka była idealnie zrośnięta. Odrzuciłam kołdrę i usiadłam. Mogłam to zrobić bez najmniejszego problemu czy bólu. Wyskoczyłam z łóżka. Myślałam, że będę sztywna albo powolna, ale czułam się jeszcze lepiej niż przed spaleniem.

Od razu poszłam do łazienki, odkręciłam kurek i napełniłam wannę po brzegi gorącą wodą. Zrzuciłam ubrania i wskoczyłam do niej. To było cudowne, odprężające uczucie, ale nie lubiłam zbyt długo siedzieć w wodzie o tak wysokiej temperaturze. Zanurzyłam się całkowicie, teraz dopiero zauważyłam, że włosy całkowicie mi odrosły. Poczułam się lekka i szczęśliwa, zawsze byłam do moich długich włosów bardzo przywiązana.
Wyszłam z wanny, wytarłam się ręcznikiem i ubrałam puchaty, biały szlafrok i sięgnęłam po szczoteczkę do zębów.
Nie minęła nawet minuta, kiedy usłyszałam jakiś dziwny odgłos, jakby ktoś ciągnął po podłodze coś ciężkiego, do którego są przymocowane kółka. Z ustami pełnymi pasty do zębów zastygłam w bezruchu, nasłuchując. Wyplułam wszystko do umywalni, otarłam usta rękawem i opuściłam pokój. Nawet nie zdążyłam się przebrać, ale nie miało to teraz dla mnie znaczenia. Musiałam się upewnić, czy to, co się stało w nocy nie było tylko dziwnym snem.

Drzwi do pokoju Barty’ego były zamknięte. Cicho wemknęłam się do środka. Rzeczywiście, Crouch naprawdę wrócił do kraju. Usiadłam cicho na jednej z wielkich walizek. No nie, śmiertelnicy mają naprawdę fatalny słuch. Przecież znajdowałam się zaledwie dwa metry od niego. Wystarczyłoby, żeby się wyprostował i odwrócił.
Barty grzebał w drugim kufrze dość zawzięcie. W końcu wzdrygnął się, jakby coś go ugryzło w palce i zaklął brzydko.
Zacmokałam cicho.
- Nie ładnie – odezwałam się.
Crouch znów się wzdrygnął i odwrócił się. Całą lewą dłoń miał we krwi. W drugiej ręce trzymał szczątki jakiejś różowej porcelany.
- Wystraszyłaś mnie. Znowu – powiedział. – Wybacz, że wczoraj cię obudziłem. Po prostu musiałem cię zobaczyć.
W jego oczach dostrzegłam zdziwienie, kiedy zapytał mnie, dlaczego tak późno wstałam. Spojrzał z lekko uniesionymi brwiami na moje nagie stopy, gruby szlafrok i mokre, rozpuszczone włosy.
- Armand powiedział mi, że muszę przez jakiś czas odpocząć – wyjaśniłam. – Byłam chora. Odwiedził mnie dziś w nocy, kilka godzin po tobie, żeby dać mi krew.
- Byłaś chora? – powtórzył Śmierciożerca. – Na co?
- Spaliłam się. Nie chce o tym mówić – odparłam, podchodząc do niego… - Bardzo za tobą tęskniłam.
Podeszłam bardzo blisko i spojrzałam mu prosto w oczy. Dawno już nie widziałam go z tak bliska. Nie wiem, czy to skutek światła, czy może zmęczenia, ale wydaje mi się, że wyglądał o wiele starzej. Może to skutek tego, że nie uśmiechał się w tej swój charakterystyczny skromny sposób. Zawsze był blady, ale teraz jego twarz przybrała ten niezdrowy, szarawy odcień, jak skóra Dracona, który cały swój czas spędzał w Pokoju Życzeń.

- Też za tobą tęskniłem – odpowiedział i pochylił się, żeby mnie przytulić. – To było cudowne uczucie znaleźć się znów w Anglii, ale bez ciebie to nie to samo.
Uśmiechnęłam się smutno, ale szybko spuściłam wzrok i utkwiłam go w podłodze. Barty przyklęknął, żeby nasze twarze znalazły się na w miarę tym samym poziomie. Ujął mój podbródek i uniósł go, żebym znów mogła mu spojrzeć w oczy.
- Czemu jesteś smutna? – spytał. – Nie cieszysz się, że wróciłem?
- Cieszę, ale… wiesz, nie jestem normalna – odpowiedziała. – To znaczy mam czasami różne dziwne wizje, sny… Nie wiem, czy ten też był prawdziwy. Wtedy widziałam cię z jakąś dziewczyną w opuszczonym magazynie.
Crouch przyglądał mi się przez krótką chwilę, milcząc. Nie tłumaczył się głupio, po prostu patrzył. A ja panicznie bałam się odpowiedzi. Barty nawet się nie uśmiechnął, jego twarz była spokojna jak zwykle. W końcu przemówił:
- Mieszkałem wtedy u dziadków. Czy sobie wyobrażasz, co by zrobili, gdyby się dowiedzieli o jakiejś kobiecie? Są bardzo zaborczy, chyba nawet bardziej od Czarnego Pana. A pomyślałaś też o tym, że nigdy bym cię nie zdradził? Mojej wierności zawsze możesz być pewna.
- Tak sobie pomyślałam, że skoro Armand…
- Już zapomniałem – przerwał mi stanowczo. – Będzie między nami tak jak dawniej, ale przestań wszędzie widzieć przekręty. Zachowujesz się jak Moody. Wiem coś o tym.
Uśmiechnął się tak jak dawniej, nawet ja pozwoliłam sobie na blady uśmiech. Przytulił mnie, a ja, mimo tego okropnie realistycznego snu, uwierzyłam mu. Ujęłam jego zranioną rękę i zlizałam z niej krew. Nie było to to samo, co picie krwi prosto z tętnicy, ale zawsze coś. Przebijając kłem język, naprawiłam mu rękę, dając mu odrobinę własnej krwi. Rana natychmiast zniknęła.

- I co – podjęłam na nowo. – Udało ci się? Przekabaciłeś kogoś?
- Noo…
- Barty, nie bądź taki skromny – dodałam. – Przecież wszyscy wiemy, że ci doskonale poszło. Jak we wszystkim.
- No, kilku przekonałem – mruknął.
- Ilu konkretnie?
- Dwunastu.
Nic nie odpowiedziałam, tylko pocałowałam go w usta. Baty uśmiechnął się lekko i wstał.
- Czarny Pa da ci pewnie coś lepszego – powiedziałam. – Wielką łaskę jak zawiązywanie mu sznurówek, czy…
Urwałam i podeszłam do otwartego kufra. Do jego rączki przywiązanych było kilka gałązek jakiejś dziwnej rośliny z szarymi, włochatymi kulkami.
- Jakie to fajne – odwiązałam rzemyk i podniosłam roślinę do oczu, by się jej przyjrzeć.
- Babcia mi to przywiązała do kufra – odparł Crouch. – Ma odstraszać wampiry, wilkołaki…
- Co to jest? – przerwałam mu. 
- Nigdy nie widziałaś bazi? – spytał z niedowierzaniem
Dotknęłam bazią policzka. Były takie miękkie i delikatne… zupełnie jak futerko jakiegoś kota.
- Nie, tam, gdzie dorastałam, nic takiego nie kwitło – odpowiedziałam. – Za to potrafię świetnie rozpoznawać niektóre grzyby. Koło domu Ghostów był las. Pogodziłam się z nimi.
Podeszłam do niego, żeby znów pocałować go w usta.
- Eee… tak właściwie, to przywiozłem ci coś innego – odezwał się niepewnie Barty. – Nie wiedziałem, co być chciała. Nigdy nie byłam z kobietą tak blisko jak z tobą, dlatego miałem problem. Zamknij oczy.
Trochę zaskoczona tym wyznaniem, zrobiłam, co kazał. Barty wziął moją prawą rękę i rozprostował palce. Chwilę później poczułam coś zimnego i metalowego po środku dłoni.

~*~

Ten rozdział miałam dawać już dawno, ale najpierw miałam mnóstwo nauki, potem szlaban i tak wyszło. Uczyłam się całą niedzielę, nic też nie dodałam na Czwórkę Hogwartu, ale warto było, zdałam z matmy na czwórkę, a z geografii na piątkę xD W sobotę miałam komers, to była chyba najlepsza impreza, jaka się odbyła przez te trzy lata w czasie mojego pobytu w gimnazjum.

Aha, i miałam jeszcze wyjaśnić tę kwestię z Bartym. Chłopak mówił prawdę, więc już nie musicie się tam doszukiwać kłamstwa xD Dedykacja dla Padme :* 

12 czerwca 2010

Rozdział 267

Starsze panie, które siedziały i rozprawiały o swoich sprawach, zamilkły na chwilę, żeby móc mi się przyjrzeć. Kobieta o blond, prawie złotych lokach i dużych, niebieskich oczach przyglądała mi się z najbardziej wyzywającą miną - chyba nie podobał się jej mój strój - więc do niej pierwszej się odezwałam:
- Pani musi być Druella Rosier*.
Kobieta zaśmiała się beztrosko.
- Tak, Bella mówiła mi o tobie – odparła. Jak na swój wiek, wcale nie wyglądała aż tak staro. – To dziwne, że wcześniej się nie spotkałyśmy. Przecież dobrze znasz moje dwie córki.
Szybko odszukałam oczami wyobraźni drzewo genealogiczne Blacków.
- Zaraz, zaraz – mruknęłam. – Ma pani jeszcze jedną córkę, Andromedę. Znam Nimfadorę Tonks.
Druella aż syknęła z niesmakiem. Jej piękną twarz wykrzywił okropny grymas, który natychmiast ją postarzył. Zauważyłam, że Narcyza była bardzo do niej podobna, ale Druella miała też coś z Bellatriks. Andromedy nigdy nie widziałam, więc nie wiedziałam, czy była podobne do matki.
- Bądź łaskawa nie wspominać o niej w mojej obecności – westchnęła ciężko. – Okryła hańbą całą rodzinę.
Żeby zmienić temat, natychmiast podjęłam, zanim Druella zdążyła jeszcze coś dodać:
- Gdzie jest pani mąż?
- Pewnie poszedł się czegoś napić – odparła, a po chwili milczenia odezwała się: - Przyjaźniłaś się z moim bratem.
Przez moment zastanawiałam się, o czym ona mówi. Dopiero po kilku sekundach dotarło do mnie: ona nazywa się Rosier, musi być starszą siostrą Evana. Dziwne, jakoś nigdy mi o tym nie wspomniał, że ma jakieś rodzeństwo. Teraz, kiedy już to odkryłam, zauważyłam duże podobieństwo między nimi.
- Tak – odpowiedziałam krótko. – On był najwierniejszym sługą mojego wuja.
Druella znów westchnęła, a oczy jej się zamgliły, jakby pogrążyła się we wspomnieniach.
- Był taki młody, kiedy umierał – powiedziała cicho, a oczy jej jakby zwilgotniały. – Rozmawiałam z nim zaledwie kilka godzin przed śmiercią, choć nigdy nie byliśmy w najlepszych stosunkach. Powiedzmy, że nasze drogi rozeszły się, kiedy on skończył Hogwart. Od zawsze chciał zostać Śmierciożercą, ale mnie to nigdy nie pociągało, choć zawsze popierałam plany Czarnego Pana.
Zamilkła, przyglądając mi się.
- Dałabym pani chusteczkę, ale nie mam kieszeni, gdzie mogłabym ją schować – powiedziałam jej, a Druella zaśmiała się. Zanim zdążyła coś powiedzieć, ktoś wszedł do pokoju. Był to starszawy i już nie tak dobrze zachowany, jak jego żona, mężczyzna. Miał stalowe włosy, sięgające do ramion, z oczami… oczami Bellatriks. Była o wiele bardziej podobna do niego, niż do matki. Miał kilkudniowy, równie szary zarost, mnóstwo zmarszczek pod oczami. Uśmiechnął się do mnie i usiadł obok Druelli na kanapie, po czym podał jej butelkę piwa kremowego.
Nagle poczułam się tak, jakby ktoś czymś we mnie cisnął albo oblał kubłem lodowatej wody.
- Ja pana znam! – zwróciłam się do niego. – Wtedy… na Mistrzostwach Świata w Quidditchu… widziałam pana w loży honorowej.
Cygnus Black* roześmiał się uroczyście, jakby był na jakimś wytwornym spotkaniu.
- Nic dziwnego, pracuję w Ministerstwie Magii – wyjaśnił. – A ty musisz być Sophie Serpens. Bella…
- Już jej to mówiłam – przerwała mu uprzejmie Druella.
Cygnus znów się zaśmiał i upił trochę ze swojego kieliszka; w przeciwieństwie do żony, lubił napić się czegoś mocniejszego od kremowego piwa.
- Strasznie jesteś połamana – zauważył. – Słyszałem jak śpiewałaś. Przynieść ci coś?
- Nie, dziękuję – odmówiłam. – Pracuje pan w ministerstwie? W jakim dziale? Wydaje mi się, że znam stałych pracowników ministerstwa, przynajmniej tych po stronie mojego wuja.
- No, ja pracuję w Ministerstwie Magii już od dawna – rzekł. – Najwidoczniej nie znasz wszystkich. Pracuję w Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów.
Coś mi znów zaświtało w głowie. Ale zanim zdążyłam swoją myśl wypowiedzieć na głos, Cygnus znów przemówił:
- Znałem Barty’ego Croucha. Był trochę zbyt sztywny i zawsze przestrzegał regulamin – tu zaśmiał się – w ogóle się nie zmienił od czasów szkoły.
- To pan go znał?
- No tak, chodziliśmy razem do jednej klasy, obaj byliśmy Ślizgonami, ale jego nigdy nie pociągało zło – odparł. – Był prefektem, zawsze najlepszym w nauce, chyba nigdy nie dostał szlabanu. Później, kiedy tylko skończyliśmy szkołę, on dostał pracę w ministerstwie, ja niedługo później. Był świetnym pracownikiem, wyłapywał Śmierciożerców. Wszyscy byli pewni, że to tylko kwestia czasu, żeby Barty został Ministrem Magii. Ale pewnego dnia stało się coś, co przekreśliło jego szanse na awans. Złapano jego syna wraz ze Śmierciożercami. Moją córką, jej mężem i jego bratem. Barty bardzo to przeżył. Dla mnie to też był szok, nie dla tego, że moja córka trafiła do Azkabanu, ale głównie dla tego, że znałem wcześniej jego syna. Wydawało mi się, że był taki jak jego ojciec, choć mniej rygorystycznie przestrzegał wszelkich regulaminów. Albo nawet i w ogóle ich nie przestrzegał, wszyscy mieli nadzieję, że po ukończeniu Hogwartu pójdzie w ślady ojca, ale tak się nie stało. Próbowałem jakoś wyperswadować Barty’emu, żeby przymknął oko na chłopca, to przecież jego syn. Co prawda, najbardziej chodziło mi o złagodzenie wyroku dla Belli, czego się teraz bardzo wstydzę, w końcu syn Barty’ego to teraz wspaniały Śmierciożerca… - rozejrzał się dookoła – Miałem nadzieję, że go tu spotkam, ostatnio widziałem go podczas rozprawy, wiele lat temu.

To było dziwne uczucie, słuchać osoby z zewnątrz, wypowiadającej się na temat Barty’ego i jego ojca. Nie przestrzegał regulaminów? Najwyraźniej Cygnus nie znał go tak dobrze, jak mu się wydawało. Chociaż co do jego ojca, to poczułam ukłucie żalu, że tak bezmyślnie przyglądałam się jego śmierci.
- On jest teraz w Anglii – powiedziałam mu. – Pracuje.
Lub z inną dziewczyną. Ale tego na głos nie powiedziałam. Nie chciałam burzyć tego poczucia u Cygnusa, że Barty jest takim samym ideałem jak jego ojciec.
Dotknęłam Mrocznego Znaku, by wezwać Regulusa. Zjawił się po kilkunastu sekundach, trochę zdyszany i jakby podchmielony.
- Chcę już wrócić do domu – oświadczyłam mu, patrząc niepewnie na jego lekko chwiejącą się postawę. – Zaraz, zaraz, gdzie się spieszysz. Nie jesteś przypadkiem trochę pijany?
- Spokojnie, moja pani, nie puszczę się – rzekł, pochylając się, żeby mnie podnieść.
Kiedy to zrobił, spodziewałam się, że zachwieje się i razem ze mną zwali się na podłogę, jednak wyprostował się pewnie i ruszył w stronę drzwi.
- Do widzenia! – zawołałam w stronę rodziców Bellatriks, zanim Rabastan deportował się.

Odniósł mnie nie do mojego pokoju, ale do komnaty Czarnego Pana. Idiota. Nie chodziło przecież o to, żeby mu udowodnić, jaki jest uczynny, ale żeby bezpiecznie odholował mnie do mojej sypialni. Poza tym, chyba głupio postąpił, wątpię, czy Voldemortowi się spodoba, że jest pijany.
Kiedy wszedł do pokoju, Voldemort powstał z tronu i podszedł do nas szybkim krokiem.
- Chyba się nie ubawiłaś, co? – zapytał, biorąc mnie od niego w swoje ramiona.
- W takiej zbroi rzeczywiście miałam jak się ruszyć – odpowiedziałam. – Połóżcie mnie już gdzieś, a nie przekazujcie sobie, jak znak pokoju.
Czarny Pan odprawił Rabastana, po czym sam poszedł do mojego pokoju i położył mnie na łóżku.
- Podaj mi szatę – poprosiłam.
Voldemort zrobił, co kazałam, po czym, na moje polecenie, wyszedł.
Różdżką zdjęłam z siebie zbroję i ubrałam szatę. Swoimi sposobami udało mi się nakryć kołdrą i zamknęłam oczy. Byłam zmęczona tak, jak nigdy po żadnej imprezie. A przecież tylko zaśpiewałam i przez resztę przyjęcia siedziałam. Na chwilę otworzyłam oczy, machnęłam różdżką, a okno otworzyło się, wpuszczając do pokoju przyjemne, chłodne, wieczorne powietrze. Jak cudownie byłoby pójść teraz na łowy. Znaleźć jakiegoś łotra, brudnego i okropnego, obudzić go brutalnie i rozerwać mu gardło…

~*~

Dzisiaj krótko, bardzo krótko i nudnawo, ale jest tak gorąco, że nie dam rady więcej napisać. Ja strasznie źle znoszę taką pogodę, najbardziej lubię zimę. Poza tym muszę się nauczyć na angielski, jeśli chcę mieć na koniec czwórkę. Ten rozdział jest tak okropny, że nikomu go nie zadedykuję. Następny będzie już lepszy xD

* Pod gwiazdkami są linki do bohaterów, jeśli ktoś jest ciekawy, to zapraszam, powstało dwóch nowych xD 

10 czerwca 2010

Rozdział 266

Mimo że było to moje drugie samospalenie, ku mojemu zdziwieniu, moje ciało regenerowało się w mgnieniu oka. Myślałam na początku, że stare rany, które się rzeczywiście pootwierały, wszystkie ugryzienia, zadrapania, będą goiły się wolniej właśnie dla tego, że nie jest to mój pierwszy raz, gdy słońce zabawiało się moim ciałem. Byłam jednak w błędzie. Wszystko goiło się jeszcze szybciej, niż za pierwszym razem. Tylko te okropne złamania za nic nie chciały się zrosnąć. Po osiemnastym eliksirze, który wlewał we mnie Voldemort, musiałam w końcu zaprotestować.

- To nic nie da – oświadczyłam mu nieco ochrypłym głosem, bo owa mikstura, która miała mi pomóc wrócić do zdrowia okazała się, mimo swojego niewinnego wyglądu, być bardzo paląca. – Po prostu poczekam na Armanda, on na pewno się niedługo zjawi.
Został tylko jeden dzień do przyjęcia, które zorganizowała Bellatriks i Rudolfus. A ja, powiem szczerze, wyglądałam chyba lepiej, niż zwykle, przed spaleniem. Moja skóra wygładziła się, zbielała, a teraz jeszcze przybrała ten nadnaturalny, księżycowy odcień, który posiadali już Armand i Marius. Chociaż mogę powiedzieć, że bliżej mi było do zwykłego śmiertelnika, niż do cudownych nieśmiertelnych. Po prostu nie mogłam się stać prawdziwym wampirem, ciągle rosnąc i dorastając. Cały czas się rozwijam, i będę się starzeć, dopóki nie zrobię z jakiegoś śmiertelnika wampira. Zawsze miałam nadzieję, że tym wampirem będzie właśnie Barty. Ale teraz…

*

Obudziłam się następnego ranka wypoczęta, jak nigdy dotąd. Poprzedniego wieczora odwiedził mnie Spirydion i Sapphire, ale nie mogli długo zostać. Mieli dużo nauki, zwłaszcza Sapphire. Egzaminy zbliżały się nieubłagalnie. Jeśli Armand nie przybędzie na czas, nie będę w stanie dotrzeć do Hogwartu na testy. Będę musiała zostać w domu wuja albo znaleźć kogoś, kto mnie do szkoły przetransportuje.

Voldemort przyszedł do mnie pod wieczór. Leżałam na plecach, książka unosiła się tuż przed moją twarzą, a kiedy kończyłam czytać, strony same się przewracały. Chciałam choć trochę nadrobić zaległości w nauce.
- Już chyba czas, żebyś się przygotowała – odezwał się wuj, siadając na brzegu mojego łóżka.
Chwycił unoszącą się w powietrzu książkę, zamknął ją i odłożył na bok. Byłam na niego trochę obrażona, że będę musiała sama pójść na imprezę, ale w końcu nie mogłam go za to winić, skoro ma dużo pracy, niech pracuje.
- Tak, już czas – odpowiedziałam bardzo cicho, z lekkim uśmiechem. Ciekawa byłam jego miny, kiedy zobaczy to, w czym zamierzałam wystąpić. – Idź do mojej garderoby i wyciągnij pewną rzecz z szafki z napisem Argent. I nie zapomnij o kulach.
Voldemort, z niepewnym wyrazem twarzy, opuścił na chwilę pokój. Wrócił po minucie lub dwóch. W dłoniach trzymał wielkie pudło, które położył na brzegu mojego łóżka i otworzył. Roześmiałam się, kiedy zobaczyłam jego twarz, gdy wyciągnął z niego poszczególne części zbroi. Bo rzeczywiście, wyglądało to jak zbroja. Srebrna, dość wyzywająca i odkryta, lecz na tyle stabilna, by utrzymać moje ciało w pionie.
Chwyciłam jedną z jej części i zapięłam ją dookoła lewej ręki, złamanej w kilku miejscach. Różdżką zacisnęłam śrubki i uśmiechnęłam się do wuja.
- Pomożesz mi to ubrać? – spytałam. – Mój złamany kręgosłup raczej uniemożliwia mi wykonywanie jakichś bardziej ekstremalnych ruchów.

Z pomocą Czarnego Pana już w dwadzieścia minut byłam gotowa. Poprosiłam go, żeby postawił mnie przed lustrem. Przeszkadzały mi moje krótkie, sięgające niestety do podbródka włosy, ale ogólnie efekt był całkiem niezły.
- Podaj mi kule.
Voldemort wcisnął mi w ręce dwie, srebrne kule, żebym mogła się poruszać albo raczej stać w pionie bez podpierania się o kogoś. Udało mi się zrobić kilka chwiejnych kroków w kierunku drzwi, ale był to zbyt duży wysiłek, żebym mogła zrobić jeszcze jakikolwiek ruch.
- Poprosiłem Rabastana, żeby cię zaniósł – powiedział cicho Voldemort, kładąc mnie z powrotem na łóżku.
- Poprosiłeś, znaczy zmusiłeś – wtrąciłam. – Myślałam, że będziesz przeciwny temu strojowi.
Voldemort wzruszył tylko ramionami i skrzyżował ręce na piersiach.
- Może to i lepszy pomysł od tego, który ja miałem – mruknął. – Kiedy przyjdzie Rabastan, to ci powiem.
Odwrócił się i wyszedł. Zostawił mnie leżącą na plecach, gapiącą się bezmyślnie w sufit. Długo tak nie wytrzymałą. Było mi niewygodnie w tej zbroi, więc zaczęłam się kokosić i wiercić, ale dało to mierne skutki. Podparłam się jedynie na prawej, ocalałej od złamania ręce i czekałam.

W końcu ktoś przyszedł. Nareszcie. Myślałam, że tu zwariuję. Czarny Pan wziął kule, później podniósł mnie i bez słowa wyszedł z pokoju. Rabastan czekał na korytarzu. Kiedy mnie zobaczył, trochę go zatkało, ale posłusznie wziął mnie na ręce.
- I pamiętaj – zwrócił się do niego Voldemort, zanim się deportował głosem, w którym wyraźnie zabrzmiała groźba. – Nie upuść jej. Jeśli znajdę na niej jakieś zadrapanie czy jakąkolwiek ranę, zginiesz.
Rabastan ukłonił się na tyle nisko, na ile pozwalało mu trzymanie mnie w ramionach i deportował się. Nie lubiłam teleportacji łącznych. Nie lubiłam tego uczucia. Może rzeczywiście ja teleportowałam się dość chaotycznie, gwałtownie, inaczej, niż wszyscy, ale po prostu taki sposób bardziej mi odpowiadał.

Pojawiliśmy się przed dworem Malfoyów. Wątpiłam, by Bella urządziła przyjęcie w swoim domu. Tak zazdrośnie strzegła swoich tajemnic i w ogóle wszystkiego, że nie zaprosiłaby tam nawet jednego ze Śmierciożerców, co dopiero całej zgrai. No i był to rodzinny dom rodu Malfoyów, a wiem, że Bellatriks kochała swoją siostrę jak nikogo.
Kiedy tylko Rabastan wniósł mnie do holu, usłyszałam rozmowy, śmiechy i muzykę, co oznaczało, że przyjęcie już trwało i było z pewnością wyjątkowo udane, bo goście musieli bawić się znakomicie.
Lestrange otworzył biodrem drzwi i wszedł do środka. Śmiechy i rozmowy natychmiast ucichły. Pewna byłam, że z niecierpliwością oczekiwali mojego pojawienia się, lecz nie byli też pewni, czy będę w stanie przybyć. Nie lubiłam, choć przyzwyczaiłam się już do poszeptywania i nerwowego wskazywania na mnie palcami.
- Postaw mnie – powiedziałam bardzo cicho do Rabastana.
- Tak jest.
Ostrożnie postawił mnie na wytwornym dywanie. Przez chwilę stałam w miejscu, łapiąc równowagę, po czym zrobiłam kilka powolnych kroków na przód. Wzrokiem wyłowiłam z tego tłumu pełnego Śmierciożerców i ich rodzin, ubranych w kolorowe, odświętne, wytrawne szaty Bellatriks. Stała niedaleko kominka, ze swoim małym synkiem w ramionach i przyglądała mi się z kamienną twarzą, jak wszyscy.
Mój promienny uśmiech sprawił, że atmosfera trochę się rozluźniła. Przełożyłam cały ciężar ciała, żeby puścić prawą kulę i wezwać do siebie ruchem ręki jej męża. Rudolfus pospiesznie podszedł do mnie.
- Cóż, muszę powiedzieć, że wahałam się, czy przyjść na to przyjęcie, czy nie – przemówiłam dostatecznie głośno, żeby mogli usłyszeć mnie wszyscy, przebywający w salonie, nadal wpatrujący się we mnie uważnie. – Niestety, mój dostojny wuj nie mógł się zjawić, gdyż on pracuje, zamiast się bawić, jak wy. Ale nie winię was, macie tu przecież powód do biesiadowania.
Tu skłoniłam lekko głowę w stronę Bellatriks. Kazałam się im dobrze bawić, po czym zaczęłam kuśtykać w stronę Belli. Chciałam z nią zamienić kilka słów, no i po raz drugi pogratulować bachora. Jej mąż pomógł mi w krótkim czasie dostać się do niej. Minę miała niezbyt zadowoloną.

- Nie wiem, czy dobrze zrobiłaś, że przyszłaś – powiedziała, kiedy już do niej podeszłam. – Czarny Pan mi mówił, jak bardzo jesteś połamana.
Machnęłam lekceważąco ręką.
- Nie przejmuj się mną, dam sobie radę – odparłam. – Kiedy Armand już wróci, da mi swoją krew i znów będę miała cały kręgosłup. Powiem szczerze, że najbardziej jego złamania mi zawadzają.
Spojrzałam teraz na zawiniątko, które trzymała w ramionach. Z kolorowego koca wystawała głowa pulchnego bobasa, z czarną kępką włosów na jej czubku i dużymi, okrągłymi, ciemnymi oczami. Machał łapami i cieszył się jak głupi na mój widok.
- Podobny do ciebie – stwierdziłam, patrząc teraz znacząco na Bellatriks. – Ma taką samą gębę i jest tak samo irytujący.
Bella, Rudolfus i Rabastan wybuchnęli śmiechem, choć osobiście ja nie widziałam w tym nic zabawnego.
- Długo tu nie zostanę – dodałam, kiedy trójka Śmierciożerców już się uspokoiła. – Zanim to zdejmę, minie trochę czasu.
- A czy jest choć cień nadziei, że nam coś zaśpiewasz? – zapytała Bella. – Żeby ubarwić to nudne przyjęcie. Powiem szczerze, tu jest nudniej niż w Azkabanie.
Wskazała ręką na podest, stojący po środku salonu. Zmierzyłam go oceniającym wzrokiem.
- Jeśli mi pomożecie tam wyleźć, to może skuszę się na jedną piosenkę – odpowiedziałam.
Rabastan wziął mnie znów na ręce i bez problemu wskoczył na podest. Postawił mnie na nim i przez chwilę podtrzymywał mnie, czekając, aż złapię równowagę.
- Puść mnie, dam radę ustać – powiedziałam mu, po czym sięgnęłam po różdżkę, przyłożyłam ją do gardła, żeby magicznie wzmocnić głos i odezwałam się do tłumu: - Mój obecny stan nie pozwala, bym została tu dłużej. Ale chyba mogę coś wam zaśpiewać, robię to tylko dla Belli.
Mrugnęłam do niej i zaczęłam:

- I know that we are young*
And I know you may love me.
But I just can't be with you like this anymore.
Alejandro.

(Uh uh uh oh oh oh uh oh oh)
She's like revenge
In a bucket.
And she won’t look at you,
Won't look at you.
She hides through love.
A super seal.
She got a halo around her finger.
Around you.

You know that I love you boy.
Hot like Mexico, rejoice.
At this point I gotta choose,
How can you loose.

Don't call my name.
Don't call my name, Alejandro.
I'm not your babe.
I'm not your babe, Fernando.
Don't wanna kiss, don't wanna touch.
Just smoke one cigarette more.
Don't call my name.
Don't call my name, Roberto.
Alejandro
Alejandro
Ale-ale-jandro
Ale-ale-jandro

(Just stop. Please. Just let me go. Alejandro. Just let me go.)
She's not broken.
She's just a baby.
But her boyfriend's like a dad, just like a dad.
Draw those flames that burn before him.
Now he's gonna find a fight, gonna fool the dad.

You know that I love you boy.
Hot like Mexico, rejoice.
At this point I gotta choose,
How can you loose.

Don't call my name.
Don't call my name, Alejandro.
I'm not your babe.
I'm not your babe, Fernando.

Don't wanna kiss, don't wanna touch.
Just smoke one cigarette more.
Don't call my name.
Don't call my name, Roberto.
Alejandro.
Alejandro.
Ale-ale-jandro
Ale-ale-jandro

Don't bother me.
Don't bother me. Alejandro
Don't call my name.
Don't call my name, Fernando.
Don't call my name.
I'm not your babe.
I'm not your babe, Alejandro.
Don't wanna kiss, don't wanna touch. Fernando.
Don't call my name.
Don't call my name, Alejandro.
I'm not your babe.
I'm not your babe, Fernando.

Don't wanna kiss, don't wanna touch.
Just smoke one cigarette more.
Don't call my name.
Don't call my name, Roberto.
Alejandro.
Alejandro.
Ale-ale-jandro
Ale-ale-jandro

Don't call my name.
Don't call my name, Alejandro.
I'm not your babe.
I'm not your babe, Fernando.
I'm not you babe.
I'm not your babe. Alejandro.
Don't wanna kiss, don't wanna touch.
Fernando.
Don't call my name.
Don't call my name. Alejandro.
I'm not your babe.
I'm not your babe, Fernando.

Don't wanna kiss, don't wanna touch.
Just smoke one cigarette more.
Don't call my name.
Don't call my name, Roberto.

Alejandro.
Alejandro.
Ale-ale-jandro
Ale-ale-jandro

Alejandro.
Alejandro.
Ale-ale-jandro
Ale-ale-jandro

Mój występ nagrodzono gromkimi brawami. Zmęczona bólem, zbroją, wrzynającą mi się w ciało, uśmiechnęłam się krzywo gestem ręki przywołałam Rabastana i kazałam mu zanieść mnie do pokoju przystającego do salonu. Tam były jakieś fotele, gdzie siedziało kilka starszych kobiet. Lestrange posadził mnie w jednym z foteli, a ja powiedziałam mu:
- Zostaw mnie. Jeśli będziesz mi potrzebny, zawołam.
Rabastan pokłonił się posłusznie i odszedł.

~*~

Nie planowałam dawać tutaj piosenki, ale kiedy usłyszałam nową Lady Gagi, po prostu nie mogłam się oprzeć. Możecie się śmiać, ale to i tak będzie moja faworytka, jak „Moda na sukces”. Wyczytałam, że Ridge zabije Shane’a.
Chciała, jeszcze podziękować osobie, która mnie poleciła, jest to moja siódma gwiazdka, więc jest wyjątkowa. Dedykacja dla tej osoby, która poleciła mnie do Onetu xD

* Lady Gaga „Alejandro”, TU tłumaczenie. 

4 czerwca 2010

Rozdział 265

Obudziłam się gwałtownie. Gdybym nie była w tak strasznym szoku, z pewnością krzyknęłabym. Nosz ku*wa, że tak powiem. Gdybym nie była w takim stanie, to bym natychmiast się udała do Anglii, znalazła Barty’ego i zażądała wyjaśnień. A powtarzanie, że to był tylko sen, nic nie pomagało. To nie był zwykły sen. Był zbyt realny i wyrazisty. Już miewałam takie sny, jakby wizje. A ten sen właśnie taki był.
Podciągnęłam się trochę, żeby usiąść na łóżku i oprzeć się o jego wezgłowie. A jest to trudne, będąc tak okropnie połamanym. Zegar wskazywał teraz godzinę kilka minut po drugiej. Nie byłam jednak zmęczona. Zbytnio już się wyspałam. Poczułam głód. Ale to będzie musiało poczekać. Ten sen, jeśli to był tylko sen, był straszny. Jeśli to jednak była wizja… Bałam się znów zamknąć oczy, żeby nie zobaczyć tego, co dalej się działo. A wcale nie byłam tego ciekawa.

Rozejrzałam się po pokoju. No i co tu robić. Poczułam, że jeśli czegoś nie zrobię, zaraz zwariuję z tej niepewności. Nie mam pojęcia, kiedy Barty wróci z tej rzekomej „misji”, na której zajmuje się dziewczynami, a nie werbowaniem kandydatów na nowych Śmierciożerców.
Nie będę wołała wuja. Jest środek nocy, a on i tak ma już dużo na głowie, kiedy nie ma Croucha. Przygryzłam wargi, myśląc intensywnie. Zostaje mi poczekać do rana. Ale nic nikomu nie powiem. Voldemort znowu wpadnie w szał, rozwali połowę mebli w moim pokoju, Spirydion tylko przemilczy całą sprawę, mówiąc na koniec swoim cichym, spokojnym głosem: Teraz już nic nie możesz zrobić, stało się, a Victor jak zwykle zrobi wszechwiedzącą minę, mówiąc: A nie mówiłem?
Nie, tego bym chyba nie zniosła. Gdybym powiedziała wszystko Claudii, wyśmiałaby mnie. Umarłabym ze wstydu. Nie chciałam, żeby się teraz tu pojawiała. Syriusz natychmiast by zrobił zatroskaną minę, mówiąc: Och, księżniczko, nawet nie wiesz, jak ci współczuję. Ale mogłaś to przewidzieć, przecież to Śmierciożerca, im się nie ufa. Przynajmniej niektórym, a zwłaszcza takim, którzy w przebraniu Alastora Moody’ego wałęsają się po Hogwarcie. Już słyszę też przerażone piski Sapphire: Nie! To był tylko sen, przyśniło ci się, bo boisz się, że coś takiego się stanie… A jeśli naprawdę miałaś wizję? W piątej klasie już tak było, i pod koniec czwartej. Myślisz, że jesteś jasnowidzem?

Tak, nie było sensu zwierzać się komukolwiek. Kiedy wróci Barty, wszystko z nim załatwię. A jeśli będzie już za późno? Jeśli wróci i od razu przyjdzie do mojego pokoju i oznajmi, że za dwa miesiące bierze ślub, a później, kiedy mój szok już minie, zapyta, czy nie mogłabym zostać światkiem jego narzeczonej… Nie, szok by nie minął. Umarłabym na miejscu. Na samą myśl o tym poczułam skurcz w żołądku, nie mający nic wspólnego z głodem.

*

Rano, kiedy Lord Voldemort przyszedł mnie odwiedzić, zastał mnie leżącą pod wezgłowiem łóżka, z szeroko otwartymi oczami, wpatrzonymi w przeciwległe drzwi do łazienki. Trochę go to zaniepokoiło.
- Coś się stało, Sophie? – spytał, poprawiając mi poduszki.
- Dlaczego tak sądzisz? – mruknęłam, natychmiast uśmiechając się w sposób możliwie jak najnaturalniejszy. – Proszę, przenieś mnie do łazienki, napuść mi wody do wanny i mnie tam wsadź.
Czarny Pan, z miną trochę niezadowoloną z powodu, że robi coś, co nie przystoi takiemu ważnemu człowiekowi, zrobił, co mu kazałam. Kiedy wanna była już napełniona wodą, zaniósł mnie do łazienki.
- Wsadź mnie w ubraniu, nie chcę być już taka wysuszona – powiedziałam mu.
Wuj włożył mnie do wody i wyszedł. Usłyszałam jeszcze jego głos, dobiegający zza drzwi:
- Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, to zawołaj!
Nic nie odpowiedziałam, tylko leżałam i wpatrywałam się w ścianę. Od momentu przebudzenia o drugiej w nocy, nie zmrużyłam oka. Czarny wizje i myśli nawiedzały mnie tak intensywnie, że nie byłabym w stanie zasnąć. Ale nie byłam zmęczona.
Woda prawie natychmiast zrobiła się czarna od węgla i popiołu. Zauważyłam nową skórę w niektórych miejscach. Podniosłam nie złamaną rękę i przyjrzałam się jej. Wierzch dłoni porastała nowa, wiotka i delikatna skóra, jeszcze nie tak jasna jak ta, którą miałam dawniej, ale to tylko kwestia czasu. Za tydzień lub półtora opalenizna zejdzie i będę wyglądała normalnie.
Zauważyłam też, że pod wpływem wody moje spalone włosy wypadły całkowicie, pozostały tyko te, które odrosły mi w krótkim czasie po wypiciu krwi wuja. Nie były tak gęste i długie jak dawniej, bo sięgały mi zaledwie do podbródka, ale dobre i to. Przynajmniej porastały całą głowę. Buddo, nigdy bym nie pozwoliła patrzeć na siebie bliskim, gdyby brakowało mi gdzieś włosów.

Po długiej chwili, kiedy już cały węgiel odczepił się od mojej skóry, w większości miejsc jeszcze brązowej i pomarszczonej jak suszona śliwka, za pomocą czarów opróżniłam wannę z czarnej wody, wysuszyłam się i z wielkim trudem udało mi się unieść w powietrze, żeby wrócić do łóżka. Nie chciałam być we wszystkim zależna od wuja. Zdrową ręką pozbyłam się wiotkiej, ohydnej szaty, a za pomocą różdżki ubrałam koszulę nocną. I tak nigdzie nie będę się ruszała, mój stan od wczorajszego dnia jeszcze bardziej się pogorszył, kości bolały mnie nieustannie, ale przynajmniej wyglądałam trochę lepiej.
Pół godziny później Voldemort wkroczył do mojego pokoju ze srebrną tacą ze śniadaniem. Niepokój wywołany tym podejrzanie realnym snem spowodował, że całkowicie zapomniałam o głodzie. Usiadł na brzegu łóżka, zdziwiony, że nie ma mnie w łazience.
- Nie chciałam ci zawracać głowy, w końcu sama w niektórych sprawach potrafię sobie poradzić – wyjaśniłam. – Połóż mi tacę na kolanach.
Kiedy to zrobił, zdrową ręką chwyciłam łyżkę, tkwiącą w misce płatków z mlekiem i zaczęłam jeść. Dopiero teraz poczułam, jak bardzo jestem głodna. W milczeniu zjadłam wszystko, co przyniósł mi wuj, po czym otarłam usta wierzchem dłoni.
- Już zaczyna ci się regenerować skóra – zauważył Voldemort, biorąc ode mnie tacę. – Dam ci jeszcze trochę krwi.
Przysunął mi pod nos nadgarstek, ale odwróciłam głowę.
- Nie, chcę sama wyzdrowieć.
- Nie kłóć się ze mną, pij – w jego głosie wyraźniej zabrzmiała groźba.
Dla świętego spokoju ujęłam jego przedramię i wbiłam zęby w cienką skórę. Krew natychmiast trysnęła obficie. Chyba przez przypadek rozerwałam mu żyłę. Ale to nic, poradzi sobie.
Szum krwi wypełnił całkowicie moje uszy, zamknęłam oczy. Chwilę później usłyszałam bijące jak dzwon serce Voldemorta, prawie równające swoim rytmem z moim. Łatwo mnie dogoniło, nie miałam w sobie dużo krwi, więc moje serce nie miało co pompować. Oderwałam się od rany, kiedy jego serce zaczęło bić szybciej od mojego. Voldemort różdżką naprawił sobie żyłę, obserwując, jak moja skóra szybko się regeneruje. Spojrzałam na wyciągniętą przed siebie zdrową dłoń. Rzeczywiście. Naskórek odrastał w oczach, a skóra, która już wcześniej mi się zregenerowała, zaczęła bieleć.

- Musisz jakoś wyglądać, kiedy pójdziesz na przyjęcie, które organizuje Bella – powiedział.
Zamrugałam szybko.
- Jakie przyjęcie? – zapytałam.
Czarny Pan pogrzebał we wewnętrznej kieszeni szaty i wyciągnął zaproszenie, które mi podał. Wydobyłam kartkę ozdobnego pergaminu z koperty i przeczytałam:

Mam zaszczyt zaprosić mojego pana oraz Sophie Serpens na przyjęcie z okazji urodzin mojego syna Sykstusa. Przyjęcie odbędzie się o godzinie osiemnastej, 15 czerwca.
Z wyrazami szacunku
Bellatriks Lestrange

Oddałam wujowi zaproszenie.
- To za tydzień i trzy dni – stwierdziłam głosem suchym jak trzask pułapki na myszy. – Nie mam teraz najmniejszej ochoty na włóczenie się po imprezach.
- Ja również, dlatego ty pójdziesz w swoim i moim imieniu – oświadczył.
- Co? Ty sobie jakieś śmichy robisz? – zapytałam. – Wyobrażasz mnie sobie w takim stanie na jakimś przyjęciu? Nawet jeśli udałoby mi się wrócić do normalnej formy, to jestem połamana. Nie mogę się nawet ruszyć.
- Poczekasz chwilkę?
Zaskoczona obserwowałam, jak Voldemort znika za drzwiami mojego pokoju. Wrócił jednak po kilku sekundach, pchając coś, co wyglądało jak…
- Wózek inwalidzki? – zawołałam. – Czyś ty rozum postradał? Poradzę sobie sama, coś wymyślę. Ale weź to stąd!
Czarny Pan posłusznie wyprowadził wózek. Kiedy wrócił, minę miał nietęgą. Obietnica, że wymyślę coś sama najwyraźniej go nie uspokoiła.
- Co wymyślisz? – zapytał, siadając na brzegu mojego łóżka.
- Już chyba mam pomysł – mruknęłam, uśmiechając się tajemniczo. – Ale to niespodzianka.

~*~


Nie chciałam dawać rozdziału tak od razu, wiecie, chciałam Was przetrzymać w niepewności. Nie wiem też, czy w niedzielę coś się pojawi, bo chciałabym opublikować coś na Czwórkę Hogwartu, no a w poniedziałek jadę na wycieczkę i będę dopiero we czwartek. Zmieniłam szablon, choć kolorystyka nie bardzo mi się podoba, za to zdjęcie jest cudowne. Dedykacja dla Satii :*