28 lutego 2010

Rozdział 243

Mimo tego, że Czarny Pan chciał, żebym teleportowała się u niego jak najwcześniej, ja poczekałam do rana. Jak zwykle nie uważałam na lekcjach, miałam przecież inne problemy. No to się Voldemort wkurzy. Zignorowałam sowę od Barty’ego, to spóźnienie będzie warte jego miny.

Kiedy skończyły się lekcje, przyspieszyłam kroku, by wyprzedzić idącego obok mnie Victora, dotarłam do zakrętu, za którym teleportowałam się. Sądziłam, że wielkie poruszenie tym, że Bella urodziła dziecko już minęło i będę mogła z nią spokojnie porozmawiać. Oczywiście, byłam w błędzie. W ogóle to nie wiedziałam, gdzie mieszkała Bellatrix z mężem. Mieli gdzieś swój dom, ale teraz w tych czasach, kiedy każdy z ministerstwa o tym wiedział, a Śmierciożercy byli poszukiwani, żywi lub martwi, większość z nich mieszkała tutaj. Ta reszta, która się jeszcze nie zdradziła, mogła zostać u siebie. Bella do nich nie należała, więc musiała zostać w domu Voldemorta.

Żeby się upewnić, gdzie mieszka owa nieszczęsna kobieta, musiałam najpierw iść zameldować się do wuja, co było równoznaczne z reprymendą za moje nieposłuszeństwo, czyli niezjawienie się natychmiast po dostaniu listu.
Voldemort siedział na swoim tronie. Kiedy weszłam do jego komnaty, skrzyżował ręce na piersiach, a pomiędzy jego wąskimi brwiami pojawiła się podłużna zmarszczka.
- Dlaczego nie przyszłaś wczoraj? – zapytał ostrym tonem.
- Przybyłam najszybciej jak potrafiłam – odparłam. – Poza tym, byłam w Hogwarcie, jeśli nie pamiętasz. Nie mogę sobie latać na każde twoje skinienie, bo mam edukację.
Po krótkiej przerwie, dodałam:
- Co ci tak spieszno było, żebym się tu teleportowała? Miałam odebrać poród, czy co?
Voldemort wstał.
- Mogłabyś, w końcu jesteś dziewczyną. Ale teraz już nieważne. Zapewne chcesz się widzieć z Bellatrix.
Przytaknęłam, a Czarny Pan zacisnął palce na moim ramieniu i wyprowadził z komnaty.
Pokoje, w których można było mieszkać, mieściły się na trzecim piętrze. Voldemort powiódł mnie do jednego z najdalej położonych od schodów. Usłyszałam dobiegające stamtąd rozmowy. Czarny Pan otworzył drzwi, wpuścił mnie do środka i sam odszedł do swoich zajęć. Właśnie widzę, jak się przejmuje tym, że jego sługa będzie odtąd siedziała w domu z bachorem, nie mogąc walczyć.
Zobaczyłam w tym pokoju całkiem duży tłok ludzi. Oprócz Lestrange’ów, był tu też brat Rudolfa i Narcyza.
- Wybacz, że wczoraj nie przyszłam – zwróciłam się do Belli. – Nie mogę tak co chwilę opuszczać Hogwartu, ściągnęłoby to podejrzenia. Jeśli już nie ściągnęło.
Bellatrix machnęła lekceważąco ręką. Chyba z ulgą przyjęła to, że jest już szczupła i może się normalnie poruszać, chociaż posiadanie dziecka nieszczególnie ją cieszyło.
- Nie było na co patrzeć – odparła.
Usiadłam na fotelu obok Belli i przyjrzałam się dziecku, spoczywającemu w jej ramionach.
- Podobny do ciebie – zauważyłam. – Szkoda, że nie możesz go widzieć moimi oczami.
- Oczami wampira wygląda na jeszcze bardziej obślinionego, mogę się założyć – mruknęła.
Zaśmiałam się. Rzeczywiście, moje słowa nie były puste. Był bardzo podobny do Belli, miał takie same czarne oczy, podobny nos, ale włosy miał jaśniejsze. To pewnie po ojcu, Rudolf przecież był rudy. Na szczęście nie doszukałam się w małym podobieństwa do Czarnego Pana, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że strasznie się myliłam.
- Nie lubiłam dzieci. W końcu żyłam w domu pełnym rozdartych bachorów – powiedziałam cicho.
- Nie musiałaś się nimi przynajmniej zajmować – zauważyła Bellatrix.
- Nie, nie musiałam. Ale chciałam – odrzekłam. – A ty co, nie lubisz swojego dziecka? Jak ma na imię?
- Sykstus*, to chłopak.
Uśmiechnęłam się.
- A więc macie potomka – stwierdziłam. – Jeśli nie zrobię Spirydiona wampirem, może on będzie kontynuował ród Serpensów.
- A ty?
- Jestem wampirem, my się w taki sposób nie rozmnażamy. Poza tym, nie byłabym dobrą matką. Nie mam tego instynktu.
- Ja chyba też.
Zapanowało milczenie. No, fakt. Bellatrix nie będzie taką matką dla małego Sykstusa, jaką była dla mnie Bes. To oczywiste, że będzie przygotowywać go od najmłodszych lat do bycia Śmierciożercą. Na urodziny będzie kupować mu jakieś straszne trucizny, na Boże Narodzenie w lochu czekać będzie dla niego ofiara do tortur. Zrobi z niego maszynę do zabijania. O to mogę się założyć. Biedne dziecko.

- Na drugie ma Anzelm – odezwała się Bella.
Wzdrygnęłam się lekko.
- Co? – spytałam.
- Anzelm.
- Tak jak mój dziadek. Nie musiałaś dawać mu tak na imię na jego cześć – powiedziałam cicho.
- Zrobiłam to na twoją cześć – odparła.
Dziwne spotkanie. To takie miłe, że Bella dała swojemu dziecku na drugie imię tak, jak mój dziadek. Myślę, że ucieszyłoby go to. Zapytałam ją, czy była tu Sapphire, używając oczywiście tylko nazwiska. Nie będę wymieniała więcej jej imienia. Nie zasługuje na to.
- Była – odpowiedziała Bella.
Wysyczałam pod adresem byłej przyjaciółki jakieś wyzwiska. Idiotka. Jak ona w ogóle śmiała się pałętać po moim domu bez mojego pozwolenia.
Wstałam i ruszyłam w stronę drzwi.
- Gdzie idziesz? – spytała Bellatrix.
- Wydać królewski dekret – odrzekłam ze śmiertelnie poważną miną. – Ta dziewucha nie będzie się wałęsać po moim domu.
I opuściłam pokój, trzaskając drzwiami. Co za bezczelność. Koniec mojej dobroci dla tej zdrajczyni. Niech tylko się do mnie odezwie, to zetnę jej głowę.

Poszłam do Czarnego Pana, wściekła jak osa.
- Dlaczego wpuściłeś tutaj Killer? – zapytałam ze złości.
- Jej ojciec jest Śmierciożercą. No i to twoja była przyjaciółka. Dostała już za swoje, wiedz, że nie wybaczę jej tego, co zrobiła, dopóki ty tego nie zrobisz.
- Czyli nigdy – wycedziłam. – Ona nie ma prawa przebywać w moim domu.
Odwróciłam się na pięcie i wyszłam z komnaty. Barty był w ogrodzie, widziałam go przez okno, kiedy wracałam z pokoju Belli. Zanim wrócę do Hogwartu, mogłam z nim trochę pobyć.
Otworzyłam cicho drzwi i weszłam do środka. Ogród zmieniał się z dnia na dzień. Niedawno leżały wszędzie jakieś kawałki suchych roślin, stara trawa nie wyglądała przyjemnie. Teraz świeża trawa pokrywała całkiem sporą powierzchnię. Wiosenne kwiatki ubarwiły trochę tę szarość i zieleń. Wszędzie było mnóstwo stokrotek, różowych i białych. Odkąd podpisałam przymierze z Ashley, ten kolor przestał mnie tak razić.

Barty’ego zobaczyłam gdzieś pod murem. Grzebał w ziemi, klęczał na trawie, pochylony nisko nad czymś. Chyba mnie nie usłyszał, więc podeszłam do niego bezszelestnie.
- Co to jest? – spytałam, klękając obok niego.
Barty podniósł na chwilę głowę, żeby na mnie spojrzeć.
- Sadzonki – odparł. – Co roku trzeba sadzić nowe.
- Nie możesz tego zrobić za pomocą czarów? – zapytałam, wyciągając różdżkę i skierowałam na ciemnobrązowe cebulki, ale Crouch odsunął ją szybko od nich.
- Mogę, ale chcę dać temu ogrodowi coś od siebie. Mianowicie, moją pracę.
Schowałam różdżkę, zdziwiona jego słowami. Cóż, każdy ma jakąś swoją słabość, a Barty jest tylko człowiekiem.
Usiadłam po turecku i zaczęłam się przyglądać jego pracy. Ja nie paprałabym się w takiej ziemi. Na wyobrażenie tych wszystkich robaków i pasożytów aż się wzdrygam. Za to bardzo lubię pająki. Zobaczyłam jednego na liściu bzu. Wzięłam go do ręki i obserwowałam, jak biega po moich palcach i dłoni.

*

Wróciłam do Hogwartu akurat na kolację. Jak zwykle spożyłam ją przy stole Gryfonów. Kiedy wracałam do dormitorium Ślizgonów, nawet nie uraczyłam Sapphire spojrzeniem. Tak samo podczas śniadania następnego dnia i podczas lekcji. Na obronie przed czarną magią zrobiła się mała awantura o inferiusy, czego skutkiem były minusowe punkty dla  Gryffindoru.
Zauważyłam, że Harry zachowuje się dziwnie. Każdą wolną chwilę spędzał z dala od Rona i Hermiony, nie było go w bibliotece, na błoniach… No, nigdzie.
W nocy, kiedy nadrabiałam zaległości z transmutacji, zobaczyłam jakiś ruch przy drzwiach. Odwróciłam głowę i zauważyłam Stworka. Pewnie wymknął się z kuchni, żeby posprzątać dormitorium Ślizgonów.
- Stworek! – wyszeptałam.
Skrzat drgnął i podbiegł do mnie.
- Moja pani, Stworek jest szczęśliwy, że mógł się z panią spotkać! – wydyszał.
- Dlaczego sam tutaj sprzątasz? – spytałam.
Stworek milczał.
- Mnie możesz powiedzieć – nalegałam.
Skrzat westchnął kilkakrotnie, żeby się uspokoić.
- Ten bachor, Potter, kazał mi śledzić pana Malfoya – odpowiedział w końcu.
Zamrugałam szybko. Chyba się przesłyszałam.

~*~


Whihhahahiha, dziś mam urodziny xD Szesnaste. Chciałam, żeby rozdział wyszedł lepiej, ale chcę dodać coś jeszcze na Dark Love Riddle, obiecałam dać wczoraj, ale się nie wyrobiłam. Szablon miał być też dłużej, ale postanowiłam zmienić. No i tak wygląda. 

26 lutego 2010

Rozdział 242

Zostałam w domu mojego wuja do poniedziałku, jak zadecydowałam wcześniej. Nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć Sapphire w tak okropnym stanie. Ale musiałam iść jeszcze do Czarnego Pana. Oczywiście po to, by się odmeldować.

Usiadłam na swoim tronie i wychyliłam się w jego stronę, podpierając podbródek na rękach.
- Dużo teraz pracujecie – mruknęłam. – Czyli już coś wiesz, prawda? Zostaniemy w domu?
Voldemort podniósł na chwilę głowę znad „Proroka Codziennego”, żeby spojrzeć mi w oczy.
- Nie wiem.
Sięgnęłam po jego dłoń. Nie zrobił żadnego gwałtownego ruchu, więc zbliżyłam jego przegub do swoich ust. Przed powrotem do Hogwartu chciałam napić się jeszcze jego krwi. Byłam głodna. Nie polowałam od dawna, bo nie było ze mną osoby, która zabiłaby moją ofiarę. Dopiero teraz, kiedy byłam sama, zauważyłam, jaką krzywdę wyrządził mi Armand. Zrobił mnie wampirem, bezmyślnie zapominając o tym, że jestem zbyt młoda, by samodzielnie przeżyć. Skazana byłam z góry na śmierć, jeśli on odszedłby. Ale nie zrobił ze mnie prawdziwego wampira, zdolnego do rozmnażania się poprzez zamianę krwi, którego słońce jest w stanie zabić, jeśli nie jest zbyt silny. Ale znaleźli się gdzieś dobrzy ludzie… Ludzie, którzy zechcieli zająć się małym, opuszczonym, wampirycznym dzieckiem, zechcieli zastąpić mi mojego Mistrza i nauczyciela.

Voldemort utkwił swoje czerwone oczy we mnie. Uśmiechnęłam się lekko i wbiłam zęby w jego przegub. Usłyszałam cichy śmiech wuja.
- Pijesz moją krew, bo boisz się zabić – rzekł.
Nie odpowiedziałam, dopóki nie skończyłam. Kiedy krew zaczęła przepływać przez moje żyły, docierając do końców moich palców, poczułam rozkoszne ciepło, lekkie mrowienie na całym ciele.
Odsunęłam jego rękę i przeciągnęłam językiem po wargach, na wszelki wypadek, gdyby została na nich choć odrobina krwi.
- Prawda jest taka, że nie mogę zabić – powiedziałam. – Armand za wcześnie dał mi Mroczny Dar, gdyby zrobił to za trzy, cztery lata, albo co najmniej po moich siedemnastych urodzinach, byłoby inaczej.
- Ale gdyby tego nie zrobił, umarłabyś wtedy.
- Naprawdę wierzysz, że byłam chora? – spytałam.
- Zapytaj raczej, czy na pewno  to wiem – poprawił mnie.
Zaśmiałam się, a on wstał i zaczął się przechadzać powoli po komnacie. A ja wodziłam za nim wzrokiem, zastanawiając się, co teraz zamierza zrobić.

- Co było w tym liście? – spytałam w końcu, a on popatrzył na mnie ze zdziwieniem. – Dostałeś od moich rodziców list.
- Ach – zaśmiał się pod nosem. – Odpowiedzieli na moją wiadomość. Zirytowali mnie, ale to nic. Wracaj już do Hogwartu, kochanie.
Przytuliłam się do niego, jakbym go miała już nie zobaczyć więcej. W sumie, to możliwe. Sapphire znów będzie się może chciała zemścić. Ale wtedy już ją zabiję. Koniec z litością.
Teleportowałam się.

Teraz jadałam przy stole Gryfonów. Oni sami nie mieli nic przeciwko, choć ja czasami czułam się pomiędzy nimi jak piąte koło u wozu. Oni mieli swoje żarty, swoje sprawy, rozmawiali o czymś, a ja nie wiedziałam, o czym. Zauważyłam, jak bardzo oni są zgrani, jak bardzo się przyjaźnią… Zaś Ślizgoni trzymali swoje sekrety, swoje sprawy w tajemnicy, bo gdyby na przykład Pansy ujawniła, w jakim sklepie kupuje ubrania, to już byłaby tragedia, ujawniła swoją wielką tajemnicę…

Sapphire chyba nie przyszła tego dnia na śniadanie, chyba że zjadła je bardzo wcześnie i natychmiast wyszła, jakby się bała, że mnie spotka. Cóż, ja nie zamierzałam się jednak spieszyć. Prędzej czy później ją i tak zobaczę.
Miałam rację. Nie widziałam ją nam dwóch pierwszych lekcjach, lecz na transmutacji tak. Przesiadłam się specjalnie do Victora, żeby z nią nie siedzieć. Wyglądała okropnie, jak sądziłam. Co prawda niektóre rany zaczęły się już goić a skutki zaklęcia dawno już się cofnęły, ale jej twarz nadal pokrywały zadrapania, rany, siniaki i inne szramy.
W ogóle nie uważałam na lekcjach. Nie chciało mi się. Z oczyma utkwionymi w nauczycielu, nie robiąc notatek, myślałam o Ghostach. Chciałam, żeby mi przebaczyli. Chociaż po tym, co zrobiłam Sapphire sądzę, że moje szanse na to zmalały jeszcze bardziej. Ale miałam to gdzieś, czułam się szczęśliwa, patrząc na zmasakrowaną twarz eks przyjaciółki. Nie miałam nadziei, że Malfoy przestanie się nią interesować, ale zrekompensowała mi chociaż tyle, że chodziła teraz, jakby miała patologię w domu.

*

Wieczorem dostałam list. Niewiele sów przylatywało podczas kolacji. Do mnie dotarł ciemnobrązowy puszczyk. Wylądował w talerzu z moją niedokończoną zapiekanką i rzucił mi na kolana list. Zanim zdążyłam przyjrzeć się sowie, ona już odleciała. Rozerwałam więc kopertę. Był w niej kawałek pergaminu zapisany po francusku. Nie znałam tego charakteru pisma, ale wydał mi się taki jakby… mniej ludzki.

Sophie
Od Mariusa wiem, że dużo zastanawiałaś się, gdzie jestem. Musiałem opuścić kraj, żeby załatwić parę rzeczy. Ale teraz wróciłem i mam do Ciebie prośbę. Wyjdź na błonia.
Armand

Zaskoczyła mnie treść tego listu. Dlaczego wysłał do mnie sowę, a nie skontaktował się ze mną telepatycznie, jak powinny to robić wampiry? Dlaczego chciał, bym wyszła na błonie?
Schowałam list do kieszeni i bez słowa wybiegłam z sali, potrącając przy okazji jakieś dwie dziewczyny z drugiej klasy. Usłyszałam jakiś krzyk, ale nie miałam czasu, żeby zareagować czy wrócić się.
Otworzyłam różdżką drzwi wejściowe i wyszłam na zewnątrz. Było ciepło, nareszcie wyczuwało się w nocy wiosnę. Słońce już zaszło, jednak widziałam całe błonia doskonale. Zobaczyłam ciemną sylwetkę postaci, stojącej pod wielkim dębem. Ruszyłam w jej kierunku.
- Armand – odezwałam się.
- Przejdźmy się.
Objął mnie ramieniem i ruszył powoli brzegiem jeziora.
- Co tu robisz? – spytałam.
- Powiedzmy, że… tęskniłem za tobą – odparł. – Byłem w Paryżu. Dopiero wróciłem.
- Zostaniesz na dłużej?
- Być może.
Przez chwilę szliśmy, nie mówiąc ani słowa. Wieczorny spacer z Miom Mistrzem po błoniach Hogwartu. Dziwny widok, nigdy się nie spodziewałam, że spotkam Armanda w mojej szkole. Przyznam, że i ja tęskniłam za nim. Chciałam z nim rozmawiać, dowiedzieć się czegoś więcej o nim, mimo że znałam go bardzo dobrze.

- Jak tam jest? – spytałam nagle. – W Paryżu.
- Przecież stamtąd pochodzisz – zauważył Armand.
Wzruszyłam ramionami. Wspomnienie ukochanego kraju i tak długa rozłąka z nim sprawiły, że poczułam ukłucie żalu w sercu.
- Tak, ale nie pamiętam mojego domu – mruknęłam. – Nie pamiętam Francji. Chciałabym tam się znaleźć, ale nie mam odwagi do niej wrócić. Wiesz, mam tam całą rodzinę. Moi dziadkowie, kuzynowie…
Urwałam. Wspomnienie, że mogę mieć gdzieś jakąś dalszą rodzinę zszokowało mnie. Zawsze żyłam tylko w tym ciasnym kręgu hostów, Lorda Voldemorta i Śmierciożerców, później pojawił się Spirydion i na końcu nieśmiertelni.

Wyczułam czyjąś obecność. Obecność kilku osób, bardzo młodych, lecz nie śmiertelników ani też nie wampirów. Armand chyba też go wyczuł, bo spojrzał najpierw na mnie, a później za siebie. Również się odwróciłam. Zobaczyłam moje dwie najmłodsze siostry. A więc to je potrąciłam, kiedy wybiegałam z Wielkiej Sali…
Kiedy się zorientowały, że na nie patrzymy, podeszły nieśmiało bliżej.
- To są… - zaczęłam, ale Armand mi przerwał.
- Wiem. Sonya i Kitana.
Przyjrzał się każdej z osobna. Na jego twarzy pojawił się dobrotliwy uśmiech.
- Nie znacie mnie, prawda? – spytał. – Jestem ojcem Sophie.
- Wiemy – odpowiedziała odważniejsza z bliźniaczek, Sonya.

Spacer w ich towarzystwie był jeszcze przyjemniejszy, niż by ich nie było, chociaż nie mogłam w ich obecności powiedzieć wszystkiego, co bym chciała. Zauważyłam, że nie znam mojego rodzeństwa. W mojej pamięci zostały te małe, dziecinne bliźniaczki, grzeczne i dobrze ułożone, a okazało się, że dorosły trochę i zmieniły się. Tak samo Spajk i Rip. Pamiętałam ich jako łobuzów, uwielbiających robić na złość mamie, jakby mniejsza wersja Freda i Georga Weasleyów. Tylko Victor się nie zmienił. Zawsze jemu mówiłam więcej niż reszcie małych Ghostów. To pewnie przez to, że był moim rówieśnikiem, ale rozumiał też więcej. Był chyba bardziej otwarty na zło, które we mnie siedziało.

Armand w końcu powiedział mi, żebyśmy wracały do Hogwartu.
- Ale kiedy cię zobaczę? – zapytałam, chwytając się kurczowo jego ramienia.
- Niedługo – odpowiedział. – Może nawet wcześniej, niż ci się wydaje.
Pocałował mnie w usta i w oba policzki, pożegnał się z bliźniaczkami i ruszył biegiem w kierunku Zakazanego Lasu. Została za nim tylko rozmazana plama, która również po chwili zniknęła.
- Ciekawa osoba – powiedziała Kitana.
- Żebyś wiedziała – mruknęłam. – Chodźcie, wracamy.


Rano, sowią pocztą, dostałam kolejny list. Tylko tym razem była to wiadomość od Barty’ego, pisana w taki sposób, jakby bardzo się spieszył. Nie była też długa, zaledwie kilka słów na pogiętym, oddartym skrawku pergaminu.

Bella urodziła dziecko. Wczoraj wieczorem. Czarny Pan chce, żebyś przybyła do niego jak najszybciej.

Z zaskoczenia musiała przeczytać tą wiadomość kilka razy, zanim dotarła do mojej świadomości. Bellatrix urodziła dziecko? Nie może być. Jakoś sobie nie wyobrażam jej w roli matki. Niektóre bronią swoich dzieci jak lwice. Ona z pewnością nie będzie tak opiekuńcza. Chyba że się mylę. Ale musiała się z tego cieszyć. Lestrange’owie nareszcie mają swojego dziedzica. Nawet ja odczułam w sercu coś w rodzaju… radości. Mogłam cieszyć się ich szczęściem. I nawet Sapphire nie irytowała mnie tak bardzo. Mijając ją na korytarzu, pomyślałam, że skoro się już zemściłam, mogłabym jej trochę odpuścić. Zemsta jest najlepsza gdy krew jeszcze ciepła. A ja unurzałam już kły w jej krwi.

~*~


Ferie mi się już kończą, w poniedziałek do szkoły trzeba niestety. Więc od razu mówię, że rozdziały znów mogą ukazywać się nieregularnie, bo znów dojdzie mi nauki. Idę uczyć się wiersza na konkurs, a dedykacja dla Doski :* 

24 lutego 2010

Rozdział 241

Barty zrobił trochę poważniejszą minę.
- Naprawdę Sapphire zepchnęła cię ze schodów? – spytał z niedowierzaniem.
- No przecież ci mówię. Zepchnęła mnie, a później jeszcze nie pomogła mi – odpowiedziałam. – Przeleżałam połamana na środku holu w tym zimnie, nikt mnie nie znalazł do samego rana. W ogóle nie spałam, jestem zmęczona, a Sapphire musi mi za to zapłacić.
Crouch zmarszczył brwi. Wyglądał na bardzo zawiedzionego zachowaniem Sapphire. Albo moim. Chociaż raczej bardziej jej, bo ja nic nie zrobiłam i jestem tu poszkodowana.
- Kurde no, nie spodziewałem się tego, że będzie chciała się zemścić – mruknął. – Czarny Pan się zdenerwuje. Będzie bardzo zły. I tak jest już rozjuszony, lepiej go teraz nie niepokoić.
- A co mu jest? – spytałam.
- Dostał odpowiedź. Od Ghostów.
No, no, no. Nie wiedziałam, że Voldemort tak namiętnie koresponduje z moimi przybranymi rodzicami. Jeszcze się okaże, że wysyła swojej siostrze kartki na święta. Cóż. Trzeba będzie się go kiedyś zapytać. Ale nie teraz, najpierw muszę się mu poskarżyć i wypytać o list od Ghostów. Mimo że nic nas już ze sobą nie łączyło, ja chciałam wiedzieć, co się z nimi dzieje. Chciałam obserwować ich życie jako ktoś zupełnie nieważny.

Powiedziałam Barty’emu, że mimo wszystko i tak mu powiem o tym, jak spędziłam dzisiejszą noc. Crouch zatrzymał mnie tuż przed drzwiami do jego pokoju.
- Sophie… chcę, żebyś wiedziała… To, co ci zrobiła Sapphire… potępiam to, możesz mi wierzyć, zawiodłem się na niej i nie mam zamiaru więcej się z nią zadawać – powiedział.
Jego słowa były dla mnie dużą, znaczącą pociechą w tej sytuacji, ale nic nie mogło mnie powstrzymać od zrobienia tego, czego pragnęłam zrobić. Uśmiechnęłam się blado i zapukałam do drzwi.
- Chcę, żeby Czarny Pan ją ukarał, ale nie denerwuj go, dobrze? Później dowali nam wszystkim roboty – dodał.
Zgodziłam się oczywiście. Weszłam do środka. Voldemort siedział na swoim tronie i nerwowo gładził długim białym palcem kanciasty łeb Nagini. Na mój widok aż wstał z miejsca. Wielki wąż owinął się ciasno dookoła jego ramion. Zakołysał się, kiedy podszedł do mnie.
- Nie możesz się tak co chwilę urywać ze szkoły – odezwał się, a w jego głosie zabrzmiał wyraźnie zaznaczony gniew. – O co znów chodzi.
- Jeszcze nigdy ktoś, kogo torturowałeś, nie zemścił się na mnie – odpowiedziałam tonem poszkodowanego i przytuliłam się do niego. – Dzisiaj spędziłam noc na korytarzu w Hogwarcie przez Sapphire.
- Co, nie pozwoliła ci wejść do dormitorium? – zapytał z niedowierzaniem, ale i większym, wciąż narastającym gniewem.
- Nie rób sobie jaj ze mnie – odparłam. – Zepchnęła mnie wieczorem ze schodów, stoczyłam się na sam dół i połamałam sobie wszystkie kości. Mogłam się wykrwawić, miałam skręcony kark, a ona sobie zadrwiła i wróciła do dormitorium. Gdyby mnie nie znalazł Victor, nie wiem, co by się ze mną stało.
- Ale wszystko już z tobą w porządku?
Chwycił mnie za kark i przyjrzał mu się uważnie, aby się upewnić, że żaden kręg z niego nie wystaje.
- Teraz tak – powiedziałam, pociągając głośno nosem.
Wcale nie chciało mi się płakać, ani nawet nie miałam zamiaru tego robić, byłam zbyt wściekła, lecz dobrze było sprawić wrażenie bardzo mocno poszkodowanej, żeby nakłonić Czarnego Pana do zrobienia wszystkiego, o co go poproszę. A miałam dużo życzeń. Zwłaszcza związanych z Sapphire.

- Nie chcę, żebyś ją ściągał do lochów – dodałam. – Niech po torturach, wyjątkowo bolesnych, wróci tak do Hogwartu. Niech poczuje, jak to jest, kiedy się jest poważnie rannym i nikt nie może ci pomóc.
Uśmiechnęłam się mściwie na samą myśl o tym. Nareszcie będę mogła wyżyć się konkretnie.
- A kiedy już skończysz – ciągnęłam. – Przyprowadź ją tutaj. Mam dla niej małą niespodziankę, która upokorzy ją psychicznie.
- Jak sobie życzysz, kochanie – odpowiedział, ujął moją rękę i ucałował ją.
Kiedy wychodził, ja usiadłam na swoim tronie, zastanawiając się nad tym, jaką dziwną z wujem jesteśmy parą. Oczywiście w innym tego słowa znaczeniu. Byliśmy parą demonicznych, szalonych ludzi, nieśmiertelnych właściwie, gdybyśmy połączyli siły, gdybym ja traktowała poważnie to całe zajmowanie świata, ludziom żyłoby się o wiele gorzej.

Voldemort wrócił się po zaledwie dwóch minutach jego nieobecności.
- Co, już ją sprowadziliście? – spytałam znudzonym tonem.
- Nie, przypomniało mi się, że mam list dla ciebie – odpowiedział, szukając czegoś w wewnętrznej kieszeni swojej szaty. Wyciągnął z niej list, a właściwie zwykłą kartkę niezapakowaną w kopertę. Podał mi ją.
- Czytałeś? – zapytałam, przebiegając wzrokiem po tekście.
- No… myślałem, że to do mnie – odparł, wzruszając ramionami. – Ale ja nie śpiewam, więc musiało być do ciebie. Poza tym jest podpis.
Nie mówiąc już więcej ani słowa, wyszedł z komnaty. Ja zaś przeczytałam dokładnie list:

Bez zbędnych wstępów pragnąłbym poinformować Cię, Sophie, że Twój kontrakt z naszą wytwórnią będziemy zmuszeni zerwać, jeśli nie nagrasz czegoś nowego. Odnosisz olbrzymi sukces, jeśli chodzi o sprzedaże płyt, ale nasza wytwórnia jest wytwórnią na naprawdę wysokim poziomie, więc nie możemy sobie pozwolić na tak długie przerwy między nagraniami. Mamy nadzieję, że w najbliższym czasie stworzysz nową piosenkę (a przecież wiem, że możesz to zrobić w kilka minut). W przeciwnym razie przyślę Ci dokumenty do podpisania.
Joshua Lechner

Zgniotłam list w zaciśniętej pięści. Złość powoli rosła we mnie. Nie mogą zerwać tego kontraktu, kończy się on przecież za cztery lata. Jak ten australijski idiota śmiał narzekać na to, że nie nagrywam nic nowego. Przecież doskonale wiedział, że przeszłam ostatnio bardzo trudny okres i minie trochę czasu, zanim się pozbieram. Zresztą otrzymują swoją część dochodów ze sprzedaży tych wszystkich gadżetów. Dla mnie te pieniądze nie mają tak wielkiego znaczenia, w skarbcu mam ich jeszcze sporo.

Cisnęłam ciasno zgniecioną kartkę pergaminu w płonący ogień i przez wściekłość, która mną owładnęła, zaczęłam rozwalać wszystko, co tu było. A zbyt wielu rzeczy Voldemort tu nie umieścił. Właśnie przez te moje (i jego również) napady szału. W tej kwestii byliśmy akurat do siebie bardzo podobni.

Chwyciłam niewielki, pusty, antyczny wazon, stojący na gzymsie kominka i cisnęłam nim przez całą szerokość pokoju. Przeleciał przez niego i roztrzaskał się o przeciwległą ścianę. Ryknęłam ze złości i kolejną antyczną ozdobą roztrzaskałam wielkie, oprawione w srebrną ramę lustro.

W sumie demolowanie pokoju zajęło mi trochę. Z dołu dobiegały mnie co chwilę odgłosy tortur, wykrzykiwane jakieś zaklęcia, przekleństwa i wrzaski. Byłam jednak zbyt zajęta swoją złością na producentów z Australii, żeby się tym przejmować. Sapphire była teraz dla mnie niczym. Zwykłą mrówką, którą mogłabym zgnieść, gdyby przez przypadek weszła mi teraz w drogę.

Ktoś zapukał, ale nie usłyszałam tego. Dopiero, gdy wszedł do środka, uspokoiłam się nieco, dysząc ciężko.
Rabastan Lestrange wychylił niepewnie swoją głowę poza drzwi.
- Już skończyliśmy – oświadczył.
- Wprowadzić ją – rozkazałam lodowatym, ostrym głosem.
W takich momentach Śmierciożercy, i w ogóle ludzie bali się mnie najbardziej, pewnie dla tego zwolennicy Lorda Voldemorta traktowali mnie z takim szacunkiem, jak swojego pana.
Sapphire została wepchnięta przez Bellę i jej męża do pokoju. Zamknęli drzwi, ale ja nie zwracałam na nich już uwagi. Utkwiłam wzrok w Sapphire. Wyglądała tak jak kiedyś Barty, choć byłam pewna, że w jej przypadku użyto również zaklęć.
Zmasakrowana, napuchnięta twarz podniosła się trochę, by na mnie spojrzeć. Uśmiechnęłam się mściwie, ale nie powiedziałam ani słowa. Mogę załatwić dwie rzeczy jednocześnie. Przetwórnia chce piosenki, ja chcę zemsty.
Wyczarowałam mikrofon.

- Now I will tell you what I've done for you*
50 thousand tears I've cried
Screaming deceiving and bleeding for you
And you still won't hear me
Don't want your hand this time I'll save myself
Maybe I'll wake up for once
Not tormented daily defeated by you
Just when I thought I'd reached the bottom
I'm dying again

I'm going under
Drowning in you
I'm falling forever
I've got to break through
I'm going under

Blurring and stirring the truth and the lies
So I don't know what's real and what's not
Always confusing the thoughts in my head
So I can't trust myself anymore
I'm dying again

I'm going under
Drowning in you
I'm falling forever
I've got to break through

So go on and scream
Scream at me I'm so far away
I won't be broken again
I've got to breathe I can't keep going under

I'm dying again
I'm going under
Drowning in you
I'm falling forever
I've got to break through
I'm going under
I'm going under
I'm going under

Wyciągnęłam w bok rękę i upuściłam mikrofon, który upadł na podłogę z głośnym trzaskiem. Minęłam Sapphire, nie omieszkując przy okazji nastąpić jej na rękę. Z głośnym, szyderczym śmiechem zatrzasnęłam za sobą drzwi. Voldemort stał za drzwiami, oparty o balustradę, jak uprzednio Barty, kiedy przebierałam się w swojej sypialni. Ręce miał tak samo skrzyżowane na piersiach, jak on. Tylko minę miał inną. No i Barty był od niego o niebo przystojniejszy. Chociaż mimo… ehm… oryginalnego wyglądu Czarnego Pana, pociągał mnie w jakimś sensie. Ale zostawmy już ten temat.

Również skrzyżowałam ręce na piersiach, przybrawszy identyczną minę, jaką on miał.
- Możesz już ją odesłać z powrotem, sądzę, że nigdy więcej nie podniesie na mnie ręki – oświadczyłam.
Voldemort zawołał Rabastana, który zjawił się przy swoim panu natychmiast. Otrzymał rozkaz przyprowadzenia tu Sapphire. Zrobił to natychmiast.
Musiał ją podtrzymywać, żeby dziewczyna nie upadła. Z lubością patrzyłam na jej słabość. Sapphire miała obitą całą twarz, napuchniętą, chyba od jakiegoś zaklęcia, zakrwawione ręce, mnóstwo zadrapań, które były chyba dziełem Bellatrix. Niestety nie była połamana, ale dałam już sobie z nią spokój.
- Następnym razem pomyśl – zwróciłam się do niej z radosnym uśmiechem. – Zanim znów najdzie cię chęć na skręcenie mi karku. Wyprowadzić.
Ostatnie słowo skierowane było do Śmierciożercy. Rabastan uniósł prawą rękę do czoła i zszedł z Sapphire do holu, by mógł się stamtąd teleportować.
- Jest sobota – podjęłam na nowo temat. – Może zostanę tu do poniedziałku?

Voldemorta nie obchodziło, ile mam nieobecności nieusprawiedliwionych. Ważne było tylko, bym nie miała zaległości. Poza tym Dumbledore wiedział, że mam dużo spraw, związanych nie tylko z wujem, ale i z Zakonem, zawodem, w którym tkwię już od dawna no i ostatnio miałam wampiry na głowie.
Czarny Pan zgodził się oczywiście. Poszłam więc do swojego pokoju, by móc się uspokoić i napisać odpowiedź dla tego głupiej wytwórni, że piosenkę opublikuję, kiedy załatwią to moi ludzie. Zanim jeszcze zniknęłam w swoim pokoju, kazałam zająć się tym Voldemortowi. Niech coś z tym zrobi sam albo każe zrobić to innym. Mnie interesował tylko efekt.

Kiedy patrzyłam, jak Flagro odlatuje, poczułam się, jakbym nie była sama. Odwróciłam się gwałtownie i zobaczyłam Darlę. Siedziała na biurku, twarz miała spokojną, lecz mocno oznaczoną czerwonymi łzami. Albo mi się to wydawało, albo widziałam ją naprawdę. Musiałam odwrócić od niej wzrok, nie mogłam znieść jej widoku, choć przyciągała ona spojrzenie jak martwe ciało.
Pokręciła głową.
- Nie poznaję cię.
Zaniosłam się szaleńczym śmiechem.
- A poznajesz Sapphire? – zawołałam. – Nazwała cię martwą! Nienawidzę jej, jej związek z Malfoyem jeszcze by przeżył, ale to, jak mówiła o tobie… nie przebaczę jej nawet za całą krew świata!
Uklękłam na trawie, która nadal nieprzerwalnie rosła na podłodze, i której nikt nie śmiał usuwać. Teraz już naprawdę chciałam płakać. I zrobiłam to. Łzy płynęły mi po twarzy i kapały z czubka nosa i policzków, niknąc w trawie.
- Nie żyjesz przez nią – dodałam. – Wolałabym, żeby ona umarła, niż ty. Słyszysz? Mogę odebrać jej życie, żeby wrócić je tobie!
Teraz zorientowałam się, że nie rozmawiam z prawdziwą Darlą. To jest tylko jej wspomnienie, nie istnieje naprawdę, powstało w moim urojonym świecie, a prawdziwa Darla nie żyje i nie słyszy tego, co mówię. Uderzyłam pięściami w podłogę, wyrwałam kilka kęp trawy wraz z korzeniami i z rykiem wściekłości i rozpaczy cisnęłam nimi przez cały pokój.
- Wszystko wiem, co mówisz i robisz – powiedziała spokojnie Darla. – Pamiętasz? Jesteśmy nieśmiertelne. My trzy. I choćbyśmy wszystkie umarły, zawsze będziemy żyć. Bo nasza przyjaźń jest wieczna, nasze wspomnienie będzie żyło w osobach, które nas znały.
- Ale dla niej zawsze byłaś martwa! – krzyknęłam. – Sapphire ma cię za nic więcej jak trupa! Nic do ciebie nie czuje, a ja cię kocham, dla mnie jesteś aniołem!

Podniosłam się z podłogi, wyszłam na okno, przekroczyłam framugę i stanęłam na parapecie. Odwróciłam się twarzą do okna, odchyliłam się do tyłu i spadłam w przestrzeń. Nie towarzyszyło temu to okropne uczucie odbijania się od twardego kamienia, jak wtedy, gdy spadałam ze schodów. Teraz czułam, że lecę, jakbym zaginała przestrzeń i światło, choć dookoła panowała niesamowita jasność.

Ta chwila zdawała się trwać całe wieki, choć naprawdę spadłam zaledwie po kilku sekundach. Spodziewałam się głuchego huknięcia, bólu w plecach lub czegoś gorszego, ale wpadłam prosto w czyjeś ramiona. Ramiona Barty’ego.
Otworzyłam na wpół zamknięte oczy i uśmiechnęłam się.
- Co tu robisz? – spytałam szeptem.
- O mało nie nabiłaś się na sekator – odpowiedział wymijająco Crouch. – Co jest z tobą? Najpierw skarżysz się, że Sapphire spycha cię ze schodów, chwilę później sama rzucasz się z okna swojego pokoju.
- Nic by mi się nie stało – odparłam. – Taki lot może sobie zafundować każdy, jeśli nie ma lęku wysokości.
Barty położył mnie na ziemi. Była już dobrze nagrzana od słońca. A więc zima minęła na dobre. Objęłam Croucha za szyję i pocałowałam go w usta. On jednak długo nie dał się tak czarować. Odsunął się ode mnie. Jego twarz po raz kolejny przybrała ten surowy, poważny wyraz twarzy. Dreszcz strachu zawsze przebiegał przez mój grzbiet, kiedy tak na mnie patrzył. Nie lubiłam tego.
- Przestań natychmiast – odezwał się. – I wytłumacz się zaraz.
- Dobrze. Ale ostrzegam cię, że zabrzmi to głupio – odrzekłam zrezygnowana. – Widziałam Darlę. Chyba niedobrze zrobiłam, że tak kazałam Sapphire zmasakrować.
- Właśnie zrobiłaś bardzo dobrze – wtrącił się Barty. – To, że przyjaźniła się z tobą nie daje jej uprawnień, aby mogła sobie pozwalać na wszystko. Weźmy też pod uwagę, że nie powinna zadawać się z Malfoyem, skoro ty z nim zerwałaś. Nie chcę ci mówić, co masz robić, ale ja już na pewno jej nie zaufam. Nie jestem typem człowieka, który daje milion szans, żeby ktoś inny mógł je sobie bez przeszkód łamać. Jeśli raz straciła moje zaufanie, nie będę się pakował w dalszą znajomość z nią.
- A mnie dałeś drugą szansę – zauważyłam, uśmiechając się delikatnie, żeby złagodzić sytuację.
- Ty byłaś wyjątkiem.
- A Armand? Jemu wybaczyłeś? – spytałam.
- Znów ten niemiły temat. Bardzo niemiły.
Wyprostował się i zajął się swoimi zmizerowanymi przez zimę roślinami. Cóż. Jeśli nie chciał o nim rozmawiać, ja nie miałam żadnych uprawnień, by nań naciskać. Podczołgałam się pod drzewo, żeby słońce nie miało do mnie dostępu i zaczęłam się przyglądać, jak Barty odcina uschnięte gałęzie krzewu.

~*~

Wyszło mi dość długo. Jestem zadowolona z tego rozdziału, pochwalę się. Ta piosenka wyjątkowo mi się podoba. Dedykacja dla Eles. :*

* Evanescence - "Going Under"; TU tłumaczenie. 

22 lutego 2010

Rozdział 240

Leżałam tak długo, bardzo długo. Krew nadal płynęła mi z otwartych ust, a ja nadal nie mogłam się ruszyć czy przesunąć choćby o cal. Tkwiłam w tej niewygodnej pozycji, zastanawiając się, kiedy ktoś w końcu będzie tędy przechodził i udzieli mi pomocy. Jeśli nastąpi to dopiero rano, tłum uczniów, zmierzający ze wszystkich stron do Wielkiej Sali na śniadanie może mnie zdeptać i połamać tą resztę kości, która została nietknięta.

Leżąc tak, czułam jak zrastają mi się drobne złamania. Na szczęście nic nie stało się z moimi dłońmi, będę mogła bez przeszkód grać. Najbardziej martwiła mnie kwestia kręgosłupa. Nie wiem, czy był złamany. Nie czułam go, bo mój kark był skręcony i głowa leżała teraz na podłodze wychylona pod dziwnym, nieprzyjemnym kontem.

Robiło się już coraz ciszej. Przedtem słyszałam przynajmniej jakieś odległe kroki, słowa, okrzyki, dobiegające z dormitoriów. A teraz wszędzie panowało milczenie. Jakby wszyscy poszli spać. Nie mogłam nawet zobaczyć, która jest godzina. Więc leżałam tak, pozbawiona nadziei, że ktoś znajdzie mnie przed nadejściem ranka. Zaczęłam wołać w umyśle Armanda i Mariusa. Oni jednak nie mogliby tu przybyć, nie ważne jaki bym miała powód, żeby im zawracać głowę.

*

W ogóle nie spałam. Nie mogłam nawet zamknąć oczu. Oprócz leżenia nie mogłam zrobić nic. Zwykłe, niedosłyszane dla śmiertelnika z takiej odległości hałasy zaczęły się już o siódmej. Uczniowie z wszystkich domów powoli wstawali, pakowali torby, szli do łazienki… Śniadanie zacznie się już zaraz, ale na pewno ktoś mnie tu znajdzie wcześniej. Na przykład profesor McGonagall, jeśli pójdzie otworzyć salę. Chyba że była otwarta całą noc albo McGonagall zrobiła to od środka, bo weszła innym wejściem. Cudownie.

Do moich uszu doszedł odgłos czyichś kroków, który wciąż narastał. A więc ktoś jest coraz bliżej tego miejsca, gdzie leżę ja. Żeby tylko ta osoba się nie przestraszyła widoku na pozór martwego, połamanego ciała, spoczywającego w kałuży krwi.
Odgłos kroków zatrzymał się nagle. Słyszałam go już wyraźnie, nawet gdybym była zwykłym śmiertelnikiem. Owa osoba stała chyba na szczycie schodów. Nagle osoba podbiegła do mnie. Zauważyłam, że jest to… Victor. Lepiej mi się trafić nie mogło.
Brat ukląkł tuż przy mojej twarzy, omijając jednak krew, w której mógłby się upaprać.
- Żyjesz? – zapytał, nachylając się, żeby spojrzeć mi w oczy.
Zmusiłam się do poruszenia gałkami ocznymi. Czułam się tak, jakby wszystkie nerwy, ścięgna i mięśnie zastygły mi i musiałam poświęcić trochę czasu na rozciągnięcie ich.
Victor wiercił się przez moment w miejscu, zastanawiając się, co by tu zrobić, żeby mi pomóc. Zerkał nerwowo na kałużę krwi, jakaś myśl już mu się formowała pod czaszką.
- Potrzeba ci krwi? – spytał.
Ja oczywiście mu nie odpowiedziałam, bo  niby jak miałam to zrobić? Vipi jednak podwinął rękaw, swoimi małymi, ostrymi kłami przegryzł skórę, by przedostać się do żyły. Przekręcił trochę moją głowę, żeby mógł wlać mi do otwartych ust krew.
- Nie boli ci? – zapytał.
Odpowiedziałabym: nie, ale miałam teraz usta pełne krwi. Mógł już puścić moją głowę. Wystarczyła odrobina tego magicznego płynu, żeby moje kości mogły zacząć się zrastać. Poruszyłam głową, a brat puścił ją natychmiast.
Wyprostowałam się, kości najpierw zaczęły się nastawiać, później spawać za pomocą krwi. Wyglądałam jak jakiś robot, który włączał się właśnie. Wstałam, naprawiona już, ale nadal strasznie skostniała i sztywna. Byłam wściekła. Zrobiłam kilka niepewnych kroków w stronę lochów.
- Gdzie ty idziesz? – zapytał.
- Po Sapphire –wycedziłam. – Ta dziwka zepchnęła mnie wczoraj ze schodów.
- Sapphire? – zdziwił się Vipi. – Chyba cię fantazja ponosi!
Zaśmiałam się ponuro.
- Tak? Leżałam tu całą noc – warknęłam. – Nie będę teraz siedzieć i się gapić. Puszczaj.
Zaczęłam się z nim szamotać, bo Victor uczepił się mojej ręki i za nic nie chciał puścić.
W końcu uspokoiłam się.
- Nie będę siedziała obok niej podczas śniadania – oświadczyłam. – Nie będę z nią nawet siedziała w jednym pomieszczeniu.
- Będziesz siedziała przy naszym stole, chodź – chwycił mnie za rękaw szaty i pociągnął w stronę wejścia do Wielkiej Sali, bo pierwsza grupka uczniów już nadchodziła od strony dormitorium Hufflepuffu i zaczęła się nam dziwnie przyglądać.

Usiadłam obok Victora z obrażoną miną i opowiedziałam mu wszystko, co wczoraj się wydarzyło. Co ja mówię, powiedziałam mu wszystko, jaka jest z Sapphire szmata, jak się puszcza z Malfoyem i że pożałuje tego, co zrobiła.
Wielka Sala powoli się wypełniała. Byłam strasznie głodna. Chwyciłam tosta i wepchnęłam go sobie całego do ust.
- O, cześć – usłyszałam głos Spajka. Albo Ripa. – Co Sophie robi przy naszym stole?
- Powstrzymuje się od zabicia Sapphire – wyjaśnił bardzo żywo Vipi.
A więc to był Spajk. Bo kto inny chodziłby w szacie pobrudzonej tuszem jak nie on? Rip bałby się, że Victor zakablowałby mamie, że chodzi brudny, więc on zawsze zmieniał ubranie, kiedy się zafajdało.
Chwilę później doszedł też i jego bliźniak. Usiedli naprzeciwko mnie, przyglądając mi się uważnie.
- Dlaczego chcesz ją zabić? – zapytał Rip.
- Bo zepchnęła mnie ze schodów, pinda – wycedziłam. – Leżałam ze skręconym karkiem i połamanymi kościami całą noc, aż nie znalazł mnie Vipi.
Wzięłam trochę owsianki z talerza Spajka, który z ulgą to przyjął i cisnęłam przez całą Wielką Salę. Owsianka dotarła do celu, czyli innymi słowy spoczęła prosto na twarzy Sapphire. Aż zakołysałam się do tyłu ze śmiechu. Kilka osób, które to zobaczyły, również się zaśmiały. Nie spoczęłam tylko na tym jednym ataku. Chwyciłam kilka jajek i znów nimi cisnęłam. Z moimi wampirycznymi oczami trafiłam bez problemu. Pierwsze ugodziło Sapphire w czoło, drugie zaś, gdyby miała większy dekolt, wpadłoby za szatę. Dziewczyna była zajęta oczyszczaniem się z owsianki i klęciem pod nosem, żeby zrobić unik, biedna.

Kiedy sięgnęłam po widelec, którym również miałam zamiar rzucić, Victor złapał mnie za rękę.
- To było śmieszne, ale dosyć już – powiedział, choć twarz nadal mu się śmiała.
Z rezygnacją odłożyłam widelec z powrotem. Humor mi się jednak poprawił, kiedy się zorientowałam, jaki mamy dzisiaj dzień. Przecież to sobota, będę mogła spokojnie teleportować się do domu Czarnego Pana, powiedzieć mu wszystko, a on będzie mógł spokojnie pozwolić mi się zemścić. Cudowny plan.
Wstałam od stołu Gryfonów z szerokim uśmiechem na ustach.
- Gdzie idziesz? – zapytał Victor.
- Uważaj, bo ci powiem – zadrwiłam. – No dobra. Idę do domu wuja, żeby powiedzieć mu wszystko. Muszę donosić mu o wszystkim, co się tu dzieje, przynajmniej ze mną. A noc spędzona przeze mnie w holu, gdzie leżałam całkiem połamana zalicza się raczej do tych ważniejszych rzeczy. Gdyby Sapphire ściągnęła ode mnie zadanie z transmutacji, to bym mu o tym nie mówiła, bez przesady. Ale ja mogłam się tam wykrwawić i zapaść w sen, który mógł trwać nawet kilkaset lat. Na przykład Armand, mój ojciec, spał przez całe lata pięćdziesiąte, wiedziałeś o tym?
Pomachałam mu na pożegnanie i w podskokach opuściłam Wielką Salę. Dogoniła mnie jakaś osoba.
- Sophie, nie pędź tak…
Zatrzymałam się z wyrazem zadziwienia na twarzy. To Ashley Pail za mną goniła. Teraz traktowałam ją jak zwykłą znajomą, chociaż powiem szczerze, że ucieszyłam się na jej widok o wiele bardziej niż na widok Sapphire, czyli można rzec, że Pail awansowała z wroga na osobę neutralną.
- O co chodzi? – spytałam. – Wiesz, trochę się spieszę, muszę… muszę iść do kogoś.
Ashley oparła się o ścianę, dysząc ciężko. Mimo wykończenia, spowodowanego biegiem za mną, na jej twarzy malował się uśmiech.
- Wczoraj nie było cię w dormitorium – zauważyła.
- Tak. Bo Panna, Podrywająca Byłych Facetów Swojej Przyjaciółki zepchnęła mnie ze schodów, więc całą noc spędziłam ze skręconym karkiem tam – wskazałam palcem na miejsce, które było przez zeszłą noc miejscem mojego spoczynku.
- No, właśnie zauważyłam wczoraj, że kiedy wróciła z biblioteki była jakaś dziwna – mruknęła Pail. – Strasznie nerwowo się zachowywała. Poszła spać, ja i Pansy jeszcze się uczyłyśmy jakąś godzinę. I ona nagle się zerwała, jakby miała koszmary. Zaczęła się rozglądać, krzyczała coś, że dziecko, jakaś dziewczynka, która wyglądała jak porcelanowa lalka, tak mi powiedziała. I Sapphire gadała coś o tym, że ona chce ją zabić, czy coś takiego…
- Bardzo spójna opowieść – stwierdziłam. – Nawiedzała ją jakaś dziewczynka?
- Tak, małe dziecko.
- Claudia – mruknęłam. – Dzięki, ale muszę już iść, bardzo się spieszę.
Zanim Ashley coś zdążyła odpowiedzieć, ja byłam już przy drzwiach. Otworzyłam je różdżką, wymknęłam się na zewnątrz i teleportowałam się.

Pojawiłam się przed komnatą Czarnego Pana. Miałam już wejść do środka, kiedy usłyszałam na korytarzu czyjeś kroki. Barty niósł kilka książek i jakiś czarny, plastikowy worek na zwłoki.
- Kogo zabiliście? – zapytałam.
- Nikogo. Na co teraz idziesz się poskarżyć?
Przytuliłam się do niego.
- Na Sapphire – wyjaśniłam. – Całą noc leżałam połamana u stóp schodów w holu i nikt się nie zainteresował, że mnie nie ma w dormitorium. Gdyby nie Vipi, nadal miałabym skręcony kark.
Barty pogłaskał mnie po głowie jak kota.
- Biedactwo – zaśmiał się. – Masz całą szatę zakrwawioną.
- No widzisz – powiedziałam pokrzywdzonym tonem. – Muszę się przebrać.
Poszłam do swojego pokoju i zaczęłam grzebać w szafie. Przebranie się zajęło mi trochę czasu, w końcu trochę warstw musiałam na siebie założyć.

Kiedy wyszłam, Barty czekał na mnie oparty o balustradę.
- Myślałam, że już poszedłeś – odezwałam się. 
- Ciekawy byłem, w co się ubierzesz – odpowiedział i przebiegł po mnie wzrokiem. – Zauważyłem, że masz słabość do wojskowych akcentów.
- Nie, dlaczego tak sądzisz? – zapytałam, rumieniąc się lekko.
- Bo na bluzce masz napisane I love army.
Zaśmiałam się cicho.
- No tak – mruknęłam. – Nikomu tego nie mówiłam, ale moim małym marzeniem, cichą fantazją było pójście do wojska. Mój pradziadek był żołnierzem, zginął za niepodległość Francji. Był czarodziejem, ale nie przeszkodziło mu to w pomaganiu mugolom w walce. Dosięgła go kula, niestety.
Westchnęłam cicho. Zauważyłam, że mężczyźni w mojej rodzinie w ogóle krótko żyją, przynajmniej w ostatnich pokoleniach. Podczas drugiej wojny światowej zginął pradziadek, kiedy jego żona była w ciąży z drugim dzieckiem, jego najmłodszy syn Anzelm zmarł, gdy miał dwadzieścia lat, tata Voldemorta żył od nich nieco dłużej, może trzydzieści pięć lat lub nieco więcej. Wolałam tego jednak nie mówić, żeby Barty’ego nie przestraszyć.
- Francja nie walczyła, zdaje się – zauważył, ale spojrzałam na niego jak profesor McGonagall, więc nie powiedział więcej ani słowa.
- Wy ukrywaliście się tylko w okopach, odpierając posłusznie ataki, więc skąd możesz to wiedzieć – warknęłam. – I pamiętaj. Obrażając mój kraj, obrażasz i mnie, a tego nie chcesz, oui?
- Yes.

~*~


Troszku nudnawo wyszło. Ale w sumie jestem zadowolona. Zmieniłam szablon na taki, który już był, ale dawno temu, no i zostanie tu przez jakiś czas. Dedykacja dla Tamtej :* 

20 lutego 2010

Rozdział 239

Zmęczyły mnie te tortury. Wytarłam obryzganą krwią Sapphire rękę w jej szatę i opadłam z powrotem na swój tron.
- Zrób to swoją metodą, co? – poprosiłam wuja.
Voldemort nic nie odpowiedział, tylko podszedł do ofiary i kazał jej wstać. Sapphire zrobiła to natychmiast. Teraz jej strach był prawdziwy, widziałam go w jej oczach. Kiedy zaczęła błagać Czarnego Pana, by nie robił jej krzywdy i gdy zaczęła go przepraszać, wybuchnęłam śmiechem.
- Przeproś mnie – powiedziałam jej. – Ciesz się, że nie poszłam do Armanda. Nie żyłabyś już, gdybym tak zrobiła.
Voldemort rzucił pierwszego Cruciatusa. Na moją prośbę tortury miały trwać długo. Niech poczuje się na odmianę przez chwilę tak jak ja.

Krzyki Sapphire rozniosły się co najmniej po pierwszym piętrze i piwnicach. Mieszały się z moim śmiechem, bo kiedy zaczęłam, nie mogłam już przestać. Śmiałam się tak długo, aż nie rozbolały mnie żebra.
- Dość już – powiedziałam w końcu, a Czarny Pan opuścił różdżkę.
Nie wyglądał na szczęśliwego, minę miał raczej zawiedzioną. Miotał teraz Sapphire po całej komnacie, a ona, kiedy zaklęcie Cruciatus na moment przestawało działać, zwalała się na podłogę z nieprzyjemnym chrzęstem.
Zsunęłam się z tronu i pochyliłam lekko głowę nad leżącą bez oznak życia Sapphire.
- To była wersja light – oświadczyłam. – Jak już ci mówiłam, że mną nie warto zaczynać – wyprostowałam się i zawołałam – GLIZDOGONIE!
Kilka sekund później na korytarzu rozległo się szuranie, dyszenie i czyjś szybki krok. Do drzwi ktoś zapukał i wszedł.
- Zanieś ją do szpitala, niech się ktoś nią zajmie – dodałam i szturchnęłam rozciągnięte na podłodze ciało czubkiem buta.
Glizdogon wyciągnął z kieszeni różdżkę i machnął nią, drżąc okropnie na całym ciele. Śmieszyło mnie jego zachowanie. Zawsze, kiedy przebywał w jednym pomieszczeniu ze mną czy swoim panem, bał się okropnie w ogóle podejść, a co dopiero odezwać. Sądzę, że Voldemort go musiał bardzo wystraszyć od czasu jego odrodzenia. Pettigrew nie zachowywał się tak jak dwa lata temu.

Obserwowałam bez słowa, jak ciało Sapphire unosi się w powietrze na jakiś metr i płynie spokojnie u boku Glizdogona w stronę uchylonych drzwi. Wyglądała jakby była martwa, ale ja jednak słyszałam, jak szumi jej krew, świszczy oddech i bije serce.
Usiadłam z powrotem na swoim tronie. Voldemort krążył przez moment po komnacie, jego kroki odbijały się od lśniących ścian głośnym echem.
- Nadal nie mogę tego pojąć – odezwał się w końcu. – Sapphire. Twoja przyjaciółka. Przecież wiedziała, co przeszłaś przez Dracona, dlaczego tak się zachowała? Nie jest głupia, domyśliła się zapewne, że będziesz wściekła, wszystko mi powiesz, a ja ją ukarzę.
Wzruszyłam ramionami.
- Może myślała, że jej się upiecze, a ja pobłogosławię ich związek – mruknęłam.
Na korytarzu znów rozległy się kroki, ale jakieś inne i zupełnie nie podobne do kroków Glizdogona. Drzwi otworzyły się i ktoś wszedł bez pukania. Ową osobą był Barty. Już się domyśliłam, skąd u niego ta stanowcza mina. Nie mogłam powstrzymać się od cichego śmiechu.
Voldemort otworzył usta, żeby coś powiedzieć nieprzyjemnego, ale wstałam i uspokoiłam go słowami:
- Daj spokój, pogadam z nim i wracam do Hogwartu.
Chwyciłam Barty’ego pod ramię i wyszłam z komnaty. Zamknęłam drzwi, żeby Czarnemu Panu nie przyszło do głowy coś podsłuchać. Crouch ruszył powoli w stronę schodów. Najwyraźniej chciał mnie zaprowadzić do pokoju, gdzie leżała Sapphire.
- Jesteś świadoma, co jej zrobiłaś? – zapytał Barty.
- Jestem i bardzo się z tego cieszę – odparłam. – Zdradziła naszą przyjaźń, więc to jej problem. Ja przeżyję. Ona… nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że nie.
Barty zmroził mnie spojrzeniem, ale nie powiedział nic. Otworzył drzwi do pokoju. Do tego samego, w którym zobaczyłam Czarną Dziurę. Zatrzymałam się gwałtownie i zaparłam się obiema rękami o framugi.
- Nie wejdę tam – wydyszałam.
Serce waliło mi w piersiach jak oszalałe. Barty, który chciał wejść zaraz za mną, przewrócił oczami ze zniecierpliwienia i popchnął mnie lekko. Nie dałam się mu jednak. Wytrwale zapierałam się rękami i nogami, żeby tylko nie przekroczyć progu.

- Zapewniam cię, że nie ma już żadnego bogina – powiedział po raz dwudziesty Crouch.
- Tak, oczywiście – zadrwiłam. – Podpuszczasz mnie, bo jesteś zły, że tak załatwiłam Sapphire. A kiedy tam wejdę, Czarna wyskoczy z szafy.
Usłyszałam jego śmiech.
- Sophie, proszę.
Mój upór słabł z sekundy na sekundę, w końcu pozwoliłam się wepchnąć do środka. Kurczowo chwyciłam się przegubu Barty’ego. Mimo że pewna byłam, że nic nie zaskoczy mnie nagle, ale bałam się podejść do tej szafy czy stanąć choćby w miejscu, w którym pojawiła się Czarna Dziura.

Sapphire leżała na łóżku, z szeroko otwartymi oczami o nieobecnym wyrazie. Na twarzy miała wielki, niczym z kreskówki plaster, ręce powiązane bandażami, a na karku kołnierz. Wyglądała jak zombie, oczy miała otwarte, ale wątpię, by była świadoma, co się dookoła niej dzieje.
- Idiotka, ma to, na co sobie zasłużyła – wycedziłam, patrząc z nienawiścią na wpatrzoną tępo w sufit dziewczynę.
- Ona to wszystko słyszy – wyszeptał Barty z taką miną, jakby chciał mi przekazać za pomocą mimiki twarzy, że jestem bardzo niedyskretna.
- I bardzo dobrze – stwierdziłam, wzruszając ramionami. – Niech słucha i płacze. Jest dla mnie teraz mniej warta od mojej zasranej matki, nigdy jej nie wybaczę tego, co zrobiła.
Zauważyłam, że po policzku nieruchomo leżącej Sapphire spłynęła łza, a czoło zaznaczyła podłużna zmarszczka.
- Zostaw nas – rzuciłam w stronę Barty’ego, a on bez słowa odszedł, trochę zaniepokojony, że mogę jej coś zrobić.
Spokojnie. Nie kopię leżącego. Chyba że mi się akurat tak zechce. Ale nie tym razem.
- Co, długo tak będziesz udawać niemowę, żeby uniknąć kary? – zapytałam.
Oczy Sapphire drgnęły, a ona zamrugała gwałtownie. Twarz jakby jej ożyła.
- Nie chcę, żeby nasza przyjaźń się tak skończyła – zaczęła.
- Daruj sobie, nawet gdybyś użyła Zmieniacza Czasu, nic by to nie dało, bo ja nadal będę to wszystko pamiętać – przerwałam jej. – Będę żyła wiecznie i wiecznie cię będę nienawidzić.
- Sophie, nie pozwólmy, żeby jakiś facet nas poróżnił.
Przekrzywiłam głowę, myśląc gorączkowo. Mogłabym poddać ją próbie. Oczywiście, bez względu na to, jak odpowie, i tak nic się między nami nie zmieni, najwyżej utwierdzi mnie w przekonaniu, że miałam rację lub nie.

- W takim razie powiedz mi – odezwałam się po dłuższej chwili milczenia. – Gdybym ci kazała, zostawiłabyś Malfoya dla mnie? Albo wiesz, co? Ja ci każę. Teraz. Wybieraj. Albo on, albo ja.
Skrzyżowałam ręce na piersiach, patrząc na nią z oczekiwaniem.
Sapphire odwróciła na chwilę wzrok, najwyraźniej zakłopotana.
- Słuchaj, nie mogłabyś po prostu… przyjaźnić się ze mną i zaakceptować nasz… - odpowiedziała, ale znów jej przerwałam.
- Dość. Nie ma mniemań i wykrętów – warknęłam. – Zapytałam cię, kogo wybierasz. Odpowiadaj.
- Ja…
- Świetnie – oświadczyłam. – W takim razie nie mamy sobie już nic do powiedzenia.
Odwróciłam się na pięcie i opuściłam pokój, trzaskając drzwiami. Barty czekał na korytarzu naprzeciwko pokoi, oparty o balustradę z rękami skrzyżowanymi na piersiach i z miną uprzejmego oczekiwania. Kiedy zamknęłam za sobą drzwi, wyprostował się.
- I co, wybaczyłaś jej? – zapytał.
- Chyba sobie żartujesz – zaśmiałam się. – Kiedy już dojdzie do siebie, każ ją odesłać do Hogwartu.
Bez dalszych ceregieli, teleportowałam się z powrotem do szkoły. Czułam się o wiele lepiej po tych małych torturach. Takie urozmaicenie dnia.

*

Sapphire wróciła do Hogwartu dwa dni później. Draco bardzo się o nią martwił, patrzenie, jak z niepokojem kręci się po salonie Ślizgonów i nie może sobie znaleźć miejsca było dla mnie jak picie boskiej ambrozji. Podszedł do mnie nawet pierwszego dnia po jej zniknięciu. Widząc moją zachęcającą minę i pobłażliwy uśmiech, zapytał:
- Nie widziałaś czasami Sapphire?
Uśmiechnęłam się w sposób, który bardzo lubiła się uśmiechać Umbridge.
- Czy ja wyglądam na idiotkę? – spytałam, odkładając książkę do transmutacji. – Mniemam, że nie. Bo gdybym była idiotką, powiedziałabym ci to. Ale nie jestem, więc słowa ode mnie nie wyciągniesz.
Draco zmieszał się bardzo. Postanowiłam zmienić trochę ton. Bo w sumie nie jego była to wina, że związał się z Sapphire. Nie on jest moim najlepszym przyjacielem, a na dodatek jest facetem. Nie zrobił mi nic, za co wysłałabym go na tortury.
- Słuchaj, Draco – dodałam, wstając. – Nie zajmuj się kobietami. Powinieneś skoncentrować się na zadaniu dla Czarnego Pana, on jest ważniejszy od Sapphire czy nawet ode mnie.
Malfoy westchnął ciężko i poczochrał sobie włosy.
- Wiem, tylko to zadanie jakoś mi nie idzie, staram się jak mogę, ale wątpię, czy cokolwiek z tego będzie – mruknął. – Poza tym wiesz, że gdybyś zechciała do mnie wrócić, natychmiast bym przestał się spotykać z Sapphire. Lubię ją, ale ciebie bardziej.
Uśmiechnęłam się blado. Słodki z niego gość, ale zbyt dziecinny jak dla mnie. Nic z tego by nie wyszło, no i ja kocham Barty’ego.
- Wiesz, że nie wrócę do ciebie.
- Ja też to wiem.
Westchnęłam.
- Więc jesteś z nią, żeby zrobić mi na złość? – spytałam, a kiedy on pokręcił głową, dodałam: - Nie mógłbyś być z kimś innym? Z Hermioną, moim bratem, nie wiem… Nawet Ashley Pail może być, gdybyś znów się zaczął z nią spotykać, mogłabym z uśmiechem na twarzy dać wam swoje błogosławieństwo. Ale Sapphire? Nigdy tego jej nie wybaczę, zdradziła naszą przyjaźń, za co teraz płaci.
Draco chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ja zabrałam swoje książki i poszłam do sypialni dziewczyn, by w spokoju kontynuować naukę.

*

Jak mówiłam wcześniej, Sapphire wróciła dwa dni później, całkiem już podkurowana, bez choćby najmniejszej blizny po torturach. Oczywiście na ciele. Bo psychicznie chyba znów miała ochotę popełnić samobójstwo. Lecz tym razem nie będzie już osoby, która oddałaby za nią życie.
Zobaczyłam ją niedaleko schodów. Ja szłam do biblioteki, ona najwyraźniej z niej wracała, bo w ramionach trzymała kilka książek. Postanowiłam ją zignorować. Wspięłam się po schodach i chciałam ją minąć, ale ona zastawiła mi drogę. Zamrugałam szybko, oburzona tym zuchwalstwem.
- Zejdź mi z drogi – rozkazałam.
- Nie – stanowczość jej głosu doprowadziła mnie do furii. Wytrąciłam jej książki z rąk.
- Nie będę z tobą rozmawiać! – wykrzyknęłam. – Nie każ mi na siebie patrzeć, bo zwrócę kolację. BRZYDZĘ SIĘ TOBĄ.
Znów podjęłam próbę ominięcia jej, ale Sapphire chwyciła mnie za ręce.
- Chcę, żebyśmy nadal się przyjaźniły – powiedziała cicho.
Aż parsknęłam śmiechem na te słowa.
- Tobie się chyba dupa z głową zamieniła miejscami! – krzyknęłam. – Nigdy mnie nikt tak nie zdradził, jak ty! Nigdy nie byłaś moją prawdziwą przyjaciółką, teraz się okazuje! Tylko Darla zasługuje na to uczucie!
- Darla nie żyje! – podniosła głos Sapphire.
- Darla jest aniołem! – szyby w wysokich oknach zadrżały od mojego wrzasku.
- Skąd wiesz, czy by tego nie zrobiła! Mogłaby uwieść Barty’ego! – Sapphire darła się teraz głośniej ode mnie. – Więc nie broń jej tak i przestań się obrażać! To związek mój i Dracona, nic ci do niego!
No nie. Ona chyba tęskno za torturami.
- Jak śmiesz ją obrażać, nie zasługujesz, żeby żyć, kiedy ona jest martwa! – zawołałam. – Darla umarła za ciebie!
Pchnęłam ją lekko w ramiona. Ona zachwiała się lekko, ale postąpiła tylko krok do tyłu.
- To moje życie, więc nie będziesz się w je mieszać, rozumiesz?
Sapphire chciała mi oddać, więc popchnęła mnie, lecz chyba o wiele za mocno, niż planowała.
Poczułam, jak moje ciało wygina się do Tuły w łuk. Przez sekundę trwałam w takiej pozycji, aż w przechyliłam się pod wpływem grawitacji do tyłu i stoczyłam się po schodach na sam dół. Najpierw przekoziołkowałam przez kilka najwyższych stopni, później mogłam już tylko odbijać się od nich, słysząc trzask łamanych kości. Moich kości.
Na końcu upadłam na brzuch z rozrzuconymi pod dziwnymi kontami rękami i nogami. Krew płynęła mi z ust na posadzkę, a ja leżałam ze skręconym najprawdopodobniej karkiem, z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc się ruszyć ani złapać chociażby tchu. A złość na Sapphire przenikała mnie falami. Usłyszałam, jak do mnie podbiega. Pochyliła się nade mną jak ja niedawno nad nią i powiedziała stanowczym głosem:
- Ze skręconym karkiem ci do twarzy.
Pozostawiła mnie tutaj ranną, wystawioną na niebezpieczeństwo ze strony każdego, nawet Irytka. Nie dość, że spowodowała ten wypadek, odmówiła mi jeszcze pomocy. Jeśli uda mi się przeżyć, zabiję ją.

~*~


Niezadowoleni, że kończę w takim momencie, oui? Dość długi wyszedł mi ten rozdział, jestem z niego zadowolona. Postanowiłam też, że w poniedziałek zmienię szablon na jakiś starszy, taki, który był. No i był tu bardzo długo, bo niezmiernie mi się on podoba xD