Mimo tego,
że Czarny Pan chciał, żebym teleportowała się u niego jak najwcześniej, ja
poczekałam do rana. Jak zwykle nie uważałam na lekcjach, miałam przecież inne
problemy. No to się Voldemort wkurzy. Zignorowałam sowę od Barty’ego, to
spóźnienie będzie warte jego miny.
Kiedy
skończyły się lekcje, przyspieszyłam kroku, by wyprzedzić idącego obok mnie
Victora, dotarłam do zakrętu, za którym teleportowałam się. Sądziłam, że
wielkie poruszenie tym, że Bella urodziła dziecko już minęło i będę mogła z nią
spokojnie porozmawiać. Oczywiście, byłam w błędzie. W ogóle to nie wiedziałam,
gdzie mieszkała Bellatrix z mężem. Mieli gdzieś swój dom, ale teraz w tych
czasach, kiedy każdy z ministerstwa o tym wiedział, a Śmierciożercy byli
poszukiwani, żywi lub martwi, większość z nich mieszkała tutaj. Ta reszta,
która się jeszcze nie zdradziła, mogła zostać u siebie. Bella do nich nie
należała, więc musiała zostać w domu Voldemorta.
Żeby się
upewnić, gdzie mieszka owa nieszczęsna kobieta, musiałam najpierw iść
zameldować się do wuja, co było równoznaczne z reprymendą za moje
nieposłuszeństwo, czyli niezjawienie się natychmiast po dostaniu listu.
Voldemort
siedział na swoim tronie. Kiedy weszłam do jego komnaty, skrzyżował ręce na
piersiach, a pomiędzy jego wąskimi brwiami pojawiła się podłużna zmarszczka.
- Dlaczego
nie przyszłaś wczoraj? – zapytał ostrym tonem.
-
Przybyłam najszybciej jak potrafiłam – odparłam. – Poza tym, byłam w Hogwarcie,
jeśli nie pamiętasz. Nie mogę sobie latać na każde twoje skinienie, bo mam
edukację.
Po
krótkiej przerwie, dodałam:
- Co ci
tak spieszno było, żebym się tu teleportowała? Miałam odebrać poród, czy co?
Voldemort
wstał.
-
Mogłabyś, w końcu jesteś dziewczyną. Ale teraz już nieważne. Zapewne chcesz się
widzieć z Bellatrix.
Przytaknęłam,
a Czarny Pan zacisnął palce na moim ramieniu i wyprowadził z komnaty.
Pokoje, w
których można było mieszkać, mieściły się na trzecim piętrze. Voldemort powiódł
mnie do jednego z najdalej położonych od schodów. Usłyszałam dobiegające
stamtąd rozmowy. Czarny Pan otworzył drzwi, wpuścił mnie do środka i sam
odszedł do swoich zajęć. Właśnie widzę, jak się przejmuje tym, że jego sługa
będzie odtąd siedziała w domu z bachorem, nie mogąc walczyć.
Zobaczyłam
w tym pokoju całkiem duży tłok ludzi. Oprócz Lestrange’ów, był tu też brat
Rudolfa i Narcyza.
- Wybacz,
że wczoraj nie przyszłam – zwróciłam się do Belli. – Nie mogę tak co chwilę
opuszczać Hogwartu, ściągnęłoby to podejrzenia. Jeśli już nie ściągnęło.
Bellatrix
machnęła lekceważąco ręką. Chyba z ulgą przyjęła to, że jest już szczupła i
może się normalnie poruszać, chociaż posiadanie dziecka nieszczególnie ją
cieszyło.
- Nie było
na co patrzeć – odparła.
Usiadłam
na fotelu obok Belli i przyjrzałam się dziecku, spoczywającemu w jej ramionach.
- Podobny
do ciebie – zauważyłam. – Szkoda, że nie możesz go widzieć moimi oczami.
- Oczami
wampira wygląda na jeszcze bardziej obślinionego, mogę się założyć – mruknęła.
Zaśmiałam
się. Rzeczywiście, moje słowa nie były puste. Był bardzo podobny do Belli, miał
takie same czarne oczy, podobny nos, ale włosy miał jaśniejsze. To pewnie po
ojcu, Rudolf przecież był rudy. Na szczęście nie doszukałam się w małym
podobieństwa do Czarnego Pana, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że strasznie
się myliłam.
- Nie
lubiłam dzieci. W końcu żyłam w domu pełnym rozdartych bachorów – powiedziałam
cicho.
- Nie
musiałaś się nimi przynajmniej zajmować – zauważyła Bellatrix.
- Nie, nie
musiałam. Ale chciałam – odrzekłam. – A ty co, nie lubisz swojego dziecka? Jak
ma na imię?
-
Sykstus*, to chłopak.
Uśmiechnęłam
się.
- A więc
macie potomka – stwierdziłam. – Jeśli nie zrobię Spirydiona wampirem, może on
będzie kontynuował ród Serpensów.
- A ty?
- Jestem
wampirem, my się w taki sposób nie rozmnażamy. Poza tym, nie byłabym dobrą
matką. Nie mam tego instynktu.
- Ja chyba
też.
Zapanowało
milczenie. No, fakt. Bellatrix nie będzie taką matką dla małego Sykstusa, jaką
była dla mnie Bes. To oczywiste, że będzie przygotowywać go od najmłodszych lat
do bycia Śmierciożercą. Na urodziny będzie kupować mu jakieś straszne trucizny,
na Boże Narodzenie w lochu czekać będzie dla niego ofiara do tortur. Zrobi z
niego maszynę do zabijania. O to mogę się założyć. Biedne dziecko.
- Na drugie
ma Anzelm – odezwała się Bella.
Wzdrygnęłam
się lekko.
- Co? –
spytałam.
- Anzelm.
- Tak jak
mój dziadek. Nie musiałaś dawać mu tak na imię na jego cześć – powiedziałam
cicho.
- Zrobiłam
to na twoją cześć – odparła.
Dziwne
spotkanie. To takie miłe, że Bella dała swojemu dziecku na drugie imię tak, jak
mój dziadek. Myślę, że ucieszyłoby go to. Zapytałam ją, czy była tu Sapphire,
używając oczywiście tylko nazwiska. Nie będę wymieniała więcej jej imienia. Nie
zasługuje na to.
- Była –
odpowiedziała Bella.
Wysyczałam
pod adresem byłej przyjaciółki jakieś wyzwiska. Idiotka. Jak ona w ogóle śmiała
się pałętać po moim domu bez mojego pozwolenia.
Wstałam i
ruszyłam w stronę drzwi.
- Gdzie
idziesz? – spytała Bellatrix.
- Wydać
królewski dekret – odrzekłam ze śmiertelnie poważną miną. – Ta dziewucha nie
będzie się wałęsać po moim domu.
I
opuściłam pokój, trzaskając drzwiami. Co za bezczelność. Koniec mojej dobroci
dla tej zdrajczyni. Niech tylko się do mnie odezwie, to zetnę jej głowę.
Poszłam do
Czarnego Pana, wściekła jak osa.
- Dlaczego
wpuściłeś tutaj Killer? – zapytałam ze złości.
- Jej
ojciec jest Śmierciożercą. No i to twoja była przyjaciółka. Dostała już za
swoje, wiedz, że nie wybaczę jej tego, co zrobiła, dopóki ty tego nie zrobisz.
- Czyli
nigdy – wycedziłam. – Ona nie ma prawa przebywać w moim domu.
Odwróciłam
się na pięcie i wyszłam z komnaty. Barty był w ogrodzie, widziałam go przez
okno, kiedy wracałam z pokoju Belli. Zanim wrócę do Hogwartu, mogłam z nim
trochę pobyć.
Otworzyłam
cicho drzwi i weszłam do środka. Ogród zmieniał się z dnia na dzień. Niedawno
leżały wszędzie jakieś kawałki suchych roślin, stara trawa nie wyglądała
przyjemnie. Teraz świeża trawa pokrywała całkiem sporą powierzchnię. Wiosenne
kwiatki ubarwiły trochę tę szarość i zieleń. Wszędzie było mnóstwo stokrotek,
różowych i białych. Odkąd podpisałam przymierze z Ashley, ten kolor przestał
mnie tak razić.
Barty’ego
zobaczyłam gdzieś pod murem. Grzebał w ziemi, klęczał na trawie, pochylony
nisko nad czymś. Chyba mnie nie usłyszał, więc podeszłam do niego
bezszelestnie.
- Co to
jest? – spytałam, klękając obok niego.
Barty
podniósł na chwilę głowę, żeby na mnie spojrzeć.
- Sadzonki
– odparł. – Co roku trzeba sadzić nowe.
- Nie
możesz tego zrobić za pomocą czarów? – zapytałam, wyciągając różdżkę i
skierowałam na ciemnobrązowe cebulki, ale Crouch odsunął ją szybko od nich.
- Mogę,
ale chcę dać temu ogrodowi coś od siebie. Mianowicie, moją pracę.
Schowałam
różdżkę, zdziwiona jego słowami. Cóż, każdy ma jakąś swoją słabość, a Barty
jest tylko człowiekiem.
Usiadłam
po turecku i zaczęłam się przyglądać jego pracy. Ja nie paprałabym się w takiej
ziemi. Na wyobrażenie tych wszystkich robaków i pasożytów aż się wzdrygam. Za
to bardzo lubię pająki. Zobaczyłam jednego na liściu bzu. Wzięłam go do ręki i
obserwowałam, jak biega po moich palcach i dłoni.
*
Wróciłam
do Hogwartu akurat na kolację. Jak zwykle spożyłam ją przy stole Gryfonów.
Kiedy wracałam do dormitorium Ślizgonów, nawet nie uraczyłam Sapphire
spojrzeniem. Tak samo podczas śniadania następnego dnia i podczas lekcji. Na
obronie przed czarną magią zrobiła się mała awantura o inferiusy, czego
skutkiem były minusowe punkty dla
Gryffindoru.
Zauważyłam,
że Harry zachowuje się dziwnie. Każdą wolną chwilę spędzał z dala od Rona i
Hermiony, nie było go w bibliotece, na błoniach… No, nigdzie.
W nocy,
kiedy nadrabiałam zaległości z transmutacji, zobaczyłam jakiś ruch przy
drzwiach. Odwróciłam głowę i zauważyłam Stworka. Pewnie wymknął się z kuchni,
żeby posprzątać dormitorium Ślizgonów.
- Stworek!
– wyszeptałam.
Skrzat
drgnął i podbiegł do mnie.
- Moja
pani, Stworek jest szczęśliwy, że mógł się z panią spotkać! – wydyszał.
- Dlaczego
sam tutaj sprzątasz? – spytałam.
Stworek
milczał.
- Mnie
możesz powiedzieć – nalegałam.
Skrzat
westchnął kilkakrotnie, żeby się uspokoić.
- Ten
bachor, Potter, kazał mi śledzić pana Malfoya – odpowiedział w końcu.
Zamrugałam
szybko. Chyba się przesłyszałam.
~*~
Whihhahahiha,
dziś mam urodziny xD Szesnaste. Chciałam, żeby rozdział wyszedł lepiej, ale
chcę dodać coś jeszcze na Dark Love Riddle, obiecałam dać wczoraj, ale się nie
wyrobiłam. Szablon miał być też dłużej, ale postanowiłam zmienić. No i tak
wygląda.
Zostałam w
domu mojego wuja do poniedziałku, jak zadecydowałam wcześniej. Nie mogłam się
doczekać, żeby zobaczyć Sapphire w tak okropnym stanie. Ale musiałam iść
jeszcze do Czarnego Pana. Oczywiście po to, by się odmeldować.
Usiadłam
na swoim tronie i wychyliłam się w jego stronę, podpierając podbródek na
rękach.
- Dużo
teraz pracujecie – mruknęłam. – Czyli już coś wiesz, prawda? Zostaniemy w domu?
Voldemort
podniósł na chwilę głowę znad „Proroka Codziennego”, żeby spojrzeć mi w oczy.
- Nie
wiem.
Sięgnęłam
po jego dłoń. Nie zrobił żadnego gwałtownego ruchu, więc zbliżyłam jego przegub
do swoich ust. Przed powrotem do Hogwartu chciałam napić się jeszcze jego krwi.
Byłam głodna. Nie polowałam od dawna, bo nie było ze mną osoby, która zabiłaby
moją ofiarę. Dopiero teraz, kiedy byłam sama, zauważyłam, jaką krzywdę
wyrządził mi Armand. Zrobił mnie wampirem, bezmyślnie zapominając o tym, że
jestem zbyt młoda, by samodzielnie przeżyć. Skazana byłam z góry na śmierć,
jeśli on odszedłby. Ale nie zrobił ze mnie prawdziwego wampira, zdolnego do
rozmnażania się poprzez zamianę krwi, którego słońce jest w stanie zabić, jeśli
nie jest zbyt silny. Ale znaleźli się gdzieś dobrzy ludzie… Ludzie, którzy
zechcieli zająć się małym, opuszczonym, wampirycznym dzieckiem, zechcieli
zastąpić mi mojego Mistrza i nauczyciela.
Voldemort
utkwił swoje czerwone oczy we mnie. Uśmiechnęłam się lekko i wbiłam zęby w jego
przegub. Usłyszałam cichy śmiech wuja.
- Pijesz
moją krew, bo boisz się zabić – rzekł.
Nie
odpowiedziałam, dopóki nie skończyłam. Kiedy krew zaczęła przepływać przez moje
żyły, docierając do końców moich palców, poczułam rozkoszne ciepło, lekkie
mrowienie na całym ciele.
Odsunęłam
jego rękę i przeciągnęłam językiem po wargach, na wszelki wypadek, gdyby
została na nich choć odrobina krwi.
- Prawda
jest taka, że nie mogę zabić – powiedziałam. – Armand za wcześnie dał mi
Mroczny Dar, gdyby zrobił to za trzy, cztery lata, albo co najmniej po moich
siedemnastych urodzinach, byłoby inaczej.
- Ale
gdyby tego nie zrobił, umarłabyś wtedy.
- Naprawdę
wierzysz, że byłam chora? – spytałam.
- Zapytaj
raczej, czy na pewno to wiem – poprawił
mnie.
Zaśmiałam
się, a on wstał i zaczął się przechadzać powoli po komnacie. A ja wodziłam za
nim wzrokiem, zastanawiając się, co teraz zamierza zrobić.
- Co było
w tym liście? – spytałam w końcu, a on popatrzył na mnie ze zdziwieniem. –
Dostałeś od moich rodziców list.
- Ach –
zaśmiał się pod nosem. – Odpowiedzieli na moją wiadomość. Zirytowali mnie, ale
to nic. Wracaj już do Hogwartu, kochanie.
Przytuliłam
się do niego, jakbym go miała już nie zobaczyć więcej. W sumie, to możliwe.
Sapphire znów będzie się może chciała zemścić. Ale wtedy już ją zabiję. Koniec
z litością.
Teleportowałam
się.
Teraz
jadałam przy stole Gryfonów. Oni sami nie mieli nic przeciwko, choć ja czasami
czułam się pomiędzy nimi jak piąte koło u wozu. Oni mieli swoje żarty, swoje
sprawy, rozmawiali o czymś, a ja nie wiedziałam, o czym. Zauważyłam, jak bardzo
oni są zgrani, jak bardzo się przyjaźnią… Zaś Ślizgoni trzymali swoje sekrety,
swoje sprawy w tajemnicy, bo gdyby na przykład Pansy ujawniła, w jakim sklepie
kupuje ubrania, to już byłaby tragedia, ujawniła swoją wielką tajemnicę…
Sapphire
chyba nie przyszła tego dnia na śniadanie, chyba że zjadła je bardzo wcześnie i
natychmiast wyszła, jakby się bała, że mnie spotka. Cóż, ja nie zamierzałam się
jednak spieszyć. Prędzej czy później ją i tak zobaczę.
Miałam
rację. Nie widziałam ją nam dwóch pierwszych lekcjach, lecz na transmutacji
tak. Przesiadłam się specjalnie do Victora, żeby z nią nie siedzieć. Wyglądała
okropnie, jak sądziłam. Co prawda niektóre rany zaczęły się już goić a skutki
zaklęcia dawno już się cofnęły, ale jej twarz nadal pokrywały zadrapania, rany,
siniaki i inne szramy.
W ogóle
nie uważałam na lekcjach. Nie chciało mi się. Z oczyma utkwionymi w
nauczycielu, nie robiąc notatek, myślałam o Ghostach. Chciałam, żeby mi
przebaczyli. Chociaż po tym, co zrobiłam Sapphire sądzę, że moje szanse na to
zmalały jeszcze bardziej. Ale miałam to gdzieś, czułam się szczęśliwa, patrząc
na zmasakrowaną twarz eks przyjaciółki. Nie miałam nadziei, że Malfoy
przestanie się nią interesować, ale zrekompensowała mi chociaż tyle, że
chodziła teraz, jakby miała patologię w domu.
*
Wieczorem
dostałam list. Niewiele sów przylatywało podczas kolacji. Do mnie dotarł
ciemnobrązowy puszczyk. Wylądował w talerzu z moją niedokończoną zapiekanką i
rzucił mi na kolana list. Zanim zdążyłam przyjrzeć się sowie, ona już
odleciała. Rozerwałam więc kopertę. Był w niej kawałek pergaminu zapisany po francusku.
Nie znałam tego charakteru pisma, ale wydał mi się taki jakby… mniej ludzki.
Sophie
Od Mariusa wiem, że dużo zastanawiałaś się,
gdzie jestem. Musiałem opuścić kraj, żeby załatwić parę rzeczy. Ale teraz
wróciłem i mam do Ciebie prośbę. Wyjdź na błonia.
Armand
Zaskoczyła
mnie treść tego listu. Dlaczego wysłał do mnie sowę, a nie skontaktował się ze
mną telepatycznie, jak powinny to robić wampiry? Dlaczego chciał, bym wyszła na
błonie?
Schowałam
list do kieszeni i bez słowa wybiegłam z sali, potrącając przy okazji jakieś
dwie dziewczyny z drugiej klasy. Usłyszałam jakiś krzyk, ale nie miałam czasu,
żeby zareagować czy wrócić się.
Otworzyłam
różdżką drzwi wejściowe i wyszłam na zewnątrz. Było ciepło, nareszcie wyczuwało
się w nocy wiosnę. Słońce już zaszło, jednak widziałam całe błonia doskonale.
Zobaczyłam ciemną sylwetkę postaci, stojącej pod wielkim dębem. Ruszyłam w jej
kierunku.
- Armand –
odezwałam się.
-
Przejdźmy się.
Objął mnie
ramieniem i ruszył powoli brzegiem jeziora.
- Co tu
robisz? – spytałam.
-
Powiedzmy, że… tęskniłem za tobą – odparł. – Byłem w Paryżu. Dopiero wróciłem.
-
Zostaniesz na dłużej?
- Być
może.
Przez
chwilę szliśmy, nie mówiąc ani słowa. Wieczorny spacer z Miom Mistrzem po
błoniach Hogwartu. Dziwny widok, nigdy się nie spodziewałam, że spotkam Armanda
w mojej szkole. Przyznam, że i ja tęskniłam za nim. Chciałam z nim rozmawiać,
dowiedzieć się czegoś więcej o nim, mimo że znałam go bardzo dobrze.
- Jak tam
jest? – spytałam nagle. – W Paryżu.
- Przecież
stamtąd pochodzisz – zauważył Armand.
Wzruszyłam
ramionami. Wspomnienie ukochanego kraju i tak długa rozłąka z nim sprawiły, że
poczułam ukłucie żalu w sercu.
- Tak, ale
nie pamiętam mojego domu – mruknęłam. – Nie pamiętam Francji. Chciałabym tam
się znaleźć, ale nie mam odwagi do niej wrócić. Wiesz, mam tam całą rodzinę.
Moi dziadkowie, kuzynowie…
Urwałam.
Wspomnienie, że mogę mieć gdzieś jakąś dalszą rodzinę zszokowało mnie. Zawsze
żyłam tylko w tym ciasnym kręgu hostów, Lorda Voldemorta i Śmierciożerców,
później pojawił się Spirydion i na końcu nieśmiertelni.
Wyczułam
czyjąś obecność. Obecność kilku osób, bardzo młodych, lecz nie śmiertelników
ani też nie wampirów. Armand chyba też go wyczuł, bo spojrzał najpierw na mnie,
a później za siebie. Również się odwróciłam. Zobaczyłam moje dwie najmłodsze
siostry. A więc to je potrąciłam, kiedy wybiegałam z Wielkiej Sali…
Kiedy się
zorientowały, że na nie patrzymy, podeszły nieśmiało bliżej.
- To są… -
zaczęłam, ale Armand mi przerwał.
- Wiem.
Sonya i Kitana.
Przyjrzał
się każdej z osobna. Na jego twarzy pojawił się dobrotliwy uśmiech.
- Nie
znacie mnie, prawda? – spytał. – Jestem ojcem Sophie.
- Wiemy –
odpowiedziała odważniejsza z bliźniaczek, Sonya.
Spacer w
ich towarzystwie był jeszcze przyjemniejszy, niż by ich nie było, chociaż nie
mogłam w ich obecności powiedzieć wszystkiego, co bym chciała. Zauważyłam, że
nie znam mojego rodzeństwa. W mojej pamięci zostały te małe, dziecinne
bliźniaczki, grzeczne i dobrze ułożone, a okazało się, że dorosły trochę i zmieniły
się. Tak samo Spajk i Rip. Pamiętałam ich jako łobuzów, uwielbiających robić na
złość mamie, jakby mniejsza wersja Freda i Georga Weasleyów. Tylko Victor się
nie zmienił. Zawsze jemu mówiłam więcej niż reszcie małych Ghostów. To pewnie
przez to, że był moim rówieśnikiem, ale rozumiał też więcej. Był chyba bardziej
otwarty na zło, które we mnie siedziało.
Armand w
końcu powiedział mi, żebyśmy wracały do Hogwartu.
- Ale
kiedy cię zobaczę? – zapytałam, chwytając się kurczowo jego ramienia.
- Niedługo
– odpowiedział. – Może nawet wcześniej, niż ci się wydaje.
Pocałował
mnie w usta i w oba policzki, pożegnał się z bliźniaczkami i ruszył biegiem w
kierunku Zakazanego Lasu. Została za nim tylko rozmazana plama, która również
po chwili zniknęła.
- Ciekawa osoba
– powiedziała Kitana.
- Żebyś
wiedziała – mruknęłam. – Chodźcie, wracamy.
Rano,
sowią pocztą, dostałam kolejny list. Tylko tym razem była to wiadomość od
Barty’ego, pisana w taki sposób, jakby bardzo się spieszył. Nie była też długa,
zaledwie kilka słów na pogiętym, oddartym skrawku pergaminu.
Bella urodziła dziecko. Wczoraj wieczorem.
Czarny Pan chce, żebyś przybyła do niego jak najszybciej.
Z
zaskoczenia musiała przeczytać tą wiadomość kilka razy, zanim dotarła do mojej
świadomości. Bellatrix urodziła dziecko? Nie może być. Jakoś sobie nie
wyobrażam jej w roli matki. Niektóre bronią swoich dzieci jak lwice. Ona z
pewnością nie będzie tak opiekuńcza. Chyba że się mylę. Ale musiała się z tego
cieszyć. Lestrange’owie nareszcie mają swojego dziedzica. Nawet ja odczułam w
sercu coś w rodzaju… radości. Mogłam cieszyć się ich szczęściem. I nawet
Sapphire nie irytowała mnie tak bardzo. Mijając ją na korytarzu, pomyślałam, że
skoro się już zemściłam, mogłabym jej trochę odpuścić. Zemsta jest najlepsza gdy
krew jeszcze ciepła. A ja unurzałam już kły w jej krwi.
~*~
Ferie mi
się już kończą, w poniedziałek do szkoły trzeba niestety. Więc od razu mówię,
że rozdziały znów mogą ukazywać się nieregularnie, bo znów dojdzie mi nauki.
Idę uczyć się wiersza na konkurs, a dedykacja dla Doski :*
Barty
zrobił trochę poważniejszą minę.
- Naprawdę
Sapphire zepchnęła cię ze schodów? – spytał z niedowierzaniem.
- No
przecież ci mówię. Zepchnęła mnie, a później jeszcze nie pomogła mi –
odpowiedziałam. – Przeleżałam połamana na środku holu w tym zimnie, nikt mnie
nie znalazł do samego rana. W ogóle nie spałam, jestem zmęczona, a Sapphire
musi mi za to zapłacić.
Crouch
zmarszczył brwi. Wyglądał na bardzo zawiedzionego zachowaniem Sapphire. Albo
moim. Chociaż raczej bardziej jej, bo ja nic nie zrobiłam i jestem tu
poszkodowana.
- Kurde
no, nie spodziewałem się tego, że będzie chciała się zemścić – mruknął. –
Czarny Pan się zdenerwuje. Będzie bardzo zły. I tak jest już rozjuszony, lepiej
go teraz nie niepokoić.
- A co mu
jest? – spytałam.
- Dostał
odpowiedź. Od Ghostów.
No, no,
no. Nie wiedziałam, że Voldemort tak namiętnie koresponduje z moimi przybranymi
rodzicami. Jeszcze się okaże, że wysyła swojej siostrze kartki na święta. Cóż.
Trzeba będzie się go kiedyś zapytać. Ale nie teraz, najpierw muszę się mu
poskarżyć i wypytać o list od Ghostów. Mimo że nic nas już ze sobą nie łączyło,
ja chciałam wiedzieć, co się z nimi dzieje. Chciałam obserwować ich życie jako
ktoś zupełnie nieważny.
Powiedziałam
Barty’emu, że mimo wszystko i tak mu powiem o tym, jak spędziłam dzisiejszą
noc. Crouch zatrzymał mnie tuż przed drzwiami do jego pokoju.
- Sophie…
chcę, żebyś wiedziała… To, co ci zrobiła Sapphire… potępiam to, możesz mi
wierzyć, zawiodłem się na niej i nie mam zamiaru więcej się z nią zadawać –
powiedział.
Jego słowa
były dla mnie dużą, znaczącą pociechą w tej sytuacji, ale nic nie mogło mnie
powstrzymać od zrobienia tego, czego pragnęłam zrobić. Uśmiechnęłam się blado i
zapukałam do drzwi.
- Chcę,
żeby Czarny Pan ją ukarał, ale nie denerwuj go, dobrze? Później dowali nam
wszystkim roboty – dodał.
Zgodziłam
się oczywiście. Weszłam do środka. Voldemort siedział na swoim tronie i nerwowo
gładził długim białym palcem kanciasty łeb Nagini. Na mój widok aż wstał z
miejsca. Wielki wąż owinął się ciasno dookoła jego ramion. Zakołysał się, kiedy
podszedł do mnie.
- Nie
możesz się tak co chwilę urywać ze szkoły – odezwał się, a w jego głosie
zabrzmiał wyraźnie zaznaczony gniew. – O co znów chodzi.
- Jeszcze
nigdy ktoś, kogo torturowałeś, nie zemścił się na mnie – odpowiedziałam tonem
poszkodowanego i przytuliłam się do niego. – Dzisiaj spędziłam noc na korytarzu
w Hogwarcie przez Sapphire.
- Co, nie
pozwoliła ci wejść do dormitorium? – zapytał z niedowierzaniem, ale i większym,
wciąż narastającym gniewem.
- Nie rób
sobie jaj ze mnie – odparłam. – Zepchnęła mnie wieczorem ze schodów, stoczyłam
się na sam dół i połamałam sobie wszystkie kości. Mogłam się wykrwawić, miałam
skręcony kark, a ona sobie zadrwiła i wróciła do dormitorium. Gdyby mnie nie
znalazł Victor, nie wiem, co by się ze mną stało.
- Ale
wszystko już z tobą w porządku?
Chwycił
mnie za kark i przyjrzał mu się uważnie, aby się upewnić, że żaden kręg z niego
nie wystaje.
- Teraz
tak – powiedziałam, pociągając głośno nosem.
Wcale nie
chciało mi się płakać, ani nawet nie miałam zamiaru tego robić, byłam zbyt
wściekła, lecz dobrze było sprawić wrażenie bardzo mocno poszkodowanej, żeby
nakłonić Czarnego Pana do zrobienia wszystkiego, o co go poproszę. A miałam
dużo życzeń. Zwłaszcza związanych z Sapphire.
- Nie
chcę, żebyś ją ściągał do lochów – dodałam. – Niech po torturach, wyjątkowo
bolesnych, wróci tak do Hogwartu. Niech poczuje, jak to jest, kiedy się jest
poważnie rannym i nikt nie może ci pomóc.
Uśmiechnęłam
się mściwie na samą myśl o tym. Nareszcie będę mogła wyżyć się konkretnie.
- A kiedy
już skończysz – ciągnęłam. – Przyprowadź ją tutaj. Mam dla niej małą
niespodziankę, która upokorzy ją psychicznie.
- Jak
sobie życzysz, kochanie – odpowiedział, ujął moją rękę i ucałował ją.
Kiedy
wychodził, ja usiadłam na swoim tronie, zastanawiając się nad tym, jaką dziwną
z wujem jesteśmy parą. Oczywiście w innym tego słowa znaczeniu. Byliśmy parą
demonicznych, szalonych ludzi, nieśmiertelnych właściwie, gdybyśmy połączyli
siły, gdybym ja traktowała poważnie to całe zajmowanie świata, ludziom żyłoby
się o wiele gorzej.
Voldemort
wrócił się po zaledwie dwóch minutach jego nieobecności.
- Co, już
ją sprowadziliście? – spytałam znudzonym tonem.
- Nie,
przypomniało mi się, że mam list dla ciebie – odpowiedział, szukając czegoś w
wewnętrznej kieszeni swojej szaty. Wyciągnął z niej list, a właściwie zwykłą
kartkę niezapakowaną w kopertę. Podał mi ją.
-
Czytałeś? – zapytałam, przebiegając wzrokiem po tekście.
- No…
myślałem, że to do mnie – odparł, wzruszając ramionami. – Ale ja nie śpiewam,
więc musiało być do ciebie. Poza tym jest podpis.
Nie mówiąc
już więcej ani słowa, wyszedł z komnaty. Ja zaś przeczytałam dokładnie list:
Bez zbędnych wstępów pragnąłbym
poinformować Cię, Sophie, że Twój kontrakt z naszą wytwórnią będziemy zmuszeni
zerwać, jeśli nie nagrasz czegoś nowego. Odnosisz olbrzymi sukces, jeśli chodzi
o sprzedaże płyt, ale nasza wytwórnia jest wytwórnią na naprawdę wysokim
poziomie, więc nie możemy sobie pozwolić na tak długie przerwy między
nagraniami. Mamy nadzieję, że w najbliższym czasie stworzysz nową piosenkę (a
przecież wiem, że możesz to zrobić w kilka minut). W przeciwnym razie przyślę
Ci dokumenty do podpisania.
Joshua Lechner
Zgniotłam
list w zaciśniętej pięści. Złość powoli rosła we mnie. Nie mogą zerwać tego
kontraktu, kończy się on przecież za cztery lata. Jak ten australijski idiota
śmiał narzekać na to, że nie nagrywam nic nowego. Przecież doskonale wiedział,
że przeszłam ostatnio bardzo trudny okres i minie trochę czasu, zanim się
pozbieram. Zresztą otrzymują swoją część dochodów ze sprzedaży tych wszystkich
gadżetów. Dla mnie te pieniądze nie mają tak wielkiego znaczenia, w skarbcu mam
ich jeszcze sporo.
Cisnęłam
ciasno zgniecioną kartkę pergaminu w płonący ogień i przez wściekłość, która
mną owładnęła, zaczęłam rozwalać wszystko, co tu było. A zbyt wielu rzeczy Voldemort
tu nie umieścił. Właśnie przez te moje (i jego również) napady szału. W tej
kwestii byliśmy akurat do siebie bardzo podobni.
Chwyciłam
niewielki, pusty, antyczny wazon, stojący na gzymsie kominka i cisnęłam nim
przez całą szerokość pokoju. Przeleciał przez niego i roztrzaskał się o
przeciwległą ścianę. Ryknęłam ze złości i kolejną antyczną ozdobą roztrzaskałam
wielkie, oprawione w srebrną ramę lustro.
W sumie
demolowanie pokoju zajęło mi trochę. Z dołu dobiegały mnie co chwilę odgłosy
tortur, wykrzykiwane jakieś zaklęcia, przekleństwa i wrzaski. Byłam jednak zbyt
zajęta swoją złością na producentów z Australii, żeby się tym przejmować.
Sapphire była teraz dla mnie niczym. Zwykłą mrówką, którą mogłabym zgnieść,
gdyby przez przypadek weszła mi teraz w drogę.
Ktoś
zapukał, ale nie usłyszałam tego. Dopiero, gdy wszedł do środka, uspokoiłam się
nieco, dysząc ciężko.
Rabastan
Lestrange wychylił niepewnie swoją głowę poza drzwi.
- Już
skończyliśmy – oświadczył.
-
Wprowadzić ją – rozkazałam lodowatym, ostrym głosem.
W takich
momentach Śmierciożercy, i w ogóle ludzie bali się mnie najbardziej, pewnie dla
tego zwolennicy Lorda Voldemorta traktowali mnie z takim szacunkiem, jak
swojego pana.
Sapphire
została wepchnięta przez Bellę i jej męża do pokoju. Zamknęli drzwi, ale ja nie
zwracałam na nich już uwagi. Utkwiłam wzrok w Sapphire. Wyglądała tak jak
kiedyś Barty, choć byłam pewna, że w jej przypadku użyto również zaklęć.
Zmasakrowana,
napuchnięta twarz podniosła się trochę, by na mnie spojrzeć. Uśmiechnęłam się
mściwie, ale nie powiedziałam ani słowa. Mogę załatwić dwie rzeczy
jednocześnie. Przetwórnia chce piosenki, ja chcę zemsty.
Wyczarowałam
mikrofon.
- Now I will tell you what I've done for you*
50 thousand
tears I've cried
Screaming
deceiving and bleeding for you
And you
still won't hear me
Don't want
your hand this time I'll save myself
Maybe I'll
wake up for once
Not
tormented daily defeated by you
Just when I
thought I'd reached the bottom
I'm dying
again
I'm going
under
Drowning in
you
I'm falling
forever
I've got to
break through
I'm going
under
Blurring and
stirring the truth and the lies
So I don't
know what's real and what's not
Always
confusing the thoughts in my head
So I can't
trust myself anymore
I'm dying
again
I'm going
under
Drowning in
you
I'm falling
forever
I've got to
break through
So go on and
scream
Scream at me
I'm so far away
I won't be
broken again
I've got to
breathe I can't keep going under
I'm dying
again
I'm going
under
Drowning in
you
I'm falling
forever
I've got to
break through
I'm going
under
I'm going
under
I'm going
under
Wyciągnęłam
w bok rękę i upuściłam mikrofon, który upadł na podłogę z głośnym trzaskiem.
Minęłam Sapphire, nie omieszkując przy okazji nastąpić jej na rękę. Z głośnym,
szyderczym śmiechem zatrzasnęłam za sobą drzwi. Voldemort stał za drzwiami,
oparty o balustradę, jak uprzednio Barty, kiedy przebierałam się w swojej
sypialni. Ręce miał tak samo skrzyżowane na piersiach, jak on. Tylko minę miał
inną. No i Barty był od niego o niebo przystojniejszy. Chociaż mimo… ehm…
oryginalnego wyglądu Czarnego Pana, pociągał mnie w jakimś sensie. Ale zostawmy
już ten temat.
Również
skrzyżowałam ręce na piersiach, przybrawszy identyczną minę, jaką on miał.
- Możesz
już ją odesłać z powrotem, sądzę, że nigdy więcej nie podniesie na mnie ręki –
oświadczyłam.
Voldemort
zawołał Rabastana, który zjawił się przy swoim panu natychmiast. Otrzymał
rozkaz przyprowadzenia tu Sapphire. Zrobił to natychmiast.
Musiał ją
podtrzymywać, żeby dziewczyna nie upadła. Z lubością patrzyłam na jej słabość.
Sapphire miała obitą całą twarz, napuchniętą, chyba od jakiegoś zaklęcia,
zakrwawione ręce, mnóstwo zadrapań, które były chyba dziełem Bellatrix.
Niestety nie była połamana, ale dałam już sobie z nią spokój.
-
Następnym razem pomyśl – zwróciłam się do niej z radosnym uśmiechem. – Zanim
znów najdzie cię chęć na skręcenie mi karku. Wyprowadzić.
Ostatnie
słowo skierowane było do Śmierciożercy. Rabastan uniósł prawą rękę do czoła i
zszedł z Sapphire do holu, by mógł się stamtąd teleportować.
- Jest
sobota – podjęłam na nowo temat. – Może zostanę tu do poniedziałku?
Voldemorta
nie obchodziło, ile mam nieobecności nieusprawiedliwionych. Ważne było tylko,
bym nie miała zaległości. Poza tym Dumbledore wiedział, że mam dużo spraw,
związanych nie tylko z wujem, ale i z Zakonem, zawodem, w którym tkwię już od
dawna no i ostatnio miałam wampiry na głowie.
Czarny Pan
zgodził się oczywiście. Poszłam więc do swojego pokoju, by móc się uspokoić i
napisać odpowiedź dla tego głupiej wytwórni, że piosenkę opublikuję, kiedy
załatwią to moi ludzie. Zanim jeszcze zniknęłam w swoim pokoju, kazałam zająć
się tym Voldemortowi. Niech coś z tym zrobi sam albo każe zrobić to innym. Mnie
interesował tylko efekt.
Kiedy patrzyłam,
jak Flagro odlatuje, poczułam się, jakbym nie była sama. Odwróciłam się
gwałtownie i zobaczyłam Darlę. Siedziała na biurku, twarz miała spokojną, lecz
mocno oznaczoną czerwonymi łzami. Albo mi się to wydawało, albo widziałam ją
naprawdę. Musiałam odwrócić od niej wzrok, nie mogłam znieść jej widoku, choć
przyciągała ona spojrzenie jak martwe ciało.
Pokręciła
głową.
- Nie poznaję cię.
Zaniosłam
się szaleńczym śmiechem.
- A
poznajesz Sapphire? – zawołałam. – Nazwała cię martwą! Nienawidzę jej, jej
związek z Malfoyem jeszcze by przeżył, ale to, jak mówiła o tobie… nie
przebaczę jej nawet za całą krew świata!
Uklękłam
na trawie, która nadal nieprzerwalnie rosła na podłodze, i której nikt nie
śmiał usuwać. Teraz już naprawdę chciałam płakać. I zrobiłam to. Łzy płynęły mi
po twarzy i kapały z czubka nosa i policzków, niknąc w trawie.
- Nie
żyjesz przez nią – dodałam. – Wolałabym, żeby ona umarła, niż ty. Słyszysz?
Mogę odebrać jej życie, żeby wrócić je tobie!
Teraz
zorientowałam się, że nie rozmawiam z prawdziwą Darlą. To jest tylko jej
wspomnienie, nie istnieje naprawdę, powstało w moim urojonym świecie, a
prawdziwa Darla nie żyje i nie słyszy tego, co mówię. Uderzyłam pięściami w
podłogę, wyrwałam kilka kęp trawy wraz z korzeniami i z rykiem wściekłości i
rozpaczy cisnęłam nimi przez cały pokój.
- Wszystko
wiem, co mówisz i robisz – powiedziała spokojnie Darla. – Pamiętasz? Jesteśmy
nieśmiertelne. My trzy. I choćbyśmy wszystkie umarły, zawsze będziemy żyć. Bo
nasza przyjaźń jest wieczna, nasze wspomnienie będzie żyło w osobach, które nas
znały.
- Ale dla
niej zawsze byłaś martwa! – krzyknęłam. – Sapphire ma cię za nic więcej jak
trupa! Nic do ciebie nie czuje, a ja cię kocham, dla mnie jesteś aniołem!
Podniosłam
się z podłogi, wyszłam na okno, przekroczyłam framugę i stanęłam na parapecie.
Odwróciłam się twarzą do okna, odchyliłam się do tyłu i spadłam w przestrzeń.
Nie towarzyszyło temu to okropne uczucie odbijania się od twardego kamienia,
jak wtedy, gdy spadałam ze schodów. Teraz czułam, że lecę, jakbym zaginała
przestrzeń i światło, choć dookoła panowała niesamowita jasność.
Ta chwila
zdawała się trwać całe wieki, choć naprawdę spadłam zaledwie po kilku
sekundach. Spodziewałam się głuchego huknięcia, bólu w plecach lub czegoś
gorszego, ale wpadłam prosto w czyjeś ramiona. Ramiona Barty’ego.
Otworzyłam
na wpół zamknięte oczy i uśmiechnęłam się.
- Co tu
robisz? – spytałam szeptem.
- O mało
nie nabiłaś się na sekator – odpowiedział wymijająco Crouch. – Co jest z tobą?
Najpierw skarżysz się, że Sapphire spycha cię ze schodów, chwilę później sama
rzucasz się z okna swojego pokoju.
- Nic by
mi się nie stało – odparłam. – Taki lot może sobie zafundować każdy, jeśli nie
ma lęku wysokości.
Barty
położył mnie na ziemi. Była już dobrze nagrzana od słońca. A więc zima minęła
na dobre. Objęłam Croucha za szyję i pocałowałam go w usta. On jednak długo nie
dał się tak czarować. Odsunął się ode mnie. Jego twarz po raz kolejny przybrała
ten surowy, poważny wyraz twarzy. Dreszcz strachu zawsze przebiegał przez mój
grzbiet, kiedy tak na mnie patrzył. Nie lubiłam tego.
- Przestań
natychmiast – odezwał się. – I wytłumacz się zaraz.
- Dobrze.
Ale ostrzegam cię, że zabrzmi to głupio – odrzekłam zrezygnowana. – Widziałam
Darlę. Chyba niedobrze zrobiłam, że tak kazałam Sapphire zmasakrować.
- Właśnie
zrobiłaś bardzo dobrze – wtrącił się Barty. – To, że przyjaźniła się z tobą nie
daje jej uprawnień, aby mogła sobie pozwalać na wszystko. Weźmy też pod uwagę,
że nie powinna zadawać się z Malfoyem, skoro ty z nim zerwałaś. Nie chcę ci
mówić, co masz robić, ale ja już na pewno jej nie zaufam. Nie jestem typem
człowieka, który daje milion szans, żeby ktoś inny mógł je sobie bez przeszkód
łamać. Jeśli raz straciła moje zaufanie, nie będę się pakował w dalszą
znajomość z nią.
- A mnie
dałeś drugą szansę – zauważyłam, uśmiechając się delikatnie, żeby złagodzić
sytuację.
- Ty byłaś
wyjątkiem.
- A
Armand? Jemu wybaczyłeś? – spytałam.
- Znów ten
niemiły temat. Bardzo niemiły.
Wyprostował
się i zajął się swoimi zmizerowanymi przez zimę roślinami. Cóż. Jeśli nie
chciał o nim rozmawiać, ja nie miałam żadnych uprawnień, by nań naciskać.
Podczołgałam się pod drzewo, żeby słońce nie miało do mnie dostępu i zaczęłam
się przyglądać, jak Barty odcina uschnięte gałęzie krzewu.
~*~
Wyszło mi
dość długo. Jestem zadowolona z tego rozdziału, pochwalę się. Ta piosenka
wyjątkowo mi się podoba. Dedykacja dla Eles.
:*
*
Evanescence - "Going Under"; TU tłumaczenie.
Leżałam
tak długo, bardzo długo. Krew nadal płynęła mi z otwartych ust, a ja nadal nie
mogłam się ruszyć czy przesunąć choćby o cal. Tkwiłam w tej niewygodnej
pozycji, zastanawiając się, kiedy ktoś w końcu będzie tędy przechodził i
udzieli mi pomocy. Jeśli nastąpi to dopiero rano, tłum uczniów, zmierzający ze
wszystkich stron do Wielkiej Sali na śniadanie może mnie zdeptać i połamać tą
resztę kości, która została nietknięta.
Leżąc tak,
czułam jak zrastają mi się drobne złamania. Na szczęście nic nie stało się z
moimi dłońmi, będę mogła bez przeszkód grać. Najbardziej martwiła mnie kwestia
kręgosłupa. Nie wiem, czy był złamany. Nie czułam go, bo mój kark był skręcony
i głowa leżała teraz na podłodze wychylona pod dziwnym, nieprzyjemnym kontem.
Robiło się
już coraz ciszej. Przedtem słyszałam przynajmniej jakieś odległe kroki, słowa,
okrzyki, dobiegające z dormitoriów. A teraz wszędzie panowało milczenie. Jakby
wszyscy poszli spać. Nie mogłam nawet zobaczyć, która jest godzina. Więc
leżałam tak, pozbawiona nadziei, że ktoś znajdzie mnie przed nadejściem ranka.
Zaczęłam wołać w umyśle Armanda i Mariusa. Oni jednak nie mogliby tu przybyć,
nie ważne jaki bym miała powód, żeby im zawracać głowę.
*
W ogóle
nie spałam. Nie mogłam nawet zamknąć oczu. Oprócz leżenia nie mogłam zrobić
nic. Zwykłe, niedosłyszane dla śmiertelnika z takiej odległości hałasy zaczęły
się już o siódmej. Uczniowie z wszystkich domów powoli wstawali, pakowali
torby, szli do łazienki… Śniadanie zacznie się już zaraz, ale na pewno ktoś
mnie tu znajdzie wcześniej. Na przykład profesor McGonagall, jeśli pójdzie
otworzyć salę. Chyba że była otwarta całą noc albo McGonagall zrobiła to od
środka, bo weszła innym wejściem. Cudownie.
Do moich
uszu doszedł odgłos czyichś kroków, który wciąż narastał. A więc ktoś jest
coraz bliżej tego miejsca, gdzie leżę ja. Żeby tylko ta osoba się nie przestraszyła
widoku na pozór martwego, połamanego ciała, spoczywającego w kałuży krwi.
Odgłos
kroków zatrzymał się nagle. Słyszałam go już wyraźnie, nawet gdybym była
zwykłym śmiertelnikiem. Owa osoba stała chyba na szczycie schodów. Nagle osoba
podbiegła do mnie. Zauważyłam, że jest to… Victor. Lepiej mi się trafić nie
mogło.
Brat
ukląkł tuż przy mojej twarzy, omijając jednak krew, w której mógłby się
upaprać.
- Żyjesz?
– zapytał, nachylając się, żeby spojrzeć mi w oczy.
Zmusiłam
się do poruszenia gałkami ocznymi. Czułam się tak, jakby wszystkie nerwy,
ścięgna i mięśnie zastygły mi i musiałam poświęcić trochę czasu na
rozciągnięcie ich.
Victor
wiercił się przez moment w miejscu, zastanawiając się, co by tu zrobić, żeby mi
pomóc. Zerkał nerwowo na kałużę krwi, jakaś myśl już mu się formowała pod
czaszką.
- Potrzeba
ci krwi? – spytał.
Ja
oczywiście mu nie odpowiedziałam, bo
niby jak miałam to zrobić? Vipi jednak podwinął rękaw, swoimi małymi,
ostrymi kłami przegryzł skórę, by przedostać się do żyły. Przekręcił trochę
moją głowę, żeby mógł wlać mi do otwartych ust krew.
- Nie boli
ci? – zapytał.
Odpowiedziałabym:
nie, ale miałam teraz usta pełne krwi. Mógł już puścić moją głowę. Wystarczyła
odrobina tego magicznego płynu, żeby moje kości mogły zacząć się zrastać.
Poruszyłam głową, a brat puścił ją natychmiast.
Wyprostowałam
się, kości najpierw zaczęły się nastawiać, później spawać za pomocą krwi.
Wyglądałam jak jakiś robot, który włączał się właśnie. Wstałam, naprawiona już,
ale nadal strasznie skostniała i sztywna. Byłam wściekła. Zrobiłam kilka
niepewnych kroków w stronę lochów.
- Gdzie ty
idziesz? – zapytał.
- Po
Sapphire –wycedziłam. – Ta dziwka zepchnęła mnie wczoraj ze schodów.
-
Sapphire? – zdziwił się Vipi. – Chyba cię fantazja ponosi!
Zaśmiałam
się ponuro.
- Tak?
Leżałam tu całą noc – warknęłam. – Nie będę teraz siedzieć i się gapić.
Puszczaj.
Zaczęłam
się z nim szamotać, bo Victor uczepił się mojej ręki i za nic nie chciał
puścić.
W końcu
uspokoiłam się.
- Nie będę
siedziała obok niej podczas śniadania – oświadczyłam. – Nie będę z nią nawet
siedziała w jednym pomieszczeniu.
- Będziesz
siedziała przy naszym stole, chodź – chwycił mnie za rękaw szaty i pociągnął w
stronę wejścia do Wielkiej Sali, bo pierwsza grupka uczniów już nadchodziła od
strony dormitorium Hufflepuffu i zaczęła się nam dziwnie przyglądać.
Usiadłam
obok Victora z obrażoną miną i opowiedziałam mu wszystko, co wczoraj się
wydarzyło. Co ja mówię, powiedziałam mu wszystko, jaka jest z Sapphire szmata,
jak się puszcza z Malfoyem i że pożałuje tego, co zrobiła.
Wielka
Sala powoli się wypełniała. Byłam strasznie głodna. Chwyciłam tosta i
wepchnęłam go sobie całego do ust.
- O, cześć
– usłyszałam głos Spajka. Albo Ripa. – Co Sophie robi przy naszym stole?
-
Powstrzymuje się od zabicia Sapphire – wyjaśnił bardzo żywo Vipi.
A więc to
był Spajk. Bo kto inny chodziłby w szacie pobrudzonej tuszem jak nie on? Rip
bałby się, że Victor zakablowałby mamie, że chodzi brudny, więc on zawsze
zmieniał ubranie, kiedy się zafajdało.
Chwilę
później doszedł też i jego bliźniak. Usiedli naprzeciwko mnie, przyglądając mi
się uważnie.
- Dlaczego
chcesz ją zabić? – zapytał Rip.
- Bo
zepchnęła mnie ze schodów, pinda – wycedziłam. – Leżałam ze skręconym karkiem i
połamanymi kościami całą noc, aż nie znalazł mnie Vipi.
Wzięłam
trochę owsianki z talerza Spajka, który z ulgą to przyjął i cisnęłam przez całą
Wielką Salę. Owsianka dotarła do celu, czyli innymi słowy spoczęła prosto na
twarzy Sapphire. Aż zakołysałam się do tyłu ze śmiechu. Kilka osób, które to
zobaczyły, również się zaśmiały. Nie spoczęłam tylko na tym jednym ataku.
Chwyciłam kilka jajek i znów nimi cisnęłam. Z moimi wampirycznymi oczami
trafiłam bez problemu. Pierwsze ugodziło Sapphire w czoło, drugie zaś, gdyby
miała większy dekolt, wpadłoby za szatę. Dziewczyna była zajęta oczyszczaniem
się z owsianki i klęciem pod nosem, żeby zrobić unik, biedna.
Kiedy
sięgnęłam po widelec, którym również miałam zamiar rzucić, Victor złapał mnie
za rękę.
- To było
śmieszne, ale dosyć już – powiedział, choć twarz nadal mu się śmiała.
Z
rezygnacją odłożyłam widelec z powrotem. Humor mi się jednak poprawił, kiedy
się zorientowałam, jaki mamy dzisiaj dzień. Przecież to sobota, będę mogła
spokojnie teleportować się do domu Czarnego Pana, powiedzieć mu wszystko, a on
będzie mógł spokojnie pozwolić mi się zemścić. Cudowny plan.
Wstałam od
stołu Gryfonów z szerokim uśmiechem na ustach.
- Gdzie
idziesz? – zapytał Victor.
- Uważaj,
bo ci powiem – zadrwiłam. – No dobra. Idę do domu wuja, żeby powiedzieć mu wszystko.
Muszę donosić mu o wszystkim, co się tu dzieje, przynajmniej ze mną. A noc
spędzona przeze mnie w holu, gdzie leżałam całkiem połamana zalicza się raczej
do tych ważniejszych rzeczy. Gdyby Sapphire ściągnęła ode mnie zadanie z
transmutacji, to bym mu o tym nie mówiła, bez przesady. Ale ja mogłam się tam
wykrwawić i zapaść w sen, który mógł trwać nawet kilkaset lat. Na przykład
Armand, mój ojciec, spał przez całe lata pięćdziesiąte, wiedziałeś o tym?
Pomachałam
mu na pożegnanie i w podskokach opuściłam Wielką Salę. Dogoniła mnie jakaś
osoba.
- Sophie,
nie pędź tak…
Zatrzymałam
się z wyrazem zadziwienia na twarzy. To Ashley Pail za mną goniła. Teraz
traktowałam ją jak zwykłą znajomą, chociaż powiem szczerze, że ucieszyłam się
na jej widok o wiele bardziej niż na widok Sapphire, czyli można rzec, że Pail
awansowała z wroga na osobę neutralną.
- O co
chodzi? – spytałam. – Wiesz, trochę się spieszę, muszę… muszę iść do kogoś.
Ashley
oparła się o ścianę, dysząc ciężko. Mimo wykończenia, spowodowanego biegiem za
mną, na jej twarzy malował się uśmiech.
- Wczoraj
nie było cię w dormitorium – zauważyła.
- Tak. Bo
Panna, Podrywająca Byłych Facetów Swojej Przyjaciółki zepchnęła mnie ze
schodów, więc całą noc spędziłam ze skręconym karkiem tam – wskazałam palcem na
miejsce, które było przez zeszłą noc miejscem mojego spoczynku.
- No,
właśnie zauważyłam wczoraj, że kiedy wróciła z biblioteki była jakaś dziwna –
mruknęła Pail. – Strasznie nerwowo się zachowywała. Poszła spać, ja i Pansy
jeszcze się uczyłyśmy jakąś godzinę. I ona nagle się zerwała, jakby miała
koszmary. Zaczęła się rozglądać, krzyczała coś, że dziecko, jakaś dziewczynka,
która wyglądała jak porcelanowa lalka, tak mi powiedziała. I Sapphire gadała
coś o tym, że ona chce ją zabić, czy coś takiego…
- Bardzo
spójna opowieść – stwierdziłam. – Nawiedzała ją jakaś dziewczynka?
- Tak,
małe dziecko.
- Claudia
– mruknęłam. – Dzięki, ale muszę już iść, bardzo się spieszę.
Zanim
Ashley coś zdążyła odpowiedzieć, ja byłam już przy drzwiach. Otworzyłam je różdżką,
wymknęłam się na zewnątrz i teleportowałam się.
Pojawiłam
się przed komnatą Czarnego Pana. Miałam już wejść do środka, kiedy usłyszałam
na korytarzu czyjeś kroki. Barty niósł kilka książek i jakiś czarny, plastikowy
worek na zwłoki.
- Kogo
zabiliście? – zapytałam.
- Nikogo.
Na co teraz idziesz się poskarżyć?
Przytuliłam
się do niego.
- Na
Sapphire – wyjaśniłam. – Całą noc leżałam połamana u stóp schodów w holu i nikt
się nie zainteresował, że mnie nie ma w dormitorium. Gdyby nie Vipi, nadal miałabym
skręcony kark.
Barty
pogłaskał mnie po głowie jak kota.
-
Biedactwo – zaśmiał się. – Masz całą szatę zakrwawioną.
- No
widzisz – powiedziałam pokrzywdzonym tonem. – Muszę się przebrać.
Poszłam do
swojego pokoju i zaczęłam grzebać w szafie. Przebranie się zajęło mi trochę
czasu, w końcu trochę warstw musiałam na siebie założyć.
Kiedy
wyszłam, Barty czekał na mnie oparty o balustradę.
-
Myślałam, że już poszedłeś – odezwałam się.
- Ciekawy
byłem, w co się ubierzesz – odpowiedział i przebiegł po mnie wzrokiem. –
Zauważyłem, że masz słabość do wojskowych akcentów.
- Nie,
dlaczego tak sądzisz? – zapytałam, rumieniąc się lekko.
- Bo na
bluzce masz napisane I love army.
Zaśmiałam
się cicho.
- No tak –
mruknęłam. – Nikomu tego nie mówiłam, ale moim małym marzeniem, cichą fantazją
było pójście do wojska. Mój pradziadek był żołnierzem, zginął za niepodległość
Francji. Był czarodziejem, ale nie przeszkodziło mu to w pomaganiu mugolom w
walce. Dosięgła go kula, niestety.
Westchnęłam
cicho. Zauważyłam, że mężczyźni w mojej rodzinie w ogóle krótko żyją,
przynajmniej w ostatnich pokoleniach. Podczas drugiej wojny światowej zginął
pradziadek, kiedy jego żona była w ciąży z drugim dzieckiem, jego najmłodszy
syn Anzelm zmarł, gdy miał dwadzieścia lat, tata Voldemorta żył od nich nieco
dłużej, może trzydzieści pięć lat lub nieco więcej. Wolałam tego jednak nie
mówić, żeby Barty’ego nie przestraszyć.
- Francja
nie walczyła, zdaje się – zauważył, ale spojrzałam na niego jak profesor
McGonagall, więc nie powiedział więcej ani słowa.
- Wy
ukrywaliście się tylko w okopach, odpierając posłusznie ataki, więc skąd możesz
to wiedzieć – warknęłam. – I pamiętaj. Obrażając mój kraj, obrażasz i mnie, a
tego nie chcesz, oui?
- Yes.
~*~
Troszku
nudnawo wyszło. Ale w sumie jestem zadowolona. Zmieniłam szablon na taki, który
już był, ale dawno temu, no i zostanie tu przez jakiś czas. Dedykacja dla Tamtej :*
Zmęczyły
mnie te tortury. Wytarłam obryzganą krwią Sapphire rękę w jej szatę i opadłam z
powrotem na swój tron.
- Zrób to
swoją metodą, co? – poprosiłam wuja.
Voldemort
nic nie odpowiedział, tylko podszedł do ofiary i kazał jej wstać. Sapphire
zrobiła to natychmiast. Teraz jej strach był prawdziwy, widziałam go w jej
oczach. Kiedy zaczęła błagać Czarnego Pana, by nie robił jej krzywdy i gdy
zaczęła go przepraszać, wybuchnęłam śmiechem.
- Przeproś
mnie – powiedziałam jej. – Ciesz się, że nie poszłam do Armanda. Nie żyłabyś
już, gdybym tak zrobiła.
Voldemort
rzucił pierwszego Cruciatusa. Na moją prośbę tortury miały trwać długo. Niech
poczuje się na odmianę przez chwilę tak jak ja.
Krzyki
Sapphire rozniosły się co najmniej po pierwszym piętrze i piwnicach. Mieszały
się z moim śmiechem, bo kiedy zaczęłam, nie mogłam już przestać. Śmiałam się
tak długo, aż nie rozbolały mnie żebra.
- Dość już
– powiedziałam w końcu, a Czarny Pan opuścił różdżkę.
Nie
wyglądał na szczęśliwego, minę miał raczej zawiedzioną. Miotał teraz Sapphire
po całej komnacie, a ona, kiedy zaklęcie Cruciatus na moment przestawało
działać, zwalała się na podłogę z nieprzyjemnym chrzęstem.
Zsunęłam
się z tronu i pochyliłam lekko głowę nad leżącą bez oznak życia Sapphire.
- To była
wersja light – oświadczyłam. – Jak
już ci mówiłam, że mną nie warto zaczynać – wyprostowałam się i zawołałam –
GLIZDOGONIE!
Kilka
sekund później na korytarzu rozległo się szuranie, dyszenie i czyjś szybki
krok. Do drzwi ktoś zapukał i wszedł.
- Zanieś
ją do szpitala, niech się ktoś nią zajmie – dodałam i szturchnęłam rozciągnięte
na podłodze ciało czubkiem buta.
Glizdogon
wyciągnął z kieszeni różdżkę i machnął nią, drżąc okropnie na całym ciele.
Śmieszyło mnie jego zachowanie. Zawsze, kiedy przebywał w jednym pomieszczeniu
ze mną czy swoim panem, bał się okropnie w ogóle podejść, a co dopiero odezwać.
Sądzę, że Voldemort go musiał bardzo wystraszyć od czasu jego odrodzenia.
Pettigrew nie zachowywał się tak jak dwa lata temu.
Obserwowałam
bez słowa, jak ciało Sapphire unosi się w powietrze na jakiś metr i płynie
spokojnie u boku Glizdogona w stronę uchylonych drzwi. Wyglądała jakby była
martwa, ale ja jednak słyszałam, jak szumi jej krew, świszczy oddech i bije
serce.
Usiadłam z
powrotem na swoim tronie. Voldemort krążył przez moment po komnacie, jego kroki
odbijały się od lśniących ścian głośnym echem.
- Nadal
nie mogę tego pojąć – odezwał się w końcu. – Sapphire. Twoja przyjaciółka.
Przecież wiedziała, co przeszłaś przez Dracona, dlaczego tak się zachowała? Nie
jest głupia, domyśliła się zapewne, że będziesz wściekła, wszystko mi powiesz,
a ja ją ukarzę.
Wzruszyłam
ramionami.
- Może
myślała, że jej się upiecze, a ja pobłogosławię ich związek – mruknęłam.
Na
korytarzu znów rozległy się kroki, ale jakieś inne i zupełnie nie podobne do
kroków Glizdogona. Drzwi otworzyły się i ktoś wszedł bez pukania. Ową osobą był
Barty. Już się domyśliłam, skąd u niego ta stanowcza mina. Nie mogłam
powstrzymać się od cichego śmiechu.
Voldemort
otworzył usta, żeby coś powiedzieć nieprzyjemnego, ale wstałam i uspokoiłam go
słowami:
- Daj
spokój, pogadam z nim i wracam do Hogwartu.
Chwyciłam
Barty’ego pod ramię i wyszłam z komnaty. Zamknęłam drzwi, żeby Czarnemu Panu
nie przyszło do głowy coś podsłuchać. Crouch ruszył powoli w stronę schodów.
Najwyraźniej chciał mnie zaprowadzić do pokoju, gdzie leżała Sapphire.
- Jesteś
świadoma, co jej zrobiłaś? – zapytał Barty.
- Jestem i
bardzo się z tego cieszę – odparłam. – Zdradziła naszą przyjaźń, więc to jej
problem. Ja przeżyję. Ona… nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że nie.
Barty
zmroził mnie spojrzeniem, ale nie powiedział nic. Otworzył drzwi do pokoju. Do
tego samego, w którym zobaczyłam Czarną Dziurę. Zatrzymałam się gwałtownie i
zaparłam się obiema rękami o framugi.
- Nie
wejdę tam – wydyszałam.
Serce waliło
mi w piersiach jak oszalałe. Barty, który chciał wejść zaraz za mną, przewrócił
oczami ze zniecierpliwienia i popchnął mnie lekko. Nie dałam się mu jednak.
Wytrwale zapierałam się rękami i nogami, żeby tylko nie przekroczyć progu.
-
Zapewniam cię, że nie ma już żadnego bogina – powiedział po raz dwudziesty
Crouch.
- Tak,
oczywiście – zadrwiłam. – Podpuszczasz mnie, bo jesteś zły, że tak załatwiłam
Sapphire. A kiedy tam wejdę, Czarna wyskoczy z szafy.
Usłyszałam
jego śmiech.
- Sophie,
proszę.
Mój upór
słabł z sekundy na sekundę, w końcu pozwoliłam się wepchnąć do środka. Kurczowo
chwyciłam się przegubu Barty’ego. Mimo że pewna byłam, że nic nie zaskoczy mnie
nagle, ale bałam się podejść do tej szafy czy stanąć choćby w miejscu, w którym
pojawiła się Czarna Dziura.
Sapphire
leżała na łóżku, z szeroko otwartymi oczami o nieobecnym wyrazie. Na twarzy
miała wielki, niczym z kreskówki plaster, ręce powiązane bandażami, a na karku
kołnierz. Wyglądała jak zombie, oczy miała otwarte, ale wątpię, by była świadoma,
co się dookoła niej dzieje.
- Idiotka,
ma to, na co sobie zasłużyła – wycedziłam, patrząc z nienawiścią na wpatrzoną
tępo w sufit dziewczynę.
- Ona to
wszystko słyszy – wyszeptał Barty z taką miną, jakby chciał mi przekazać za
pomocą mimiki twarzy, że jestem bardzo niedyskretna.
- I bardzo
dobrze – stwierdziłam, wzruszając ramionami. – Niech słucha i płacze. Jest dla
mnie teraz mniej warta od mojej zasranej matki, nigdy jej nie wybaczę tego, co
zrobiła.
Zauważyłam,
że po policzku nieruchomo leżącej Sapphire spłynęła łza, a czoło zaznaczyła
podłużna zmarszczka.
- Zostaw
nas – rzuciłam w stronę Barty’ego, a on bez słowa odszedł, trochę
zaniepokojony, że mogę jej coś zrobić.
Spokojnie.
Nie kopię leżącego. Chyba że mi się akurat tak zechce. Ale nie tym razem.
- Co,
długo tak będziesz udawać niemowę, żeby uniknąć kary? – zapytałam.
Oczy
Sapphire drgnęły, a ona zamrugała gwałtownie. Twarz jakby jej ożyła.
- Nie
chcę, żeby nasza przyjaźń się tak skończyła – zaczęła.
- Daruj
sobie, nawet gdybyś użyła Zmieniacza Czasu, nic by to nie dało, bo ja nadal
będę to wszystko pamiętać – przerwałam jej. – Będę żyła wiecznie i wiecznie cię
będę nienawidzić.
- Sophie,
nie pozwólmy, żeby jakiś facet nas poróżnił.
Przekrzywiłam
głowę, myśląc gorączkowo. Mogłabym poddać ją próbie. Oczywiście, bez względu na
to, jak odpowie, i tak nic się między nami nie zmieni, najwyżej utwierdzi mnie
w przekonaniu, że miałam rację lub nie.
- W takim
razie powiedz mi – odezwałam się po dłuższej chwili milczenia. – Gdybym ci kazała,
zostawiłabyś Malfoya dla mnie? Albo wiesz, co? Ja ci każę. Teraz. Wybieraj.
Albo on, albo ja.
Skrzyżowałam
ręce na piersiach, patrząc na nią z oczekiwaniem.
Sapphire
odwróciła na chwilę wzrok, najwyraźniej zakłopotana.
- Słuchaj,
nie mogłabyś po prostu… przyjaźnić się ze mną i zaakceptować nasz… -
odpowiedziała, ale znów jej przerwałam.
- Dość.
Nie ma mniemań i wykrętów – warknęłam. – Zapytałam cię, kogo wybierasz.
Odpowiadaj.
- Ja…
- Świetnie
– oświadczyłam. – W takim razie nie mamy sobie już nic do powiedzenia.
Odwróciłam
się na pięcie i opuściłam pokój, trzaskając drzwiami. Barty czekał na korytarzu
naprzeciwko pokoi, oparty o balustradę z rękami skrzyżowanymi na piersiach i z
miną uprzejmego oczekiwania. Kiedy zamknęłam za sobą drzwi, wyprostował się.
- I co,
wybaczyłaś jej? – zapytał.
- Chyba
sobie żartujesz – zaśmiałam się. – Kiedy już dojdzie do siebie, każ ją odesłać
do Hogwartu.
Bez
dalszych ceregieli, teleportowałam się z powrotem do szkoły. Czułam się o wiele
lepiej po tych małych torturach. Takie urozmaicenie dnia.
*
Sapphire
wróciła do Hogwartu dwa dni później. Draco bardzo się o nią martwił, patrzenie,
jak z niepokojem kręci się po salonie Ślizgonów i nie może sobie znaleźć
miejsca było dla mnie jak picie boskiej ambrozji. Podszedł do mnie nawet
pierwszego dnia po jej zniknięciu. Widząc moją zachęcającą minę i pobłażliwy
uśmiech, zapytał:
- Nie
widziałaś czasami Sapphire?
Uśmiechnęłam
się w sposób, który bardzo lubiła się uśmiechać Umbridge.
- Czy ja
wyglądam na idiotkę? – spytałam, odkładając książkę do transmutacji. – Mniemam,
że nie. Bo gdybym była idiotką, powiedziałabym ci to. Ale nie jestem, więc
słowa ode mnie nie wyciągniesz.
Draco
zmieszał się bardzo. Postanowiłam zmienić trochę ton. Bo w sumie nie jego była
to wina, że związał się z Sapphire. Nie on jest moim najlepszym przyjacielem, a
na dodatek jest facetem. Nie zrobił mi nic, za co wysłałabym go na tortury.
- Słuchaj,
Draco – dodałam, wstając. – Nie zajmuj się kobietami. Powinieneś skoncentrować
się na zadaniu dla Czarnego Pana, on jest ważniejszy od Sapphire czy nawet ode
mnie.
Malfoy
westchnął ciężko i poczochrał sobie włosy.
- Wiem,
tylko to zadanie jakoś mi nie idzie, staram się jak mogę, ale wątpię, czy
cokolwiek z tego będzie – mruknął. – Poza tym wiesz, że gdybyś zechciała do
mnie wrócić, natychmiast bym przestał się spotykać z Sapphire. Lubię ją, ale
ciebie bardziej.
Uśmiechnęłam
się blado. Słodki z niego gość, ale zbyt dziecinny jak dla mnie. Nic z tego by
nie wyszło, no i ja kocham Barty’ego.
- Wiesz,
że nie wrócę do ciebie.
- Ja też
to wiem.
Westchnęłam.
- Więc
jesteś z nią, żeby zrobić mi na złość? – spytałam, a kiedy on pokręcił głową,
dodałam: - Nie mógłbyś być z kimś innym? Z Hermioną, moim bratem, nie wiem…
Nawet Ashley Pail może być, gdybyś znów się zaczął z nią spotykać, mogłabym z
uśmiechem na twarzy dać wam swoje błogosławieństwo. Ale Sapphire? Nigdy tego
jej nie wybaczę, zdradziła naszą przyjaźń, za co teraz płaci.
Draco
chciał coś jeszcze powiedzieć, ale ja zabrałam swoje książki i poszłam do
sypialni dziewczyn, by w spokoju kontynuować naukę.
*
Jak
mówiłam wcześniej, Sapphire wróciła dwa dni później, całkiem już podkurowana,
bez choćby najmniejszej blizny po torturach. Oczywiście na ciele. Bo
psychicznie chyba znów miała ochotę popełnić samobójstwo. Lecz tym razem nie
będzie już osoby, która oddałaby za nią życie.
Zobaczyłam
ją niedaleko schodów. Ja szłam do biblioteki, ona najwyraźniej z niej wracała,
bo w ramionach trzymała kilka książek. Postanowiłam ją zignorować. Wspięłam się
po schodach i chciałam ją minąć, ale ona zastawiła mi drogę. Zamrugałam szybko,
oburzona tym zuchwalstwem.
- Zejdź mi
z drogi – rozkazałam.
- Nie –
stanowczość jej głosu doprowadziła mnie do furii. Wytrąciłam jej książki z rąk.
- Nie będę
z tobą rozmawiać! – wykrzyknęłam. – Nie każ mi na siebie patrzeć, bo zwrócę
kolację. BRZYDZĘ SIĘ TOBĄ.
Znów
podjęłam próbę ominięcia jej, ale Sapphire chwyciła mnie za ręce.
- Chcę,
żebyśmy nadal się przyjaźniły – powiedziała cicho.
Aż
parsknęłam śmiechem na te słowa.
- Tobie
się chyba dupa z głową zamieniła miejscami! – krzyknęłam. – Nigdy mnie nikt tak
nie zdradził, jak ty! Nigdy nie byłaś moją prawdziwą przyjaciółką, teraz się
okazuje! Tylko Darla zasługuje na to uczucie!
- Darla
nie żyje! – podniosła głos Sapphire.
- Darla
jest aniołem! – szyby w wysokich oknach zadrżały od mojego wrzasku.
- Skąd
wiesz, czy by tego nie zrobiła! Mogłaby uwieść Barty’ego! – Sapphire darła się
teraz głośniej ode mnie. – Więc nie broń jej tak i przestań się obrażać! To
związek mój i Dracona, nic ci do niego!
No nie.
Ona chyba tęskno za torturami.
- Jak
śmiesz ją obrażać, nie zasługujesz, żeby żyć, kiedy ona jest martwa! –
zawołałam. – Darla umarła za ciebie!
Pchnęłam
ją lekko w ramiona. Ona zachwiała się lekko, ale postąpiła tylko krok do tyłu.
- To moje
życie, więc nie będziesz się w je mieszać, rozumiesz?
Sapphire
chciała mi oddać, więc popchnęła mnie, lecz chyba o wiele za mocno, niż
planowała.
Poczułam,
jak moje ciało wygina się do Tuły w łuk. Przez sekundę trwałam w takiej pozycji,
aż w przechyliłam się pod wpływem grawitacji do tyłu i stoczyłam się po
schodach na sam dół. Najpierw przekoziołkowałam przez kilka najwyższych stopni,
później mogłam już tylko odbijać się od nich, słysząc trzask łamanych kości.
Moich kości.
Na końcu
upadłam na brzuch z rozrzuconymi pod dziwnymi kontami rękami i nogami. Krew
płynęła mi z ust na posadzkę, a ja leżałam ze skręconym najprawdopodobniej
karkiem, z szeroko otwartymi oczami, nie mogąc się ruszyć ani złapać chociażby
tchu. A złość na Sapphire przenikała mnie falami. Usłyszałam, jak do mnie
podbiega. Pochyliła się nade mną jak ja niedawno nad nią i powiedziała
stanowczym głosem:
- Ze
skręconym karkiem ci do twarzy.
Pozostawiła
mnie tutaj ranną, wystawioną na niebezpieczeństwo ze strony każdego, nawet
Irytka. Nie dość, że spowodowała ten wypadek, odmówiła mi jeszcze pomocy. Jeśli
uda mi się przeżyć, zabiję ją.
~*~
Niezadowoleni,
że kończę w takim momencie, oui? Dość
długi wyszedł mi ten rozdział, jestem z niego zadowolona. Postanowiłam też, że
w poniedziałek zmienię szablon na jakiś starszy, taki, który był. No i był tu
bardzo długo, bo niezmiernie mi się on podoba xD