27 grudnia 2010

Rozdział 292

Obudziłam się rano tak cudownie wypoczęta, że przez moment leżałam z zamkniętymi oczami rozkoszując się tą chwilę. W końcu przetoczyłam się na drugi bok i uniosłam niesamowicie lekkie powieki. Pokój, który dla mnie wynajęto okazał się być naprawdę piękny. Wielkie okna przysłonięte były cieniutkimi, śnieżnobiałymi firankami sięgającymi podłogi wyłożonej kremową wykładziną. Ściany wyklejone były purpurowo-złotą aksamitną tapetą. Łóżko, na którym leżałam wciąż ubrana w srebrny kostium, w którym wczoraj zasnęłam było wielkie, półokrągłe, z białym, w połowie przezroczystym baldachimem, pościel uszyto z kremowobiałej satyny. W kącie stałą drewniana szafa z malowanymi złotą farbą wzorami i biała toaletka. Po tych wygodach, które miałam w domach swoim i Malfoyów, ten pokój nie wydał mi się tak cudowny jak zdałby się zwykłemu człowiekowi, ale i tak byłam pod wrażeniem. Hermionie musiało teraz brakować takich wygód. Jestem pewna, że pod moją nieobecność Bellatriks często ją „odwiedzała”. No, ale na jej wybryki często patrzyłam przez palce. Miałam po prostu do niej słabość, a ona była mi oddana, mogłam jej zaufać. Oczywiście w granicach rozsądku. Jedyną osobą, której powiedziałabym wszystko był, jak łatwo zgadnąć, Barty. Kiedy nie chciałam, by wuj o czymś wiedział, szłam do niego. Był najwierniejszym sługą Voldemorta, nie było wątpliwości, ale jeśli ja o coś go prosiłam, bezzwłocznie to wykonywał.
Z kufra wyciągnęłam jakieś ubranie, po czym udałam się do łazienki przy moim pokoju. Już siedziałam w ogromnej wannie, w której, po naciśnięciu dużego, białego guzika pojawiały się bąbelki, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
- Sophie, gotowa na zwiedzanie Berlina? – usłyszałam głos Prospera.
- Już prawie. Jak tu wszedłeś? – spytałam.
- Twoja straż mnie wpuściła. Pospiesz się, nie uśmiecha mi się stać pod drzwiami tyle czasu.
No cóż. Faktycznie moi Śmierciożercy byli świetnymi ochroniarzami. Mogłabym ich wypożyczać angielskiej królowej. Skoro wpuścili do mojej sypialni Prospera, mogli zrobić to samo z jakimś członkiem Zakonu. A wtedy nie byłoby już tak wesoło.
Wyszłam z wanny i ubrałam się szybko. Za drzwiami czekał Charpentier; miał nieco zniecierpliwioną miną, ale uśmiechnął się na mój widok.
- Nie było mowy o zwiedzaniu Berlina – powiedziałam, zanim ten zdążył się odezwać. – Po pierwsze, chcę od razu jechać do Rzymu, po drugie ani ja, ani ty nie znasz niemieckiego, więc nigdy nie dogadamy się z mieszkańcami. A po trzecie, zamierzam wypocząć przed następnym koncertem.
Problem był taki, że Prosper ogólnie mówił tylko po francusku, jego angielski był raczej średni. Inaczej jednak nie szło się z nim dogadać, nawet na migi. Wiem, próbowałam.
- Ależ kochanie, musimy przecież dać cię ludziom! Twoi fani są spragnieni twojego towarzystwa! Chodź, idziemy – chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął w stronę drzwi.
Był wysokim mężczyzną, może nie tak silny jak ja, ale w końcu posiadałam moc, którą obdarzył mnie Armand, więc nie ma się co dziwić. Postanowiłam mu się nie opierać. Był moim producentem i opiekował się moją karierą, on wie lepiej ode mnie, co jest dla niej najlepsze. A ja chciałam powrócić do branży. Poza tym dzień był ciepły i słoneczny, przyjemnie było się przejść ulicami. A tak właściwie, to przyjemnie byłoby się przejść, gdyby nie te tłumy.

*

Szedł ciemną, zamgloną uliczką, powiewając długą, czarną peleryną. W miejscu, w którym obecnie przebywał nie było wcale tak słonecznie i ciepło jak w Berlinie. Ciężkie, burzowe, ciemne chmury przysłaniały niebo, deszcz był już blisko. Musiał ubrać kaptur, by mijający go ludzie nie zaczęli czegoś podejrzewać. Tego jeszcze mu brakowało – być rozpoznanym pod obskurną karczmą w małym miasteczku pod Tiraną. Miał sentyment do tego kraju. Kąciki ust drgnęły mu lekko. Lord Voldemort i stare sentymenty. Jedno zupełnie wykluczało drugie, a jednak. Nikt by się nie spodziewał, że Czarny Pan może odczuwać coś takiego.
Przekroczył próg baru. Był mały i zatłoczony, zewsząd otaczała go hołota. Przecisnął się w stronę jakiegoś pustego stolika. Nic dziwnego, że nikt nie chciał tam siedzieć. Drewniany blat pokrywało coś, co przypominało zaschniętą krew. Węch Czarnego Pana był o wiele czulszy, więc bez problemu wyczuł, że nie dało się jej usunąć. Nie przeszkadzała mu jednak. Miał styczność z krwią bardzo często; od kiedy Sophie rozwinęła się w pełni jako wampirzyca, o wiele za często.
Podeszła do niego kelnerka. W sekundę spenetrował jej umysł. Była czarownicą półkrwi, pracowała tu, bo jej mąż został zwolniony z pracy i nie miał kto wyżywić dwójki jej dzieci. Wzruszające. Była dość ładną dziewczyną, ale jakoś go nie pociągała. Miała ciemniejszą, charakterystyczną dla Albanek karnację, burzę brązowych włosów opadających jej aż do ramion, oczy zaś pomalowane trochę zbyt mocno czarną kredką patrzyły na niego z pogardą. Och, gdyby wiedziała, od kogo aktualnie przyjmuje zamówienie… Może jej to nawet pokaże? Zamówił szklankę czerwonego wina. Dziewczyna odeszła bez słowa w stronę baru.
Zabębnił palcami o blat brudnego stołu. Musiał ubrać czarne, skórzane rękawiczki; jego dłonie zawsze budziły w ludziach strach i zaskoczenie. Wziął postawiony przed nim puchar z winem i zaczął powoli sączyć alkohol. Skrzywił się lekko pod kapturem, kiedy przełknął pierwszy łyk. Było to wino płytkie w smaku, całkowicie pozbawionym tej słodkiej nuty dostojeństwa.
Odłożył pusty kielich. Wstąpił tu tylko po to, żeby się czegoś napić, ale z drugiej strony mógł się trochę zabawić. A nawet nieco bardziej, niż tylko trochę. Dyskretnie wyciągnął różdżkę z kieszeni płaszcza i wycelował jej koniec w kelnerkę, która właśnie przyjmowała zamówienie od kilku mocno podchmielonych mężczyzn na drugim końcu sali. Imperius bardzo łatwo spętał jej wolę. Zbyt łatwo. Nawet się nie opierała. Posłusznie podeszła do niego, zapominając o klientach.
Voldemort wstał. Był od niej dużo wyższy, ale nie poczuł tego dziwnego wrażenia, które robił na nim wzrost jego siostrzenicy. Albanka była od niej przynajmniej o głowę wyższa. Bez słowa skierował się w stronę drewnianych, nieheblowanych schodów prowadzących na piętro, gdzie musiały znajdować się pokoje do wynajęcia.
Nie mylił się. Otworzył pierwsze drzwi i wszedł do środka. Dziewczyna posłusznie weszła za nim. Pokój okazał się tak obskurny i biedny jak cała karczma. Małe okno przysłonięte było wyblakłą, czerwoną zasłoną, w której coś brzęczało dziwnie. W kącie stało drewniane, skrzypiące łóżko nakryte granatową kołdrą. Kiedy kliknął zamek w drzwiach, zdjął z Albanki zaklęcie Imperius. Dziewczyna wzdrygnęła się, jakby ktoś obudził ją gwałtownie z głębokiego snu. Przez chwilę przyglądała się zaniepokojona tajemniczemu mężczyźnie. Dopiero kiedy zdjął z głowy kaptur, wrzasnęła ze strachu i rzuciła się do wyjścia. Bezskutecznie szarpała klamkę, z pokoju nie udało się jej wydostać.
- Sądząc po reakcji wiesz, kim jestem – przemówił cicho Czarny Pan, powoli zdejmując rękawiczki. Uśmiechnął się lekko, kiedy dziewczyna zaczęła coś bełkotać w niezrozumiałej dla niego szeleszczącej mowie. Owszem, znał język polski, ale nauczył się go tylko ze względu na to, że w tym kraju znajdował się Hogwart. Nie miał pojęcia, dlaczego założyciele przenieśli szkołę do tak niepozornego państwa.
Czarownica bluznęła potokiem przekleństw, wśród nich znalazło się też kilka angielskich. Voldemort bez trudu chwycił ją za ramiona i rzucił na łóżko. Mogła krzyczeć, ile tylko chciała. Nikt jej nie usłyszy. On już się o to postarał. A będzie krzyczeć, o taaak.
Unieruchomił ją pod sobą zaciskając jej dłoń na gardle.
- Tylko drgnij, a cię zabiję, rozumiesz? – wysyczał, mrużąc oczy.
Obrzydliwe łzy ściekały dziewczynie po twarzy. Po długiej chwili, zrozumiawszy pytanie, pokiwała głową na tyle, na ile jej pozwalały jej zakleszczone na jej gardle kościste, smukłe palce.
Drugą ręką sięgnął o wiele niżej, niż do jej nadgarstka. Dziewczyna zesztywniała w jego silnym uścisku, szybkim ruchem ręki zdarł z niej szatę, pozostawiając ją w samej bieliźnie. Policzki czarownicy zapłonęły rumieńcem wstydu.
- Bądźmy ze sobą szczerzy – zwrócił się do niej Voldemort. – Oboje wiemy, że i tak umrzesz. Zabiję cię, to jest pewne. Ale jeśli chcesz, żeby ostatnie chwile twojego życia były jako tako przyjemne, bądź posłuszna. Inaczej zginiesz w torturach, jak tysiące moich wcześniejszych ofiar.
Ponownie pokiwała głową. W jej niebieskich oczach widział strach. Strach, który działał na niego pobudzająco. Oczywiście, wolał widzieć w nich to uczucie i swego rodzaju pożądanie, które widział w oczach Sophie. Ale zignorował to i wyrzucił siostrzenicę ze swoich myśli.
Jego ręce penetrowały ciało Albanki bez cienia litości czy delikatności. W końcu było na nim pełno śladów ciemnych sińców i zadrapań. Wplótł palce jednej ręki w jej włosy, drugą rękę zacisnął na jej nadgarstku. Pochylił się nad jej twarzą, dziewczyna instynktownie zamknęła powieki, by nie patrzeć w te brutalne, czerwone oczy… I nagle wszystko się skończyło. Czarny Pan chwycił ją, uniósł wysoko i cisnął o podłogę z taką siłą, że wszystkie szklane przedmioty znajdujące się w pokoju zadźwięczały. Kopniakiem przewrócił jej martwe ciało na plecy. Stróżka krwi ciekła jej z guza na czole.
Ze złością opadł na obrzydliwe łóżko. Po raz pierwszy poczuł do siebie swego rodzaju wstręt. Nie mógł patrzeć na tą kobietę, leżącą u jego stóp. Mimowolnie zmarszczył swój płaski nos, czując odór śmierci. W ogóle nie poczuł w niej magii. Nie wskrzesił z niej ani knuta czarodziejskości. A właśnie po to ją tu sprowadził. By znów to poczuć. Dookoła Sophie zawsze unosił się ten aromat…
Zaklął głośno. Tego dnia chciał o niej zapomnieć, ale w głowie wciąż tłukła mu się ta cholerna Sophie. Wbrew wszystkiemu nikt nie zaspokajał jego potrzeb tak dobrze jak ona. Żadnej innej kobiecie się to nie udawało. A przecież pozwalała mu jedynie na pocałunki. Nie chciała od niego niczego więcej, podobnie jak i on tego nie chciał. Ograniczał ich nie tylko Barty, ale głównie i to, jakby zareagowała jego siostra, gdyby się dowiedziała, co zrobili. W duchu poczuł pewne zakłopotanie na samą myśl o tym. Teraz już wiedział, że seks z Sophie w ogóle go nie interesował. Owszem, była bardzo pociągającą dziewczyną, zupełnie w jego stylu, nieco wulgarna, butna… o tak, to na pewno. Była bardzo butna. Mimo kropli trywialności, typowej dla ludzi bez kultury osobistej, była osobą o arystokratycznym charakterze. Znała swoją pozycję w domu i potrafiła z niej korzystać.
Tak myśląc o siostrzenicy nawiedziła go pewna koncepcja. Musi to dzisiaj zrobić. Och, spotkał się z nią całkiem niedawno, ale teraz potrzebował tego o wiele mocniej, niż zwykle. Wstał, jednym ruchem ręki doprowadził swój wygląd do porządku, przestąpił nad martwym ciałem Albanki i otworzył okno na oścież. Zawahał się. Miał w Albanii coś jeszcze do załatwienia, nie musiał lecieć teraz do Berlina. Poza tym, nie przepadał za tym miastem.

Wyleciał przez okno czując, jak chłodny pęd powietrza przyjemnie owiewa mu twarz, łagodząc gorączkę, która nim owładnęła. Leciał długo, mijając marnie wyglądające budynki i lasy. Dopiero dwie godziny później dotarł do kamiennej wieży pośrodku rozległego pustkowia. Mimo pełni lata, nie rosły tu nawet chwasty. Wylądował niedaleko samotnie stojącej kilkanaście stóp od wieży. Musiał teraz o czymś porozmawiać. Szybkim krokiem dotarł do pozadzieranych drzazgami drzwi i załomotał w nie. Nie musiał długo czekać. Zaledwie kilka sekund później otworzył mu jakiś starzec. Miał nieco skośne oczy, krótką siwą brodę i wąsy, na głowie zaś tradycyjną białą qeleshe.
- Spodziewałem się, że mnie odwiedzisz – rzekł, kiedy wpuścił go do środka. Powiódł go na drugie piętro, gdzie mieściło się pomieszczenie podobne do małego, skromnego saloniku. Oboje usiedli w fotelach, naprzeciwko siebie, przez chwilę patrząc sobie w oczy. W końcu starzec przemówił: - Tak myślałem, że zjawisz się tutaj, co prawda miałem nadzieję, że będzie to nieco później, ale… No cóż. A więc, do rzeczy.
- Nie baw się ze mną – mruknął Czarny Pan, a w jego czerwonych oczach zalśniła groźba. – Dobrze wiesz, z jakich pobudek tu jestem.
Starzec uśmiechnął się dobrodusznie, Voldemort jednak nadal nie zmieniał swego kamiennego wyrazu twarzy. Albańczyk wstał, podszedł do lakierowanego barku i wyciągnął z niego butelkę i dwa kieliszki czerwonego wina, z pewnością o wiele lepszego od tego, które Czarny Pan pił w obskurnej karczmie.
- Dziękuję – wziął od starca swój puchar i upił łyk. Z zadowoleniem stwierdził, że trunek posiada nutę głębokiego smaku, który lubił. – Powiedz mi, Bülent*, co wiesz o Czarnej Różdżce.
Słysząc lekkie zniecierpliwienie w jego głosie, starzec zaśmiał się cicho.
- Spieszysz się gdzieś, mam rację? – zapytał, swobodnie schodząc z tematu. Wiedział, co mu groziło ze strony Lorda Voldemorta, ale jakoś nie martwiła go perspektywa powolnej, bolesnej śmierci, którą z rozkoszą by mu zafundował. Och tak, Czarnego Pana bardzo denerwowała osoba Bülenta Gazi’ego. Czasami wprost drżał z bezsilnej złości. Albańczyk posiadał wszak rozległą wiedzę nie tylko na temat magii, ale i innych zjawisk, które Voldemortowi bardzo były przydatne. Nie mógł go zabić, choć bardzo tego pragną.
- Tak, spieszę się – ostatnie słowo wypowiedział z naciskiem. – Dlatego proszę, byś opowiedział mi o Czarnej Różdżce więcej od Ollivandera.
Nie była to prośba. To był rozkaz. Ale Bülent przywykł już do wysłuchiwania rozkazów z jego strony. Pokiwał lekko głową, powoli sącząc wino ze swojego pucharka.
- Wiedziałem, że przybędziesz, by o nią zapytać. Tak, Tom, twoja stara różdżka nie wystarcza ci, mam rację? Pragniesz czegoś, co będzie silniejsze. O wiele silniejsze od zwyczajnej różdżki…
- To cudownie, że tak dobrze mnie rozumiesz – przerwał mu Voldemort, zaciskając długie palce na krawędzi stołu. – Ale opowiedz mi więcej.
Bülent westchnął ciężko i pochylił się nieco do przodu, by lepiej widzieć swojego rozmówcę.
- Pewnie znasz historię o Trzech Braciach. Najstarszy z nich dostał różdżkę z czarnego bzu, którą później chwalił się w karczmie. W nocy jeden z czarodziejów ukradł mu ją i, dla pewności, poderżnął mu gardło – rzekł, ze stoickim spokojem patrząc w twarz Voldemorta. – Długo się nią nie pocieszył. Czarna Różdżka zebrała krwawy plon, Tom, musisz o tym pamiętać. Dlatego pomyślałem sobie, czy zgodzisz się ze mną, kiedy ci powiem, że wcale nie potrzebujesz Berła Śmierci, by być niezwyciężonym. Masz to coś tuż pod nosem, a nie dostrzegasz tego.
Czarny Pan zmarszczył lekko czoło. Zaczynała go powoli irytować ta tajemniczość Albańczyka. Chciał prostej rady albo informacji, a zagadek. Miał ich w życiu już nadto.
- Możesz wyrazić się jaśniej? – zapytał z wyraźnie brzmiącą groźbą w głosie.
- Opowiadałeś mi kiedyś o swojej siostrzenicy. Z tego, co udało mi się zrozumieć, posiada wielką moc – powiedział. – Jest skillmagiem. Chcę wiedzieć o niej nieco więcej.
Voldemort uniósł jedną brew i przekrzywił lekko głowę. Już domyślał się, do czego zmierzał Bülent. Nie zamierzał się z tym w ogóle zgodzić, ale ciekaw był jego opinii na ten temat.
- Sophie jest wampirzycą. I to bardzo zachłanną wampirzycą. Lubi krew, przez nią jest trochę rozchwiana emocjonalnie, ale nie można się temu dziwić. Jest jak każdy krwiopijca. Kiedy brakuje jej krwi, staje się niebezpieczna. Szczególnie polubiła – kąciki ust drgnęły mu lekko – moją krew.
Bülent uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Szkolisz ją? – zapytał.
- Nie. Sophie uczy się w Hogwarcie, osiąga bardzo dobre wyniki.
Gazi pogładził swoją siwą brodę, zastanawiając się nad czymś usilnie.
- To dobrze, że kontynuujesz czarodziejską tradycję i wysyłasz swoją podopieczną do Hogwartu. Jest w Slytherinie, mam rację? Ale taką dziewczynę powinieneś sam wychować. Umieściłeś ją w domu, który popiera Zakon Feniksa. Sam jesteś zupełnym przeciwieństwem tej rodziny, przez co Sophie czuje się… rozdarta. Musisz jej pokazać, że będzie miała o wiele więcej korzyści zostając z tobą. Jej czarna magia nie jest rozwinięta w sposób, jaki by cię usatysfakcjonował – powiedział, teraz już bez cienia uśmiechu. Jego twarz wyrażała jedynie powagę i skupienie. Wstał i zaczął krążyć po pokoju. – Ty i ona posiadacie zalążek tej magii, ale osobno niczego nie zdziałacie. Musicie działać razem. Rozumiesz już?
Voldemort przyglądał się niewidzącym wzrokiem swojemu opróżnionemu pucharowi. Słowa Gazi’ego brzmiały bardzo rozsądnie. Może faktycznie miał rację? Bardzo dobrze z Sophie do siebie pasowali, zwłaszcza pod aspektem magii. Nie zamierzał jej jednak wykorzystać. Czułby pewien dyskomfort, zwłaszcza, że od zawsze coś do niej czuł. Była jak Nagini, tylko posiadała swoje zdanie i zwykle robiła to, na co miała ochotę. Mimo wszystko lubił ją mieć przy sobie, ciężko było mu się z nią rozstać, no i martwił się o nią, ostatnio praktycznie cały czas. Może wysłanie z nią tylko sześciu Śmierciożerców było błędem?
Wstał.
- Już wychodzisz? – zdziwił się Bülent.
- Muszę coś zrobić – odparł, bardziej skupiony na swoich myślach niż na tym, co mówi.
Podszedł do okna, otworzył je i wyleciał przez nie. Zwykle deportował się z tego miejsca, ale tym razem poczuł, że wolałby przebyć tę drogę w powietrzu.

Kiedy dotarł do Włoch, było już późno. Bez trudu spenetrował umysły kilku mugoli, z których dowiedział się, gdzie znajduje się hotel, w którym jego siostrzenica miała spędzić tę noc. Podleciał na ostatnie piętro, gdzie, jak się później okazało, wynajęto jej pokój i zajrzał przez okno. Miał nadzieję, że jeszcze nie śpi. W końcu jej koncert skończył się zaledwie półtorej godziny wcześniej. Niestety, pomylił się. Zobaczył, że wszystkie lampy w pokoju są pogaszona, a w łóżku leży dziewczyna, bez wątpienia pogrążona w głębokim śnie. Cicho otworzył okno różdżką i wśliznął się do środka.
Kiedy podszedł bliżej, poczuł ten delikatny aromat uśpionej w niej magii. Włosy Sophie rozsypały się po satynowej poduszce, tworząc mocny kontrast z jej bielą. Zrzucił szaty i położył się obok niej. Nie miał wobec niej żadnych zamiarów. Po prostu zawsze sypiał nago. Objął ją w talii i ze śmiechem zauważył, że posiada ten odruch, o którym mówił mu kiedyś Armand. Chwycił jej nadgarstek tuż przy swojej szyi i przez chwilę mocował się z jej silną dłonią, próbującą zacisnąć się na jego gardle. W końcu opór ramienia zelżał, a dziewczyna otworzyła zaspane oczy. Zamrugała szybko, kiedy go zobaczyła.
- Co tu robisz? – zapytała cicho, przysuwając się do niego. – I dlaczego nie masz ubrania? Chyba nie chcesz mi zrobić krzywdy swoim…
Nie dokończyła, bo objęła go za szyję i pocałowała w wąskie usta. Kiedy wsunęła mu język między wargi, poczuł, że zapach magii staje się intensywniejszy. O to mu właśnie chodziło. Przetoczył się na nią, jedną ręką chwycił za włosy, wplatając w nie palce, drugą zaś wsunął pod jej głowę, by ją podtrzymać. Był już przyzwyczajony do takich sytuacji, Sophie często odwiedzała go albo w jego sypialni, albo w komnacie. Ale ta sytuacja była chyba zbyt intymna. Z zaskoczeniem odkrył, że jej ciało, ubrane tylko w bieliznę, jest o wiele zimniejszej od jego, jest spokojne i nie drży z bezsensownych emocji, jak działo się to z jego poprzednimi kobietami.
Na chwile oderwała się od jego ust, żeby popatrzyć mu w oczy i zapytać:
- Dlaczego odwiedzasz mnie w tym mugolskim hotelu?
- Później, później… - odpowiedział tylko i pochylił głowę, żeby pocałować ją w szyję.
Przez chwilę wdychał ten niesamowity, paraliżujący zapach magii. Nawet nie poczuł, jak dziewczyna obejmuje go i wbija paznokcie w jego ramiona. Rozbudził w niej pragnienie, chciała zobaczyć tą gęstą, szkarłatną substancję na jego białych, emanujących cudownym blaskiem ramionach. A później chciała wbić w jego szyję kły i pić krew prosto z jego tętnicy. Był teraz o wiele cieplejszy niż zwykle, z zadowoleniem dostrzegła, że może obudzić w nim człowieka.
W końcu kilka wąskich, czerwonych stróżek zaczęły spływać z jego pleców niżej, na pośladki ukryte pod kołdrą, brudząc ją po drodze swoim szkarłatem. Sophie wbiła kły w jego szyję, zamykając go w o wiele silniejszym uścisku, niż planowała. Ale nie martwiła się o niego, był silnym mężczyzną. Gorąca krew płynęła jej do gardła, docierając do każdego zakamarka jej ciała. Z rozkoszą objęła go kolanami w pasie, czuła jak jego pierś unosi się w rytmicznym, głębokim oddechu. Jej ciało szybko robiło się gorące od przyjmowanej krwi. Voldemort odsunął jej głowę od swojej szyi; z zaskoczeniem zauważył, że nie protestowała. Kiedy na niego spojrzała, oczy miała lekko zamglone. Chwycił w garść jej włosy i znów pochwycił jej usta. Zawzięcie walczył z jej językiem, władczo penetrując każdy kawałek jej ciała kościstymi dłońmi. Poczuł niesamowitą siłę pulsującą pod jej skórą. Ukrył twarz w zagłębieniu jej szyi, zewsząd otaczała go cudowna, paraliżująca magia. Przesunął język aż do jej brzucha. Sophie zaśmiała się cicho, ale chwilę późnej jej gardło opuściło przeciągłe westchnienie, kiedy przygryzł jej białą skórę. Ich usta złączyły się w ostatnim, głębokim pocałunku, w końcu odsunęli się od siebie, z oczami pałającymi od emocji. Sophie oparła głowę na ramieniu Voldemorta, twarz ukryła w zagłębieniu jego szyi, rękę położyła Ne jego piersi. Czarny Pan zaś objął ją w talii, drugą ręką zaczął gładzić jej policzek. Musnął wargami jej szyję, później dekolt.
- Co cie tu przywiodło? – zapytała po raz trzeci, rysując palcem koła na jego piersi.
- Tęskniłem za tobą, chciałem znów cię dotknąć, poczuć zapach twojej magii – odpowiedział nieco zadumanym głosem. – Byłem w Albanii, jutro gdzieś cię zabiorę, musisz kogoś poznać. Ten czarodziej pomógł mi podjąć niejedną decyzję w moim życiu. Ale teraz śpij.
Przytulił ją do siebie tak mocno jak się tylko dało. Byli teraz bliżej siebie, jak nigdy dotąd. Voldemort gładził jej włosy długo po tym, jak zasnęła. Jej ciepły ciężar sprawiał mu przyjemność, lubił to uczucie. Zamknął oczy i, po raz pierwszy od wielu, bardzo wielu nocy, zasnął, nienękany żadnymi kłopotami.

*

Rano obudził się wcześnie, cudownie wypoczęty i lekki. Sophie wciąż leżała u jego boku, zimna tak, jakby była martwa. Ale oddychała, jej pierś poruszała się, a Voldemort słyszał cichy szmer wdychanego i wydychanego powietrza. Wyglądali teraz zupełnie jak para kochanków, wtulonych w siebie z wielkim uczuciem. Czarny Pan poruszył się lekko, nie chcąc wykonać żadnego gwałtowniejszego gestu, by jej nie obudzić lub nie sprowokować do wykonania odruchu. Promienie słońca igrały na ich boskich, białych ciałach, twarz Sophie miała zupełnie inny wyraz niż w nocy. Już dawno nie widział jej takiej słodkiej i niewinnej. Musnął ustami skórę pod jej okiem. Ten delikatny ruch wyrwał ją ze snu. Uśmiechnęła się mimowolnie i otworzyła oczy.
- Myślałam, że już cię nie będzie, kiedy się obudzę – mruknęła i wdrapała się na jego pierś, by położyć głowę tuż pod jego szczęką.
- Obiecałem ci coś, pamiętasz? Zapoznam cię z pewnym czarodziejem, bardzo interesuje go twoja historia.
Przesunął kilkakrotnie ręką po jej plecach i pochylił się, by pocałować ją w policzek. Dziewczyna zrobiła urażoną minę.
- Tylko tyle? W nocy mało brakowało, a być mnie zerżnął. Przeszło ci coś takiego przez myśl, nawet nie próbuj zaprzeczać – stwierdziła.
Kąciki jego ust uniosły się lekko, a on sam przesunął językiem po jej szyi. Ach, to jej słownictwo, pomyślał. Westchnęła cicho, kiedy zacisnął zęby na jej tętnicy.
- Kiedy znajdujemy się w tak intymnej sytuacji, nie czujesz się, jakbyś zdradzała Bartemiusza? – zapytał.
- A powinnam?
Voldemort wzruszył tylko ramionami i podniósł z podłogi różdżkę, którą machnął krótko, a jego szata pojawiła się z powrotem na jego ciele.
- Zdecydowanie wolę cię bez ubrań, wiesz? – odezwała się Sophie, kiedy Czarny Pan wyszedł z łóżka.
- Nie dziwię ci się – odrzekł z cichym, pobłażliwym śmiechem. – Idź się ubrać, za moment wyruszamy.
Czarnowłosa nic nie odpowiedziała, tylko odwróciła się i poszła do łazienki. Chwilę później usłyszał odgłos chlupotu wody, co oznaczało, że Sophie weszła już do wanny. Wiedział, że lubiła poranne kąpiele. Oparł się pokusie, by odwiedzić ją w łazience. Całowanie jej, nawet tak namiętna jak tej nocy zupełnie różniło się od zakłócania jej intymności. Wątpił by i Barty’emu pozwalała na towarzyszenie jej podczas kąpieli.
Czekał na nią oparty o ścianę, ze wzrokiem utkwionym w klamce do drzwi wejściowych. Śmierciożercy, którzy jej strzegli, okazali się być do niczego. Powinni stać przy jej łóżku, a nie, jak kretyni, za drzwiami. Każdy mógł wlecieć tu przez okno i zrobić jej krzywdę. O ile on sam już tego nie uczynił. Mogła przecież tego wszystkiego nie chcieć, ale nic mu nie mówiła, bo była po prostu dobrze wychowana.
Kiedy tylko wyszła z łazienki, natychmiast do niej podszedł.
- Sophie, powiedz mi, czy podoba ci się, w jaki sposób cię dotykam? – zapytał.
Dziewczyna uśmiechnęła się przyjaźnie.
- No cóż, myślałam, że to, z jaką rozkoszą pozwalam ci robić z moim ciałem, co zechcesz, wystarczy, ale skoro wolisz mieć to jasno powiedziane… tak, podoba mi się. Zrób to jeszcze raz – odpowiedziała i powiodła jego dłoń do swojego pośladka. Voldemort, lekko zaskoczony, ale i zadowolony z odpowiedzi, władczym, zdecydowanym ruchem pochwycił go i podciągnął swoją siostrzenicę do góry. Nie musiał nic więcej robić, Sophie pocałowała go w usta, z czułością ssąc jego dolną wargę, pieszcząc językiem dziąsła i policzki. Zamruczał z zadowolenia, kiedy okazała mu swego rodzaju brutalność. Brutalność podobną do tej, jaką on okazywał.
W końcu pozwolił jej zsunąć się z siebie na podłogę. Zrobił to w ostatniej chwili, bo do pokoju ktoś wszedł. Natychmiast poznał tego mężczyznę w damskim przebraniu. Prosper Charpentier zrobił taką minę, jakby zobaczył ducha.
- Dlaczego nie zapukałeś? Nachodzisz Sophie, kiedy śpi? – zapytał go, a w jego głosie zabrzmiała nutka groźby.
- Ależ nie, ja po prostu przyszedłem, by ją zabrać do miasta – wydukał słabą angielszczyzną Francuz.
- Dziś, dla odmiany, ja ją gdzieś zabiorę – poinformował go Lord Voldemort, obejmując siostrzenicę ramieniem.
- Ale panie mój, nie możesz…
- JA czegoś nie mogę? – przerwał mu cichym, jadowitym, ale spokojny głosem Czarny Pan i wyciągnął różdżkę. – Posłuchaj mnie, Charpentier. Jeśli chcesz dożyć śniadania, nie mów już ani słowa.
Opuścił różdżką, objął Sophie w talii i wystrzelił przez otwarte na oścież okno. Jej włosy trzaskały w powietrzu, prawie całkowicie zasłaniając jej twarz. Udało mu się przelotnie dostrzec jedno oko, które nie było, jak jeszcze chwilę temu, żółte, ale szkarłatne, z pionową, wąską źrenicą. Poczuł jej dłoń na swoim pośladku.
- Myślałam, że naprawdę go zabijesz – odezwała się cicho.
Kąciki ust drgnęły mu lekko. Dobrze wiedział, jak jej imponował, zwłaszcza kiedy był ostry i władczy. Czasami starał się być trochę bardziej uczuciowy, wszystko to robił dla niej. To było dziwne uczucie troszczyć się o kogoś. Dziwne, ale całkiem przyjemne. Teraz jednak jego pupilka była bezpieczna, miał ja przy sobie i nie chciał się z nią rozstawać. Może Gazi miał rację? Może powinien zacząć ją szkolić?
- Możemy się już stąd teleportować – poinformował ją.
Sophie, która przez ten kwadrans przyciskała głowę do jego piersi, spojrzała na niego. Lubiła wsłuchiwać się w jego rytmiczne bicie serca, w szmer krwi… Czuła jej delikatny aromat.
- Hmm? No tak, w takim razie deportuj się. Chcę poznać tego człowieka i twoje plany – odpowiedziała z dzikim błyskiem w oku.
Voldemort spełnił tę prośbę. Odczuł dumę, kiedy dosłyszał w jej tonie ostrą nutę, bardziej przypominającą rozkaz niż prośbę. Przez moment oboje walczyli ze zgniatającym ich ciśnieniem, po czym wylądowali przed wieżą, pośrodku jakiegoś dziwnego pustkowia.

~*~

W Wigilię nie wolno nam używać komputera, więc rozdział jest dzisiaj. Chciałam go napisać z punktu widzenia Voldemorta i spodobało mi się to. Chyba częściej będę coś takiego robić. No, mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze przed Sylwestrem. Idę adresować moją pracę na konkurs, jutro muszę ją wysłać. Dedykacja dla Nightmare :*

* pod gwiazdką znajduje się link do bohatera. 

23 grudnia 2010

Rozdział 291

Zszedł wąskimi schodami do ciemnego lochu. Oczy płonęły mu czerwienią, jak zawsze przed odwiedzinami u swoich ofiar. Różdżkę miał ukrytą w kieszeni, ale wiedział, że za niedługą chwilkę jej użyje. Przeszedł przez długi korytarz, mijając cele po obu stronach drogi. Już z oddali usłyszał Hermionę Granger, której jęki i szlochy niosły się szerokim echem po całych lochach. Zatrzymał się przy kratach. Dziewczyna, przerażona, z twarzą mokrą od łez, przywarła plecami do zimnej, wilgotnej ściany, jakby się spodziewała, że w nią wsiąknie. Voldemort uśmiechnął się ironicznie, widząc to. Nie mówiąc ani słowa wyciągnął różdżkę i otworzył nią skrzypiące drzwi, a echo poniosło ten odgłos daleko po lochu.
- Pierwszy raz odwiedzam cię tu, szlamo – zwrócił się do niej, zanim przekroczył próg celi. Przykucnął, a Granger, wstrzymując oddech, z sercem desperacko próbującym wyrwać się jej z piersi, przywarła do nieprzyjemnego kamienia jeszcze mocniej. Voldemort wyciągnął rękę i wziął w dwa długie, białe palce brudny, skręcony kosmyk włosów pojmanej. Łzy zaczęły ciurkiem płynąć jej po twarzy, mieszając się z zaschniętą krwią i brudem. – Wiesz, że jesteśmy tu sami, szlamo. Nikt cię nie usłyszy. A nawet jeśli… - zaśmiał się złośliwie – to trudno. Dziwi mnie, że nikt nie pofatygował się, by natrzeć na mój dom i cię wyrwać z mych rąk. Nawet po tym, co Sophie napisała do twoich śmiesznych przyjaciół – prychnął cicho, po czym wyprostował się.
Granger patrzyła na niego z dołu szklanymi oczami jak powoli i dokładnie na nowo wyciąga różdżkę z wewnętrznej kieszeni długiego płaszcza. Zauważyła, że poruszał się tak, jakby płynął w powietrzu. Może i było to przerażające, ale i bez wątpienia swego rodzaju zmysłowe. Był już gotowy do drogi. Chciał się tylko trochę zabawić, zanim wyruszy w podróż.
- Ja wiem, że Sophie zakazała ci… - odezwała się Hermiona Granger drżącym, ale donośnym głosem. Sama nie wiedziała, co ją podkusiło, by nawet nie spróbować opanować nutki arogancji w swoim głosie.
- Och, doprawdy? – Czarny Pan udał zdziwienie. – Nie ma rzeczy, której można mi zakazać, nawet Sophie nie ma na mnie takiego wpływu. Poza tym taka jest różnica między mną a tym całym absurdalnym Zakonem Feniksa. Ona mi wybaczy, a wam niestety nie.
- Ale Zakon wybaczy jej.
Voldemort znów uśmiechnął się w sposób tak niesamowicie skurwysyński, że Hermionę na powrót opuściła odwaga, ale wzmogła się zaś nienawiść. Czarny Pan poczuł się teraz naprawdę rozbawiony. Miała nadzieję, że to mnie zbije z tropu, głupia, pomyślał. Niby tak wielce mądra, tak ogromnie oczytana, a tak pusta zarazem.
- Myślisz, że ja nie zamierzam być dla niej cierpliwy? – zakpił. Dobrze ją znam, Sophie i tak, koniec końców, wybierze mnie. Zawsze, bez względu na to, co zrobicie, wy biedni naiwniacy.
Uniósł delikatnie różdżkę, zupełnie tak, jakby była ze szkła, ale klątwa, która ugodziła znienacka była tak silna, że jej blask oświetlił najmroczniejsze zakamarki lochu. Po raz kolejny Hermiona czuła się, jakby tysiące rozpalonych do białości noży cięło zawzięcie każdy najmniejszy kawałeczek jej ciała. Krzyczała i krzyczała, w głupiej nadziei, że ktoś tu przyjdzie i przerwie to wszystko, ale towarzyszył jej tylko nieprzenikniony mrok, ból, jakiego nigdy wcześniej nie doznała i jej własne rozpaczliwe, niekontrolowane wrzaski.
I nagle wszystko ustało. Zaklęcie zostało cofnięte, a ona leżała na brudnej, nierównej, kamiennej podłodze, brocząc krwią i szlochając z bólu. Dosłyszała cichy śmiech Voldemorta.
- Czuj się zaszczycona, w końcu żadna szlama, która by tak mało znaczyła, nie była przeze mnie torturowana – powiedział jej.
Tortury tak ją osłabiły, że leżała w bezruchu, dysząc ciężko i walcząc o każdy oddech. Rozległ się odgłos zamykanej kraty, błysnęło, a Czarny Pan odszedł, nie zaprzątając sobie już głowy tą małą szlamą.

*

Czułam pewien niepokój. Oczywiście wiedziała, że wszystkie bilety zostały wyprzedane, te, które dostałam, wysłałam Bez, by zrobiła z nimi, co chciała. Nie dotarła do mnie żadna odpowiedź, co do jej planów, ale postanowiłam się tym nie przejmować. To był mój dzień. Dzień regeneracji mojej kariery. Kostium, który już dawno mi przysłano czekał gotowy w walizce, wszystko było już przygotowane. Mój koncert zaczynał się za pół godziny w Berlinie, ludzie już pewnie się zbierali, a ja wciąż siedziałam na łóżku w domu Malfoyów, w Anglii.
Do drzwi ktoś zapukał. Jak później się okazało, to Narcyza wetknęła głowę w szparę między nimi a framugą.
- Jesteś gotowa? – zapytała ostrożnie.
- Tak, możemy już iść – odpowiedziałam, czując jak żołądek ściska mi się ze strachu.
Nie była to jednak zwykła trema. Nie bałam się, że pomylę słowa piosenki czy zafałszuję jakąś nutę. Ten strach dotyczył kraju, do którego miałam jechać. Nigdy dotąd nie byłam w Niemczech. I, póki co, nie zamierzałam się tam wybierać. Ich sztywność była zupełnym przeciwieństwem romantycznej natury Francji, patriotycznej Polski czy nawet tradycjonalnej Anglii. Bałam się, że po prostu nie wejdę na scenę lub na niej zwymiotuję.
Mimo to zeszłam z Narcyzą do holu, gdzie czekała moja obstawa. Sześciu zakapturzonych, zamaskowanych Śmierciożerców z bronią palną u pasa i różdżkami w kieszeniach. Pistolety były tylko dla stworzenia pozorów. Wątpię, by choć jeden z nich potrafił się nim posługiwać.
Narcyza objęła mnie, życząc powodzenia. Nic nie odpowiedziałam, tylko wyszłam razem ze Śmierciożercami na zewnątrz i przeszłam przez bramę, za którą teleportowaliśmy się.

Wylądowaliśmy. Było to pomieszczenie przygotowane dla mnie już wcześniej przez osoby odpowiedzialne za powstanie koncertu i zatwierdzone przez mojego producenta. Prosper  Charpentier* był naprawdę opiekuńczym człowiekiem i bardzo dobrym czarodziejem. Nie opowiadał się za żadną ze stron, chciał mieć po prostu święty spokój. No dobra, troszkę bardziej popierał Czarnego Pana, bo przecież zajmował się karierą jego siostrzenicy.
- Wyjdźcie, chcę się przebrać. Macie nikogo nie wpuszczać – zwróciłam się do zakapturzonych mężczyzn.
Bez słowa opuścili moją garderobę. Było to dość duże pomieszczenie, pomalowane czerwoną, nieco drażniącą farbą. Usiadłam na obrotowym krześle bez oparcia przy toaletce. Wystarczyło się tylko przebrać i wyjść na scenę. Stało się. Byłam w Berlinie, samej stolicy Niemiec. Nie było już odwrotu. Odetchnęłam ciężko i zaczęłam się przebierać.
Kiedy skończyłam, stanęłam wyprostowana przed lustrem. Kostium szyty był na miarę. Idealnie skrojona srebrna peleryn, srebrne szorty i góra od kostiumu kąpielowego…. Czarny Pan nie wypuściłby mnie tak z domu, nawet na plażę, jestem tego pewna. Ubrałam srebrne szpilki i wyszłam z garderoby. Do drzwi przybita była miedziana tabliczka z moim imieniem i nazwiskiem.

Śmierciożercy towarzyszyli mi aż do wejścia na scenę. Odetchnęłam kilkakrotnie, wzięłam podetknięty przez jednego z nich mikrofon, przywołałam jak najbardziej szczery uśmiech na twarz i wkroczyłam na scenę. Pierwsze, co zobaczyłam, to oślepiające światło, błyski fleszy i tłum. Jeden z największych, jakie widziałam w życiu.
Zawsze na wejściu robiłam jakąś magiczną sztuczkę. Mugole myśleli, że to zwykłe efekty specjalne, zawsze tak im rozpowiadaliśmy. Czarodzieje zaś uśmiechali się tylko porozumiewawczo. Tym razem postanowiłam zająć się ogniem. I to dosłownie. Cała scena zapłonęła różnobarwnymi płomieniami, od złotych na szmaragdowozielonych skończywszy. Ogień, nawet jeśli byłby prawdziwy, nic by mi nie zrobił, nie. Tylko promienie słoneczne były w stanie uszkodzić moją skórę, jeśli nie chroniłyby jej specjalne zaklęcia. Mimo wszystko ludzie byli zachwyceni. Jak zwykle.
Zaczęłam od "Alejandro". Kiedy śpiewałam tę piosenkę na przyjęciu u Malfoyów, byłam strasznie połamana. Teraz jednak mogłam robić, co mi się żywnie podobało. Kazałam spuścić na łańcuchach płonące łóżko, cztery razy większe od normalnego, kiedy tylko zacznę śpiewać. Teraz nastąpiła próba dla mojej wampirycznej skóry. Podbiegłam do niego i rzuciłam się na pościel. Czułam jak ogień liże mi ciało, ale nie odczuwałam bólu. Zupełnie, jakbym zanurzyła się w gorącej parze.
Każda piosenka, którą zamierzałam zaśpiewać, była dla mnie w jakiś sposób ważna, mimo że może nie podzieliłam się tą informacją ze zgromadzonym tłumem. Kiedy zaczęłam „Going under”, Sapphire, jeśli teraz to oglądała, musiała spalić się ze wstydu, o ile posiadała choć knut przyzwoitości.
Gdy śpiewałam, zupełnie zapomniałam, że jestem w Niemczech, a mnóstwo niemieckich mugoli mnie słucha i teraz krzyczy jakieś niezrozumiałe mi słowa. Robiłam to dla siebie, czułam się cudownie, już dawno nie przeżyłam takiej euforii. Z tym występem nie mogły się równać nawet tortury Hermiony Granger.
Trzecią piosenkę wymyśliłam w ciągu sekundy. Nie, „wymyśliłam” to złe słowo. Ona po prostu wyszła ze mnie. Nie był to jakiś specjalny układ słów czy melodii. Po prostu śpiewałam, co czułam, tekst sam układał mi się w głowie:

- Viens je t'emmene*
Viens je t'emmene
Viens je t'emmene sur l'océan
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc


Faire une croisiére d'1 jour ou d'1 an
Découvrir la terre les yeux droit devant
Pour ne pas laisser même quelques instants
Les paysages defiler sans les voir avant
Connaître la mer les poissons volants
Découvrir une terre les oiseaux chantants
Visiter une île au large des Antilles
Mais encore sauvage sans aucune cage


Viens je t'emmene sur l'océan
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc

Viens je t'emmene sur l'océan
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc


Faire une croisiere d'1 jour ou d'1 an
Découvrir la terre les yeux droit devant
Pour ne pas laisser même quelques instants
Les paysages defiler sans les voir avant

Comme l 'écuyer sur son cheval blanc
Fier d'avancer le coeur en avant
Faire ce voyage pour devenir grand
Lors de l'amarrage du beau bateau blanc


Viens je t'emmene sur l'océan
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc

Viens je t'emmene sur l'océan
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc


Viens je t'emmene sur l'océan
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc


Muszę przyznać, że tłum ludzi, i mugoli, i czarodziejów, był nieco zdezorientowany. No cóż, był to chyba pierwszy raz, kiedy artysta przedstawia na scenie piosenkę, której jeszcze nigdy nie opublikowano. Ba, której jeszcze on sam nie planował.
- Tak, wiem, ja też nie planowałam, że zaśpiewam coś, czego dotąd nie śpiewałam, ale nie mogłam się powstrzymać – przemówiłam do mikrofonu po francusku. Wątpię, by cokolwiek zrozumieli, ale mimo wszystko skwitowali to brawami.

Pół godziny później zeszłam ze sceny z szerokim uśmiechem na twarzy. To wszystko było cudowne, a ja… ja chciałam więcej. Czekały mnie jeszcze dwa koncerty. Jeden we Włoszech, w Rzymie, i jeden w Anglii, w Londynie.
- Chcę wrócić na noc do domu Malfoyów – zwróciłam się do Śmierciożerców. – Nie zostawię tam Skalskiej. Wiem, że Barty’ego nie ma, ale w każdej chwili może wrócić.
- Nie może panienka wrócić teraz do Anglii. Tę noc musi panienka spędzić tutaj, w hotelu – odpowiedział mi jeden z nich uspokajającym tonem.
Zacisnęłam wargi, myśląc intensywnie. Wystąpić tutaj a spędzić noc to dwie zupełnie różne sprawy. Umawiałam się tylko na koncert, nie było mowy o noclegu. Nie wiem, czy dam sobie radę. No ale cóż, będę musiała w końcu pójść z kimś na kompromis, zwłaszcza w takich czasach. Westchnęłam ciężko.
- Dobra. Nie znam Berlina. Zaprowadźcie mnie do tego hotelu – odparłam, stukając niecierpliwie obcasem.
Wyprowadzono mnie tylnym wejściem. Mieli chyba nadzieję, że nikt mnie nie zobaczy. Nic z tych rzeczy. Ludzie dopadli nas i tam. Błysk fleszy oślepiał. Przez tłum przepchnął się jakiś mężczyzna. Na głowie miał kapelusz, ubrany był zaś w czarne spodnie rurki i białą, nie do końca zapiętą białą koszulę. Na szyi miał czarno-białą arafatkę. Podbiegł do mnie w niego damski sposób i uściskał przyjaźnie.
- Dlaczego nie było cię za sceną? – zapytałam w naszym ojczystym języku, kiedy już odsunął się ode mnie.
Prosper Charpentier miał mały diamentowy kolczyk w uchu, wystylizowany, kilkudniowy zarost, a kiedy się uśmiechnął, zobaczyłam jeden złoty ząb. Nie widziałam go już od dawna, ale nic się nie zmienił. Był tak samo idealnie ubrany i miał takie samo nieco zniewieściałe obejście.
- Chciałem cię zobaczyć z pozycji widza. Jak zwykle wypadłaś cudownie, ale ty to przecież wiesz – odpowiedział po francusku. – Ustawmy się do zdjęcia.
Prosper był moim producentem, zawsze wszystko załatwiał. Czasami mnie denerwował. Nawet często. Ale nie wiem, co bym zrobiła ze swoją karierą, gdyby nie on.
Przez chwilę staliśmy, robiąc różne pozy, by tłum mógł narobić tyle zdjęć, by w końcu mogliśmy w miarę spokojnie przecisnąć się do przygotowanego już samochodu. Co ja się oszukuję, oni nigdy nie dadzą nam spokojnie przejść! Ale, mimo wszystko to całe zamieszanie było cudowne, a ja kochałam ich wszystkich, nawet tych dziennikarzy, którzy tylko czekali, aż człowiek zrobi coś głupiego, by opublikować to w gazetach na całym świecie.

- Gdzie właściwie znajduje się ten cały hotel? – zapytałam z godzinę później, kiedy już ręce bolały mnie od ściskania tysiąca dłoni, podpisywania podsuwanych mi karteczek, a w oczach ciemniało mi co jakiś czas dzięki migającym wciąż fleszom. W końcu udało się mi, moim sześciu Śmierciożercom i Prosperowi wsiąść do czarnego, długiego samochodu. Nie mam pojęcia, jak mugole nazywają coś takiego, ale było prawie tak duże jak auto w magiczny sposób powiększone od środka.
- To całkiem niedaleko. Hotel nazywa się ABION Villa Suites i powinien odpowiadać twoim wymaganiom – odparł i mrugnął do mnie w porozumiewawczy sposób.
- Mnie wystarczy całkiem niedrogi, miły, lecz nieco zapierający dech w piersiach teleport do Anglii, gdzie obecnie znajduje się moja i mojego wuja kwatera główna – mruknęłam i oparłam głowę na jego ramieniu.
Na miejsce dojechaliśmy dwadzieścia minut później. Powolne są te mugolskie samochody. Z cichym westchnieniem wysiadłam na zewnątrz, widząc kolejne tłumy, zebrane u wejścia do hotelu. Budynek był ogromny, nie miałam pojęcia, ile mógł mieć pięter, ale jakoś średnio mnie to interesowało. Przebiliśmy się przez tłumy dziennikarzy i innych ludzi, Śmierciożercy z trudem zamknęli za mną i Prosperem drzwi.
Wjechaliśmy windą na szóste piętro. Byłam tak zmęczona, że nie miałam siły, by podziwiać wspaniałe korytarze czy choćby i moją sypialnię. Prosper miał wynajęty pokój zaraz obok mojego. Pożegnał mnie szybkim całusem w policzek, pożyczył dobrej nocy i zniknął w swojej sypialni. Ja, nie zastanawiając się ani chwili, padłam na wspaniałe łóżko i prawie natychmiast zasnęłam.

~*~

Opisanie tego koncertu było bardzo trudne. Mogłam tylko sobie wyobrażać jak czuje się człowiek na wielkiej scenie w Berlinie, śpiewając przez kilkutysięcznym tłumem. No, ale mam nadzieję, że chociaż w połowie udało mi się oddać te uczucia.
Przepraszam, że tak długo nie pisałam, ale w naszym regionie semestr kończy się szybciej i musiałam skupić się na nauce. Ale teraz już mam spokój, wczoraj zaczęła się przerwa świąteczna. Jutro wigilia, za dwa dni Boże Narodzenie, więc postanowiłam, jak co roku, umieścić tu świąteczny szablon. Może i nie pasuje do tematu dzisiejszego rozdziału, ale nasze święta są ważniejsze. Życzę Wam Wesołych Świąt, mam nadzieję, że za dwa dni uda mi się napisać kolejny rozdział. Chociaż na tę przerwę świąteczną chcę powrócić do starego systemu xD
* Pod gwiazdką link do bohaterów.
Lady Gada „Alejandro”
Evanescence „Going under”

Karol „Le Bateau Blanc”, TU tłumaczenie. 

11 grudnia 2010

Rozdział 290

Ten ranek, w przeciwieństwie do poprzedniego był o wiele lepszy. Obudziłam się u boku Barty’ego, nikt nie wyrwał mnie ze snu gwałtownym wejściem… Faktycznie spędzenie tej nocy w pokoju Croucha było o wiele lepszym pomysłem. Jedną osobą, która mogła tu teraz wkroczyć była Paulina Skalska, ale przecież nie ośmieliłaby się. Między nimi już wszystko skończone.
Podniosłam głowę i rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś zegara. Sypialnia, w której mieszkał Barty była nieco mniej wykwintna od mojej, ale również urządzona w obrzydliwie drogi i gustowny sposób. Jako że nigdzie nie odnalazłam zegarka, pochyliłam się, żeby pocałować Bartemiusza w szyję. Ta delikatna pieszczota wyrwała go ze snu szybciej niż się spodziewałam. Wyglądało na to, że ostatnie wydarzenia zmusiły jego i zapewne innych Śmierciożerców do zachowania jeszcze większej czujności.
- Jest dość wcześnie, nie śpisz już? – mruknął, kiedy wdrapałam się na niego, by położyć się na jego piersi.
- Chcę z tobą spędzić więcej czasu.
- Wiesz, wczoraj wieczorem myślałem trochę o Armandzie – powiedział. Zrobiłam bardzo oburzoną minę.
- Co? Zamiast myśleć tylko o mnie, w twojej głowie siedzi Armand? – zdziwiłam się. – Zaczynam mieć poważne wątpliwości co do twojej orientacji.
Crouch zaśmiał się.
- Nie o to mi chodziło. Kiedy… no, skończyliśmy, ty poszłaś spać, zaczęło mnie zastanawiać, dlaczego Armand nie chce z tobą być, skoro cię kocha. Dlaczego nie chce zawalczyć o ciebie? W czym ja jestem od niego lepszy? Przecież mogę w każdej chwili umrzeć. Jestem słaby i…
- Jesteś lepszy od niego choćby w tym, że kocham cię bardziej od niego i z tobą chcę być, nie z nim – przerwałam mu. – A on o tym wie. Dlatego nie próbuje nic robić, bo wie, że to mnie nie przekona. Kocha mnie tak, że pozwolił mi odejść. Jeśli ty będziesz chciał kiedyś mnie zostawić, będzie to dla mnie straszne, ale nie zatrzymam cię siłą.
Ujęłam jego dłoń i ucałowałam jej wierzch. Ktoś zapukał i wszedł do środka. Była to Paulina, jak się wcześniej dobrze spodziewałam. Uśmiech z jej twarzy zniknął błyskawicznie, kiedy na mnie spojrzała.
- Przepraszam, jeśli przeszkadzam, ale pomyślałam sobie, że przyjdę i zobaczę, czy jeszcze śpisz – powiedziała nieco zmieszana.
- Sprawdziłaś? – zapytałam. – No, a teraz wyjdź.
Skalska zamrugała szybko.
- Nie wiedziałam, że ze sobą sypiacie – mruknęła.
- No, to teraz już wiesz – warknęłam, już naprawdę wyprowadzona z równowagi.
Wskazałam palcem na drzwi. Paulinie nie zostało nic innego jak wyjść. Westchnęłam ze złości. Nie rozumiem tego. Najpierw traktują mnie jak niewiadomo jaką ważną osobistość, ale jak przyjdzie co do czego, to włażą do mojego pokoju albo tak, gdzie akurat jestem jak do obory. Powinnam jednak rozważyć ochronę przy drzwiach mojej sypialni.
Barty spojrzał na mnie z nieukrywanym wyrzutem.
- Dlaczego ją odesłałaś?
- A co, miałam ją zaprosić do łóżka? Przyszła tutaj, żeby spróbować cię poderwać – odpowiedziałam trochę poirytowanym tonem. – Może i oficjalnie „dała ci odejść” ale w głębi serca wciąż ma nadzieję, że cię odzyska. A ja nie chcę, żeby twoją uwagę rozpraszały tabuny twoich byłych.
Zsunęłam się z niego z zawiedzioną miną. Skoro tak bardzo chciał spędzać czas ze Skalską, to dlaczego spędzał ze mną tę noc? Mógł po prostu mnie wyprosić, a Paulinka mogła sobie rano spokojnie i bez stresu u niego zostać.
- Ale mogłaś wyprosić ją grzeczniej – stwierdził Barty.
- To było bardzo grzeczne z mojej strony, zwarzywszy na to, kim jest i po co tu przyszła. Pamiętasz, co zrobiłam Sharpey?
Uśmiechnęłam się i zaczęłam go całować. Nie musieliśmy tak szybko opuszczać łóżka, oboje mieliśmy wakacje. A ja chciałam mu pokazać, że jednak jestem lepsza od nich obu. Crouch pochylił się nade mną tak nisko, że prawie dotykał mojego ciała. Zwykle sypialiśmy nago, tym razem nie było inaczej. Westchnęłam ciężko, kiedy w końcu nadział się na mnie. Zrobił to trochę zbyt szybko, nie zdążyłam się nawet na to przygotować. Oplotłam go kolanami w pasie, by pomóc mu utrzymać właściwy rytm. Po kilkunastu minutach jęknął przeciągle, z twarzą ukrytą w moich włosach tuż przy szyi. Kilka sekund później, w szczytowym momencie ja wydałam z siebie ostatni dźwięk, zaciskając bezwiednie paznokcie na jego plecach, drapiąc go niemal do krwi. Oczy otworzyłam dopiero gry uspokoiłam oddech. Barty pochylił głowę i zaczął całować mnie po szyi.
- Szybko skończyłeś dzisiaj – zauważyłam. – Spieszysz się gdzieś?
- Nie. A przeszkadza ci to?
Wzruszyłam lekko ramionami, podczas gdy Crouch złożył głowę na moich piersiach, wciąż jeszcze dysząc lekko. Zaczęłam głaskać jego włosy.
- Dostosuję się do ciebie. Po prostu zdziwiło mnie to, nic więcej. Zwykle przeciągasz to jak najdłużej – mruknęłam.
- Nie zawsze się da.
Jego ciepły oddech owionął mi szyję, kiedy podniósł nieco głowę. Policzki miał trochę zaczerwienione od wysiłku, całe ciało pokrywały mu maleńkie kropelki potu. Sama jednak lepiej nie wyglądałam, miałam włosy w nieładzie, czułam dziwne zmęczenie.
W końcu Barty zsunął się ze mnie, narzucił na siebie długi, skórzany płaszcz nabijany ćwiekami i podszedł do barka, z którego wyciągnął butelkę ze szkarłatnym trunkiem i dwa kieliszki. Nalał do obu po trochę owego napoju i wrócił do łóżka, po czym podał mi jeden z nich. Upiłam jeden łyk trunku i skrzywiłam się.
- Jutro wyjeżdżasz do tego Berlina – odezwał się cicho. – Może to i lepiej, bo Czarny Pan wysyła mnie dziś do Szkocji. Muszę coś dla niego załatwić. Albo raczej… kogoś.
- Czarny Pan? – powtórzyłam lekko zdziwiona, odkładając na szafkę nocną okropny alkohol. – Jak niby ma zamiar cię gdzieś wysłać, skoro nikt nie wie, dokąd się wybrał?
- Eee… on wrócił. Nie wiedziałaś? Ma tu jeszcze jakąś sprawę…
Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona. Ubrania błyskawicznie znalazły się na mnie. Tak szybko nie ubrałam się nawet wtedy, kiedy byłam już spóźniona na transmutację. To dziwne, ale Snape jakoś nigdy nie karał mnie za spóźnienia, McGonagall – zawsze.
- Poprosił mnie, żebym ci przekazał, że wzywa cię do salonu, kiedy już wstaniesz – dodał.
- Jakim cudem?
- Przyszedł tu w nocy. Nie chciałem cię budzić.
Świetnie. Dowiaduję się tu ciekawych rzeczy. Człowiek nie może sobie pozwolić na choćby odrobinę snu, bo oblegają go zewsząd, włażą drzwiami i oknami, żeby coś obgadać.
Pocałowałam Croucha ostatni raz i opuściłam jego sypialnię. Po drodze do salonu wstąpiłam do łazienki. Nie mogłam się tak pokazać wujowi.

Weszłam do salonu piętnaście minut później. Voldemort stał twarzą do wygaszonego kominka, plecami do całego pokoju. Nie mówiąc ani słowa, usiadłam przy stole i zaczęłam bębnić palcami o blat wypolerowanego stołu. W końcu Czarny Pan drgnął.
- Możesz przestać? – wybuchnął. Zdjęłam ręce ze stołu.
- Niech ci będzie, nie musisz od razu krzyczeć – mruknęłam.
- Myślałaś, co zrobić z tą szlamą? Denerwuje mnie jej obecność w moim domu, jeszcze trochę i będę się brzydził tam przebywać.
Wstałam i zaczęłam się przechadzać po pokoju.
- Tak, trochę nad tym myślałam. Postanowiłam ją wypuścić, ale to jeszcze nie jest oficjalna decyzja. To szlama, ale niech sobie żyje. Chcę zobaczyć jak długo wytrzyma – odpowiedziałam. Voldemort odwrócił się szybko.
- Wiedziałem, że jej nie zabijesz. Ale czy to nie jest zbędny przejaw litości? Ludzie zaczną gadać, że Śmierciożercy są łaskawi.
- Nie przejmuj się, jakoś to załatwię – powiedziałam mu. Podeszłam do niego, żeby objąć go w pasie. Tęskniłam za nim, nie lubiłam, kiedy wyjeżdżał. Zapowiadało się jednak, ze nie będzie go w kraju coraz częściej.
- Nie lubię, kiedy cię nie ma – dodałam. Wyciągnęłam rękę, żeby się do niego przytulić. Czarny Pan przykucnął i pochwycił wargami moje usta. Trwało to krótko, szybko odsunął się ode mnie, żeby usiąść przy stole.
- Ostatnio za często mnie całujesz – stwierdziłam. – Nie uskarżam się, nie. Ale nie wiem, skąd ta zmiana.
Usłyszałam jego ciche westchnienie.
- Bo cię kocham. Chciałbym cały czas być z tobą, martwię się o ciebie – rzekł i wyciągnął ręce w moim kierunku. – Chodź do mnie.
Usiadłam mu na kolanach, objęłam go obiema rękami za szyję i oparłam policzek na jego ramieniu. Kiedy znajdowałam się w jego objęciach, czułam się tak bezpiecznie jak nigdy. To niewiarygodne, że byliśmy niegdyś tak skłóceni, a teraz nie chcieliśmy się rozstawać.
- Dobrze, że już wróciłaś – usłyszałam głos Voldemorta tuż nad głową. Poczułam jak całuje mnie w ucho i przygryza je lekko. Zaśmiałam się cicho. – Kiedy cię nie ma na miejscu, cały czas się o ciebie boję.
- Przecież dam sobie radę. Gdybym dołączyła się do tej całej walki, wszystko szło by o wiele szybciej. I szybko by się skończyło – odparłam, ale widząc jego karcące spojrzenie, dodałam natychmiast: - Oczywiście, życzę wygranej tylko tobie.
Ujęłam jego twarz w dłonie i pocałowałam go w policzek. Robiłam tak, kiedy byłam młodsza. Czułam, że brakowało mu czułości z mojej strony. To było dziwne i bardzo dziwnie brzmiało. Lord Voldemort i cieplejsze uczucia. Można by z tego stworzyć jakiś serial komediowy. Już od dawna byłam uświadomiona, że dotknąć pozwoliłby się tylko mnie. Bellatriks wręcz umierała z zazdrości, wciąż się łudziła, ale przecież od początku wiedziała, że nie ma żadnych szans. Czasami bywałam zazdrosna, ale koniec końców wiedziałam, że widział tylko mnie.

Rozległo się ciche pyknięcie, a na szczycie oparcia jednego z krzeseł wylądował feniks. W dziobie trzymał zwiniętą rolkę pergaminu. Zaskoczona przywołałam ją zaklęciem Accio i rozwinęłam. Kto mógł do mnie napisać i przesłać list przez Flagro? Owszem, każdy może go sobie wezwać, ale nie każdego posłucha. Kiedy tylko zerknęłam na znajome mi pismo, do razu uśmiechnęłam się szeroko.
- Od kogo? – spytał zniecierpliwiony Voldemort. Ostatnio reagował bardzo gwałtownie na każdy list, który dostawałam.
- Spokojnie, to od Syriusza. Jestem pewna, że napisał do mnie tylko ze względu na członków Zakonu, ale dobre i to – wyjaśniłam i zaczęłam czytać na głos:

Kochana Sophie
Tak sobie pomyślałem, że może zgodziłabyś się ze mną spotkać? Nie możemy pozwolić, aby ta cała sytuacja zniszczyła naszą przyjaźń. Mam tylko prośbę. Bądź sama, nie chcę niepotrzebnych walk i kłótni. Jeśli się zgodzisz, przyjdź do mojego domu dziś wieczorem, o godzinie dwudziestej trzydzieści.
Syriusz

Spojrzałam na wuja. Minę miał niepewną, ale wyglądał, jakby nie chciał stawać mi na drodze w zadecydowaniu. Znałam go już na tyle, by móc rozpoznać jego nastrój po nawet najmniejszej emocji, malującej się na twarzy.
- Co o tym sądzisz? – zapytałam go.
- No cóż, może to być jakaś zasadzka – mruknął. – Ale z drugiej strony, jeśli chcesz się z nim spotkać, nie zabronię ci.
- Poradzę sobie. Nigdy bym ich nie zabiła, nawet gdyby to była zasadzka. Ale nie pozwolę im się skrzywdzić – odpowiedziałam szybko. Postanowiłam, że spotkam się z Syriuszem. Bądź co bądź jest moim przyjacielem, powierzył mi swój pamiętnik. Kochał mnie bardziej od Harry’ego, czułam to. Byłam dla niego po prostu bardziej otwarta. No i dla niego byłam gotowa zrezygnować z własnego życia.
Ktoś zapukał i wszedł do środka. Był to Śmierciożerca, Avery zdaje się. Pochylił się w głębokim ukłonie.
- Panie mój, ocucili Ollivandera – poinformował go po angielsku, nie śmiejąc nawet się wyprostować.
- Bardzo dobrze. Zaraz do niego zejdę. A teraz racz nas zostawić – rzekł w swojej ojczystej, brytyjskiej mowie. Avery posłusznie wycofał się.
- Nie rozumiem, po co go tu dalej więzisz – wtrąciłam się, kiedy Voldemort wstał.
- Wyjaśnię ci wszystko, ale jeszcze nie teraz.

Ostatni raz musnął wargami kącik moich ust i szybko opuścił salon. Westchnęłam ciężko. Tęskniłam za rodzicami, ale wiedziałam, że po porwaniu Hermiony nie przyjmą mnie z otwartymi ramionami. Tylko Syriusz był po mojej stronie. Czułam to. On jedyny mi ufał, bez względu na wszystko. On i… Dziwna, lecz jakże oczywista myśl ugodziła mnie boleśnie w tył głowy. Dumbledore. On zawsze wybaczał mi moje najdrobniejsze krętactwa. Ile bym razy nie wbiła mu noża w plecy, wyciągał go i odwracał się do mnie z przyjaznym uśmiechem, dając mi z powrotem broń do ręki. To chore.
Poczułam nieprzyjemny dreszcz, gdy wyobraziłam sobie jego gnijące ciało leżące w marmurowym nagrobku na hogwardzkich błoniach. I nie miał on nic wspólnego ze stanem zwłok. Dumbledore leżał tam być może i z mojej winy. Ja wiem, że zabił go Snape. Dumbledore tak ciągle utrudniał Lordowi Voldemortowi wytropienie i zabicie Harry’ego Pottera. Zginął i… mamy w naszych lochach jego przyjaciółkę. By dopaść Pottera wystarczy jeden krok. Wystarczy. Zrobić. Ten. Cholerny. Jeden. Krok! A Voldemort wyjeżdża za granicę, szukając czegoś, o czym nawet nie chce mi powiedzieć.

*

Wieczorem udałam się do mieszkania na skraju lasu. Gdy tu ostatnio byłam, odwiedził mnie Armand. Tęskniłam za nim, ale rozumiałam też, że miał swoje sprawy. Nie mógł poświęcać całego czasu mnie.
Zapukałam do drzwi, które otworzyły się prawie natychmiast. Ledwo oceniłam wyraz twarzy Syriusza, ten chwycił mnie w objęcia. Był ode mnie sporo wyższy, więc gdy się wyprostował, moje stopy zadyndały w powietrzu.
- Tęskniłem za tobą – wyznał.
Przeczesałam palcami jego długie, lśniące, czarne włosy i przysunęłam do niego twarz, żeby pocałować go w policzek.
- Ja też. Bałam się, że ktoś z tobą będzie, że szykujecie zasadzkę na mnie – odpowiedziałam, kiedy już postawił mnie z powrotem na podłodze.
Zaprowadził mnie do salonu i na chwilę wyszedł do kuchni, by zaparzyć herbatę. Kiedy pięć minut później wrócił i usiadł na kanapie obok mnie, moja uwaga nawet na chwilę nie została zwrócona na filiżankę ani ciasteczka, które postawił na niskim, elipsowatym stoliku. Położyłam głowę na jego ramieniu, pochłaniając wzrokiem jego twarz. Niby nie minęło tak dużo czasu od naszego spotkania, ale ta jego ostatnia potyczka z Bartym bardzo mnie zaniepokoiła.
- Kiedy widziałeś się z Bartemiuszem… wystraszyłam się, kiedy mi powiedział – odezwałam się, bawiąc się kosmykiem jego włosów.
- To bardzo dobry czarodziej, muszę mu to przyznać, chociaż trochę zbyt przewrażliwiony na punkcie Voldemorta… i twoim. Wiesz, to szaleniec. Sypiasz z nim?
Westchnęłam cicho. Wiedziałam, że wcześniej czy później zada mi to pytanie. Osobiście wolałam później. Uśmiechnęłam się lekko.
- Tak. Ale niezbyt często. Barty jest bardzo zajęty, przeważnie nie ma go w domu. Jak i innych Śmierciożerców – odparłam. – To cię szokuje? Wiesz, kiedy umarłeś, byłam bardzo… zdołowana to zbyt lekkie słowo. Nie zależało mi na niczym, a jego tak kochałam, że postanowiłam nie przejmować się moralnością i…
- I dałaś mu się wykorzystać.
- Nie, tak naprawdę to chyba ja go trochę wykorzystałam – zaprzeczyłam. – On miał wątpliwości, ale… chyba nie po to mnie tu zaprosiłeś? By mówić o Bartym?
- Nie, może uznasz to za coś żałosnego, ale jeśli mamy być szczerzy, to ci powiem, że to spotkanie zaplanowaliśmy wraz z Zakonem. Nie chcemy zrobić ci krzywdy, choć Ron jest już blisko… Po prostu pomyślałem, że może wypuścisz Hermionę… no wiesz, ze względu na mnie – rzekł, chwytając bezwiednie moją dłoń.
Mogłam się tego domyślić. Bo niby dlaczego tak nagle za mną zatęsknił? Może i brakowało mu mojej obecności, ale motywem przewodnim była Hermiona Granger. Znów ona. Znowu ta szlama wchodzi mi w drogę.
- Już myślałam, że tęskniłeś za mną – powiedziałam cicho. – Ale chodziło ci o nią. Wiesz, to byłoby takie proste i satysfakcjonujące, zabić ją. Denerwowała mnie przez te nieszczęsne sześć lat, a teraz mam ją na talerzu, w lochach mojego własnego domu. Szczerze mówiąc, to dobrą podjęliście decyzję. Najazd na mój dom byłby równoznaczny z wyrokiem śmierci dla niej. Pójdę już. Miło było znów cię zobaczyć. Jeśli czegoś potrzebujesz, możesz mi w każdej chwili powiedzieć.
Podniosłam się na nogi, ale Black chwycił mnie gwałtownie za nadgarstek i pociągnął, a ja opadłam mu z powrotem na kolana.
- Potrzebuję twojej obecności. Brakuje mi takiego życia, jakie wiedliśmy po mojej ucieczce z Azkabanu – odparł.
- A co z twoimi przyjaciółmi? Jestem pewna, że biedny Harry byłby załamany, gdybyś spędzał ze mną więcej czasu – zadrwiłam.
- Słuchaj, drażni mnie ich zachowanie. Nareszcie mogę to komuś powiedzieć – mówił szybko i wyglądał na zaniepokojonego, ale i szczęśliwego, że może to w końcu z siebie wyrzucić. – Grają takich dobrych, zachowują się jak męczennicy, a sami nie są lepsi. Kiedy tylko mają okazję, torturują i zabijają popleczników Voldemorta. Nie mówię, że źle robią, w końcu się bronią, ale powinni kierować się innymi zasadami. Zrozumiałem to, kiedy walczyłem z tym Crouchem. Nieźle mnie poturbował, przyznam, ale on sam chyba też nie wrócił do domu czysty i bez żadnego draśnięcia.
Fakt, że Syriusz przejął się losem najwierniejszego sługi Czarnego Pana tak mnie zdumiał, że przez chwilę się nie odzywałam. No i te słowa krytyki pod adresem Zakonu Feniksa… To już było coś.
- Chyba odzywa się w tobie Ślizgon – odezwałam się z uśmiechem.
- Raczej zdrowy rozsądek.

*

Przeszedł przez niski, drewniany płot i szybkim krokiem dopadł drzwi kuchennych. Większość mieszkańców Nory znajdowała się w salonie, więc tam właśnie się udał. Kiedy tylko go zobaczyli, wszyscy uśmiechnęli się z ulgą. Przez cały wieczór drżeli o jego bezpieczeństwo. Nie chciał, by wybrali się z nim na spotkanie z Sophie, co wydało im się podejrzane.
- I co? – zapytała z przestrachem Molly Weasley.
- Wiedziałem, wiedziałem – wydyszał. Nie usiadł w fotelu, wskazanym przez Artura. Był cały w nerwach, nie mógłby spokojnie siedzieć. – Miałem rację. Gdybyśmy odnaleźli ich dom i na niego napadli, Hermiona by zginęła. Sophie mi właśnie powiedziała.
- Ale co z Hermioną? Wypuszczą ją?
- Nic z tego. Powiedziała, żebyśmy się nie wtrącali. Może faktycznie powinniśmy się dostosować. Balansujemy teraz na bardzo cieniutkiej granicy. Jeden fałszywy ruch i Hermiona zginie. Ma nóż na gardle – odpowiedział Syriusz już nieco spokojniejszym tonem. – Wiemy jedynie, że żyje.
Harry i Ron wymienili posępne spojrzenia. Nie mogli wyruszyć w swoją od dawna planowaną podróż bez Hermiony. Obiecali jej. No i ona znała najwięcej zaklęć z nich wszystkich. A jej pobyt w lochach Voldemorta mógł trwać całe miesiące! Może nawet lata! Wystarczy pomyśleć o Ollivanderze… Porwano go prawie rok temu i nadal nikt nic o nim nie słyszał.
- Musimy być cierpliwi – powtórzył Syriusz, patrząc znacząco na Harry’ego i Rona.

~*~


Pff, musiałam czekać chyba wieki, żeby opublikować ten rozdział. Internetu nie miałam, przepraszam. Mam nadzieję, że rozdział jest wystarczająco długi. No, muszę w końcu obmyślić ten cały koncert, odwlekam go, ile się da. Dedykacja dla Caitlin :*