Obudziłam
się rano tak cudownie wypoczęta, że przez moment leżałam z zamkniętymi oczami
rozkoszując się tą chwilę. W końcu przetoczyłam się na drugi bok i uniosłam
niesamowicie lekkie powieki. Pokój, który dla mnie wynajęto okazał się być
naprawdę piękny. Wielkie okna przysłonięte były cieniutkimi, śnieżnobiałymi
firankami sięgającymi podłogi wyłożonej kremową wykładziną. Ściany wyklejone
były purpurowo-złotą aksamitną tapetą. Łóżko, na którym leżałam wciąż ubrana w
srebrny kostium, w którym wczoraj zasnęłam było wielkie, półokrągłe, z białym,
w połowie przezroczystym baldachimem, pościel uszyto z kremowobiałej satyny. W
kącie stałą drewniana szafa z malowanymi złotą farbą wzorami i biała toaletka.
Po tych wygodach, które miałam w domach swoim i Malfoyów, ten pokój nie wydał
mi się tak cudowny jak zdałby się zwykłemu człowiekowi, ale i tak byłam pod
wrażeniem. Hermionie musiało teraz brakować takich wygód. Jestem pewna, że pod
moją nieobecność Bellatriks często ją „odwiedzała”. No, ale na jej wybryki
często patrzyłam przez palce. Miałam po prostu do niej słabość, a ona była mi
oddana, mogłam jej zaufać. Oczywiście w granicach rozsądku. Jedyną osobą,
której powiedziałabym wszystko był, jak łatwo zgadnąć, Barty. Kiedy nie
chciałam, by wuj o czymś wiedział, szłam do niego. Był najwierniejszym sługą
Voldemorta, nie było wątpliwości, ale jeśli ja
o coś go prosiłam, bezzwłocznie to wykonywał.
Z
kufra wyciągnęłam jakieś ubranie, po czym udałam się do łazienki przy moim
pokoju. Już siedziałam w ogromnej wannie, w której, po naciśnięciu dużego,
białego guzika pojawiały się bąbelki, kiedy ktoś zapukał do drzwi.
-
Sophie, gotowa na zwiedzanie Berlina? – usłyszałam głos Prospera.
-
Już prawie. Jak tu wszedłeś? – spytałam.
-
Twoja straż mnie wpuściła. Pospiesz się, nie uśmiecha mi się stać pod drzwiami
tyle czasu.
No
cóż. Faktycznie moi Śmierciożercy byli świetnymi ochroniarzami. Mogłabym ich
wypożyczać angielskiej królowej. Skoro wpuścili do mojej sypialni Prospera,
mogli zrobić to samo z jakimś członkiem Zakonu. A wtedy nie byłoby już tak
wesoło.
Wyszłam
z wanny i ubrałam się szybko. Za drzwiami czekał Charpentier; miał nieco zniecierpliwioną miną, ale uśmiechnął się na mój
widok.
- Nie było mowy o zwiedzaniu Berlina – powiedziałam,
zanim ten zdążył się odezwać. – Po pierwsze, chcę od razu jechać do Rzymu, po
drugie ani ja, ani ty nie znasz niemieckiego, więc nigdy nie dogadamy się z
mieszkańcami. A po trzecie, zamierzam wypocząć przed następnym koncertem.
Problem był taki, że Prosper ogólnie mówił tylko po
francusku, jego angielski był raczej średni. Inaczej jednak nie szło się z nim
dogadać, nawet na migi. Wiem, próbowałam.
- Ależ kochanie, musimy przecież dać cię ludziom! Twoi fani są spragnieni
twojego towarzystwa! Chodź, idziemy – chwycił mnie za nadgarstek i pociągnął w
stronę drzwi.
Był wysokim mężczyzną, może nie tak silny jak ja,
ale w końcu posiadałam moc, którą obdarzył mnie Armand, więc nie ma się co
dziwić. Postanowiłam mu się nie opierać. Był moim producentem i opiekował się
moją karierą, on wie lepiej ode mnie, co jest dla niej najlepsze. A ja chciałam
powrócić do branży. Poza tym dzień był ciepły i słoneczny, przyjemnie było się
przejść ulicami. A tak właściwie, to przyjemnie byłoby się przejść, gdyby nie
te tłumy.
*
Szedł ciemną, zamgloną uliczką, powiewając długą,
czarną peleryną. W miejscu, w którym obecnie przebywał nie było wcale tak
słonecznie i ciepło jak w Berlinie. Ciężkie, burzowe, ciemne chmury
przysłaniały niebo, deszcz był już blisko. Musiał ubrać kaptur, by mijający go
ludzie nie zaczęli czegoś podejrzewać. Tego jeszcze mu brakowało – być
rozpoznanym pod obskurną karczmą w małym miasteczku pod Tiraną. Miał sentyment
do tego kraju. Kąciki ust drgnęły mu lekko. Lord Voldemort i stare sentymenty.
Jedno zupełnie wykluczało drugie, a jednak. Nikt by się nie spodziewał, że
Czarny Pan może odczuwać coś takiego.
Przekroczył próg baru. Był mały i zatłoczony,
zewsząd otaczała go hołota. Przecisnął się w stronę jakiegoś pustego stolika.
Nic dziwnego, że nikt nie chciał tam siedzieć. Drewniany blat pokrywało coś, co
przypominało zaschniętą krew. Węch Czarnego Pana był o wiele czulszy, więc bez
problemu wyczuł, że nie dało się jej usunąć. Nie przeszkadzała mu jednak. Miał
styczność z krwią bardzo często; od kiedy Sophie rozwinęła się w pełni jako
wampirzyca, o wiele za często.
Podeszła do niego kelnerka. W sekundę spenetrował
jej umysł. Była czarownicą półkrwi, pracowała tu, bo jej mąż został zwolniony z
pracy i nie miał kto wyżywić dwójki jej dzieci. Wzruszające. Była dość ładną
dziewczyną, ale jakoś go nie pociągała. Miała ciemniejszą, charakterystyczną
dla Albanek karnację, burzę brązowych włosów opadających jej aż do ramion, oczy
zaś pomalowane trochę zbyt mocno czarną kredką patrzyły na niego z pogardą.
Och, gdyby wiedziała, od kogo aktualnie przyjmuje zamówienie… Może jej to nawet
pokaże? Zamówił szklankę czerwonego wina. Dziewczyna odeszła bez słowa w stronę
baru.
Zabębnił palcami o blat brudnego stołu. Musiał ubrać
czarne, skórzane rękawiczki; jego dłonie zawsze budziły w ludziach strach i
zaskoczenie. Wziął postawiony przed nim puchar z winem i zaczął powoli sączyć
alkohol. Skrzywił się lekko pod kapturem, kiedy przełknął pierwszy łyk. Było to
wino płytkie w smaku, całkowicie pozbawionym tej słodkiej nuty dostojeństwa.
Odłożył pusty kielich. Wstąpił tu tylko po to, żeby
się czegoś napić, ale z drugiej strony mógł się trochę zabawić. A nawet nieco
bardziej, niż tylko trochę. Dyskretnie wyciągnął różdżkę z kieszeni płaszcza i
wycelował jej koniec w kelnerkę, która właśnie przyjmowała zamówienie od kilku
mocno podchmielonych mężczyzn na drugim końcu sali. Imperius bardzo łatwo
spętał jej wolę. Zbyt łatwo. Nawet się nie opierała. Posłusznie podeszła do
niego, zapominając o klientach.
Voldemort wstał. Był od niej dużo wyższy, ale nie
poczuł tego dziwnego wrażenia, które robił na nim wzrost jego siostrzenicy.
Albanka była od niej przynajmniej o głowę wyższa. Bez słowa skierował się w
stronę drewnianych, nieheblowanych schodów prowadzących na piętro, gdzie
musiały znajdować się pokoje do wynajęcia.
Nie mylił się. Otworzył pierwsze drzwi i wszedł do
środka. Dziewczyna posłusznie weszła za nim. Pokój okazał się tak obskurny i
biedny jak cała karczma. Małe okno przysłonięte było wyblakłą, czerwoną
zasłoną, w której coś brzęczało dziwnie. W kącie stało drewniane, skrzypiące
łóżko nakryte granatową kołdrą. Kiedy kliknął zamek w drzwiach, zdjął z Albanki
zaklęcie Imperius. Dziewczyna wzdrygnęła się, jakby ktoś obudził ją gwałtownie
z głębokiego snu. Przez chwilę przyglądała się zaniepokojona tajemniczemu
mężczyźnie. Dopiero kiedy zdjął z głowy kaptur, wrzasnęła ze strachu i rzuciła
się do wyjścia. Bezskutecznie szarpała klamkę, z pokoju nie udało się jej
wydostać.
- Sądząc po reakcji wiesz, kim jestem – przemówił
cicho Czarny Pan, powoli zdejmując rękawiczki. Uśmiechnął się lekko, kiedy
dziewczyna zaczęła coś bełkotać w niezrozumiałej dla niego szeleszczącej mowie.
Owszem, znał język polski, ale nauczył się go tylko ze względu na to, że w tym
kraju znajdował się Hogwart. Nie miał pojęcia, dlaczego założyciele przenieśli
szkołę do tak niepozornego państwa.
Czarownica bluznęła potokiem przekleństw, wśród nich
znalazło się też kilka angielskich. Voldemort bez trudu chwycił ją za ramiona i
rzucił na łóżko. Mogła krzyczeć, ile tylko chciała. Nikt jej nie usłyszy. On
już się o to postarał. A będzie krzyczeć, o taaak.
Unieruchomił ją pod sobą zaciskając jej dłoń na
gardle.
- Tylko drgnij, a cię zabiję, rozumiesz? – wysyczał,
mrużąc oczy.
Obrzydliwe łzy ściekały dziewczynie po twarzy. Po
długiej chwili, zrozumiawszy pytanie, pokiwała głową na tyle, na ile jej
pozwalały jej zakleszczone na jej gardle kościste, smukłe palce.
Drugą ręką sięgnął o wiele niżej, niż do jej
nadgarstka. Dziewczyna zesztywniała w jego silnym uścisku, szybkim ruchem ręki
zdarł z niej szatę, pozostawiając ją w samej bieliźnie. Policzki czarownicy
zapłonęły rumieńcem wstydu.
- Bądźmy ze sobą szczerzy – zwrócił się do niej
Voldemort. – Oboje wiemy, że i tak umrzesz. Zabiję cię, to jest pewne. Ale
jeśli chcesz, żeby ostatnie chwile twojego życia były jako tako przyjemne, bądź
posłuszna. Inaczej zginiesz w torturach, jak tysiące moich wcześniejszych ofiar.
Ponownie pokiwała głową. W jej niebieskich oczach
widział strach. Strach, który działał na niego pobudzająco. Oczywiście, wolał
widzieć w nich to uczucie i swego rodzaju pożądanie, które widział w oczach
Sophie. Ale zignorował to i wyrzucił siostrzenicę ze swoich myśli.
Jego ręce penetrowały ciało Albanki bez cienia
litości czy delikatności. W końcu było na nim pełno śladów ciemnych sińców i
zadrapań. Wplótł palce jednej ręki w jej włosy, drugą rękę zacisnął na jej
nadgarstku. Pochylił się nad jej twarzą, dziewczyna instynktownie zamknęła
powieki, by nie patrzeć w te brutalne, czerwone oczy… I nagle wszystko się
skończyło. Czarny Pan chwycił ją, uniósł wysoko i cisnął o podłogę z taką siłą,
że wszystkie szklane przedmioty znajdujące się w pokoju zadźwięczały.
Kopniakiem przewrócił jej martwe ciało na plecy. Stróżka krwi ciekła jej z guza
na czole.
Ze złością opadł na obrzydliwe łóżko. Po raz
pierwszy poczuł do siebie swego rodzaju wstręt.
Nie mógł patrzeć na tą kobietę, leżącą u jego stóp. Mimowolnie zmarszczył swój
płaski nos, czując odór śmierci. W ogóle nie poczuł w niej magii. Nie wskrzesił
z niej ani knuta czarodziejskości. A właśnie po to ją tu sprowadził. By znów to
poczuć. Dookoła Sophie zawsze unosił się ten aromat…
Zaklął głośno. Tego dnia chciał o niej zapomnieć,
ale w głowie wciąż tłukła mu się ta cholerna Sophie. Wbrew wszystkiemu nikt nie
zaspokajał jego potrzeb tak dobrze jak ona. Żadnej innej kobiecie się to nie
udawało. A przecież pozwalała mu jedynie na pocałunki. Nie chciała od niego
niczego więcej, podobnie jak i on tego nie chciał. Ograniczał ich nie tylko
Barty, ale głównie i to, jakby zareagowała jego siostra, gdyby się dowiedziała,
co zrobili. W duchu poczuł pewne zakłopotanie na samą myśl o tym. Teraz już
wiedział, że seks z Sophie w ogóle go nie interesował. Owszem, była bardzo
pociągającą dziewczyną, zupełnie w jego stylu, nieco wulgarna, butna… o tak, to
na pewno. Była bardzo butna. Mimo kropli trywialności, typowej dla ludzi bez
kultury osobistej, była osobą o arystokratycznym charakterze. Znała swoją
pozycję w domu i potrafiła z niej korzystać.
Tak myśląc o siostrzenicy nawiedziła go pewna
koncepcja. Musi to dzisiaj zrobić. Och, spotkał się z nią całkiem niedawno, ale
teraz potrzebował tego o wiele mocniej, niż zwykle. Wstał, jednym ruchem ręki doprowadził
swój wygląd do porządku, przestąpił nad martwym ciałem Albanki i otworzył okno
na oścież. Zawahał się. Miał w Albanii coś jeszcze do załatwienia, nie musiał
lecieć teraz do Berlina. Poza tym, nie przepadał za tym miastem.
Wyleciał przez okno czując, jak chłodny pęd
powietrza przyjemnie owiewa mu twarz, łagodząc gorączkę, która nim owładnęła.
Leciał długo, mijając marnie wyglądające budynki i lasy. Dopiero dwie godziny
później dotarł do kamiennej wieży pośrodku rozległego pustkowia. Mimo pełni lata,
nie rosły tu nawet chwasty. Wylądował niedaleko samotnie stojącej kilkanaście
stóp od wieży. Musiał teraz o czymś porozmawiać. Szybkim krokiem dotarł do
pozadzieranych drzazgami drzwi i załomotał w nie. Nie musiał długo czekać.
Zaledwie kilka sekund później otworzył mu jakiś starzec. Miał nieco skośne
oczy, krótką siwą brodę i wąsy, na głowie zaś tradycyjną białą qeleshe.
-
Spodziewałem się, że mnie odwiedzisz – rzekł, kiedy wpuścił go do środka.
Powiódł go na drugie piętro, gdzie mieściło się pomieszczenie podobne do
małego, skromnego saloniku. Oboje usiedli w fotelach, naprzeciwko siebie, przez
chwilę patrząc sobie w oczy. W końcu starzec przemówił: - Tak myślałem, że
zjawisz się tutaj, co prawda miałem nadzieję, że będzie to nieco później, ale…
No cóż. A więc, do rzeczy.
-
Nie baw się ze mną – mruknął Czarny Pan, a w jego czerwonych oczach zalśniła
groźba. – Dobrze wiesz, z jakich pobudek tu jestem.
Starzec
uśmiechnął się dobrodusznie, Voldemort jednak nadal nie zmieniał swego
kamiennego wyrazu twarzy. Albańczyk wstał, podszedł do lakierowanego barku i
wyciągnął z niego butelkę i dwa kieliszki czerwonego wina, z pewnością o wiele
lepszego od tego, które Czarny Pan pił w obskurnej karczmie.
-
Dziękuję – wziął od starca swój puchar i upił łyk. Z zadowoleniem stwierdził,
że trunek posiada nutę głębokiego smaku, który lubił. – Powiedz mi, Bülent*,
co wiesz o Czarnej Różdżce.
Słysząc lekkie zniecierpliwienie w jego głosie, starzec
zaśmiał się cicho.
- Spieszysz się gdzieś, mam rację? – zapytał, swobodnie
schodząc z tematu. Wiedział, co mu groziło ze strony Lorda Voldemorta, ale
jakoś nie martwiła go perspektywa powolnej, bolesnej śmierci, którą z rozkoszą
by mu zafundował. Och tak, Czarnego Pana bardzo denerwowała osoba Bülenta Gazi’ego.
Czasami wprost drżał z bezsilnej złości. Albańczyk posiadał wszak rozległą
wiedzę nie tylko na temat magii, ale i innych zjawisk, które Voldemortowi
bardzo były przydatne. Nie mógł go zabić, choć bardzo tego pragną.
- Tak, spieszę się – ostatnie słowo wypowiedział z
naciskiem. – Dlatego proszę, byś opowiedział mi o Czarnej Różdżce więcej od
Ollivandera.
Nie była to prośba. To był rozkaz. Ale Bülent przywykł
już do wysłuchiwania rozkazów z jego strony. Pokiwał lekko głową, powoli sącząc
wino ze swojego pucharka.
- Wiedziałem, że przybędziesz, by o nią zapytać. Tak,
Tom, twoja stara różdżka nie wystarcza ci, mam rację? Pragniesz czegoś, co
będzie silniejsze. O wiele silniejsze od zwyczajnej różdżki…
- To cudownie, że tak dobrze mnie rozumiesz – przerwał
mu Voldemort, zaciskając długie palce na krawędzi stołu. – Ale opowiedz mi
więcej.
Bülent westchnął ciężko i pochylił się nieco do przodu,
by lepiej widzieć swojego rozmówcę.
- Pewnie znasz historię o Trzech Braciach. Najstarszy z
nich dostał różdżkę z czarnego bzu, którą później chwalił się w karczmie. W
nocy jeden z czarodziejów ukradł mu ją i, dla pewności, poderżnął mu gardło –
rzekł, ze stoickim spokojem patrząc w twarz Voldemorta. – Długo się nią nie
pocieszył. Czarna Różdżka zebrała krwawy plon, Tom, musisz o tym pamiętać.
Dlatego pomyślałem sobie, czy zgodzisz się ze mną, kiedy ci powiem, że wcale
nie potrzebujesz Berła Śmierci, by być niezwyciężonym. Masz to coś tuż pod
nosem, a nie dostrzegasz tego.
Czarny Pan zmarszczył lekko czoło. Zaczynała go powoli
irytować ta tajemniczość Albańczyka. Chciał prostej rady albo informacji, a
zagadek. Miał ich w życiu już nadto.
- Możesz wyrazić się jaśniej? – zapytał z wyraźnie
brzmiącą groźbą w głosie.
- Opowiadałeś mi kiedyś o swojej siostrzenicy. Z tego,
co udało mi się zrozumieć, posiada wielką moc – powiedział. – Jest skillmagiem.
Chcę wiedzieć o niej nieco więcej.
Voldemort
uniósł jedną brew i przekrzywił lekko głowę. Już domyślał się, do czego
zmierzał Bülent. Nie
zamierzał się z tym w ogóle zgodzić, ale ciekaw był jego opinii na ten temat.
- Sophie jest wampirzycą. I to bardzo zachłanną
wampirzycą. Lubi krew, przez nią jest trochę rozchwiana emocjonalnie, ale nie
można się temu dziwić. Jest jak każdy krwiopijca. Kiedy brakuje jej krwi, staje
się niebezpieczna. Szczególnie polubiła – kąciki ust drgnęły mu lekko – moją
krew.
Bülent uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Szkolisz ją? – zapytał.
- Nie. Sophie uczy się w Hogwarcie, osiąga bardzo dobre
wyniki.
Gazi pogładził swoją siwą brodę, zastanawiając się nad
czymś usilnie.
- To dobrze, że kontynuujesz czarodziejską tradycję i
wysyłasz swoją podopieczną do Hogwartu. Jest w Slytherinie, mam rację? Ale taką
dziewczynę powinieneś sam wychować. Umieściłeś ją w domu, który popiera Zakon
Feniksa. Sam jesteś zupełnym przeciwieństwem tej rodziny, przez co Sophie czuje
się… rozdarta. Musisz jej pokazać, że będzie miała o wiele więcej korzyści
zostając z tobą. Jej czarna magia nie jest rozwinięta w sposób, jaki by cię
usatysfakcjonował – powiedział, teraz już bez cienia uśmiechu. Jego twarz
wyrażała jedynie powagę i skupienie. Wstał i zaczął krążyć po pokoju. – Ty i
ona posiadacie zalążek tej magii, ale osobno niczego nie zdziałacie. Musicie
działać razem. Rozumiesz już?
Voldemort przyglądał się niewidzącym wzrokiem swojemu
opróżnionemu pucharowi. Słowa Gazi’ego brzmiały bardzo rozsądnie. Może
faktycznie miał rację? Bardzo dobrze z Sophie do siebie pasowali, zwłaszcza pod
aspektem magii. Nie zamierzał jej jednak wykorzystać. Czułby pewien dyskomfort,
zwłaszcza, że od zawsze coś do niej czuł. Była jak Nagini, tylko posiadała
swoje zdanie i zwykle robiła to, na co miała ochotę. Mimo wszystko lubił ją
mieć przy sobie, ciężko było mu się z nią rozstać, no i martwił się o nią,
ostatnio praktycznie cały czas. Może wysłanie z nią tylko sześciu Śmierciożerców
było błędem?
Wstał.
- Już wychodzisz? – zdziwił się Bülent.
- Muszę coś zrobić – odparł, bardziej skupiony na
swoich myślach niż na tym, co mówi.
Podszedł do okna, otworzył je i wyleciał przez nie.
Zwykle deportował się z tego miejsca, ale tym razem poczuł, że wolałby przebyć
tę drogę w powietrzu.
Kiedy dotarł do Włoch, było już późno. Bez trudu
spenetrował umysły kilku mugoli, z których dowiedział się, gdzie znajduje się
hotel, w którym jego siostrzenica miała spędzić tę noc. Podleciał na ostatnie
piętro, gdzie, jak się później okazało, wynajęto jej pokój i zajrzał przez
okno. Miał nadzieję, że jeszcze nie śpi. W końcu jej koncert skończył się
zaledwie półtorej godziny wcześniej. Niestety, pomylił się. Zobaczył, że
wszystkie lampy w pokoju są pogaszona, a w łóżku leży dziewczyna, bez wątpienia
pogrążona w głębokim śnie. Cicho otworzył okno różdżką i wśliznął się do
środka.
Kiedy podszedł bliżej, poczuł ten delikatny aromat
uśpionej w niej magii. Włosy Sophie rozsypały się po satynowej poduszce,
tworząc mocny kontrast z jej bielą. Zrzucił szaty i położył się obok niej. Nie
miał wobec niej żadnych zamiarów. Po prostu zawsze sypiał nago. Objął ją w
talii i ze śmiechem zauważył, że posiada ten odruch, o którym mówił mu kiedyś
Armand. Chwycił jej nadgarstek tuż przy swojej szyi i przez chwilę mocował się
z jej silną dłonią, próbującą zacisnąć się na jego gardle. W końcu opór
ramienia zelżał, a dziewczyna otworzyła zaspane oczy. Zamrugała szybko, kiedy
go zobaczyła.
- Co tu robisz? – zapytała cicho, przysuwając się do
niego. – I dlaczego nie masz ubrania? Chyba nie chcesz mi zrobić krzywdy swoim…
Nie dokończyła, bo objęła go za szyję i pocałowała w
wąskie usta. Kiedy wsunęła mu język między wargi, poczuł, że zapach magii staje
się intensywniejszy. O to mu właśnie chodziło. Przetoczył się na nią, jedną
ręką chwycił za włosy, wplatając w nie palce, drugą zaś wsunął pod jej głowę,
by ją podtrzymać. Był już przyzwyczajony do takich sytuacji, Sophie często
odwiedzała go albo w jego sypialni, albo w komnacie. Ale ta sytuacja była chyba
zbyt intymna. Z zaskoczeniem odkrył, że jej ciało, ubrane tylko w bieliznę,
jest o wiele zimniejszej od jego, jest spokojne i nie drży z bezsensownych
emocji, jak działo się to z jego poprzednimi kobietami.
Na chwile oderwała się od jego ust, żeby popatrzyć mu w
oczy i zapytać:
- Dlaczego odwiedzasz mnie w tym mugolskim hotelu?
- Później, później… - odpowiedział tylko i pochylił
głowę, żeby pocałować ją w szyję.
Przez chwilę wdychał ten niesamowity, paraliżujący
zapach magii. Nawet nie poczuł, jak dziewczyna obejmuje go i wbija paznokcie w
jego ramiona. Rozbudził w niej pragnienie, chciała zobaczyć tą gęstą,
szkarłatną substancję na jego białych, emanujących cudownym blaskiem ramionach.
A później chciała wbić w jego szyję kły i pić krew prosto z jego tętnicy. Był
teraz o wiele cieplejszy niż zwykle, z zadowoleniem dostrzegła, że może obudzić
w nim człowieka.
W końcu kilka wąskich, czerwonych stróżek zaczęły
spływać z jego pleców niżej, na pośladki ukryte pod kołdrą, brudząc ją po
drodze swoim szkarłatem. Sophie wbiła kły w jego szyję, zamykając go w o wiele
silniejszym uścisku, niż planowała. Ale nie martwiła się o niego, był silnym
mężczyzną. Gorąca krew płynęła jej do gardła, docierając do każdego zakamarka
jej ciała. Z rozkoszą objęła go kolanami w pasie, czuła jak jego pierś unosi
się w rytmicznym, głębokim oddechu. Jej ciało szybko robiło się gorące od
przyjmowanej krwi. Voldemort odsunął jej głowę od swojej szyi; z zaskoczeniem
zauważył, że nie protestowała. Kiedy na niego spojrzała, oczy miała lekko
zamglone. Chwycił w garść jej włosy i znów pochwycił jej usta. Zawzięcie
walczył z jej językiem, władczo penetrując każdy kawałek jej ciała kościstymi
dłońmi. Poczuł niesamowitą siłę pulsującą pod jej skórą. Ukrył twarz w
zagłębieniu jej szyi, zewsząd otaczała go cudowna, paraliżująca magia.
Przesunął język aż do jej brzucha. Sophie zaśmiała się cicho, ale chwilę późnej
jej gardło opuściło przeciągłe westchnienie, kiedy przygryzł jej białą skórę.
Ich usta złączyły się w ostatnim, głębokim pocałunku, w końcu odsunęli się od
siebie, z oczami pałającymi od emocji. Sophie oparła głowę na ramieniu
Voldemorta, twarz ukryła w zagłębieniu jego szyi, rękę położyła Ne jego piersi.
Czarny Pan zaś objął ją w talii, drugą ręką zaczął gładzić jej policzek. Musnął
wargami jej szyję, później dekolt.
- Co cie tu przywiodło? – zapytała po raz trzeci,
rysując palcem koła na jego piersi.
- Tęskniłem za tobą, chciałem znów cię dotknąć, poczuć
zapach twojej magii – odpowiedział nieco zadumanym głosem. – Byłem w Albanii,
jutro gdzieś cię zabiorę, musisz kogoś poznać. Ten czarodziej pomógł mi podjąć
niejedną decyzję w moim życiu. Ale teraz śpij.
Przytulił ją do siebie tak mocno jak się tylko dało.
Byli teraz bliżej siebie, jak nigdy dotąd. Voldemort gładził jej włosy długo po
tym, jak zasnęła. Jej ciepły ciężar sprawiał mu przyjemność, lubił to uczucie.
Zamknął oczy i, po raz pierwszy od wielu, bardzo wielu nocy, zasnął, nienękany
żadnymi kłopotami.
*
Rano obudził się wcześnie, cudownie wypoczęty i lekki.
Sophie wciąż leżała u jego boku, zimna tak, jakby była martwa. Ale oddychała,
jej pierś poruszała się, a Voldemort słyszał cichy szmer wdychanego i
wydychanego powietrza. Wyglądali teraz zupełnie jak para kochanków, wtulonych w
siebie z wielkim uczuciem. Czarny Pan poruszył się lekko, nie chcąc wykonać
żadnego gwałtowniejszego gestu, by jej nie obudzić lub nie sprowokować do
wykonania odruchu. Promienie słońca
igrały na ich boskich, białych ciałach, twarz Sophie miała zupełnie inny wyraz
niż w nocy. Już dawno nie widział jej takiej słodkiej i niewinnej. Musnął
ustami skórę pod jej okiem. Ten delikatny ruch wyrwał ją ze snu. Uśmiechnęła
się mimowolnie i otworzyła oczy.
- Myślałam, że już cię nie będzie, kiedy się obudzę –
mruknęła i wdrapała się na jego pierś, by położyć głowę tuż pod jego szczęką.
- Obiecałem ci coś, pamiętasz? Zapoznam cię z pewnym
czarodziejem, bardzo interesuje go twoja historia.
Przesunął kilkakrotnie ręką po jej plecach i pochylił
się, by pocałować ją w policzek. Dziewczyna zrobiła urażoną minę.
- Tylko tyle? W nocy mało brakowało, a być mnie
zerżnął. Przeszło ci coś takiego przez myśl, nawet nie próbuj zaprzeczać –
stwierdziła.
Kąciki jego ust uniosły się lekko, a on sam przesunął
językiem po jej szyi. Ach, to jej
słownictwo, pomyślał. Westchnęła cicho, kiedy zacisnął zęby na jej tętnicy.
- Kiedy znajdujemy się w tak intymnej sytuacji, nie
czujesz się, jakbyś zdradzała Bartemiusza? – zapytał.
- A powinnam?
Voldemort wzruszył tylko ramionami i podniósł z podłogi
różdżkę, którą machnął krótko, a jego szata pojawiła się z powrotem na jego ciele.
- Zdecydowanie wolę cię bez ubrań, wiesz? – odezwała
się Sophie, kiedy Czarny Pan wyszedł z łóżka.
- Nie dziwię ci się – odrzekł z cichym, pobłażliwym
śmiechem. – Idź się ubrać, za moment wyruszamy.
Czarnowłosa nic nie odpowiedziała, tylko odwróciła się
i poszła do łazienki. Chwilę później usłyszał odgłos chlupotu wody, co
oznaczało, że Sophie weszła już do wanny. Wiedział, że lubiła poranne kąpiele.
Oparł się pokusie, by odwiedzić ją w łazience. Całowanie jej, nawet tak
namiętna jak tej nocy zupełnie różniło się od zakłócania jej intymności. Wątpił
by i Barty’emu pozwalała na towarzyszenie jej podczas kąpieli.
Czekał na nią oparty o ścianę, ze wzrokiem utkwionym w
klamce do drzwi wejściowych. Śmierciożercy, którzy jej strzegli, okazali się
być do niczego. Powinni stać przy jej łóżku, a nie, jak kretyni, za drzwiami.
Każdy mógł wlecieć tu przez okno i zrobić jej krzywdę. O ile on sam już tego
nie uczynił. Mogła przecież tego wszystkiego nie chcieć, ale nic mu nie mówiła,
bo była po prostu dobrze wychowana.
Kiedy tylko wyszła z łazienki, natychmiast do niej
podszedł.
- Sophie, powiedz mi, czy podoba ci się, w jaki sposób
cię dotykam? – zapytał.
Dziewczyna uśmiechnęła się przyjaźnie.
- No cóż, myślałam, że to, z jaką rozkoszą pozwalam ci
robić z moim ciałem, co zechcesz, wystarczy, ale skoro wolisz mieć to jasno
powiedziane… tak, podoba mi się. Zrób to jeszcze raz – odpowiedziała i powiodła
jego dłoń do swojego pośladka. Voldemort, lekko zaskoczony, ale i zadowolony z
odpowiedzi, władczym, zdecydowanym ruchem pochwycił go i podciągnął swoją
siostrzenicę do góry. Nie musiał nic więcej robić, Sophie pocałowała go w usta,
z czułością ssąc jego dolną wargę, pieszcząc językiem dziąsła i policzki.
Zamruczał z zadowolenia, kiedy okazała mu swego rodzaju brutalność. Brutalność
podobną do tej, jaką on okazywał.
W końcu pozwolił jej zsunąć się z siebie na podłogę.
Zrobił to w ostatniej chwili, bo do pokoju ktoś wszedł. Natychmiast poznał tego
mężczyznę w damskim przebraniu. Prosper Charpentier
zrobił taką minę, jakby zobaczył ducha.
- Dlaczego nie zapukałeś? Nachodzisz Sophie, kiedy
śpi? – zapytał go, a w jego głosie zabrzmiała nutka groźby.
- Ależ nie, ja po prostu przyszedłem, by ją zabrać
do miasta – wydukał słabą angielszczyzną Francuz.
- Dziś, dla odmiany, ja ją gdzieś zabiorę –
poinformował go Lord Voldemort, obejmując siostrzenicę ramieniem.
- Ale panie mój, nie możesz…
- JA
czegoś nie mogę? – przerwał mu cichym, jadowitym, ale spokojny głosem Czarny
Pan i wyciągnął różdżkę. – Posłuchaj mnie, Charpentier. Jeśli chcesz dożyć
śniadania, nie mów już ani słowa.
Opuścił różdżką, objął Sophie w talii i wystrzelił
przez otwarte na oścież okno. Jej włosy trzaskały w powietrzu, prawie
całkowicie zasłaniając jej twarz. Udało mu się przelotnie dostrzec jedno oko,
które nie było, jak jeszcze chwilę temu, żółte, ale szkarłatne, z pionową,
wąską źrenicą. Poczuł jej dłoń na swoim pośladku.
- Myślałam, że naprawdę go zabijesz – odezwała się
cicho.
Kąciki ust drgnęły mu lekko. Dobrze wiedział, jak
jej imponował, zwłaszcza kiedy był ostry i władczy. Czasami starał się być
trochę bardziej uczuciowy, wszystko to robił dla niej. To było dziwne uczucie
troszczyć się o kogoś. Dziwne, ale całkiem przyjemne. Teraz jednak jego pupilka
była bezpieczna, miał ja przy sobie i nie chciał się z nią rozstawać. Może Gazi
miał rację? Może powinien zacząć ją szkolić?
- Możemy się już stąd teleportować – poinformował
ją.
Sophie, która przez ten kwadrans przyciskała głowę
do jego piersi, spojrzała na niego. Lubiła wsłuchiwać się w jego rytmiczne
bicie serca, w szmer krwi… Czuła jej delikatny aromat.
- Hmm? No tak, w takim razie deportuj się. Chcę
poznać tego człowieka i twoje plany – odpowiedziała z dzikim błyskiem w oku.
Voldemort spełnił tę prośbę. Odczuł dumę, kiedy
dosłyszał w jej tonie ostrą nutę, bardziej przypominającą rozkaz niż prośbę.
Przez moment oboje walczyli ze zgniatającym ich ciśnieniem, po czym wylądowali
przed wieżą, pośrodku jakiegoś dziwnego pustkowia.
~*~
W Wigilię nie wolno nam używać komputera, więc rozdział
jest dzisiaj. Chciałam go napisać z punktu widzenia Voldemorta i spodobało mi
się to. Chyba częściej będę coś takiego robić. No, mam nadzieję, że zobaczymy
się jeszcze przed Sylwestrem. Idę adresować moją pracę na konkurs, jutro muszę
ją wysłać. Dedykacja dla Nightmare
:*
* pod gwiazdką znajduje się link do
bohatera.