29 listopada 2009

Rozdział 213

Następnego wieczora obudziłam się z cudownie lekką głową, w o wiele lepszym humorze i palącym pragnieniem krwi. Marius powiedział, że to na początku normalne. Czułam się jak zupełny nowicjusz, a wampirem byłam już ponad sześć lat. To wszystko przez Voldemorta. Dla mojego dobra mógł albo uchronić mnie przez szaleńczą miłością Armanda, albo z łaski swojej samemu wprowadzić mnie w świat nieśmiertelnych. W końcu sam był taki, tylko nie pił krwi i nie musiał ukrywać się przed słońcem.

Zastanawiałam się cały czas, gdzie podziewał się Marius przez te sześć lat. Jego zbywające odpowiedzi mi nie wystarczały. Coś kręcił. Gdyby wampir powiedział prawdę, byłoby to święto narodowe. Nie potrzebowałam dobrze znać innych nieśmiertelnych. Po prostu znałam siebie.

Marius zabrał mnie znów na polowanie. Zauważyłam, że swoje ofiary wykańczał szybko, bez żadnych większych emocji. Za to lubił patrzeć, jak ja wysysam krew z ich żył. Przytrzymywał je, kiedy piłam, dobijał, kiedy ja nie mogłam. Poczułam się z nim jeszcze mocniej związana, niż z Armandem. Nie chciałam jednak tego mówić ani temu, ani temu.

Wróciliśmy do domu Blacków. Wiedziałam, że Voldemort będzie się niepokoił, że Armand poczuje się urażony, a Marius też był tego świadom, ale oboje nie chcieliśmy się rozstawać.
Usiedliśmy na podłodze przed lustrem w salonie, jak to ja robiłam, kiedy nie mogłam się oderwać od wpatrywania w nie. Teraz wydało mi się to tak dziecinne i błahe.

- Myślisz, że wróciłaby? – zapytał znienacka.
- Może.
Przez cały czas myślał o niej. O Glace. Że też ja muszę zawsze trafić na takiego ojca, który najpierw porzuca, a później oddaje pod opiekę innemu. Chciałabym, żeby Armand zachował się kiedyś tak, jak Marius. Myślał o mnie, kiedy będę już martwa.

- Armand powiedział mi, że spał – odezwałam się.
Marius spojrzał na mnie z boku. Podparł policzek pięścią, myśląc intensywnie. Prawie słyszałam, jak te myśli rozbijają się o siebie w jego głowie.
- Nie wierz we wszystko, co mówi – odpowiedział w końcu. – Jestem jego stwórcą, znam go najlepiej.
Pokiwałam tylko głową.
Marius zrobił w moją stronę jakiś ruch ręką. Zerknęłam na niego. Bez słowa przyciągnął mnie do siebie, odgarnął jasne włosy z karku i przycisnął moją twarz do niego.
- Zrób to – usłyszałam jego szept.
Nie wiedziałam, po co to robił. Nie chciałam poznać jego myśli, wspomnień… Zaparłam się lekko obiema rękami.
- Nie…
- Pij.
Jego stanowczy głos wystarczał mi już za motywację. Chciałam poznać smak jego krwi, mimo że tego dnia wypiłam już dość.  

Zębami przebiłam delikatnie jego skórę, chociaż gdybym ją rozszarpała, nie zabolałoby go. Nie musiałam czekać długo, aż życiodajne źródło zacznie płynąć. Usta wypełniły mi się gorącą krwią. Wiele wieków musiało filtrować ją, aż przybrała taki smak. Czułam, jak stawałam się z każdą sekundą, z każdą jej kroplą silniejsza.
Zamknęłam oczy. Kiedy to zrobiłam, zaczęłam widzieć jakieś obrazy. Było to zupełnie nowe doświadczenie, znane mi tylko z opowieści Armanda. Widziałam jakieś postacie, siedzące na tronach w podziemnej komnacie. Wszystko było urządzone, jak wnętrze egipskiego grobowca. Hieroglify na ścianach, wazony pełne lilii i innych wonnych kwiatów…

Ową wizję przyćmiły inne wydarzenia z przeszłości, jednak ja wolałabym oglądać tą z egipskimi postaciami. Wydawało mi się, że znam ich. Nigdy ich nie widziałam, to było pewne. Jednak cały czas miałam przeczucie, że znam ich dobrze. Kobietę i mężczyznę. Królową i króla. Byli nieruchomi jak rzeźby, jednak tak ludzcy, jak zwykły śmiertelnik. Skórę mieli złotą, jakby opaloną przez słońce. Nie mogli być wampirami. Gdyby wyszli na słońce, zaraz pomarszczyliby się, jak ja, kiedy chciałam dokonać próby ognia…

Marius oderwał mnie od rany na szyi. Przez te wizje nie słyszałam ani nie widziałam tego, co działo się w pokoju pełnym kurzu i starych gratów. Wampir dyszał ciężko, twarz miał znów białą i gładką jak marmur.
- Ta dwójka… - zaczęłam.
- Nie pytaj o nich – przerwał mi. – To nasi stwórcy. Opiekowałem się nimi przez cały czas.
Nagle zaczęłam wszystko rozumieć. Marius był z nimi przez te wszystkie lata.  Może Armand mu pomagał? Wątpliwe, ale może jednak? Ta iskierka nadziei, która rozpaliła się na moment we mnie, miała zgasnąć kilka godzin później, kiedy spotkam się z Mistrzem i go zapytam.

- Nie – odpowiedział Marius. – On nie był wtedy ze mną.
Westchnęłam przeciągle.
- Wiedziałam – mruknęłam. – Więc gdzie był?
Marius milczał. Nie umiał odpowiedzieć. Albo nie chciał. Wychodzi na to, że znów dowiem się o wszystkim ostatnia.
- Chodź, odprowadzę cię do domu – powiedział w końcu, wstając.
Otrzepał czarne spodnie, podniósł mnie z podłogi i poprowadził do wyjścia.

*

Naładował magazynek, jakby przygotowywał się do walki. A przecież trzeba było jeszcze wytropić tego wampira.
Carl wziął od Boba urządzenie namierzające i potrząsnął nim.
- Hej, stary, coś się chyba popsuło – mruknął. – Jest czarny ekran.
- I prawidłowo, matole – osiłek wyrwał swój wynalazek z ręki kolegi i sam spojrzał na niego. Zaklął pod nosem.
Do ich kryjówki wszedł jakiś trzeci mężczyzna. Wyglądał na najmłodszego. Miał wytartą, skórzaną kurtkę i trzymał różdżkę w ręku.
- Dobra, możemy już się zbierać – poinformował ich.

Carl i Bob wzięli plecaki, jeszcze raz ogarnęli spojrzeniem pokój, aby się upewnić, że nic nie zostawili i wyszli za młodym. Na zewnątrz czekała na nich jeszcze dziesiątka mężczyzn. Każdy miał przy sobie pistolet z nabojami, które za pomocą magii pomnożył Carl. Na komendę jednego faceta z tego tłumu, teleportowali się.

Pojawili się na jakiejś ciemnej ulicy. Polskie napisy były dla nich niezrozumiałe, ale nie dbali o to. Ich różdżki zapłonęły jak na wojskowe polecenie. Teraz szukali wampira. Był to ich jedyny cel. Znaleźć, porwać i zabić. Była to ich życiowa aspiracja.

~*~


Przepraszam za stan tego odcinka, ale mam dzisiaj jakiś kiepski dzień i brak weny. Postaram się następnym razem więcej akcji dodać xD Nie będę tej notki dedykować, bo aż wstyd. Nie sądzicie, że zaistniała potrzeba zmienienia szablonu? xD 

27 listopada 2009

Rozdział 212

Wyprostował się i spojrzał z dumą na swoje nowe dzieło. Jego towarzysz, pracujący na drugim końcu pokoju, również podniósł głowę.
- Skończyłem – oświadczył ten pierwszy.
Miał jasnobrązowe, trochę przetłuszczone włosy, opadające mu w nieładzie na czoło. Wielkie, piwne oczy były przekrwione i mocno podkrążone. W krótkie, pulchne palce wziął jeden z nabojów. Wypełniony był czymś srebrnym, jarzącym się w półmroku.
Jego kolega aż oniemiał. Miał jasne włosy, obcięte tuż przy głowie, zmęczone, szare oczy i potężną posturę. Podszedł do mężczyzny, trzymającego ów dziwny nabój.
- Carl – powiedział do niego po angielsku. – Ciekłe srebro. Jesteś genialny.
Grubszy mężczyzna, nazwany Carlem, zarechotał tylko głupkowato.
- A co ty znalazłeś, Bob? – spytał ze złośliwym błyskiem w oku. – No, popisz się.
Obcięty na jeża mężczyzna również się uśmiechnął, wyciągnął różdżkę i przywołał do siebie jakiś przedmiot. Wyglądał jak mugolski GPS, ale ekran był całkiem czarny, na którym migała czerwona strzałka.
- Wykryłem jednego wampira – odparł, pokazując koledze magiczny przedmiot. – W Polsce, mieszka w Krakowie od dłuższego czasu. Nie jest starszym, jestem tego prawie pewien. Od kilku dni odwiedza ją Armand.
Carl przygryzł wargi. Śledzili Armanda, tego wampira, przez wiele, wiele miesięcy. W końcu dali sobie spokój i postanowili skupić się na młodych, niedoświadczonych nieśmiertelnych.

Bob wziął od towarzysza tajemniczy nabój i przyjrzał się mu.
- Ciekłe srebro – mruknął pod nosem. – Cóż, samo to, że udało ci się to umieścić w łusce jest niezwykłe. Ale wierzysz w te mity, że potrafi zabić wampira?
Carl uśmiechnął się tajemniczo.
- Zabić nie – odparł. – Ale unieruchomić owszem.
Oboje wybuchnęli śmiechem, jakby było w słowach grubego coś śmiesznego. A przecież wcale nie było. Radowali się tylko z wynalazku, który udało się im stworzyć. Cieszyła ich reakcja szefa, mimo że ten nawet nie został jeszcze powiadomiony o wszystkim. Wiedzieli, że będzie z nich zadowolony.

*

Siedziałam znudzona na parapecie przy oknie w swoim pokoju i przyciskałam policzek do zimnej szyby. Śnieg zachwycająco iskrzył się od mnóstwa gwiazd, które wystąpiły tej nocy na niebo.
Czekałam tak na Armanda już godzinę. Spóźniał się. Ciekawe kogo mógł przyprowadzić ze sobą. Już nawet nie ważne, kto to będzie. Czarnemu Panu nie spodoba się i tak. Zaraz zacznie mamrotać pod swym płaskim nosem, że z jego domu robimy jakiś przystanek dla wampirów. I znów wpadnie w szał, jak zwykle.

Na korytarzu rozległ się odgłos otwieranych drzwi. Zeskoczyłam z parapetu i wytknęłam głowę przez drzwi. Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Natychmiast opuściłam pokój, zbiegłam po schodach i rzuciłam się w objęcia jasnowłosemu wampirowi.
- Mariusie, a więc o tobie mówił Armand! – zawołała. 
Wampir bez najmniejszego problemu poderwał mnie z ziemi i wtulił twarz w moje włosy. Przez chwilę chłodnął ich zapach. W końcu się odezwał:
- Bardzo chciałem cię zobaczyć, ale miałem pewien kłopot.

Głos miał głęboki, tak samo jak spojrzenie jasnoniebieskich oczu. Natychmiast przyszła mi na myśl Ashley Pail, która również miała podobny kolor swoich gał. Oczy Mariusa miały inny wyraz, patrzyły na mnie z miłością. Włosy miał jasne, mogę nawet powiedzieć, że blond, złote brwi były na tyle ciemne, żeby dodawać twarzy stanowczego wyglądu. Kiedy postawił mnie na ziemi zauważyłam, że był imponująco wysoki. Palce zakończone miał długimi paznokciami, jak prawie każdy wampir.

Marius objął mnie w talii.
- Dziś ja zabiorę cię na łowy – dodał z uśmiechem.
On zawsze się uśmiechał, odkąd tylko pamiętam. Były jednak takie momenty, tak, teraz sobie przypominam… Kiedy jego twarz przybierała bardzo poważny wyraz. Mówił mi wtedy o Glace, jego ukochanej córce. On kochał wszystkie swoje dzieci. A nawet i nie swoje.

Poprowadził mnie przez hol. Zauważyłam, że chodzi jakoś inaczej. Nie chodził tak, jak inne wampiry. Powiedziałam mu to:
- Nie poruszasz się jak Sanguini czy Armand.
Marius zaśmiał się cicho, prawie niedosłyszalnie i zacieśnił uścisk swojej stalowej dłoni na mojej talii.
- Nie, oni raczej pełzają – odrzekł. – Ja wolę chodzić jak śmiertelnicy. Mają takie piękne, powolne ruchy.

Pokiwałam w milczeniu głową. Jak na starszego był dziwny. Może Armand też kiedyś stanie się taki jak on? Może przestaną go pociągać jego wampirze ruchy, unoszenie się w powietrze, żeby tylko poczuć powiew zimnego, paraliżującego wiatru we włosach i na twarzy…

Marius zaprowadził mnie do jakiegoś parku. Mało czasu spędzałam na ulicach Krakowa. Głównie siedziałam w domu Voldemorta, tam było aż zbyt wiele rzeczy do roboty.
Wampir zwolnił nieco kroku. Rozejrzałam się po parku. Nikogo nie było, ani żywej duszy. Więc po co mnie tu przyprowadził?

Zdałam sobie nagle sprawę, że znajdujemy się niedaleko domu Syriusza. Teraz stał pusty, to oczywista rzecz, tylko Stworek pomieszkiwał tam czasami, rozdarty między Hogwartem a domem Czarnego Pana.
- Prowadzisz mnie… - zaczęłam.
- Nie miej mi tego za złe – przerwał mi natychmiast. – Chciałbym zobaczyć to miejsce, gdzie moja córka straciła życie.

Nic na to nie powiedziałam. Wiedziałam po prostu, że on już się z tym pogodził. Uścisnęłam mocniej jego dłoń i bez słowa pozwoliłam się poprowadzić przez park, później wzdłuż chodnika, aż na osiedle. Dostrzegliśmy dom. Wyglądał znajomo, nikt nic w jego wyglądzie nie pozmieniał. Tak samo poobijane drzwi, brudne szyby…

Marius pchnął drzwi. Ustąpiły natychmiast. Lampy zapaliły się natychmiast, gdy tylko zamknęliśmy za sobą skrzypiące drzwi. Weszliśmy na pierwsze piętro, nawet nie zdejmując płaszczy.
Salon również wyglądał tak samo, jak go zapamiętałam. Drzewo rodowe Blacków nadal wisiało na ścianie. Wydaje mi się, że wieki minęły od dni, w których pracowaliśmy tutaj, a ja pomagałam Zakonowi. W sercu poczułam ukłucie żalu i tęsknoty za tamtymi czasami. Poczułam ciepło na myśl o stowarzyszeniu, które stworzył Dumbledore. Chciałam znów im pomagać. Nie po to, żeby obalić Czarnego Pana. Po prostu żeby przeżyli…

Marius podszedł do lustra. Wpatrywał się w nie przez dłuższą chwilę. W końcu oparł czoło o jego chłodną taflę, wpatrując się spokojnie w podłogę. Spodziewałam się ujrzeć w jego pięknych oczach szkarłatne łzy, kiedy zaczął mówić. Nic jednak takiego się nie stało.
- Była śliczna – mówił. – Miała czarne włosy, takie jak ty. A oczy… ciemnoniebieskie. Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia.
Gdyby widział ją taką, jak ja ją widziałam, na pewno nie powiedziałby, że jest piękna. Chociaż w sumie…
Gdyby na przykład Sapphire została potwornie okaleczona, nadal byłaby dla mnie najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Albo wystarczy spojrzeć na Voldemorta. Jest przerażający, samo wypowiadanie jego imienia jest dla czarodziejów przejawem wielkiej odwagi, a co dopiero patrzenie na niego. Dla mnie jednak był niczego sobie, kochałam go mimo płaskiej jak u pekińczyka twarzy i czerwonych gał.

Chciałam podejść do Mariusa i jakoś go pocieszyć, ale usłyszałam czyjś znajomy, bardzo cichutki głosik:
- Nie rób tego.
Westchnęłam ciężko i przewróciłam ze zniecierpliwienia oczami.
- Nie teraz, Claudio – mruknęłam.
Marius odwrócił się gwałtownie.
- Co powiedziałaś? – spytał.
Przestraszyłam się jego wyrazu twarzy. Wyglądał śmiertelnie poważnie, patrzył na mnie podejrzliwym wzrokiem. Zmieszałam się na to, więc odwróciłam od niego oczy.
- Nic, musiałeś się przesłyszeć – odpowiedziałam.
Marius nie dał się na to nabrać.
- To nie prawda – rzekł. – Wypowiedziałaś imię.
- Którego nie chcę powtórzyć.
Odetchnęłam jeszcze raz i podeszłam do drzewa genealogicznego Blacków. Spojrzałam na imię Regulusa Blacka. Byłby teraz w wieku Barty’ego, gdyby żył. No, może miałby trochę więcej lat.

Odszukałam na tej wielkiej mapie nazwisko Crouch. Caspar Crouch łączył się podłużną linią z Charis Black. Pierwszy raz w życiu widziałam te imiona. Odwróciłam od nich wzrok i spojrzałam teraz na napis Sophie Rose Serpens. Byłam niestety spokrewniona z tymi wszystkimi dziwakami, maniakami na punkcie swojej czystości krwi.
Poczułam dłonie Mariusa na moich ramionach.
- Chodź zapolować – wyszeptał mi do ucha.

Polowanie z Mariusem było szczere. Z Armandem czułam się jakbym była z nim z obowiązku. On pewnie czuł się ze mną tak samo. A od Mariusa wprost emanowała chęć przebywania ze mną.
Postanowiliśmy przespać cały dzień w rodzinnym domu Blacków. Znaleźliśmy pokój z jednym łóżkiem. Całkowicie był pozbawiony okien. Marius położył się po prostu na wznak i dał mi znak ręką, żebym położyła się na nim.
- Chodź, nic ci nie zrobię – dodał. – Armand mi wszystko powiedział. Właśnie dla tego powiedział mi, gdzie jesteś. Chciał, żebyś mu wybaczyła.
- Zniszczył mój związek – mruknęłam. – Bardzo kocham Barty’ego, a przez Armanda już nigdy nie będę miała okazji mu tego powiedzieć. Powiedział mi… zostańmy przyjaciółmi. A co mi po jego przyjaźni?! Będę patrzyła jak się starzeje i umiera, podczas gdy ja będę żyła, dokąd będę chciała.
Marius położył mnie na sobie, bo nie starczyło już miejsca obok niego, taki był ogromny.
- Więc zrób z niego wampira – poradził mi.
Parsknęłam śmiechem.
- On nigdy nie przyjmie ode mnie tego daru – odpowiedziałam.
- Więc zrób to poprzez przemoc.
Podniosłam głowę i spojrzałam z oburzeniem w jego jasnoniebieskie oczy, nadal patrzące na mnie ze stoickim spokojem.
- Nigdy w życiu, to przecież coś takiego, jak gwałt – odparłam.
Marius zaprzeczył. Powiedział mi, że jemu uczyniono to, bo miał zostać bogiem płodności i zabawy, dawno, bardzo dawno temu, jeszcze przed narodzeniem Chrystusa.
- Jeśli on cię naprawdę kocha, to zgodzi się w końcu – dodał jeszcze. – Mnie i Armanda łączyła tak wielka miłość, że nie mogłem pozwolić na to, żeby umarł. Jutro porozmawiamy, śpij teraz.
Położył moją głowę na jego piersi. Słyszałam, jak równomiernie bije jego serce. Był gorący od krwi, którą wypił niedawno. Czułam, że zbliża się ranek. Nie mogłam jednak zasnąć. Zacisnęłam powieki, myśląc o tym, czego nauczyłam się dziś od Mariusa.
Mogłabym uczynić Barty’ego wampirem właśnie tak, jak on mi poradził. Może w końcu pogodziłby się z tym i tak jak Marius, żyłby w spokoju, obserwując cały postęp z pewnego dystansu. A co, jeśli nie? Osobiście znałam wampiry, które popadły w obłęd, a później oddały się zbawczym promieniom słońca.
Gdybym dała Crouchowi Mroczną Krew bez jego zgody, mogłabym już tego nigdy nie zrobić. Barty był człowiekiem zbyt silnej wiary. Ale z drugiej strony, gdybym tego nie zrobiła, powoli umierałabym z tęsknoty za nim, kiedy już czas by go zabił. Miłość jest męką, brak miłości śmiercią.

~*~


No, dziś miałam wenę, więc jakoś tak nagle wyszedł mi ten rozdział xD Chciałam coś jeszcze dodać, ale muszę zrobić jeszcze jakiś szablon, bo mam dziwną wenę i na to xD Aha, a tym początkiem w tym odcinku się na razie nie przejmujcie, musiałam to napisać, żeby dać takie jakby wprowadzenie… xD Dedykacja dla kotki :* 

25 listopada 2009

Rozdział 211

Cóż, nasze relacje, moje i Barty’ego, nie zadowalały mnie. Ale wiedziałam, że tak będzie. Minęło zaledwie dwa dni od wieczora, w którym pogodziliśmy się. Stwierdziłam na początku, że będzie to taka sztuczna przyjaźń, ale Crouch angażował się w nią, chyba nawet bardziej, niż w nasz były związek. Bo, nie oszukujmy się, opierał się on głównie na słabo ukrywanym seksie i potępianym przez wszystkich uczuciu. Może lepiej się sprawdzimy jako przyjaciele? No, ja myślę, że nie.

Armand jak zwykle odprowadził mnie pod same drzwi mojego pokoju. Na pożegnanie powiedział, że jutro przyjdzie po mnie ktoś inny. Nie zdążyłam nawet zapytać, kto, bo już usłyszałam trzaśnięcie drzwiami wejściowymi. Zastygłam przez chwilę w jednym miejscu, z dłonią na klamce, gapiąc się bezmyślnie w drzwi, za którymi Mistrz dopiero co zniknął. Wzruszyłam ramionami. Już miałam wejść do pokoju, kiedy usłyszałam czyjeś przyspieszone kroki. Odwróciłam się. Zobaczyłam biegnącą Bellatriks.

Kiedy do mnie już dotarła, zauważyłam, że jest w dość żałosnym stanie. Poczerwieniałą na twarzy z wysiłku, nie mogła złapać oddechu.
- Nie chcę mieć nigdy dzieci – stwierdziłam.
- Słuchaj… - wydyszała. – Mam u ciebie dług, więc pomyślałam, że powinnaś wiedzieć.
Zawahała się. Uniosłam jedną brew i zmroziłam ją groźnym spojrzeniem.
- O czym? – naciskałam.
- Sharpey Pail… ona jest tutaj – odpowiedziała wymijająco, unikając mojego spojrzenia. – To znaczy, nie sama. Jest tu jej ojciec, coś załatwia z Czarnym Panem.
Co ta ciąża z nią robi… Dawniej była dla mnie autorytetem, oczywiście tylko pod względem stanowczości. A teraz? Zrobiła się miękka, jak rozmoknięty makaron. Westchnęłam ciężko.
- Porozmawiam z Bartym, może on coś będzie wiedział – odparłam.
Mogłam jeszcze dodać, że łączyły go z Sharpey bliższe relacje, niż tylko znajomość, ale nie chciałam już rozpuszczać plotek. Wymamrotałam jakieś podziękowanie za dostarczone informacje i udałam się do pokoju Croucha. Było już późno, chociaż ja spodziewałam się, że o której godzinie bym do niego nie przyszła, on zawsze będzie na nogach, wykonując jakieś tajemnicze i niezwykle tajne zadanie, które zlecił mu Lord Voldemort.

Teraz też tak było, tylko że dla odmiany, Barty siedział w fotelu, na kolanach miał notatnik i spał. Głowa opadła mu na ramię, a okulary zsunęły się na czubek nosa.
Sen miał głęboki, zła byłam na siebie za to, że musiałam go obudzić. Bo musiałam. Kochanka by tego nie zrobiła, ale przyjaciółka – jak najbardziej.
Podeszłam doń powoli, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Usiadłam na podłokietniku i przysunęłam się do niego. Przez chwilę chłonęłam niezapomniany zapach jego ciała, cichy szmer krwi, której już nie dałby mi spróbować…
Potarłam nosem jego policzek i powiedziałam głośno wprost w jego ucho:
- Jeszcze dużo pracy przed tobą, wstawaj.
Barty drgnął. Moc mojego głosu nie mogła go nie obudzić. Westchnął ciężko, spazmatycznie i zamrugał. Zdjął szybko okulary i przetarł oczy dłonią.
- Zdaje się, że zasnąłem – stwierdziła.
Spostrzegawczość.
Zauważyłam, że nadal opieram ręce o jego pierś. Odsunęłam się trochę, zmieszana całą sytuacją.
Barty dotknął mojego policzka.
- Jesteś gorąca – powiedział.
Uśmiechnęłam się.
- Dopiero wróciłam z polowania – odparłam.
- A więc zabiłaś już pierwszy raz…

Na te słowa zmieszałam się jeszcze bardziej. Wampir, który nie jest zdolny zabić był dla mnie czymś dziwnym, niepełnym… czerpiemy prawdziwą radość z mordowania, a ja nie potrafię tego zrobić. Nikt o tym nie wiedział, oprócz mnie i Armanda. Nie chciałam się tym z nikim dzielić. Sam pomyśl, jakie to zawstydzające dla mnie. To tak, jakby człowiek miał się przyznać, że nie ma wanny w domu. Albo ma i z niej nie korzysta.

Zarumieniłam się nieznacznie.
- Nie potrafię tego zrobić – mruknęłam.
Barty postanowił nie naciskać. Rozpoczął inny temat.
- Po co przyszłaś? – zapytał. – Stało się coś?
- Nie…
Urwałam. Tego też mu nie chciałam mówić, ale z innego powodu. Bałam się, że coś ich nadal łączy. Przełamałam się mimo wszystko.
- Bella mi powiedziała, że jest tu Sharpey Pail z ojcem – odpowiedziałam w końcu. – Nie wiesz przypadkiem, co ona tu robi?
Barty spojrzał przez sekundę gdzieś poza moje plecy. Odpowiedział dopiero wtedy, kiedy znów spojrzał na mnie.
- Załatwia coś z Czarnym Panem, nie wiem co, nie mówi mi wszystkiego.

Uniosłam lekko brwi, ale nic na to nie powiedziałam. Czułam w jego słowach przekręt. Kłamstwo. On nie umiał kłamać. Nie mnie. Nie patrzył mi w oczy, kiedy to mówił. Zaczęło to we mnie budzić podejrzenia. Chyba bym umarła, gdybym się dowiedziała, że Barty i Sharpey Pail znów są razem. Zniosłabym nawet, gdyby związał się z kimś innym, ba, nawet gdyby zaplanował ślub w moje urodziny.

Otrząsnęłam się z odrętwienia, a moje usta rozciągnął szeroki uśmiech. Udałam, że uspokoiło mnie to, jednak w rzeczywistości było inaczej.
Barty spojrzał na zegarek.
- Chyba już nic więcej nie zrobię – mruknął, odkładając swoje notatki na podłogę. – Lepiej pójdę spać.
Natychmiast wstałam.
- Pójdę już.
Zanim on opuścił fotel, ja byłam już przy drzwiach. Usłyszałam, jak zawołał mnie po imieniu. Zatrzymałam się niepewnie, z dłonią na zdobionej, mosiężnej klamce. Nie odwróciłam się. Poczułam jednak, że on podchodzi do mnie.
- Wiem, dlaczego tu przyszłaś.
Odwrócił mnie twarzą do siebie. Zerknęłam na rękę, którą nadal trzymał na moim ramieniu.
- Nic między mną i Sharpey nie ma, nie musisz tego sprawdzać – dodał.
Spuściłam wzrok. Kłamał. Na pewno. Nie mogłam patrzeć mu w oczy, kiedy tak bezczelnie mijał się z prawdą. Zapewniał mnie o swojej wierności, chociaż nic już między nami nie było. Zależało mu pewnie na poniżeniu mnie lub wpędzeniu w smutek i wstyd. Osiągnął to wszystko.

- Po co mi to mówisz? – spytałam cicho. – Chcesz mi sprawić ból?
- Nie chcę. Przyjaźnimy się. Chciałbym, żebyś to wiedziała.
- Nie muszę.
Zamilkłam. Dłużej nie chciałam z nim rozmawiać na ten dalej kłujący mnie w serce temat. Za to Barty wydawał się całkiem nieczuły na to wydarzenie, które nas poróżniło. Zaczęłam się zastanawiać, który z moich wszystkich adoratorów kochał mnie najbardziej i najszczerzej. Czy Draco, czy Crouch.

Malfoy, mimo że wiedział o Bartym, o moich uczuciach do niego, nadal jakoś chciał naprawić nasz związek. Później uderzyła Ashley Pail, owszem, ale on i po tym nie przestał starać się o moje względy.
A Barty? Zdawał się być całkiem prawdomówny, wierny, a jednak wystarczył jeden mój błąd, który wszystko przekreślił.

Chciałam już odejść. Crouch, jakby to wyczuł, bez słowa ujął mój podbródek i pocałował mnie. Ale nie tak, jak przyjaciel powinien całować przyjaciółkę. Poczułam jego język, niczym wąż wpełzający między moje wargi, ten uścisk jego ramion, który już prawie zapomniałam. Nie mogłam tego przerwać. Chciałam, żeby ta chwila trwała wiecznie. Bałam się momentu, w którym odsuniemy się od siebie, zawstydzeni tą wynikłą sytuacją.

Nieśmiało oparłam ręce na jego piersi i zaparłam się delikatnie. Odwróciłam głowę.
- Przepraszam cię – wyszeptałam.
Ledwo panowałam nad łzami, cisnącymi się do oczu. Zacisnęłam powieki, żeby powstrzymać je przed wypłynięciem na policzki.
- To moja wina, nie powinienem – usłyszałam jego głos. – Rzeczywiście, powinnaś już iść.
Pocałował mnie w czoło, jak robił to Armand i otworzył drzwi. Powinnam poczuć się urażona jego słowami, jednak nie stało się tak. Wręcz przeciwnie, odetchnęłam z ulgą, kiedy znalazłam się już w bezpiecznej części korytarza.

Cóż. Nie potrafię wyjaśnić mojego zachowania. Z jednej strony chciałam tego, co się stało w jego pokoju. A jednak odepchnęłam go od siebie. Wygląda na to, że zmarnowałam jedyną szansę, jaką dał mi jeszcze los, żeby naprawić, co spieprzyłam. Żyć dopiero zaczniesz, gdy umrzesz kochając.

~*~


Nie pisałam jeden dzień (znów). Przyczyną tego jest nauka. Przydałoby się nałapać trochę dobrych ocen, to już trzecia klasa gimnazjum, więc nie zdziwcie się, że takie nieobecności częściej się będą zdarzać. Postaram się jutro coś napisać, bodajże na Dark Love Riddle, ale nie obiecują. Dedykacja dla Eles :* Cieszę się, że już masz Internet. I podziwiam, że tyle czasu Ci się udało bez niego znieść. 

21 listopada 2009

Rozdział 210

Armand przyszedł po mnie, kiedy było już ciemno. Nie złamał obietnicy, jak się spodziewałam. Pokazał mi taką stronę Krakowa, jakiej nigdy dotąd nie widziałam. Zaprowadził mnie do jakiegoś odludnego, obskurnego miejsca. Pod ścianą kołysał się smętnie jakiś narkoman. Armand podszedł do niego cicho, tak cicho, że żadne ludzkie ucho by tego nie usłyszało. Nagle chwycił go za brudną, postrzępioną kurtkę i przywarł do jego karku.

Ofiarą przez chwilę targały przedśmiertne drgawki, kiedy już go puścił na zbity, brudny śnieg. Szara strużka śliny spływała mu po brodzie, oczy jeszcze przez krótki moment wywracały się w oczodołach, aż w końcu uciekły pod powieki.
- Wiem, jak się pije krew – mruknęłam, unosząc lekko brwi.
Armand nic na to nie powiedział, tylko objął mnie ramieniem i poprowadził do jakiegoś innego miejsca.

Na ławce leżał jakiś człowiek. Pijany, czuć było nawet z odległości kilku metrów. Mistrz pchnął mnie lekko w jego stronę. Zapytałam szeptem, co on robi złego, że muszę go pozbawić życia. Armand tylko wskazał palcem na pistolet, wystający z wewnętrznej kieszeni jego skórzanego płaszcza.
Trochę przerażona myślą, że będzie to moje pierwsze zabójstwo, ruszyłam na śpiącego zabójcę. Kiedy podniosłam go za ramiona w powietrze, obudził się, przewracając tępo oczami. Wbiłam zęby w jego szyję. Poczułam smak krwi, pomieszany z alkoholem. Zamknęłam ofiarę w mocnym uścisku. Usłyszałam jego jęki, słabnące z każdą chwilą, aż nagle usłyszałam jakieś przyspieszające dudnienie. Było to bicie jego serca. Czekałam, aż zacznie słabnąć, albo aż Armand mnie od niego oderwie.

Serce ofiary jednak nie chciało się zatrzymać. Mistrz postukał mnie w ramię.
- Wystarczy, kochanie – powiedział.
Oderwałam się od szyi mężczyzny. Teraz zdołałam się mu bardziej przyjrzeć. Był nie ogolony, przewracał mętnymi, piwnymi oczami, po obu stronach twarzy zwisały mu brudne strąki ciemnych włosów. Pistolet upadł na ziemię, kiedy wyrwałam go brutalnie ze snu. Upuściłam mężczyznę na beton.
Armand pochylił się nad nim, przyjrzał się dobrze jego piersi i zbadał mu puls.
- To ciekawe – mruknął do siebie. – Powinien już nie żyć.
Stanęłam obok niego i również utkwiłam wzrok w zabójcy.
- Piłam czasami krew o wiele dłużej, niż teraz – powiedziałam.
- Nie możesz zabić – stwierdził w końcu, podnosząc z ziemi dygoczącego mężczyznę. – Tylko dla czego.
Wbił zęby w jego kark i jednym, nieomylnym ruchem pozbawił go życia. Przyglądałam się temu spokojnie. W końcu upuścił ciało, wytarł usta chusteczką i wyprostował się.  
- Chodź, muszę cię odprowadzić – rzekł.
- Czemu nie mogłam go zabić? – spytałam.
- Nie wiem.
Utkwiłam wzrok w chodniku. Miałam nadzieję, że on wie wszystko. Można powiedzieć, że byłam pewna. Jego ojcem był Marius, nie ukrywał przed swoim dzieckiem niektórych faktów. Armand za to wyjechał sobie gdzieś, pozostawiając mnie na pastwę losu. Aż tu nagle zjawia się po sześciu latach i mówi, że spał. Jasne.

Odprowadził mnie pod same drzwi mojej sypialni. Pocałował mnie w policzek, obiecał, że jutro też przyjdzie i odszedł. Weszłam do pokoju i stanęłam przed lustrem. Moje twarz prawie świeciła w ciemności od wypitej krwi, jakby ta rozjaśniała mi skórę od wewnątrz.
I tak będzie moje życie odtąd wyglądać. Rozświetlać je będzie jedynie krew. Teraz poczułam, że stałam się prawdziwym wampirem. Wcześniej żyłam życiem pożyczonym od nieśmiertelnych, Armand dzisiaj wprowadził mnie w ich świat.

*

Mistrz przychodził po mnie każdego wieczora. W końcu pozwalał mi na samodzielne poszukiwanie ofiar. Wiedziałam jednak, że on czai się gdzieś za krzakami albo za rogiem, żeby dobić cierpiącego niewyobrażalne męki człowieka.
Przez ten cały czas Barty się do mnie nie odzywał. Unikał mojego towarzystwa jak nigdy. Było to irytujące, bo mogłam zrobić co chciałam, nawet zmusić go do porozmawiania ze mną, a nie zrobiłam tego. Za bardzo szanowałam jego decyzję. A nie powinnam.

Pewnego wieczora Armand jak zwykle zjawił się w domu Voldemorta, żeby zabrać mnie na łowy. Zawsze pukał do drzwi mojego pokoju, cierpliwie czekał, aż wyjdę. Wtedy odejmował mnie ramieniem, bardzo lubił to robić, i prowadził mnie do wyjścia.
Tego dnia zrobił tak samo. Zobaczyłam kątem oka Barty’ego, jak zwykle zapracowanego, zmierzającego szybkim krokiem do komnaty Czarnego Pana. Kiedy mnie zobaczył, zwolnił trochę. Zatrzymał się tuż przed drzwiami. Nie wszedł jednak do środka. Odwróciłam głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Armand pociągnął mnie w stronę otwartych już drzwi wejściowych.

Usłyszałam przyspieszone kroki Croucha.
- Poczekajcie.
Armand westchnął ciężko i zamknął ze zniecierpliwieniem drzwi.
Barty zatrzymał się obok mnie. Wyglądał tak, jakby chciał się odezwać, ale Mistrz nie dał mu dojść do słowa.
- Pospiesz się, zabieram Sophie na łowy – warknął. – Nie możemy długo czekać, wiesz, co się z nami dzieje za dnia.
Crouch nawet nie spojrzał na niego, tylko od razy zwrócił się do mnie. Wątpię, czy w ogóle go słuchał.
- Porozmawiamy? – zapytał.
Sama wątpiłam w swoje szczęście. On chciał porozmawiać? Minęło zaledwie kilka dni od momentu, w którym się dowiedział o mojej zdradzie. Natychmiast się zgodziłam, czemu zaprotestował Armand.
- To ja cię do niej przyprowadziłem, więc siedź cicho – powiedział mu Barty, chwycił mnie za nadgarstek i poszedł ze mną do kuchni. Nawet się nie przejęłam, że za mocno ściskał moją rękę i dość brutalnie wciągnął mnie do pomieszczenia.

Postawił mnie pod kamienną ścianą i spojrzał mi w oczy.
- Nie ma sensu dalej tego ciągnąć, bo w końcu Czarny Pan i tak każe mi się z tobą pogodzić – rzekł.
Nie odzywałam się, słuchając w napięciu jego słów. Zamrugałam szybko. Cóż, zuchwałością z moje strony byłoby sądzić, że chce mi wybaczyć z własnej woli. Ale to i tak dużo, że zgodził się to zrobić dla Voldemorta.
- Jeśli nie masz nic przeciwko temu – dodał. – Zostańmy przyjaciółmi.
Słowo, irytujące każdego faceta, który liczy na coś więcej ze strony kobiety. Dla mnie to słowo było czymś więcej, niż fuksem, który miałam tego dnia. Przyniosło mi ulgę w cierpieniu, choć wiedziałam, że sama przyjaźń w końcu nie będzie mi wystarczała.

- Nie wiem, co powiedzieć – mruknęłam. – Nie mam nic przeciwko temu.
Barty uśmiechnął się, ujął mój podbródek i pocałował mnie w policzek. Nie znaczyło to więcej, niż tylko przyjacielski całus. Ale chociaż tyle udało mi się wskórać.
Też się uśmiechnęłam. Pod tą propozycją musiało kryć się coś, co chciał mi powiedzieć dopiero wtedy, kiedy zostaniemy dobrymi znajomymi. Nie chciałam teraz wiedzieć, co to miało być. Powiedziałam, że jeśli tylko będzie chciał się spotkać, natychmiast przyjdę, ale teraz muszę iść na łowy, bo jestem głodna. Naprawdę wcale mi na tym polowaniu nie zależało. Jedno słowo Croucha wystarczyło mi za całą jedną ofiarę. Nie chciałam po prostu sprawić przykrości Armandowi. Teraz mogę to powiedzieć. Odżyłam.

~*~


Przepraszam za krótki rozdział i nieobecność, ale jakoś nie mam weny. Porobiłabym sobie szablony w Photoshopie. Chciałam dać ten rozdział rano, ale wtedy na działce pracowałam, więc mnie nie było, a teraz jestem strasznie skonana. Dedykacja dla Elizabeth Schmitt :* 

17 listopada 2009

Rozdział 209

Do domu wróciłam wieczorem. Armand przetransportował mnie tam w przeciągu zaledwie kilku minut. Przez cały dzień zachowywał się tak, jakby nic się w ogóle nie stało. Albo raczej tak, jakby nasza wspólna noc była całkiem normalna. No, może dla niego.
Zatrzymałam go tuż przed wielkimi, wejściowymi drzwiami.
- Słuchaj, nie mówiłam ci tego przez cały dzień – zaczęłam nieśmiało. – Nie mów nikomu, co się stało w nocy.
Armand uniósł jedną brew. Zastanawiał się przez chwilę, chociaż wątpię, by myślał akurat o mojej prośbie.
- Dobrze – zgodził się. – W ogóle nie będę wchodził, muszę jeszcze gdzieś iść. Jutro wieczorem po ciebie wpadnę.
Pocałował mnie w policzek, pomachał na pożegnanie i odbiegł tak szybko, że zobaczyłam tylko rozmazaną, szarą plamę w miejscu, w którym dopiero co stał.

Weszłam do środka. Drzwi zaskrzypiały okropnie. Udało mi się dojść do swojego pokoju, nie zwracając na siebie uwagi. Już miałam otworzyć drzwi, kiedy usłyszałam dochodzące z komnaty Voldemorta krzyki.
-… nie obchodzi mnie to! Kazałem ci jej pilnować!
- Znajdzie się, wiele razy tak robiła.
Ten pierwszy głos należał oczywiście do króla baletu, Lorda Voldemorta, natomiast ten drugi, do Croucha. Nie trudno było zgadnąć, w jakim humorze był Czarny Pan. Odetchnęłam głęboko. Musiałam go jakoś uspokoić, nie mogłam słuchać, jak obwinia Barty’ego za moje zniknięcie.
Zapukałam do drzwi i weszłam do środka. Oparłam się o nie i przywołałam na twarz niewinny uśmiech.
- Wybaczcie spóźnienie – odezwałam się pierwsza.
Voldemort się wkurzył.
- Gdzie się włóczyłaś? – zapytał ze złością. – Myślałem, że oszaleję.
Przez moją twarz przemknął cień prawdziwego uśmiechu. Cóż, myślałam, że on oszalał już dawno, wybierając takie życie.
- Byłam z Armandem – odpowiedziałam. – W końcu to mój ojciec.
Voldemort zmrużył czerwone oczy. Popatrzył najpierw po mnie, potem po Bartym. W końcu przemówił oficjalnym tonem.
- Zejdźcie mi z oczu, nie chcę was teraz widzieć.
Stwierdziwszy, że nie warto go teraz rozjuszać jeszcze bardziej, bez słowa opuściliśmy pomieszczenie.

Barty zatrzymał mnie przed drzwiami do mojej sypialni.
- Znikłaś tak nagle, co się stało? – spytał.
Utkwiłam wzrok w jego palcach, ściskających moje ramię. Stłumione westchnienie wyrwało mi się z piersi. Chciałam, żeby mnie puścił. Czułam się okropnie, patrząc na niego, przebywając w jego towarzystwie, podczas gdy on cały czas myślał, że byłam mu cały czas wierna.
Mruknęłam coś, że chciałam spędzić trochę czasu z ojcem. Nie mogłam użyć słowa „Armand”. Nie mogłabym nawet tego wypowiedzieć. Dodałam, że jestem bardzo zmęczona.
- W takim razie dobranoc – powiedział Barty, całując mnie w policzek.
Poczułam, że skóra w tym miejscu, gdzie dotknęły jego usta, pali mnie niemiłosiernie. Nie było tak w prawdzie, ale nie chciałam po prostu, żeby mnie dotykał.

Z ulgą przyjęłam, że odszedł w swoją stronę. Zamknęłam się w pokoju na klucz. Przebrałam się w koszulę nocną, w ogóle nie myśląc, co robię.
Musiałam mu powiedzieć. Chyba bym umarła, gdybym ukrywała to przed nim do końca życia. Nie mogę znieść minuty w jego towarzystwie, nie martwiąc się tym kłamstwem, a co dopiero tydzień. O latach już nawet nie wspomnę.
Położyłam się do łóżka. Czułam się okropnie zmęczona. Powieki same mi opadły. Przez cały czas myślałam jednak, jak powiem Barty’emu o wszystkim. Powiem mu, na pewno. Jutro…

*

Obudziłam się z ciężkim, spazmatycznym westchnieniem. Zasnęłam, ale był to niespokojny sen. Zwlekłam się z łóżka i podeszłam do lustra. Pod oczami miałam niewielkie cienie, spojrzenie mętne i zmęczone. Chciałam położyć się z powrotem spać, ale całe zamieszanie, wywołane nawet nie wiem przez co, z pewnością by mi nie pozwoliło.

Kiedy już wszystko, co normalny człowiek robi rano, zrobiłam, wytknęłam głowę z pokoju. Wszyscy Śmierciożercy, których nawet bym nie podejrzewała o przebywanie tutaj, wybiegali ze wszystkich korytarzy, nosząc różne worki, podobne do tych, które kiedyś niósł Barty ze swoim kolegą. Cholera, jak się nie uspokoją, to zaraz trzasnę jednego z drugim i trzecim.

Wściekła, załomotałam do drzwi pokoju Voldemorta i wpadłam do środka, niczym rozjuszone tornado.
- Co oni wyprawiają? – zapytałam. – Czy muszą mnie budzić?
Czarny Pan zapomniał już o swoim wczorajszym gniewem. Teraz był raczej zdenerwowany i bardzo zapracowany. Słownik od francuskiego już nie zaprzątał mu głowy. Przeglądał w pośpiechu jakieś pergaminowe dokumenty.
- Nie teraz, Sophie – odpowiedział, skupiony raczej na swojej robocie, niż na mnie. – Mamy mały kłopot, później.
Nawet nie chciałam znać tego jego „kłopotu”. Wyszłam z komnaty, trzaskając drzwiami. Strach, który odczuwałam przed przyznaniem się do winy, ustąpił na moment miejsca złości. To całe zamieszanie to niezbyt dobry moment na tego typu wyznania, więc postanowiłam poczekać, aż się wszyscy uspokoją.

Nie musiałam czekać długo. Po obiedzie Śmierciożercy, jeden po drugim, teleportowali się do swoich mieszkań. Barty, korzystając z chwili przerwy, poszedł do swojego pokoju, żeby odpocząć. Pobiegłam zanim.
Zanim Crouch rozłożył gazetę na stole, ja już byłam u niego. Zdyszana, oparłam się o framugę drzwi. No bo, nie oszukujmy się, korytarze zdawały się coraz bardziej rozciągać.
- Wybacz, że ci przeszkadzam, ale chcę porozmawiać – odezwałam się, kiedy już złapałam oddech.
- Oczywiście, siadaj.
- Dziękuję, wolę postać – odparłam.
Zamknęłam za sobą drzwi. Otworzyłam usta, żeby zaraz potem je zamknąć. Poczułam, że jeśli teraz tego nie zrobię, nigdy nie zbiorę się na odwagę. Opowiedziałam mu wszystko.

*

Gdy skończyłam, spuściłam głowę. Teraz miałam jeszcze większe poczucie winy, niż przedtem. Serce ściskało mi się z nerwów. Z niecierpliwością czekałam na jakąś jego reakcję, choć z drugiej strony panicznie się jej bałam.

Usłyszałam jego ciche westchnienie.
- I co ja sobie myślałem – odezwał się. – Że nigdy mnie nie zranisz, a przecież wiedziałem, że będzie inaczej.
Podniosłam oczy, które wypełniły się łzami.
- Wiesz co? – pytał. – Czuję się, jakbyś mnie zdradziła.
Ten spokój, z którym to przyjął, to chłodne rozczarowanie  było dla mnie nie do zniesienia. Wolałabym, żeby na mnie nakrzyczał, niż po prostu spuścił głowę i mówił, jak bardzo go zawiodłam.
- Nie będę się próbowała tłumaczyć, bo wiem, że to wszystko jest moją winą – odpowiedziałam drżącym głosem. Wstałam i podeszłam do niego. – Ale spróbuj chociaż zrozumieć, Armand nie dawał znaku życia przez sześć lat…
- Przestań! – przerwał mi ze złością. – Powiedz mi, każdego w ten sposób witasz?
- To było tylko raz, nigdy… zawsze tylko z tobą…
Ani przez chwilę, odkąd zobaczyłam jego twarz, kiedy mu powiedziałam, nie miałam nawet cienia nadziei na to, że mi wybaczy.
Barty odetchnął kilka razy.
- Jestem cierpliwy, ale tego nie potrafię przyjąć ze spokojem – powiedział. – Odkąd cię znam, odkąd jesteśmy w swego rodzaju związku, nie reagowałem na twoje błędy. To, jak kłóciłaś się o byle co, to, jak obrywałem za ciebie od Czarnego Pana, jak oficjalnie byłaś z Draconem, zwodząc nas obojga… Byłem cierpliwy, bo byłem przekonany, że odwzajemniasz moje uczucia.
- Barty, ja cię nadal kocham – przerwałam mu. Już nie mogłam tego słuchać.
- Obrażasz mnie, mówiąc o miłości – warknął Crouch. – W ogóle nigdy nie liczyłaś się z moimi uczuciami. Nie oczekiwałem, że będziesz traktować mnie na równi z tobą, jak powinno być w prawdziwym związku, ale miałem chociaż nadzieję, że szanujesz mnie jako tako. I co się okazało? Że byłem dla ciebie tylko zastępstwem, taką zabawką, której potrzebowałaś, żeby zapomnieć o Armandzie. A kiedy on się zjawił, natychmiast padłaś mu w ramiona! Nie żywiłaś do mnie żadnych cieplejszych uczuć!
Ukryłam twarz w dłoniach i rozpłakałam się całkowicie. Jak mógł tak przeczyć prawdzie?
- Żeby sprawić ci przyjemność, sam odszukałem Armanda i sprowadziłem na bal u Malfoyów – dodał z goryczą. – Jak głupi, sam sprowadziłem to wszystko na siebie.
Spojrzałam na niego spomiędzy palców.
- Ty mi załatwiłeś to spotkanie? – spytałam. Teraz wcześniejsze słowa Armanda zaczęły mieć dla mnie sens. – Ja… ja nie miałam pojęcia…
- Tak, zrobiłem to, żebyś już przestała się załamywać z jego powodu, albo raczej jego braku – odrzekł Barty. – I zrobiłem to, jak się okazało, na swoją własną niekorzyść. Jak tak na ciebie teraz patrzę, to zastanawiam się, ile w tych łzach jest prawdy.
Odwrócił się do mnie plecami.
- Nie wiem, czy kiedykolwiek zdołam ci wybaczyć – westchnął.
Już gorzej być nie mogło. Czułam się całkiem brudna, miałam wstręt do samej siebie. Dotknęłam ramienia Croucha, ale on strząsnął moją dłoń.
- Proszę cię, wyjdź – powiedział stanowczo. – Wyjdź, nie chcę cię widzieć.
Mimo że słowa te były wypowiedziane przez sługę, nie ośmieliłam się nie wykonać tego rozkazu. Było to gorsze, niż tysiąc noży, tnących moje serce.
Odwróciłam się, żeby spojrzeć na niego ostatni raz. Usiadł na krześle tyłem do drzwi i ukrył twarz w dłoniach.

Usiadłam pod zatrzaśniętymi drzwiami jego pokoju i rozkleiłam się. Zwykle nie płakałam, ale teraz było to silniejsze ode mnie. Starałam się płakać tak, by tego nie słyszał. Czułam się podle. Byłam taka. Podła, tak samo pusta, jak Ashley Pail. Nie myślałam przyszłościowo. Decydując się na spędzenie nocy z Armandem, mogłam przewidzieć, jakie będą tego skutki.

Usłyszałam czyjeś kroki. Nawet nie podniosłam głowy. Ale ten ktoś zatrzymał się przy mnie i podniósł na nogi. Był to Czarny Pan, jak zwykle ściągnięty krzykami, tylko tym razem należały one do Barty’ego.
- Co znowu? – zapytał.
- Zostaw mnie.
Odepchnęłam go i ruszyłam w stronę swojego pokoju. Nie chciałam rozmawiać z Riddle’em. Był ostatnią osobą, którą chciałam mieć teraz przy sobie.
Voldemort dogonił mnie niedaleko swojej komnaty. Przyparł mnie do ściany.
- To już nie jest normalne – zaczął. – Co znów zrobiłaś, że tak wkurzyłaś Bartemiusza?
- Zdradziłam go! – krzyknęłam. – Zadowolony?!
Chciałam go odepchnąć, ale przez łzy prawie nic nie widziałam. Czarny Pan zabrał mnie do granitowego pomieszczenia i posadził na moim tronie. Sam zajął miejsce w swoim. Milczał przez chwilę.

- Bardzo go tym musiałaś zranić – odezwał się w końcu. W jego głosie słyszałam tylko spokój, żadnej złości. – Przykro mi z tego powodu.
Wątpię, żeby te słowa były szczere, ale liczy się sama intencja.
- Wiedziałeś? – zapytałam.
Nie wyraziłam się zupełnie jasno, ale Voldemort chyba załapał o co mi chodzi.
- Że byłaś jego kochanką? – spytał. – Domyślałem się.
- I nie złościsz się?
Czarny Pan tylko wzruszył ramionami.
- Cóż, jesteś osobą, której nawet ja nie powstrzymam, więc już dawno się z tym pogodziłem – odparł. – Powiedz mi jeszcze, od kiedy.
- Od lipca – mruknęłam.
Nie chciałam o tym rozmawiać. Te dni, w których byłam z Bartym naprawdę szczęśliwa, wydały mi się tylko niewiarygodnym, odległym snem. A teraz… teraz był to okropny koszmar, zwany życiem.
- Może jeszcze jest szansa – przemówił Riddle. – Chyba że on zwiąże się z kimś innym.
- Straciłam nadzieję, że w ogóle kiedyś się do mnie odezwie – odpowiedziałam.
Wyszłam z komnaty. Myślałam, że Voldemort dowie się w innych okolicznościach, że sypiałam z jego sługą tuż pod jego nosem. I to przez ponad pół roku. Jednak zdziwiło mnie jedno. Dlaczego nic nie zrobił, żeby dalszemu przebiegowi tej sprawy zapobiec? Cóż, ludzie się zmieniają. Ja też bym mogła. Ale nie jestem człowiekiem.

~*~

Na początku trochę mi nie wyszło, ale później już było jako tako. Nie mam zbyt wiele czasu, zakwalifikowałam się do drugiego etapu konkursu recytatorskiego i muszę jeszcze poćwiczyć, więc się nie rozpisuję.

Dzisiaj też odkryłam, że zostałam polecona do Onetu. Bardzo się cieszę, bo doceniono mnie już czwarty raz. Dziękuję bardzo xD Cóż, jeszcze dedykacja, powiedzmy dla wiki-pedii :* 

15 listopada 2009

Rozdział 208

Spędziłam z Armandem resztę tego wieczora. Wielokrotnie pytałam go, gdzie się podziewał przez ponad sześć lat, bo w końcu to nie mało. Ale on tylko się wykręcał, mówiąc, że spał. Było to możliwe, ale wampiry, jeśli już kładą się spać, to pozostają w trumnie lub pod ziemią przez dziesiątki, a nawet przez setki lat. Pierwsi Rodzice nadal są w uśpieniu, opiekuje się nimi Marius, jak mniemam, a odpoczywają tak od wielu tysięcy lat.

- Chcę, żebyś ze mną poszła – powiedział Armand.
Zerknęłam na wielki, marmurowy zegar, stojący na gzymsie kominka. Było jeszcze wcześnie, mała wskazówka zbliżała się dopiero do dwunastki.
- Gdzie? – zapytałam. – Impreza się jeszcze nie skończyła.
- Nie pasujemy tu, wśród śmiertelników nie ma dla nas miejsca – odparł, chwycił mnie za rękę i wyprowadził z sali.
Uderzyło mnie zimne, zmrożone powietrze, kiedy otworzył drzwi na zewnątrz. Armand kazał mi objąć się za szyję. Kiedy to zrobiłam, gwałtownie oderwał się od ziemi, pchany jakąś niewidzialną siłą do góry i w przód.

Wampir nie pozwolił mi długo cieszyć się tym widokiem. Zakrył mi palcami oczy. Kiedy zapytałam go, dlaczego to robi, odpowiedział krótko, że powie mi, jak będziemy na miejscu.

Wylądowaliśmy jakieś kilka minut później. Moje stopy boleśnie uderzyły w zmrożoną ziemię. Armand w końcu puścił mnie.
- A więc tutaj mieszkasz… - mruknęłam, rozglądając się dookoła. Znajdowaliśmy się na brzegu morza, sądziłam, że pewnie Bałtyku, ale pewności nie miałam. Niewielka, prawie rozsypująca się wieża majaczyła w ciemności.
- Tak, przez ten krótki czas, który zamierzam spędzić w Polsce – odparł. – Wybacz, że zakryłem ci oczy. Jesteś jeszcze młodą wampirzycą, nie chciałem cię straszyć tą szybkością i wysokością.
Zaśmiałam się.
- Bardzo chętnie wzbijam się w powietrze, kiedy tylko zechcę – odpowiedziałam.
Armand polecił, żebyśmy poszli już do domu, bo robi się coraz mroźniej. Obeszłam wieżę dookoła. Znalazłam zabite deskami, stare, przeżarte już do cna przez korniki.
Otworzyłam usta, ale Mistrz mnie uprzedził:
- Chodź za mną.

Przez ułamek sekundy przyglądał się cegłom. W końcu przyczaił się i wyskoczył na ścianę. Ponaglił mnie. Zrobiłam to, co on. Moje palce odnajdywały najmniejsze choćby uszczerbki w kamieniach. Bez trudu wspięłam się za Armandem pod najwyższe okno. Mistrz pomógł mi wejść przez nie do pokoju. Była to okrągła komnata, o surowych ścianach, zwykłym, żelaznym łóżku, kilku meblach tak starych, że mogły się za chwilę rozlecieć. Zauważyłam stojącą w kącie trumnę, tuż pod drzwiami.

- Mieszkał tu jakiś biedak, dopóki nie raczyłem zakończyć jego ziemskiej egzystencji – wyjaśnił, widząc moje zdumione spojrzenie.
Objął mnie w talii. Nie wiedziałam, do czego zmierza. Jeszcze raz zapytała, po co przybył.
- Mówiłem ci. Tęskniłem za tobą – odparł. - Nawiedzały mnie koszmary, z tobą w roli głównej. Nie mogłem się dowiedzieć, gdzie jesteś, czy żyjesz… Szukałem twojego obrazu w umysłach innych nieśmiertelnych, ale też nic nie udało mi się znaleźć. W końcu spotkałem się z Sanguinim. Zadrwił sobie ze mnie i oświadczył, że ojciec nie potrafi odnaleźć swojego pisklęcia. W końcu wydobyłem z jego umysły informację, gdzie mogę cię znaleźć. Przechodziłem sobie właśnie ciemnymi ulicami Krakowa, kiedy nagle spotkałem się z pewnym młodzieńcem.

Uśmiechnął się, kiedy zakończył swoją krótką opowieść. Nie rozumiałam w ogóle jego ostatniego zdania. Armand nie chciał jednak mówić więcej. Rzekł, żebym usiadła. Do drewnianego krzesła wolałam się nie zbliżać. Wyglądało ono niebezpiecznie krucho, więc usiadłam na brzegu łóżka. Mistrz zrobił to samo. Odgarnął włosy z mojego karku, przysunął się do mnie i ponownie wbił kły w skórę. Poczułam się jakby sparaliżowana bliskością ojca, chociaż nie podobał mi się ten pokój, tak mocno kłócący się z czarną, błyszczącą peleryną Armanda.

Mój umysł całkowicie przestał kontrolować to, co dzieje się w pokoju. Nie myślałam o tym, co się stanie później. Armand rozerwał moją suknię na dwie części i odrzucił gdzieś na bok. Ja pozostałam bierna, leżałam tylko pod jego ciężarem, zastanawiając się, kiedy pozwoli mi wbić zęby w jego tętnicę, podczas gdy on powoli rozdzierał i swoje ubranie. Nie zauważyłam szafy, w której trzymałby inne szaty. Ale co mnie to obchodzi?

Nie sądziłam, że prawdziwe wampiry, takie jak Armand czy Marius potrafią się kochać. Pijąc krew odczuwają podobne emocje. Dla mnie seks był tak obojętny, jak jedzenie czy picie. Dla Armanda pewnie też. Jednak dwoje wampirów w jednym łóżku zawsze mnie zastanawiało. Czy będzie inaczej, jak z Bartym?

*

Było jeszcze ciemno, kiedy w końcu opadłam obok Armanda na skrzypiący przeraźliwie materac. Mistrz nie odzywał się przez kilka minut, wpatrzony tępo w sufit.
- Wybacz, że nie zapytałem cię o zgodę – powiedział w końcu.
- Nic nie szkodzi – mruknęłam. – Nie żałuję tego. Było inaczej, niż zwykle.
- Nie jesteś dziewicą – zauważył.
- Nie.
Tak intymnego, a zarazem szczerego pytania nigdy jeszcze mi nikt nie zadał. To nie było właściwie pytanie, ale raczej stwierdzenie. Nieważne.
- Spotkałeś się z innymi wampirami? – zapytałam. Chciałam już zejść z tego tematu, jednak dręczyło mnie jeszcze jedno pytanie.
- Z wieloma – odrzekł.
- Miałam nadzieję, że przybędziesz z Mariusem – powiedziałam cicho. Wywołało to śmiech Armanda.
- Wtedy miałabyś nas obu.
Zmroziłam go spojrzeniem. Kolejny, który widzi we mnie tylko jedno. No dobra, dwa. Tą drugą rzeczą jest krew, której odmówił mi mimo tego, co zaszło między nami kilka minut wcześniej.

Armand uniósł się na łokciu i pochylił się, żeby mnie pocałować. Objęłam go za szyję, coraz bardziej się niecierpliwiąc. Był tak blisko mnie, a zarazem daleko. Jego gorące pocałunki mocno kontrastowały z chłodnymi, stanowczymi oczami.
- Bałem się tego spotkania – odezwał się.
Nie zapytałam, dlaczego. Utkwiłam wzrok w szkarłatnej, lekko pulsującej żyle na jego szyi. Na twarzy Armanda pojawił się lekki uśmiech.
- Śmiało, nie krępuj się – dodał.
Bez chwili zastanowienia objęłam go mocniej za szyję i wbiłam kły głęboko w tętnicę. Usta wypełniły się jego gorącą krwią. Usłyszałam rytmiczne uderzenia, gdzieś bardzo blisko mnie. Było to jego serce, walące coraz mocniej i szybciej, pompując więcej krwi do mojego gardła. Ciepło rozeszło się po moim ciele, zapomniany już smak ognistego, czerwonego płynu przysłonił wszystko, co było dotychczas dla mnie ważne.

Nie wiem, jak długo piłam. Serce Mistrza słabło, ale on wyczuł to wcześniej, niż ja.
- Wystarczy już – powiedział.
Ja nie chciałam jednak przestać. Był mi to winien, powinien o tym wiedzieć.
- Sophie – wypowiedział stanowczo moje imię. Chwycił mnie za włosy z tyłu głowy i odciągnął od rany. Poślinił wskazujący palec i przeciągnął nim po krwawiącej obficie szramie. Ta zaczęła się powoli zrastać, aż w końcu pozostawiła tylko białą, lśniącą bliznę.
Armand objął mnie z uśmiechem.
- Jesteś gorąca – zauważył. – Jutro będę musiał iść na łowy, żeby uzupełnić krew.
Oparłam policzek o jego pierś. Poczułam przemożną senność. Zamknęłam oczy.
- Zabierzesz mnie ze sobą? – spytałam. – Nigdy nie zabiłam człowieka.
- Dobrze. Dla ciebie wszystko – odpowiedział.
Mówił coś jeszcze, ale byłam zbyt zmęczona, żeby go słuchać. Sen przyszedł jak czarny kot, podstępnie i niespodziewanie.

*

Obudziłam się nagle. Krew Armanda nadal ogrzewała moje ciało, jednak zaczynałam już czuć chłód jego skóry.
Surowe promienie słońca wpadały przez otwarte na oścież okno. Padały nie tylko na mnie i większość rzeczy w tym pokoju. Świeciły prosto w twarz Mistrza. Ten skrzywił się nieznacznie i zamrugał. W sekundę zrozumiał, co się dzieje. Ukrył twarz w ramionach i skulił się. Zaśmiałam się cicho.

- Picie mojej krwi pozwala ci żyć w blasku dnia, niedługo twoje oczy przestaną boleć od słońca – powiedziałam.
Armand ostrożnie odsłonił twarz, mrużąc oczy. Nawet się nie ubrał, tylko podszedł do okna i wychylił przez nie głowę.
- Nie widziałem słońca od wieków – mruknął.
- Cóż, widać krew pół-wampira ma takie właśnie właściwości – odpowiedziałam. – Ubierz się, proszę.
Armand spełnił moją prośbę. Uszczęśliwiłam go, cieszyło mnie to nawet. Jednak ta radość z jego obecności i uczucie satysfakcji z powodu spełnienia jego marzenia zostało przytłumione przez to okropne poczucie zdrady. Tak, właśnie. Zdradziłam Barty’ego. Przez wiele tygodni zabiegałam o to, żeby przekonał się do mnie, a kiedy to już się stało, spartaczyłam wszystko przez jedną chwilę głupoty.

Westchnęłam głęboko. Poprosiłam Armanda, żeby podał strzępy mojej sukni. Naprawiłam ją jednym machnięciem różdżki. Nie ubrałam jej jednak. Transmutowałam ją w szatę Śmierciożercy. Dopiero wtedy ubrałam się i wyszłam z łóżka. Nie chciałam po sobie pokazać, że czuję się jakoś zażenowana. Zapytałam go, kiedy będę mogła wrócić. Mistrz tylko wzruszył ramionami i powiedział, że nawet teraz.

- Nie, ciesz się słońcem przez ten dzień – odparłam. – Możemy wrócić wieczorem. Przelecieć przez całą długość kraju to dla ciebie kilka zaledwie minut.
Armand zgodził się. Chciał iść na plażę. Zgodziłam się.


Przez ten cały dzień, który z nim spędziłam, doskonale udało mi się ukryć smutek i rozpacz. Bałam się powrotu do domu. Czułam, że nie mogłabym spojrzeć Barty’emu w oczy. Musiałam mu jednak powiedzieć, co się stało. Każdego dnia umierałabym, oszukując go, że pozostałam mu wierna. Zrozumiałam, że byłam nawet gorsza od Ashley i jej kuzynki. One przynajmniej się nie ukrywały z tym, że są puste i nie warto im ufać. Ja wciąż zaprzeczałam, że zachowałam się karygodnie. Znów powróciło do mnie to uczucie, zapomniane już trochę. Pragnienie śmierci. Będę powoli umierać, wiedząc, że zasłużyłam na karę. Dawne to są obyczaje, zdrada zdradą się oddaje…

~*~


Chciałam ten moment dać trochę później, ale stwierdziłam, że nie ma potrzeby odciągania go. Wybaczcie, że tak krótko, ale mam mało czasu, wpół do czwartej muszę wyłączyć komputer, a chcę coś dodać na Czwórkę. Dedykacja dla Doski :* 

13 listopada 2009

Rozdział 207

Odczekałam, aż goście dadzą upust swym emocjom. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego Śmierciożercy się tak podniecają, kiedy śpiewam. Pewnie chcą się przypodobać Czarnemu Panu. Zwolnię ich z tej odpowiedzialności.
- Dobrze już, nie musicie tak wymuszenie klaskać – powiedziałam. – Chcecie więcej? Tą piosenkę dedykuję tym, którzy sądzą, że są lepsi ode mnie.
Spojrzałam w stronę kuzynek Pail i uśmiechnęłam się drwiąco. Czas zaaplikować im coś w języku, przed którym obie uciekły.

- Viens je t'emmene sur l'océan*
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc

Faire une croisiére d' jour ou d' an
Découvrir la terre les yeux droit devant
Pour ne pas laisser même quelques instants
Les paysages defiler sans les voir avant
Connaître la mer les poissons volants
Découvrir une terre les oiseaux chantants
Visiter une île au large des Antilles
Mais encore sauvage sans aucune cage

Viens je t'emmene sur l'océan
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc

Faire une croisiere d' jour ou d' an
Découvrir la terre les yeux droit devant
Pour ne pas laisser même quelques instants
Les paysages defiler sans les voir avant

Comme l 'écuyer sur son cheval blanc
Fier d'avancer le coeur en avant
Faire ce voyage pour devenir grand
Lors de l'amarrage du beau bateau blanc

Viens je t'emmene sur l'océan
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc

Viens je t'emmene sur l'océan
Viens je t'emmene au gré du vent
Vers la lumiére du soleil levant
Viens je t'emmene sur mon bateau blanc

Uśmiechnęłam się i zeszłam ze sceny. Podeszłam do jednego ze stołów, nalałam sobie jakiegoś alkoholu do kieliszka i wypiłam jednym haustem. Tylko na to czekałam. Nie przepadałam za takimi trunkami, ale byłam w stanie zrobić wszystko, żeby wkurzyć wuja i oczywiście postawić na swoim.

Sapphire podeszła do mnie i zaczęła się rozpływać z zachwytu.
- Widziałaś minę Ashley Pail? – zapytała. – Głupia idiotka, skąd ona się tu w ogóle wzięła?
Wzruszyłam ramionami i wypiłam do dna czwartego drinka.
- Też bym to chciała wiedzieć – odpowiedziałam. – Idę zapytać Malfoya.
Opróżniłam piąty kieliszek i ruszyłam w stronę rozmawiającego z jakimś Śmierciożercą Lucjusza. Zatoczyłam się jednak i wpadłam w kogoś.
- O przepraszam… - mruknęłam.
Zrobiłam kolejny krok, tym razem wpadając w kolejnego gościa. Tamten odsunął się przerażony, przez co upadłam na podłogę, śmiejąc się nie wiem nawet z czego. Sapphire podniosła mnie z zatroskaną miną.
- Zostaw, sama sobie poradzę – wybełkotałam, biorąc ze stołu całą butelkę alkoholu.
Zataczając się, ruszyłam w stronę Malfoya. W końcu dotarłam do celu. Chwyciłam go pod ramie, żeby się nie przewrócić i zapytałam:
- Co tu robi ta blondynka? – wskazałam na Ashley Pail, stojącą niedaleko Dracona. – I jej kuzynka?
- Zaprosiłem je, ich ojcowie to moi dobrzy znajomi – odparł.
- Więc je stąd wyrzuć, obie zatruły mi życie – rozkazałam.
- Wiesz co, chodź.
Wziął mnie za ramię i zaprowadził gdzieś. Co chwilę potykałam się o brzegi sukni, ale Malfoy nie dał mi upaść. Oj, będę długo trzeźwieć. A kac następnego ranka będzie okropny. Aż się boję myśleć.

Lucjusz zaprowadził mnie do swojego pana. Opadłam na jego kolana, ciesząc się głupio z czegoś, czego teraz sobie nie mogę przypomnieć.
- Pomyślałem, że może się nią zajmiesz, panie – zwrócił się do Voldemorta Malfoy. Ten kazał mu odejść, a sam chwycił mnie pod ramiona i wyprowadził z sali.

- Jeszcze impreza się dobrze nie zaczęła, a ty już się przewracasz – odezwał się i posadził mnie pod ścianą.
Pogrzebał w kieszeni szaty. Po chwili wyciągnął z niej malutki flakonik z ciemnobrązowym płynem.
- Tak myślałem, że będziesz tego potrzebować – dodał, odkorkował buteleczkę i przytknął mi ją do ust. Wypiłam posłusznie.
Musiałam czekać chwilę, aż napój zaczął działać. Najpierw powoli zaczęło znikać to okropne uczucie, w głowie przestało mi wirować, a ja sama poczułam przemożną niechęć do alkoholu, przynajmniej na razie.
- I co, działa? – zapytał Czarny Pan, podciągając mnie na nogi.
- Dzięki, myślałam, że to już koniec imprezy dla mnie – odpowiedziałam.
Wróciłam z powrotem na salę. Jaki to cudowny wynalazek, taki eliksir na szybkie wytrzeźwienie. Odnalazłam wzrokiem Barty’ego. Ciśnienie natychmiast mi się podniosło, bo zobaczyłam wiszącą nad nim Sharpey. W takich chwilach wolałabym być pijana, naprawdę.

Ona już naprawdę nie odpuści. Kiedy podeszłam bliżej, moje nerwy jako tako ostygły, kiedy zobaczyłam wyraz twarzy Croucha. Wyglądał na znudzonego i trochę poirytowanego.
- …i wtedy zapytałam ją, jakiej farby używa – usłyszałam strzęp rozmowy, albo raczej monologu Sharpey. – A ona powiedziała, że jest meta… mate… meterfomomagiem.
- Chyba matemorfomagiem – odezwał się Barty.
Jego wzrok spotkał się z moim. Ucieszył się na mój widok, bo uśmiechnął się szeroko, z wyraźną ulgą.
Chwyciłam go za rękę, uśmiechnęłam się złośliwie do Pail i powiedziałam:
- Robienie z siebie idiotki nie zawsze się opłaca, co?
Otworzyła usta, żeby się odgryźć, ale uciszyłam ją ręką i wskazałam na tron, na którym dopiero co zasiadł Voldemort.
- Tylko spróbuj coś powiedzieć.

Odeszłam na drugi koniec sali, prowadząc za sobą Croucha. Tego wyraźnie coś bawiło, bo uśmiechał się tajemniczo. Spojrzałam na niego znacząco, ale on tylko pokręcił głową.
- Nic, po prostu się cieszę, że cię tu spotkałem.
Uniosłam brwi ze zdziwienia, ale nic nie powiedziałam.
Nagle poczułam, jak ktoś obejmuje mnie od tyłu w talii. Na początku pomyślałam, że to może Draco albo któryś inny ze Śmierciożerców, ale chwilę później zauważyłam, że nie mogę odczytać myśli właściciela tych lodowatych dłoni. Mogła to być tylko jedna osoba, która miała przede mną umysł zamknięty, ze względu na pokrewieństwo.

Barty wycofał się z sali, uśmiechając się triumfalnie. Położyłam głowę na ramieniu przybysza.
- Armand – szepnęłam. – Nie zauważyłam cię.
- Nadal jesteś taka słabiutka, jak wtedy, gdy cię ostatni raz widziałem…? – usłyszałam jego cichy głos tuż nad uchem.
- A jak sądzisz?
Jego dłonie zaczęły się powoli przesuwać po moim ciele.
- Dlaczego wróciłeś? – spytałam.
Nie byłam nawet tak zaskoczona jego nagłym pojawieniem się, jak wcześniej sądziłam.
- Stęskniłem się za tobą, moje dziecko – odrzekł.
- Tak? – zdziwiłam się. – Jakoś przez tyle lat nie paliłeś się do odezwania się do mnie choćby słowem. Mniejsza o to… Jak się tutaj właściwie dostałeś?
- Znajomości – odpowiedział krótko.
Obrócił mnie twarzą do siebie.

Armand miał długie, czarne włosy, białą, opalizującą skórę i hipnotyzujące oczy. Miał takie piękne spojrzenie… chyba piwne albo kasztanowe. Nie wiem już. Jego dłonie były smukłe, o długich palcach, zupełnie jak u jakiegoś Włocha, chociaż wiem, że nim nie był. Niewiele o nim wiedziałam. Ile mógł mieć lat, kiedy Marius dał mu Mroczną Krew? Dwadzieścia? Nie miał zmarszczek, żebym z nich mogła odczytać jego wiek.

Wpatrywałam się w niego jak w obrazek. Chłonęłam wzrokiem tą zapomnianą już twarz swego ojca i stworzyciela.
- Wyrosłaś – zauważył Armand. – Jesteś już kobietą. Piękną kobietą…
Pochylił się nad moim karkiem, jakby chciał złożyć na nim pocałunek. Wiedziałam jednak, że chodzi mu o coś więcej. A mianowicie o krew.
Poczułam lekkie ukłucie. Po mojej szyi jednak nie spłynęła stróżka krwi, tak jak było w przypadku Sanguini’ego. Armand był zbyt zręcznym wampirem, by podczas tej operacji uronić choćby kroplę.

Czułam, jak krew odpływa mi z twarzy, dłonie w zaskakującym tempie robią się zimne. Nie odepchnęłam jednak swego Mistrza, mimo że ten pił łapczywie, nie zamierzając wcale skończyć.
- Może wystarczy? – zapytałam, prawie słabnąc w jego ramionach. Kolana ugięły się pode mną. Upływ krwi raczej mi nie służył. Armand odsunął się ode mnie. Twarz miał zaczerwienioną, dłonie, którymi mnie obejmował – gorące. Oczy pokrywała mu czerwona siatka żyłek.
Za to ja musiałam teraz lśnić w ciemności. Gdyby jakiś śmiertelnik mnie dotknął, przypominałabym mu chłodny marmur.
Odgarnęłam jego czarne włosy z szyi, w której utkwiłam wzrok. Upuścił mi już tyle krwi, że tera powinien z czystej uprzejmości dać mi trochę swojej.
- Piłaś? – zapytał.
- Tylko trochę – odparłam, ukrywając fakt mojego upicia się kilka chwil temu. – Czymś muszę zastępować krew, której tak uparcie zabrania mi Czarny Pan.
Armand popatrzył na mnie z oburzeniem.
- Czarny Pan odmawia ci krwi? – spytał. – Tobie?
Westchnęłam ciężko. Nie mogłam odczytać jego myśli, ani on nie mógł odczytać moich, ze względu na pokrewieństwo, lecz domyślałam się, co my teraz przyszło do głowy. Chciał, żebym z nim odeszła. Wtedy miałabym krwi pod dostatkiem. Jednak nie mogłabym zostawić Czarnego Pana.

- Mam ci tyle do powiedzenia, że nie wiem, od czego zacząć – odezwałam się.
- Nic nie mów – odparł, kładąc mi palce na ustach. – Poczekaj tu, za chwilę wrócę.
Uśmiechną się lekko ze swego rodzaju wyższością, po czym zniknął w drzwiach prowadzących do holu. Odetchnęłam nieznacznie. Armand wrócił. Claudia się myliła. Ale jej dowalę, kiedy się znów zjawi.
Obok mnie stanął Draco Malfoy. Wsunął ręce głęboko do kieszeni i zapytał:
- A ten gościu to kto?
- Mój Mistrz – odpowiedziałam z uśmiechem.
Podeszliśmy razem do najbliższego stołu. Ja, wyczerpana takim ubytkiem krwi, usiadłam na jego brzegu.
- Nie, ale tak naprawdę – odezwał się Malfoy. – Co to za facet?
- Armand.
Utkwiłam wzrok w otwartych drzwiach. Chciałam, żeby jak najszybciej wrócił. Po sześciu latach chciałam mu powiedzieć wszystko, co się wydarzyło.

Na krótki moment muzyka, grana przez gramofon, ucichła. W tym też momencie zjawił się przy mnie Armand.
- Czy mogę cię prosić? – zapytał.
Zaskoczona, poszłam za nim na środek sali.
Stare narzędzie do tworzenia muzyki zagrało coś innego. Tango*. Armand umiał tańczyć? Chociaż w sumie nie dziwię się mu, przecież tyle lat spędził w akademii swojego Mistrza, że Marius musiał go tego nauczyć.
Gdybym umiała opisać taniec i towarzyszące temu uczucia, zrobiłabym to. Mogę jedynie powiedzieć, że Armand nie nadepnął mi na stopę ani razu, znał wiele figur, a ja, prowadzona przez niego, nie byłam wcale taka okropna, jak sądziłam.

Kiedy muzyka już ucichła, wampir ucałował moją dłoń i odprowadził mnie na miejsce. Prawdziwy dżentelmen, powiedziałabym, gdybym nie znała wydarzeń, które nastąpiły później…
Ale wróćmy do sali balowej.
Usiadłam z powrotem na stole. Draco pokiwał głową z uznaniem.
- No… - zaczął. – To było… jak seks na parkiecie.
Zaśmiałam się.
- Tobie się wszystko z jednym kojarzy – zauważyłam.

~*~

Nareszcie, co? Dałam Armanda. Nadszedł ten czas, chociaż nie wiem, czy nie za szybko. Cóż. Sądzę, że się podobało xD Dedykacja dla Nadine :*
* Karol - La bateau Blanc, TU tłumaczenie.

* Pod gwiazdką muzyka xD