Następnego
wieczora obudziłam się z cudownie lekką głową, w o wiele lepszym humorze i
palącym pragnieniem krwi. Marius powiedział, że to na początku normalne. Czułam
się jak zupełny nowicjusz, a wampirem byłam już ponad sześć lat. To wszystko
przez Voldemorta. Dla mojego dobra mógł albo uchronić mnie przez szaleńczą
miłością Armanda, albo z łaski swojej samemu wprowadzić mnie w świat
nieśmiertelnych. W końcu sam był taki, tylko nie pił krwi i nie musiał ukrywać
się przed słońcem.
Zastanawiałam
się cały czas, gdzie podziewał się Marius przez te sześć lat. Jego zbywające
odpowiedzi mi nie wystarczały. Coś kręcił. Gdyby wampir powiedział prawdę,
byłoby to święto narodowe. Nie potrzebowałam dobrze znać innych
nieśmiertelnych. Po prostu znałam siebie.
Marius
zabrał mnie znów na polowanie. Zauważyłam, że swoje ofiary wykańczał szybko,
bez żadnych większych emocji. Za to lubił patrzeć, jak ja wysysam krew z ich
żył. Przytrzymywał je, kiedy piłam, dobijał, kiedy ja nie mogłam. Poczułam się
z nim jeszcze mocniej związana, niż z Armandem. Nie chciałam jednak tego mówić
ani temu, ani temu.
Wróciliśmy
do domu Blacków. Wiedziałam, że Voldemort będzie się niepokoił, że Armand
poczuje się urażony, a Marius też był tego świadom, ale oboje nie chcieliśmy
się rozstawać.
Usiedliśmy
na podłodze przed lustrem w salonie, jak to ja robiłam, kiedy nie mogłam się
oderwać od wpatrywania w nie. Teraz wydało mi się to tak dziecinne i błahe.
- Myślisz,
że wróciłaby? – zapytał znienacka.
- Może.
Przez cały
czas myślał o niej. O Glace. Że też ja muszę zawsze trafić na takiego ojca,
który najpierw porzuca, a później oddaje pod opiekę innemu. Chciałabym, żeby
Armand zachował się kiedyś tak, jak Marius. Myślał o mnie, kiedy będę już
martwa.
- Armand
powiedział mi, że spał – odezwałam się.
Marius
spojrzał na mnie z boku. Podparł policzek pięścią, myśląc intensywnie. Prawie
słyszałam, jak te myśli rozbijają się o siebie w jego głowie.
- Nie
wierz we wszystko, co mówi – odpowiedział w końcu. – Jestem jego stwórcą, znam
go najlepiej.
Pokiwałam
tylko głową.
Marius
zrobił w moją stronę jakiś ruch ręką. Zerknęłam na niego. Bez słowa przyciągnął
mnie do siebie, odgarnął jasne włosy z karku i przycisnął moją twarz do niego.
- Zrób to
– usłyszałam jego szept.
Nie
wiedziałam, po co to robił. Nie chciałam poznać jego myśli, wspomnień… Zaparłam
się lekko obiema rękami.
- Nie…
- Pij.
Jego
stanowczy głos wystarczał mi już za motywację. Chciałam poznać smak jego krwi, mimo
że tego dnia wypiłam już dość.
Zębami przebiłam
delikatnie jego skórę, chociaż gdybym ją rozszarpała, nie zabolałoby go. Nie
musiałam czekać długo, aż życiodajne źródło zacznie płynąć. Usta wypełniły mi
się gorącą krwią. Wiele wieków musiało filtrować ją, aż przybrała taki smak.
Czułam, jak stawałam się z każdą sekundą, z każdą jej kroplą silniejsza.
Zamknęłam
oczy. Kiedy to zrobiłam, zaczęłam widzieć jakieś obrazy. Było to zupełnie nowe
doświadczenie, znane mi tylko z opowieści Armanda. Widziałam jakieś postacie,
siedzące na tronach w podziemnej komnacie. Wszystko było urządzone, jak wnętrze
egipskiego grobowca. Hieroglify na ścianach, wazony pełne lilii i innych wonnych
kwiatów…
Ową wizję
przyćmiły inne wydarzenia z przeszłości, jednak ja wolałabym oglądać tą z
egipskimi postaciami. Wydawało mi się, że znam ich. Nigdy ich nie widziałam, to
było pewne. Jednak cały czas miałam przeczucie, że znam ich dobrze. Kobietę i
mężczyznę. Królową i króla. Byli nieruchomi jak rzeźby, jednak tak ludzcy, jak
zwykły śmiertelnik. Skórę mieli złotą, jakby opaloną przez słońce. Nie mogli
być wampirami. Gdyby wyszli na słońce, zaraz pomarszczyliby się, jak ja, kiedy
chciałam dokonać próby ognia…
Marius
oderwał mnie od rany na szyi. Przez te wizje nie słyszałam ani nie widziałam
tego, co działo się w pokoju pełnym kurzu i starych gratów. Wampir dyszał
ciężko, twarz miał znów białą i gładką jak marmur.
- Ta
dwójka… - zaczęłam.
- Nie pytaj
o nich – przerwał mi. – To nasi stwórcy. Opiekowałem się nimi przez cały czas.
Nagle
zaczęłam wszystko rozumieć. Marius był z nimi przez te wszystkie lata. Może Armand mu pomagał? Wątpliwe, ale może
jednak? Ta iskierka nadziei, która rozpaliła się na moment we mnie, miała
zgasnąć kilka godzin później, kiedy spotkam się z Mistrzem i go zapytam.
- Nie –
odpowiedział Marius. – On nie był wtedy ze mną.
Westchnęłam
przeciągle.
-
Wiedziałam – mruknęłam. – Więc gdzie był?
Marius
milczał. Nie umiał odpowiedzieć. Albo nie chciał. Wychodzi na to, że znów
dowiem się o wszystkim ostatnia.
- Chodź,
odprowadzę cię do domu – powiedział w końcu, wstając.
Otrzepał
czarne spodnie, podniósł mnie z podłogi i poprowadził do wyjścia.
*
Naładował
magazynek, jakby przygotowywał się do walki. A przecież trzeba było jeszcze
wytropić tego wampira.
Carl wziął
od Boba urządzenie namierzające i potrząsnął nim.
- Hej,
stary, coś się chyba popsuło – mruknął. – Jest czarny ekran.
- I
prawidłowo, matole – osiłek wyrwał swój wynalazek z ręki kolegi i sam spojrzał
na niego. Zaklął pod nosem.
Do ich
kryjówki wszedł jakiś trzeci mężczyzna. Wyglądał na najmłodszego. Miał wytartą,
skórzaną kurtkę i trzymał różdżkę w ręku.
- Dobra,
możemy już się zbierać – poinformował ich.
Carl i Bob
wzięli plecaki, jeszcze raz ogarnęli spojrzeniem pokój, aby się upewnić, że nic
nie zostawili i wyszli za młodym. Na zewnątrz czekała na nich jeszcze
dziesiątka mężczyzn. Każdy miał przy sobie pistolet z nabojami, które za pomocą
magii pomnożył Carl. Na komendę jednego faceta z tego tłumu, teleportowali się.
Pojawili
się na jakiejś ciemnej ulicy. Polskie napisy były dla nich niezrozumiałe, ale
nie dbali o to. Ich różdżki zapłonęły jak na wojskowe polecenie. Teraz szukali
wampira. Był to ich jedyny cel. Znaleźć, porwać i zabić. Była to ich życiowa
aspiracja.
~*~
Przepraszam
za stan tego odcinka, ale mam dzisiaj jakiś kiepski dzień i brak weny. Postaram
się następnym razem więcej akcji dodać xD Nie będę tej notki dedykować, bo aż
wstyd. Nie sądzicie, że zaistniała potrzeba zmienienia szablonu? xD
Wyprostował
się i spojrzał z dumą na swoje nowe dzieło. Jego towarzysz, pracujący na drugim
końcu pokoju, również podniósł głowę.
-
Skończyłem – oświadczył ten pierwszy.
Miał
jasnobrązowe, trochę przetłuszczone włosy, opadające mu w nieładzie na czoło. Wielkie,
piwne oczy były przekrwione i mocno podkrążone. W krótkie, pulchne palce wziął
jeden z nabojów. Wypełniony był czymś srebrnym, jarzącym się w półmroku.
Jego
kolega aż oniemiał. Miał jasne włosy, obcięte tuż przy głowie, zmęczone, szare
oczy i potężną posturę. Podszedł do mężczyzny, trzymającego ów dziwny nabój.
- Carl –
powiedział do niego po angielsku. – Ciekłe srebro. Jesteś genialny.
Grubszy
mężczyzna, nazwany Carlem, zarechotał tylko głupkowato.
- A co ty
znalazłeś, Bob? – spytał ze złośliwym błyskiem w oku. – No, popisz się.
Obcięty na
jeża mężczyzna również się uśmiechnął, wyciągnął różdżkę i przywołał do siebie
jakiś przedmiot. Wyglądał jak mugolski GPS, ale ekran był całkiem czarny, na
którym migała czerwona strzałka.
- Wykryłem
jednego wampira – odparł, pokazując koledze magiczny przedmiot. – W Polsce,
mieszka w Krakowie od dłuższego czasu. Nie jest starszym, jestem tego prawie
pewien. Od kilku dni odwiedza ją Armand.
Carl
przygryzł wargi. Śledzili Armanda, tego wampira, przez wiele, wiele miesięcy. W
końcu dali sobie spokój i postanowili skupić się na młodych, niedoświadczonych
nieśmiertelnych.
Bob wziął
od towarzysza tajemniczy nabój i przyjrzał się mu.
- Ciekłe
srebro – mruknął pod nosem. – Cóż, samo to, że udało ci się to umieścić w łusce
jest niezwykłe. Ale wierzysz w te mity, że potrafi zabić wampira?
Carl
uśmiechnął się tajemniczo.
- Zabić
nie – odparł. – Ale unieruchomić owszem.
Oboje
wybuchnęli śmiechem, jakby było w słowach grubego coś śmiesznego. A przecież
wcale nie było. Radowali się tylko z wynalazku, który udało się im stworzyć.
Cieszyła ich reakcja szefa, mimo że ten nawet nie został jeszcze powiadomiony o
wszystkim. Wiedzieli, że będzie z nich zadowolony.
*
Siedziałam
znudzona na parapecie przy oknie w swoim pokoju i przyciskałam policzek do
zimnej szyby. Śnieg zachwycająco iskrzył się od mnóstwa gwiazd, które wystąpiły
tej nocy na niebo.
Czekałam
tak na Armanda już godzinę. Spóźniał się. Ciekawe kogo mógł przyprowadzić ze
sobą. Już nawet nie ważne, kto to będzie. Czarnemu Panu nie spodoba się i tak.
Zaraz zacznie mamrotać pod swym płaskim nosem, że z jego domu robimy jakiś
przystanek dla wampirów. I znów wpadnie w szał, jak zwykle.
Na
korytarzu rozległ się odgłos otwieranych drzwi. Zeskoczyłam z parapetu i
wytknęłam głowę przez drzwi. Otworzyłam szeroko oczy ze zdziwienia. Natychmiast
opuściłam pokój, zbiegłam po schodach i rzuciłam się w objęcia jasnowłosemu
wampirowi.
-
Mariusie, a więc o tobie mówił Armand! – zawołała.
Wampir bez
najmniejszego problemu poderwał mnie z ziemi i wtulił twarz w moje włosy. Przez
chwilę chłodnął ich zapach. W końcu się odezwał:
- Bardzo
chciałem cię zobaczyć, ale miałem pewien kłopot.
Głos miał
głęboki, tak samo jak spojrzenie jasnoniebieskich oczu. Natychmiast przyszła mi
na myśl Ashley Pail, która również miała podobny kolor swoich gał. Oczy Mariusa
miały inny wyraz, patrzyły na mnie z miłością. Włosy miał jasne, mogę nawet
powiedzieć, że blond, złote brwi były na tyle ciemne, żeby dodawać twarzy
stanowczego wyglądu. Kiedy postawił mnie na ziemi zauważyłam, że był imponująco
wysoki. Palce zakończone miał długimi paznokciami, jak prawie każdy wampir.
Marius
objął mnie w talii.
- Dziś ja
zabiorę cię na łowy – dodał z uśmiechem.
On zawsze
się uśmiechał, odkąd tylko pamiętam. Były jednak takie momenty, tak, teraz
sobie przypominam… Kiedy jego twarz przybierała bardzo poważny wyraz. Mówił mi
wtedy o Glace, jego ukochanej córce. On kochał wszystkie swoje dzieci. A nawet
i nie swoje.
Poprowadził
mnie przez hol. Zauważyłam, że chodzi jakoś inaczej. Nie chodził tak, jak inne
wampiry. Powiedziałam mu to:
- Nie
poruszasz się jak Sanguini czy Armand.
Marius
zaśmiał się cicho, prawie niedosłyszalnie i zacieśnił uścisk swojej stalowej
dłoni na mojej talii.
- Nie, oni
raczej pełzają – odrzekł. – Ja wolę
chodzić jak śmiertelnicy. Mają takie piękne, powolne ruchy.
Pokiwałam
w milczeniu głową. Jak na starszego był dziwny. Może Armand też kiedyś stanie
się taki jak on? Może przestaną go pociągać jego wampirze ruchy, unoszenie się
w powietrze, żeby tylko poczuć powiew zimnego, paraliżującego wiatru we włosach
i na twarzy…
Marius
zaprowadził mnie do jakiegoś parku. Mało czasu spędzałam na ulicach Krakowa.
Głównie siedziałam w domu Voldemorta, tam było aż zbyt wiele rzeczy do roboty.
Wampir
zwolnił nieco kroku. Rozejrzałam się po parku. Nikogo nie było, ani żywej
duszy. Więc po co mnie tu przyprowadził?
Zdałam
sobie nagle sprawę, że znajdujemy się niedaleko domu Syriusza. Teraz stał
pusty, to oczywista rzecz, tylko Stworek pomieszkiwał tam czasami, rozdarty
między Hogwartem a domem Czarnego Pana.
-
Prowadzisz mnie… - zaczęłam.
- Nie miej
mi tego za złe – przerwał mi natychmiast. – Chciałbym zobaczyć to miejsce,
gdzie moja córka straciła życie.
Nic na to
nie powiedziałam. Wiedziałam po prostu, że on już się z tym pogodził.
Uścisnęłam mocniej jego dłoń i bez słowa pozwoliłam się poprowadzić przez park,
później wzdłuż chodnika, aż na osiedle. Dostrzegliśmy dom. Wyglądał znajomo,
nikt nic w jego wyglądzie nie pozmieniał. Tak samo poobijane drzwi, brudne
szyby…
Marius
pchnął drzwi. Ustąpiły natychmiast. Lampy zapaliły się natychmiast, gdy tylko
zamknęliśmy za sobą skrzypiące drzwi. Weszliśmy na pierwsze piętro, nawet nie
zdejmując płaszczy.
Salon
również wyglądał tak samo, jak go zapamiętałam. Drzewo rodowe Blacków nadal
wisiało na ścianie. Wydaje mi się, że wieki minęły od dni, w których
pracowaliśmy tutaj, a ja pomagałam Zakonowi. W sercu poczułam ukłucie żalu i
tęsknoty za tamtymi czasami. Poczułam ciepło na myśl o stowarzyszeniu, które
stworzył Dumbledore. Chciałam znów im pomagać. Nie po to, żeby obalić Czarnego
Pana. Po prostu żeby przeżyli…
Marius
podszedł do lustra. Wpatrywał się w nie przez dłuższą chwilę. W końcu oparł
czoło o jego chłodną taflę, wpatrując się spokojnie w podłogę. Spodziewałam się
ujrzeć w jego pięknych oczach szkarłatne łzy, kiedy zaczął mówić. Nic jednak
takiego się nie stało.
- Była
śliczna – mówił. – Miała czarne włosy, takie jak ty. A oczy… ciemnoniebieskie.
Zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia.
Gdyby
widział ją taką, jak ja ją widziałam, na pewno nie powiedziałby, że jest
piękna. Chociaż w sumie…
Gdyby na
przykład Sapphire została potwornie okaleczona, nadal byłaby dla mnie
najpiękniejszą dziewczyną na świecie. Albo wystarczy spojrzeć na Voldemorta.
Jest przerażający, samo wypowiadanie jego imienia jest dla czarodziejów
przejawem wielkiej odwagi, a co dopiero patrzenie na niego. Dla mnie jednak był
niczego sobie, kochałam go mimo płaskiej jak u pekińczyka twarzy i czerwonych
gał.
Chciałam
podejść do Mariusa i jakoś go pocieszyć, ale usłyszałam czyjś znajomy, bardzo
cichutki głosik:
- Nie rób
tego.
Westchnęłam
ciężko i przewróciłam ze zniecierpliwienia oczami.
- Nie
teraz, Claudio – mruknęłam.
Marius
odwrócił się gwałtownie.
- Co
powiedziałaś? – spytał.
Przestraszyłam
się jego wyrazu twarzy. Wyglądał śmiertelnie poważnie, patrzył na mnie podejrzliwym
wzrokiem. Zmieszałam się na to, więc odwróciłam od niego oczy.
- Nic,
musiałeś się przesłyszeć – odpowiedziałam.
Marius nie
dał się na to nabrać.
- To nie
prawda – rzekł. – Wypowiedziałaś imię.
- Którego
nie chcę powtórzyć.
Odetchnęłam
jeszcze raz i podeszłam do drzewa genealogicznego Blacków. Spojrzałam na imię
Regulusa Blacka. Byłby teraz w wieku Barty’ego, gdyby żył. No, może miałby
trochę więcej lat.
Odszukałam
na tej wielkiej mapie nazwisko Crouch. Caspar Crouch łączył się podłużną linią
z Charis Black. Pierwszy raz w życiu widziałam te imiona. Odwróciłam od nich
wzrok i spojrzałam teraz na napis Sophie
Rose Serpens. Byłam niestety spokrewniona z tymi wszystkimi dziwakami,
maniakami na punkcie swojej czystości krwi.
Poczułam
dłonie Mariusa na moich ramionach.
- Chodź
zapolować – wyszeptał mi do ucha.
Polowanie
z Mariusem było szczere. Z Armandem czułam się jakbym była z nim z obowiązku. On
pewnie czuł się ze mną tak samo. A od Mariusa wprost emanowała chęć przebywania
ze mną.
Postanowiliśmy
przespać cały dzień w rodzinnym domu Blacków. Znaleźliśmy pokój z jednym
łóżkiem. Całkowicie był pozbawiony okien. Marius położył się po prostu na wznak
i dał mi znak ręką, żebym położyła się na nim.
- Chodź,
nic ci nie zrobię – dodał. – Armand mi wszystko powiedział. Właśnie dla tego
powiedział mi, gdzie jesteś. Chciał, żebyś mu wybaczyła.
-
Zniszczył mój związek – mruknęłam. – Bardzo kocham Barty’ego, a przez Armanda
już nigdy nie będę miała okazji mu tego powiedzieć. Powiedział mi… zostańmy przyjaciółmi. A co mi po jego
przyjaźni?! Będę patrzyła jak się starzeje i umiera, podczas gdy ja będę żyła,
dokąd będę chciała.
Marius
położył mnie na sobie, bo nie starczyło już miejsca obok niego, taki był
ogromny.
- Więc
zrób z niego wampira – poradził mi.
Parsknęłam
śmiechem.
- On nigdy
nie przyjmie ode mnie tego daru – odpowiedziałam.
- Więc
zrób to poprzez przemoc.
Podniosłam
głowę i spojrzałam z oburzeniem w jego jasnoniebieskie oczy, nadal patrzące na
mnie ze stoickim spokojem.
- Nigdy w
życiu, to przecież coś takiego, jak gwałt – odparłam.
Marius
zaprzeczył. Powiedział mi, że jemu uczyniono to, bo miał zostać bogiem
płodności i zabawy, dawno, bardzo dawno temu, jeszcze przed narodzeniem
Chrystusa.
- Jeśli on
cię naprawdę kocha, to zgodzi się w końcu – dodał jeszcze. – Mnie i Armanda
łączyła tak wielka miłość, że nie mogłem pozwolić na to, żeby umarł. Jutro
porozmawiamy, śpij teraz.
Położył
moją głowę na jego piersi. Słyszałam, jak równomiernie bije jego serce. Był
gorący od krwi, którą wypił niedawno. Czułam, że zbliża się ranek. Nie mogłam
jednak zasnąć. Zacisnęłam powieki, myśląc o tym, czego nauczyłam się dziś od
Mariusa.
Mogłabym
uczynić Barty’ego wampirem właśnie tak, jak on mi poradził. Może w końcu
pogodziłby się z tym i tak jak Marius, żyłby w spokoju, obserwując cały postęp
z pewnego dystansu. A co, jeśli nie? Osobiście znałam wampiry, które popadły w
obłęd, a później oddały się zbawczym promieniom słońca.
Gdybym
dała Crouchowi Mroczną Krew bez jego zgody, mogłabym już tego nigdy nie zrobić.
Barty był człowiekiem zbyt silnej wiary. Ale z drugiej strony, gdybym tego nie
zrobiła, powoli umierałabym z tęsknoty za nim, kiedy już czas by go zabił. Miłość
jest męką, brak miłości śmiercią.
~*~
No, dziś
miałam wenę, więc jakoś tak nagle wyszedł mi ten rozdział xD Chciałam coś
jeszcze dodać, ale muszę zrobić jeszcze jakiś szablon, bo mam dziwną wenę i na
to xD Aha, a tym początkiem w tym odcinku się na razie nie przejmujcie,
musiałam to napisać, żeby dać takie jakby wprowadzenie… xD Dedykacja dla kotki :*
Cóż, nasze
relacje, moje i Barty’ego, nie zadowalały mnie. Ale wiedziałam, że tak będzie.
Minęło zaledwie dwa dni od wieczora, w którym pogodziliśmy się. Stwierdziłam na
początku, że będzie to taka sztuczna przyjaźń, ale Crouch angażował się w nią,
chyba nawet bardziej, niż w nasz były związek. Bo, nie oszukujmy się, opierał
się on głównie na słabo ukrywanym seksie i potępianym przez wszystkich uczuciu.
Może lepiej się sprawdzimy jako przyjaciele? No, ja myślę, że nie.
Armand jak
zwykle odprowadził mnie pod same drzwi mojego pokoju. Na pożegnanie powiedział,
że jutro przyjdzie po mnie ktoś inny. Nie zdążyłam nawet zapytać, kto, bo już
usłyszałam trzaśnięcie drzwiami wejściowymi. Zastygłam przez chwilę w jednym
miejscu, z dłonią na klamce, gapiąc się bezmyślnie w drzwi, za którymi Mistrz
dopiero co zniknął. Wzruszyłam ramionami. Już miałam wejść do pokoju, kiedy
usłyszałam czyjeś przyspieszone kroki. Odwróciłam się. Zobaczyłam biegnącą
Bellatriks.
Kiedy do
mnie już dotarła, zauważyłam, że jest w dość żałosnym stanie. Poczerwieniałą na
twarzy z wysiłku, nie mogła złapać oddechu.
- Nie chcę
mieć nigdy dzieci – stwierdziłam.
- Słuchaj…
- wydyszała. – Mam u ciebie dług, więc pomyślałam, że powinnaś wiedzieć.
Zawahała
się. Uniosłam jedną brew i zmroziłam ją groźnym spojrzeniem.
- O czym?
– naciskałam.
- Sharpey
Pail… ona jest tutaj – odpowiedziała wymijająco, unikając mojego spojrzenia. –
To znaczy, nie sama. Jest tu jej ojciec, coś załatwia z Czarnym Panem.
Co ta
ciąża z nią robi… Dawniej była dla mnie autorytetem, oczywiście tylko pod
względem stanowczości. A teraz? Zrobiła się miękka, jak rozmoknięty makaron.
Westchnęłam ciężko.
-
Porozmawiam z Bartym, może on coś będzie wiedział – odparłam.
Mogłam
jeszcze dodać, że łączyły go z Sharpey bliższe relacje, niż tylko znajomość,
ale nie chciałam już rozpuszczać plotek. Wymamrotałam jakieś podziękowanie za
dostarczone informacje i udałam się do pokoju Croucha. Było już późno, chociaż
ja spodziewałam się, że o której godzinie bym do niego nie przyszła, on zawsze
będzie na nogach, wykonując jakieś tajemnicze i niezwykle tajne zadanie, które
zlecił mu Lord Voldemort.
Teraz też
tak było, tylko że dla odmiany, Barty siedział w fotelu, na kolanach miał
notatnik i spał. Głowa opadła mu na ramię, a okulary zsunęły się na czubek
nosa.
Sen miał
głęboki, zła byłam na siebie za to, że musiałam go obudzić. Bo musiałam.
Kochanka by tego nie zrobiła, ale przyjaciółka – jak najbardziej.
Podeszłam
doń powoli, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Usiadłam na podłokietniku i
przysunęłam się do niego. Przez chwilę chłonęłam niezapomniany zapach jego
ciała, cichy szmer krwi, której już nie dałby mi spróbować…
Potarłam
nosem jego policzek i powiedziałam głośno wprost w jego ucho:
- Jeszcze
dużo pracy przed tobą, wstawaj.
Barty
drgnął. Moc mojego głosu nie mogła go nie obudzić. Westchnął ciężko,
spazmatycznie i zamrugał. Zdjął szybko okulary i przetarł oczy dłonią.
- Zdaje
się, że zasnąłem – stwierdziła.
Spostrzegawczość.
Zauważyłam,
że nadal opieram ręce o jego pierś. Odsunęłam się trochę, zmieszana całą
sytuacją.
Barty
dotknął mojego policzka.
- Jesteś
gorąca – powiedział.
Uśmiechnęłam
się.
- Dopiero
wróciłam z polowania – odparłam.
- A więc
zabiłaś już pierwszy raz…
Na te
słowa zmieszałam się jeszcze bardziej. Wampir, który nie jest zdolny zabić był
dla mnie czymś dziwnym, niepełnym… czerpiemy prawdziwą radość z mordowania, a
ja nie potrafię tego zrobić. Nikt o tym nie wiedział, oprócz mnie i Armanda. Nie
chciałam się tym z nikim dzielić. Sam pomyśl, jakie to zawstydzające dla mnie.
To tak, jakby człowiek miał się przyznać, że nie ma wanny w domu. Albo ma i z
niej nie korzysta.
Zarumieniłam
się nieznacznie.
- Nie
potrafię tego zrobić – mruknęłam.
Barty
postanowił nie naciskać. Rozpoczął inny temat.
- Po co
przyszłaś? – zapytał. – Stało się coś?
- Nie…
Urwałam.
Tego też mu nie chciałam mówić, ale z innego powodu. Bałam się, że coś ich
nadal łączy. Przełamałam się mimo wszystko.
- Bella mi
powiedziała, że jest tu Sharpey Pail z ojcem – odpowiedziałam w końcu. – Nie
wiesz przypadkiem, co ona tu robi?
Barty
spojrzał przez sekundę gdzieś poza moje plecy. Odpowiedział dopiero wtedy,
kiedy znów spojrzał na mnie.
- Załatwia
coś z Czarnym Panem, nie wiem co, nie mówi mi wszystkiego.
Uniosłam
lekko brwi, ale nic na to nie powiedziałam. Czułam w jego słowach przekręt.
Kłamstwo. On nie umiał kłamać. Nie mnie. Nie patrzył mi w oczy, kiedy to mówił.
Zaczęło to we mnie budzić podejrzenia. Chyba bym umarła, gdybym się dowiedziała,
że Barty i Sharpey Pail znów są razem. Zniosłabym nawet, gdyby związał się z
kimś innym, ba, nawet gdyby zaplanował ślub w moje urodziny.
Otrząsnęłam
się z odrętwienia, a moje usta rozciągnął szeroki uśmiech. Udałam, że uspokoiło
mnie to, jednak w rzeczywistości było inaczej.
Barty
spojrzał na zegarek.
- Chyba
już nic więcej nie zrobię – mruknął, odkładając swoje notatki na podłogę. –
Lepiej pójdę spać.
Natychmiast
wstałam.
- Pójdę
już.
Zanim on
opuścił fotel, ja byłam już przy drzwiach. Usłyszałam, jak zawołał mnie po
imieniu. Zatrzymałam się niepewnie, z dłonią na zdobionej, mosiężnej klamce. Nie
odwróciłam się. Poczułam jednak, że on podchodzi do mnie.
- Wiem,
dlaczego tu przyszłaś.
Odwrócił
mnie twarzą do siebie. Zerknęłam na rękę, którą nadal trzymał na moim ramieniu.
- Nic
między mną i Sharpey nie ma, nie musisz tego sprawdzać – dodał.
Spuściłam
wzrok. Kłamał. Na pewno. Nie mogłam patrzeć mu w oczy, kiedy tak bezczelnie
mijał się z prawdą. Zapewniał mnie o swojej wierności, chociaż nic już między
nami nie było. Zależało mu pewnie na poniżeniu mnie lub wpędzeniu w smutek i
wstyd. Osiągnął to wszystko.
- Po co mi
to mówisz? – spytałam cicho. – Chcesz mi sprawić ból?
- Nie
chcę. Przyjaźnimy się. Chciałbym, żebyś to wiedziała.
- Nie
muszę.
Zamilkłam.
Dłużej nie chciałam z nim rozmawiać na ten dalej kłujący mnie w serce temat. Za
to Barty wydawał się całkiem nieczuły na to wydarzenie, które nas poróżniło.
Zaczęłam się zastanawiać, który z moich wszystkich adoratorów kochał mnie
najbardziej i najszczerzej. Czy Draco, czy Crouch.
Malfoy,
mimo że wiedział o Bartym, o moich uczuciach do niego, nadal jakoś chciał
naprawić nasz związek. Później uderzyła Ashley Pail, owszem, ale on i po tym
nie przestał starać się o moje względy.
A Barty? Zdawał
się być całkiem prawdomówny, wierny, a jednak wystarczył jeden mój błąd, który
wszystko przekreślił.
Chciałam
już odejść. Crouch, jakby to wyczuł, bez słowa ujął mój podbródek i pocałował
mnie. Ale nie tak, jak przyjaciel powinien całować przyjaciółkę. Poczułam jego
język, niczym wąż wpełzający między moje wargi, ten uścisk jego ramion, który
już prawie zapomniałam. Nie mogłam tego przerwać. Chciałam, żeby ta chwila
trwała wiecznie. Bałam się momentu, w którym odsuniemy się od siebie,
zawstydzeni tą wynikłą sytuacją.
Nieśmiało
oparłam ręce na jego piersi i zaparłam się delikatnie. Odwróciłam głowę.
-
Przepraszam cię – wyszeptałam.
Ledwo
panowałam nad łzami, cisnącymi się do oczu. Zacisnęłam powieki, żeby
powstrzymać je przed wypłynięciem na policzki.
- To moja
wina, nie powinienem – usłyszałam jego głos. – Rzeczywiście, powinnaś już iść.
Pocałował
mnie w czoło, jak robił to Armand i otworzył drzwi. Powinnam poczuć się urażona
jego słowami, jednak nie stało się tak. Wręcz przeciwnie, odetchnęłam z ulgą,
kiedy znalazłam się już w bezpiecznej części korytarza.
Cóż. Nie
potrafię wyjaśnić mojego zachowania. Z jednej strony chciałam tego, co się
stało w jego pokoju. A jednak odepchnęłam go od siebie. Wygląda na to, że
zmarnowałam jedyną szansę, jaką dał mi jeszcze los, żeby naprawić, co
spieprzyłam. Żyć dopiero zaczniesz, gdy umrzesz kochając.
~*~
Nie
pisałam jeden dzień (znów). Przyczyną tego jest nauka. Przydałoby się nałapać
trochę dobrych ocen, to już trzecia klasa gimnazjum, więc nie zdziwcie się, że
takie nieobecności częściej się będą zdarzać. Postaram się jutro coś napisać,
bodajże na Dark Love Riddle, ale nie obiecują. Dedykacja dla Eles :* Cieszę się, że już masz
Internet. I podziwiam, że tyle czasu Ci się udało bez niego znieść.
Armand
przyszedł po mnie, kiedy było już ciemno. Nie złamał obietnicy, jak się
spodziewałam. Pokazał mi taką stronę Krakowa, jakiej nigdy dotąd nie widziałam.
Zaprowadził mnie do jakiegoś odludnego, obskurnego miejsca. Pod ścianą kołysał
się smętnie jakiś narkoman. Armand podszedł do niego cicho, tak cicho, że żadne
ludzkie ucho by tego nie usłyszało. Nagle chwycił go za brudną, postrzępioną
kurtkę i przywarł do jego karku.
Ofiarą
przez chwilę targały przedśmiertne drgawki, kiedy już go puścił na zbity,
brudny śnieg. Szara strużka śliny spływała mu po brodzie, oczy jeszcze przez
krótki moment wywracały się w oczodołach, aż w końcu uciekły pod powieki.
-
Wiem, jak się pije krew – mruknęłam, unosząc lekko brwi.
Armand
nic na to nie powiedział, tylko objął mnie ramieniem i poprowadził do jakiegoś
innego miejsca.
Na
ławce leżał jakiś człowiek. Pijany, czuć było nawet z odległości kilku metrów.
Mistrz pchnął mnie lekko w jego stronę. Zapytałam szeptem, co on robi złego, że
muszę go pozbawić życia. Armand tylko wskazał palcem na pistolet, wystający z
wewnętrznej kieszeni jego skórzanego płaszcza.
Trochę
przerażona myślą, że będzie to moje pierwsze zabójstwo, ruszyłam na śpiącego
zabójcę. Kiedy podniosłam go za ramiona w powietrze, obudził się, przewracając
tępo oczami. Wbiłam zęby w jego szyję. Poczułam smak krwi, pomieszany z
alkoholem. Zamknęłam ofiarę w mocnym uścisku. Usłyszałam jego jęki, słabnące z
każdą chwilą, aż nagle usłyszałam jakieś przyspieszające dudnienie. Było to
bicie jego serca. Czekałam, aż zacznie słabnąć, albo aż Armand mnie od niego
oderwie.
Serce
ofiary jednak nie chciało się zatrzymać. Mistrz postukał mnie w ramię.
-
Wystarczy, kochanie – powiedział.
Oderwałam
się od szyi mężczyzny. Teraz zdołałam się mu bardziej przyjrzeć. Był nie ogolony,
przewracał mętnymi, piwnymi oczami, po obu stronach twarzy zwisały mu brudne
strąki ciemnych włosów. Pistolet upadł na ziemię, kiedy wyrwałam go brutalnie
ze snu. Upuściłam mężczyznę na beton.
Armand
pochylił się nad nim, przyjrzał się dobrze jego piersi i zbadał mu puls.
-
To ciekawe – mruknął do siebie. – Powinien już nie żyć.
Stanęłam
obok niego i również utkwiłam wzrok w zabójcy.
-
Piłam czasami krew o wiele dłużej, niż teraz – powiedziałam.
-
Nie możesz zabić – stwierdził w końcu, podnosząc z ziemi dygoczącego mężczyznę.
– Tylko dla czego.
Wbił
zęby w jego kark i jednym, nieomylnym ruchem pozbawił go życia. Przyglądałam
się temu spokojnie. W końcu upuścił ciało, wytarł usta chusteczką i wyprostował
się.
-
Chodź, muszę cię odprowadzić – rzekł.
-
Czemu nie mogłam go zabić? – spytałam.
-
Nie wiem.
Utkwiłam
wzrok w chodniku. Miałam nadzieję, że on wie wszystko. Można powiedzieć, że
byłam pewna. Jego ojcem był Marius, nie ukrywał przed swoim dzieckiem niektórych
faktów. Armand za to wyjechał sobie gdzieś, pozostawiając mnie na pastwę losu. Aż
tu nagle zjawia się po sześciu latach i mówi, że spał. Jasne.
Odprowadził
mnie pod same drzwi mojej sypialni. Pocałował mnie w policzek, obiecał, że
jutro też przyjdzie i odszedł. Weszłam do pokoju i stanęłam przed lustrem. Moje
twarz prawie świeciła w ciemności od wypitej krwi, jakby ta rozjaśniała mi
skórę od wewnątrz.
I
tak będzie moje życie odtąd wyglądać. Rozświetlać je będzie jedynie krew. Teraz
poczułam, że stałam się prawdziwym wampirem. Wcześniej żyłam życiem pożyczonym
od nieśmiertelnych, Armand dzisiaj wprowadził mnie w ich świat.
*
Mistrz
przychodził po mnie każdego wieczora. W końcu pozwalał mi na samodzielne
poszukiwanie ofiar. Wiedziałam jednak, że on czai się gdzieś za krzakami albo
za rogiem, żeby dobić cierpiącego niewyobrażalne męki człowieka.
Przez
ten cały czas Barty się do mnie nie odzywał. Unikał mojego towarzystwa jak
nigdy. Było to irytujące, bo mogłam zrobić co chciałam, nawet zmusić go do
porozmawiania ze mną, a nie zrobiłam tego. Za bardzo szanowałam jego decyzję. A
nie powinnam.
Pewnego
wieczora Armand jak zwykle zjawił się w domu Voldemorta, żeby zabrać mnie na
łowy. Zawsze pukał do drzwi mojego pokoju, cierpliwie czekał, aż wyjdę. Wtedy
odejmował mnie ramieniem, bardzo lubił to robić, i prowadził mnie do wyjścia.
Tego
dnia zrobił tak samo. Zobaczyłam kątem oka Barty’ego, jak zwykle zapracowanego,
zmierzającego szybkim krokiem do komnaty Czarnego Pana. Kiedy mnie zobaczył,
zwolnił trochę. Zatrzymał się tuż przed drzwiami. Nie wszedł jednak do środka.
Odwróciłam głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Armand pociągnął mnie w stronę
otwartych już drzwi wejściowych.
Usłyszałam
przyspieszone kroki Croucha.
-
Poczekajcie.
Armand
westchnął ciężko i zamknął ze zniecierpliwieniem drzwi.
Barty
zatrzymał się obok mnie. Wyglądał tak, jakby chciał się odezwać, ale Mistrz nie
dał mu dojść do słowa.
-
Pospiesz się, zabieram Sophie na łowy – warknął. – Nie możemy długo czekać,
wiesz, co się z nami dzieje za dnia.
Crouch
nawet nie spojrzał na niego, tylko od razy zwrócił się do mnie. Wątpię, czy w
ogóle go słuchał.
-
Porozmawiamy? – zapytał.
Sama
wątpiłam w swoje szczęście. On chciał porozmawiać?
Minęło zaledwie kilka dni od momentu, w którym się dowiedział o mojej zdradzie.
Natychmiast się zgodziłam, czemu zaprotestował Armand.
-
To ja cię do niej przyprowadziłem, więc siedź cicho – powiedział mu Barty,
chwycił mnie za nadgarstek i poszedł ze mną do kuchni. Nawet się nie przejęłam,
że za mocno ściskał moją rękę i dość brutalnie wciągnął mnie do pomieszczenia.
Postawił
mnie pod kamienną ścianą i spojrzał mi w oczy.
-
Nie ma sensu dalej tego ciągnąć, bo w końcu Czarny Pan i tak każe mi się z tobą
pogodzić – rzekł.
Nie
odzywałam się, słuchając w napięciu jego słów. Zamrugałam szybko. Cóż,
zuchwałością z moje strony byłoby sądzić, że chce mi wybaczyć z własnej woli.
Ale to i tak dużo, że zgodził się to zrobić dla Voldemorta.
-
Jeśli nie masz nic przeciwko temu – dodał. – Zostańmy przyjaciółmi.
Słowo,
irytujące każdego faceta, który liczy na coś więcej ze strony kobiety. Dla mnie
to słowo było czymś więcej, niż fuksem,
który miałam tego dnia. Przyniosło mi ulgę w cierpieniu, choć wiedziałam, że
sama przyjaźń w końcu nie będzie mi wystarczała.
-
Nie wiem, co powiedzieć – mruknęłam. – Nie mam nic przeciwko temu.
Barty
uśmiechnął się, ujął mój podbródek i pocałował mnie w policzek. Nie znaczyło to
więcej, niż tylko przyjacielski całus. Ale chociaż tyle udało mi się wskórać.
Też
się uśmiechnęłam. Pod tą propozycją musiało kryć się coś, co chciał mi
powiedzieć dopiero wtedy, kiedy zostaniemy dobrymi znajomymi. Nie chciałam
teraz wiedzieć, co to miało być. Powiedziałam, że jeśli tylko będzie chciał się
spotkać, natychmiast przyjdę, ale teraz muszę iść na łowy, bo jestem głodna.
Naprawdę wcale mi na tym polowaniu nie zależało. Jedno słowo Croucha
wystarczyło mi za całą jedną ofiarę. Nie chciałam po prostu sprawić przykrości
Armandowi. Teraz mogę to powiedzieć. Odżyłam.
~*~
Przepraszam
za krótki rozdział i nieobecność, ale jakoś nie mam weny. Porobiłabym sobie
szablony w Photoshopie. Chciałam dać ten rozdział rano, ale wtedy na działce
pracowałam, więc mnie nie było, a teraz jestem strasznie skonana. Dedykacja dla
Elizabeth Schmitt :*
Do domu
wróciłam wieczorem. Armand przetransportował mnie tam w przeciągu zaledwie
kilku minut. Przez cały dzień zachowywał się tak, jakby nic się w ogóle nie
stało. Albo raczej tak, jakby nasza wspólna noc była całkiem normalna. No, może
dla niego.
Zatrzymałam
go tuż przed wielkimi, wejściowymi drzwiami.
- Słuchaj,
nie mówiłam ci tego przez cały dzień – zaczęłam nieśmiało. – Nie mów nikomu, co
się stało w nocy.
Armand
uniósł jedną brew. Zastanawiał się przez chwilę, chociaż wątpię, by myślał
akurat o mojej prośbie.
- Dobrze –
zgodził się. – W ogóle nie będę wchodził, muszę jeszcze gdzieś iść. Jutro
wieczorem po ciebie wpadnę.
Pocałował
mnie w policzek, pomachał na pożegnanie i odbiegł tak szybko, że zobaczyłam
tylko rozmazaną, szarą plamę w miejscu, w którym dopiero co stał.
Weszłam do
środka. Drzwi zaskrzypiały okropnie. Udało mi się dojść do swojego pokoju, nie
zwracając na siebie uwagi. Już miałam otworzyć drzwi, kiedy usłyszałam
dochodzące z komnaty Voldemorta krzyki.
-… nie
obchodzi mnie to! Kazałem ci jej pilnować!
- Znajdzie
się, wiele razy tak robiła.
Ten
pierwszy głos należał oczywiście do króla baletu, Lorda Voldemorta, natomiast
ten drugi, do Croucha. Nie trudno było zgadnąć, w jakim humorze był Czarny Pan.
Odetchnęłam głęboko. Musiałam go jakoś uspokoić, nie mogłam słuchać, jak
obwinia Barty’ego za moje zniknięcie.
Zapukałam
do drzwi i weszłam do środka. Oparłam się o nie i przywołałam na twarz niewinny
uśmiech.
-
Wybaczcie spóźnienie – odezwałam się pierwsza.
Voldemort
się wkurzył.
- Gdzie
się włóczyłaś? – zapytał ze złością. – Myślałem, że oszaleję.
Przez moją
twarz przemknął cień prawdziwego uśmiechu. Cóż, myślałam, że on oszalał już
dawno, wybierając takie życie.
- Byłam z
Armandem – odpowiedziałam. – W końcu to mój ojciec.
Voldemort
zmrużył czerwone oczy. Popatrzył najpierw po mnie, potem po Bartym. W końcu
przemówił oficjalnym tonem.
- Zejdźcie
mi z oczu, nie chcę was teraz widzieć.
Stwierdziwszy,
że nie warto go teraz rozjuszać jeszcze bardziej, bez słowa opuściliśmy
pomieszczenie.
Barty
zatrzymał mnie przed drzwiami do mojej sypialni.
- Znikłaś
tak nagle, co się stało? – spytał.
Utkwiłam
wzrok w jego palcach, ściskających moje ramię. Stłumione westchnienie wyrwało
mi się z piersi. Chciałam, żeby mnie puścił. Czułam się okropnie, patrząc na
niego, przebywając w jego towarzystwie, podczas gdy on cały czas myślał, że
byłam mu cały czas wierna.
Mruknęłam
coś, że chciałam spędzić trochę czasu z ojcem. Nie mogłam użyć słowa „Armand”. Nie
mogłabym nawet tego wypowiedzieć. Dodałam, że jestem bardzo zmęczona.
- W takim
razie dobranoc – powiedział Barty, całując mnie w policzek.
Poczułam,
że skóra w tym miejscu, gdzie dotknęły jego usta, pali mnie niemiłosiernie. Nie
było tak w prawdzie, ale nie chciałam po prostu, żeby mnie dotykał.
Z ulgą
przyjęłam, że odszedł w swoją stronę. Zamknęłam się w pokoju na klucz. Przebrałam
się w koszulę nocną, w ogóle nie myśląc, co robię.
Musiałam
mu powiedzieć. Chyba bym umarła, gdybym ukrywała to przed nim do końca życia.
Nie mogę znieść minuty w jego towarzystwie, nie martwiąc się tym kłamstwem, a
co dopiero tydzień. O latach już nawet nie wspomnę.
Położyłam
się do łóżka. Czułam się okropnie zmęczona. Powieki same mi opadły. Przez cały
czas myślałam jednak, jak powiem Barty’emu o wszystkim. Powiem mu, na pewno.
Jutro…
*
Obudziłam
się z ciężkim, spazmatycznym westchnieniem. Zasnęłam, ale był to niespokojny
sen. Zwlekłam się z łóżka i podeszłam do lustra. Pod oczami miałam niewielkie
cienie, spojrzenie mętne i zmęczone. Chciałam położyć się z powrotem spać, ale
całe zamieszanie, wywołane nawet nie wiem przez co, z pewnością by mi nie
pozwoliło.
Kiedy już
wszystko, co normalny człowiek robi rano, zrobiłam, wytknęłam głowę z pokoju. Wszyscy
Śmierciożercy, których nawet bym nie podejrzewała o przebywanie tutaj,
wybiegali ze wszystkich korytarzy, nosząc różne worki, podobne do tych, które
kiedyś niósł Barty ze swoim kolegą. Cholera, jak się nie uspokoją, to zaraz
trzasnę jednego z drugim i trzecim.
Wściekła, załomotałam
do drzwi pokoju Voldemorta i wpadłam do środka, niczym rozjuszone tornado.
- Co oni
wyprawiają? – zapytałam. – Czy muszą mnie budzić?
Czarny Pan
zapomniał już o swoim wczorajszym gniewem. Teraz był raczej zdenerwowany i
bardzo zapracowany. Słownik od francuskiego już nie zaprzątał mu głowy.
Przeglądał w pośpiechu jakieś pergaminowe dokumenty.
- Nie
teraz, Sophie – odpowiedział, skupiony raczej na swojej robocie, niż na mnie. –
Mamy mały kłopot, później.
Nawet nie
chciałam znać tego jego „kłopotu”. Wyszłam z komnaty, trzaskając drzwiami. Strach,
który odczuwałam przed przyznaniem się do winy, ustąpił na moment miejsca
złości. To całe zamieszanie to niezbyt dobry moment na tego typu wyznania, więc
postanowiłam poczekać, aż się wszyscy uspokoją.
Nie
musiałam czekać długo. Po obiedzie Śmierciożercy, jeden po drugim,
teleportowali się do swoich mieszkań. Barty, korzystając z chwili przerwy,
poszedł do swojego pokoju, żeby odpocząć. Pobiegłam zanim.
Zanim
Crouch rozłożył gazetę na stole, ja już byłam u niego. Zdyszana, oparłam się o
framugę drzwi. No bo, nie oszukujmy się, korytarze zdawały się coraz bardziej
rozciągać.
- Wybacz,
że ci przeszkadzam, ale chcę porozmawiać – odezwałam się, kiedy już złapałam
oddech.
-
Oczywiście, siadaj.
- Dziękuję,
wolę postać – odparłam.
Zamknęłam
za sobą drzwi. Otworzyłam usta, żeby zaraz potem je zamknąć. Poczułam, że jeśli
teraz tego nie zrobię, nigdy nie zbiorę się na odwagę. Opowiedziałam mu
wszystko.
*
Gdy
skończyłam, spuściłam głowę. Teraz miałam jeszcze większe poczucie winy, niż
przedtem. Serce ściskało mi się z nerwów. Z niecierpliwością czekałam na jakąś
jego reakcję, choć z drugiej strony panicznie się jej bałam.
Usłyszałam
jego ciche westchnienie.
- I co ja
sobie myślałem – odezwał się. – Że nigdy mnie nie zranisz, a przecież
wiedziałem, że będzie inaczej.
Podniosłam
oczy, które wypełniły się łzami.
- Wiesz
co? – pytał. – Czuję się, jakbyś mnie zdradziła.
Ten
spokój, z którym to przyjął, to chłodne rozczarowanie było dla mnie nie do zniesienia. Wolałabym,
żeby na mnie nakrzyczał, niż po prostu spuścił głowę i mówił, jak bardzo go
zawiodłam.
- Nie będę
się próbowała tłumaczyć, bo wiem, że to wszystko jest moją winą –
odpowiedziałam drżącym głosem. Wstałam i podeszłam do niego. – Ale spróbuj chociaż
zrozumieć, Armand nie dawał znaku życia przez sześć lat…
-
Przestań! – przerwał mi ze złością. – Powiedz mi, każdego w ten sposób witasz?
- To było
tylko raz, nigdy… zawsze tylko z tobą…
Ani przez
chwilę, odkąd zobaczyłam jego twarz, kiedy mu powiedziałam, nie miałam nawet
cienia nadziei na to, że mi wybaczy.
Barty
odetchnął kilka razy.
- Jestem
cierpliwy, ale tego nie potrafię przyjąć ze spokojem – powiedział. – Odkąd cię
znam, odkąd jesteśmy w swego rodzaju związku,
nie reagowałem na twoje błędy. To, jak kłóciłaś się o byle co, to, jak
obrywałem za ciebie od Czarnego Pana, jak oficjalnie byłaś z Draconem, zwodząc
nas obojga… Byłem cierpliwy, bo byłem przekonany, że odwzajemniasz moje
uczucia.
- Barty,
ja cię nadal kocham – przerwałam mu. Już nie mogłam tego słuchać.
- Obrażasz
mnie, mówiąc o miłości – warknął Crouch. – W ogóle nigdy nie liczyłaś się z
moimi uczuciami. Nie oczekiwałem, że będziesz traktować mnie na równi z tobą,
jak powinno być w prawdziwym związku, ale miałem chociaż nadzieję, że szanujesz
mnie jako tako. I co się okazało? Że byłem dla ciebie tylko zastępstwem, taką
zabawką, której potrzebowałaś, żeby zapomnieć o Armandzie. A kiedy on się
zjawił, natychmiast padłaś mu w ramiona! Nie żywiłaś do mnie żadnych
cieplejszych uczuć!
Ukryłam
twarz w dłoniach i rozpłakałam się całkowicie. Jak mógł tak przeczyć prawdzie?
- Żeby
sprawić ci przyjemność, sam odszukałem Armanda i sprowadziłem na bal u Malfoyów
– dodał z goryczą. – Jak głupi, sam sprowadziłem to wszystko na siebie.
Spojrzałam
na niego spomiędzy palców.
- Ty mi załatwiłeś to spotkanie? – spytałam.
Teraz wcześniejsze słowa Armanda zaczęły mieć dla mnie sens. – Ja… ja nie
miałam pojęcia…
- Tak,
zrobiłem to, żebyś już przestała się załamywać z jego powodu, albo raczej jego
braku – odrzekł Barty. – I zrobiłem to, jak się okazało, na swoją własną
niekorzyść. Jak tak na ciebie teraz patrzę, to zastanawiam się, ile w tych
łzach jest prawdy.
Odwrócił
się do mnie plecami.
- Nie
wiem, czy kiedykolwiek zdołam ci wybaczyć – westchnął.
Już gorzej
być nie mogło. Czułam się całkiem brudna, miałam wstręt do samej siebie.
Dotknęłam ramienia Croucha, ale on strząsnął moją dłoń.
- Proszę
cię, wyjdź – powiedział stanowczo. – Wyjdź, nie chcę cię widzieć.
Mimo że
słowa te były wypowiedziane przez sługę, nie ośmieliłam się nie wykonać tego
rozkazu. Było to gorsze, niż tysiąc noży, tnących moje serce.
Odwróciłam
się, żeby spojrzeć na niego ostatni raz. Usiadł na krześle tyłem do drzwi i
ukrył twarz w dłoniach.
Usiadłam
pod zatrzaśniętymi drzwiami jego pokoju i rozkleiłam się. Zwykle nie płakałam,
ale teraz było to silniejsze ode mnie. Starałam się płakać tak, by tego nie
słyszał. Czułam się podle. Byłam taka. Podła, tak samo pusta, jak Ashley Pail.
Nie myślałam przyszłościowo. Decydując się na spędzenie nocy z Armandem, mogłam
przewidzieć, jakie będą tego skutki.
Usłyszałam
czyjeś kroki. Nawet nie podniosłam głowy. Ale ten ktoś zatrzymał się przy mnie
i podniósł na nogi. Był to Czarny Pan, jak zwykle ściągnięty krzykami, tylko
tym razem należały one do Barty’ego.
- Co
znowu? – zapytał.
- Zostaw
mnie.
Odepchnęłam
go i ruszyłam w stronę swojego pokoju. Nie chciałam rozmawiać z Riddle’em. Był
ostatnią osobą, którą chciałam mieć teraz przy sobie.
Voldemort
dogonił mnie niedaleko swojej komnaty. Przyparł mnie do ściany.
- To już
nie jest normalne – zaczął. – Co znów zrobiłaś, że tak wkurzyłaś Bartemiusza?
-
Zdradziłam go! – krzyknęłam. – Zadowolony?!
Chciałam
go odepchnąć, ale przez łzy prawie nic nie widziałam. Czarny Pan zabrał mnie do
granitowego pomieszczenia i posadził na moim tronie. Sam zajął miejsce w swoim.
Milczał przez chwilę.
- Bardzo
go tym musiałaś zranić – odezwał się w końcu. W jego głosie słyszałam tylko
spokój, żadnej złości. – Przykro mi z tego powodu.
Wątpię,
żeby te słowa były szczere, ale liczy się sama intencja.
-
Wiedziałeś? – zapytałam.
Nie
wyraziłam się zupełnie jasno, ale Voldemort chyba załapał o co mi chodzi.
- Że byłaś
jego kochanką? – spytał. – Domyślałem się.
- I nie
złościsz się?
Czarny Pan
tylko wzruszył ramionami.
- Cóż,
jesteś osobą, której nawet ja nie powstrzymam, więc już dawno się z tym pogodziłem
– odparł. – Powiedz mi jeszcze, od kiedy.
- Od lipca
– mruknęłam.
Nie
chciałam o tym rozmawiać. Te dni, w których byłam z Bartym naprawdę szczęśliwa,
wydały mi się tylko niewiarygodnym, odległym snem. A teraz… teraz był to
okropny koszmar, zwany życiem.
- Może
jeszcze jest szansa – przemówił Riddle. – Chyba że on zwiąże się z kimś innym.
-
Straciłam nadzieję, że w ogóle kiedyś się do mnie odezwie – odpowiedziałam.
Wyszłam z
komnaty. Myślałam, że Voldemort dowie się w innych okolicznościach, że sypiałam
z jego sługą tuż pod jego nosem. I to przez ponad pół roku. Jednak zdziwiło
mnie jedno. Dlaczego nic nie zrobił, żeby dalszemu przebiegowi tej sprawy
zapobiec? Cóż, ludzie się zmieniają. Ja też bym mogła. Ale nie jestem
człowiekiem.
~*~
Na
początku trochę mi nie wyszło, ale później już było jako tako. Nie mam zbyt
wiele czasu, zakwalifikowałam się do drugiego etapu konkursu recytatorskiego i
muszę jeszcze poćwiczyć, więc się nie rozpisuję.
Dzisiaj
też odkryłam, że zostałam polecona do Onetu. Bardzo się cieszę, bo doceniono
mnie już czwarty raz. Dziękuję bardzo xD Cóż, jeszcze dedykacja, powiedzmy dla wiki-pedii :*
Spędziłam
z Armandem resztę tego wieczora. Wielokrotnie pytałam go, gdzie się podziewał
przez ponad sześć lat, bo w końcu to nie mało. Ale on tylko się wykręcał,
mówiąc, że spał. Było to możliwe, ale wampiry, jeśli już kładą się spać, to
pozostają w trumnie lub pod ziemią przez dziesiątki, a nawet przez setki lat.
Pierwsi Rodzice nadal są w uśpieniu, opiekuje się nimi Marius, jak mniemam, a
odpoczywają tak od wielu tysięcy lat.
- Chcę,
żebyś ze mną poszła – powiedział Armand.
Zerknęłam
na wielki, marmurowy zegar, stojący na gzymsie kominka. Było jeszcze wcześnie,
mała wskazówka zbliżała się dopiero do dwunastki.
- Gdzie? –
zapytałam. – Impreza się jeszcze nie skończyła.
- Nie
pasujemy tu, wśród śmiertelników nie ma dla nas miejsca – odparł, chwycił mnie
za rękę i wyprowadził z sali.
Uderzyło
mnie zimne, zmrożone powietrze, kiedy otworzył drzwi na zewnątrz. Armand kazał
mi objąć się za szyję. Kiedy to zrobiłam, gwałtownie oderwał się od ziemi,
pchany jakąś niewidzialną siłą do góry i w przód.
Wampir nie
pozwolił mi długo cieszyć się tym widokiem. Zakrył mi palcami oczy. Kiedy
zapytałam go, dlaczego to robi, odpowiedział krótko, że powie mi, jak będziemy
na miejscu.
Wylądowaliśmy
jakieś kilka minut później. Moje stopy boleśnie uderzyły w zmrożoną ziemię.
Armand w końcu puścił mnie.
- A więc
tutaj mieszkasz… - mruknęłam, rozglądając się dookoła. Znajdowaliśmy się na
brzegu morza, sądziłam, że pewnie Bałtyku, ale pewności nie miałam. Niewielka,
prawie rozsypująca się wieża majaczyła w ciemności.
- Tak,
przez ten krótki czas, który zamierzam spędzić w Polsce – odparł. – Wybacz, że
zakryłem ci oczy. Jesteś jeszcze młodą wampirzycą, nie chciałem cię straszyć tą
szybkością i wysokością.
Zaśmiałam
się.
- Bardzo
chętnie wzbijam się w powietrze, kiedy tylko zechcę – odpowiedziałam.
Armand
polecił, żebyśmy poszli już do domu, bo robi się coraz mroźniej. Obeszłam wieżę
dookoła. Znalazłam zabite deskami, stare, przeżarte już do cna przez korniki.
Otworzyłam
usta, ale Mistrz mnie uprzedził:
- Chodź za
mną.
Przez
ułamek sekundy przyglądał się cegłom. W końcu przyczaił się i wyskoczył na
ścianę. Ponaglił mnie. Zrobiłam to, co on. Moje palce odnajdywały najmniejsze
choćby uszczerbki w kamieniach. Bez trudu wspięłam się za Armandem pod
najwyższe okno. Mistrz pomógł mi wejść przez nie do pokoju. Była to okrągła
komnata, o surowych ścianach, zwykłym, żelaznym łóżku, kilku meblach tak
starych, że mogły się za chwilę rozlecieć. Zauważyłam stojącą w kącie trumnę,
tuż pod drzwiami.
- Mieszkał
tu jakiś biedak, dopóki nie raczyłem zakończyć jego ziemskiej egzystencji –
wyjaśnił, widząc moje zdumione spojrzenie.
Objął mnie
w talii. Nie wiedziałam, do czego zmierza. Jeszcze raz zapytała, po co przybył.
- Mówiłem
ci. Tęskniłem za tobą – odparł. - Nawiedzały mnie koszmary, z tobą w roli
głównej. Nie mogłem się dowiedzieć, gdzie jesteś, czy żyjesz… Szukałem twojego
obrazu w umysłach innych nieśmiertelnych, ale też nic nie udało mi się znaleźć.
W końcu spotkałem się z Sanguinim. Zadrwił sobie ze mnie i oświadczył, że
ojciec nie potrafi odnaleźć swojego pisklęcia. W końcu wydobyłem z jego umysły
informację, gdzie mogę cię znaleźć. Przechodziłem sobie właśnie ciemnymi
ulicami Krakowa, kiedy nagle spotkałem się z pewnym młodzieńcem.
Uśmiechnął
się, kiedy zakończył swoją krótką opowieść. Nie rozumiałam w ogóle jego
ostatniego zdania. Armand nie chciał jednak mówić więcej. Rzekł, żebym usiadła.
Do drewnianego krzesła wolałam się nie zbliżać. Wyglądało ono niebezpiecznie
krucho, więc usiadłam na brzegu łóżka. Mistrz zrobił to samo. Odgarnął włosy z
mojego karku, przysunął się do mnie i ponownie wbił kły w skórę. Poczułam się
jakby sparaliżowana bliskością ojca, chociaż nie podobał mi się ten pokój, tak
mocno kłócący się z czarną, błyszczącą peleryną Armanda.
Mój umysł
całkowicie przestał kontrolować to, co dzieje się w pokoju. Nie myślałam o tym,
co się stanie później. Armand rozerwał moją suknię na dwie części i odrzucił
gdzieś na bok. Ja pozostałam bierna, leżałam tylko pod jego ciężarem,
zastanawiając się, kiedy pozwoli mi wbić zęby w jego tętnicę, podczas gdy on powoli
rozdzierał i swoje ubranie. Nie zauważyłam szafy, w której trzymałby inne
szaty. Ale co mnie to obchodzi?
Nie
sądziłam, że prawdziwe wampiry, takie jak Armand czy Marius potrafią się
kochać. Pijąc krew odczuwają podobne emocje. Dla mnie seks był tak obojętny,
jak jedzenie czy picie. Dla Armanda pewnie też. Jednak dwoje wampirów w jednym
łóżku zawsze mnie zastanawiało. Czy będzie inaczej, jak z Bartym?
*
Było
jeszcze ciemno, kiedy w końcu opadłam obok Armanda na skrzypiący przeraźliwie
materac. Mistrz nie odzywał się przez kilka minut, wpatrzony tępo w sufit.
- Wybacz,
że nie zapytałem cię o zgodę – powiedział w końcu.
- Nic nie
szkodzi – mruknęłam. – Nie żałuję tego. Było inaczej, niż zwykle.
- Nie
jesteś dziewicą – zauważył.
- Nie.
Tak
intymnego, a zarazem szczerego pytania nigdy jeszcze mi nikt nie zadał. To nie
było właściwie pytanie, ale raczej stwierdzenie. Nieważne.
-
Spotkałeś się z innymi wampirami? – zapytałam. Chciałam już zejść z tego
tematu, jednak dręczyło mnie jeszcze jedno pytanie.
- Z
wieloma – odrzekł.
- Miałam
nadzieję, że przybędziesz z Mariusem – powiedziałam cicho. Wywołało to śmiech
Armanda.
- Wtedy
miałabyś nas obu.
Zmroziłam
go spojrzeniem. Kolejny, który widzi we mnie tylko jedno. No dobra, dwa. Tą
drugą rzeczą jest krew, której odmówił mi mimo tego, co zaszło między nami
kilka minut wcześniej.
Armand
uniósł się na łokciu i pochylił się, żeby mnie pocałować. Objęłam go za szyję,
coraz bardziej się niecierpliwiąc. Był tak blisko mnie, a zarazem daleko. Jego
gorące pocałunki mocno kontrastowały z chłodnymi, stanowczymi oczami.
- Bałem
się tego spotkania – odezwał się.
Nie
zapytałam, dlaczego. Utkwiłam wzrok w szkarłatnej, lekko pulsującej żyle na
jego szyi. Na twarzy Armanda pojawił się lekki uśmiech.
- Śmiało,
nie krępuj się – dodał.
Bez chwili
zastanowienia objęłam go mocniej za szyję i wbiłam kły głęboko w tętnicę. Usta
wypełniły się jego gorącą krwią. Usłyszałam rytmiczne uderzenia, gdzieś bardzo
blisko mnie. Było to jego serce, walące coraz mocniej i szybciej, pompując więcej
krwi do mojego gardła. Ciepło rozeszło się po moim ciele, zapomniany już smak
ognistego, czerwonego płynu przysłonił wszystko, co było dotychczas dla mnie
ważne.
Nie wiem,
jak długo piłam. Serce Mistrza słabło, ale on wyczuł to wcześniej, niż ja.
-
Wystarczy już – powiedział.
Ja nie
chciałam jednak przestać. Był mi to winien, powinien o tym wiedzieć.
- Sophie –
wypowiedział stanowczo moje imię. Chwycił mnie za włosy z tyłu głowy i
odciągnął od rany. Poślinił wskazujący palec i przeciągnął nim po krwawiącej
obficie szramie. Ta zaczęła się powoli zrastać, aż w końcu pozostawiła tylko
białą, lśniącą bliznę.
Armand
objął mnie z uśmiechem.
- Jesteś
gorąca – zauważył. – Jutro będę musiał iść na łowy, żeby uzupełnić krew.
Oparłam
policzek o jego pierś. Poczułam przemożną senność. Zamknęłam oczy.
-
Zabierzesz mnie ze sobą? – spytałam. – Nigdy nie zabiłam człowieka.
- Dobrze.
Dla ciebie wszystko – odpowiedział.
Mówił coś
jeszcze, ale byłam zbyt zmęczona, żeby go słuchać. Sen przyszedł jak czarny
kot, podstępnie i niespodziewanie.
*
Obudziłam
się nagle. Krew Armanda nadal ogrzewała moje ciało, jednak zaczynałam już czuć
chłód jego skóry.
Surowe
promienie słońca wpadały przez otwarte na oścież okno. Padały nie tylko na mnie
i większość rzeczy w tym pokoju. Świeciły prosto w twarz Mistrza. Ten skrzywił
się nieznacznie i zamrugał. W sekundę zrozumiał, co się dzieje. Ukrył twarz w
ramionach i skulił się. Zaśmiałam się cicho.
- Picie
mojej krwi pozwala ci żyć w blasku dnia, niedługo twoje oczy przestaną boleć od
słońca – powiedziałam.
Armand
ostrożnie odsłonił twarz, mrużąc oczy. Nawet się nie ubrał, tylko podszedł do
okna i wychylił przez nie głowę.
- Nie
widziałem słońca od wieków – mruknął.
- Cóż,
widać krew pół-wampira ma takie właśnie właściwości – odpowiedziałam. – Ubierz
się, proszę.
Armand
spełnił moją prośbę. Uszczęśliwiłam go, cieszyło mnie to nawet. Jednak ta
radość z jego obecności i uczucie satysfakcji z powodu spełnienia jego marzenia
zostało przytłumione przez to okropne poczucie zdrady. Tak, właśnie. Zdradziłam
Barty’ego. Przez wiele tygodni zabiegałam o to, żeby przekonał się do mnie, a
kiedy to już się stało, spartaczyłam wszystko przez jedną chwilę głupoty.
Westchnęłam
głęboko. Poprosiłam Armanda, żeby podał strzępy mojej sukni. Naprawiłam ją
jednym machnięciem różdżki. Nie ubrałam jej jednak. Transmutowałam ją w szatę
Śmierciożercy. Dopiero wtedy ubrałam się i wyszłam z łóżka. Nie chciałam po
sobie pokazać, że czuję się jakoś zażenowana. Zapytałam go, kiedy będę mogła
wrócić. Mistrz tylko wzruszył ramionami i powiedział, że nawet teraz.
- Nie,
ciesz się słońcem przez ten dzień – odparłam. – Możemy wrócić wieczorem.
Przelecieć przez całą długość kraju to dla ciebie kilka zaledwie minut.
Armand
zgodził się. Chciał iść na plażę. Zgodziłam się.
Przez ten
cały dzień, który z nim spędziłam, doskonale udało mi się ukryć smutek i
rozpacz. Bałam się powrotu do domu. Czułam, że nie mogłabym spojrzeć Barty’emu
w oczy. Musiałam mu jednak powiedzieć, co się stało. Każdego dnia umierałabym,
oszukując go, że pozostałam mu wierna. Zrozumiałam, że byłam nawet gorsza od
Ashley i jej kuzynki. One przynajmniej się nie ukrywały z tym, że są puste i
nie warto im ufać. Ja wciąż zaprzeczałam, że zachowałam się karygodnie. Znów
powróciło do mnie to uczucie, zapomniane już trochę. Pragnienie śmierci. Będę
powoli umierać, wiedząc, że zasłużyłam na karę. Dawne to są obyczaje, zdrada
zdradą się oddaje…
~*~
Chciałam
ten moment dać trochę później, ale stwierdziłam, że nie ma potrzeby odciągania
go. Wybaczcie, że tak krótko, ale mam mało czasu, wpół do czwartej muszę
wyłączyć komputer, a chcę coś dodać na Czwórkę. Dedykacja dla Doski :*
Odczekałam,
aż goście dadzą upust swym emocjom. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego
Śmierciożercy się tak podniecają, kiedy śpiewam. Pewnie chcą się przypodobać
Czarnemu Panu. Zwolnię ich z tej odpowiedzialności.
- Dobrze
już, nie musicie tak wymuszenie klaskać – powiedziałam. – Chcecie więcej? Tą
piosenkę dedykuję tym, którzy sądzą, że są lepsi ode mnie.
Spojrzałam
w stronę kuzynek Pail i uśmiechnęłam się drwiąco. Czas zaaplikować im coś w
języku, przed którym obie uciekły.
- Viens je
t'emmene sur l'océan*
Viens je t'emmene au
gré du vent
Vers la lumiére du
soleil levant
Viens je t'emmene sur
mon bateau blanc
Faire une croisiére d'
jour ou d' an
Découvrir la terre les
yeux droit devant
Pour ne pas laisser
même quelques instants
Les paysages defiler
sans les voir avant
Connaître la mer les
poissons volants
Découvrir une terre
les oiseaux chantants
Visiter une île au
large des Antilles
Mais encore sauvage
sans aucune cage
Viens je t'emmene sur
l'océan
Viens je t'emmene au
gré du vent
Vers la lumiére du soleil
levant
Viens je t'emmene sur
mon bateau blanc
Faire une croisiere d'
jour ou d' an
Découvrir la terre les
yeux droit devant
Pour ne pas laisser
même quelques instants
Les paysages defiler
sans les voir avant
Comme l 'écuyer sur
son cheval blanc
Fier d'avancer le
coeur en avant
Faire ce voyage pour
devenir grand
Lors de l'amarrage du
beau bateau blanc
Viens je t'emmene sur
l'océan
Viens je t'emmene au
gré du vent
Vers la lumiére du
soleil levant
Viens je t'emmene sur
mon bateau blanc
Viens je t'emmene sur
l'océan
Viens je t'emmene au
gré du vent
Vers la lumiére du
soleil levant
Viens je t'emmene sur
mon bateau blanc
Uśmiechnęłam
się i zeszłam ze sceny. Podeszłam do jednego ze stołów, nalałam sobie jakiegoś
alkoholu do kieliszka i wypiłam jednym haustem. Tylko na to czekałam. Nie
przepadałam za takimi trunkami, ale byłam w stanie zrobić wszystko, żeby
wkurzyć wuja i oczywiście postawić na swoim.
Sapphire
podeszła do mnie i zaczęła się rozpływać z zachwytu.
-
Widziałaś minę Ashley Pail? – zapytała. – Głupia idiotka, skąd ona się tu w
ogóle wzięła?
Wzruszyłam
ramionami i wypiłam do dna czwartego drinka.
- Też bym
to chciała wiedzieć – odpowiedziałam. – Idę zapytać Malfoya.
Opróżniłam
piąty kieliszek i ruszyłam w stronę rozmawiającego z jakimś Śmierciożercą
Lucjusza. Zatoczyłam się jednak i wpadłam w kogoś.
- O
przepraszam… - mruknęłam.
Zrobiłam
kolejny krok, tym razem wpadając w kolejnego gościa. Tamten odsunął się
przerażony, przez co upadłam na podłogę, śmiejąc się nie wiem nawet z czego. Sapphire
podniosła mnie z zatroskaną miną.
- Zostaw,
sama sobie poradzę – wybełkotałam, biorąc ze stołu całą butelkę alkoholu.
Zataczając
się, ruszyłam w stronę Malfoya. W końcu dotarłam do celu. Chwyciłam go pod
ramie, żeby się nie przewrócić i zapytałam:
- Co tu
robi ta blondynka? – wskazałam na Ashley Pail, stojącą niedaleko Dracona. – I
jej kuzynka?
-
Zaprosiłem je, ich ojcowie to moi dobrzy znajomi – odparł.
- Więc je stąd
wyrzuć, obie zatruły mi życie – rozkazałam.
- Wiesz
co, chodź.
Wziął mnie
za ramię i zaprowadził gdzieś. Co chwilę potykałam się o brzegi sukni, ale
Malfoy nie dał mi upaść. Oj, będę długo trzeźwieć. A kac następnego ranka
będzie okropny. Aż się boję myśleć.
Lucjusz
zaprowadził mnie do swojego pana. Opadłam na jego kolana, ciesząc się głupio z
czegoś, czego teraz sobie nie mogę przypomnieć.
-
Pomyślałem, że może się nią zajmiesz, panie – zwrócił się do Voldemorta Malfoy.
Ten kazał mu odejść, a sam chwycił mnie pod ramiona i wyprowadził z sali.
- Jeszcze
impreza się dobrze nie zaczęła, a ty już się przewracasz – odezwał się i
posadził mnie pod ścianą.
Pogrzebał
w kieszeni szaty. Po chwili wyciągnął z niej malutki flakonik z ciemnobrązowym
płynem.
- Tak
myślałem, że będziesz tego potrzebować – dodał, odkorkował buteleczkę i
przytknął mi ją do ust. Wypiłam posłusznie.
Musiałam
czekać chwilę, aż napój zaczął działać. Najpierw powoli zaczęło znikać to
okropne uczucie, w głowie przestało mi wirować, a ja sama poczułam przemożną
niechęć do alkoholu, przynajmniej na razie.
- I co,
działa? – zapytał Czarny Pan, podciągając mnie na nogi.
- Dzięki,
myślałam, że to już koniec imprezy dla mnie – odpowiedziałam.
Wróciłam z
powrotem na salę. Jaki to cudowny wynalazek, taki eliksir na szybkie
wytrzeźwienie. Odnalazłam wzrokiem Barty’ego. Ciśnienie natychmiast mi się
podniosło, bo zobaczyłam wiszącą nad nim Sharpey. W takich chwilach wolałabym
być pijana, naprawdę.
Ona już
naprawdę nie odpuści. Kiedy podeszłam bliżej, moje nerwy jako tako ostygły,
kiedy zobaczyłam wyraz twarzy Croucha. Wyglądał na znudzonego i trochę
poirytowanego.
- …i wtedy
zapytałam ją, jakiej farby używa – usłyszałam strzęp rozmowy, albo raczej monologu
Sharpey. – A ona powiedziała, że jest meta… mate… meterfomomagiem.
- Chyba
matemorfomagiem – odezwał się Barty.
Jego wzrok
spotkał się z moim. Ucieszył się na mój widok, bo uśmiechnął się szeroko, z
wyraźną ulgą.
Chwyciłam
go za rękę, uśmiechnęłam się złośliwie do Pail i powiedziałam:
- Robienie
z siebie idiotki nie zawsze się opłaca, co?
Otworzyła
usta, żeby się odgryźć, ale uciszyłam ją ręką i wskazałam na tron, na którym
dopiero co zasiadł Voldemort.
- Tylko
spróbuj coś powiedzieć.
Odeszłam
na drugi koniec sali, prowadząc za sobą Croucha. Tego wyraźnie coś bawiło, bo
uśmiechał się tajemniczo. Spojrzałam na niego znacząco, ale on tylko pokręcił
głową.
- Nic, po
prostu się cieszę, że cię tu spotkałem.
Uniosłam
brwi ze zdziwienia, ale nic nie powiedziałam.
Nagle
poczułam, jak ktoś obejmuje mnie od tyłu w talii. Na początku pomyślałam, że to
może Draco albo któryś inny ze Śmierciożerców, ale chwilę później zauważyłam,
że nie mogę odczytać myśli właściciela tych lodowatych dłoni. Mogła to być
tylko jedna osoba, która miała przede mną umysł zamknięty, ze względu na
pokrewieństwo.
Barty
wycofał się z sali, uśmiechając się triumfalnie. Położyłam głowę na ramieniu
przybysza.
- Armand –
szepnęłam. – Nie zauważyłam cię.
- Nadal
jesteś taka słabiutka, jak wtedy, gdy cię ostatni raz widziałem…? – usłyszałam
jego cichy głos tuż nad uchem.
- A jak
sądzisz?
Jego
dłonie zaczęły się powoli przesuwać po moim ciele.
- Dlaczego
wróciłeś? – spytałam.
Nie byłam
nawet tak zaskoczona jego nagłym pojawieniem się, jak wcześniej sądziłam.
-
Stęskniłem się za tobą, moje dziecko – odrzekł.
- Tak? –
zdziwiłam się. – Jakoś przez tyle lat nie paliłeś się do odezwania się do mnie
choćby słowem. Mniejsza o to… Jak się tutaj właściwie dostałeś?
-
Znajomości – odpowiedział krótko.
Obrócił
mnie twarzą do siebie.
Armand
miał długie, czarne włosy, białą, opalizującą skórę i hipnotyzujące oczy. Miał
takie piękne spojrzenie… chyba piwne albo kasztanowe. Nie wiem już. Jego dłonie
były smukłe, o długich palcach, zupełnie jak u jakiegoś Włocha, chociaż wiem,
że nim nie był. Niewiele o nim wiedziałam. Ile mógł mieć lat, kiedy Marius dał
mu Mroczną Krew? Dwadzieścia? Nie miał zmarszczek, żebym z nich mogła odczytać
jego wiek.
Wpatrywałam
się w niego jak w obrazek. Chłonęłam wzrokiem tą zapomnianą już twarz swego
ojca i stworzyciela.
- Wyrosłaś
– zauważył Armand. – Jesteś już kobietą. Piękną kobietą…
Pochylił
się nad moim karkiem, jakby chciał złożyć na nim pocałunek. Wiedziałam jednak,
że chodzi mu o coś więcej. A mianowicie o krew.
Poczułam
lekkie ukłucie. Po mojej szyi jednak nie spłynęła stróżka krwi, tak jak było w
przypadku Sanguini’ego. Armand był zbyt zręcznym wampirem, by podczas tej
operacji uronić choćby kroplę.
Czułam,
jak krew odpływa mi z twarzy, dłonie w zaskakującym tempie robią się zimne. Nie
odepchnęłam jednak swego Mistrza, mimo że ten pił łapczywie, nie zamierzając
wcale skończyć.
- Może
wystarczy? – zapytałam, prawie słabnąc w jego ramionach. Kolana ugięły się pode
mną. Upływ krwi raczej mi nie służył. Armand odsunął się ode mnie. Twarz miał
zaczerwienioną, dłonie, którymi mnie obejmował – gorące. Oczy pokrywała mu
czerwona siatka żyłek.
Za to ja
musiałam teraz lśnić w ciemności. Gdyby jakiś śmiertelnik mnie dotknął,
przypominałabym mu chłodny marmur.
Odgarnęłam
jego czarne włosy z szyi, w której utkwiłam wzrok. Upuścił mi już tyle krwi, że
tera powinien z czystej uprzejmości dać mi trochę swojej.
- Piłaś? –
zapytał.
- Tylko
trochę – odparłam, ukrywając fakt mojego upicia się kilka chwil temu. – Czymś
muszę zastępować krew, której tak uparcie zabrania mi Czarny Pan.
Armand
popatrzył na mnie z oburzeniem.
- Czarny
Pan odmawia ci krwi? – spytał. – Tobie?
Westchnęłam
ciężko. Nie mogłam odczytać jego myśli, ani on nie mógł odczytać moich, ze
względu na pokrewieństwo, lecz domyślałam się, co my teraz przyszło do głowy.
Chciał, żebym z nim odeszła. Wtedy miałabym krwi pod dostatkiem. Jednak nie
mogłabym zostawić Czarnego Pana.
- Mam ci
tyle do powiedzenia, że nie wiem, od czego zacząć – odezwałam się.
- Nic nie
mów – odparł, kładąc mi palce na ustach. – Poczekaj tu, za chwilę wrócę.
Uśmiechną
się lekko ze swego rodzaju wyższością, po czym zniknął w drzwiach prowadzących
do holu. Odetchnęłam nieznacznie. Armand wrócił. Claudia się myliła. Ale jej
dowalę, kiedy się znów zjawi.
Obok mnie
stanął Draco Malfoy. Wsunął ręce głęboko do kieszeni i zapytał:
- A ten
gościu to kto?
- Mój
Mistrz – odpowiedziałam z uśmiechem.
Podeszliśmy
razem do najbliższego stołu. Ja, wyczerpana takim ubytkiem krwi, usiadłam na
jego brzegu.
- Nie, ale
tak naprawdę – odezwał się Malfoy. – Co to za facet?
- Armand.
Utkwiłam
wzrok w otwartych drzwiach. Chciałam, żeby jak najszybciej wrócił. Po sześciu
latach chciałam mu powiedzieć wszystko, co się wydarzyło.
Na krótki
moment muzyka, grana przez gramofon, ucichła. W tym też momencie zjawił się
przy mnie Armand.
- Czy mogę
cię prosić? – zapytał.
Zaskoczona,
poszłam za nim na środek sali.
Stare
narzędzie do tworzenia muzyki zagrało coś innego. Tango*. Armand umiał tańczyć?
Chociaż w sumie nie dziwię się mu, przecież tyle lat spędził w akademii swojego
Mistrza, że Marius musiał go tego nauczyć.
Gdybym
umiała opisać taniec i towarzyszące temu uczucia, zrobiłabym to. Mogę jedynie
powiedzieć, że Armand nie nadepnął mi na stopę ani razu, znał wiele figur, a
ja, prowadzona przez niego, nie byłam wcale taka okropna, jak sądziłam.
Kiedy
muzyka już ucichła, wampir ucałował moją dłoń i odprowadził mnie na miejsce. Prawdziwy
dżentelmen, powiedziałabym, gdybym nie znała wydarzeń, które nastąpiły później…
Ale wróćmy
do sali balowej.
Usiadłam z
powrotem na stole. Draco pokiwał głową z uznaniem.
- No… - zaczął.
– To było… jak seks na parkiecie.
Zaśmiałam
się.
- Tobie
się wszystko z jednym kojarzy – zauważyłam.
~*~
Nareszcie,
co? Dałam Armanda. Nadszedł ten czas, chociaż nie wiem, czy nie za szybko. Cóż.
Sądzę, że się podobało xD Dedykacja dla Nadine
:*
* Karol -
La bateau Blanc, TU tłumaczenie.
* Pod
gwiazdką muzyka xD