27 lipca 2008

9. Dojrzewanie swędzi

Zwykle budził mnie albo natarczywy dźwięk budzika, albo marudząca Sapphire, ale tym razem sen o niezaliczonym kolokwium z historii magii przerwało coś innego. Nietypowego. Coś pomiędzy bólem i swędzeniem dookoła zębów. Między snem a jawą, nim ostatecznie się ocknęłam, miałam wrażenie, że to właśnie dlatego kompletnie rozdrażniona zaczęłam kłócić się z Binnsem o dopuszczenie do olimpiady. Ale gdy otworzyłam oczy i okazało się, że zamiast nauczyciela wisiał nade mną zielony baldachim, dziwaczne, swędząco-bolesne wrażenie w ustach nie ustało. Przesunęłam językiem po wszystkich zębach, ale nie wyczułam ani opuchlizny, ani posmaku krwi. Tym bardziej zaniepokojona rozsunęłam kotarę szybkim, zamaszystym ruchem i wyskoczyłam z łóżka; dormitorium było uśpione, wypełnione głębokimi, miarowymi oddechami dziewcząt, ale wymyślny, kolorowy zegarek na szafce nocnej Pansy wskazywał, że za kilkanaście minut miał rozbrzmieć pierwszy budzik o szóstej trzydzieści, budzący Sapphire na jej poranną pielęgnację włosów. Przemknęłam przez sypialnię i wpadłam prosto do łazienki. W miękkim, żółtym świetle lampek zwisających z sufitu nie dostrzegłam niczego, co mogłoby wzbudzić moje podejrzenia, choć swędzące pieczenie nie ustępowało. Wyszczerzyłam się do lustra tak mocno, że Gilderoy Lockhart mógłby pozazdrościć mi tak szerokiego uśmiechu. Nic. Zaczęłam językiem naciskać na trzonowce i siekacze, przerażona licznymi snami o wypadających zębach, ale żaden z nich ani drgnął. Im dłużej stałam na palcach z twarzą niemal przyciśniętą do lusterka, dotykając i oglądając to, co miałam w ustach, w końcu namierzyłam miejsce promieniującego bólu — najbardziej paliło dokładnie nad górnymi trójkami. Kilkukrotnie ugryzłam się w nadgarstek, schłodziłam pod strumieniem zimnej wody. Umyłam zęby. Nic. Wzięłam prysznic, założyłam świeżą szatę, uczesałam się. Nadal nic. Równomierne, irytujące swędzenie było chyba gorsze od ćmiącego bólu. 

Tymczasem w sypialni rozbrzmiał pierwszy budzik, a razem potem rozległy się pierwsze westchnienia i buntownicze pomruki. W części pokoju, gdzie stało łóżko Sapphire, zajęczał materac. Millicenta zapewne przewróciła się na drugi bok i ponownie zasnęła, bo znów rozległo się ciche pochrapywanie. 

— Mmm… a ty tsoo…? – mruknęła Sapphire, próbując nawiązać ze mną w miarę trzeźwy kontakt wzrokowy. — Wstałaś już? 

— Booą mye źąsła — wybełkotałam z trudem przez palce wciśnięte do ust. 

— Nie macaj tego! — syknęła i uderzyła mnie w obie dłonie. Natychmiast je wyciągnęłam. Zapiekło. — Pokaż to… są całe czerwone, nie grzeb tam, tylko idź do pani Pomfrey. A teraz wynocha z łazienki, będę olejować włosy. 

— Pójdę, pójdę… 

Ale Sapphire już tego nie słyszała, zatrzasnęła za mną drzwi, ledwo przekroczyłam próg sypialni. Zza kotar otaczających łóżko Parkinson dobiegły mnie odgłosy powolnej, niezręcznej walki z pościelą. W oczekiwaniu na przyjaciółkę sięgnęłam po plan lekcji i zaczęłam przeglądać plecak, choć od wczoraj byłam kompletnie spakowana. Eliksiry, zaklęcia runy. Bezmyślnie przeglądałam świeżo uzupełniony komplet ingrediencji, ale nie potrafiłam się na tym skupić, bez przerwy przesuwałam językiem po dziąsłach i robiłam miny, sprawdzając, która choć trochę przyniesie ulgę. 

Na myśl o wizycie w skrzydle szpitalnym coś nieprzyjemnie przewróciło mi się w żołądku. I to nie ze strachu przed śmiertelną diagnozą czy — o zgrozo — przymusem płukania ust różnymi obrzydliwymi płynami. Już w łazience zaczęłam się domyślać, co to mogło być, a u pani Pomfrey obawiałam się potwierdzenia. Na co dzień raczej o tym nie myślałam, ale gdzieś z tyłu głowy miałam tę świadomość, że ten moment nareszcie nastąpi. Dziewczęta w moim wieku dostawały pierwszej miesiączki, a mnie zaczynały rosnąć kły. 

Machina ruszyła. 

Bez większego apetytu przez całe śniadanie marudziłam nad stygnącą owsianką. Każdy kęs czegoś twardszego wzmagał swędzenie. Bez przerwy obmacywałam dziąsła językiem; kiedy Sapphire to zauważyła, raz po raz szturchała mnie ramieniem i rzucała karcące spojrzenia, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Od jakiegoś czasu gdzieś z tyłu głowy kołatała się świadomość, że ten moment nadejdzie. I wtedy wydawało mi się, że nawet miałam szczęście. Dziewczynki z mojej klasy wymykały się z torbami do toalety, płonąc na twarzach, transmutowały podpaski w błyszczyki albo puderniczki, na przerwach w panice grzebały w kosmetyczkach, szeptały do koleżanek i ukradkiem przekazywały sobie tampony. Krzywiły się z bólu, narzekały na obfity trądzik. Millicenta — czerwona jak piwonia — przynajmniej kilka razy biegła wczesnym rankiem do toalety, odwrócona plecami do ściany, by nie zdradzić obecności wielkiej czerwonej plamy na nocnej koszuli. Gwałtowne wymioty Pansy każdego pierwszego dnia cyklu nie były już niczym zaskakującym. W zeszłym roku przed lekcją transmutacji z różowego, tajemniczego pudełeczka Hannie Abbott wysypały się wszystkie wkładki i chłopcy z klasy rzucili się, aby pozbierać jak najwięcej. Przyklejali je sobie nawzajem do twarzy i biegali tak po korytarzu, dopóki profesor McGonagall nie przerwała tego żałosnego widowiska. Jeszcze następnego dnia w różnych miejscach szkoły można było dostrzec podpaskę przyczepioną do zbroi albo na środku niezadowolonego portretu, a biedna Hanna na kilka następnych tygodni została Krwawą Abbott. Cieszyłam się, że coś podobnego nigdy mnie nie spotka. 

A jednak… teraz poczułam, że chciałabym ich częścią. Chciałabym odpowiedzieć narzekającej na ból Sapphire: „Wypij ten eliksir, mnie zawsze pomaga”. Albo mieć na dnie szuflady z bielizną „okresowe majtki”, najbrzydsze i najbardziej wyświechtane, których nadal żal było wyrzucić, a idealnie nadawały się na „te dni”. Móc używać z Sapphire i Darlą specjalnego kodu, aby nikt się nie domyślił. Ostentacyjnie poprosić przyjaciółkę o pożyczenie tamponu i przywalić chłopakowi, który zacznie się z tego śmiać. Nagle poczułam w środku jakąś dziwną pustkę. Pustkę wynikającą z wykluczenia. 

Powolnego stawania się dziwolągiem. 

Po śniadaniu rozdzieliłyśmy się z Sapphire w holu — ona pobiegła z powrotem do lochów, a ja zaczęłam wspinać się po szerokich schodach na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się skrzydło szpitalne. Postanowiłam zerwać się z eliksirów, przekonana, że była to jedyna lekcja, na którą mogłam bezkarnie się spóźnić. Tak się śpieszyłam, że kiedy wpadłam do środka, wspomnienia z czerwca uderzyły mnie ze zdwojoną siłą. Nawet nie zdążyłam się na to przygotować. Choć przestronne, ciche pomieszczenie było niemal całkowicie opustoszałe, przed oczami stanął mi tłumek niepowiązanych ze sobą ludzi. Dumbledore, zakrwawiony Snape, Knot. Ron z zabandażowaną nogą, wystraszona Hermiona. Harry jak zwykle w centrum wydarzeń. Sapphire blada jak mąka, z sinymi, nabrzmiałymi wargami. Coś ścisnęło mnie w gardle, gdy omiotłam wzrokiem ostatnie łóżko zaraz przy drzwiach prowadzących do gabinetu pielęgniarki. Dwa miesiące temu stał tam niepozorny parawanik z białego płótna. Teraz o strzeliste, gotyckie okna bębnił głośno deszcz. Wtedy wpadało do środka lodowate światło księżyca. Pamiętałam srebrzyste plamy zniekształcające woskową twarz Sapphire. 

Z transu wyrwał mnie huk czegoś metalowego upadającego na podłogę. To kot pani Pomfrey — olbrzymi, rudy staruszek — zeskoczył niezdarnie z krzesła i zwrócił ku mnie swój brzydki, siwiejący pysk. Już prawie przyklęknęłam i wyciągnęłam rękę, ale drzwi w głębi sali otworzyły się i w progu stanęła pielęgniarka. 

Pani Pomfrey była energiczną, korpulentną czarownicą w średnim wieku. Na pierwszy rzut oka surowa, nieznosząca sprzeciwu, z wiecznie zaciśniętymi ustami, po lepszym poznaniu naprawdę ciepła i troskliwa. Rzadkie, mysie włosy nosiła schowane pod wielkim, białym czepcem przypominający krótki, zakonny welon, a na serdecznym palcu obrączkę, choć nikt nie słyszał, by pielęgniarka kiedykolwiek wyszła za mąż. Nieliczni, którzy mieli okazję zajrzeć do jej prywatnego gabinetu, żartowali, że poślubiła Jezusa. Kiedy mnie zobaczyła, jej wargi zwęziły się jeszcze bardziej, a na czole pojawiła się długa, pionowa zmarszczka. 

— Serpens, już po dzwonku. Coś ci dolega? 

Wzruszyłam ramionami. 

— Czy ja wiem… — mruknęłam ponuro. W tamtym momencie po stokroć bardziej wolałabym poprosić ją o podpaskę na pierwszą miesiączkę, niż przyznać się do tego. — Źdźiąsła trochę mnie… swędzą. 

— Dziąsła, Serpens. Siadaj i otwórz buzię. 

Przysiadłam na brzeżku najbliższego krzesła i uchyliłam usta, a pani Pomfrey natarła dłonie czymś mocno zalatującym alkoholem i z miną znawcy zerknęła do środka. Przyświecając sobie różdżką, obejrzała zęby, nakazała wystawić język, zajrzała do gardła, pomacała migdałki. 

— Mmm, no tak, tak… — mruczała, operując mi w ustach małym lustereczkiem na długiej, zakrzywionej rączce. — Tak, jak myślałam. 

Schowała różdżkę do kieszeni i podeszła do rzędu staroświeckich komód ustawionych jedna obok drugiej pod ścianą naprzeciwko wejścia. 

— Czyli…? 

Pielęgniarka nie odpowiedziała od razu, całkowicie pochłonięta poszukiwaniami. Przez jej ręce przewijały się koszyczki mocno pachnące ziołami, liczne fiolki i buteleczki (w jednej po porcelanowym korku w kształcie czaszki poznałam Szkiele-Wzro), wielka druciana szczotka, aż nareszcie pani Pomfrey wyprostowała się, dźwigając pękaty słój wypełniony czymś, co przypominało kolorowe gumy kulki. 

— Wydłużają ci się zęby — odparła rzeczowo. — Ból powinien ustąpić za jakieś dwa, trzy dni, świąd utrzyma się przez kilka tygodni, dopóki kły będą się kształtować. W tych gumach jest korzeń waleriany, żucie powinno przynieść ci ulgę. Byle w rozsądnych ilościach, trzy sztuki dziennie, od posiłku do posiłku, powinno wystarczyć. 

Wyciągnęłam ze słoika wściekle różową kulkę, wsunęłam do ust i rozgryzłam; po wnętrzu ust momentalnie rozlał się słodki, nieco ziołowy smak, a kiedy wraz ze śliną otulił dziąsła, miałam ochotę westchnąć. Swędzenie natychmiast ustało, pozostał wyłącznie delikatny, ćmiący ból dokładnie nad górnymi trójkami. Po moim uśmiechu pani Pomfrey zrozumiała, że to był strzał w dziesiątkę, bo z zadowoleniem kiwnęła głową i odwróciła się, żeby pozamykać wszystkie szafki. 

— Dziękuję. 

— Nie ma za co, Serpens. Zaraz, zaczekaj jeszcze chwilę. Pamiętasz wszystko, co ustaliliśmy z profesorem Dumbledore’em? 

Tym razem to ja zacisnęłam mocniej wargi. 

— Tak jest — bąknęłam, nie patrząc jej w oczy. — Mam napisać do rodziców, a pani powiadomi Snape’a… 

— Profesora Snape’a, Serpens. 

— Tak, PROFESORA Snape. Mam uważać, żeby się nie skaleczyć i na eliksirach kroić składniki w rękawiczkach. 

— Profesor Snape będzie miał na ciebie oko — powiedziała, prostując się. Ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i jasnymi, prawie niewidocznymi brwiami wyglądała na wiecznie zirytowaną, ale kiedy znów się odezwała, w jej głosie słychać było prawdziwą zgryzotę. — Przez najbliższe tygodnie możesz być bardziej podenerwowana, wpadać w melancholię… chciałabym cię tu widzieć początkowo przynajmniej raz w tygodniu, dopóki wyrzynają się kły… Później zobaczymy. Profesor Snape pewnie też będzie chciał z tobą porozmawiać. Chyba rozumiesz, że sytuacja nie jest błaha. 

Popatrzyłyśmy sobie w oczy. 

— Rozumiem. 

— To świetnie. — Pielęgniarka wyraźnie się rozpogodziła. — Dobrze się złożyło, że w tym roku odwołali mecze quidditcha. Mnie ubędzie roboty, a i ty, Serpens, oszczędzisz sobie kontuzji. 

Ani trochę nie podzielałam jej entuzjazmu w temacie odwołanych rozgrywek, ale mruknęłam pod nosem coś niezrozumiałego na kształt zgody, jeszcze raz podziękowałam za gumy i jak najszybciej opuściłam skrzydło szpitalne. No tak. Rzeczywiście sytuacja nie była typowa, w każdym razie nie słyszałam, aby co druga uczennica odwiedzała panią Pomfrey w sprawie rosnących kłów. Zawsze, kiedy o tym myślałam, całą sprawę sprowadzałam do tej jednej zmiany, a przecież temat pojawił się na tapecie, zanim dostałam list z Hogwartu. Pamiętałam napięcie w domu, gdy tata wybierał się na rozmowę z Dumbledore’em, nieznośne oczekiwanie i radość na widok uśmiechniętej, rozluźnionej twarzy Sethiego jakieś dwie godziny później. Wtedy chyba nie miałam pełnej świadomości, że właśnie przez tamte dwie godziny ważyło się moje być albo nie być w Hogwarcie. Przygotowania ruszyły zaraz na początku, ale toczyły się gdzieś poza mną, choć przecież to mnie dotyczyły. Może już wtedy pielęgniarka ściągnęła do szkoły te cholerne gumy? Przez ponad trzy lata starałam się o tym nie myśleć. 

Zanim udałam się na eliksiry, musiałam wrócić do dormitorium, ponieważ słój, który dostałam od pani Pomfrey, był zbyt duży, abym mogła go swobodnie nosić w torbie. Schowałam go w kufrze i kilka razy się upewniłam, że został szczelnie zamknięty, bo Gloria często wywlekała ze skrzyni przeróżne rzeczy i roznosiła po całej sypialni. Dlatego kiedy wpadłam spóźniona do klasy, lekcja już od dawna trwała. Choć było zaledwie dwadzieścia minut po dzwonku, już z progu uderzył mnie w nozdrza gryzący smród spalonej gumy, a pod niskim sufitem kłębił się szarobury dym. Weszłam akurat w momencie, kiedy Snape łajał Neville’a za rozpuszczenie kociołka. 

— Panno Serpens! — zawołał rozdrażniony. Szata załopotała wściekle, kiedy energicznie oddalił się od ławki, przy której siedział Longbottom. — Semestr zaczynasz od spóźnienia! Przepisz to z tablicy, a potem zapraszam do biurka po resztę instrukcji. 

Odnalazłam miejsce, które zajmowałam od pierwszej klasy; cisnęłam torbę na blat między schludnie pokrojonymi składnikami Sapphire i niechlujnie pokaleczonymi ingrediencjami Neville’a. Coś ścisnęło mnie w żołądku, kiedy zobaczyłam go siedzącego na krześle Darli, ale nie powiedziałam ani słowa. W oczach Longbottoma błyszczało szaleństwo, a olbrzymia, dymiąca plama na podłodze pod biurkiem świadczyła o tym, że to nie był jego pierwszy roztopiony kociołek. 

Kiler wychyliła się, żeby zapytać: 

— I co? Pani Pomfrey pomogła? Dalej cię swędzi? 

Nadmuchałam wielką bańkę z różowej gumy, która zamiast strzelić w spektakularny sposób, sflaczała i opadła mi na brodę. 

— Nic a nic — odparłam z uśmiechem, wciągnąwszy resztki gumy z powrotem do ust. — Tylko będę musiała to żuć przez kilka tygodni. 

— Tygodni?! 

— Malheureusement, oui. 

Wyciągnęłam świeży pergamin, wymięte pióro z perliczki, atrament i wbiłam wzrok w tablicę. Musiałam zmrużyć oczy, żeby dopatrzeć się tego, co tam było. Na środku szczupłymi, strzelistymi literami Snape nakreślił ANTIDOTA, a pod spodem widniały zasady obchodzenia się z nimi na lekcji i numer strony z podręcznika do czwartej klasy. Przeniosłam wszystko na kartkę, tymczasem Neville jęczał i stękał nad rozcieraniem suszonych pajęczych nóżek. Z jego kociołka coś znów zaczynało niepokojąco podśmierdywać. Podeszłam do Snape’a, jak się okazało, po fiolkę z trutką na szczury i przy pomocy instrukcji z podręcznika miałam wykonać proste antidotum. Wracając, minęłam stolik, przy którym z pochylonymi głowami rozmawiali szeptem Victor, Dean i Seamus; ich kotły wciąż ziały pustką, za to cała trójka doskonale udawała zainteresowanie siekaniem figi na cieniutkie plasterki. Przy kolejnym stanowisku Hermiona mieszała zawzięcie w czymś, co przybrało błotnistej konsystencji, Ron pocił się nad podręcznikiem, Harry w napięciu odmierzał coś na wadze. Dla kontrastu Malfoy ziewał rozwalony na biurku na drugim końcu sali, Crabbe i Goyle celowali papierowymi kulkami do kociołka Neville’a. Nim doszłam do naszego stolika, w klasie rozległ się najpierw syk, potem ostry gwizd, chwila ciszy i przerywająca ją eksplozja o sile dużej petardy. 

Wyglądało na to, że Crabbe albo Goyle w końcu trafił kulką do celu. 

Snape nie potrzebował powodu, żeby regularnie uprzykrzać życie Gryfonom, a Neville już od pierwszej lekcji stał się jego ulubieńcem. 

— Longbottom, jesteś najgłupszym, największym beztalenciem w kwestii warzenia eliksirów, jakiego… 

— Profesorze, to oni wrzucili Neville’owi coś do kociołka, sama widziałam! — zawołałam, pokazując palcem na Malfoya i jego dwóch goryli. 

Pech chciał, że Crabbe tarzał się ze śmiechu po biurku, a Goyle zastygł na moment z ręką uniesioną jak do rzutu; w tłustej pięści ściskał kolejną kulkę zgniecionego papieru. Snape wydął wąskie, bezkrwawe usta. 

— Longbottom, zostaniesz po lekcji i to posprzątasz. Panie Goyle, proszę się zająć, z łaski swojej, przygotowywaniem antidotum, jeżeli nie chce pan sprawdzić jego skuteczności na własnym szczurze. 

I odszedł od naszego stolika, żeby przypierdolić się do Lavender Brown o krzywo pokrojonego ziemniaka. Draco wykorzystał ten moment i uśmiechnął się słodko, sycząc pod nosem: 

— Kapuś. 

— Fretka — odparłam z równie czarującym uśmiechem, który zrobił się jeszcze szerszy na widok nienawiści, która wykrzywiła szczurzą twarz Malfoya. 

Kiedy pochyliłam się nad instrukcją z podręcznika, Neville bąknął ciche dzięki, czerwony na twarzy i nadzwyczajnie pochłonięty szorowaniem kociołka, który pożyczył mu Snape. Odkorkowując fiolkę z trutką na szczury, wytężałam pamięć, żeby przypomnieć sobie jakąś inną konfigurację uczniów w tej sali, ale poza nieobecnością Darli i Longbottomem siedzącym na jej krześle zupełnie nic się nie zmieniło. Dumbledore zdecydowanie miał poczucie humoru, uparcie łącząc Ślizgonów z Gryfonami na każdy semestr eliksirów. Albo psychopatyczne zapędy. 

— Co ci powiedziała pani Pomfrey? — zapytała półgłosem Sapphire, kiedy w klasie trochę się uspokoiło.

Poza intensywnym bulgotaniem z kilkudziesięciu kociołków i zwyczajnym marudzeniem Snape’a w pomieszczeniu było słychać tylko przyciszone rozmowy uczniów nasilone jak zwykle po stronie, w której zasiadali Ślizgoni. 

— To, co myślałam. — Podniosłam głowę i wyszczerzyłam zęby. — Kły mi rosną, więc uważaj. Jak mnie wkurwisz, to w nocy cię zeżrę. 

Neville rzucił mi przestraszone spojrzenie znad do połowy pokrojonego ślimaka. Kiler parsknęła śmiechem. 

— Żartowałam — dodałam szybko, patrząc na Longbottoma. — Mam okres. 

Uśmiechnęłam się do niego, ale nie wyglądał ani trochę pewniej, więc zaproponowałam, żeby jeszcze raz opowiedział nam o tym, jak Moody zmienił Malfoya w tchórzofretkę. Gryfon dopiero wtedy trochę się rozchmurzył. Pracując niestrudzenie nad swoją czwartą próbką trutki na szczury, z błyszczącymi oczami rozpływał się nad Szalonookim i już wiedziałam, że po tej awanturze przed Wielką Salą co drugi chłopak będzie chciał zostać aurorem. Mimo niechęci do Moody’ego śmiałam się razem z Sapphire, świadoma przeszywającego wzroku Dracona na swoich plecach. Śmiałam się właśnie dlatego — żeby rozweselić Neville’a i wkurwić Malfoya. Nasze ciepłe stosunki z niektórymi Gryfonami były mu nie w smak już od pierwszych dni w Hogwarcie, kiedy stało się oczywiste, że nie zamierzałam zerwać kontaktu z bratem tylko dlatego, że zaczarowana czapka wysłała mnie do lochów, a jego do wieży. A przyjaźnie, które dzięki temu nawiązałam, stały się jeszcze większą solą w oku niektórych Ślizgonów. Z Malfoyem i Pansy na czele. Ślizgoni nie kumplowali się z Gryfonami. Mogli mieć kolegów w Ravenclawie, a nawet wśród Puchonów, jeżeli ci prezentowali się wystarczająco godnie. Ale nie Gryfoni. To była anomalia, której nie akceptowano. Gdyby nie to, że dobrze grałam w quidditcha i miałam taryfę ulgową u Snape’a, przyjaźń z Neville’em nie uszłaby mi na sucho. 

— Gdyby nie profesor McGonagall, pewnie by mu zrobił krzywdę… — wyszeptał głosem zabarwionym strachem, ale policzki miał zaróżowione, a oczy pałające, bo jako chłopak, któremu Malfoy sam wielokrotnie wyrządzał krzywdę, mógł oczekiwać, że Moody postąpi z Draconem tak samo. — Prawie się popłakał, kiedy McGonagall go odczarowała. 

Jak na komendę odwróciłyśmy się w stronę Malfoya, tak, by to zauważył i zaczęłyśmy się śmiać — ja mściwie, Sapphire trochę bardziej z uprzejmości, co odciągnęło uwagę Snape’a od kociołka Hermiony. 

— Longbottom! — zawołał i okręcił się w miejscu, aż jego peleryna zawirowała pomiędzy ławkami i chlasnęła Rona w twarz. — Może gdybyś więcej czasu poświęcił na zaznajomienie się z instrukcją w podręczniku, a mniej na rozmowy, nie zmarnowałbyś czwartej próbki. Gryffindor traci dziesięć punktów. 

Obie z Sapphire umilkłyśmy, a Kiler bąknęła: 

— Wybacz, Neville… 

— Normalka — odparł zakłopotany, wzruszając ramionami. — Dzień jak co dzień. 

Ostatecznie dwugodzinna lekcja eliksirów skończyła się dla niego sześcioma rozpuszczonymi kociołkami i szlabanem u Snape’a, ale Longbottom nie wyglądał na zbyt przestraszonego dzisiejszym wieczorem. Najwidoczniej perspektywa wysłania listu do babci z prośbą o przysłanie nowego kotła przerażała go znacznie bardziej. Przed obiadem pożyczył od Victora sowę i z twarzą koloru zsiadłego mleka pomaszerował jak na ścięcie w kierunku sowiarni. 

— Czołem, fretka — rzuciłam na powitanie i odsunęłam sobie wolne krzesło. 

Sapphire podążyła za mną jak cień, choć tym razem dosiadłam się do członków mojej starej drużyny i wiedziała, że nie będzie miała o czym z nimi rozmawiać. 

Malfoy wydął usta. Musiał bez słowa przełknąć kolejną eksplozję śmiechów, bo przy dogadujących bez przerwie Grahamie i Milesie znajdował się na straconej pozycji. Wiedziałam, że za kilka tygodni wszyscy o tym zapomną, podekscytowani obecnością delegacji z zagranicznych szkół, ale póki temat był świeży, zamierzałam utrzeć Malfoyowi nosa tak bardzo, jak tylko się dało. Za te wszystkie złośliwości wobec Victora i Neville’a. 

— Dyskutujemy o teście — zagadnął Miles, kiedy znudziły mu się już żarty z Malfoya i coraz mniej osób się z nich śmiało. — Rozpytałem tu i ówdzie i chyba najlepszy będzie piątek. 

— A coś was goni? — zapytała Sapphire. 

— Musimy się pośpieszyć, jeśli chcemy coś poćwiczyć z nowymi — odparł, zgarniając na talerz wszystkie marynowane grzybki z miseczki. — Zaraz zjadą się ci z Durmstrangu i z Beauxbatons, wszyscy będą się podniecać Turniejem Trójmagicznym… 

— Łącznie z tobą… — wtrącił Draco, a Crabbe i Goyle zachichotali. 

— …i już nic nie zrobimy. A nie możemy sobie pozwolić na rok odpoczynku. Założę się, że Gryfoni mają rozpisany plan treningów do czerwca… 

— Jest w tym mięso? — zapytałam, grzebiąc chochlą w wielkiej misie gulaszu warzywnego. Tak przynajmniej wyglądał na pierwszy rzut oka. Wyłowiłam na powierzchnię coś, co mogło być zarówno porem, jak i fragmentem kurczaka. 

— Nie wiem, ale w tym na pewno! — wrzasnął Montague i wycelował we mnie olbrzymim kawałkiem żeberka, które namiętnie obdzierał palcami. 

Skrzywiłam się, kiedy tłuszcz kapnął na stół. 

— Zabieraj tę padlinę… 

Ale Montague ani myślał przestać wymachiwać mięsem, próbując podetknąć mi je pod nos. Odsunęłam się z obrzydzeniem razem z krzesłem tak daleko, jak tylko się dało; chłopcy — z Malfoyem na czele — ryknęli śmiechem, przez co Graham zaczął dokazywać jeszcze śmielej. Zaczęłam się irytować, zwłaszcza że paskudne swędzenie znowu się pojawiło, kiedy tylko wyciągnęłam gumę z ust i przykleiłam do swojego talerza. 

— Mmm, mięsko, tłuściutkie, palce lizać… 

— Powiedziałam: wykurwiaj z tym…! 

Żeberko jak tchnięte życiem wyślizgnęło mu się z ręki i samo wystrzeliło wysoko w powietrze. Wszyscy momentalnie zamilkliśmy, obserwując, jak powoli obracało się na tle ciężkiego, pochmurnego sklepienia i frunęło jak na skrzydłach w kierunku stołu nauczycielskiego. Tłuszcz niemal majestatycznie pryskał na Ślizgonów, na wspaniałe potrawy, wielkie, żółtawe krople zrosiły czystą zastawę. Wszyscy wstrzymali oddech… Kawał mięsa nie doleciał do podestu, ale z głuchym pacnięciem uderzył w tył głowy Walentyny Odrowąż — aktualnej pani prefekt Slytherinu. Przez sekundę w naszej części stołu panowała głucha cisza, a zaraz potem nastąpiła eksplozja. Montague runął na oparcie swojego krzesła, wykrzywiony w bezgłośnym śmiechu, Goyle bił pięściami o stół. Miles chichotał jak szalony. Malfoy się popłakał. Sapphire zastygła z rękami przyciśniętymi do ust, a ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Żeberko ugodziło Walentynę idealnie w przedziałek, gdzie rozchodziły się jej dwa grube, karmelowe warkocze, zostawiając po sobie tłuszcz i drobniutkie kawałeczki mięsa. 

— Zamknijcie się! — syknęłam do chłopaków, ale równie dobrze mogłam mówić do ściany. 

Nie pozostało mi nic innego, jak strugać głupka, kiedy rozwścieczona, purpurowa na twarzy Odrowąż zerwała się z krzesła i zaczęła łypać na każdego, kto wyglądał choć trochę podejrzanie. W sercu zapłonęła mi nadzieja, że byłam ostatnią osobą, którą w naszym gronie można było oskarżyć o jakiekolwiek powiązanie z duszonymi żeberkami, ale ostatecznie roztrzęsiona Ślizgonka opadła z powrotem na krzesło. Kątem oka widziałam, jak energicznie próbowała zetrzeć z włosów tłusty sos. Odrowąż już i była na mnie cięta. W zeszłym roku podsłuchała, jak obgadywaliśmy z Victorem jej fatalną recytację na Dzień Nauczyciela i od tamtego wydarzenia raczej za mną nie przepadała. 

Reszta dnia minęła mi bardzo przyjemnie. Zarówno na zaklęciach, jak i starożytnych runach panował typowy dla początku roku luz. Flitwick powtarzał z nami to, czego nauczyliśmy się w zeszłym roku, a z profesor Babbling graliśmy w „runicznego wisielca” — godzinę później jako jeden z członków zwycięskiej drużyny opuściłam klasę z uśmiechem na ustach i czekoladową żabą w garści. Jako pracę domową mieliśmy przetłumaczyć akapit życiorysu jakiejś sławnej osoby i zgadnąć, jaką gwiazdę wylosowaliśmy. Właśnie dlatego uwielbiałam starożytne runy, choć nie było na nich grama czarowania. Bathsheda Babbling — młoda i pełna wigoru — prowadziła swoje lekcje w sposób, który wywołałby u McGonagall nerwowe zaciśnięcie ust. Zasiadłam do tłumaczenia zaraz po kolacji, głaszcząc puszysty grzbiet Glorii i podgryzając czekoladę. Dwadzieścia minut później było już po wszystkim. 

— Kogo masz? — zagadnęłam Sapphire i przeciągnęłam się leniwie. 

— Jeszcze nie wiem — mruknęła, pochylona nisko nad swoim pergaminem. — Ale to chyba coś dla ciebie, bo jest coś o lataniu i kontuzji szczęki. A ty? 

Zamilkłam przez sekundę, aby to nazwisko wybrzmiało. 

— Gilderoya Lockharta. 

— Naprawdę? 

— A znasz innego pięciokrotnego laureata nagrody Najbardziej Czarującego Uśmiechu tygodnika Czarownica, który trafił do psychiatryka? 

Wymieniłyśmy się złośliwymi uśmieszkami i Sapphire wróciła do swojego tłumaczenia, podczas gdy ja zaczęłam przeglądać czerwono-fioletową książeczkę, którą zabrałam wczoraj z biblioteki. Z czarowaniem nie miałam żadnych problemów, chyba że akurat coś wymykało się spod kontroli — jak dzisiejsze nieszczęsne fruwające żeberko. Zanim dostałam różdżkę, częściej niż Vipi byłam autorką dziwacznych anomalii, znikających przedmiotów czy niespodziewanych transmutacji. Raz niechcący wylewitowałam tatę na dach stodoły, kiedy śpiewałam coś w ogrodzie, a gdy podrosłam i odkryłam, że mogłam to kontrolować, przestałam jak Victor łakomie spoglądać na różdżki rodziców. Profesor Lupin nazywał to strumieniem i mówił, że tak łatwy przepływ magii to jednocześnie dar i zagrożenie. A wszystko zależało od tego, gdzie czarodziej pokieruje ów strumień. Zeszłoroczne lekcje obrony przed czarną magią znacznie go poszerzyły. Żałowałam, że Lupin nie prowadził regularnych zajęć dla zaawansowanych i nawet trochę zazdrościłam Harry’emu, że jego kłopoty z dementorami poskutkowały częstszymi spotkaniami z profesorem. W tym roku miało być inaczej. Spodziewałam się, że Moody postawi na moim strumieniu tamę.

 

~*~

 

Skok w przeszłość do początków pisania tego opowiadania — rozdział na ledwo 4k słów. XD Ale nie chcę też bezsensownie rozwadniać tego czwartego roku, żeby tylko natrzaskać taką ilość słów, która będzie zadowalająca.

26 komentarzy:

  1. anusia562@buziaczek.pl
    27 lipca 2008 o 20:07

    Fajna notka :D Ale jakoś taka długo ;) Buziaki =*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 28 lipca 2008 o 19:36
      Długa, zgadzam się. Chciałam mieć te lekcje już za sobą, nie chciałam się rozdrabniać w kilku notkach nad 1 dniem xD

      Usuń
  2. ~aga
    27 lipca 2008 o 20:49

    Fajna notka, ale nie rozumiem końca-zakończenia:( [ b-m-l.cay.pl] Zgłaszajcie się do konkursu!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 28 lipca 2008 o 19:36
      Właśnie o to chodzi. Bo jutro napiszę co w tym chodzi xD

      Usuń
  3. ~Fanka
    28 lipca 2008 o 11:29

    Ten rozdział był najlepszy bardzo lubie Harry,ego Pottera a ty?? Twoje opowiadanie różnie się od mojego. chcesz to wpadnij http://www.harry-opowiadanie.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 28 lipca 2008 o 19:38
      Dziękuję xD Ja też lubię hp, od chyba 7 roku życia go polubiłam, choć sam bohater jest trochę… no, delikatny, jak dziecię kwiatów xD

      Usuń
  4. ~dream
    28 lipca 2008 o 16:41

    ale ty masz wyobraznietylko pozazdroscic heh…czekam na kolejne rozdzialy

    OdpowiedzUsuń
  5. ~niki-chan
    28 lipca 2008 o 18:47

    Nie denerwuj mnie kobieto!! Pisz codziennie bo nie wyrobie!!! xd Buziaki :*:*:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 28 lipca 2008 o 19:35
      Kto tu codziennie pisze ? xD no, chyba nie ja xDD Bu$ka =*

      Usuń
  6. ~Emily Humpber.
    28 lipca 2008 o 18:48

    Fajna notka . Najlepsze te skrawki, gdzie Sophie obrazała Malfoya xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 28 lipca 2008 o 19:34
      Ooo, właśnie to mi się podoba najbardziej xD

      Usuń
  7. ~Niemka( w żałobie po komórce)
    28 lipca 2008 o 19:05

    Dziękuje że współczujesz mojej komórce xD niestety dziś pogrzeb ;( umarła w moich rękach . No ale cóz. Nic nie jest niezastapione:P Super opowiadanko. Przeczytałam jak dotąd wszytskie odcinki i czekam na nastepne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 28 lipca 2008 o 19:33
      Spoko, biedna ta komórka xDD

      Usuń
  8. ~Olka
    28 lipca 2008 o 22:51

    bardzo fajne opowiadanie…..wcale nie jest zadługie……..napisane tak jak powinno być……..czyli fajnie….bardzo fajne

    OdpowiedzUsuń
  9. ~m
    29 lipca 2008 o 09:45

    Hej! Chcę Cię poinformować, że na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl pojawiła się nowa notka :) Serdecznie zapraszam :*

    OdpowiedzUsuń
  10. skazana@onet.eu
    29 lipca 2008 o 11:40

    Co ty chcesz? Fajny rozdział xD To czekam na następny :DD zapraszam na http://www.ucieczka-serc.blog.onet.pl niemodna

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 30 lipca 2008 o 11:37
      Myślałam, że już nie napiszesz! xDD

      Usuń
  11. ~prue324
    29 lipca 2008 o 11:49

    super rozdziałek taki długaśny xP. PZDR ja-prue-halliwell.blog.onet.pl <

    OdpowiedzUsuń
  12. Brillen
    7 września 2008 o 15:04

    Jedna z twoich najdłuższych rozdziałów.Bardzo fajnie napisana:) Jest jeden zastanawiający fakt.Sophie broni Narcyzy?Co one mają ze sobą wspólnego?:*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2008 o 15:29
      Przecież i Sop rządzi Śmierciojadkami, a Narcyza to kto jest? xD

      Usuń
  13. ~Leanne
    29 stycznia 2009 o 20:12

    Sprry Ale ta Sophi, nie uważasz że jest trochę śmieszna? Przezcież Harry nigdy nie trzymał by ze śmierciożercą!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 25 sierpnia 2009 o 15:03
      Dlaczego? Bo tak powiedziała Rowling? xD Ja tam przecież mogę zmienić tok myślenia Pottera xD

      Usuń