Tymczasem
w sypialni rozbrzmiał pierwszy budzik, a razem potem rozległy się pierwsze
westchnienia i buntownicze pomruki. W części pokoju, gdzie stało łóżko
Sapphire, zajęczał materac. Millicenta zapewne przewróciła się na drugi bok i
ponownie zasnęła, bo znów rozległo się ciche pochrapywanie.
— Mmm…
a ty tsoo…? – mruknęła Sapphire, próbując nawiązać ze mną w miarę
trzeźwy kontakt wzrokowy. — Wstałaś już?
— Booą
mye źąsła — wybełkotałam z trudem przez palce wciśnięte do ust.
— Nie
macaj tego! — syknęła i uderzyła mnie w obie dłonie. Natychmiast je
wyciągnęłam. Zapiekło. — Pokaż to… są całe czerwone, nie grzeb tam,
tylko idź do pani Pomfrey. A teraz wynocha z łazienki, będę olejować
włosy.
— Pójdę,
pójdę…
Ale
Sapphire już tego nie słyszała, zatrzasnęła za mną drzwi, ledwo przekroczyłam
próg sypialni. Zza kotar otaczających łóżko Parkinson dobiegły mnie odgłosy
powolnej, niezręcznej walki z pościelą. W oczekiwaniu na przyjaciółkę sięgnęłam
po plan lekcji i zaczęłam przeglądać plecak, choć od wczoraj byłam kompletnie
spakowana. Eliksiry, zaklęcia runy. Bezmyślnie przeglądałam świeżo uzupełniony
komplet ingrediencji, ale nie potrafiłam się na tym skupić, bez przerwy
przesuwałam językiem po dziąsłach i robiłam miny, sprawdzając, która choć
trochę przyniesie ulgę.
Na
myśl o wizycie w skrzydle szpitalnym coś nieprzyjemnie przewróciło mi się w
żołądku. I to nie ze strachu przed śmiertelną diagnozą czy — o zgrozo — przymusem
płukania ust różnymi obrzydliwymi płynami. Już w łazience zaczęłam się
domyślać, co to mogło być, a u pani Pomfrey obawiałam się potwierdzenia. Na co
dzień raczej o tym nie myślałam, ale gdzieś z tyłu głowy miałam tę świadomość,
że ten moment nareszcie nastąpi. Dziewczęta w moim wieku dostawały pierwszej
miesiączki, a mnie zaczynały rosnąć kły.
Machina
ruszyła.
Bez
większego apetytu przez całe śniadanie marudziłam nad stygnącą owsianką. Każdy
kęs czegoś twardszego wzmagał swędzenie. Bez przerwy obmacywałam dziąsła
językiem; kiedy Sapphire to zauważyła, raz po raz szturchała mnie ramieniem i
rzucała karcące spojrzenia, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Od jakiegoś
czasu gdzieś z tyłu głowy kołatała się świadomość, że ten moment nadejdzie. I
wtedy wydawało mi się, że nawet miałam szczęście. Dziewczynki z mojej klasy
wymykały się z torbami do toalety, płonąc na twarzach, transmutowały podpaski w
błyszczyki albo puderniczki, na przerwach w panice grzebały w kosmetyczkach, szeptały
do koleżanek i ukradkiem przekazywały sobie tampony. Krzywiły się z bólu,
narzekały na obfity trądzik. Millicenta — czerwona jak piwonia — przynajmniej
kilka razy biegła wczesnym rankiem do toalety, odwrócona plecami do ściany, by
nie zdradzić obecności wielkiej czerwonej plamy na nocnej koszuli. Gwałtowne
wymioty Pansy każdego pierwszego dnia cyklu nie były już niczym zaskakującym. W
zeszłym roku przed lekcją transmutacji z różowego, tajemniczego pudełeczka
Hannie Abbott wysypały się wszystkie wkładki i chłopcy z klasy rzucili się, aby
pozbierać jak najwięcej. Przyklejali je sobie nawzajem do twarzy i biegali tak
po korytarzu, dopóki profesor McGonagall nie przerwała tego żałosnego
widowiska. Jeszcze następnego dnia w różnych miejscach szkoły można było
dostrzec podpaskę przyczepioną do zbroi albo na środku niezadowolonego
portretu, a biedna Hanna na kilka następnych tygodni została Krwawą Abbott.
Cieszyłam się, że coś podobnego nigdy mnie nie spotka.
A
jednak… teraz poczułam, że chciałabym ich częścią. Chciałabym odpowiedzieć
narzekającej na ból Sapphire: „Wypij ten eliksir, mnie zawsze pomaga”. Albo
mieć na dnie szuflady z bielizną „okresowe majtki”, najbrzydsze i najbardziej
wyświechtane, których nadal żal było wyrzucić, a idealnie nadawały się na „te
dni”. Móc używać z Sapphire i Darlą specjalnego kodu, aby nikt się nie
domyślił. Ostentacyjnie poprosić przyjaciółkę o pożyczenie tamponu i przywalić
chłopakowi, który zacznie się z tego śmiać. Nagle poczułam w środku jakąś
dziwną pustkę. Pustkę wynikającą z wykluczenia.
Powolnego
stawania się dziwolągiem.
Po
śniadaniu rozdzieliłyśmy się z Sapphire w holu — ona pobiegła z
powrotem do lochów, a ja zaczęłam wspinać się po szerokich schodach na pierwsze
piętro, gdzie znajdowało się skrzydło szpitalne. Postanowiłam zerwać się z
eliksirów, przekonana, że była to jedyna lekcja, na którą mogłam bezkarnie się
spóźnić. Tak się śpieszyłam, że kiedy wpadłam do środka, wspomnienia z czerwca
uderzyły mnie ze zdwojoną siłą. Nawet nie zdążyłam się na to przygotować. Choć
przestronne, ciche pomieszczenie było niemal całkowicie opustoszałe, przed
oczami stanął mi tłumek niepowiązanych ze sobą ludzi. Dumbledore, zakrwawiony
Snape, Knot. Ron z zabandażowaną nogą, wystraszona Hermiona. Harry jak zwykle w
centrum wydarzeń. Sapphire blada jak mąka, z sinymi, nabrzmiałymi wargami. Coś
ścisnęło mnie w gardle, gdy omiotłam wzrokiem ostatnie łóżko zaraz przy
drzwiach prowadzących do gabinetu pielęgniarki. Dwa miesiące temu stał tam
niepozorny parawanik z białego płótna. Teraz o strzeliste, gotyckie okna bębnił
głośno deszcz. Wtedy wpadało do środka lodowate światło księżyca. Pamiętałam
srebrzyste plamy zniekształcające woskową twarz Sapphire.
Z
transu wyrwał mnie huk czegoś metalowego upadającego na podłogę. To kot pani
Pomfrey — olbrzymi, rudy staruszek — zeskoczył niezdarnie z
krzesła i zwrócił ku mnie swój brzydki, siwiejący pysk. Już prawie
przyklęknęłam i wyciągnęłam rękę, ale drzwi w głębi sali otworzyły się i w
progu stanęła pielęgniarka.
Pani
Pomfrey była energiczną, korpulentną czarownicą w średnim wieku. Na pierwszy
rzut oka surowa, nieznosząca sprzeciwu, z wiecznie zaciśniętymi ustami, po
lepszym poznaniu naprawdę ciepła i troskliwa. Rzadkie, mysie włosy nosiła
schowane pod wielkim, białym czepcem przypominający krótki, zakonny welon, a na
serdecznym palcu obrączkę, choć nikt nie słyszał, by pielęgniarka kiedykolwiek
wyszła za mąż. Nieliczni, którzy mieli okazję zajrzeć do jej prywatnego
gabinetu, żartowali, że poślubiła Jezusa. Kiedy mnie zobaczyła, jej wargi
zwęziły się jeszcze bardziej, a na czole pojawiła się długa, pionowa
zmarszczka.
— Serpens,
już po dzwonku. Coś ci dolega?
Wzruszyłam
ramionami.
— Czy
ja wiem… — mruknęłam ponuro. W tamtym momencie po stokroć bardziej
wolałabym poprosić ją o podpaskę na pierwszą miesiączkę, niż przyznać się do tego. — Źdźiąsła
trochę mnie… swędzą.
— Dziąsła,
Serpens. Siadaj i otwórz buzię.
Przysiadłam
na brzeżku najbliższego krzesła i uchyliłam usta, a pani Pomfrey natarła dłonie
czymś mocno zalatującym alkoholem i z miną znawcy zerknęła do środka.
Przyświecając sobie różdżką, obejrzała zęby, nakazała wystawić język, zajrzała
do gardła, pomacała migdałki.
— Mmm,
no tak, tak… — mruczała, operując mi w ustach małym lustereczkiem na
długiej, zakrzywionej rączce. — Tak, jak myślałam.
Schowała
różdżkę do kieszeni i podeszła do rzędu staroświeckich komód ustawionych jedna
obok drugiej pod ścianą naprzeciwko wejścia.
— Czyli…?
Pielęgniarka
nie odpowiedziała od razu, całkowicie pochłonięta poszukiwaniami. Przez jej
ręce przewijały się koszyczki mocno pachnące ziołami, liczne fiolki i
buteleczki (w jednej po porcelanowym korku w kształcie czaszki poznałam
Szkiele-Wzro), wielka druciana szczotka, aż nareszcie pani Pomfrey wyprostowała
się, dźwigając pękaty słój wypełniony czymś, co przypominało kolorowe gumy
kulki.
— Wydłużają
ci się zęby — odparła rzeczowo. — Ból powinien ustąpić za
jakieś dwa, trzy dni, świąd utrzyma się przez kilka tygodni, dopóki kły będą
się kształtować. W tych gumach jest korzeń waleriany, żucie powinno przynieść
ci ulgę. Byle w rozsądnych ilościach, trzy sztuki dziennie, od posiłku do
posiłku, powinno wystarczyć.
Wyciągnęłam
ze słoika wściekle różową kulkę, wsunęłam do ust i rozgryzłam; po wnętrzu ust
momentalnie rozlał się słodki, nieco ziołowy smak, a kiedy wraz ze śliną otulił
dziąsła, miałam ochotę westchnąć. Swędzenie natychmiast ustało, pozostał
wyłącznie delikatny, ćmiący ból dokładnie nad górnymi trójkami. Po moim
uśmiechu pani Pomfrey zrozumiała, że to był strzał w dziesiątkę, bo z
zadowoleniem kiwnęła głową i odwróciła się, żeby pozamykać wszystkie
szafki.
— Dziękuję.
— Nie
ma za co, Serpens. Zaraz, zaczekaj jeszcze chwilę. Pamiętasz wszystko, co
ustaliliśmy z profesorem Dumbledore’em?
Tym
razem to ja zacisnęłam mocniej wargi.
— Tak
jest — bąknęłam, nie patrząc jej w oczy. — Mam napisać do
rodziców, a pani powiadomi Snape’a…
— Profesora
Snape’a, Serpens.
— Tak,
PROFESORA Snape. Mam uważać, żeby się nie skaleczyć i na eliksirach kroić
składniki w rękawiczkach.
— Profesor
Snape będzie miał na ciebie oko — powiedziała, prostując się. Ze
skrzyżowanymi na piersiach rękami i jasnymi, prawie niewidocznymi brwiami wyglądała
na wiecznie zirytowaną, ale kiedy znów się odezwała, w jej głosie słychać było
prawdziwą zgryzotę. — Przez najbliższe tygodnie możesz być bardziej
podenerwowana, wpadać w melancholię… chciałabym cię tu widzieć początkowo
przynajmniej raz w tygodniu, dopóki wyrzynają się kły… Później zobaczymy.
Profesor Snape pewnie też będzie chciał z tobą porozmawiać. Chyba rozumiesz, że
sytuacja nie jest błaha.
Popatrzyłyśmy
sobie w oczy.
— Rozumiem.
— To
świetnie. — Pielęgniarka wyraźnie się rozpogodziła. — Dobrze
się złożyło, że w tym roku odwołali mecze quidditcha. Mnie ubędzie roboty, a i
ty, Serpens, oszczędzisz sobie kontuzji.
Ani
trochę nie podzielałam jej entuzjazmu w temacie odwołanych rozgrywek, ale
mruknęłam pod nosem coś niezrozumiałego na kształt zgody, jeszcze raz
podziękowałam za gumy i jak najszybciej opuściłam skrzydło szpitalne. No tak.
Rzeczywiście sytuacja nie była typowa, w każdym razie nie słyszałam, aby co
druga uczennica odwiedzała panią Pomfrey w sprawie rosnących kłów. Zawsze,
kiedy o tym myślałam, całą sprawę sprowadzałam do tej jednej zmiany, a przecież
temat pojawił się na tapecie, zanim dostałam list z Hogwartu. Pamiętałam
napięcie w domu, gdy tata wybierał się na rozmowę z Dumbledore’em, nieznośne
oczekiwanie i radość na widok uśmiechniętej, rozluźnionej twarzy Sethiego
jakieś dwie godziny później. Wtedy chyba nie miałam pełnej świadomości, że
właśnie przez tamte dwie godziny ważyło się moje być albo nie być w Hogwarcie.
Przygotowania ruszyły zaraz na początku, ale toczyły się gdzieś poza mną, choć
przecież to mnie dotyczyły. Może już wtedy pielęgniarka ściągnęła do szkoły te
cholerne gumy? Przez ponad trzy lata starałam się o tym nie myśleć.
Zanim
udałam się na eliksiry, musiałam wrócić do dormitorium, ponieważ słój, który
dostałam od pani Pomfrey, był zbyt duży, abym mogła go swobodnie nosić w
torbie. Schowałam go w kufrze i kilka razy się upewniłam, że został szczelnie
zamknięty, bo Gloria często wywlekała ze skrzyni przeróżne rzeczy i roznosiła
po całej sypialni. Dlatego kiedy wpadłam spóźniona do klasy, lekcja już od
dawna trwała. Choć było zaledwie dwadzieścia minut po dzwonku, już z progu
uderzył mnie w nozdrza gryzący smród spalonej gumy, a pod niskim sufitem kłębił
się szarobury dym. Weszłam akurat w momencie, kiedy Snape łajał Neville’a za
rozpuszczenie kociołka.
— Panno
Serpens! — zawołał rozdrażniony. Szata załopotała wściekle, kiedy
energicznie oddalił się od ławki, przy której siedział Longbottom. — Semestr
zaczynasz od spóźnienia! Przepisz to z tablicy, a potem zapraszam do biurka po
resztę instrukcji.
Odnalazłam
miejsce, które zajmowałam od pierwszej klasy; cisnęłam torbę na blat między
schludnie pokrojonymi składnikami Sapphire i niechlujnie pokaleczonymi
ingrediencjami Neville’a. Coś ścisnęło mnie w żołądku, kiedy zobaczyłam go
siedzącego na krześle Darli, ale nie powiedziałam ani słowa. W oczach
Longbottoma błyszczało szaleństwo, a olbrzymia, dymiąca plama na podłodze pod
biurkiem świadczyła o tym, że to nie był jego pierwszy roztopiony
kociołek.
Kiler
wychyliła się, żeby zapytać:
— I
co? Pani Pomfrey pomogła? Dalej cię swędzi?
Nadmuchałam
wielką bańkę z różowej gumy, która zamiast strzelić w spektakularny sposób,
sflaczała i opadła mi na brodę.
— Nic
a nic — odparłam z uśmiechem, wciągnąwszy resztki gumy z powrotem do
ust. — Tylko będę musiała to żuć przez kilka tygodni.
— Tygodni?!
— Malheureusement,
oui.
Wyciągnęłam
świeży pergamin, wymięte pióro z perliczki, atrament i wbiłam wzrok w tablicę.
Musiałam zmrużyć oczy, żeby dopatrzeć się tego, co tam było. Na środku
szczupłymi, strzelistymi literami Snape nakreślił ANTIDOTA, a pod spodem
widniały zasady obchodzenia się z nimi na lekcji i numer strony z podręcznika
do czwartej klasy. Przeniosłam wszystko na kartkę, tymczasem Neville jęczał i
stękał nad rozcieraniem suszonych pajęczych nóżek. Z jego kociołka coś znów
zaczynało niepokojąco podśmierdywać. Podeszłam do Snape’a, jak się okazało, po
fiolkę z trutką na szczury i przy pomocy instrukcji z podręcznika miałam
wykonać proste antidotum. Wracając, minęłam stolik, przy którym z pochylonymi
głowami rozmawiali szeptem Victor, Dean i Seamus; ich kotły wciąż ziały pustką,
za to cała trójka doskonale udawała zainteresowanie siekaniem figi na
cieniutkie plasterki. Przy kolejnym stanowisku Hermiona mieszała zawzięcie w
czymś, co przybrało błotnistej konsystencji, Ron pocił się nad podręcznikiem,
Harry w napięciu odmierzał coś na wadze. Dla kontrastu Malfoy ziewał rozwalony
na biurku na drugim końcu sali, Crabbe i Goyle celowali papierowymi kulkami do
kociołka Neville’a. Nim doszłam do naszego stolika, w klasie rozległ się
najpierw syk, potem ostry gwizd, chwila ciszy i przerywająca ją eksplozja o
sile dużej petardy.
Wyglądało
na to, że Crabbe albo Goyle w końcu trafił kulką do celu.
Snape
nie potrzebował powodu, żeby regularnie uprzykrzać życie Gryfonom, a Neville
już od pierwszej lekcji stał się jego ulubieńcem.
— Longbottom,
jesteś najgłupszym, największym beztalenciem w kwestii warzenia eliksirów,
jakiego…
— Profesorze,
to oni wrzucili Neville’owi coś do kociołka, sama widziałam! — zawołałam,
pokazując palcem na Malfoya i jego dwóch goryli.
Pech
chciał, że Crabbe tarzał się ze śmiechu po biurku, a Goyle zastygł na moment z
ręką uniesioną jak do rzutu; w tłustej pięści ściskał kolejną kulkę
zgniecionego papieru. Snape wydął wąskie, bezkrwawe usta.
— Longbottom,
zostaniesz po lekcji i to posprzątasz. Panie Goyle, proszę się zająć, z łaski
swojej, przygotowywaniem antidotum, jeżeli nie chce pan sprawdzić jego
skuteczności na własnym szczurze.
I
odszedł od naszego stolika, żeby przypierdolić się do Lavender Brown o krzywo
pokrojonego ziemniaka. Draco wykorzystał ten moment i uśmiechnął się słodko,
sycząc pod nosem:
— Kapuś.
— Fretka — odparłam
z równie czarującym uśmiechem, który zrobił się jeszcze szerszy na widok
nienawiści, która wykrzywiła szczurzą twarz Malfoya.
Kiedy
pochyliłam się nad instrukcją z podręcznika, Neville bąknął ciche dzięki,
czerwony na twarzy i nadzwyczajnie pochłonięty szorowaniem kociołka, który
pożyczył mu Snape. Odkorkowując fiolkę z trutką na szczury, wytężałam pamięć,
żeby przypomnieć sobie jakąś inną konfigurację uczniów w tej sali, ale poza
nieobecnością Darli i Longbottomem siedzącym na jej krześle zupełnie nic się
nie zmieniło. Dumbledore zdecydowanie miał poczucie humoru, uparcie łącząc
Ślizgonów z Gryfonami na każdy semestr eliksirów. Albo psychopatyczne
zapędy.
— Co
ci powiedziała pani Pomfrey? — zapytała półgłosem Sapphire, kiedy w
klasie trochę się uspokoiło.
Poza
intensywnym bulgotaniem z kilkudziesięciu kociołków i zwyczajnym marudzeniem
Snape’a w pomieszczeniu było słychać tylko przyciszone rozmowy uczniów nasilone
jak zwykle po stronie, w której zasiadali Ślizgoni.
— To,
co myślałam. — Podniosłam głowę i wyszczerzyłam zęby. — Kły
mi rosną, więc uważaj. Jak mnie wkurwisz, to w nocy cię zeżrę.
Neville
rzucił mi przestraszone spojrzenie znad do połowy pokrojonego ślimaka. Kiler
parsknęła śmiechem.
— Żartowałam — dodałam
szybko, patrząc na Longbottoma. — Mam okres.
Uśmiechnęłam
się do niego, ale nie wyglądał ani trochę pewniej, więc zaproponowałam, żeby
jeszcze raz opowiedział nam o tym, jak Moody zmienił Malfoya w tchórzofretkę.
Gryfon dopiero wtedy trochę się rozchmurzył. Pracując niestrudzenie nad swoją
czwartą próbką trutki na szczury, z błyszczącymi oczami rozpływał się nad
Szalonookim i już wiedziałam, że po tej awanturze przed Wielką Salą co drugi
chłopak będzie chciał zostać aurorem. Mimo niechęci do Moody’ego śmiałam się
razem z Sapphire, świadoma przeszywającego wzroku Dracona na swoich plecach.
Śmiałam się właśnie dlatego — żeby rozweselić Neville’a i wkurwić
Malfoya. Nasze ciepłe stosunki z niektórymi Gryfonami były mu nie w smak już od
pierwszych dni w Hogwarcie, kiedy stało się oczywiste, że nie zamierzałam
zerwać kontaktu z bratem tylko dlatego, że zaczarowana czapka wysłała mnie do
lochów, a jego do wieży. A przyjaźnie, które dzięki temu nawiązałam, stały się
jeszcze większą solą w oku niektórych Ślizgonów. Z Malfoyem i Pansy na czele.
Ślizgoni nie kumplowali się z Gryfonami. Mogli mieć kolegów w Ravenclawie, a
nawet wśród Puchonów, jeżeli ci prezentowali się wystarczająco godnie. Ale nie
Gryfoni. To była anomalia, której nie akceptowano. Gdyby nie to, że dobrze
grałam w quidditcha i miałam taryfę ulgową u Snape’a, przyjaźń z Neville’em nie
uszłaby mi na sucho.
— Gdyby
nie profesor McGonagall, pewnie by mu zrobił krzywdę… — wyszeptał
głosem zabarwionym strachem, ale policzki miał zaróżowione, a oczy pałające, bo
jako chłopak, któremu Malfoy sam wielokrotnie wyrządzał krzywdę, mógł
oczekiwać, że Moody postąpi z Draconem tak samo. — Prawie się
popłakał, kiedy McGonagall go odczarowała.
Jak
na komendę odwróciłyśmy się w stronę Malfoya, tak, by to zauważył i zaczęłyśmy
się śmiać — ja mściwie, Sapphire trochę bardziej z uprzejmości, co
odciągnęło uwagę Snape’a od kociołka Hermiony.
— Longbottom! — zawołał
i okręcił się w miejscu, aż jego peleryna zawirowała pomiędzy ławkami i
chlasnęła Rona w twarz. — Może gdybyś więcej czasu poświęcił na
zaznajomienie się z instrukcją w podręczniku, a mniej na rozmowy, nie
zmarnowałbyś czwartej próbki. Gryffindor traci dziesięć punktów.
Obie
z Sapphire umilkłyśmy, a Kiler bąknęła:
— Wybacz,
Neville…
— Normalka — odparł
zakłopotany, wzruszając ramionami. — Dzień jak co dzień.
Ostatecznie
dwugodzinna lekcja eliksirów skończyła się dla niego sześcioma rozpuszczonymi
kociołkami i szlabanem u Snape’a, ale Longbottom nie wyglądał na zbyt
przestraszonego dzisiejszym wieczorem. Najwidoczniej perspektywa wysłania listu
do babci z prośbą o przysłanie nowego kotła przerażała go znacznie bardziej.
Przed obiadem pożyczył od Victora sowę i z twarzą koloru zsiadłego mleka
pomaszerował jak na ścięcie w kierunku sowiarni.
— Czołem,
fretka — rzuciłam na powitanie i odsunęłam sobie wolne krzesło.
Sapphire
podążyła za mną jak cień, choć tym razem dosiadłam się do członków mojej starej
drużyny i wiedziała, że nie będzie miała o czym z nimi rozmawiać.
Malfoy
wydął usta. Musiał bez słowa przełknąć kolejną eksplozję śmiechów, bo przy
dogadujących bez przerwie Grahamie i Milesie znajdował się na straconej
pozycji. Wiedziałam, że za kilka tygodni wszyscy o tym zapomną, podekscytowani
obecnością delegacji z zagranicznych szkół, ale póki temat był świeży,
zamierzałam utrzeć Malfoyowi nosa tak bardzo, jak tylko się dało. Za te
wszystkie złośliwości wobec Victora i Neville’a.
— Dyskutujemy
o teście — zagadnął Miles, kiedy znudziły mu się już
żarty z Malfoya i coraz mniej osób się z nich śmiało. — Rozpytałem tu
i ówdzie i chyba najlepszy będzie piątek.
— A
coś was goni? — zapytała Sapphire.
— Musimy
się pośpieszyć, jeśli chcemy coś poćwiczyć z nowymi — odparł,
zgarniając na talerz wszystkie marynowane grzybki z miseczki. — Zaraz
zjadą się ci z Durmstrangu i z Beauxbatons, wszyscy będą się podniecać
Turniejem Trójmagicznym…
— Łącznie
z tobą… — wtrącił Draco, a Crabbe i Goyle zachichotali.
— …i
już nic nie zrobimy. A nie możemy sobie pozwolić na rok odpoczynku. Założę się,
że Gryfoni mają rozpisany plan treningów do czerwca…
— Jest
w tym mięso? — zapytałam, grzebiąc chochlą w wielkiej misie gulaszu
warzywnego. Tak przynajmniej wyglądał na pierwszy rzut oka. Wyłowiłam na
powierzchnię coś, co mogło być zarówno porem, jak i fragmentem kurczaka.
— Nie
wiem, ale w tym na pewno! — wrzasnął Montague i wycelował we mnie
olbrzymim kawałkiem żeberka, które namiętnie obdzierał palcami.
Skrzywiłam
się, kiedy tłuszcz kapnął na stół.
— Zabieraj
tę padlinę…
Ale
Montague ani myślał przestać wymachiwać mięsem, próbując podetknąć mi je pod
nos. Odsunęłam się z obrzydzeniem razem z krzesłem tak daleko, jak tylko się
dało; chłopcy — z Malfoyem na czele — ryknęli śmiechem,
przez co Graham zaczął dokazywać jeszcze śmielej. Zaczęłam się irytować,
zwłaszcza że paskudne swędzenie znowu się pojawiło, kiedy tylko wyciągnęłam
gumę z ust i przykleiłam do swojego talerza.
— Mmm,
mięsko, tłuściutkie, palce lizać…
— Powiedziałam:
wykurwiaj z tym…!
Żeberko
jak tchnięte życiem wyślizgnęło mu się z ręki i samo wystrzeliło wysoko w
powietrze. Wszyscy momentalnie zamilkliśmy, obserwując, jak powoli obracało się
na tle ciężkiego, pochmurnego sklepienia i frunęło jak na skrzydłach w kierunku
stołu nauczycielskiego. Tłuszcz niemal majestatycznie pryskał na Ślizgonów, na
wspaniałe potrawy, wielkie, żółtawe krople zrosiły czystą zastawę. Wszyscy
wstrzymali oddech… Kawał mięsa nie doleciał do podestu, ale z głuchym
pacnięciem uderzył w tył głowy Walentyny Odrowąż — aktualnej pani
prefekt Slytherinu. Przez sekundę w naszej części stołu panowała głucha cisza,
a zaraz potem nastąpiła eksplozja. Montague runął na oparcie swojego krzesła,
wykrzywiony w bezgłośnym śmiechu, Goyle bił pięściami o stół. Miles chichotał
jak szalony. Malfoy się popłakał. Sapphire zastygła z rękami przyciśniętymi do
ust, a ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Żeberko ugodziło Walentynę
idealnie w przedziałek, gdzie rozchodziły się jej dwa grube, karmelowe
warkocze, zostawiając po sobie tłuszcz i drobniutkie kawałeczki mięsa.
— Zamknijcie
się! — syknęłam do chłopaków, ale równie dobrze mogłam mówić do
ściany.
Nie
pozostało mi nic innego, jak strugać głupka, kiedy rozwścieczona, purpurowa na
twarzy Odrowąż zerwała się z krzesła i zaczęła łypać na każdego, kto wyglądał
choć trochę podejrzanie. W sercu zapłonęła mi nadzieja, że byłam ostatnią
osobą, którą w naszym gronie można było oskarżyć o jakiekolwiek powiązanie z
duszonymi żeberkami, ale ostatecznie roztrzęsiona Ślizgonka opadła z powrotem na
krzesło. Kątem oka widziałam, jak energicznie próbowała zetrzeć z włosów tłusty
sos. Odrowąż już i była na mnie cięta. W zeszłym roku podsłuchała, jak
obgadywaliśmy z Victorem jej fatalną recytację na Dzień Nauczyciela i od
tamtego wydarzenia raczej za mną nie przepadała.
Reszta
dnia minęła mi bardzo przyjemnie. Zarówno na zaklęciach, jak i starożytnych
runach panował typowy dla początku roku luz. Flitwick powtarzał z nami to,
czego nauczyliśmy się w zeszłym roku, a z profesor Babbling graliśmy w „runicznego
wisielca” — godzinę później jako jeden z członków zwycięskiej drużyny
opuściłam klasę z uśmiechem na ustach i czekoladową żabą w garści. Jako pracę
domową mieliśmy przetłumaczyć akapit życiorysu jakiejś sławnej osoby i zgadnąć,
jaką gwiazdę wylosowaliśmy. Właśnie dlatego uwielbiałam starożytne runy, choć
nie było na nich grama czarowania. Bathsheda Babbling — młoda i pełna
wigoru — prowadziła swoje lekcje w sposób, który wywołałby u
McGonagall nerwowe zaciśnięcie ust. Zasiadłam do tłumaczenia zaraz po kolacji,
głaszcząc puszysty grzbiet Glorii i podgryzając czekoladę. Dwadzieścia minut
później było już po wszystkim.
— Kogo
masz? — zagadnęłam Sapphire i przeciągnęłam się leniwie.
— Jeszcze
nie wiem — mruknęła, pochylona nisko nad swoim pergaminem. — Ale
to chyba coś dla ciebie, bo jest coś o lataniu i kontuzji szczęki. A ty?
Zamilkłam
przez sekundę, aby to nazwisko wybrzmiało.
— Gilderoya
Lockharta.
— Naprawdę?
— A
znasz innego pięciokrotnego laureata nagrody Najbardziej Czarującego Uśmiechu
tygodnika Czarownica, który trafił do psychiatryka?
Wymieniłyśmy
się złośliwymi uśmieszkami i Sapphire wróciła do swojego tłumaczenia, podczas
gdy ja zaczęłam przeglądać czerwono-fioletową książeczkę, którą zabrałam
wczoraj z biblioteki. Z czarowaniem nie miałam żadnych problemów, chyba że
akurat coś wymykało się spod kontroli — jak dzisiejsze nieszczęsne
fruwające żeberko. Zanim dostałam różdżkę, częściej niż Vipi byłam autorką
dziwacznych anomalii, znikających przedmiotów czy niespodziewanych
transmutacji. Raz niechcący wylewitowałam tatę na dach stodoły, kiedy śpiewałam
coś w ogrodzie, a gdy podrosłam i odkryłam, że mogłam to kontrolować,
przestałam jak Victor łakomie spoglądać na różdżki rodziców. Profesor Lupin
nazywał to strumieniem i mówił, że tak łatwy przepływ magii to
jednocześnie dar i zagrożenie. A wszystko zależało od tego, gdzie czarodziej
pokieruje ów strumień. Zeszłoroczne lekcje obrony przed czarną magią znacznie
go poszerzyły. Żałowałam, że Lupin nie prowadził regularnych zajęć dla
zaawansowanych i nawet trochę zazdrościłam Harry’emu, że jego kłopoty z
dementorami poskutkowały częstszymi spotkaniami z profesorem. W tym roku miało
być inaczej. Spodziewałam się, że Moody postawi na moim strumieniu tamę.
~*~
Skok w przeszłość do początków pisania tego opowiadania — rozdział na ledwo 4k słów. XD Ale nie chcę też bezsensownie rozwadniać tego czwartego roku, żeby tylko natrzaskać taką ilość słów, która będzie zadowalająca.
anusia562@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń27 lipca 2008 o 20:07
Fajna notka :D Ale jakoś taka długo ;) Buziaki =*
28 lipca 2008 o 19:36
UsuńDługa, zgadzam się. Chciałam mieć te lekcje już za sobą, nie chciałam się rozdrabniać w kilku notkach nad 1 dniem xD
~aga
OdpowiedzUsuń27 lipca 2008 o 20:49
Fajna notka, ale nie rozumiem końca-zakończenia:( [ b-m-l.cay.pl] Zgłaszajcie się do konkursu!!!
28 lipca 2008 o 19:36
UsuńWłaśnie o to chodzi. Bo jutro napiszę co w tym chodzi xD
~Fanka
OdpowiedzUsuń28 lipca 2008 o 11:29
Ten rozdział był najlepszy bardzo lubie Harry,ego Pottera a ty?? Twoje opowiadanie różnie się od mojego. chcesz to wpadnij http://www.harry-opowiadanie.blog.onet.pl
28 lipca 2008 o 19:38
UsuńDziękuję xD Ja też lubię hp, od chyba 7 roku życia go polubiłam, choć sam bohater jest trochę… no, delikatny, jak dziecię kwiatów xD
~dream
OdpowiedzUsuń28 lipca 2008 o 16:41
ale ty masz wyobraznietylko pozazdroscic heh…czekam na kolejne rozdzialy
28 lipca 2008 o 19:35
UsuńSpox xD
~niki-chan
OdpowiedzUsuń28 lipca 2008 o 18:47
Nie denerwuj mnie kobieto!! Pisz codziennie bo nie wyrobie!!! xd Buziaki :*:*:*
28 lipca 2008 o 19:35
UsuńKto tu codziennie pisze ? xD no, chyba nie ja xDD Bu$ka =*
~Emily Humpber.
OdpowiedzUsuń28 lipca 2008 o 18:48
Fajna notka . Najlepsze te skrawki, gdzie Sophie obrazała Malfoya xD
28 lipca 2008 o 19:34
UsuńOoo, właśnie to mi się podoba najbardziej xD
~Niemka( w żałobie po komórce)
OdpowiedzUsuń28 lipca 2008 o 19:05
Dziękuje że współczujesz mojej komórce xD niestety dziś pogrzeb ;( umarła w moich rękach . No ale cóz. Nic nie jest niezastapione:P Super opowiadanko. Przeczytałam jak dotąd wszytskie odcinki i czekam na nastepne.
28 lipca 2008 o 19:33
UsuńSpoko, biedna ta komórka xDD
~Olka
OdpowiedzUsuń28 lipca 2008 o 22:51
bardzo fajne opowiadanie…..wcale nie jest zadługie……..napisane tak jak powinno być……..czyli fajnie….bardzo fajne
30 lipca 2008 o 11:39
UsuńDziękuję xD
~m
OdpowiedzUsuń29 lipca 2008 o 09:45
Hej! Chcę Cię poinformować, że na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl pojawiła się nowa notka :) Serdecznie zapraszam :*
30 lipca 2008 o 11:38
UsuńDanke =)
skazana@onet.eu
OdpowiedzUsuń29 lipca 2008 o 11:40
Co ty chcesz? Fajny rozdział xD To czekam na następny :DD zapraszam na http://www.ucieczka-serc.blog.onet.pl niemodna
30 lipca 2008 o 11:37
UsuńMyślałam, że już nie napiszesz! xDD
~prue324
OdpowiedzUsuń29 lipca 2008 o 11:49
super rozdziałek taki długaśny xP. PZDR ja-prue-halliwell.blog.onet.pl <
30 lipca 2008 o 11:36
UsuńNom, trochę długi xDD
Brillen
OdpowiedzUsuń7 września 2008 o 15:04
Jedna z twoich najdłuższych rozdziałów.Bardzo fajnie napisana:) Jest jeden zastanawiający fakt.Sophie broni Narcyzy?Co one mają ze sobą wspólnego?:*lg-potter.xx.pl
7 września 2008 o 15:29
UsuńPrzecież i Sop rządzi Śmierciojadkami, a Narcyza to kto jest? xD
~Leanne
OdpowiedzUsuń29 stycznia 2009 o 20:12
Sprry Ale ta Sophi, nie uważasz że jest trochę śmieszna? Przezcież Harry nigdy nie trzymał by ze śmierciożercą!!!
25 sierpnia 2009 o 15:03
UsuńDlaczego? Bo tak powiedziała Rowling? xD Ja tam przecież mogę zmienić tok myślenia Pottera xD