22 lipca 2008

7. Nauczyciel obrony przed czarną magią

Było już grubo po dziewiętnastej, kiedy pociąg zaczął gwizdać i zwalniać, a za oknem pojawił się niewyraźny zarys stacji Hogsmeade. Lało jak z cebra. Deszcz zacinał ostro, strugi wody spływały strumieniami po szybach, a kiedy przecisnęliśmy się z bagażami i całym zwierzyńcem na korytarz — zakutani od stóp do głów w czarne peleryny — dało się zauważyć, że w tych okolicach słońce nie wychylało się zza chmur przynajmniej od kilku dni. Kałuże wyglądały tak, jakbym mogła się w nich utopić, gdybym postanowiła do nich wskoczyć, wiatr wprawiał w ruch zardzewiałe latarenki przytwierdzone do rynien parterowego budynku dworca, po peronie tańczyły chaotycznie brązowe liście z pobliskich kasztanowców — ten widok ani trochę nie rozgrzewał serca ciepłym, przytulnym klimatem wrześniowego wieczoru. Niebo rozdzierała od czasu do czasu oślepiająca biel pioruna, poprzedzona grzmotem gdzieś w odległych górach w okolicy Hogwartu. Gęstą czerń rozpraszał wyłącznie ćmiący blask smukłych, przydrożnych lamp. To nasuwało na myśl mroczne, listopadowe noce. Nawet Hagrid ukryty w cieniu olbrzymiej choinki prezentował się naprawdę złowieszczo.

Na korytarzu zrobiło się potwornie tłoczono, bo każdy chciał dopchać się jak najbliżej wyjścia, zwłaszcza że naszym oczom ukazały się powozy ustawione jeden przy drugim w dużej plamie pomarańczowego światła. Atmosfera zrobiła się nerwowa. Victor niemal przyklejony do szyby ścisnął mocniej klatkę Hełmofona pod jedną pachą, koszyk Glorii pod drugą, ja poprawiłam różdżkę, by lepiej leżała w dłoni. Miałam lewitować nasze kufry. Pociąg zaczął szarpać, a stację wypełnił ostry gwizd, tak, jakby chciał wwiercić się nam w najgłębsze zakamarki mózgów. Większość dookoła zaczęła się krzywić, ale nikt nie stracił czujności.

Pociąg stanął, a drzwi otworzyły się z hukiem.

I wystartowaliśmy.

Wszyscy rzuciliśmy się w stronę powozów; starsi uczniowie, którzy jako pierwsi dopadli do powozów, zaczęli odpychać od nich młodsze dzieci, szum wiatru nie był w stanie zagłuszyć wrzasków, przekleństw, skrzeku przerażonych sów i odgłosów potykania się o własne buty. Towarzyszył temu zniekształcony przez deszcz dźwięk dzwonka i ochrypłe pokrzykiwanie:

— Pirszoroczni! Pirszoroczni, tutaj…! Pirszoroczni!

Victor, który miał z nas wszystkich najdłuższe nogi, jako pierwszy dopadł do jednego z wolnych powozów, wskoczył na wąskie schodki i zastawił sobą wejście, wystawiwszy do przodu nogę obutą w obłoconą tenisówkę. Odstraszył w ten sposób gromadę Ślizgonek z szóstej klasy, co pozwoliło nam zająć bryczkę całą tylko dla siebie. Deszcz lał się nam na głowy, jakby ktoś siedział na chmurze z włączonym wężem ogrodowym. Ociekająca wodą, z obłoconymi połami płaszcza i rozwścieczonym kugucharem w koszu wcisnęłam się do cuchnącego stęchlizną powozu. Siedziałam niewygodnie na półdupku, kiedy czarny, kościsty koń ze skórzastymi skrzydłami ruszył gwałtownie i mocno szarpnęło; po prawej miałam Neville’a, po lewej Sapphire, której tęczowe włosy pchały mi się do nosa i wkurwiały niemiłosiernie. Powóz podskakiwał i kiwał się na boki na błotnistej ścieżce przez las jak łódka na morzu. W ciężkim półmroku po zmęczonych, błyszczących od deszczu twarzach reszty widziałam, że wszyscy bardzo chcieliśmy mieć za sobą tę podróż. Nikt nie miał ochoty na pogawędki.

A mimo wszystko czułam gdzieś w ściśniętym z nerwów żołądku, że chyba jednak wolałabym zostać w tym powozie na zawsze. By ten cierpliwy koń podobny do kościotrupa ciągnął nas przez błoto na wieki wieków amen, bo tylko w ten sposób można było uniknąć przekroczenia szkolnej bramy. W głowie miałam tysiące pytań. Co zastaniemy na miejscu? Czy dyrektor coś powie? Co z łóżkiem Darli? Czy będzie ziało pustką, pozostawione w dormitorium jako dziwaczny pomnik po zmarłej uczennicy? Jak my będziemy po tym wszystkim żyć? Całą sobą broniłam się przed tym, by pójść dalej, choć nie bez goryczy musiałam w końcu przyznać, że dla większości szkoły Darla była jedną z wielu anonimowych dziewczynek. Żadna z niej gwiazda domowej drużyny quidditcha, żadna prymuska, żadna primadonna na scenie. Nie zdobyła medalu za zasługi dla szkoły, nie wygrała konkursu szachowego ani nie dała się we znaki Filchowi tak, by postawił w swoim kantorku specjalną szafkę na jej akta ze szlabanów. Niewielu będzie po niej płakać. Dla szkoły nic się nie zmieni, nauczycielom niczego nie ubędzie. Wszyscy wrócą do swoich zajęć, tak, jak gdyby nic się nie stało. Jak gdyby Darla nigdy nie żyła. Wiedziałam, że tak to będzie wyglądało, ale i tak bałam się tego, co zastanę na miejscu.

Trwało to przynajmniej o połowę dłużej niż zwykle, ale nareszcie oblepione błotem koła wtoczyły się na twardy, równy grunt drogi prowadzącej pod szkołę. Strzelista brama sama się otworzyła i powozy — jeden po drugim — wjechały na teren Hogwartu. Ze ściśniętym gardłem wychyliłam się do przodu i tuż obok wielkiej głowy Neville’a go zobaczyłam.

Znajomy, czarny kształt zamku na tle rozświetlanego błyskawicami nieba ani trochę nie przypominał przytulnej szkoły z ciepłą, wypełnioną kurzem biblioteką, przestronną, jasną Wielką Salą, wyłożoną boazerią salką, w której ćwiczył chór… Nie. Tym razem kamienny gmach z mrocznymi wieżami przypominał dwór Włada Palownika albo dom rodziny Addamsów. Poczułam jeszcze mniejszą ochotę na nowy semestr.

Błonia całkowicie rozmokły, a kiedy wyobraziłam sobie, że w tym czasie pierwszoklasiści płynęli razem z Hagridem przez jezioro w tych małych, niestabilnych łódeczkach, niespodziewanie wypełniło mnie współczucie. Nie mogli trafić na gorsze rozpoczęcie przygody z Hogwartem.

Powozy, jeden za drugim, zajechały na wielki plac przed schodami prowadzącymi do sali wejściowej; wysokie, dębowe drzwi były już uchylone i na zewnątrz wylewało się mocne, ciepłe światło. Ci, którzy w Hogsmeade dopadli najbliżej stojących dorożek, już mknęli pochyleni w kierunku szkoły, zarzucając kaptury na głowy. W naszym powozie atmosfera zrobiła się gęsta, każdy siedział jak na szpilkach, bo chciał pokonać ten krótki dystans jak najszybciej, zwłaszcza że wiatr na szczycie wzgórza dął tak mocno, że młode drzewka, którymi Hagrid w zeszłym roku obsadził błonia, wyginały się we wszystkie strony. Gdy skrzydlaty koń się zatrzymał, brat otworzył drzwiczki i przeskoczyliśmy zwinnie nad olbrzymią kałużą. Victor, ja Sapphire, Dean i Seamus. Neville poślizgnął się na śliskim stopniu i wylądował jak długi prosto w mętnej, błotnistej wodzie. Choć z nieba lało nam się na głowy i nasze szaty coraz bardziej przesiąkały wilgocią, wszyscy jak na komendę ryknęliśmy śmiechem. Śmiał się też Neville, który, usiłując podnieść się z gracją, przydeptał sobie brzeg nowiutkiej peleryny. Rozległ się trzask: szef puścił dokładnie wzdłuż kołnierza.

— Daj to! — zawołałam do Gryfona, kiedy Dean nareszcie pomógł koledze stanąć na nogi i mogliśmy rzucić się w kierunku drzwi wejściowych. Wyciągnęłam różdżkę, dotknęłam jej końcem w miejscu rozprucia i wypowiedziałam: — Ago volante! Mama używa tego zaklęcia, jak coś podrzemy, a nie chce jej się wyciągać maszyny!

W powietrzu tuż nad rozdarciem pojawiła się czerwona nitka i raz-dwa scaliła dwa oddzielone od siebie kawałki materiału.

— Ojej! — zachichotałam i oddałam zarumienionemu Longbottomowi płaszcz. — Nie wiedziałam, że można jakoś wybrać kolor… Ale przynajmniej jej nie pomylisz.

— Dzięki… — bąknął, narzuciwszy na grzbiet naprawioną pelerynę.

Wpadliśmy do holu, wzdychając i wycierając twarze mokrymi rękawami. Gloria w koszyku ściskanym przez Victora siedziała śmiertelnie obrażona; futro miała posklejane od deszczu, wąsy nastroszone, a bursztynowe oczy mówiły wprost — kto włoży rękę do koszyka, wyciągnie ją krótszą o dłoń. Wszyscy liczyliśmy, że w sali wejściowej czeka nas ciepło i suche ręczniki, ale bardzo się myliliśmy. Wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Dosłownie.

W holu panował najprawdziwszy Armagedon. Uczniowie wrzeszczeli, uczennice piszczały, nieliczni przeklinali i rozpychali się łokciami, a ponad tym chaosem fruwał Irytek i ciskał z góry balonami wypełnionymi wodą. Kiedy tylko spostrzegł nowe ofiary, fiknął w powietrzu koziołka, a cztery bomby poszybowały prosto w naszą stronę. Neville zdążył się uchylić dosłownie w ostatnim momencie, ja z Victorem rozpierzchliśmy się w przeciwnych kierunkach, ale Dean nie miał tyle szczęścia. Co prawda balon ominął go o włos, lecz Gryfon poślizgnął się na strzępku gumy i wywinął orła prosto pod nogi jakiegoś otyłego chłopaka ze starszej klasy, ciągnąc za sobą zaskoczonego Seamusa. Poltergeist aż zapiał z radości. Był w swoim żywiole. Cisnął na koniec jeszcze jedną bombę, która roztrzaskała się dokładnie o sam środek pleców Finnigana.

— Kurwa mać… — jęknął Dean, z trudem podnosząc się na nogi. Podobnie jak podłoga był cały mokry i obklejony mieszaniną piasku, błota i liści.

— Thomas, nie wyrażaj się! — rozległ się znajomy, ostry głos z okolicy drzwi do Wielkiej Sali. Grupa rosłych Krukonek rozstąpiła się i naszym oczom ukazała się wściekła profesor McGonagall. — IRYCIE! W tej chwili widzę cię na dole!

Razem z Victorem doskoczyliśmy do Seamusa, żeby pozbierać go z brudnej posadzki i wszyscy rzuciliśmy się w stronę jadalni. Nikt nie miał ochoty oberwać szlabanem za przeklinanie, nim jeszcze nie zaczął się semestr, ale nauczycielka tym razem nie miała głowy do pilnowania szkolnej etykiety, bo chwilę później rozległ się dźwięk pękającej gumy i kobiecy wrzask.

Wielka Sala wyglądała całkiem bezpiecznie, choć zaczarowany sufit nie zachęcał do zajęcia miejsca przy jednym z czterech stołów. Niebo było całkowicie czarne i tylko w momencie, kiedy przecinał je piorun, można było zauważyć stłoczone chmury, z których nieustająco lał deszcz. Krople ginęły mniej więcej w połowie drogi, tam, gdzie unosiły się świece. Setki, tysiące świec rozświetlających pomieszczenie przystrojone w szkolne barwy. Zieleń, złoto, purpurę i błękit. Nowy semestr, nowy początek. W głębi serca bałam się tego, co tu zobaczę. Żałobne wstęgi zawieszone nad stołem nauczycielskim? Zdjęcie Darli z czarną przepaską i złożone pod nim kwiaty? Znicze? Wielka Sala wyglądała dokładnie tak, jak pamiętałam ją sprzed roku, dwóch, trzech… Dlaczego w tym roku miałaby prezentować się inaczej? Bo zmarła uczennica?

Musiałam zgarnąć z twarzy strąki mokrych włosów, żeby zobaczyć coś więcej. Niektórzy uczniowie, w szczególności ci starsi, wysuszyli już swoje szaty i siedzieli podekscytowani w oczekiwaniu na ceremonię przydziału, ale zdecydowana większość trzęsła się z zimna i ociekała wodą. Razem z Victorem w oka mgnieniu doprowadziliśmy do porządku najpierw siebie, potem Sapphire i kolegów, pożegnaliśmy się i wszyscy rozeszliśmy się w swoje strony. Kiler do stołu Ślizgonów, Dean, Seamus i Neville tam, gdzie siedzieli Gryfoni, a ja z bratem do małej komnaty, w której przed występami zwykle zbierał się chór. Szare, niepozorne drzwi znajdowały się tuż przy podeście, który podczas posiłków zajmowali nauczyciele. Przemknęliśmy między stołami tak szybko, jak się dało, bo Wielka Sala już prawie się wypełniła.

Pomieszczenie, w którym zgromadził się już prawie cały chór, było maleńkie i ponure. Poza portretami zapełniającymi praktycznie każdy centymetr kamiennej ściany i wygaszonym kominkiem w kącie nie znajdował się tam żaden mebel, choć i tak nie byłoby go gdzie wcisnąć, ponieważ każdą wolną powierzchnię zajmował jakiś uczeń. Niektórzy stali już gotowi i przebrani, inni w pośpiechu szarpali się ze swoimi bordowymi szatami, potykali się o porozrzucane buty i usiłowali wcisnąć głowy do rękawów. Atmosferę podgrzewała narastająca za drzwiami cisza zwiastująca rychłe pojawienie się profesor McGonagall.

— Ciekawe, czy ktoś w tym roku dojdzie — mruknął Vipi i ogarnął wzrokiem cały pokój. — Ubyło… raz, dwa… pięć osób. O kurczę, to Lucjusz Broll był w siódmej klasie?

— Na to wygląda — odparłam bez entuzjazmu. — To mamy o jednego basa mniej.

— Czyli w sumie został ostatni. Może jakiś nowy się zgłosi?  

— Ne soit pas ridicule, McGonagall nie weźmie pierwszaka na bas.

— Chyba że Pietsch się ugnie i przyjdzie na przesłuchanie…

Nasze średnio interesujące dywagacje zostały przerwane przez dźwięk energicznie otwieranych drzwi. W progu pojawiła się wysoka, szczupła i przemoczona do suchej nitki nauczycielka transmutacji; tiarę na głowie miała przekrzywioną, a do jednego z obcasów jej szpiczastych trzewików przyczepił się kawałek czerwonej gumy.

— Proszę się ustawić i rozśpiewać się jak zwykle — zakomenderowała McGonagall; zauważyłam, że prawa brew drgała jej nerwowo, a usta zrobiły się bledsze i węższe niż zwykle. — I cicho mi tu, na Merlina, bo za moment zaczyna się ceremonia przydziału. Nie chcę słyszeć żadnych chichów-śmichów, zrozumiano? Di Bari, przeprowadź rozgrzewkę.

Odwróciła się na pięcie i już jej nie było. Rozśpiewaliśmy się raz-dwa, byle zdążyć przed wprowadzeniem pierwszoroczniaków, ale zanim w Wielkiej Sali zapanowała niemal głucha cisza przerywana co chwilę jakimś pojedynczym kichnięciem, minęło jeszcze przynajmniej dziesięć minut. Jedni kiwali się w oczekiwaniu, niektóre dziewczęta wróciły do przerwanych rozmów, inni gapili się tępo w udające sen portrety, a ja i Victor usiedliśmy pod ścianą tuż przy drzwiach i przez szparę obserwowaliśmy to, co działo się na zewnątrz. Ja widziałam tylko fragment stołu nauczycielskiego, biały obrus i spoczywającą na nim ciemną rękę profesor Vector.

— Miejsce Lupina jest puste — zauważył Vipi, zapuszczając żurawia, żeby lepiej widzieć. Ja instynktownie też zaczęłam się wychylać, ale poza resztą ramienia nauczycielki numerologii nie wypatrzyłam niczego więcej.

— Pewnie nie chciał uczyć po wilkołaku — stwierdziłam znudzonym tonem, skubiąc bez entuzjazmu nieheblowaną framugę. — Wiesz, żeby ktoś go nie skojarzył…

— Myślisz, że gdyby ten kandydat się wycofał, Dumbledore ściągnąłby Lupina z powrotem?

Wzruszyłam ramionami.

— Je n’ai aucune idée. Podpisał pewnie jakąś umowę, więc chyba nie mógł się tak łatwo wycofać…

Wtem w Wielkiej Sali wszystko ucichło, rozległ się lekko stłumiony dźwięk otwieranych drzwi, a zaraz potem stukot obcasów i tupot dziesiątek stóp. Vipi syknął za siebie, by wszyscy zamilkli i teraz w ciszy przysłuchiwaliśmy się, jak Tiara Przydziału najpierw śpiewała ochryple piosenkę, nad którą dumała cały rok w gabinecie dyrektora, a potem McGonagall przystąpiła do odczytywania listy nazwisk. Raz na jakiś czas było słychać eksplozję okrzyków i braw. Po kilku przydzielonych pierwszoroczniakach zdążyłam zauważyć, że w tym roku euforia, z jaką witano ich w swoich nowych domach, była zdecydowanie mniejsza niż zwykle. Ceremonia trwała jakieś pół godziny, czyli nie dłużej niż przeważnie, ale nam ciągnęła się w nieskończoność. Żołądek skręcał mi się z głodu i wydawał z siebie odgłosy, jakich się po nim nie spodziewałam, Victor prawie przysypiał z policzkiem przyciśniętym do zimnego kamienia, niektórzy wciąż dyskutowali szeptem, jeszcze inny kręcili się niespokojnie w oczekiwaniu na przydział ostatniej osoby. Kiedy kolejne brawa ucichły i nie padło po nich następne nazwisko, zerwałam się na równe nogi, szturchnęłam mocno brata i zamachałam rękami jak szalona, żeby dać reszcie znać. Zaczęło się.

W ustalonym szyku zgromadziliśmy się na ciemnej, klaustrofobicznie ciasnej klatce schodowej i krętymi, stromymi stopniami wyszliśmy na scenę. Drewnianą, starodawną muszlę pokrywała złota, złuszczająca się farba, ale ostre, mocne oświetlenie sprawiało, że z daleka nie było tego widać. Chór składał się z dwudziestu czterech osób i na scenie w Wielkiej Sali zajmowaliśmy dwa rzędy. Z tyłu od lewej tenory i basy, z przodu soprany i alty. W naszym przypadku tył został zdecydowanie słabo zapełniony, ponieważ w szkolnym chórze śpiewał poza Victorem jeszcze trzech chłopców, z czego jeden był naciąganym basem. Zdecydowanie największym powodzeniem cieszyła się prawa dolna część rzędu. Zapchana do tego stopnia, że z czasem przydział do altów zaczęto traktować jako Hufflepuff wśród głosów, choć i tam znajdowały się prawdziwe perełki. Rzuciłam szybkie spojrzenie Mariannie Di Bari, ale blondynka udawała, że sekundę temu wcale nie lustrowała mnie wzrokiem. Patrzyła roziskrzonymi oczami gdzieś w przestrzeń, a jej długie, białe zęby podobne do końskich lśniły w świetle unoszących się nad sceną świateł. 

Ja również popatrzyłam przed siebie na wszystkie cztery stoły domów, ale widziałam tylko ciemne zarysy sylwetek siedzących bliżej sceny. Cała reszta była zamazana przez mocne, białe światło. Chociaż jedyne, co zawsze śpiewaliśmy na rozpoczęcie nowego roku szkolnego, to Gaudeamus igitur, ja byłam w swoim żywiole. Za sobą miałam Victora, przed sobą widownię — przemoczoną, ziewającą i znudzoną — reflektory wycelowane prosto w twarz, zza zasłony dobiegały magicznie wzmocnione dźwięki pianina męczonego przez McGonagall. Namiastka tego, co do tej pory od kilku lat wypełniało większość mojego czasu. Poczułam w sercu ukłucie żalu, że tak pochopnie postanowiłam z tego zrezygnować. Mój wzrok powędrował tam, gdzie mniej więcej siadywałyśmy z Sapphire i z Darlą. I wypełniło mnie poczucie jeszcze większej niesprawiedliwości. 

Brawa, które podsumowały nasz krótki występ, były mechaniczne, sztywne i nie towarzyszył im żaden entuzjazm, ale nikogo za to nie winiłam. Każdy — z wkurwioną profesor McGonagall na czele — chciał mieć za sobą zarówno część organizacyjną, jak i artystyczną. Wszyscy chcieli po prostu się nażreć i przebrać w suche ubrania, dlatego kiedy nareszcie muzyka i ostatnie oklaski ucichły, Dumbledore wstał, rozłożył pogodnie ręce i krótko życzył smacznego. Ponure twarze uczniów rozluźniły się w błogości i zaraz po tym, jak lśniące półmiski wypełniły się przepysznymi potrawami, w Wielkiej Sali zawrzało. W tej samej kolejności zeszliśmy ze sceny wąskimi, rozklekotanymi schodkami i wszyscy rozdzieliliśmy się każdy w kierunku swojego stołu. Moje miejsce czekało jak zwykle puste, naprzeciwko spostrzegłam Sapphire skupioną na pochłanianiu olbrzymiej zapiekanki z pieczarkami. Spodziewałam się, że krzesło Darli również będzie ziało pustką, dlatego poczułam podwójnie intensywny skurcz w żołądku, gdy zobaczyłam, że siedziała tam jakaś mała dziewczynka z płowymi warkoczami opadającymi na tył jej nowego mundurka. Choć wnętrzności wciąż miałam ściśnięte, na krzesło opadłam z taką miną, jak gdybym niczego nie zauważyła. 

Sapphire była w centrum uwagi. 

— Świetną masz tę tęczę — jęknęła z zazdrością Pansy Parkinson, której liche, ścięte na krótkiego boba włosy prezentowały się nader mizernie przy grubych, błyszczących, kolorowych falach koleżanki. — Mama nigdy by mi nie pozwoliła zafarbować swoich, a co dopiero przyjść tak do szkoły…

— Mnie też mama by tak nie pozwoliła — wtrącił Malfoy i wyszczerzył się zawadiacko, a wszyscy dookoła ryknęli gromkim śmiechem. Chichotali nawet starsi, patrząc na niego z uwielbieniem, więc ja dla kontrastu obrzuciłam Ślizgona pogardliwym spojrzeniem, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. 

— E tam — mruknęła Sapphire, machając ręką, ale wyglądała na mile połechtaną komplementem. — To kilkudniowa płukanka, zmyje się do końca tygodnia. 

— Ciekawe, co na to Snape — wtrącił się Nott. — Tym razem da ci popalić. 

— Albo McGonagall — dodała Pansy, zrobiła groźną minę, obniżyła głos i zaczęła naśladować nauczycielkę, tak się przy tym napinając, że cała twarz łącznie z uszami zrobiła się buraczkowa: — Panno Kiler, proszę niezwłocznie udać się do toalety i usunąć ten ordynarny kolor ze swoich włosów. To szkoła, a nie wesołe miasteczko! 

Ślizgoni znów zaczęli rechotać. Rozdrażniona nałożyłam sobie na talerz placki ziemniaczane i polałam je sosem pieczarkowym. Zrobiłam to trochę zbyt energicznie, bo chlusnął tak, że opryskał nie tylko talerz, ale i jasnowłosą dziewczynkę, która zajęła miejsce Darli. Pierwszoklasistka podskoczyła na krześle i otworzyła usta, ale kiedy napotkała mój wzrok, odwaga natychmiast ją opuściła. Poczułam przez moment jakąś dziką, okrutną satysfakcję, ale prawie natychmiast zrobiło mi się nieprzyjemnie. Niechętnie wyciągnęłam różdżkę, wycelowałam w ochlapany, jeszcze pachnący nowością mundurek i mruknęłam pod nosem: 

— Tergeo. 

Gąszcz drobnych, beżowych kropelek został wessany przez różdżkę i po sosie nie został nawet ślad. Zignorowałam zlęknione dzięki, które padło gdzieś na wysokości mojego ramienia; zaczęłam głośno kroić placki, starając się nie słuchać tych wszystkich zachwytów pod adresem szałowych włosów przyjaciółki. Osiągnęłam szczyt zażenowania, kiedy Malfoy wstał od stołu, żeby pobawić się kolorowymi kosmykami. Oczywiście pod pretekstem przekonania się, czy tęcza na głowie nie jest aby na pewno peruką. Już miałam ochotę go zagadnąć, czy podzieliłby się kontaktem do swojego fryzjera, który utleniał jego włosy, ale ta uwaga zamarła mi na ustach, kiedy tylko rzuciłam spojrzeniem w stronę stołu nauczycielskiego. 

— Patrzcie — bąknęłam i śmiechy w naszej części stołu ucichły. — Przy stole nauczycielskim nie ma nikogo nowego. A przecież jutro lekcje. Kto poprowadzi obronę? 

Choć na twarzach nie pojawił się nawet cień zdziwienia, wszyscy automatycznie obrócili głowy w kierunku podestu, na którym siedzieli nauczyciele. Krzesło obok dyrektora było puste, a talerz i sztućce nietknięte, jakby mimo wszystko oczekiwano czyjegoś przybycia. 

— Podobno Dumbledore znalazł kogoś na ostatnią chwilę, ale widać, że ten się na niego wypiął — stwierdził Montague.  

— Który to Dumbledore? — zapytała dziewczynka po mojej lewej stronie, tocząc przestraszonym wzrokiem po wszystkich dookoła. 

— A ty co, mieszkałaś do tej pory pod kamieniem? — rzuciłam nieprzyjemnie, ale przysunęłam się i pokazałam palcem na dyrektora. — To ten z siwą brodą, siedzi na tronie. Ten czarny brzydal to nasz opiekun, nazywa się Snape. Wygląda na wrednego… i w sumie taki jest, ale faworyzui Ślizgonów, więc nim nie musisz się martwić. Ten mały, co ledwo wystaje zza stołu…

— Faworyzui. Faworyzui — zaśpiewał Draco, siląc się na jakiś dziwaczny akcent, a Crabbe i Goyle, jego dwaj przygłupi kompani, zarechotali bezmyślnie. — Serpens, powtórz to jeszcze raz. 

— Tleń odrosty, Malfoy — warknęłam. — A ten to nasz domowy błazen, najlepiej trzymaj się z daleka.

Ślizgon jeszcze próbował coś dogadywać, ale ja już wróciłam do wskazywania i opisywania nauczycieli. Zrobiło mi się trochę głupio, że dałam odczuć tej dziewczynce moją niechęć, choć przecież nie zrobiła nic złego. Nie mogła wiedzieć, że siedziała na krześle, które teraz było dla mnie świętością. Gdyby nie jasne włosy i trochę pucołowata buzia, wyglądałaby trochę jak bliźniaczki. Miała te same dołeczki w policzkach co Sonia, takie samo łagodne spojrzenie piwnych oczu, jakim obdarzała mnie Tonia, słuchając tego, co mówiłam. Nigdy nie byłam złośliwa wobec nowych uczniów i bardzo chciałam, żeby ta zmiana wypływała z okropnego uczynku Sapphire, ale widziałam, że tylko ja zawiniłam. Tylko ja wciąż nie potrafiłam się pogodzić z tym, co się stało. Reszta żyła dalej. Żartowała, dogryzała sobie, spekulowała, co też takiego wydarzy się w tym roku. Malfoy puszył się jak paw, dając wszystkim do zrozumienia, że on już to wiedział. Nikt nie spoglądał na krzesło Darli jak na relikwie.

Ale nikt nigdy nie był z nią tak blisko.

Bardzo chciałam obwiniać za to Sapphire, ale nie potrafiłam.

W międzyczasie miejsce przepysznych potraw zajęły desery, a kiedy i na nie jakimś cudem znaleźliśmy miejsce w przepełnionych żołądkach, talerze zalśniły czystością i nadszedł czas na coroczną przemowę dyrektora.

Dumbledore wstał i przez moment siedziałam cała spięta, choć zdawałam sobie sprawę, że to, co zostało powiedziane na temat śmierci uczennicy, padło na uczcie pożegnalnej dwa miesiące temu. I faktycznie poczęstowano nas tą samą gadką o woźnym Filchu, zakazie wstępu na teren lasu, o wycieczkach do Hogsmeade i wszyscy — przemoczeni, wykończeni i przejedzeni — zaczęliśmy kiwać się sennie na swoich krzesłach, kiedy spokojny, radosny głos dyrektora ogłosił największą tragedię, jakiej mogliśmy się spodziewać.

— Chciałbym was również zawiadomić — rzekł — że w tym roku rozgrywki o Puchar Quidditcha zostaną zawieszone.

W Wielkiej Sali podniosły się szmery. Przy stole Gryfonów wybuchło największe niezadowolenie, niektórzy chłopcy wychylali się do kolegów, żeby dać upust furii, inni rozglądali się dookoła, jakiś Ślizgon bliżej podium nauczycielskiego zaczął buczeć. Ja wyprostowałam się jak struna i rzuciłam ostre spojrzenie naszemu kapitanowi drużyny, ale nie byłam jedyna. Większość uczniów z Domu Węża, których interesował quidditch, zaczęło mamrotać i kręcić głowami, najwidoczniej podejrzewając, że Montague wiedział coś na ten temat, ale on tylko wytrzeszczył oczy i wlepił wzrok w Dumbledore’a.

— A nie będą się odbywać — kontynuował podniesionym głosem — ze względu na pewne wielkie wydarzenie, które rozpocznie się w październiku i będzie angażować nas aż do końca letniego semestru…

Ale nie dowiedzieliśmy, czym miało być to wielkie i angażujące wydarzenie, ponieważ w momencie, kiedy błyskawica rozdarła zaczarowany sufit, rozległ się grzmot, a drzwi do Wielkiej Sali rozwarły się na oścież.

W progu stanął jakiś wysoki, przysadzisty mężczyzna spowity w czerń. Całe jego ciało wyglądało jak niewprawnie wyciosane z kawałka drewna, spod płaszcza wystawała proteza ze stopą zakończoną pazurami, na którą utykał. Niespodziewane pojawienie się tej osobliwej postaci sprawiło, że wszyscy umilkli. Wzburzeni Gryfoni, szemrzący Ślizgoni. Zamilkł nawet dyrektor. Wszyscy wlepili wzrok w czarodzieja, który bez słowa ruszył prosto w kierunku stołu nauczycielskiego. Pomimo drewnianej protezy i laski, na której mężczyzna się opierał, poruszał się niespodziewanie energicznie. Błyskawica jeszcze raz rozjaśniła czarne niebo i oświetliła długie, stalowoszare włosy przybysza, jego szpetną, pobliźnioną twarz i dziwaczne, okrągłe oko z neonowo błękitną tęczówką, które obracało się w oczodole jak bąk.

Serce podskoczyło mi do gardła. Tego szalonego oka nie dało się zapomnieć. A w zestawieniu z toporną sylwetką i szramami na każdym widocznym kawałku ciała przedstawiał nikogo innego jak Alastora Moody’ego.

Gdybym miała podać jedną osobę, której nienawidziłam, byłby to właśnie Moody. Eks-auror, prostak i morderca. Do Melanii Serpens miałam żal o to, że mnie oddała. Malfoya działał mi na nerwy. Ale Alastorowi Moody’emu życzyłam jak najgorzej. Z całego serca pragnęłam, by zdechł w męczarniach. A teraz to on miał uczyć mnie obrony przed czarną magią, odpytywać przy tablicy, stawiać oceny za pracę domową… dopuścić do egzaminu, który on sam poprowadzi.

Talerze i sztućce potroiły swoją ilość i zaczęły wirować, tak, że zrobiło mi się niedobrze, a przed oczami pojawiły się mroczki. Dopiero po długiej chwili zdałam sobie sprawę, że głośno dyszałam, zwróciwszy uwagę osób siedzących najbliżej. Usłyszałam, że Dumbledore kontynuował przemowę, ale słowa docierały do mnie jak spod wody — głuche i niezrozumiałe. Poczułam gorące odrętwienie ogarniające twarz i kończyny.

— W przeciągu tego roku szkolnego — grzmiało gdzieś z oddali — będziemy uczestniczyć w bardzo podniecającym i niebezpiecznym wydarzeniu, ostatnie miało miejsce w bodajże 1792 roku… dobrze mówię, profesor McGonagall? Niektórzy z was już się pewnie domyślają, że mam zaszczyt ogłosić, że w Hogwarcie odbędzie się Turniej Trójmagiczny!

Te wszystkie informacje wpadały do mojej głowy przez jedno ucho i wypadały drugim. Nie miałam zielonego pojęcia, czym był Turniej Trójmagiczny, czy to dobrze, że odbędzie się w Hogwarcie, czy to źle. Zwłaszcza że jedni uczniowie wiercili się podekscytowani, drudzy wymieniali się zaniepokojonymi spojrzeniami, a jeszcze inni wyglądali na kompletnie skołowanych. Nie potrafiłam spojrzeć w kierunku stołu nauczycielskiego, choć kątem oka dostrzegłam, że Moody już się przy nim ugościł.

Wtem Sapphire wychyliła się do przodu i zapytała szeptem:

— Co się stało?

Ale ja tylko pokręciłam głową.

Czułam na sobie palący wzrok Malfoya i jego przydupasów, a kiedy zerknęłam na Pansy, ta natychmiast zainteresowała się swoimi paznokciami.

— …dotyczy to uczniów klas szóstych i siódmych, dlatego gorąco bym prosił, by uczniowie, którzy nie osiągnęli siedemnastego roku życia, nie tracili czasu na zgłaszanie się. Wszelkiego rodzaju oszustwa nie umkną niezależnemu sędziemu, który wyłoni reprezentanta szkoły, a i ja osobiście zadbam o to, by nieletni nie podjęli takiej próby. Pod koniec października powitamy delegację z Beauxbatons i Durmstrangu i będziemy je gościć do końca letniego semestru, mam nadzieję, że okażecie im prawdziwą polską gościnność, żeby nasi goście mogli poczuć się w Hogwarcie jak u siebie. A teraz wszyscy migiem do łóżek, jutro też jest dzień!

Dumbledore natychmiast odwrócił się, by zagadnąć Moody’ego; dyrektor miał przylepiony do twarzy tak pogodny, ciepły uśmiech, że po plecach przeszły mi ciarki.

Informacja o Turnieju Trójmagicznym wywołała wśród uczniów niemałe poruszenie, ponieważ niektórzy wciąż siedzieli na swoich miejscach i dyskutowali, choć większość nauczycieli zdążyła się już rozejść. Dumbledore wciąż dyskutował cicho z Szalonookim Moodym. Kiler aż skręcało z ciekawości, ale trzymała język za zębami do samego dormitorium; w holu wciąż panowało pobojowisko, choć błoto w większości zniknęło i teraz podłogę pokrywała głównie woda oraz resztki gumy z balonów. Obie z Sapphire natknęłyśmy się pod schodami na grupkę Gryfonów, w tym jednego w szacie chóru. Dean i Seamus ekscytowali się zawodami, Neville spijał z ich ust każde słowo i nawet nie zauważyli, kiedy do nich podeszłyśmy. Victor miał nietęgą minę, kiedy mnie zobaczył, ale bąknął tylko ciche:

— Nie przejmuj się.

— Nieważne — mruknęłam niemrawo i szarpnęłam przyjaciółkę delikatnie za rękaw. — Zobaczymy się jutro.

Powędrowałyśmy prosto do lochów, choć małe grupki (w tym Vipi z kolegami) wciąż sterczały w sali wejściowej, jakby miały nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej na temat turnieju i tysiąca galeonów nagrody. Dopiero teraz, kiedy były auror zniknął mi z oczu, dopuściłam do myśli coś więcej niż tylko jego wścibski, pokiereszowany nos.

Tysiąc galeonów nagrody.

Westchnęłam cicho. Nie była to całość, ale taka suma znacznie odciążyłaby rodziców, a ja może trochę mniej czułabym się jak pasożyt. Samo oglądanie Turnieju Trójmagicznego, w którym uczestnicy ryzykowali zdrowiem, brzmiało sto razy lepiej od Mistrzostw Świata w Quidditchu. A uczestnictwo i szansa na zgarnięcie takiej góry złota… Mogłam się założyć, że tego wieczora przed zaśnięciem każda osoba w tej szkole — nawet Hermiona Granger — będzie wyobrażała sobie siebie jako jednego z trzech reprezentantów.

Zimny, wilgotny korytarz lochu aż cały dudnił od podekscytowanych rozmów Ślizgonów. Stanęłyśmy z Sapphire w ogonku do tajnego przejścia ukrytego za ścianą; zwykle kolejka ciągnęła się tak niemiłosiernie, że zdarzało nam się w niej sterczeć nawet przez kilka minut, ale tym razem w mgnieniu oka wślizgnęłyśmy się na mały, wąski korytarzyk ozdobiony płaskorzeźbą z tańczącymi szkieletami (jeden z nich wyprężył się i zasalutował, kiedy za nami pojawił się prefekt). Obszerny, nisko sklepiony salon był przepięknie wysprzątany i gotowy na przyjęcie nowych uczniów. Przeważnie panował tu chłodny, zielonkawy półmrok, ale tym razem ktoś napalił w kominku i znaczna część pokoju wspólnego tonęła w pomarańczowo-złotym świetle; oczywiście najlepsze miejsca w fotelach i na długiej, skórzanej kanapie były już zajęte. Prawie cała zeszłoroczna drużyna okupowała kominek, przypałętała się nawet Pansy Parkinson, ale kiedy podeszłyśmy z Sapphire trochę bliżej, zagadka szybko się rozwiązała. Na wiklinowym krześle na biegunach rozparł się nonszalancko Malfoy i bujał się z głupkowatym uśmiechem przylepionym do szczurzej gęby. Na ten widok skierowałam swoje kroki prosto do sypialni dziewcząt, ale poczułam na rękawie dyskretne szarpnięcie; Kiler wbiła we mnie błagalnie wzrok i wyszeptała, ledwo poruszając wargami: 

— Na chwilkę! Wołają cię…

Faktycznie. Montague, który krzątał się przy długim, przeszklonym stoliku do kawy, właśnie podniósł głowę, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zaczął machać i pokrzykiwać: 

— Serpens! Serpens, chodź na jednego! 

— Jeszcze czego, już wyciągają barek! — syknęłam cicho, ale kiedy mój wzrok powędrował z powrotem do twarzy Sapphire, serce ociupinkę mi zmiękło na widok tych ogromnych oczu spaniela. — Tylko na chwilę. 

Nie byłam zadowolona, zwłaszcza że ledwo usiadłam, a nasz obrońca, Miles Bletchley, już wcisnął mi w rękę szklankę wypełnioną do połowy jakimś bursztynowym płynem. Powąchałam. Pachniał czarną porzeczką. 

— Nasz domowy — oświadczył z dumą Graham, rozlewając alkohol dla pozostałych. — Od dziadunia. Zobaczycie, taki cierpki, że mordę wykręca. 

— Mam rozumieć, że dziadunio zawołał cię, wręczył ci flaszkę i rzekł: wnuczku, ofiaruję ci tę oto nalewkę, zabierz ją ze sobą do szkoły i częstuj nieletnich — powiedziałam, a Sapphire u mojego boku zaczerpnęła gwałtownie powietrza i zaczęła kaszleć. Rąbnęłam ją mocno w plecy, co spotęgowało rzężenia. 

— Mówiłem? — Montague wyszczerzył zęby i transmutował orle pióro w chusteczkę, żeby Kiler mogła wytrzeć to, co wylała sobie na szatę. — Powiem tak: dziadunio przywiózł kilkanaście butelek, więc pozwoliłem sobie… ehm… podprowadzić jedną. Żeby uczcić nowy rok, nowy sezon… a tu dupa, drodzy państwo, dupa. 

— Będzie nowy sezon, tylko nie taki, jak myśleliśmy — wtrącił Miles, ale po chwili zastanowienia dodał: — Chociaż to było do przewidzenia, że skoro organizują Turniej Trójmagiczny, to nikomu nie będzie się chciało srać z quidditchem. 

Przez kanapę i fotele przeszedł pomruk zgody; w towarzystwie starszych kolegów Malfoy nie był już tak wygadany i dowcipny, za jakiego chciał uchodzić w klasie, czym jeszcze bardziej działał mi na nerwy. Dzierżył w ręce piwo kremowe i nieustannie kiwał się to w przód, to w tył, pilnie przysłuchując się rozmowie. 

— No to co — przemówił Montague, unosząc trunek. — Za reprezentanta z Domu Węża. 

Jedna butelka i siedem szklanek zgodnie powędrowało do góry, a potem rozległ się dźwięk głośnego przełykania. Skrzywiłam się i zacisnęłam powieki, kiedy alkohol zapiekł mnie w gardle, ale chwilę później poczułam przyjemne, ciepłe łaskotanie wzdłuż przełyku, ciągnące aż do samego żołądka. Sapphire znów zaczęła się krztusić, Goyle wyciągnął osuszone szkło po następną kolejkę, a Malfoy powoli sączył swoje kremowe piwo. Wypiliśmy jeszcze po jednym (tym razem Kiler podziękowała za dolewkę) i chłopcy wrócili do tematu, który najwyraźniej męczyli od momentu opuszczenia Wielkiej Sali. 

— To, że w tym roku nie gramy — mówił Montague — nie znaczy, że drużyna powinna przestać ćwiczyć. W czerwcu Snape coś tam popierdywał, żeby zrobić od oka jakieś eliminacje, ale bez sensu zmieniać skład, skoro ten jest dobry. 

— I tak byś musiał, bo nie mamy nikogo na ławce rezerwowej na moje miejsce — wtrąciłam się. 

Odniosłam wrażenie, że lekka, delikatnie imprezowa atmosfera nagle zgęstniała, tylko Draco uśmiechnął się jeszcze szerzej; nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w jego szarych oczach błysnęła satysfakcja. I nie miałam prawa się temu dziwić. Malfoy nie znosił mnie zawsze i wszędzie, ale na treningach ta niechęć przybierała na sile co najmniej dziesięciokrotnie. Moich rodziców nie było stać, żeby postawić całej drużynie Ślizgonów komplet najnowszych mioteł, ale to ja regularnie jeździłam na konkursy, recitale i koncerty, promując tym samym szkołę, czym zapewniałam sobie taryfę ulgową nie tylko u Snape'a, ale i u innych nauczycieli. Uchodziło mi na sucho więcej złośliwości wobec Malfoya niż jemu wobec mnie, z czego skrupulatnie korzystałam. I latałam znacznie lepiej. 

— Aaa, to ten list był na serio… — mruknął Graham, a jego ręka powędrowała do rozwichrzonej czupryny i nerwowo ją zmierzwiła.

Zabini pogrzebał w torbie i wydobył z pomiętej paczuszki papierosa, a ja natychmiast wyciągnęłam rękę, racząc Ślizgona najbardziej uroczym spojrzeniem, na jakie było mnie stać. Opalanie znajomych stało się moją małą tradycją, ponieważ bardzo rzadko miała swoje fajki. Ekspedientki w kioskach prawie nigdy nie chciały sprzedawać mi papierosów, a zaklęcie Confundus nie zawsze przynosiło dokładnie taki skutek, jakiego oczekiwałam. Prawie zawsze pani za ladą sięgała po gazetkę dla panów i, patrząc na mnie lekko przymglonym, rozmarzonym wzrokiem, zarzekała się, że właśnie o nią prosiłam. 

— En effet, mon cher — odparłam słodkim, poirytowanym głosem. — Ale wierzę, że jakoś sobie beze mnie poradzicie. 

— W to nie wątpię — bąknął Montague z pokrętnym uśmieszkiem na ustach, a przez resztę drużyny przebiegł podły, złośliwy chichot. — Ale fajnie było mieć babę w drużynie, co nie? To robi dobry PR, a teraz jako jedyni mamy samych chłopców… 

— Jakoś będziecie musieli z tym żyć — stwierdziłam i też się uśmiechnęłam; zapaliłam papierosa od Zabiniego, który w międzyczasie poczęstował połowę drużyny i został z trzema fajkami w pudełku. — Mam pomysł, możecie sobie wziąć Millicentę… chociaż ona bardziej nadaje się na pałkarza. 

Ślizgoni zarechotali jeszcze głośniej. Śmiał się nawet Malfoy, choć z satysfakcją zauważyłam, że sympatia, jaką darzyli mnie chłopcy, wyraźnie była mu nie w smak. 

— Najwyżej będę was zagrzi… zagrzewać do walki jako cheerleaderka — dodałam podniesionym głosem, co wywołało w podchmielonych Ślizgonach jeszcze większą wesołość. Niektórzy zaczęli buczeć. Mnie też zrobiło się jakoś podejrzanie lekko i beztrosko; po nalewce z czarnej porzeczki poczułam przyjemne wirowanie w głowie, które spotęgował pierwszy dymek w płucach. Zakasłałam i zaśmiałam się cicho: — Dobra, zamknijcie się już.

Wymuszona przez Sapphire chwilka w oka mgnieniu przerodziła się w bardzo wesołą godzinę. Butelka, którą przyniósł Montague, została opróżniona raz-dwa, ale okazało się, że w barku poza kolekcją starych, porzuconych kałamarzy znajdował się jeszcze całkiem spory zapasik pozaczynanych trunków z zeszłego semestru. Gdybym myślała trochę trzeźwiej, pewnie zaczęłabym się zastanawiać, jakim cudem skrzaty domowe pominęły to podczas letnich porządków, ale wszystkie podobne myśli wymykały mi się, zanim zdążyłam je zwerbalizować. Podeliberowaliśmy nad Turniejem Trójmagicznym i reprezentantami dwóch europejskich szkół, które miały rezydować w Hogwarcie przez resztę roku szkolnego, obśmialiśmy Zabiniego i jego historyjkę, jak to natknął się w kuchni na nagiego kochanka swojej matki, setny raz omówiliśmy Mistrzostwa Świata Quidditcha, na których, jak się okazało, byli wszyscy poza mną, Sapphire i Pansy Parkinson. Z czego one dwie były tematem kompletnie niezainteresowane. Pokój wspólny — początkowo tak chłodny i ponury — wraz z napływem uczniów zrobił się głośny i przytulny. Czarne, kamienne ściany przysłaniały gobeliny z motywami morskich stworzeń, w miejscu, w którym stłoczono mnóstwo skórzanych, podniszczonych foteli, poduszek i sof, podłoga była wyłożona bordowo-zieloną wykładziną w kwiatowe ornamenty, by nie ciągnęło od ziemi, a żar, który bił z rozpalonego kominka, sprawił, że bardzo szybko wszyscy pościągaliśmy wierzchnie części szat. W okolicy godziny dwudziestej trzeciej zrobiło się trochę mroczniej, kiedy na tapet ponownie wjechał temat nowego nauczyciela obrony przed czarną magią.

— Słyszałem o nim — wychrypiał rozgorączkowany Bletchley, a jego wytrzeszczone małe, mętne oczka po dwóch szklankach nalewki i jednej karafce ognistej whisky błyszczały dziko. — Ojciec mi mówił, że samo ministerstwo miało z gościem masę kłopotów…

— A kto nie słyszał… — bąknął Nott.

— Lekcje z nim będą wykurwiste…

— Może będzie nas uczył Zaklęć Niewybaczalnych?

— Głupiś — fuknęła Pansy, która w gronie, w którym dominował temat quidditcha, rzadko kiedy zabierała głos. — Dumbledore mu nie pozwoli! Zresztą on chyba ma uczyć obrony przed czarną magią, nie czarnej magii…

Nawet nie próbowałam powstrzymać prychnięcia.

— W jego przypadku to żadna różnica — oświadczyłam. Na powrót zrobiłam się rozdrażniona, alkohol i emocjonujące rozmowy rozgrzały mi krew. Przyjemna, odprężająca senność gdzieś zniknęła, zostawiwszy po sobie podenerwowanie zwiastujące awanturę. — Dajcie spokój Moody’emu. Jeszcze zatęsknicie za Lupinem.

Lekka atmosfera zabawy momentalnie zgęstniała i jak przez mgłę zdołałam dostrzec, jak Sapphire wymieniała szybkie spojrzenia z trzeźwą do bólu Pansy.

— Za tym wilkołakiem? — burknął Goyle i zaśmiał się pod nosem. — Weź przestań…

— Qui vivra, verra.

Odgłosy pokoju wspólnego, choć dochodzące tuż zza naszych pleców, nagle wydały mi się dziwacznie odległe, jakby wydobywały się gdzieś spod wody. Jakby impreza przeniosła się nagle do jeziora, a chichoty, okrzyki i hałasujące dźwięki radia dobiegały zza szyby. Zabini zapalił ze mną jeszcze jednego papierosa i zapytał:

— Ty, Serpens, a co on ci zrobił, zabił ci kogoś czy co?

— A żebyś wiedział.

W naszej części salonu zapadła głucha cisza, zakłócana jedynie trzaskaniem ognia w kominku. Ciężki, drewniany zegar na gzymsie tykał tak cicho, że niemal niedosłyszalnie. I choć delektowałam się swoją fajką z miną absolutnie obojętną, nikt siedzący ze mną na kanapie nie śmiał się poruszyć; poczułam na swoim boku sztywniejące ciało Sapphire. Miałam wrażenie, że ten stan zawieszenia ciągnął się godzinami, a pewnie trwałby całą wieczność, gdyby nie Malfoy.

— Jak będziesz tyle palić, to nie urośniesz — rzucił złośliwie, lustrując mnie błyszczącym spojrzeniem swoich fałszywych, szarych oczu. Tego wieczora sączył już chyba czwarte kremowe piwo. — A ty nie masz czym szastać.

Choć coś się we mnie gotowało, parsknęłam śmiechem, sekundę później roześmiali się inni i to wystarczyło, by napięcie spadło do zera. Tylko Blaise wyglądał na nieco zmieszanego, co automatycznie spróbował ukryć, pakując do ust garść orzeszków wygrzebanych z kredensu.

— C’est vrai! Za to ty masz najlepszą miotłę, a jakoś lepiej nie latasz — powiedziałam, odstawiłam pustą szklankę na blat zawalony butelkami i papierkami po słodyczach, zaparłam się o podłokietnik i wstałam ciężko. — Oho… ja już dość… Nie, nie, nie… — czknęłam i cisnęłam peta w ogień — …po stokroć nie… upiję się na smutno i będę ryczeć.

Pożegnałam się krótko, życzyłam wszystkim dobrej nocy i ruszyłam w stronę drzwi prowadzących do sypialni dziewcząt. Choć w głowie nadal lekko mi się kręciło, krok miałam pewny. Tak naprawdę nie upijałam się często. A właściwie to był mój prawie drugi raz. Za pierwszym wyżłopałam całą butlę czerwonego wina, którą mama trzymała w kuchni do doprawiania pieczeni. To było zaraz następnego dnia po powrocie do domu na wakacje dwa miesiące temu, nie pamiętałam, by kiedykolwiek tak bolała mnie głowa. Tata znalazł mnie najebaną w cztery dupy na strychu w szopie, zapłakaną i leżącą w sianie. To była nasza tajemnica. Następnego dnia przyniósł do mojego pokoju jakiś gorzki eliksir na mdłości, a mamie powiedział, że zbił butelkę z winem, kiedy szukał cukiernicy. Nigdy tak bardzo go nie kochałam i nienawidziłam jednocześnie.

— Mogłyśmy jeszcze posiedzieć! — jęknęła Sapphire.

Minęłam Mariannę Di Bari bez zaszczycenia jej spojrzeniem i wparowałam do sypialni dziewcząt; na długim, wąskim korytarzyku panował ciepły półmrok — lampy oliwne przymocowane do kamiennej ściany dawały pomarańczowe, przyjemne światło, nie jak w reszcie lochów — zimne i niebieskie. Po prawej stronie w równych odległościach od siebie znajdowały się drzwi prowadzące do pokoju Ślizgonek, każde opatrzone tabliczką: klasa pierwsza, klasa druga i tak dalej, a na samym końcu korytarza umieszczono jeszcze jedną wspólną toaletę. Na widok zarysu miedzianego WC poczułam w sercu ukłucie bólu. Jeszcze trzy miesiące temu podpalałyśmy tam z Darlą nasze pierwsze papierosy.

— Daj spokój, wszyscy jeszcze siedzą… 

— Przecież nie każę ci za mną łazić — odburknęłam, rozdrażniona jej marudzeniem. Nacisnęłam klamkę w kształcie dwóch zwiniętych dookoła siebie węży i pchnęłam drzwi opatrzone hasłem czwarty rok. — Możesz iść i zdobywać nowych przyjaciół, dam sobie radę sama. 

Oliwna lampa przytwierdzona do ściany zaraz przy wejściu automatycznie zapłonęła, oświetlając wszystko przyjemnym, ciepłym światłem. Mój wzrok natychmiast powędrował w głąb pokoju i coś ścisnęło mnie w gardle — mała szafeczka i łóżko Darli zniknęły. Skrzaty rozstawiły pozostałe sześć łóżek tak, żeby zamaskować ziejący pustką kąt. I to chyba najbardziej mnie ubodło. Przed wakacjami spało tu siedem dziewczynek, teraz już tylko sześć. Jak gdyby tej siódmej tak naprawdę nigdy tu nie było. W środku cała się trzęsłam i musiałam szybko zamrugać, żeby pozbyć się mgiełki łez, która powlekła moje oczy. Podeszłam do purpurowego kufra, który zawędrował wraz z łóżkiem jakieś pół metra na prawo, cisnęłam plecak na idealnie wyprasowaną narzutę z ciemnozielonej, pikowanej satyny i nieco zbyt energicznie otworzyłam obtłuczone wieko. Tymczasem Sapphire nie przestawała świergotać mi nad uchem. 

— Co? Co to ma znaczyć? — zapytała oburzona i też podeszła do swojego łóżka, które, jak na ironię, stanęło teraz mniej więcej tam, gdzie zawsze sypiała Darla. — Co cię ugryzło od rana? 

— Nic — mruknęłam buntowniczo i pochyliłam się nad kufrem w poszukiwaniu przyborów toaletowych. — Dzisiaj chyba odpuszczam medytację… 

Za plecami słyszałam, że Sapphire również zajrzała do swojego kufra i zaczęła się rozpakowywać. Książki jedna po drugiej uderzały z hukiem o podłogę, a chwilę potem sypialnię wypełnił szum rozwijanego papieru do pakowania. Po uczuciu miłego odprężenia nie było już śladu, zniknęło też przyjemne wirowanie w głowie, pozostał jedynie żal i rozdrażnienie. Miałam ochotę wziąć szybki prysznic, zagrzebać się w pościeli i odciąć się od świata grubymi kotarami otaczającymi moje łóżko. Byle jak najdalej od trajkoczącej przyjaciółki, która ani myślała dać za wygraną. 

— No, już — naciskała. — Powiedz, co ci leży na sercu, bo na „nic” to nie wygląda. 

Cisnęłam pod nogi piżamę i odwróciłam się do niej. Sapphire też się wyprostowała gotowa na kłótnię. Ze szczoteczką do zębów w jednej i kociołkiem do eliksirów w drugiej ręce patrzyła oczekująco, a pierś falowała jej gniewnie. Ten widok rozsierdził mnie jeszcze bardziej, tak, że całkowicie straciłam nad sobą kontrolę. Chciałam tylko tego, żeby ją zabolało. Żeby i jej serce z kamienia chociaż trochę drgnęło. 

— Wkurwia mnie, że zachowujesz się tak, jakby nic się nie stało! — warknęłam i wskazałam palcem na miejsce pod ścianą, w którym stała teraz szafka nocna Sapphire. — Czy to robi na tobie jakiekolwiek wrażenie? 

Jej wzrok był lodowaty. Tak lodowaty i spokojny, że przez grubą warstwę gorącej furii poczułam na plecach dreszcz, ale nawet nie drgnęłam. 

— Robi — odparła sucho. — Ale co mogę zrobić, trzeba żyć dalej… 

— Trzeba było o tym pomyśleć dwa miesiące temu, a nie teraz, to nic by się nie stało! — odwrzasnęłam. 

W pokoju zapanowała głucha cisza, podobna do tej w dormitorium, kiedy Zabini wspomniał o Moodym, ale tym razem nie było Malfoya, który głupim żartem rozładowałby napiętą atmosferę. Zresztą w tej chwili nawet jego dowcipy w niczym by nie pomogły. Sapphire wyglądała tak, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Obie stałyśmy naprzeciwko siebie sztywne jak słupy soli, ona zszokowana, z niemo rozwartymi ustami, ja cała trzęsąca się i kipiąca gniewem. W sypialni słychać było jedynie mój ciężki, nierównomierny oddech, odgłosy z dormitorium zostały całkowicie odcięte… a może tylko tak mi się wydawało? Po tym, co wykrzyczałam, nie poczułam się ani odrobinę lepiej, choć doświadczyłam swego rodzaju ulgi po dwumiesięcznym tłamszeniu tych wszystkich emocji. Oskarżeń. Niesprawiedliwości. 

— Nie wierzę, że to powiedziałaś — rzekła w końcu. 

Te słowa padły cicho, niemal surrealistycznie.  

Odłożyła szczoteczkę i kociołek do kufra, zamknęła wieko i tak po prostu wyszła z sypialni. Nawet nie trzasnęła drzwiami. Ten stoicki spokój, wyraz twarzy szoku, najprawdziwszego niedowierzania… To wkurwiło mnie jeszcze bardziej, tak, że miałam ochotę rzucać wszystkim, co wpadłoby mi w ręce. Kopnęłam z całej siły w swoją szafkę nocną, ale strąciłam z niej lampkę z soli i nabawiłam się bólu dużego palca u stopy. Nie ulżyło ani trochę. Przeklinając i wciąż się ze sobą szarpiąc, porwałam z podłogi spodnie od piżamy, wyszarpnęłam z walizki resztę przyborów pod prysznic, ręcznik i zamknęłam się w łazience. Ja nie zapomniałam o głośnym trzaśnięciu drzwiami, ale i to w niczym nie pomogło. Byłam ostatecznie i niewyobrażalnie wściekła. Na Sapphire, na skrzaty domowe, na Hogwart, na Dumbledore’a i Moody’ego, na to, że musiałam tu wrócić… na każdego po kolei. Bez wyjątku. Nienawidziłam wszystkich. A najbardziej siebie.

 

~*~

 

Nie każdy musi się cieszyć jak porąbany na przyjazd do Hogwartu. W sumie trochę się dziwię — wracać do domu dwa razy do roku. Przypuszczam, że taki Bill Weasley praktycznie nie znał swojej siostry.

19 komentarzy:

  1. anusia562@buziaczek.pl
    22 lipca 2008 o 19:11

    Fajniuśki blogasek ;) Hehe :) ciekawy :PBuziaki :*:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 22 lipca 2008 o 19:36
      Podaj mi swój, jak masz xD

      Usuń
  2. ~Marta
    22 lipca 2008 o 19:16

    SUPER BLOGASEK!! Zapraszam na story-h-s-m-story.blog.onet.pl i na licytacje-a-i-m.blog.onet.pl mam nadzieje że zostawisz koma na obu blogach a super rozdział

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Misha
    22 lipca 2008 o 19:59

    Ou… To było piękne xD Pocałuje go? xD Podoba mi się twój blog i opowiadanie. Spoko jest to, że wplatasz inne wydarzenia w normalną treśc książki… Hehe, nie musisz wymyślac wszystkiego sama xD Pozdrawiam i czekam na dalszy ciąg :*:*:* (hp-momento-mori)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 23 lipca 2008 o 14:49
      Na pewno Cię poinformuję xD

      Usuń
  4. ~dream
    22 lipca 2008 o 20:40

    uuuu… super nie mogw sie doczekac co bedzie dalejmoze… hihi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 23 lipca 2008 o 14:48
      Noo, a będzie się działo xD

      Usuń
  5. ~Olka
    22 lipca 2008 o 22:35

    Fajny.W tym rozdziale dobrze dobrałaś słowa……wiesz które……wogóle to co będzie dalej……

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 23 lipca 2008 o 14:48
      Hehe, na razie nie powiem co dalej będzie xD

      Usuń
  6. martusia1519@buziaczek.pl
    24 lipca 2008 o 22:09

    Wejdź na http://www.dollsy-dollsikiii.blog.onet.pl http://www.konkursy-i-quizy.blog.onet.pl oraz http://www.plotki-ploteczkiii.blog.onet.pl na 1 stronce znajdziesz konka na naj dollsa szczegoly na stronce… na 2 stroniekonkurs na naj bloga…. szczegoly na stronce… na 3 stronie mozesz zdobyc na swojego bloga glitterowy napis Avril Lavinge lub Rihanna …. za tylko trzy komcie….Zapraszam…

    OdpowiedzUsuń
  7. ~m
    25 lipca 2008 o 16:29

    Nowa notka na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl :) Serdecznie zapraszam! PS. PRzepraszam, że nie dam Ci komcia na temat notki, ale mam tylko godzinkę xD Obiecuję nadrobić zaległości ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 25 lipca 2008 o 16:46
      Spoko, sama rozumiem brak czasu xD pozdrawiam xD

      Usuń
  8. Brillen
    7 września 2008 o 14:52

    Nie no fenomen!To narazie najlepsza notka jaką do tej pory u ciebie przeczytałam!Wątek Draco+Sophie się rozkręca.Moje wcześneijsze przypuszczenia chyba się sprawdzają:P :*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2008 o 15:28
      Zobaczysz, czy się sprawdzą, czy nie xD

      Usuń
  9. ~FarExadaRat
    16 stycznia 2014 o 02:34

    Swietny artykul oczekuje dalszej aktywnosci i jeżeli chcesz znaleźć taniec dla narzeczonych
    zapraszam na okazika :-)

    OdpowiedzUsuń
  10. ~Const
    16 stycznia 2014 o 11:20

    Super artykul oczekuje dalszej aktywnosci i jeżeli szukasz kurs instruktora prawa jazdy
    zapraszam na okazika :-)

    OdpowiedzUsuń
  11. ~heart_93
    16 stycznia 2014 o 14:12

    Super blog oczekuje dalszej aktywnosci i jeżeli chcesz znaleźć szkolenie instruktorów nauki jazdy
    zapraszam na okazika :-)

    OdpowiedzUsuń