Pociąg stanął, a drzwi
otworzyły się z hukiem.
I wystartowaliśmy.
Wszyscy rzuciliśmy się w
stronę powozów; starsi uczniowie, którzy jako pierwsi dopadli do powozów,
zaczęli odpychać od nich młodsze dzieci, szum wiatru nie był w stanie zagłuszyć
wrzasków, przekleństw, skrzeku przerażonych sów i odgłosów potykania się o
własne buty. Towarzyszył temu zniekształcony przez deszcz dźwięk dzwonka i
ochrypłe pokrzykiwanie:
— Pirszoroczni!
Pirszoroczni, tutaj…! Pirszoroczni!
Victor, który miał z nas
wszystkich najdłuższe nogi, jako pierwszy dopadł do jednego z wolnych powozów,
wskoczył na wąskie schodki i zastawił sobą wejście, wystawiwszy do przodu nogę
obutą w obłoconą tenisówkę. Odstraszył w ten sposób gromadę Ślizgonek z szóstej
klasy, co pozwoliło nam zająć bryczkę całą tylko dla siebie. Deszcz lał się nam
na głowy, jakby ktoś siedział na chmurze z włączonym wężem ogrodowym. Ociekająca
wodą, z obłoconymi połami płaszcza i rozwścieczonym kugucharem w koszu
wcisnęłam się do cuchnącego stęchlizną powozu. Siedziałam niewygodnie na
półdupku, kiedy czarny, kościsty koń ze skórzastymi skrzydłami ruszył
gwałtownie i mocno szarpnęło; po prawej miałam Neville’a, po lewej Sapphire,
której tęczowe włosy pchały mi się do nosa i wkurwiały niemiłosiernie. Powóz
podskakiwał i kiwał się na boki na błotnistej ścieżce przez las jak łódka na
morzu. W ciężkim półmroku po zmęczonych, błyszczących od deszczu twarzach
reszty widziałam, że wszyscy bardzo chcieliśmy mieć za sobą tę podróż. Nikt nie
miał ochoty na pogawędki.
A mimo wszystko czułam
gdzieś w ściśniętym z nerwów żołądku, że chyba jednak wolałabym zostać w tym
powozie na zawsze. By ten cierpliwy koń podobny do kościotrupa ciągnął nas
przez błoto na wieki wieków amen, bo tylko w ten sposób można było uniknąć przekroczenia
szkolnej bramy. W głowie miałam tysiące pytań. Co zastaniemy na miejscu? Czy
dyrektor coś powie? Co z łóżkiem Darli? Czy będzie ziało pustką, pozostawione w
dormitorium jako dziwaczny pomnik po zmarłej uczennicy? Jak my będziemy po tym
wszystkim żyć? Całą sobą broniłam się przed tym, by pójść dalej, choć nie bez
goryczy musiałam w końcu przyznać, że dla większości szkoły Darla była jedną z
wielu anonimowych dziewczynek. Żadna z niej gwiazda domowej drużyny quidditcha,
żadna prymuska, żadna primadonna na scenie. Nie zdobyła medalu za zasługi dla
szkoły, nie wygrała konkursu szachowego ani nie dała się we znaki Filchowi tak,
by postawił w swoim kantorku specjalną szafkę na jej akta ze szlabanów. Niewielu
będzie po niej płakać. Dla szkoły nic się nie zmieni, nauczycielom niczego nie
ubędzie. Wszyscy wrócą do swoich zajęć, tak, jak gdyby nic się nie stało. Jak
gdyby Darla nigdy nie żyła. Wiedziałam, że tak to będzie wyglądało, ale i tak
bałam się tego, co zastanę na miejscu.
Trwało to przynajmniej o
połowę dłużej niż zwykle, ale nareszcie oblepione błotem koła wtoczyły się na
twardy, równy grunt drogi prowadzącej pod szkołę. Strzelista brama sama się
otworzyła i powozy — jeden po drugim — wjechały na teren
Hogwartu. Ze ściśniętym gardłem wychyliłam się do przodu i tuż obok wielkiej
głowy Neville’a go zobaczyłam.
Znajomy, czarny kształt
zamku na tle rozświetlanego błyskawicami nieba ani trochę nie przypominał
przytulnej szkoły z ciepłą, wypełnioną kurzem biblioteką, przestronną, jasną
Wielką Salą, wyłożoną boazerią salką, w której ćwiczył chór… Nie. Tym razem
kamienny gmach z mrocznymi wieżami przypominał dwór Włada Palownika albo dom
rodziny Addamsów. Poczułam jeszcze mniejszą ochotę na nowy semestr.
Błonia całkowicie rozmokły,
a kiedy wyobraziłam sobie, że w tym czasie pierwszoklasiści płynęli razem z
Hagridem przez jezioro w tych małych, niestabilnych łódeczkach, niespodziewanie
wypełniło mnie współczucie. Nie mogli trafić na gorsze rozpoczęcie przygody z
Hogwartem.
Powozy, jeden za drugim,
zajechały na wielki plac przed schodami prowadzącymi do sali wejściowej; wysokie,
dębowe drzwi były już uchylone i na zewnątrz wylewało się mocne, ciepłe
światło. Ci, którzy w Hogsmeade dopadli najbliżej stojących dorożek, już mknęli
pochyleni w kierunku szkoły, zarzucając kaptury na głowy. W naszym powozie
atmosfera zrobiła się gęsta, każdy siedział jak na szpilkach, bo chciał pokonać
ten krótki dystans jak najszybciej, zwłaszcza że wiatr na szczycie wzgórza dął
tak mocno, że młode drzewka, którymi Hagrid w zeszłym roku obsadził błonia,
wyginały się we wszystkie strony. Gdy skrzydlaty koń się zatrzymał, brat
otworzył drzwiczki i przeskoczyliśmy zwinnie nad olbrzymią kałużą. Victor, ja
Sapphire, Dean i Seamus. Neville poślizgnął się na śliskim stopniu i wylądował
jak długi prosto w mętnej, błotnistej wodzie. Choć z nieba lało nam się na
głowy i nasze szaty coraz bardziej przesiąkały wilgocią, wszyscy jak na komendę
ryknęliśmy śmiechem. Śmiał się też Neville, który, usiłując podnieść się z
gracją, przydeptał sobie brzeg nowiutkiej peleryny. Rozległ się trzask: szef
puścił dokładnie wzdłuż kołnierza.
— Daj
to! — zawołałam do Gryfona, kiedy Dean nareszcie pomógł koledze
stanąć na nogi i mogliśmy rzucić się w kierunku drzwi wejściowych. Wyciągnęłam
różdżkę, dotknęłam jej końcem w miejscu rozprucia i wypowiedziałam: — Ago volante! Mama używa tego zaklęcia,
jak coś podrzemy, a nie chce jej się wyciągać maszyny!
W powietrzu tuż nad
rozdarciem pojawiła się czerwona nitka i raz-dwa scaliła dwa oddzielone od
siebie kawałki materiału.
— Ojej! — zachichotałam
i oddałam zarumienionemu Longbottomowi płaszcz. — Nie wiedziałam, że
można jakoś wybrać kolor… Ale przynajmniej jej nie pomylisz.
— Dzięki… — bąknął,
narzuciwszy na grzbiet naprawioną pelerynę.
Wpadliśmy do holu,
wzdychając i wycierając twarze mokrymi rękawami. Gloria w koszyku ściskanym
przez Victora siedziała śmiertelnie obrażona; futro miała posklejane od
deszczu, wąsy nastroszone, a bursztynowe oczy mówiły wprost — kto
włoży rękę do koszyka, wyciągnie ją krótszą o dłoń. Wszyscy liczyliśmy, że w
sali wejściowej czeka nas ciepło i suche ręczniki, ale bardzo się myliliśmy.
Wpadliśmy z deszczu pod rynnę. Dosłownie.
W holu panował
najprawdziwszy Armagedon. Uczniowie wrzeszczeli, uczennice piszczały, nieliczni
przeklinali i rozpychali się łokciami, a ponad tym chaosem fruwał Irytek i
ciskał z góry balonami wypełnionymi wodą. Kiedy tylko spostrzegł nowe ofiary,
fiknął w powietrzu koziołka, a cztery bomby poszybowały prosto w naszą stronę.
Neville zdążył się uchylić dosłownie w ostatnim momencie, ja z Victorem
rozpierzchliśmy się w przeciwnych kierunkach, ale Dean nie miał tyle szczęścia.
Co prawda balon ominął go o włos, lecz Gryfon poślizgnął się na strzępku gumy i
wywinął orła prosto pod nogi jakiegoś otyłego chłopaka ze starszej klasy,
ciągnąc za sobą zaskoczonego Seamusa. Poltergeist aż zapiał z radości. Był w
swoim żywiole. Cisnął na koniec jeszcze jedną bombę, która roztrzaskała się
dokładnie o sam środek pleców Finnigana.
— Kurwa
mać… — jęknął Dean, z trudem podnosząc się na nogi. Podobnie jak
podłoga był cały mokry i obklejony mieszaniną piasku, błota i liści.
— Thomas, nie wyrażaj
się! — rozległ się znajomy, ostry głos z okolicy drzwi do Wielkiej
Sali. Grupa rosłych Krukonek rozstąpiła się i naszym oczom ukazała się wściekła
profesor McGonagall. — IRYCIE! W tej chwili widzę cię na dole!
Razem z Victorem
doskoczyliśmy do Seamusa, żeby pozbierać go z brudnej posadzki i wszyscy
rzuciliśmy się w stronę jadalni. Nikt nie miał ochoty oberwać szlabanem za
przeklinanie, nim jeszcze nie zaczął się semestr, ale nauczycielka tym razem
nie miała głowy do pilnowania szkolnej etykiety, bo chwilę później rozległ się
dźwięk pękającej gumy i kobiecy wrzask.
Wielka Sala wyglądała
całkiem bezpiecznie, choć zaczarowany sufit nie zachęcał do zajęcia miejsca
przy jednym z czterech stołów. Niebo było całkowicie czarne i tylko w momencie,
kiedy przecinał je piorun, można było zauważyć stłoczone chmury, z których
nieustająco lał deszcz. Krople ginęły mniej więcej w połowie drogi, tam, gdzie
unosiły się świece. Setki, tysiące świec rozświetlających pomieszczenie przystrojone
w szkolne barwy. Zieleń, złoto, purpurę i błękit. Nowy semestr, nowy początek.
W głębi serca bałam się tego, co tu zobaczę. Żałobne wstęgi zawieszone nad
stołem nauczycielskim? Zdjęcie Darli z czarną przepaską i złożone pod nim
kwiaty? Znicze? Wielka Sala wyglądała dokładnie tak, jak pamiętałam ją sprzed
roku, dwóch, trzech… Dlaczego w tym roku miałaby prezentować się inaczej? Bo
zmarła uczennica?
Musiałam zgarnąć z twarzy
strąki mokrych włosów, żeby zobaczyć coś więcej. Niektórzy uczniowie, w
szczególności ci starsi, wysuszyli już swoje szaty i siedzieli podekscytowani w
oczekiwaniu na ceremonię przydziału, ale zdecydowana większość trzęsła się z
zimna i ociekała wodą. Razem z Victorem w oka mgnieniu doprowadziliśmy do
porządku najpierw siebie, potem Sapphire i kolegów, pożegnaliśmy się i wszyscy
rozeszliśmy się w swoje strony. Kiler do stołu Ślizgonów, Dean, Seamus i
Neville tam, gdzie siedzieli Gryfoni, a ja z bratem do małej komnaty, w której
przed występami zwykle zbierał się chór. Szare, niepozorne drzwi znajdowały się
tuż przy podeście, który podczas posiłków zajmowali nauczyciele. Przemknęliśmy
między stołami tak szybko, jak się dało, bo Wielka Sala już prawie się
wypełniła.
Pomieszczenie, w którym
zgromadził się już prawie cały chór, było maleńkie i ponure. Poza portretami
zapełniającymi praktycznie każdy centymetr kamiennej ściany i wygaszonym
kominkiem w kącie nie znajdował się tam żaden mebel, choć i tak nie byłoby go
gdzie wcisnąć, ponieważ każdą wolną powierzchnię zajmował jakiś uczeń. Niektórzy
stali już gotowi i przebrani, inni w pośpiechu szarpali się ze swoimi bordowymi
szatami, potykali się o porozrzucane buty i usiłowali wcisnąć głowy do rękawów.
Atmosferę podgrzewała narastająca za drzwiami cisza zwiastująca rychłe
pojawienie się profesor McGonagall.
— Ciekawe, czy ktoś w
tym roku dojdzie — mruknął Vipi i ogarnął wzrokiem cały
pokój. — Ubyło… raz, dwa… pięć osób. O kurczę, to Lucjusz Broll był w
siódmej klasie?
— Na to
wygląda — odparłam bez entuzjazmu. — To mamy o jednego basa
mniej.
— Czyli w sumie został
ostatni. Może jakiś nowy się zgłosi?
— Ne soit pas ridicule, McGonagall nie weźmie pierwszaka na bas.
— Chyba że Pietsch się
ugnie i przyjdzie na przesłuchanie…
Nasze średnio interesujące
dywagacje zostały przerwane przez dźwięk energicznie otwieranych drzwi. W progu
pojawiła się wysoka, szczupła i przemoczona do suchej nitki nauczycielka
transmutacji; tiarę na głowie miała przekrzywioną, a do jednego z obcasów jej
szpiczastych trzewików przyczepił się kawałek czerwonej gumy.
— Proszę się ustawić i
rozśpiewać się jak zwykle — zakomenderowała McGonagall; zauważyłam,
że prawa brew drgała jej nerwowo, a usta zrobiły się bledsze i węższe niż
zwykle. — I cicho mi tu, na
Merlina, bo za moment zaczyna się ceremonia przydziału. Nie chcę słyszeć
żadnych chichów-śmichów, zrozumiano? Di Bari, przeprowadź rozgrzewkę.
Odwróciła się na pięcie i już
jej nie było. Rozśpiewaliśmy się raz-dwa, byle zdążyć przed wprowadzeniem pierwszoroczniaków,
ale zanim w Wielkiej Sali zapanowała niemal głucha cisza przerywana co chwilę
jakimś pojedynczym kichnięciem, minęło jeszcze przynajmniej dziesięć minut. Jedni
kiwali się w oczekiwaniu, niektóre dziewczęta wróciły do przerwanych rozmów, inni
gapili się tępo w udające sen portrety, a ja i Victor usiedliśmy pod ścianą tuż
przy drzwiach i przez szparę obserwowaliśmy to, co działo się na zewnątrz. Ja
widziałam tylko fragment stołu nauczycielskiego, biały obrus i spoczywającą na
nim ciemną rękę profesor Vector.
— Miejsce Lupina jest
puste — zauważył Vipi, zapuszczając żurawia, żeby lepiej widzieć. Ja
instynktownie też zaczęłam się wychylać, ale poza resztą ramienia nauczycielki numerologii
nie wypatrzyłam niczego więcej.
— Pewnie nie chciał
uczyć po wilkołaku — stwierdziłam znudzonym tonem, skubiąc bez
entuzjazmu nieheblowaną framugę. — Wiesz, żeby ktoś go nie skojarzył…
— Myślisz, że gdyby ten
kandydat się wycofał, Dumbledore ściągnąłby Lupina z powrotem?
Wzruszyłam ramionami.
— Je n’ai aucune idée. Podpisał pewnie jakąś umowę, więc chyba nie
mógł się tak łatwo wycofać…
Wtem w Wielkiej Sali
wszystko ucichło, rozległ się lekko stłumiony dźwięk otwieranych drzwi, a zaraz
potem stukot obcasów i tupot dziesiątek stóp. Vipi syknął za siebie, by wszyscy
zamilkli i teraz w ciszy przysłuchiwaliśmy się, jak Tiara Przydziału najpierw
śpiewała ochryple piosenkę, nad którą dumała cały rok w gabinecie dyrektora, a
potem McGonagall przystąpiła do odczytywania listy nazwisk. Raz na jakiś czas było
słychać eksplozję okrzyków i braw. Po kilku przydzielonych pierwszoroczniakach
zdążyłam zauważyć, że w tym roku euforia, z jaką witano ich w swoich nowych
domach, była zdecydowanie mniejsza niż zwykle. Ceremonia trwała jakieś pół
godziny, czyli nie dłużej niż przeważnie, ale nam ciągnęła się w
nieskończoność. Żołądek skręcał mi się z głodu i wydawał z siebie odgłosy,
jakich się po nim nie spodziewałam, Victor prawie przysypiał z policzkiem
przyciśniętym do zimnego kamienia, niektórzy wciąż dyskutowali szeptem, jeszcze
inny kręcili się niespokojnie w oczekiwaniu na przydział ostatniej osoby. Kiedy
kolejne brawa ucichły i nie padło po nich następne nazwisko, zerwałam się na
równe nogi, szturchnęłam mocno brata i zamachałam rękami jak szalona, żeby dać
reszcie znać. Zaczęło się.
W ustalonym szyku
zgromadziliśmy się na ciemnej, klaustrofobicznie ciasnej klatce schodowej i
krętymi, stromymi stopniami wyszliśmy na scenę. Drewnianą, starodawną muszlę
pokrywała złota, złuszczająca się farba, ale ostre, mocne oświetlenie
sprawiało, że z daleka nie było tego widać. Chór składał się z dwudziestu
czterech osób i na scenie w Wielkiej Sali zajmowaliśmy dwa rzędy. Z tyłu od
lewej tenory i basy, z przodu soprany i alty. W naszym przypadku tył został
zdecydowanie słabo zapełniony, ponieważ w szkolnym chórze śpiewał poza Victorem
jeszcze trzech chłopców, z czego jeden był naciąganym basem. Zdecydowanie
największym powodzeniem cieszyła się prawa dolna część rzędu. Zapchana do tego
stopnia, że z czasem przydział do altów zaczęto traktować jako Hufflepuff wśród
głosów, choć i tam znajdowały się prawdziwe perełki. Rzuciłam szybkie
spojrzenie Mariannie Di Bari, ale blondynka udawała, że sekundę temu wcale nie
lustrowała mnie wzrokiem. Patrzyła roziskrzonymi oczami gdzieś w przestrzeń, a
jej długie, białe zęby podobne do końskich lśniły w świetle unoszących się nad
sceną świateł.
Ja również popatrzyłam przed
siebie na wszystkie cztery stoły domów, ale widziałam tylko ciemne zarysy
sylwetek siedzących bliżej sceny. Cała reszta była zamazana przez mocne, białe
światło. Chociaż jedyne, co zawsze śpiewaliśmy na rozpoczęcie nowego roku
szkolnego, to Gaudeamus igitur, ja
byłam w swoim żywiole. Za sobą miałam Victora, przed sobą widownię — przemoczoną,
ziewającą i znudzoną — reflektory wycelowane prosto w twarz, zza
zasłony dobiegały magicznie wzmocnione dźwięki pianina męczonego przez
McGonagall. Namiastka tego, co do tej pory od kilku lat wypełniało większość
mojego czasu. Poczułam w sercu ukłucie żalu, że tak pochopnie postanowiłam z
tego zrezygnować. Mój wzrok powędrował tam, gdzie mniej więcej siadywałyśmy z
Sapphire i z Darlą. I wypełniło mnie poczucie jeszcze większej niesprawiedliwości.
Brawa, które podsumowały
nasz krótki występ, były mechaniczne, sztywne i nie towarzyszył im żaden
entuzjazm, ale nikogo za to nie winiłam. Każdy — z wkurwioną profesor
McGonagall na czele — chciał mieć za sobą zarówno część
organizacyjną, jak i artystyczną. Wszyscy chcieli po prostu się nażreć i
przebrać w suche ubrania, dlatego kiedy nareszcie muzyka i ostatnie oklaski
ucichły, Dumbledore wstał, rozłożył pogodnie ręce i krótko życzył smacznego.
Ponure twarze uczniów rozluźniły się w błogości i zaraz po tym, jak lśniące
półmiski wypełniły się przepysznymi potrawami, w Wielkiej Sali zawrzało. W tej
samej kolejności zeszliśmy ze sceny wąskimi, rozklekotanymi schodkami i wszyscy
rozdzieliliśmy się każdy w kierunku swojego stołu. Moje miejsce czekało jak
zwykle puste, naprzeciwko spostrzegłam Sapphire skupioną na pochłanianiu
olbrzymiej zapiekanki z pieczarkami. Spodziewałam się, że krzesło Darli również
będzie ziało pustką, dlatego poczułam podwójnie intensywny skurcz w żołądku,
gdy zobaczyłam, że siedziała tam jakaś mała dziewczynka z płowymi warkoczami
opadającymi na tył jej nowego mundurka. Choć wnętrzności wciąż miałam
ściśnięte, na krzesło opadłam z taką miną, jak gdybym niczego nie
zauważyła.
Sapphire była w centrum
uwagi.
— Świetną masz tę tęczę — jęknęła
z zazdrością Pansy Parkinson, której liche, ścięte na krótkiego boba włosy
prezentowały się nader mizernie przy grubych, błyszczących, kolorowych falach
koleżanki. — Mama nigdy by mi nie pozwoliła zafarbować swoich, a co dopiero
przyjść tak do szkoły…
— Mnie też mama by tak
nie pozwoliła — wtrącił Malfoy i wyszczerzył się zawadiacko, a
wszyscy dookoła ryknęli gromkim śmiechem. Chichotali nawet starsi, patrząc na
niego z uwielbieniem, więc ja dla kontrastu obrzuciłam Ślizgona pogardliwym
spojrzeniem, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.
— E tam — mruknęła
Sapphire, machając ręką, ale wyglądała na mile połechtaną komplementem. — To
kilkudniowa płukanka, zmyje się do końca tygodnia.
— Ciekawe, co na to
Snape — wtrącił się Nott. — Tym razem da ci popalić.
— Albo
McGonagall — dodała Pansy, zrobiła groźną minę, obniżyła głos i
zaczęła naśladować nauczycielkę, tak się przy tym napinając, że cała twarz
łącznie z uszami zrobiła się buraczkowa: — Panno Kiler, proszę
niezwłocznie udać się do toalety i usunąć ten ordynarny kolor ze swoich włosów.
To szkoła, a nie wesołe miasteczko!
Ślizgoni znów zaczęli
rechotać. Rozdrażniona nałożyłam sobie na talerz placki ziemniaczane i polałam
je sosem pieczarkowym. Zrobiłam to trochę zbyt energicznie, bo chlusnął tak, że
opryskał nie tylko talerz, ale i jasnowłosą dziewczynkę, która zajęła miejsce
Darli. Pierwszoklasistka podskoczyła na krześle i otworzyła usta, ale kiedy
napotkała mój wzrok, odwaga natychmiast ją opuściła. Poczułam przez moment
jakąś dziką, okrutną satysfakcję, ale prawie natychmiast zrobiło mi się
nieprzyjemnie. Niechętnie wyciągnęłam różdżkę, wycelowałam w ochlapany, jeszcze
pachnący nowością mundurek i mruknęłam pod nosem:
— Tergeo.
Gąszcz drobnych, beżowych
kropelek został wessany przez różdżkę i po sosie nie został nawet ślad.
Zignorowałam zlęknione dzięki, które padło gdzieś na wysokości mojego
ramienia; zaczęłam głośno kroić placki, starając się nie słuchać tych
wszystkich zachwytów pod adresem szałowych włosów przyjaciółki. Osiągnęłam
szczyt zażenowania, kiedy Malfoy wstał od stołu, żeby pobawić się kolorowymi
kosmykami. Oczywiście pod pretekstem przekonania się, czy tęcza na głowie nie
jest aby na pewno peruką. Już miałam ochotę go zagadnąć, czy podzieliłby się
kontaktem do swojego fryzjera, który utleniał jego włosy, ale ta uwaga zamarła
mi na ustach, kiedy tylko rzuciłam spojrzeniem w stronę stołu
nauczycielskiego.
— Patrzcie — bąknęłam
i śmiechy w naszej części stołu ucichły. — Przy stole nauczycielskim
nie ma nikogo nowego. A przecież jutro lekcje. Kto poprowadzi obronę?
Choć na twarzach nie pojawił
się nawet cień zdziwienia, wszyscy automatycznie obrócili głowy w kierunku
podestu, na którym siedzieli nauczyciele. Krzesło obok dyrektora było puste, a
talerz i sztućce nietknięte, jakby mimo wszystko oczekiwano czyjegoś
przybycia.
— Podobno Dumbledore
znalazł kogoś na ostatnią chwilę, ale widać, że ten się na niego
wypiął — stwierdził Montague.
— Który to
Dumbledore? — zapytała dziewczynka po mojej lewej stronie, tocząc
przestraszonym wzrokiem po wszystkich dookoła.
— A ty co, mieszkałaś
do tej pory pod kamieniem? — rzuciłam nieprzyjemnie, ale przysunęłam
się i pokazałam palcem na dyrektora. — To ten z siwą brodą, siedzi na
tronie. Ten czarny brzydal to nasz opiekun, nazywa się Snape. Wygląda na
wrednego… i w sumie taki jest, ale faworyzui Ślizgonów, więc nim nie musisz się
martwić. Ten mały, co ledwo wystaje zza stołu…
— Faworyzui. Faworyzui — zaśpiewał
Draco, siląc się na jakiś dziwaczny akcent, a Crabbe i Goyle, jego dwaj przygłupi
kompani, zarechotali bezmyślnie. — Serpens, powtórz to jeszcze
raz.
— Tleń odrosty,
Malfoy — warknęłam. — A ten to nasz domowy błazen,
najlepiej trzymaj się z daleka.
Ślizgon jeszcze próbował coś
dogadywać, ale ja już wróciłam do wskazywania i opisywania nauczycieli. Zrobiło
mi się trochę głupio, że dałam odczuć tej dziewczynce moją niechęć, choć
przecież nie zrobiła nic złego. Nie mogła wiedzieć, że siedziała na krześle,
które teraz było dla mnie świętością. Gdyby nie jasne włosy i trochę pucołowata
buzia, wyglądałaby trochę jak bliźniaczki. Miała te same dołeczki w policzkach
co Sonia, takie samo łagodne spojrzenie piwnych oczu, jakim obdarzała mnie
Tonia, słuchając tego, co mówiłam. Nigdy nie byłam złośliwa wobec nowych
uczniów i bardzo chciałam, żeby ta zmiana wypływała z okropnego uczynku
Sapphire, ale widziałam, że tylko ja zawiniłam. Tylko ja wciąż nie potrafiłam
się pogodzić z tym, co się stało. Reszta żyła dalej. Żartowała, dogryzała
sobie, spekulowała, co też takiego wydarzy się w tym roku. Malfoy puszył się
jak paw, dając wszystkim do zrozumienia, że on
już to wiedział. Nikt nie spoglądał na krzesło Darli jak na relikwie.
Ale nikt nigdy nie był z nią
tak blisko.
Bardzo chciałam obwiniać za
to Sapphire, ale nie potrafiłam.
W międzyczasie miejsce
przepysznych potraw zajęły desery, a kiedy i na nie jakimś cudem znaleźliśmy
miejsce w przepełnionych żołądkach, talerze zalśniły czystością i nadszedł czas
na coroczną przemowę dyrektora.
Dumbledore wstał i przez
moment siedziałam cała spięta, choć zdawałam sobie sprawę, że to, co zostało
powiedziane na temat śmierci uczennicy, padło na uczcie pożegnalnej dwa
miesiące temu. I faktycznie poczęstowano nas tą samą gadką o woźnym Filchu,
zakazie wstępu na teren lasu, o wycieczkach do Hogsmeade i
wszyscy — przemoczeni, wykończeni i
przejedzeni — zaczęliśmy kiwać się sennie na swoich krzesłach, kiedy
spokojny, radosny głos dyrektora ogłosił największą tragedię, jakiej mogliśmy
się spodziewać.
— Chciałbym was również
zawiadomić — rzekł — że w tym roku rozgrywki o Puchar
Quidditcha zostaną zawieszone.
W Wielkiej Sali podniosły
się szmery. Przy stole Gryfonów wybuchło największe niezadowolenie, niektórzy
chłopcy wychylali się do kolegów, żeby dać upust furii, inni rozglądali się
dookoła, jakiś Ślizgon bliżej podium nauczycielskiego zaczął buczeć. Ja
wyprostowałam się jak struna i rzuciłam ostre spojrzenie naszemu kapitanowi
drużyny, ale nie byłam jedyna. Większość uczniów z Domu Węża, których
interesował quidditch, zaczęło mamrotać i kręcić głowami, najwidoczniej
podejrzewając, że Montague wiedział coś na ten temat, ale on tylko wytrzeszczył
oczy i wlepił wzrok w Dumbledore’a.
— A nie będą się
odbywać — kontynuował podniesionym głosem — ze względu na
pewne wielkie wydarzenie, które rozpocznie się w październiku i będzie
angażować nas aż do końca letniego semestru…
Ale nie dowiedzieliśmy, czym
miało być to wielkie i angażujące wydarzenie, ponieważ w
momencie, kiedy błyskawica rozdarła zaczarowany sufit, rozległ się grzmot, a
drzwi do Wielkiej Sali rozwarły się na oścież.
W progu stanął jakiś wysoki,
przysadzisty mężczyzna spowity w czerń. Całe jego ciało wyglądało jak niewprawnie
wyciosane z kawałka drewna, spod płaszcza wystawała proteza ze stopą zakończoną
pazurami, na którą utykał. Niespodziewane pojawienie się tej osobliwej postaci
sprawiło, że wszyscy umilkli. Wzburzeni Gryfoni, szemrzący Ślizgoni. Zamilkł
nawet dyrektor. Wszyscy wlepili wzrok w czarodzieja, który bez słowa ruszył
prosto w kierunku stołu nauczycielskiego. Pomimo drewnianej protezy i laski, na
której mężczyzna się opierał, poruszał się niespodziewanie energicznie.
Błyskawica jeszcze raz rozjaśniła czarne niebo i oświetliła długie,
stalowoszare włosy przybysza, jego szpetną, pobliźnioną twarz i dziwaczne,
okrągłe oko z neonowo błękitną tęczówką, które obracało się w oczodole jak bąk.
Serce podskoczyło mi do
gardła. Tego szalonego oka nie dało się zapomnieć. A w zestawieniu z toporną
sylwetką i szramami na każdym widocznym kawałku ciała przedstawiał nikogo
innego jak Alastora Moody’ego.
Gdybym miała podać jedną
osobę, której nienawidziłam, byłby to właśnie Moody. Eks-auror, prostak i
morderca. Do Melanii Serpens miałam żal o to, że mnie oddała. Malfoya działał
mi na nerwy. Ale Alastorowi Moody’emu życzyłam jak najgorzej. Z całego serca
pragnęłam, by zdechł w męczarniach. A teraz to on miał uczyć mnie obrony przed
czarną magią, odpytywać przy tablicy, stawiać oceny za pracę domową… dopuścić
do egzaminu, który on sam poprowadzi.
Talerze i sztućce potroiły
swoją ilość i zaczęły wirować, tak, że zrobiło mi się niedobrze, a przed oczami
pojawiły się mroczki. Dopiero po długiej chwili zdałam sobie sprawę, że głośno
dyszałam, zwróciwszy uwagę osób siedzących najbliżej. Usłyszałam, że Dumbledore
kontynuował przemowę, ale słowa docierały do mnie jak spod
wody — głuche i niezrozumiałe. Poczułam gorące odrętwienie
ogarniające twarz i kończyny.
— W przeciągu tego roku
szkolnego — grzmiało gdzieś z oddali — będziemy
uczestniczyć w bardzo podniecającym i niebezpiecznym wydarzeniu, ostatnie miało
miejsce w bodajże 1792 roku… dobrze mówię, profesor McGonagall? Niektórzy z was
już się pewnie domyślają, że mam zaszczyt ogłosić, że w Hogwarcie odbędzie się
Turniej Trójmagiczny!
Te wszystkie informacje
wpadały do mojej głowy przez jedno ucho i wypadały drugim. Nie miałam zielonego
pojęcia, czym był Turniej Trójmagiczny, czy to dobrze, że odbędzie się w
Hogwarcie, czy to źle. Zwłaszcza że jedni uczniowie wiercili się
podekscytowani, drudzy wymieniali się zaniepokojonymi spojrzeniami, a jeszcze
inni wyglądali na kompletnie skołowanych. Nie potrafiłam spojrzeć w kierunku
stołu nauczycielskiego, choć kątem oka dostrzegłam, że Moody już się przy nim
ugościł.
Wtem Sapphire wychyliła się
do przodu i zapytała szeptem:
— Co się stało?
Ale ja tylko pokręciłam
głową.
Czułam na sobie palący wzrok
Malfoya i jego przydupasów, a kiedy zerknęłam na Pansy, ta natychmiast
zainteresowała się swoimi paznokciami.
— …dotyczy to uczniów
klas szóstych i siódmych, dlatego gorąco bym prosił, by uczniowie, którzy nie
osiągnęli siedemnastego roku życia, nie tracili czasu na zgłaszanie się.
Wszelkiego rodzaju oszustwa nie umkną niezależnemu sędziemu, który wyłoni
reprezentanta szkoły, a i ja osobiście zadbam o to, by nieletni nie podjęli
takiej próby. Pod koniec października powitamy delegację z Beauxbatons i
Durmstrangu i będziemy je gościć do końca letniego semestru, mam nadzieję, że
okażecie im prawdziwą polską gościnność, żeby nasi goście mogli poczuć się w
Hogwarcie jak u siebie. A teraz wszyscy migiem do łóżek, jutro też jest dzień!
Dumbledore natychmiast
odwrócił się, by zagadnąć Moody’ego; dyrektor miał przylepiony do twarzy tak
pogodny, ciepły uśmiech, że po plecach przeszły mi ciarki.
Informacja o Turnieju
Trójmagicznym wywołała wśród uczniów niemałe poruszenie, ponieważ niektórzy
wciąż siedzieli na swoich miejscach i dyskutowali, choć większość nauczycieli
zdążyła się już rozejść. Dumbledore wciąż dyskutował cicho z Szalonookim
Moodym. Kiler aż skręcało z ciekawości, ale trzymała język za zębami do samego
dormitorium; w holu wciąż panowało pobojowisko, choć błoto w większości
zniknęło i teraz podłogę pokrywała głównie woda oraz resztki gumy z balonów.
Obie z Sapphire natknęłyśmy się pod schodami na grupkę Gryfonów, w tym jednego
w szacie chóru. Dean i Seamus ekscytowali się zawodami, Neville spijał z ich
ust każde słowo i nawet nie zauważyli, kiedy do nich podeszłyśmy. Victor miał
nietęgą minę, kiedy mnie zobaczył, ale bąknął tylko ciche:
— Nie przejmuj się.
— Nieważne — mruknęłam
niemrawo i szarpnęłam przyjaciółkę delikatnie za rękaw. — Zobaczymy
się jutro.
Powędrowałyśmy prosto do
lochów, choć małe grupki (w tym Vipi z kolegami) wciąż sterczały w sali
wejściowej, jakby miały nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej na temat turnieju
i tysiąca galeonów nagrody. Dopiero teraz, kiedy były auror zniknął mi z oczu, dopuściłam
do myśli coś więcej niż tylko jego wścibski, pokiereszowany nos.
Tysiąc galeonów nagrody.
Westchnęłam cicho. Nie była
to całość, ale taka suma znacznie odciążyłaby rodziców, a ja może trochę mniej
czułabym się jak pasożyt. Samo oglądanie Turnieju Trójmagicznego, w którym
uczestnicy ryzykowali zdrowiem, brzmiało sto razy lepiej od Mistrzostw Świata w
Quidditchu. A uczestnictwo i szansa na zgarnięcie takiej góry złota… Mogłam się
założyć, że tego wieczora przed zaśnięciem każda osoba w tej szkole — nawet
Hermiona Granger — będzie wyobrażała sobie siebie jako jednego z
trzech reprezentantów.
Zimny, wilgotny korytarz
lochu aż cały dudnił od podekscytowanych rozmów Ślizgonów. Stanęłyśmy z
Sapphire w ogonku do tajnego przejścia ukrytego za ścianą; zwykle kolejka
ciągnęła się tak niemiłosiernie, że zdarzało nam się w niej sterczeć nawet
przez kilka minut, ale tym razem w mgnieniu oka wślizgnęłyśmy się na mały,
wąski korytarzyk ozdobiony płaskorzeźbą z tańczącymi szkieletami (jeden z nich
wyprężył się i zasalutował, kiedy za nami pojawił się prefekt). Obszerny, nisko
sklepiony salon był przepięknie wysprzątany i gotowy na przyjęcie nowych
uczniów. Przeważnie panował tu chłodny, zielonkawy półmrok, ale tym razem ktoś
napalił w kominku i znaczna część pokoju wspólnego tonęła w pomarańczowo-złotym
świetle; oczywiście najlepsze miejsca w fotelach i na długiej, skórzanej
kanapie były już zajęte. Prawie cała zeszłoroczna drużyna okupowała kominek,
przypałętała się nawet Pansy Parkinson, ale kiedy podeszłyśmy z Sapphire trochę
bliżej, zagadka szybko się rozwiązała. Na wiklinowym krześle na biegunach
rozparł się nonszalancko Malfoy i bujał się z głupkowatym uśmiechem
przylepionym do szczurzej gęby. Na ten widok skierowałam swoje kroki prosto do
sypialni dziewcząt, ale poczułam na rękawie dyskretne szarpnięcie; Kiler wbiła
we mnie błagalnie wzrok i wyszeptała, ledwo poruszając wargami:
— Na chwilkę! Wołają
cię…
Faktycznie. Montague, który
krzątał się przy długim, przeszklonym stoliku do kawy, właśnie podniósł głowę,
a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, zaczął machać i pokrzykiwać:
— Serpens! Serpens,
chodź na jednego!
— Jeszcze czego, już
wyciągają barek! — syknęłam cicho, ale kiedy mój wzrok powędrował z
powrotem do twarzy Sapphire, serce ociupinkę mi zmiękło na widok tych ogromnych
oczu spaniela. — Tylko na chwilę.
Nie byłam zadowolona,
zwłaszcza że ledwo usiadłam, a nasz obrońca, Miles Bletchley, już wcisnął mi w
rękę szklankę wypełnioną do połowy jakimś bursztynowym płynem. Powąchałam.
Pachniał czarną porzeczką.
— Nasz
domowy — oświadczył z dumą Graham, rozlewając alkohol dla
pozostałych. — Od dziadunia. Zobaczycie, taki cierpki, że mordę
wykręca.
— Mam rozumieć, że
dziadunio zawołał cię, wręczył ci flaszkę i rzekł: wnuczku, ofiaruję ci tę oto
nalewkę, zabierz ją ze sobą do szkoły i częstuj nieletnich — powiedziałam,
a Sapphire u mojego boku zaczerpnęła gwałtownie powietrza i zaczęła kaszleć.
Rąbnęłam ją mocno w plecy, co spotęgowało rzężenia.
— Mówiłem? — Montague
wyszczerzył zęby i transmutował orle pióro w chusteczkę, żeby Kiler mogła
wytrzeć to, co wylała sobie na szatę. — Powiem tak: dziadunio
przywiózł kilkanaście butelek, więc pozwoliłem sobie… ehm… podprowadzić jedną.
Żeby uczcić nowy rok, nowy sezon… a tu dupa, drodzy państwo, dupa.
— Będzie nowy sezon, tylko
nie taki, jak myśleliśmy — wtrącił Miles, ale po chwili zastanowienia
dodał: — Chociaż to było do przewidzenia, że skoro organizują Turniej
Trójmagiczny, to nikomu nie będzie się chciało srać z quidditchem.
Przez kanapę i fotele
przeszedł pomruk zgody; w towarzystwie starszych kolegów Malfoy nie był już tak
wygadany i dowcipny, za jakiego chciał uchodzić w klasie, czym jeszcze bardziej
działał mi na nerwy. Dzierżył w ręce piwo kremowe i nieustannie kiwał się to w
przód, to w tył, pilnie przysłuchując się rozmowie.
— No to co — przemówił
Montague, unosząc trunek. — Za reprezentanta z Domu Węża.
Jedna butelka i siedem
szklanek zgodnie powędrowało do góry, a potem rozległ się dźwięk głośnego przełykania.
Skrzywiłam się i zacisnęłam powieki, kiedy alkohol zapiekł mnie w gardle, ale
chwilę później poczułam przyjemne, ciepłe łaskotanie wzdłuż przełyku, ciągnące
aż do samego żołądka. Sapphire znów zaczęła się krztusić, Goyle wyciągnął
osuszone szkło po następną kolejkę, a Malfoy powoli sączył swoje kremowe piwo. Wypiliśmy
jeszcze po jednym (tym razem Kiler podziękowała za dolewkę) i chłopcy wrócili
do tematu, który najwyraźniej męczyli od momentu opuszczenia Wielkiej
Sali.
— To, że w tym roku nie
gramy — mówił Montague — nie znaczy, że drużyna powinna
przestać ćwiczyć. W czerwcu Snape coś tam popierdywał, żeby zrobić od oka
jakieś eliminacje, ale bez sensu zmieniać skład, skoro ten jest dobry.
— I tak byś musiał, bo
nie mamy nikogo na ławce rezerwowej na moje miejsce — wtrąciłam
się.
Odniosłam wrażenie, że
lekka, delikatnie imprezowa atmosfera nagle zgęstniała, tylko Draco uśmiechnął
się jeszcze szerzej; nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że w jego szarych oczach
błysnęła satysfakcja. I nie miałam prawa się temu dziwić. Malfoy nie znosił
mnie zawsze i wszędzie, ale na treningach ta niechęć przybierała na sile co
najmniej dziesięciokrotnie. Moich rodziców nie było stać, żeby postawić całej
drużynie Ślizgonów komplet najnowszych mioteł, ale to ja regularnie jeździłam
na konkursy, recitale i koncerty, promując tym samym szkołę, czym zapewniałam
sobie taryfę ulgową nie tylko u Snape'a, ale i u innych nauczycieli. Uchodziło
mi na sucho więcej złośliwości wobec Malfoya niż jemu wobec mnie, z czego
skrupulatnie korzystałam. I latałam znacznie lepiej.
— Aaa, to ten list był
na serio… — mruknął Graham, a jego ręka powędrowała do rozwichrzonej
czupryny i nerwowo ją zmierzwiła.
Zabini pogrzebał w torbie i
wydobył z pomiętej paczuszki papierosa, a ja natychmiast wyciągnęłam rękę,
racząc Ślizgona najbardziej uroczym spojrzeniem, na jakie było mnie stać.
Opalanie znajomych stało się moją małą tradycją, ponieważ bardzo rzadko miała
swoje fajki. Ekspedientki w kioskach prawie nigdy nie chciały sprzedawać mi
papierosów, a zaklęcie Confundus nie zawsze przynosiło dokładnie taki skutek,
jakiego oczekiwałam. Prawie zawsze pani za ladą sięgała po gazetkę dla panów i,
patrząc na mnie lekko przymglonym, rozmarzonym wzrokiem, zarzekała się, że
właśnie o nią prosiłam.
— En effet, mon cher — odparłam słodkim, poirytowanym
głosem. — Ale wierzę, że jakoś sobie beze mnie poradzicie.
— W to nie
wątpię — bąknął Montague z pokrętnym uśmieszkiem na ustach, a przez
resztę drużyny przebiegł podły, złośliwy chichot. — Ale fajnie było
mieć babę w drużynie, co nie? To robi dobry PR, a teraz jako jedyni mamy samych
chłopców…
— Jakoś będziecie
musieli z tym żyć — stwierdziłam i też się uśmiechnęłam; zapaliłam
papierosa od Zabiniego, który w międzyczasie poczęstował połowę drużyny i został
z trzema fajkami w pudełku. — Mam pomysł, możecie sobie wziąć
Millicentę… chociaż ona bardziej nadaje się na pałkarza.
Ślizgoni zarechotali jeszcze
głośniej. Śmiał się nawet Malfoy, choć z satysfakcją zauważyłam, że sympatia,
jaką darzyli mnie chłopcy, wyraźnie była mu nie w smak.
— Najwyżej będę was
zagrzi… zagrzewać do walki jako cheerleaderka — dodałam podniesionym
głosem, co wywołało w podchmielonych Ślizgonach jeszcze większą wesołość.
Niektórzy zaczęli buczeć. Mnie też zrobiło się jakoś podejrzanie lekko i beztrosko;
po nalewce z czarnej porzeczki poczułam przyjemne wirowanie w głowie, które
spotęgował pierwszy dymek w płucach. Zakasłałam i zaśmiałam się
cicho: — Dobra, zamknijcie się już.
Wymuszona przez Sapphire
chwilka w oka mgnieniu przerodziła się w bardzo wesołą godzinę. Butelka, którą
przyniósł Montague, została opróżniona raz-dwa, ale okazało się, że w barku
poza kolekcją starych, porzuconych kałamarzy znajdował się jeszcze całkiem
spory zapasik pozaczynanych trunków z zeszłego semestru. Gdybym myślała trochę
trzeźwiej, pewnie zaczęłabym się zastanawiać, jakim cudem skrzaty domowe
pominęły to podczas letnich porządków, ale wszystkie podobne myśli wymykały mi
się, zanim zdążyłam je zwerbalizować. Podeliberowaliśmy nad Turniejem
Trójmagicznym i reprezentantami dwóch europejskich szkół, które miały rezydować
w Hogwarcie przez resztę roku szkolnego, obśmialiśmy Zabiniego i jego
historyjkę, jak to natknął się w kuchni na nagiego kochanka swojej matki, setny
raz omówiliśmy Mistrzostwa Świata Quidditcha, na których, jak się okazało, byli
wszyscy poza mną, Sapphire i Pansy Parkinson. Z czego one dwie były tematem
kompletnie niezainteresowane. Pokój wspólny — początkowo tak chłodny
i ponury — wraz z napływem uczniów zrobił się głośny i przytulny.
Czarne, kamienne ściany przysłaniały gobeliny z motywami morskich stworzeń, w miejscu,
w którym stłoczono mnóstwo skórzanych, podniszczonych foteli, poduszek i sof,
podłoga była wyłożona bordowo-zieloną wykładziną w kwiatowe ornamenty, by nie
ciągnęło od ziemi, a żar, który bił z rozpalonego kominka, sprawił, że bardzo
szybko wszyscy pościągaliśmy wierzchnie części szat. W okolicy godziny
dwudziestej trzeciej zrobiło się trochę mroczniej, kiedy na tapet ponownie
wjechał temat nowego nauczyciela obrony przed czarną magią.
— Słyszałem o
nim — wychrypiał rozgorączkowany Bletchley, a jego wytrzeszczone
małe, mętne oczka po dwóch szklankach nalewki i jednej karafce ognistej whisky
błyszczały dziko. — Ojciec mi mówił, że samo ministerstwo miało z
gościem masę kłopotów…
— A kto nie
słyszał… — bąknął Nott.
— Lekcje z nim będą
wykurwiste…
— Może będzie nas uczył
Zaklęć Niewybaczalnych?
— Głupiś — fuknęła
Pansy, która w gronie, w którym dominował temat quidditcha, rzadko kiedy
zabierała głos. — Dumbledore mu nie pozwoli! Zresztą on chyba ma
uczyć obrony przed czarną magią, nie
czarnej magii…
Nawet nie próbowałam
powstrzymać prychnięcia.
— W jego przypadku to
żadna różnica — oświadczyłam. Na powrót zrobiłam się rozdrażniona, alkohol
i emocjonujące rozmowy rozgrzały mi krew. Przyjemna, odprężająca senność gdzieś
zniknęła, zostawiwszy po sobie podenerwowanie zwiastujące
awanturę. — Dajcie spokój Moody’emu. Jeszcze zatęsknicie za Lupinem.
Lekka atmosfera zabawy
momentalnie zgęstniała i jak przez mgłę zdołałam dostrzec, jak Sapphire
wymieniała szybkie spojrzenia z trzeźwą do bólu Pansy.
— Za tym
wilkołakiem? — burknął Goyle i zaśmiał się pod nosem. — Weź
przestań…
— Qui vivra, verra.
Odgłosy pokoju wspólnego,
choć dochodzące tuż zza naszych pleców, nagle wydały mi się dziwacznie odległe,
jakby wydobywały się gdzieś spod wody. Jakby impreza przeniosła się nagle do
jeziora, a chichoty, okrzyki i hałasujące dźwięki radia dobiegały zza szyby.
Zabini zapalił ze mną jeszcze jednego papierosa i zapytał:
— Ty, Serpens, a co on
ci zrobił, zabił ci kogoś czy co?
— A żebyś wiedział.
W naszej części salonu
zapadła głucha cisza, zakłócana jedynie trzaskaniem ognia w kominku. Ciężki,
drewniany zegar na gzymsie tykał tak cicho, że niemal niedosłyszalnie. I choć
delektowałam się swoją fajką z miną absolutnie obojętną, nikt siedzący ze mną
na kanapie nie śmiał się poruszyć; poczułam na swoim boku sztywniejące ciało
Sapphire. Miałam wrażenie, że ten stan zawieszenia ciągnął się godzinami, a
pewnie trwałby całą wieczność, gdyby nie Malfoy.
— Jak będziesz tyle
palić, to nie urośniesz — rzucił złośliwie, lustrując mnie
błyszczącym spojrzeniem swoich fałszywych, szarych oczu. Tego wieczora sączył
już chyba czwarte kremowe piwo. — A ty nie masz czym szastać.
Choć coś się we mnie
gotowało, parsknęłam śmiechem, sekundę później roześmiali się inni i to
wystarczyło, by napięcie spadło do zera. Tylko Blaise wyglądał na nieco
zmieszanego, co automatycznie spróbował ukryć, pakując do ust garść orzeszków
wygrzebanych z kredensu.
— C’est vrai! Za to ty masz najlepszą miotłę, a jakoś lepiej nie
latasz — powiedziałam, odstawiłam pustą szklankę na blat zawalony
butelkami i papierkami po słodyczach, zaparłam się o podłokietnik i wstałam
ciężko. — Oho… ja już dość… Nie, nie, nie… — czknęłam i
cisnęłam peta w ogień — …po stokroć nie… upiję się na smutno i będę
ryczeć.
Pożegnałam się krótko, życzyłam
wszystkim dobrej nocy i ruszyłam w stronę drzwi prowadzących do sypialni
dziewcząt. Choć w głowie nadal lekko mi się kręciło, krok miałam pewny. Tak
naprawdę nie upijałam się często. A właściwie to był mój prawie drugi raz. Za
pierwszym wyżłopałam całą butlę czerwonego wina, którą mama trzymała w kuchni do
doprawiania pieczeni. To było zaraz następnego dnia po powrocie do domu na
wakacje dwa miesiące temu, nie pamiętałam, by kiedykolwiek tak bolała mnie
głowa. Tata znalazł mnie najebaną w cztery dupy na strychu w szopie, zapłakaną
i leżącą w sianie. To była nasza tajemnica. Następnego dnia przyniósł do mojego
pokoju jakiś gorzki eliksir na mdłości, a mamie powiedział, że zbił butelkę z
winem, kiedy szukał cukiernicy. Nigdy tak bardzo go nie kochałam i nienawidziłam
jednocześnie.
— Mogłyśmy jeszcze
posiedzieć! — jęknęła Sapphire.
Minęłam Mariannę Di Bari bez
zaszczycenia jej spojrzeniem i wparowałam do sypialni dziewcząt; na długim,
wąskim korytarzyku panował ciepły półmrok — lampy oliwne przymocowane
do kamiennej ściany dawały pomarańczowe, przyjemne światło, nie jak w reszcie
lochów — zimne i niebieskie. Po prawej stronie w równych
odległościach od siebie znajdowały się drzwi prowadzące do pokoju Ślizgonek,
każde opatrzone tabliczką: klasa pierwsza,
klasa druga i tak dalej, a na samym
końcu korytarza umieszczono jeszcze jedną wspólną toaletę. Na widok zarysu
miedzianego WC poczułam w sercu ukłucie bólu. Jeszcze trzy miesiące temu
podpalałyśmy tam z Darlą nasze pierwsze papierosy.
— Daj spokój, wszyscy
jeszcze siedzą…
— Przecież nie każę ci
za mną łazić — odburknęłam, rozdrażniona jej marudzeniem. Nacisnęłam
klamkę w kształcie dwóch zwiniętych dookoła siebie węży i pchnęłam drzwi
opatrzone hasłem czwarty rok. — Możesz iść i zdobywać nowych
przyjaciół, dam sobie radę sama.
Oliwna lampa przytwierdzona
do ściany zaraz przy wejściu automatycznie zapłonęła, oświetlając wszystko
przyjemnym, ciepłym światłem. Mój wzrok natychmiast powędrował w głąb pokoju i
coś ścisnęło mnie w gardle — mała szafeczka i łóżko Darli zniknęły.
Skrzaty rozstawiły pozostałe sześć łóżek tak, żeby zamaskować ziejący pustką
kąt. I to chyba najbardziej mnie ubodło. Przed wakacjami spało tu siedem
dziewczynek, teraz już tylko sześć. Jak gdyby tej siódmej tak naprawdę nigdy tu
nie było. W środku cała się trzęsłam i musiałam szybko zamrugać, żeby pozbyć
się mgiełki łez, która powlekła moje oczy. Podeszłam do purpurowego kufra,
który zawędrował wraz z łóżkiem jakieś pół metra na prawo, cisnęłam plecak na
idealnie wyprasowaną narzutę z ciemnozielonej, pikowanej satyny i nieco zbyt
energicznie otworzyłam obtłuczone wieko. Tymczasem Sapphire nie przestawała
świergotać mi nad uchem.
— Co? Co to ma
znaczyć? — zapytała oburzona i też podeszła do swojego łóżka, które,
jak na ironię, stanęło teraz mniej więcej tam, gdzie zawsze sypiała
Darla. — Co cię ugryzło od rana?
— Nic — mruknęłam
buntowniczo i pochyliłam się nad kufrem w poszukiwaniu przyborów
toaletowych. — Dzisiaj chyba odpuszczam medytację…
Za plecami słyszałam, że
Sapphire również zajrzała do swojego kufra i zaczęła się rozpakowywać. Książki
jedna po drugiej uderzały z hukiem o podłogę, a chwilę potem sypialnię wypełnił
szum rozwijanego papieru do pakowania. Po uczuciu miłego odprężenia nie było
już śladu, zniknęło też przyjemne wirowanie w głowie, pozostał jedynie żal i
rozdrażnienie. Miałam ochotę wziąć szybki prysznic, zagrzebać się w pościeli i
odciąć się od świata grubymi kotarami otaczającymi moje łóżko. Byle jak
najdalej od trajkoczącej przyjaciółki, która ani myślała dać za wygraną.
— No,
już — naciskała. — Powiedz, co ci leży na sercu, bo na „nic”
to nie wygląda.
Cisnęłam pod nogi piżamę i
odwróciłam się do niej. Sapphire też się wyprostowała gotowa na kłótnię. Ze
szczoteczką do zębów w jednej i kociołkiem do eliksirów w drugiej ręce patrzyła
oczekująco, a pierś falowała jej gniewnie. Ten widok rozsierdził mnie jeszcze
bardziej, tak, że całkowicie straciłam nad sobą kontrolę. Chciałam tylko tego,
żeby ją zabolało. Żeby i jej serce z kamienia chociaż trochę drgnęło.
— Wkurwia mnie, że
zachowujesz się tak, jakby nic się nie stało! — warknęłam i wskazałam
palcem na miejsce pod ścianą, w którym stała teraz szafka nocna
Sapphire. — Czy to robi na tobie jakiekolwiek wrażenie?
Jej wzrok był lodowaty. Tak
lodowaty i spokojny, że przez grubą warstwę gorącej furii poczułam na plecach
dreszcz, ale nawet nie drgnęłam.
— Robi — odparła
sucho. — Ale co mogę zrobić, trzeba żyć dalej…
— Trzeba było o tym
pomyśleć dwa miesiące temu, a nie teraz, to nic by się nie stało! — odwrzasnęłam.
W pokoju zapanowała głucha
cisza, podobna do tej w dormitorium, kiedy Zabini wspomniał o Moodym, ale tym
razem nie było Malfoya, który głupim żartem rozładowałby napiętą atmosferę.
Zresztą w tej chwili nawet jego dowcipy w niczym by nie pomogły. Sapphire
wyglądała tak, jakby ktoś uderzył ją w twarz. Obie stałyśmy naprzeciwko siebie
sztywne jak słupy soli, ona zszokowana, z niemo rozwartymi ustami, ja cała
trzęsąca się i kipiąca gniewem. W sypialni słychać było jedynie mój ciężki,
nierównomierny oddech, odgłosy z dormitorium zostały całkowicie odcięte… a może
tylko tak mi się wydawało? Po tym, co wykrzyczałam, nie poczułam się ani
odrobinę lepiej, choć doświadczyłam swego rodzaju ulgi po dwumiesięcznym
tłamszeniu tych wszystkich emocji. Oskarżeń. Niesprawiedliwości.
— Nie wierzę, że to
powiedziałaś — rzekła w końcu.
Te słowa padły cicho, niemal
surrealistycznie.
Odłożyła szczoteczkę i
kociołek do kufra, zamknęła wieko i tak po prostu wyszła z sypialni. Nawet nie
trzasnęła drzwiami. Ten stoicki spokój, wyraz twarzy szoku, najprawdziwszego
niedowierzania… To wkurwiło mnie jeszcze bardziej, tak, że miałam ochotę rzucać
wszystkim, co wpadłoby mi w ręce. Kopnęłam z całej siły w swoją szafkę nocną,
ale strąciłam z niej lampkę z soli i nabawiłam się bólu dużego palca u stopy. Nie
ulżyło ani trochę. Przeklinając i wciąż się ze sobą szarpiąc, porwałam z
podłogi spodnie od piżamy, wyszarpnęłam z walizki resztę przyborów pod
prysznic, ręcznik i zamknęłam się w łazience. Ja nie zapomniałam o głośnym
trzaśnięciu drzwiami, ale i to w niczym nie pomogło. Byłam ostatecznie i
niewyobrażalnie wściekła. Na Sapphire, na skrzaty domowe, na Hogwart, na
Dumbledore’a i Moody’ego, na to, że musiałam tu wrócić… na każdego po kolei.
Bez wyjątku. Nienawidziłam wszystkich. A najbardziej siebie.
~*~
Nie każdy
musi się cieszyć jak porąbany na przyjazd do Hogwartu. W sumie trochę się
dziwię — wracać do domu dwa razy do roku. Przypuszczam, że taki Bill
Weasley praktycznie nie znał swojej siostry.
anusia562@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń22 lipca 2008 o 19:11
Fajniuśki blogasek ;) Hehe :) ciekawy :PBuziaki :*:*
22 lipca 2008 o 19:36
UsuńPodaj mi swój, jak masz xD
~Marta
OdpowiedzUsuń22 lipca 2008 o 19:16
SUPER BLOGASEK!! Zapraszam na story-h-s-m-story.blog.onet.pl i na licytacje-a-i-m.blog.onet.pl mam nadzieje że zostawisz koma na obu blogach a super rozdział
22 lipca 2008 o 19:36
UsuńDziękuję, wpadnę
~Misha
OdpowiedzUsuń22 lipca 2008 o 19:59
Ou… To było piękne xD Pocałuje go? xD Podoba mi się twój blog i opowiadanie. Spoko jest to, że wplatasz inne wydarzenia w normalną treśc książki… Hehe, nie musisz wymyślac wszystkiego sama xD Pozdrawiam i czekam na dalszy ciąg :*:*:* (hp-momento-mori)
23 lipca 2008 o 14:49
UsuńNa pewno Cię poinformuję xD
~dream
OdpowiedzUsuń22 lipca 2008 o 20:40
uuuu… super nie mogw sie doczekac co bedzie dalejmoze… hihi
23 lipca 2008 o 14:48
UsuńNoo, a będzie się działo xD
~Olka
OdpowiedzUsuń22 lipca 2008 o 22:35
Fajny.W tym rozdziale dobrze dobrałaś słowa……wiesz które……wogóle to co będzie dalej……
23 lipca 2008 o 14:48
UsuńHehe, na razie nie powiem co dalej będzie xD
martusia1519@buziaczek.pl
OdpowiedzUsuń24 lipca 2008 o 22:09
Wejdź na http://www.dollsy-dollsikiii.blog.onet.pl http://www.konkursy-i-quizy.blog.onet.pl oraz http://www.plotki-ploteczkiii.blog.onet.pl na 1 stronce znajdziesz konka na naj dollsa szczegoly na stronce… na 2 stroniekonkurs na naj bloga…. szczegoly na stronce… na 3 stronie mozesz zdobyc na swojego bloga glitterowy napis Avril Lavinge lub Rihanna …. za tylko trzy komcie….Zapraszam…
~m
OdpowiedzUsuń25 lipca 2008 o 16:29
Nowa notka na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl :) Serdecznie zapraszam! PS. PRzepraszam, że nie dam Ci komcia na temat notki, ale mam tylko godzinkę xD Obiecuję nadrobić zaległości ;)
25 lipca 2008 o 16:46
UsuńSpoko, sama rozumiem brak czasu xD pozdrawiam xD
Brillen
OdpowiedzUsuń7 września 2008 o 14:52
Nie no fenomen!To narazie najlepsza notka jaką do tej pory u ciebie przeczytałam!Wątek Draco+Sophie się rozkręca.Moje wcześneijsze przypuszczenia chyba się sprawdzają:P :*lg-potter.xx.pl
7 września 2008 o 15:28
UsuńZobaczysz, czy się sprawdzą, czy nie xD
~FarExadaRat
OdpowiedzUsuń16 stycznia 2014 o 02:34
Swietny artykul oczekuje dalszej aktywnosci i jeżeli chcesz znaleźć taniec dla narzeczonych
zapraszam na okazika :-)
~Const
OdpowiedzUsuń16 stycznia 2014 o 11:20
Super artykul oczekuje dalszej aktywnosci i jeżeli szukasz kurs instruktora prawa jazdy
zapraszam na okazika :-)
~heart_93
OdpowiedzUsuń16 stycznia 2014 o 14:12
Super blog oczekuje dalszej aktywnosci i jeżeli chcesz znaleźć szkolenie instruktorów nauki jazdy
zapraszam na okazika :-)
Nie mogę się doczekać!
OdpowiedzUsuń