A starcie z Sapphire nie
ułatwiło wcześniejszego zasypiania.
Wypełzłam z łóżka, żeby
uciszyć budzik. Kufer Pansy stał z uniesioną klapą, pościel leżała zwichrowana
na środku materaca, a zza drzwi łazienki dobiegał zniekształcony dźwięk piosenek
puszczanych w radiu i okropne fałszowanie, co oznaczało, że Parkinson właśnie
brała prysznic. Rozejrzałam się nieprzytomnym wzrokiem po reszcie sypialni i
minęło trochę czasu, aż się zorientowałam, że czegoś w niej brakowało.
Ano tak. Jednego
łóżka.
Wnętrzności wywróciły mi się
na lewą stronę i to trochę mnie otrzeźwiło. Mój wzrok automatycznie powędrował
w kierunku Sapphire — właśnie się ubierała, ale kiedy na siebie
spojrzałyśmy, zastygła na moment z na wpół naciągniętą na stopę skarpetką. I
tak milczałyśmy, ona stojąc na jednej nodze, ja klęcząc na podłodze. Teraz, gdy
ochłonęłam przez noc, a oczy Ślizgonki nie błyszczały już taką butą, moje serce
stopniało. Kiler wyglądała na taką zagubioną z tą skarpetą w dłoni i
zwieszonymi smutno ramionami. Znów chciałam się z nią przyjaźnić. Nie
potrafiłam sobie wyobrazić, że miałyśmy mijać się bez słowa, nie rozmawiać do
późnej nocy, nie odgryzać się Parkinson, kiedy tamta próbowała nas uciszać. Na
samą myśl, że mogłam to wszystko stracić, poczułam w środku piekącą,
przyduszającą pustkę, jakby ktoś usiadł mi na piersi i za nic nie chciał
wstać.
— Posłuchaj… nie
gniewaj się… — bąknęłam kulawo. Zaczęłam bezmyślnie odkręcać tarczę
budzika, by zająć czymś ręce. — Byłam wczoraj wstawiona… Ja tego
wszystkiego nie myślałam, chciałam, żeby cię zabolało. Przepraszam.
Twarz Sapphire spięła się i
ta momentalnie spoważniała, tak, że przybyło jej co najmniej dwadzieścia lat,
ale kiedy się odezwała, nie brzmiała aż tak stanowczo:
— W takim razie już
więcej się nie wstawiaj.
— Już nie będę.
Obie wiedziałyśmy, że to
nieprawda, ale dla świętego spokoju pozwoliłyśmy rozbrzmieć tej obietnicy bez
pokrycia. Sapphire nadal stała ze skarpetką krzywo nasuniętą na palce, a ja
uporczywie maltretowałam budzik. Choć padło słowo przepraszam, coś
zostało niedopowiedziane, ale przez długi czas obie nie potrafiłyśmy tego ubrać
w słowa. Tymczasem radyjko Pansy skończyło nadawać Imagine Lennona i na
całą łazienkę znów huknęły reklamy.
W końcu Sapphire założyła
porządnie obie skarpetki, oba buty i pochyliła się nad torbą, z której zaczęła
wypakowywać wczorajsze niezjedzone kanapki.
— Ja też za nią tęsknię — głos
jej zwilgotniał, ale trzymała się dzielnie. — Myślisz, że mnie jej
nie brakuje? Po prostu… po prostu nie chcę o tym myśleć… nie chcę tego cały
czas rozpamiętywać, bo zaraz zaczynam płakać. Pozwól mi sobie z tym radzić po
swojemu.
W jej oczach błysnęły łzy,
choć usilnie walczyła, aby nad nimi zapanować. Ich widok wywołał we mnie nie
tyle uczucie satysfakcji, co spokoju. I pewności, że kryły się w niej jeszcze
jakieś emocje. Niezręczność utrzymująca się między nami przez całe wakacje
pękła i nie miałam już żadnych oporów, by uwierzyć Sapphire. Wzruszona tą
rozmową zerwałam się z podłogi i padłam w objęcia przyjaciółki. Zamknęłam oczy
i chłonęłam znajomy zapach kokosowego balsamu do włosów, sztywność jej
kościstych ramion. Bariera, która nas dzieliła, zupełnie zniknęła, tak, jak
gdyby nigdy nie istniała. Jakby dwa ciche, niezręczne miesiące
wyparowały.
Zamknęłam się w toalecie,
pozbywszy się absolutnie wszystkich wyrzutów sumienia. W środku było
duszno, lustro całe zaparowało, a jasna mozaika na ścianach ociekała wodą, ale
już dawno nauczyłam się to ignorować. Dzielenie łazienki z szóstką rodzeństwa
okazało się przed Hogwartem niezłą szkołą życia. Rozłożyłam kosmetyki na szafce
z artykułami higienicznymi i zaczęłam szczotkować włosy; odbicie, które
widziałam w lustrze, już nie wywoływało we mnie takiej niechęci, choć nie
mogłam pozbyć się obaw. Dotąd zawsze chodziłyśmy wszędzie we trzy: ja, Darla i
Sapphire. Trzymałyśmy się razem, ale to z Darlą miałyśmy połączenie dusz, choć
tak naprawdę nie łączyło nas aż tak wiele. Byłyśmy tak odmienne, jak tylko się
dało, a i tak nie potrafiłyśmy się nagadać. Kiler, choć równie aktywna, zawsze
podążała o krok za nami. Z trudem wyobrażałam sobie przyjaźń tylko we dwójkę. A
jednocześnie stanowiła ona dla mnie coś tak naturalnego, jak istnienie obu rąk
czy nóg.
Kiedy zwolniłam łazienkę,
Sapphire wciąż na mnie czekała. Okazało się, że obudziły się pozostałe dziewczyny
i sypialnia aż wrzała od porannych dyskusji. Głównym tematem pozostawał
oczywiście Turniej Trójmagiczny, a dokładniej przyjazd reprezentantów z innych
szkół.
— Myślę, że to będzie
jakaś szkoła ze Stanów — mówiła Pansy, która kończyła stylizować
włosy za pomocą różdżki i olbrzymiej, okrągłej szczotki i znów miała na głowie
swój charakterystyczny, błyszczący hełm. Choć niezmiennie od trzech bitych lat
wzdychała do Malfoya, oczy rozbłysły jej na myśl o amerykańskich chłopcach. — Mielibyśmy
okazję liznąć trochę zachodniej kultury.
Reszta Ślizgonek
zachichotała, a Millicenta wychyliła na moment głowę z kufra i zarechotała:
— Tia, jasne, ta
kultura pewnie będzie się nazywać Brian albo John…
Ta uwaga wywołała jeszcze
większą wesołość. Nawet ja się zaśmiałam, chociaż głęboko w sercu miałam
nadzieję, że żaden chłopak z Ameryki nie zawróci Pansy w głowie na tyle, by
dała sobie spokój z osaczaniem Dracona. Nie potrafiłam sobie wyobrazić Sapphire
zajmującej jej miejsce.
— Ciekawa jestem, ile
szkół się zakwalifikowało — mruknęła zarumieniona Parkinson.
— W sumie trzy — wypaliła
Sapphire. — To Turniej TRÓJ-magiczny.
— A mnie się wydaje —
dodała cicho Eleonora Skalska — że przyjadą uczniowie
z Beauxbatons i Durmstrangu. Są chyba najbliżej. Beauxbatons… to chyba Francja,
a Durmstrang?
— A Dumbledore nie
mówił o tym na uczcie? — zapytałam.
I tak sobie dyskutowałyśmy,
przebierając się w szkolne mundurki, myjąc zęby i ścieląc łóżka, aż nasze
budziki wybiły godzinę ósmą i razem z Sapphire, nie czekając na resztę
dziewcząt, pobiegłyśmy prosto do Wielkiej Sali. Dormitorium i hol były pełne
śpieszących się uczniów. Wszyscy chcieli jak najprędzej poznać swoje plany
lekcji, bo nikomu nie uśmiechało się wpaść spóźnionym na pierwsze zajęcia do
profesor McGonagall albo — o zgrozo — załapać się na
szlaban u Snape’a. Spodziewałam się, że w sali wejściowej natkniemy się na
Filcha albo zaschnięte na podłodze błoto, ale okazało się, że wszystkie ślady
zbrodni zniknęły. Posadzka lśniła czystością tak, że nikt by nie pomyślał, że
wczoraj Irytek urządził tu szkolną pływalnię.
Przy czterech stołach
siedzieli już prawie wszyscy. Mój wzrok automatycznie powędrował w kierunku
nauczycielskiego podestu i niemal natychmiast się skrzywiłam; posępna,
kanciasta postać Moody’ego rzucała się w oczy prawie tak mocno, jak Hagrid. Nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że eks-auror — choć zajadał ze smakiem
śniadanie i prowadził żywą pogawędkę z Dumbledore’em — był co
najwyżej ohydnym, brzydko wyciosanym posągiem z kamienia. Czarna peleryna,
ciemne, siwiejące włosy, poszarzała skóra — wszystko bez koloru. Za
wyjątkiem tego okropnego, przeszywającego oka. Nieustannie obracało się w
oczodole i jarzyło się tak, że widziałam błękit tęczówki z drugiego końca sali.
Opadłam ciężko na swoje krzesło; miejsce Darli zajmował teraz jakiś otyły
jedenastolatek w okularach. Nikt się z nami nie przywitał, nawet zestresowany
pierwszoroczniak, bo dookoła wszystko wręcz huczało o Turnieju Trójmagicznym.
Gdyby talerze i jajka potrafiły mówić, pewnie też podniecałyby się przyjazdem
delegacji z Beauxbatons i Durmstrangu. A ja jakoś nie potrafiłam się tym
cieszyć. Miałam niezdrowe przeczucie, że obecność starego aurora, gdy w szkole
organizowano niebezpieczne zawody, nie była przypadkowa.
A kiedy moje myśli
powędrowały do czerwca i Wrzeszczącej Chaty… Nieprzyjemny skurcz ścisnął mi
żołądek i ani myślał puścić.
— Niech zgadnę — wypaliłam,
gdy przy stole pojawił się Malfoy i już otwierał usta, aby ogłosić nowinę. — Zgłaszasz
się do Turnieju Trójmagicznego i już masz pomysł, jak obejść zakaz
Dumbledore’a.
— Co? Nie, a nawet
jeśli, to bym się tym nikomu nie pochwalił, Serpens — odparł, przeciągając
sylaby w ten swój pretensjonalny, irytujący sposób. Wyciągnął zza pazuchy
zwinięty numer Proroka Codziennego, odszukał pożądaną stronę i położył
przed nami na środku stołu. Wszyscy pochyliliśmy się nad artykulikiem
opatrzonym fotografią jakiejś rudery i niskiej, grubej kobiety na jej tle.
Bardzo szybko zauważyłam, że patrzyłam na Molly Weasley. Tymczasem Malfoy nie
krył dumy. — Patrzcie tu! …a oto mamy do czynienia z nową aferą,
tym razem związaną z błazeńskimi wyczynami ARNOLDA Weasleya… Dobre, co nie?
— Gówniane. Zabieraj to
z mojego talerza — odwarknęłam i zmiotłam gazetę prosto do jajecznicy
Millicenty; choć nie łączyła mnie z Ronem jakaś wielka przyjaźń, poczułam
nieprzyjemne ukłucie upokorzenia, kiedy Ślizgoni wybuchnęli śmiechem na widok
zdjęcia Nory. — Nauczyłeś się tego na pamięć? Nie masz co robić z
wolnym czasem?
— A ciebie co ugryzło?
Zlicytowali was i musiałaś spędzić wakacje u tych brudasów, że ich tak
bronisz?
Przez nasz fragment stołu
przeszło blade echo śmiechu, ale atmosfera momentalnie zrobiła się gęsta.
Sapphire po mojej prawej stronie poruszyła się nerwowo, a Pansy przestała się
głupio szczerzyć. Twarz Malfoya zastygła w jakiejś wymuszonej, groteskowej
formie uśmiechu — moment, w którym dotarło do niego, że
przesadził.
— Jak zlicytują
Oreżnów, to Rita Skeeter na sto procent o tym napisze — oświadczyłam.
Draco już nic więcej nie
powiedział. Wyciągnął Proroka Codziennego z talerza Millicenty, która
próbowała doczyścić nowiutką szatę z masła i jajecznicy, skinął na Crabbe’a i
Goyle’a i we trójkę zajęli krzesła nieco dalej niż zwykle. Usatysfakcjonowana
tym malowniczym samozaoraniem Malfoya, z entuzjazmem nalałam sobie
herbaty i zaczęłam energicznie słodzić. Najwidoczniej było już po sowiej
poczcie, bo niektórzy uczniowie rozrywali właśnie szary papier z pakunków, z
czego większość musiały stanowić rzeczy zapomniane z domu. Oczami wyobraźni już
widziałam Victora grzebiącego w olbrzymiej, szarej kopercie w poszukiwaniu
zapasowej tiary i rękawiczek na zielarstwo.
Niedługo potem pojawił się Snape.
Nic dziwnego, że młodsi uczniowie nazywali go wampirem, ponieważ wszystko się
zmieniało, ilość siwych pasm w koku profesor McGonagall rosła, długość
paciorkowych sznureczków w brodzie Dumbledore’a ewoluowała z semestru na
semestr, na tiarze pani Sprout przybywało szaro-burych łat, a Snape rugający
Flinta wyglądał kropka w kropkę jak cztery lata temu, kiedy z zaciekawieniem
obserwowaliśmy go siedzącego przy stole nauczycielskim. Ta sama szata w
idealnie głębokim odcieniu czerni, z rzędem guzików, przy zapinaniu których
nawet święty straciłby cierpliwość, kurtyna przetłuszczonych włosów sięgających
ramion, za którymi kryły się ostre jak brzytwa kości policzkowe. I ten
olbrzymi, haczykowaty nos.
Oberwałam od Snape’a
szlabanem tylko jeden jedyny raz w życiu. W drugiej klasie wypatrzyłam
długiego, sztywnego włosa wystającego z jednej z dziurek; na tle bladej,
ziemistej skóry widać go było nawet z drugiej ławki, w której siedziałam razem
z Sapphire, Darlą, Neville’em i Victorem. Założyłam się z Vipim, że zaklęciem
wyrwę tego włosa tak, że Snape nie zauważy.
Owszem, wyrwałam.
Ale Snape zauważył.
Po jakimś czasie dotarł i do
nas, rozdając każdemu plan na nowy semestr i dogadując, kiedy zauważył coś, do
czego mógł się przyczepić. W przypadku Sapphire były to oczywiście włosy i nie
obyło się bez groźby szlabanem, jeżeli do jutra tęcza nie zniknie. Wszyscy
wiedzieliśmy, że nawet gdyby Kiler paradowała tak do końca czerwca, kara nigdy
by jej nie dosięgła.
— Wy dwie — rzucił
na odchodne, lustrując wzrokiem najpierw mnie, potem Sapphire. — Widzę was u
siebie przed kolacją.
Obie bąknęłyśmy pod nosem
coś w stylu tak, panie profesorze, a kiedy Snape odszedł w kierunku
zebranych w kupce jedenastolatków, Draco wyszczerzył się znad swojego planu
zajęć i syknął jadowicie:
Pewnie chce cię wkręcić do
Turnieju, bo na obronie zawsze musisz być najlepsza.
— A co, zazdrościsz? — odwarknęłam,
ale poczułam się mile połechtana, że nawet taki gad jak Malfoy uważał, że w
czarowaniu byłam najlepsza w klasie. — Zresztą trzeba być
pełnoletnim.
— No właśnie — dodała
Sapphire; w jej oczach błysnęła nadzieja, że i ona usłyszy na swój temat coś
pozornie kąśliwego, ale Draco już odwrócił się do Crabbe’a i Goyle’a, żeby
porównać harmonogramy, chociaż było wiadomo, że chłopaki wybrali w zeszłym roku
dokładnie te same przedmioty.
Kiedy opiekunowie domów
nareszcie mogli spokojnie usiąść coś zjeść, a każdy miał już przed nosem swój
plan lekcji, przy czterech stołach zrobiło się gwarno od zazdrosnych jęków,
westchnień, triumfalnych okrzyków i narzekań. Byłam pewna, że wszyscy pierwsze,
co zrobili, to wypatrzyli, kiedy czekała ich obrona przed czarną magią,
ponieważ sama przejrzałam schludnie wypełnione tabelki, kiedy tylko Snape
zniknął z pola widzenia. Czwartek. Jak zwykle z Gryfonami. Sapphire chyba
również o tym pomyślała, bo odezwała się znudzonym głosem:
— Jak myślisz, kto układa
te plany? Rok w rok eliksiry z Gryfonami. Nie żeby coś, ale mam trochę
ambiwalentne uczucia, z jednej strony się pośmiejesz, jak Neville roztopi
kociołek, ale z drugiej czujesz się jak barani łeb, kiedy nie zdążysz
przeanalizować pytania, a Hermiona już podskakuje na krześle…
— Dumbledore pewnie ma
pyszną zabawę — mruknęłam i zaczęłam wypychać sobie usta maleńkimi,
słodkimi bułeczkami, które sprzątnęłam Zabiniemu sprzed nosa.
— Albo założył się z
McGonagall, kto pierwszy załamie się psychicznie: Snape czy Gryfoni.
Gawędziłyśmy tak przez całe
śniadanie, aż przy stole zaczęło się rozluźniać i na jedno z wolnych miejsc
naprzeciwko nas niespodziewanie opadł zdyszany Vipi. Jak gdyby nigdy nic nalał
sobie soku i opróżnił szklankę jednym haustem; Victor wyglądał tak, jakby
właśnie przebiegł maraton dookoła boiska. Pojedyncze włoski wymknęły mu się z
kucyka i teraz tworzyły dookoła głowy wielką, miodowozłotą aureolę, twarz miał
spoconą i całą w czerwonych plamach. Szata wisiała mu na ramionach jakoś
krzywo, ale ten rozlał się na krześle i ciężko dyszał.
— Co z tobą? — zapytała
Sapphire.
— Za… zabrałem przez
przypadek… różdżkę taty… — wyrzucił z siebie. — Musiałem
odesłać…
Tylko po sobie
popatrzyłyśmy.
Porównaliśmy szybko nasze
plany lekcji i wyglądało na to, że z Sapphire zaczynałyśmy rok szkolny dopiero
po obiedzie i to nie byle czym, bo transmutacją. Już zaczęłam sobie wyobrażać
pomruki i znaczące spojrzenia profesor McGonagall, jakie Kiler będzie musiała
znosić przez bite czterdzieści pięć minut.
Po krótkiej ocenie
zaczarowanego nieba stwierdziliśmy, że okienko przed lekcjami to doskonały
moment, aby udać się na spacer. Kamienista plaża nie zapadała się pod stopami
jak gąbczaste błonia, ale kilka dni ostrej ulewy sprawiło, że jezioro mocno
wystąpiło z brzegów i miejscami drzewa, które rosły od strony Zakazanego Lasu
zaraz przy linii wodnej, były podtopione. Sama tafla wyglądała na jeszcze
bardziej mroczną i niebezpieczną, kiedy niepokoił ją silny podmuch i wszędzie
unosiły się połamane gałęzie. Wlokąc się za Victorem samym brzegiem jeziora,
wyciągnęłam jedną — śliską i cuchnącą glonem — i sunęłam
jej końcem po wodzie. Szpiczasty koniec ciął taflę jak nóż, pozostawiając za
sobą dwa jednakowe szlaczki, które niemal natychmiast ginęły rozpędzone przez
wiatr.
— McGonagall ustaliła
wstępnie chór na sobotę przed kolacją — zwrócił się do mnie Vipi. Do
tej pory wesoło gawędził z Sapphire, opowiadając o podnieceniu, jakie w jego
dormitorium wywołała informacja o Turnieju Trójmagicznym. Podobno Fred i George
już szukali sposobu na ominięcie regulaminu. — Ale pewnie jeszcze coś
się pojawi na tablicy ogłoszeń.
— Mhm, czyli póki co
bez zmian — mruknęłam bez entuzjazmu.
— Wczorajszy występ — choć
tak zwyczajny i akademicki — bardzo mnie podbudował, lecz ta
ekscytacja okazała się być jak puszczony papierowy samolocik. Szybko się
wzniosła i równie szybko opadła. Spodziewałam się głodu po prawie dwóch
miesiącach przerwy od sceny, ale odkryłam, że pierwszy raz perspektywa
śpiewania przed publicznością zaczęła wywoływać dziwny niepokój. Nie tremę, ale
lęk nieznanego pochodzenia. Wyobraziłam sobie te kilkanaście minut przed próbą,
kiedy wszyscy gromadziliśmy się w przeznaczonej do tego nieużywanej klasie ze
starym, rozklekotanym pianinem, ale już nikt nie chciał ze mną pogadać. Wszyscy
rzucali zaciekawione spojrzenia, szeptali między sobą: skończyła się wielka
kariera, z londyńskich klubów dla snobów na szkolne przedstawienia. Od
profesjonalnego studia nagrań do nudnych występów na dzień nauczyciela.
Na samą myśl śniadanie w
moim żołądku wykonało fikołka.
Musiałam zapalić.
Dotarliśmy do granicy między
parkiem i Zakazanym Lasem i rozłożyliśmy się na niewielkim urwisku nad
jeziorem; tutaj trawa nie była już tak dokładnie przystrzyżona, a z obu stron
ciągnęło nieprzyjemną, przeszywającą wilgocią. Wiatr zaczął coraz groźniej
szargać koronami drzew, przyginał do ziemi młode kasztanowce, które Hagrid
posadził w zeszłym roku wzdłuż drogi przy bramie, niebo ciemniało z minuty na
minutę. Burza wisiała w powietrzu.
— Nie zazdroszczę wam — mruknęłam
do brata, otulając się szczelniej płaszczem. — Opieka nad magicznymi
stworzeniami na środku tego wypizdowa… to będzie męka.
— Może zajęcia będą w
lesie? — bąknął z nadzieją w głosie i odwrócił się zapewne po to, by
ocenić siłę wiatru między starymi, grubymi konarami. — Albo Hagrid
wytrzasnął skądś feniksa i będziemy mogli się przy nim ogrzać?
— Nie kracz — uprzedziła
go szybko Sapphire. — Jak znam Hagrida, prędzej przyprowadzi na
lekcję smoka.
Zgadywaliśmy przez chwilę,
jakie najdziwniejsze magiczne stworzenia mogłyby się pojawić na lekcji Hagrida,
od których uczniom mogłoby zrobić się trochę cieplej, ale ta zabawa szybko nam
się znudziła i temat znów zszedł na Turniej Trójmagiczny. Vipi — najprawdopodobniej
nakręcony wczorajszymi rozmowami w dormitorium — wyglądał na
wyjątkowo podekscytowanego.
— Ej, ale jaka będzie
walka o solówki na powitanie delegacji! — zawołał. — Marianna
zzielenieje z zazdrości, jak ty ją dostaniesz.
Ale ja nie byłam w tym
temacie aż taką optymistką.
— Pamiętasz, co
powiedziała McGonagall? Nie dostanę żadnej solówki, jak znów nałapię okropnych.
— Jest na to bardzo
łatwe rozwiązanie — wtrąciła się Sapphire, a jej ton nabrał bardzo
przemądrzałego, hermionowatego brzmienia. — Musisz dla odmiany
zacząć się uczyć. I oddawać eseje na czas. W bibliotece naprawdę nie
torturują.
— Przecież chodzę do
biblioteki! — oburzyłam się. — Po prostu wolę czytać książki,
które mnie interesują. Kogo obchodzą jakieś… strajki goblinów w Idaho… czy
bitwy olbrzymów na Syberii… Przecież tam i tak prawie nikt nie mieszka. Albo
jak upichcić eliksir wysuszający uszy. C’est ennuyeux comme l’enfer! A
przepisywanie podręcznika, żeby napisać wypracowanie… takie prace domowe mógł
wymyślić tylko Snape, żeby się znęcać nad Gryfonami… tylko diabli wiedzą,
dlaczego my też musimy na to marnować czas.
Zaczęło kropić. Owinęliśmy
się płaszczami tak szczelnie, jak się tylko dało, otrzepaliśmy siedzenia z
wilgotnych liści i ruszyliśmy pochyleni w stronę zamku. W oddali spostrzegliśmy
czarne punkciki, które grupkami sunęły gładkim zboczem w stronę chatki Hagrida;
wyglądało na to, że wróżbiarstwo dobiegło końca i Gryfoni wraz ze Ślizgonami — wyraźnie
od siebie oddaleni — zmierzali właśnie na opiekę nad magicznymi
stworzeniami. Razem z Sapphire odprowadziłyśmy Victora do ścieżki, pomachałyśmy
mu skostniałymi z zimna rękami, po czym same żwawo pomaszerowałyśmy prosto do
zamku. Dokładnie w takich momentach cieszyłam się, że zamiast stworzeń wybrałam
równie nieciekawą, ale przynajmniej względnie przewidywalną numerologię.
Dodatkowym plusem był fakt, że lekcje odbywały się w klasie i nie musieliśmy
obawiać się o własne życie.
Sapphire nie była prymuską,
ale lubiła się uczyć i dzięki temu znalazła wspólny język z Hermioną. Często
przesiadywały razem w bibliotece, a ja… po prostu im towarzyszyłam, licząc, że
któraś da odpisać numerologię. Choć byłam duszą towarzystwa, uwielbiałam
spokojny klimat szkolnej biblioteki. Jesienny deszcz bębniący w szyby, zapach
kurzu, suchego drewna, starego pergaminu i skóry, pomarańczowy, ciepły półmrok,
bardzo łagodny i przyjemny dla oczu — właśnie to sprawiało, że byłam
w stanie sięgnąć po podręcznik i poczytać.
Nawet o bitwach olbrzymów na
Syberii.
Kiedy dziewczyny przeglądały
notatki i porównywały swoje eseje, ja przeważnie szwendałam się między regałami
i wyszukiwałam najróżniejsze ciekawe pozycje, z których mogłam dowiedzieć się
więcej o dziwnych, przydatnych zaklęciach. Wszystko to, do czego używano
różdżki, piekielnie mnie interesowało. Moją ulubioną częścią biblioteki szybko
stał się Dział Zaklęć i Uroków, ale czasami udawało mi się wydębić od Snape’a
zgodę na pożyczenie jakiejś upatrzonej pozycji z Działu Ksiąg Zakazanych.
Zazdrościłam prefektom, którzy mogli korzystać z niego do woli i nie musieli
spowiadać się pani Pince, dlaczego i na jak długo potrzebowali wybranego
grymuaru. Właśnie dla tej jednej rzeczy warto było otrzymać odznakę, ale z moją
ilością szlabanów i zagrożeń raczej nie mogłam na to liczyć. Do tej pory
kandydatką na prefektkę była Darla. Miałyśmy swoją tradycję, kiedy po powrocie
z bibliotecznych łowów ona siadała w fotelu ze stosem przyborów na stoliczku do
kawy, a ja rozkładałam się u jej stóp tuż przed kominkiem i wyszukiwałam sobie
w upolowanej książce zaklęcia, którego chciałabym się nauczyć. Uwielbiałam ten
dreszczyk emocji, kiedy zaczynałam wertować książkę albo dla odmiany z
zamkniętymi oczami celowałam różdżką w spis treści i wybierałam to, na które
wskazałam. W gorsze dni po prostu wybierałam sobie kogoś z dormitorium i
rzucałam na niego zaklęcie bez przeczytania, czemu miało służyć. Darla zawsze
protestowała, ale nigdy nie skończyło się to czymś groźniejszym od eksplozji
śmiechu towarzyszących mojej ofierze kolegów. I w ten sposób dowiedziałam się,
że Bajuszfel służyło do wyczarowania długich i ruchliwych wąsów, które
zachowywały się jak bardzo chwytne ręce, a Parva brevi multum było w
stanie pomniejszyć kocura Millicenty do rozmiarów ziarnka grochu. Innym razem
transmutowałam stopy Malfoya w dwie wyrośnięte papryki i nie miałam zielonego
pojęcia, jak to się stało, że do tej pory nikt nie odkrył, kto w sekrecie ćwiczył
te wszystkie dziwaczne zaklęcia na Bogu ducha winnych Ślizgonach.
Czterdzieści minut później
szłyśmy do Wielkiej Sali ogrzane i zadowolone — ja z małą książeczką
z Działu Transmutacji, oprawioną w fikuśną, fioletowo-czerwoną skórę, Sapphire
obładowana cegłami w smętnych, granatowych okładkach, których listę wyłudziła
od jakiejś starszej dziewczyny z Ravenclawu. Zaczynałam ziewać na samą myśl o
powodzie, który zmotywował ją do wypożyczenia tych opracowań.
W Wielkiej Sali aż wrzało od
rozmów. Przy każdym z czterech stołów opowiadano sobie o zdobytych i utraconych
punktach, narzekano na pierwsze prace domowe, a gdzieniegdzie wybuchały gromkie
śmiechy poprzedzone nazwiskiem Moody. Powoli zaczynałam oswajać się z
myślą, że od czwartku eks-auror będzie na ustach wszystkich moich przyjaciół. Z
Victorem włącznie.
— Historia magii jest
nudna — marudziłam pod nosem, dłubiąc zawzięcie w misce z sałatką.
Starałam się wygrzebać z niej pieczone kawałeczki kurczaka, żeby urozmaicić
zieleniną swoją porcję fasolki z serem. — Ale OLIMPIADA z historii
magii brzmi jak śmierć z nudów. Zasypiam, kiedy o tym mówię! O, widzisz?
Zaczęłam kiwać się nad
talerzem, udając głośne chrapanie, ale Sapphire wcale to nie rozbawiło, wręcz
przeciwnie, obrzuciła mnie pogardliwym, lodowatym spojrzeniem i zajęła się
swoją zapiekanką.
— Żałosne — oświadczyła
cierpko. — Możesz łaskawie zachować to dla siebie? Nie chcę, żeby
wszyscy się dowiedzieli, że zamierzam się zgłosić.
— Putain! Jeszcze
robić z tego sekret… Mam nadzieję, że dożyjesz do eliminacji, słyszałam, że
Binns umarł, poprawiając trzydzieste z rzędu wypracowanie o koglignacjach
goblinich władców.
Byłam na mnie obrażona do
samej transmutacji i ożywiła się dopiero w momencie, kiedy profesor McGonagall
na wejściu rozkazała jej nie przychodzić na następną lekcję we włosach innych
niż naturalne. Nie zdążyłyśmy się nawet rozpakować. Choć nie znosiłam sposobu,
w jaki nauczycielka wypowiadała moje nazwisko, a prace domowe i tony
literatury, jakie dostawaliśmy co zajęcia do przeczytania, sprawiały, że niebawem
będę mogła zacząć doszukiwać się na głowie siwych włosów, naprawdę lubiłam
McGonagall. Imponowała mi jej stateczność i rzeczowość — cechy, o
których ja mogłam pomarzyć. Ale nie była jak Hermiona. Nudna i do bólu drętwa,
polegająca wyłącznie na tym, co wyczytała w książkach.
No i doskonale latała na
miotle.
Patrząc na jej bułeczkowaty
kok spięty tak ciasno, że żaden włosek nie ośmielał się z niego wyślizgnąć,
bladą twarz, zaciśnięte surowo wargi i sztywną, wyprostowaną sylwetkę, nie
potrafiłam sobie wyobrazić rozwianej wiatrem fryzury, zarumienionych od emocji
policzków i ciała poruszającego się na miotle wraz z rytmem powietrza.
McGonagall to jedyna znana mi osoba, o której nie mogłabym powiedzieć, że
kiedykolwiek była młoda.
Na numerologię szłyśmy z
Sapphire nieco spochmurniałe. Jeżeli któryś czwartoklasista martwił się o
nadmiar wolnego czasu w sobotni wieczór, jego udręki zostały szybko rozwiane — na
przyszły tydzień każdy miał napisać wypracowanie na temat międzygatunkowej
transmutacji zwierząt. Żadnego czarowania, czyste wertowanie zakurzonych ksiąg.
Nawet Kiler pozwoliła sobie na chwilę psioczenia, ale zaraz na korytarzu
pojawiła się przygarbiona od ilości niesionych książek Hermiona i Ślizgonka
urwała w pół zdania. Na twarz przybrała wyraz świeżej motywacji.
Sapphire uwielbiała Hermionę
i często się do niej porównywała, choć skrupulatnie to ukrywała i prędzej
wyznałaby Malfoyowi zauroczenie, niż przyznała, że Gryfonka była dla niej swego
rodzaju wzorem do naśladowania. Na numerologii zawsze siedziały razem i na
kartkówkach jako jedyne od siebie nie ściągały. Wszyscy nieistniejący bogowie
raczyli wiedzieć, dlaczego dałam się skusić tym dwom fanatyczkom i wzięłam
numerologię — kwintesencję wszystkiego, co nudne, trudne i do bólu teoretyczne.
Słuchając Seamusa i Deana naśmiewających się z głupot, jakich nasłuchali się na
wróżbiarstwie, żałowałam, że nie poszłam po linii najmniejszego oporu. Podczas
gdy Neville wymyślał durnowate historyjki do dziennika snów dla Trelawney, ja
przeklinałam nad długaśnymi ciągami cyfr, które nie mieściły się w jednej
linijce nawet napisane bardzo drobnym pismem.
A może zapisałam się tylko
dlatego, że Darla wybrała numerologię zamiast wróżbiarstwa?
Albo dlatego, że sama nie
miałam na siebie pomysłu.
Zwykle siedziałyśmy razem w
drugiej ławce zaraz za Hermioną i Sapphire, teraz jej miejsce od ściany było
puste, przyciągało wzrok jak ktoś obcy, nieproszony, jak uczeń, który pomylił
klasy. Od zeszłego roku wszyscy już dawno dobrali się w pary i pozajmowali te
same krzesła, co w poprzednim semestrze, więc nikt się nie dosiadł. Numerologia — znienawidzona
od pierwszych zajęć — miała stać się podwójną męczarnią. Bez
przepisywania od Darli pracy domowej, bez przekazywania sobie nawzajem małych
karteczek, bez poszturchującego łokcia, kiedy wyciągałam zeszyt i zaczynałam
gryzmolić kolejną z setek piosenek, których nigdy nie zaśpiewam. Profesor
Vector nie powiedziała ani słowa, obrzuciła jedynie szybkim spojrzeniem puste
miejsce po mojej lewej stronie, zanim przeszła do dyktowania tematu
lekcji.
Spodziewałam się, że
pierwsza samotna numerologia zepsuje mi humor na resztę dnia, ale przeżyłam ją
nadzwyczaj normalnie. Nauczycielka łaskawie odstąpiła od zadania pracy domowej,
ale na kolejne zajęcia zapowiedziała kartkówkę powtórkową z tego, co
zapamiętaliśmy z poprzedniego roku. Jakby egzamin końcowy nie był
wystarczającym testem naszej wiedzy, a profesor Vector spodziewała się, że po
wakacjach w naszych głowach cokolwiek z tego zostało. Jedynie Hermiona i
Sapphire wyglądały na nieporuszone groźbą pierwszego nędznego w tym semestrze;
ta druga została kwadrans po lekcji, aby razem z Albiną Woronową i Susan Bones
z Hufflepuffu ustalić z nauczycielką pierwsze spotkanie „numerologicznej sekty”.
Kiedy pojawiłyśmy się w Wielkiej
Sali, w powietrzu wciąż unosił się zapach tłuczonych ziemniaków, pieczonego
mięsa, pieczarek i gotowanych warzyw, ale przy czterech stołach domów zajęte
było co trzecie miejsce, a na podeście dla nauczycieli zauważyłam Hagrida,
panią Hooch i profesor Sprout.
— O nie, wyżarli całą
pomidorową! — jęknęła Sapphire, zaglądając z nadzieją do olbrzymiej,
pękatej wazy. Na dnie została garstka zimnego ryżu w plamie czerwonej
zupy.
— Trzeba było dłużej
siedzieć u Vector — mruknęłam i sama nałożyłam sobie na talerz spory
kawałek zapiekanki z grillowaną cukinią. Nigdy nie narzekałam na posiłki w
Hogwarcie i nigdy nie musiałam toczyć walki o najbardziej dorodne udko z
indyka, ponieważ przy stole Ślizgonów mało kto sięgał po wegetariańskie
potrawy. — Mamy coś później?
— Chyba nie. Idziemy do
biblioteki napisać esej dla McGonagall?
— Idźcie — odparłam
z zaczepnym uśmieszkiem. — Bawcie się dobrze…
— Sophie! — zawołała
rozbawiona i po chwili zastanowienia sama sięgnęła po zapiekankę z cukinią. — Chcesz
sobie narobić zaległości?
— Zut! Dopiero
wtorek, patrz, trochę się przejaśniło, myślałam, że trochę polatam z
chłopakami… Seamus dostał od dziadków nową Kometę, obiecał, że da wypróbować! — jęknęłam
i zadarłam głowę, aby zerknąć na zaczarowany sufit: niebo wciąż było
stalowoszare, ale momentami przez szczeliny w chmurach przedzierały się
nieśmiało promienie popołudniowego słońca. Taki widok z czarnymi szczytami gór
na horyzoncie musiał zapierać dech w piersiach. — Od kiedy siedzisz z
Hermioną na numerologii, zrobiłaś się strasznie upierdliwa z tą nauką. Daj
sobie pierwszy tydzień luzu. Prace domowe trzeba dawkować jak eliksir po
kleszczu.
Sapphire zmarszczyła czoło i
już otwierała usta, żeby się odgryźć, kiedy na krzesło zwykle zajmowane przez
Millicentę Bulstrode opadł — jak podczas śniadania — zziajany
Victor. Ale tym razem nie dyszał z wysiłku, tylko ze śmiechu.
— Malfoy… Malfoy u
Snape’a na dywaniku… — wykrztusił, zaczerpnął powietrza i jeszcze raz
wybuchnął śmiechem, a z oczu po zaczerwienionych policzkach poleciały mu
łzy.
— Co odwalił? — zapytałam
natychmiast, nie patrząc na niego, by nie wyjść na za bardzo
zainteresowaną.
— Chciał… chciał
uderzyć Harry’ego… Harry’ego jakimś zaklęciem i pech chciał, że zobaczył to
Moody — odparł, wciąż nieznacznie dysząc. — Mówię ci, teraz
pokochasz tego gościa… Nie wiem dlaczego, ale okropnie się wkurzył, chyba nie
lubi, jak się komuś strzela w plecy… I Moody zmienił Malfoya w tchórzofretkę! I
zgadnij co! Fretka była tak samo tleniona!
Poczułam silne rozdarcie,
kiedy razem z Sapphire wybuchnęłyśmy śmiechem. I ona chyba też, ale z innego
powodu. Jakkolwiek wizja Dracona transmutowanego w gryzonia zdecydowanie
pobudzała wyobraźnię, było mi z tym źle, że zrobił to właśnie Moody.
Przypuszczałam, że dla Gryfonów już stał się bohaterem, nawet dla Victora,
który nie ukrywał swojego zachwytu. Piał nad tamtą sceną, aż z minuty na minutę
całkowicie przestało mnie to bawić. Po obiedzie skłamałam, że razem z Sapphire
musiałyśmy biec po książki do eseju dla McGonagall i tak rozdzieliliśmy się u
stóp ruchomych schodów. Vipi ruszył w kierunku wieży Gryfonów, a ja — chcąc
nie chcąc — poczłapałam za przyjaciółką do biblioteki.
Chociaż nie spotkałyśmy
Malfoya ani nigdzie na korytarzach, ani później w pokoju wspólnym Ślizgonów,
plotki po szkoły już zdążyły się rozejść i teraz wszędzie pełno było
chichoczących i opowiadających coś sobie uczniów, nawet w Domu Węża, a wszędzie
jak echo roznosiło się nazwisko: Moody, Moody, Moody.
Wracając pół godziny później
do dormitorium, rzuciłam tęskne spojrzenie w kierunku wysokich, dębowych drzwi
prowadzących na błonia; na zewnątrz wciąż było jasno, słońce — im
bliżej zachodu — coraz śmielej dokazywało między chmurami, a ja
taszczyłam ze sobą dwie wielkie księgi z Działu Transmutacji, świadoma, że
calutki wieczór miałam spędzić na wyszukiwaniu i parafrazowaniu zdań, które w
tym tygodniu przekształcą jeszcze trzy tuziny czwartoklasistów. Sądząc po
stanie szkolnej biblioteki, pani Pince rzadko dostarczała nowe pozycje, więc
można się było spodziewać, że McGonagall już wiedziała, czego mogła spodziewać
się po naszych wypocinach.
— Nie pamiętam, kiedy
tak wcześnie siadłam do pisania eseju — mruknęłam, rozwinąwszy przed
sobą pergamin. Sapphire już przeszukiwała spis treści w grymuarze, który
rozłożyłam na środku stolika do kawy. — Chyba w pierwszym tygodniu
pierwszej klasy.
— No tak, bo dostałaś
szlaban od Quirrella za ugryzienie Justyna Finch-Fletchleya.
— Było warto. Mógł nie
szydzić.
W odrabianiu pisemnych prac
domowych w dormitorium dostrzegałam tylko jedną zaletę — klimat
pokoju wspólnego Ślizgonów późnym popołudniem. Choć nie mogłam się skupić,
kiedy wszędzie dookoła co chwilę wybuchały śmiechy, ktoś grał w gargulki i bez
przerwy gdzieś radio puszczało w kółko te same nudne, oklepane piosenki,
uwielbiałam ten radosny gwar. Kojarzył mi się z wakacyjnymi porankami w
Oreżnowie, kiedy mama przygotowywała tacie kanapki do pracy, Spajk bił się z
Ripem o większą połowę batona, a zaczarowana maszyna kończyła obszywać tiarę na
wesele u Skalskich. Ale w dormitorium mogłam swobodnie przeklinać. Obie z
Sapphire zerkałyśmy raz po raz do pootwieranych podręczników, przegryzając na
zmianę słone orzeszki z puszki i czekoladowe żaby, raz po raz przerywałyśmy
pisanie, żeby skomentować jakąś głupotę zasłyszaną z tłumu — to
czyniło odrabianie pracy domowej znośnym.
Wybiła osiemnasta, kiedy
Sapphire zwinęła swój pergamin i zaczęła się przeciągać.
— To co, chyba
wypadałoby się powoli zbierać? — zapytała, zgarniając do torby
pieczołowicie zapakowany piórnik.
Przez krótki moment gapiłam
się na nią ze zmarszczonym czołem i na wpół otwartymi ustami; dopiero po chwili
przypomniałam sobie o zagadkowym zaproszeniu rzuconym mimochodem przez
Snape’a.
Które ostatecznie nie było
tak enigmatyczne, jak mu się wydawało.
Poczułam nieprzyjemny skurcz
w żołądku.
Powoli się wyprostowałam i
zaczęłam skubać puchate przypiórko. Ja i Sapphire w gabinecie u Snape’a
drugiego dnia szkoły. To było tak oczywiste, że aż głupie. Dumbledore równie
dobrze mógł poprosić o tę rozmowę księdza Jabłuszko.
— Mmm… no tak…
zapomniałam… — mruknęłam przeciągle, a palce coraz sprawniej
majstrowały przy nakrapianej chorągiewce. — Snape?
— Proponuję iść teraz. — Wstała
z pufa i zaczęła energicznie wyłamywać sobie palce. — Kolacja niby za
godzinę, ale cholera wie, ile to wszystko zajmie.
— To może idź sama, co? — zaproponowałam
nieśmiało. — Jeszcze nie napisałam wszystkiego… pójdę kiedy
indziej.
Sapphire wyglądała na
zaskoczoną, ale nie protestowała. Obiecała, że wróci za moment, zarzuciła sobie
torbę na ramię i żwawo ruszyła w stronę wąskiego korytarzyka prowadzącego do
tajnego przejścia w ścianie. Odprowadziłam ją wzrokiem do samego końca, a potem — jak
gdyby nigdy nic — pochyliłam się z powrotem nad wypracowaniem i
zaczęłam skrobać po pergaminie swoim sfatygowanym piórem z perliczki. Zadanie
dla McGonagall skończyłam kwadrans później, ale ostatnie linijki odbębniłam
byle jak, zerkając co chwilę w stronę wyjścia. Spakowałam wszystkie rzeczy,
odniosłam książki do sypialni, dosiadłam się do chłopaków z drużyny — Sapphire
nadal nie było. Zdążyliśmy obśmiać nieobecnego Malfoya i ponarzekać na
anulowanie meczów quidditcha, kiedy tuż przed samą kolacją do salonu wpadła
Kiler. Uczniowie powoli zaczynali zbierać prywatne bibeloty i szykować się do
wyjścia. Sapphire dyszała, jakby odległość między gabinetem Snape’a i
dormitorium pokonała biegiem, a jej oczy były podejrzanie błyszczące i
zaczerwienione. Jakby płakała. Na ten widok moje serce zalała dziwna mieszanina
ciepła i współczucia, ale nigdy bym się jej do tego nie przyznała. Kiedy
Ślizgonka się do nas przysiadła, udałam, że nie dostrzegłam, jak dyskretnie pociągała
nosem.
— I co? — zapytałam
z możliwie jak najbardziej naturalną obojętnością, gdy obie człapałyśmy na
końcu małego pochodu w stronę Wielkiej Sali. — Fest się
wkurwił?
— Może nie fest — odparła. — Ale
nie był zadowolony, że nie przyszłaś. Chciał pogadać o… o tym wszystkim.
— Je suppose.
Sapphire nie wyglądała,
jakby bardzo chciała ciągnąć temat, więc odpuściłam. Obiecałam sobie, że pójdę
do Snape’a, kiedy tylko kolacja dobiegnie końca, ale wszystko we mnie
protestowało. Nie chciałam, żeby ktoś obchodził się ze mną jak z jajkiem, żeby
zapraszał mnie na rozmowy i użalał się, jaka to biedna Sophie, oj, biedna, nie
miała z kim siedzieć na numerologii. Nie chciałam takiej uwagi. Nie chciałam
czuć się słaba.
Kolacja minęła nam w
radosnej atmosferze żartów z Malfoya, który nareszcie wypełzł z nory, ale
gdzieś z tyłu głowy wciąż miałam Snape’a i jego rozmowę z Sapphire. Zerkałam od
czasu do czasu w stronę stołu nauczycielskiego i wyobrażałam sobie przyjaciółkę
w groteskowej fryzurze, zasmarkaną i chlipiącą za biurkiem. I nieporuszoną tym
widokiem bladożółtą twarz Mistrza Eliksirów, skrytą do połowy za kurtyną
włosów, byle jak najbardziej odgrodzić się od wybuchu nastoletnich emocji. W
lochach rozdzieliliśmy się pod tajnym przejściem — Sapphire,
Millicenta i Nott zniknęli za wilgotną ścianą, a ja poszłam dalej mrocznym,
lodowatym korytarzem oświetlanym jedynie co kawałek pochodniami o chłodnych,
gazowych płomieniach. Nie wolno nam było zagłębiać się w lochy dalej niż do
gabinetu Snape’a, choć i tak regularnie łamaliśmy ten zakaz i póki co jeszcze
nikt się nie zgubił. Przynajmniej do tego stopnia, że musieliśmy powiadomić
Filcha o zaginięciu kolegi. Minęłam klasę, w której odbywały się lekcje
eliksirów, przeszłam obok kilku zakurzonych, zamkniętych na cztery spusty drzwi
i stanęłam przed tabliczką opatrzoną imieniem i nazwiskiem profesora. W tym
miejscu dźwięki rozmów i śmiechy rozmyły się i zniekształciły tak, że brzmiały
jak pojękiwania jakiejś zjawy, ale gdybym przeszła jeszcze kilkadziesiąt
metrów, prawdopodobnie całkowicie by ucichły, dając rozbrzmieć regularnemu,
monotonnemu kapaniu z pełznących pod sufitem rur.
Zapukałam.
Cisza.
Zapukałam raz jeszcze, ale
intensywniej i nacisnęłam na klamkę.
Drzwi ani drgnęły.
Rozdrażniona perspektywą
czekania westchnęłam ostentacyjnie i skrzyżowałam ręce na piersi, trochę zbyt
energicznie opierając się ścianę. Jej wilgotna, chłodna powłoczka zaczęła wolno
przesiąkać przez szatę na plecach, ale nie drgnęłam do momentu, aż na tle
zniekształconych śmiechów pojawił się regularny, ostry dźwięk zbliżających się
kroków. Peleryna powiewała za Snape’em z identyczną zamaszystością, sprawiając
wrażenie wielkich, spuszczonych w dół czarnych skrzydeł, co dla nas Ślizgonów — otoczonych
pewnym płaszczem ochronnym — było czymś zupełnie neutralny. Ale widząc
go w ciemnym, osobliwym korytarzu, wierzyłam, że taki widok mógł budzić w
ludziach niepokój.
— Prosiłem was przed
kolacją — rzekł oschle, nawet na mnie nie patrząc. Przyłożył różdżkę
do dziurki na klucz, a zamek kliknął i drzwi się otworzyły. W gabinecie
natychmiast zapłonęły lampy. — Kiler przyszła sama. Oczekiwałaś sowy
z imiennym zaproszeniem?
— Niech się profesor
nie gniewa — mruknęłam; jeszcze godzinę temu olanie Snape’a wydawało
mi się genialnym pomysłem, ale teraz zdałam sobie sprawę, jak to musiało
wyglądać. Zrobiło mi się wstyd, a w gardle urosła wielka gula, niemożliwa
do przełknięcia. W głowie wielkie, czerwone litery ułożyły się w słowo „zmanierowana”. — Wolałam…
nie być tu z Sapphire. Okropnie się wczoraj pokłóciłyśmy… o te jej włosy i to
wszystko.
— Siadaj.
Opadłam ciężko na
wysiedziane, skórzane krzesło przed biurkiem, podczas gdy on krzątał się
jeszcze przez chwilę, zmniejszając lub całkowicie wygaszając ogień pod
kociołkami poukładanymi wzdłuż ściany. Gabinet nauczyciela eliksirów wyglądał identycznie
jak większość pomieszczeń w lochach, które przez ostatnie trzy lata miałam
okazję odwiedzić. Nisko sklepiony, słabo nagrzany — pomimo
tajemniczych mikstur bulgoczących w kotłach — i bardzo
klaustrofobiczny, choć skąpo umeblowany i całkiem duży. Pod nagimi, kamiennymi
ścianami ustawiono jedna obok drugiej wysokie, sięgające sufitu biblioteczki
wypchane starymi, rozlatującymi się księgami. Niektóre półki były zamknięte na
cztery spusty — właśnie tam Mistrz Eliksirów musiał trzymać swoje
drogocenne ingrediencje tak chętnie wykradane przez niektórych uczniów.
Snape usiadł naprzeciwko
mnie w identycznym skórzanym fotelu z wysokim oparciem i złożył obie ręce na
podłokietnikach. Na tle półki z wyeksponowanymi zamarynowanymi obrzydliwościami
prezentował się nader osobliwie.
— Jak po wakacjach? — zaczął
niezręcznie, na co automatycznie wzruszyłam ramionami.
— Dobrze — odparłam
identycznie wypranym z emocji głosem, ale Snape milczał sugestywnie, więc
dodałam: — Nie wiem, co pan chce wiedzieć. W Oreżnowie nic wiele się
nie dzieje… o, młodszy brat przypadkowo podpalił mi miotłę… to z takich
ciekawszych rzeczy. W przyszłym roku idzie do Hogwartu… W sumie to dwaj bracia,
to są bliźniaki, nie wiem, czy pan wie…
— Wiem — odpowiedział
krótko, ale jego błyszczące, nieprzeniknione oczy mówiły mi, że wcale nie
zaprosił mnie tutaj, aby porozmawiać o Spajku i Ripie. Przez moment nawet
pomyślałam, że być może jakimś cudem dowiedział się o mojej nocnej eskapadzie
na miotle, ale szybko się opanowałam. Do tego obecność Sapphire nie była
potrzebna. — Wiem też od twojego ojca, że odmówiłaś wizyty u
psychomaga. Kiler chodziła regularnie przez całe lato i chyba nieźle jej to
zrobiło. Zastanów się. Szkoła poszłaby ci na rękę i Dumbledore mógłby kogoś
sprowadzić. Ot, kilka spotkań.
Kiedy tylko zrozumiałam, do
czego to wszystko prowadziło, westchnęłam ciężko i kręciłam głową, dopóki Snape
nie skończył. W środku cała się trzęsłam, tak, że miałam ochotę zerwać się z
krzesła i zacząć krążyć po gabinecie, żeby rozładować to nieprzyjemne napięcie.
Ale pozwoliłam sobie tylko na nerwowy uśmieszek. Poczułam, jak moja twarz
zesztywniała.
— Nie ma opcji — odparłam. — Są
inni, którzy tego bardziej potrzebują. Babcia Darli… albo Sapphire, niech sobie
dalej chodzi, skoro tak jej to pomaga.
— Kilka spotkań — powtórzył.
— Nie, nie róbcie ze
mnie wariatki. To Sapphire chciała się zabić, ma beznadziejny kontakt z
rodzicami, poczucie winy… Myślę, że możecie załatwić jej psychomaga, bardzo jej
się przyda. Ce sera fantastique. A ja sobie poradzę. Nie potrzebuję
spowiadać się przed obcym facetem.
— W razie czego ksiądz
Jabłuszko jest do dyspozycji.
Spojrzałam na niego
wytrzeszczonymi oczami i wydałam z siebie głośne parsknięcie, kiedy
zrozumiałam, co miał na myśli.
— Panie
profesorze!
W gabinecie zapanowała cisza
zakłócana wyłącznie cichutkim bulgotaniem z kociołków. Do Snape’a chyba też
dotarł sens tych słów, bo zamilkł na chwilę i zetknął ze sobą koniuszki palców.
Gula w moim gardle urosła, ale po wstydzie nie zostało ani śladu. Poczułam się
osaczona, wściekła, uszczęśliwiana na siłę, a jedyne, czego oczekiwałam, to
spokoju, bycia pozostawioną samą sobie. Aby nikt się nade mną więcej nie
litował. A już z całą pewnością nie Snape, choć przez grubą warstwę irytacji
dostrzegałam, jak bardzo ta rozmowa musiała być dla niego niezręczna.
W końcu odetchnął, a jego
dłonie z powrotem wróciły na wytarte podłokietniki.
— Wizyta u psychomaga
nie zrobi z ciebie wariatki — rzekł. Wrócił do tego samego
monotonnego, cichego tonu, który dla wielu uczniów zapowiadał jakąś katastrofę. — Pomoże
ci uporządkować niektóre sprawy…
— Zapewniam, moje
sprawy są upu… porządkowane — przerwałam mu stanowczo. — Co
do jednej.
— Zerwałaś kontrakt z
wytwórnią, masz długi i też straciłaś kogoś bliskiego.
Poczułam łzy napływające do
oczu, więc szybko odwróciłam wzrok i wlepiłam go w jakiegoś obślizgłego grzyba
pływającego w słoiku tuż nad ramieniem Snape’a. Gula, która prawdopodobnie
osiągnęła rozmiar podobny do tłuczka, sprawiła, że zaczynało brakować mi
tchu.
— Mimo to nie chcę
palnąć sobie w łeb — oświadczyłam łamiącym się głosem. W głowie mi szumiało.
— Dobrze. — Choć
trzymał się jednakowo sztywno, wiedziałam, że ukrywał zrezygnowanie tak dobrze,
jak ja je prezentowałam. Teraz naprawdę miałam ochotę wybiec z gabinetu i się
rozpłakać, tak bardzo, że nawet nerwowe szarpanie stopą pod biurkiem nie dało
upustu emocjom, które się we mnie kotłowały. — Jeżeli będziesz
potrzebowała, możesz tu przyjść. Wiesz, że mój gabinet jest dla was zawsze
otwarty.
— Très bien. Skoro
tak, to jeżeli kiedyś przyjdzie mi do głowy coś sobie zrobić, to przyjdę — odparłam.
Mój głos ociekał jadem i choć domyślałam się, że nie było to dla Snape’a
obojętne, czerpałam z tego jakąś ohydną satysfakcję. — Mogę już
iść?
Skinął głową. Odpowiedział
na moje do widzenia, jak gdyby nigdy nic, ale we mnie aż się gotowało. W
lochu panował jednakowy wilgotny ziąb i półmrok, ale mnie było gorąco, a przed
oczami widziałam jaskrawe, kolorowe plamki. Przebiegłam przez cały korytarz,
minęłam tajne przejście do dormitorium Ślizgonów, następnie przecięłam salę
wejściową i ruszyłam prosto w kierunku zaczarowanych schodów. Kierowałam się
praktycznie po omacku, czułam mijających mnie uczniów, słyszałam fragmenty ich
rozmów, ale jak przez grubą szybę. Jakbym była duchem — jedną nogą w
świecie realnym, drugą gdzieś za kotarą.
W połowie drogi do Wieży Zachodniej
nie natknęłam się już na nikogo, ale kompletna, prawie głucha cisza zapadła
dopiero na szczycie sowiarni. W wąskim, strzelistym pomieszczeniu wyścielonym
słomą i masą wysuszonych odchodów nie zastałam ani jednego ptaka — większość
zapewne wyleciała na łowy, a reszta była w drodze po zapomniane rękawiczki,
buty, podręczniki i inne duperele.
Podeszłam do okna, które
było w zasadzie jedynie prostokątnym otworem w ścianie. Wspięłam się na murek i
spojrzałam w dół, ale nie zakręciło mi się w głowie. Ani teraz, ani wtedy,
kiedy pełzłam po zmurszałych kamiennych blokach. Dopiero tam poczułam namiastkę
wolności, identycznej jak podczas latania. Dach, na który się wdrapałam,
pokryty omszałą, szarą esówką, był spiczasty i stromy, ale na tyle szeroki, że
mogłam swobodnie usiąść na rynnie i bez obaw spuścić nogi. Najżywsze
wspomnienia, jakie miałam związane z tym miejscem, to czyste, rozgwieżdżone
niebo, zapach wczesnego lata i przyjemny dreszcz oczekiwania, ale to, co
zastałam tu teraz, było od tych wspomnień tak dalekie, jak tylko się dało.
Brzydkie chmury, wilgoć, rozkładająca się roślinność. Samotność. Dojmujący
smutek, ale nie taki przeszywający, zalewający wnętrzności jak żrący kwas. To
raczej smutek z kategorii tych spokojnych, otulających ciało jak cieniutka
mgiełka.
Zdarłam z nowej paczki
papierosów foliową owijkę, zgniotłam ją w zaciśniętej pięści i schowałam do
kieszeni. Zapaliłam fajkę, ale nie smakowała mi. Gapiłam się, jak powoli się
skracała, a wiatr strącał szary pył i roznosił gdzieś hen, hen po błoniach. W
końcu spopieliłam peta różdżką, podniosłam się i ostrożnie, aby nie zjechać z
powrotem w dół, zaczęłam na czworaka wspinać się w górę dachu, aż dotarłam na
sam szczyt. Zawsze, kiedy stawałam na baczność, trzymając się tylko jedną ręką
wysokiego pręta z zaczepionym na końcu szkolnym proporcem, czułam w żołądku
silny skurcz, a dłonie zaczynały mi się pocić, ale uwielbiałam to wrażenie.
Praktycznie żadnego ograniczenia — ja na samiutkim czubku, tylko ja i
wiatr. Darla siedziała z nogami zwieszonymi z rynny i błagała mnie, bym
wróciła, choć w jej głosie nigdy nie słyszałam przerażenia. Droczyła się, a ja
wspinałam się jeszcze wyżej. Rozłożyste błonia, jezioro połyskujące w
promieniach zachodzącego słońca, regularne połacie Zakazanego Lasu, który z góry
wyglądał jak szmaragdowozielony wełniany sweter, a dalej miniaturowe domki w
Hogsmeade, długa, czarna wstęga torów biegnących w kierunku gór — w
tamtych krótkich momentach na czubku Zachodniej Wieży czułam się jak pani na
włościach.
Ale teraz nie widziałam
niczego. Jedynie czarną, mglistą otchłań.
~*~
Tak sobie skaczę od opowiadanie do opowiadania, tu
zbetuję dwa rozdziały, tam trzy… No i nadszedł czas na starocie z SCP. Mam
teraz plan na jakieś cztery rozdziały. Teraz jest Camp NaNoWriMo, więc
chciałabym wykorzystać, że dość dużo teraz piszę.
Rozdział dla Cam.
~niemodna
OdpowiedzUsuń25 lipca 2008 o 20:30
rozdział świetny ;]] Jak zawsze Sorki ze kmentuje tylko tą not. nie bylo mnie dziś wróciłam a u mnie notka już wkrótce ;]]]
26 lipca 2008 o 14:40
UsuńKiedy napiszesz nowy rozdział na Twoim ?
~Róża
OdpowiedzUsuń25 lipca 2008 o 21:24
Masz fajny blog i nagłówek.Dzięki za komcia .pozdr.
~Róża
OdpowiedzUsuń25 lipca 2008 o 21:25
Zapraszam ponownie. http://www.rozowy-blogus01.blog.onet.pl
26 lipca 2008 o 14:40
UsuńNie ma sprawy xD
~Baby iV
OdpowiedzUsuń26 lipca 2008 o 10:21
Ja też nie rozumiem czemu poinformowałaś mnie jak nigdy tu nie byłam, ale ogólnie rozdział spoko:* i wygląd też śliczny.Pozdrawiam [van--hsm]
26 lipca 2008 o 14:38
UsuńDanke
Natasza__
OdpowiedzUsuń26 lipca 2008 o 14:43
Bardzo fajne opowiadankoA i dodałam ciebie do linkówMogła byś informować mnie o nowych notach?http://opowiadanie-natasza-riddle.blog.onet.pl/
27 lipca 2008 o 18:38
UsuńSpoko xD
wiewcia@amorki.pl
OdpowiedzUsuń26 lipca 2008 o 20:33
Fajne opowiadanko jesteś fanką hp to widać!!!!!!!!
27 lipca 2008 o 18:38
UsuńNom, hp jest super xD
Cocolina_
OdpowiedzUsuń26 lipca 2008 o 21:57
Cud.[ coco-dream ]
27 lipca 2008 o 18:38
UsuńMiło mi to słyszeć xD
~Niemka
OdpowiedzUsuń27 lipca 2008 o 18:38
WoW! Frozen jestem pod wrażeniem. TO opowiadanie jest WUNDERBAR!!!!! czekam na kolejną część :)
27 lipca 2008 o 19:00
UsuńDanke, Niemko xD
~Niki-chan
OdpowiedzUsuń27 lipca 2008 o 19:05
No, no ;D Superr ;D Powiadamiaj mnie również o nowych notkach na a-in-d.blog.onet.pl ;*
27 lipca 2008 o 19:55
UsuńOki, spoko
~dream
OdpowiedzUsuń28 lipca 2008 o 16:42
a co z tamtym blogiem z opowiadaniami?
Brillen
OdpowiedzUsuń7 września 2008 o 14:58
Cała Sophie!Dla Voldiego(tak wgl to go uwielbiam^^) zrobi wszystko xD Bardzo ciekawy rozdział:) :*lg-potter.xx.pl
7 września 2008 o 15:29
UsuńOn jest dla niej najważniejszy, przynajmniej na razie xD
~zakrecona
OdpowiedzUsuń26 lutego 2017 o 14:15
Jeeeeej xD!!!
Jest rozdział !
Weeeee..!
Jaka radość ^^ już myslalam ze betowanko pbjelo całe opo ^^
Tak się ucieszyłam że aż postanowiłam skomentować ^^
Kurcze – Moody to Barty a Sophie wie ze Moody to Barty… o kurcze.
Ahhh… nie mogę się doczekać jak się akcja dalej potoczy xD
Lecę dalej!
(Oby tylko był rozdział. .. xd )
26 lutego 2017 o 21:03
UsuńOnie, te rozdziały to największy rak, jaki wypociłam. Jak chcesz, możesz czytać tak mniej więcej od bitwy (w spisie treści te rozdziały są pogrubione), one są w miarę.