25 lipca 2008

8. Podwójne standardy

Nie spałam dobrze. Dużo czasu zmarnowałam na przewracanie się z boku na bok, przysłuchiwałam się cichym rozmowom koleżanek i temu, jak krzątały się jedna po drugiej w łazience. Dopiero gdy próbowałam czytać pod kołdrą, zasnęłam nad podręcznikiem — musiałam wybrać taki przedmiot, który nie wzbudzał żadnych emocji, więc padło na zielarstwo. A kiedy nadszedł ranek, z trudem zwlekłam się z łóżka, żeby wyłączyć budzik. Starałam się kłaść go na podłodze po drugiej stronie pokoju, bo tylko tak byłam w stanie zmusić się do wstania. Nic nie mogłam na to poradzić. Byłam typową sową i co roku przed rozdaniem planów lekcji modliłam się, by moje zajęcia zaczynały się jak najpóźniej. Notorycznie spóźniałam się również na śniadania i nie wyglądało na to, że dzisiaj miało być inaczej. 

A starcie z Sapphire nie ułatwiło wcześniejszego zasypiania. 

Wypełzłam z łóżka, żeby uciszyć budzik. Kufer Pansy stał z uniesioną klapą, pościel leżała zwichrowana na środku materaca, a zza drzwi łazienki dobiegał zniekształcony dźwięk piosenek puszczanych w radiu i okropne fałszowanie, co oznaczało, że Parkinson właśnie brała prysznic. Rozejrzałam się nieprzytomnym wzrokiem po reszcie sypialni i minęło trochę czasu, aż się zorientowałam, że czegoś w niej brakowało. 

Ano tak. Jednego łóżka. 

Wnętrzności wywróciły mi się na lewą stronę i to trochę mnie otrzeźwiło. Mój wzrok automatycznie powędrował w kierunku Sapphire — właśnie się ubierała, ale kiedy na siebie spojrzałyśmy, zastygła na moment z na wpół naciągniętą na stopę skarpetką. I tak milczałyśmy, ona stojąc na jednej nodze, ja klęcząc na podłodze. Teraz, gdy ochłonęłam przez noc, a oczy Ślizgonki nie błyszczały już taką butą, moje serce stopniało. Kiler wyglądała na taką zagubioną z tą skarpetą w dłoni i zwieszonymi smutno ramionami. Znów chciałam się z nią przyjaźnić. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że miałyśmy mijać się bez słowa, nie rozmawiać do późnej nocy, nie odgryzać się Parkinson, kiedy tamta próbowała nas uciszać. Na samą myśl, że mogłam to wszystko stracić, poczułam w środku piekącą, przyduszającą pustkę, jakby ktoś usiadł mi na piersi i za nic nie chciał wstać. 

— Posłuchaj… nie gniewaj się… — bąknęłam kulawo. Zaczęłam bezmyślnie odkręcać tarczę budzika, by zająć czymś ręce. — Byłam wczoraj wstawiona… Ja tego wszystkiego nie myślałam, chciałam, żeby cię zabolało. Przepraszam. 

Twarz Sapphire spięła się i ta momentalnie spoważniała, tak, że przybyło jej co najmniej dwadzieścia lat, ale kiedy się odezwała, nie brzmiała aż tak stanowczo: 

— W takim razie już więcej się nie wstawiaj. 

— Już nie będę. 

Obie wiedziałyśmy, że to nieprawda, ale dla świętego spokoju pozwoliłyśmy rozbrzmieć tej obietnicy bez pokrycia. Sapphire nadal stała ze skarpetką krzywo nasuniętą na palce, a ja uporczywie maltretowałam budzik. Choć padło słowo przepraszam, coś zostało niedopowiedziane, ale przez długi czas obie nie potrafiłyśmy tego ubrać w słowa. Tymczasem radyjko Pansy skończyło nadawać Imagine Lennona i na całą łazienkę znów huknęły reklamy. 

W końcu Sapphire założyła porządnie obie skarpetki, oba buty i pochyliła się nad torbą, z której zaczęła wypakowywać wczorajsze niezjedzone kanapki. 

— Ja też za nią tęsknię — głos jej zwilgotniał, ale trzymała się dzielnie. — Myślisz, że mnie jej nie brakuje? Po prostu… po prostu nie chcę o tym myśleć… nie chcę tego cały czas rozpamiętywać, bo zaraz zaczynam płakać. Pozwól mi sobie z tym radzić po swojemu.

W jej oczach błysnęły łzy, choć usilnie walczyła, aby nad nimi zapanować. Ich widok wywołał we mnie nie tyle uczucie satysfakcji, co spokoju. I pewności, że kryły się w niej jeszcze jakieś emocje. Niezręczność utrzymująca się między nami przez całe wakacje pękła i nie miałam już żadnych oporów, by uwierzyć Sapphire. Wzruszona tą rozmową zerwałam się z podłogi i padłam w objęcia przyjaciółki. Zamknęłam oczy i chłonęłam znajomy zapach kokosowego balsamu do włosów, sztywność jej kościstych ramion. Bariera, która nas dzieliła, zupełnie zniknęła, tak, jak gdyby nigdy nie istniała. Jakby dwa ciche, niezręczne miesiące wyparowały. 

Zamknęłam się w toalecie, pozbywszy się absolutnie wszystkich wyrzutów sumienia. W  środku było duszno, lustro całe zaparowało, a jasna mozaika na ścianach ociekała wodą, ale już dawno nauczyłam się to ignorować. Dzielenie łazienki z szóstką rodzeństwa okazało się przed Hogwartem niezłą szkołą życia. Rozłożyłam kosmetyki na szafce z artykułami higienicznymi i zaczęłam szczotkować włosy; odbicie, które widziałam w lustrze, już nie wywoływało we mnie takiej niechęci, choć nie mogłam pozbyć się obaw. Dotąd zawsze chodziłyśmy wszędzie we trzy: ja, Darla i Sapphire. Trzymałyśmy się razem, ale to z Darlą miałyśmy połączenie dusz, choć tak naprawdę nie łączyło nas aż tak wiele. Byłyśmy tak odmienne, jak tylko się dało, a i tak nie potrafiłyśmy się nagadać. Kiler, choć równie aktywna, zawsze podążała o krok za nami. Z trudem wyobrażałam sobie przyjaźń tylko we dwójkę. A jednocześnie stanowiła ona dla mnie coś tak naturalnego, jak istnienie obu rąk czy nóg. 

Kiedy zwolniłam łazienkę, Sapphire wciąż na mnie czekała. Okazało się, że obudziły się pozostałe dziewczyny i sypialnia aż wrzała od porannych dyskusji. Głównym tematem pozostawał oczywiście Turniej Trójmagiczny, a dokładniej przyjazd reprezentantów z innych szkół.

— Myślę, że to będzie jakaś szkoła ze Stanów — mówiła Pansy, która kończyła stylizować włosy za pomocą różdżki i olbrzymiej, okrągłej szczotki i znów miała na głowie swój charakterystyczny, błyszczący hełm. Choć niezmiennie od trzech bitych lat wzdychała do Malfoya, oczy rozbłysły jej na myśl o amerykańskich chłopcach. — Mielibyśmy okazję liznąć trochę zachodniej kultury.

Reszta Ślizgonek zachichotała, a Millicenta wychyliła na moment głowę z kufra i zarechotała:

— Tia, jasne, ta kultura pewnie będzie się nazywać Brian albo John…

Ta uwaga wywołała jeszcze większą wesołość. Nawet ja się zaśmiałam, chociaż głęboko w sercu miałam nadzieję, że żaden chłopak z Ameryki nie zawróci Pansy w głowie na tyle, by dała sobie spokój z osaczaniem Dracona. Nie potrafiłam sobie wyobrazić Sapphire zajmującej jej miejsce.

— Ciekawa jestem, ile szkół się zakwalifikowało — mruknęła zarumieniona Parkinson.

— W sumie trzy — wypaliła Sapphire. — To Turniej TRÓJ-magiczny.

— A mnie się wydaje — dodała cicho Eleonora Skalska — że przyjadą uczniowie z Beauxbatons i Durmstrangu. Są chyba najbliżej. Beauxbatons… to chyba Francja, a Durmstrang? 

— A Dumbledore nie mówił o tym na uczcie? — zapytałam. 

I tak sobie dyskutowałyśmy, przebierając się w szkolne mundurki, myjąc zęby i ścieląc łóżka, aż nasze budziki wybiły godzinę ósmą i razem z Sapphire, nie czekając na resztę dziewcząt, pobiegłyśmy prosto do Wielkiej Sali. Dormitorium i hol były pełne śpieszących się uczniów. Wszyscy chcieli jak najprędzej poznać swoje plany lekcji, bo nikomu nie uśmiechało się wpaść spóźnionym na pierwsze zajęcia do profesor McGonagall albo — o zgrozo — załapać się na szlaban u Snape’a. Spodziewałam się, że w sali wejściowej natkniemy się na Filcha albo zaschnięte na podłodze błoto, ale okazało się, że wszystkie ślady zbrodni zniknęły. Posadzka lśniła czystością tak, że nikt by nie pomyślał, że wczoraj Irytek urządził tu szkolną pływalnię. 

Przy czterech stołach siedzieli już prawie wszyscy. Mój wzrok automatycznie powędrował w kierunku nauczycielskiego podestu i niemal natychmiast się skrzywiłam; posępna, kanciasta postać Moody’ego rzucała się w oczy prawie tak mocno, jak Hagrid. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że eks-auror — choć zajadał ze smakiem śniadanie i prowadził żywą pogawędkę z Dumbledore’em — był co najwyżej ohydnym, brzydko wyciosanym posągiem z kamienia. Czarna peleryna, ciemne, siwiejące włosy, poszarzała skóra — wszystko bez koloru. Za wyjątkiem tego okropnego, przeszywającego oka. Nieustannie obracało się w oczodole i jarzyło się tak, że widziałam błękit tęczówki z drugiego końca sali. Opadłam ciężko na swoje krzesło; miejsce Darli zajmował teraz jakiś otyły jedenastolatek w okularach. Nikt się z nami nie przywitał, nawet zestresowany pierwszoroczniak, bo dookoła wszystko wręcz huczało o Turnieju Trójmagicznym. Gdyby talerze i jajka potrafiły mówić, pewnie też podniecałyby się przyjazdem delegacji z Beauxbatons i Durmstrangu. A ja jakoś nie potrafiłam się tym cieszyć. Miałam niezdrowe przeczucie, że obecność starego aurora, gdy w szkole organizowano niebezpieczne zawody, nie była przypadkowa.

A kiedy moje myśli powędrowały do czerwca i Wrzeszczącej Chaty… Nieprzyjemny skurcz ścisnął mi żołądek i ani myślał puścić.

— Niech zgadnę — wypaliłam, gdy przy stole pojawił się Malfoy i już otwierał usta, aby ogłosić nowinę. — Zgłaszasz się do Turnieju Trójmagicznego i już masz pomysł, jak obejść zakaz Dumbledore’a.

— Co? Nie, a nawet jeśli, to bym się tym nikomu nie pochwalił, Serpens — odparł, przeciągając sylaby w ten swój pretensjonalny, irytujący sposób. Wyciągnął zza pazuchy zwinięty numer Proroka Codziennego, odszukał pożądaną stronę i położył przed nami na środku stołu. Wszyscy pochyliliśmy się nad artykulikiem opatrzonym fotografią jakiejś rudery i niskiej, grubej kobiety na jej tle. Bardzo szybko zauważyłam, że patrzyłam na Molly Weasley. Tymczasem Malfoy nie krył dumy. — Patrzcie tu! …a oto mamy do czynienia z nową aferą, tym razem związaną z błazeńskimi wyczynami ARNOLDA Weasleya… Dobre, co nie? 

— Gówniane. Zabieraj to z mojego talerza — odwarknęłam i zmiotłam gazetę prosto do jajecznicy Millicenty; choć nie łączyła mnie z Ronem jakaś wielka przyjaźń, poczułam nieprzyjemne ukłucie upokorzenia, kiedy Ślizgoni wybuchnęli śmiechem na widok zdjęcia Nory. — Nauczyłeś się tego na pamięć? Nie masz co robić z wolnym czasem? 

— A ciebie co ugryzło? Zlicytowali was i musiałaś spędzić wakacje u tych brudasów, że ich tak bronisz? 

Przez nasz fragment stołu przeszło blade echo śmiechu, ale atmosfera momentalnie zrobiła się gęsta. Sapphire po mojej prawej stronie poruszyła się nerwowo, a Pansy przestała się głupio szczerzyć. Twarz Malfoya zastygła w jakiejś wymuszonej, groteskowej formie uśmiechu — moment, w którym dotarło do niego, że przesadził. 

— Jak zlicytują Oreżnów, to Rita Skeeter na sto procent o tym napisze — oświadczyłam. 

Draco już nic więcej nie powiedział. Wyciągnął Proroka Codziennego z talerza Millicenty, która próbowała doczyścić nowiutką szatę z masła i jajecznicy, skinął na Crabbe’a i Goyle’a i we trójkę zajęli krzesła nieco dalej niż zwykle. Usatysfakcjonowana tym malowniczym samozaoraniem Malfoya, z entuzjazmem nalałam sobie herbaty i zaczęłam energicznie słodzić. Najwidoczniej było już po sowiej poczcie, bo niektórzy uczniowie rozrywali właśnie szary papier z pakunków, z czego większość musiały stanowić rzeczy zapomniane z domu. Oczami wyobraźni już widziałam Victora grzebiącego w olbrzymiej, szarej kopercie w poszukiwaniu zapasowej tiary i rękawiczek na zielarstwo. 

Niedługo potem pojawił się Snape. Nic dziwnego, że młodsi uczniowie nazywali go wampirem, ponieważ wszystko się zmieniało, ilość siwych pasm w koku profesor McGonagall rosła, długość paciorkowych sznureczków w brodzie Dumbledore’a ewoluowała z semestru na semestr, na tiarze pani Sprout przybywało szaro-burych łat, a Snape rugający Flinta wyglądał kropka w kropkę jak cztery lata temu, kiedy z zaciekawieniem obserwowaliśmy go siedzącego przy stole nauczycielskim. Ta sama szata w idealnie głębokim odcieniu czerni, z rzędem guzików, przy zapinaniu których nawet święty straciłby cierpliwość, kurtyna przetłuszczonych włosów sięgających ramion, za którymi kryły się ostre jak brzytwa kości policzkowe. I ten olbrzymi, haczykowaty nos. 

Oberwałam od Snape’a szlabanem tylko jeden jedyny raz w życiu. W drugiej klasie wypatrzyłam długiego, sztywnego włosa wystającego z jednej z dziurek; na tle bladej, ziemistej skóry widać go było nawet z drugiej ławki, w której siedziałam razem z Sapphire, Darlą, Neville’em i Victorem. Założyłam się z Vipim, że zaklęciem wyrwę tego włosa tak, że Snape nie zauważy. 

Owszem, wyrwałam. 

Ale Snape zauważył. 

Po jakimś czasie dotarł i do nas, rozdając każdemu plan na nowy semestr i dogadując, kiedy zauważył coś, do czego mógł się przyczepić. W przypadku Sapphire były to oczywiście włosy i nie obyło się bez groźby szlabanem, jeżeli do jutra tęcza nie zniknie. Wszyscy wiedzieliśmy, że nawet gdyby Kiler paradowała tak do końca czerwca, kara nigdy by jej nie dosięgła. 

— Wy dwie — rzucił na odchodne, lustrując wzrokiem najpierw mnie, potem Sapphire. — Widzę was u siebie przed kolacją. 

Obie bąknęłyśmy pod nosem coś w stylu tak, panie profesorze, a kiedy Snape odszedł w kierunku zebranych w kupce jedenastolatków, Draco wyszczerzył się znad swojego planu zajęć i syknął jadowicie: 

Pewnie chce cię wkręcić do Turnieju, bo na obronie zawsze musisz być najlepsza. 

— A co, zazdrościsz? — odwarknęłam, ale poczułam się mile połechtana, że nawet taki gad jak Malfoy uważał, że w czarowaniu byłam najlepsza w klasie. — Zresztą trzeba być pełnoletnim. 

— No właśnie — dodała Sapphire; w jej oczach błysnęła nadzieja, że i ona usłyszy na swój temat coś pozornie kąśliwego, ale Draco już odwrócił się do Crabbe’a i Goyle’a, żeby porównać harmonogramy, chociaż było wiadomo, że chłopaki wybrali w zeszłym roku dokładnie te same przedmioty. 

Kiedy opiekunowie domów nareszcie mogli spokojnie usiąść coś zjeść, a każdy miał już przed nosem swój plan lekcji, przy czterech stołach zrobiło się gwarno od zazdrosnych jęków, westchnień, triumfalnych okrzyków i narzekań. Byłam pewna, że wszyscy pierwsze, co zrobili, to wypatrzyli, kiedy czekała ich obrona przed czarną magią, ponieważ sama przejrzałam schludnie wypełnione tabelki, kiedy tylko Snape zniknął z pola widzenia. Czwartek. Jak zwykle z Gryfonami. Sapphire chyba również o tym pomyślała, bo odezwała się znudzonym głosem: 

— Jak myślisz, kto układa te plany? Rok w rok eliksiry z Gryfonami. Nie żeby coś, ale mam trochę ambiwalentne uczucia, z jednej strony się pośmiejesz, jak Neville roztopi kociołek, ale z drugiej czujesz się jak barani łeb, kiedy nie zdążysz przeanalizować pytania, a Hermiona już podskakuje na krześle… 

— Dumbledore pewnie ma pyszną zabawę — mruknęłam i zaczęłam wypychać sobie usta maleńkimi, słodkimi bułeczkami, które sprzątnęłam Zabiniemu sprzed nosa. 

— Albo założył się z McGonagall, kto pierwszy załamie się psychicznie: Snape czy Gryfoni. 

Gawędziłyśmy tak przez całe śniadanie, aż przy stole zaczęło się rozluźniać i na jedno z wolnych miejsc naprzeciwko nas niespodziewanie opadł zdyszany Vipi. Jak gdyby nigdy nic nalał sobie soku i opróżnił szklankę jednym haustem; Victor wyglądał tak, jakby właśnie przebiegł maraton dookoła boiska. Pojedyncze włoski wymknęły mu się z kucyka i teraz tworzyły dookoła głowy wielką, miodowozłotą aureolę, twarz miał spoconą i całą w czerwonych plamach. Szata wisiała mu na ramionach jakoś krzywo, ale ten rozlał się na krześle i ciężko dyszał. 

— Co z tobą? — zapytała Sapphire. 

— Za… zabrałem przez przypadek… różdżkę taty… — wyrzucił z siebie. — Musiałem odesłać… 

Tylko po sobie popatrzyłyśmy. 

Porównaliśmy szybko nasze plany lekcji i wyglądało na to, że z Sapphire zaczynałyśmy rok szkolny dopiero po obiedzie i to nie byle czym, bo transmutacją. Już zaczęłam sobie wyobrażać pomruki i znaczące spojrzenia profesor McGonagall, jakie Kiler będzie musiała znosić przez bite czterdzieści pięć minut. 

Po krótkiej ocenie zaczarowanego nieba stwierdziliśmy, że okienko przed lekcjami to doskonały moment, aby udać się na spacer. Kamienista plaża nie zapadała się pod stopami jak gąbczaste błonia, ale kilka dni ostrej ulewy sprawiło, że jezioro mocno wystąpiło z brzegów i miejscami drzewa, które rosły od strony Zakazanego Lasu zaraz przy linii wodnej, były podtopione. Sama tafla wyglądała na jeszcze bardziej mroczną i niebezpieczną, kiedy niepokoił ją silny podmuch i wszędzie unosiły się połamane gałęzie. Wlokąc się za Victorem samym brzegiem jeziora, wyciągnęłam jedną — śliską i cuchnącą glonem — i sunęłam jej końcem po wodzie. Szpiczasty koniec ciął taflę jak nóż, pozostawiając za sobą dwa jednakowe szlaczki, które niemal natychmiast ginęły rozpędzone przez wiatr. 

— McGonagall ustaliła wstępnie chór na sobotę przed kolacją — zwrócił się do mnie Vipi. Do tej pory wesoło gawędził z Sapphire, opowiadając o podnieceniu, jakie w jego dormitorium wywołała informacja o Turnieju Trójmagicznym. Podobno Fred i George już szukali sposobu na ominięcie regulaminu. — Ale pewnie jeszcze coś się pojawi na tablicy ogłoszeń. 

— Mhm, czyli póki co bez zmian — mruknęłam bez entuzjazmu. 

— Wczorajszy występ — choć tak zwyczajny i akademicki — bardzo mnie podbudował, lecz ta ekscytacja okazała się być jak puszczony papierowy samolocik. Szybko się wzniosła i równie szybko opadła. Spodziewałam się głodu po prawie dwóch miesiącach przerwy od sceny, ale odkryłam, że pierwszy raz perspektywa śpiewania przed publicznością zaczęła wywoływać dziwny niepokój. Nie tremę, ale lęk nieznanego pochodzenia. Wyobraziłam sobie te kilkanaście minut przed próbą, kiedy wszyscy gromadziliśmy się w przeznaczonej do tego nieużywanej klasie ze starym, rozklekotanym pianinem, ale już nikt nie chciał ze mną pogadać. Wszyscy rzucali zaciekawione spojrzenia, szeptali między sobą: skończyła się wielka kariera, z londyńskich klubów dla snobów na szkolne przedstawienia. Od profesjonalnego studia nagrań do nudnych występów na dzień nauczyciela. 

Na samą myśl śniadanie w moim żołądku wykonało fikołka. 

Musiałam zapalić. 

Dotarliśmy do granicy między parkiem i Zakazanym Lasem i rozłożyliśmy się na niewielkim urwisku nad jeziorem; tutaj trawa nie była już tak dokładnie przystrzyżona, a z obu stron ciągnęło nieprzyjemną, przeszywającą wilgocią. Wiatr zaczął coraz groźniej szargać koronami drzew, przyginał do ziemi młode kasztanowce, które Hagrid posadził w zeszłym roku wzdłuż drogi przy bramie, niebo ciemniało z minuty na minutę. Burza wisiała w powietrzu. 

— Nie zazdroszczę wam — mruknęłam do brata, otulając się szczelniej płaszczem. — Opieka nad magicznymi stworzeniami na środku tego wypizdowa… to będzie męka. 

— Może zajęcia będą w lesie? — bąknął z nadzieją w głosie i odwrócił się zapewne po to, by ocenić siłę wiatru między starymi, grubymi konarami. — Albo Hagrid wytrzasnął skądś feniksa i będziemy mogli się przy nim ogrzać? 

— Nie kracz — uprzedziła go szybko Sapphire. — Jak znam Hagrida, prędzej przyprowadzi na lekcję smoka. 

Zgadywaliśmy przez chwilę, jakie najdziwniejsze magiczne stworzenia mogłyby się pojawić na lekcji Hagrida, od których uczniom mogłoby zrobić się trochę cieplej, ale ta zabawa szybko nam się znudziła i temat znów zszedł na Turniej Trójmagiczny. Vipi — najprawdopodobniej nakręcony wczorajszymi rozmowami w dormitorium — wyglądał na wyjątkowo podekscytowanego. 

— Ej, ale jaka będzie walka o solówki na powitanie delegacji! — zawołał. — Marianna zzielenieje z zazdrości, jak ty ją dostaniesz. 

Ale ja nie byłam w tym temacie aż taką optymistką. 

— Pamiętasz, co powiedziała McGonagall? Nie dostanę żadnej solówki, jak znów nałapię okropnych

— Jest na to bardzo łatwe rozwiązanie — wtrąciła się Sapphire, a jej ton nabrał bardzo przemądrzałego, hermionowatego brzmienia. — Musisz dla odmiany zacząć się uczyć. I oddawać eseje na czas. W bibliotece naprawdę nie torturują. 

— Przecież chodzę do biblioteki! — oburzyłam się. — Po prostu wolę czytać książki, które mnie interesują. Kogo obchodzą jakieś… strajki goblinów w Idaho… czy bitwy olbrzymów na Syberii… Przecież tam i tak prawie nikt nie mieszka. Albo jak upichcić eliksir wysuszający uszy. C’est ennuyeux comme l’enfer! A przepisywanie podręcznika, żeby napisać wypracowanie… takie prace domowe mógł wymyślić tylko Snape, żeby się znęcać nad Gryfonami… tylko diabli wiedzą, dlaczego my też musimy na to marnować czas. 

Zaczęło kropić. Owinęliśmy się płaszczami tak szczelnie, jak się tylko dało, otrzepaliśmy siedzenia z wilgotnych liści i ruszyliśmy pochyleni w stronę zamku. W oddali spostrzegliśmy czarne punkciki, które grupkami sunęły gładkim zboczem w stronę chatki Hagrida; wyglądało na to, że wróżbiarstwo dobiegło końca i Gryfoni wraz ze Ślizgonami — wyraźnie od siebie oddaleni — zmierzali właśnie na opiekę nad magicznymi stworzeniami. Razem z Sapphire odprowadziłyśmy Victora do ścieżki, pomachałyśmy mu skostniałymi z zimna rękami, po czym same żwawo pomaszerowałyśmy prosto do zamku. Dokładnie w takich momentach cieszyłam się, że zamiast stworzeń wybrałam równie nieciekawą, ale przynajmniej względnie przewidywalną numerologię. Dodatkowym plusem był fakt, że lekcje odbywały się w klasie i nie musieliśmy obawiać się o własne życie. 

Sapphire nie była prymuską, ale lubiła się uczyć i dzięki temu znalazła wspólny język z Hermioną. Często przesiadywały razem w bibliotece, a ja… po prostu im towarzyszyłam, licząc, że któraś da odpisać numerologię. Choć byłam duszą towarzystwa, uwielbiałam spokojny klimat szkolnej biblioteki. Jesienny deszcz bębniący w szyby, zapach kurzu, suchego drewna, starego pergaminu i skóry, pomarańczowy, ciepły półmrok, bardzo łagodny i przyjemny dla oczu — właśnie to sprawiało, że byłam w stanie sięgnąć po podręcznik i poczytać.  

Nawet o bitwach olbrzymów na Syberii. 

Kiedy dziewczyny przeglądały notatki i porównywały swoje eseje, ja przeważnie szwendałam się między regałami i wyszukiwałam najróżniejsze ciekawe pozycje, z których mogłam dowiedzieć się więcej o dziwnych, przydatnych zaklęciach. Wszystko to, do czego używano różdżki, piekielnie mnie interesowało. Moją ulubioną częścią biblioteki szybko stał się Dział Zaklęć i Uroków, ale czasami udawało mi się wydębić od Snape’a zgodę na pożyczenie jakiejś upatrzonej pozycji z Działu Ksiąg Zakazanych. Zazdrościłam prefektom, którzy mogli korzystać z niego do woli i nie musieli spowiadać się pani Pince, dlaczego i na jak długo potrzebowali wybranego grymuaru. Właśnie dla tej jednej rzeczy warto było otrzymać odznakę, ale z moją ilością szlabanów i zagrożeń raczej nie mogłam na to liczyć. Do tej pory kandydatką na prefektkę była Darla. Miałyśmy swoją tradycję, kiedy po powrocie z bibliotecznych łowów ona siadała w fotelu ze stosem przyborów na stoliczku do kawy, a ja rozkładałam się u jej stóp tuż przed kominkiem i wyszukiwałam sobie w upolowanej książce zaklęcia, którego chciałabym się nauczyć. Uwielbiałam ten dreszczyk emocji, kiedy zaczynałam wertować książkę albo dla odmiany z zamkniętymi oczami celowałam różdżką w spis treści i wybierałam to, na które wskazałam. W gorsze dni po prostu wybierałam sobie kogoś z dormitorium i rzucałam na niego zaklęcie bez przeczytania, czemu miało służyć. Darla zawsze protestowała, ale nigdy nie skończyło się to czymś groźniejszym od eksplozji śmiechu towarzyszących mojej ofierze kolegów. I w ten sposób dowiedziałam się, że Bajuszfel służyło do wyczarowania długich i ruchliwych wąsów, które zachowywały się jak bardzo chwytne ręce, a Parva brevi multum było w stanie pomniejszyć kocura Millicenty do rozmiarów ziarnka grochu. Innym razem transmutowałam stopy Malfoya w dwie wyrośnięte papryki i nie miałam zielonego pojęcia, jak to się stało, że do tej pory nikt nie odkrył, kto w sekrecie ćwiczył te wszystkie dziwaczne zaklęcia na Bogu ducha winnych Ślizgonach. 

Czterdzieści minut później szłyśmy do Wielkiej Sali ogrzane i zadowolone — ja z małą książeczką z Działu Transmutacji, oprawioną w fikuśną, fioletowo-czerwoną skórę, Sapphire obładowana cegłami w smętnych, granatowych okładkach, których listę wyłudziła od jakiejś starszej dziewczyny z Ravenclawu. Zaczynałam ziewać na samą myśl o powodzie, który zmotywował ją do wypożyczenia tych opracowań. 

W Wielkiej Sali aż wrzało od rozmów. Przy każdym z czterech stołów opowiadano sobie o zdobytych i utraconych punktach, narzekano na pierwsze prace domowe, a gdzieniegdzie wybuchały gromkie śmiechy poprzedzone nazwiskiem Moody. Powoli zaczynałam oswajać się z myślą, że od czwartku eks-auror będzie na ustach wszystkich moich przyjaciół. Z Victorem włącznie. 

— Historia magii jest nudna — marudziłam pod nosem, dłubiąc zawzięcie w misce z sałatką. Starałam się wygrzebać z niej pieczone kawałeczki kurczaka, żeby urozmaicić zieleniną swoją porcję fasolki z serem. — Ale OLIMPIADA z historii magii brzmi jak śmierć z nudów. Zasypiam, kiedy o tym mówię! O, widzisz? 

Zaczęłam kiwać się nad talerzem, udając głośne chrapanie, ale Sapphire wcale to nie rozbawiło, wręcz przeciwnie, obrzuciła mnie pogardliwym, lodowatym spojrzeniem i zajęła się swoją zapiekanką. 

— Żałosne — oświadczyła cierpko. — Możesz łaskawie zachować to dla siebie? Nie chcę, żeby wszyscy się dowiedzieli, że zamierzam się zgłosić. 

— Putain! Jeszcze robić z tego sekret… Mam nadzieję, że dożyjesz do eliminacji, słyszałam, że Binns umarł, poprawiając trzydzieste z rzędu wypracowanie o koglignacjach goblinich władców. 

Byłam na mnie obrażona do samej transmutacji i ożywiła się dopiero w momencie, kiedy profesor McGonagall na wejściu rozkazała jej nie przychodzić na następną lekcję we włosach innych niż naturalne. Nie zdążyłyśmy się nawet rozpakować. Choć nie znosiłam sposobu, w jaki nauczycielka wypowiadała moje nazwisko, a prace domowe i tony literatury, jakie dostawaliśmy co zajęcia do przeczytania, sprawiały, że niebawem będę mogła zacząć doszukiwać się na głowie siwych włosów, naprawdę lubiłam McGonagall. Imponowała mi jej stateczność i rzeczowość — cechy, o których ja mogłam pomarzyć. Ale nie była jak Hermiona. Nudna i do bólu drętwa, polegająca wyłącznie na tym, co wyczytała w książkach. 

No i doskonale latała na miotle. 

Patrząc na jej bułeczkowaty kok spięty tak ciasno, że żaden włosek nie ośmielał się z niego wyślizgnąć, bladą twarz, zaciśnięte surowo wargi i sztywną, wyprostowaną sylwetkę, nie potrafiłam sobie wyobrazić rozwianej wiatrem fryzury, zarumienionych od emocji policzków i ciała poruszającego się na miotle wraz z rytmem powietrza. McGonagall to jedyna znana mi osoba, o której nie mogłabym powiedzieć, że kiedykolwiek była młoda. 

Na numerologię szłyśmy z Sapphire nieco spochmurniałe. Jeżeli któryś czwartoklasista martwił się o nadmiar wolnego czasu w sobotni wieczór, jego udręki zostały szybko rozwiane — na przyszły tydzień każdy miał napisać wypracowanie na temat międzygatunkowej transmutacji zwierząt. Żadnego czarowania, czyste wertowanie zakurzonych ksiąg. Nawet Kiler pozwoliła sobie na chwilę psioczenia, ale zaraz na korytarzu pojawiła się przygarbiona od ilości niesionych książek Hermiona i Ślizgonka urwała w pół zdania. Na twarz przybrała wyraz świeżej motywacji. 

Sapphire uwielbiała Hermionę i często się do niej porównywała, choć skrupulatnie to ukrywała i prędzej wyznałaby Malfoyowi zauroczenie, niż przyznała, że Gryfonka była dla niej swego rodzaju wzorem do naśladowania. Na numerologii zawsze siedziały razem i na kartkówkach jako jedyne od siebie nie ściągały. Wszyscy nieistniejący bogowie raczyli wiedzieć, dlaczego dałam się skusić tym dwom fanatyczkom i wzięłam numerologię — kwintesencję wszystkiego, co nudne, trudne i do bólu teoretyczne. Słuchając Seamusa i Deana naśmiewających się z głupot, jakich nasłuchali się na wróżbiarstwie, żałowałam, że nie poszłam po linii najmniejszego oporu. Podczas gdy Neville wymyślał durnowate historyjki do dziennika snów dla Trelawney, ja przeklinałam nad długaśnymi ciągami cyfr, które nie mieściły się w jednej linijce nawet napisane bardzo drobnym pismem. 

A może zapisałam się tylko dlatego, że Darla wybrała numerologię zamiast wróżbiarstwa? 

Albo dlatego, że sama nie miałam na siebie pomysłu. 

Zwykle siedziałyśmy razem w drugiej ławce zaraz za Hermioną i Sapphire, teraz jej miejsce od ściany było puste, przyciągało wzrok jak ktoś obcy, nieproszony, jak uczeń, który pomylił klasy. Od zeszłego roku wszyscy już dawno dobrali się w pary i pozajmowali te same krzesła, co w poprzednim semestrze, więc nikt się nie dosiadł. Numerologia — znienawidzona od pierwszych zajęć — miała stać się podwójną męczarnią. Bez przepisywania od Darli pracy domowej, bez przekazywania sobie nawzajem małych karteczek, bez poszturchującego łokcia, kiedy wyciągałam zeszyt i zaczynałam gryzmolić kolejną z setek piosenek, których nigdy nie zaśpiewam. Profesor Vector nie powiedziała ani słowa, obrzuciła jedynie szybkim spojrzeniem puste miejsce po mojej lewej stronie, zanim przeszła do dyktowania tematu lekcji. 

Spodziewałam się, że pierwsza samotna numerologia zepsuje mi humor na resztę dnia, ale przeżyłam ją nadzwyczaj normalnie. Nauczycielka łaskawie odstąpiła od zadania pracy domowej, ale na kolejne zajęcia zapowiedziała kartkówkę powtórkową z tego, co zapamiętaliśmy z poprzedniego roku. Jakby egzamin końcowy nie był wystarczającym testem naszej wiedzy, a profesor Vector spodziewała się, że po wakacjach w naszych głowach cokolwiek z tego zostało. Jedynie Hermiona i Sapphire wyglądały na nieporuszone groźbą pierwszego nędznego w tym semestrze; ta druga została kwadrans po lekcji, aby razem z Albiną Woronową i Susan Bones z Hufflepuffu ustalić z nauczycielką pierwsze spotkanie „numerologicznej sekty”. 

Kiedy pojawiłyśmy się w Wielkiej Sali, w powietrzu wciąż unosił się zapach tłuczonych ziemniaków, pieczonego mięsa, pieczarek i gotowanych warzyw, ale przy czterech stołach domów zajęte było co trzecie miejsce, a na podeście dla nauczycieli zauważyłam Hagrida, panią Hooch i profesor Sprout. 

— O nie, wyżarli całą pomidorową! — jęknęła Sapphire, zaglądając z nadzieją do olbrzymiej, pękatej wazy. Na dnie została garstka zimnego ryżu w plamie czerwonej zupy. 

— Trzeba było dłużej siedzieć u Vector — mruknęłam i sama nałożyłam sobie na talerz spory kawałek zapiekanki z grillowaną cukinią. Nigdy nie narzekałam na posiłki w Hogwarcie i nigdy nie musiałam toczyć walki o najbardziej dorodne udko z indyka, ponieważ przy stole Ślizgonów mało kto sięgał po wegetariańskie potrawy. — Mamy coś później? 

— Chyba nie. Idziemy do biblioteki napisać esej dla McGonagall? 

— Idźcie — odparłam z zaczepnym uśmieszkiem. — Bawcie się dobrze… 

— Sophie! — zawołała rozbawiona i po chwili zastanowienia sama sięgnęła po zapiekankę z cukinią. — Chcesz sobie narobić zaległości? 

— Zut! Dopiero wtorek, patrz, trochę się przejaśniło, myślałam, że trochę polatam z chłopakami… Seamus dostał od dziadków nową Kometę, obiecał, że da wypróbować! — jęknęłam i zadarłam głowę, aby zerknąć na zaczarowany sufit: niebo wciąż było stalowoszare, ale momentami przez szczeliny w chmurach przedzierały się nieśmiało promienie popołudniowego słońca. Taki widok z czarnymi szczytami gór na horyzoncie musiał zapierać dech w piersiach. — Od kiedy siedzisz z Hermioną na numerologii, zrobiłaś się strasznie upierdliwa z tą nauką. Daj sobie pierwszy tydzień luzu. Prace domowe trzeba dawkować jak eliksir po kleszczu. 

Sapphire zmarszczyła czoło i już otwierała usta, żeby się odgryźć, kiedy na krzesło zwykle zajmowane przez Millicentę Bulstrode opadł — jak podczas śniadania — zziajany Victor. Ale tym razem nie dyszał z wysiłku, tylko ze śmiechu. 

— Malfoy… Malfoy u Snape’a na dywaniku… — wykrztusił, zaczerpnął powietrza i jeszcze raz wybuchnął śmiechem, a z oczu po zaczerwienionych policzkach poleciały mu łzy. 

— Co odwalił? — zapytałam natychmiast, nie patrząc na niego, by nie wyjść na za bardzo zainteresowaną. 

— Chciał… chciał uderzyć Harry’ego… Harry’ego jakimś zaklęciem i pech chciał, że zobaczył to Moody — odparł, wciąż nieznacznie dysząc. — Mówię ci, teraz pokochasz tego gościa… Nie wiem dlaczego, ale okropnie się wkurzył, chyba nie lubi, jak się komuś strzela w plecy… I Moody zmienił Malfoya w tchórzofretkę! I zgadnij co! Fretka była tak samo tleniona! 

Poczułam silne rozdarcie, kiedy razem z Sapphire wybuchnęłyśmy śmiechem. I ona chyba też, ale z innego powodu. Jakkolwiek wizja Dracona transmutowanego w gryzonia zdecydowanie pobudzała wyobraźnię, było mi z tym źle, że zrobił to właśnie Moody. Przypuszczałam, że dla Gryfonów już stał się bohaterem, nawet dla Victora, który nie ukrywał swojego zachwytu. Piał nad tamtą sceną, aż z minuty na minutę całkowicie przestało mnie to bawić. Po obiedzie skłamałam, że razem z Sapphire musiałyśmy biec po książki do eseju dla McGonagall i tak rozdzieliliśmy się u stóp ruchomych schodów. Vipi ruszył w kierunku wieży Gryfonów, a ja — chcąc nie chcąc — poczłapałam za przyjaciółką do biblioteki. 

Chociaż nie spotkałyśmy Malfoya ani nigdzie na korytarzach, ani później w pokoju wspólnym Ślizgonów, plotki po szkoły już zdążyły się rozejść i teraz wszędzie pełno było chichoczących i opowiadających coś sobie uczniów, nawet w Domu Węża, a wszędzie jak echo roznosiło się nazwisko: Moody, Moody, Moody

Wracając pół godziny później do dormitorium, rzuciłam tęskne spojrzenie w kierunku wysokich, dębowych drzwi prowadzących na błonia; na zewnątrz wciąż było jasno, słońce — im bliżej zachodu — coraz śmielej dokazywało między chmurami, a ja taszczyłam ze sobą dwie wielkie księgi z Działu Transmutacji, świadoma, że calutki wieczór miałam spędzić na wyszukiwaniu i parafrazowaniu zdań, które w tym tygodniu przekształcą jeszcze trzy tuziny czwartoklasistów. Sądząc po stanie szkolnej biblioteki, pani Pince rzadko dostarczała nowe pozycje, więc można się było spodziewać, że McGonagall już wiedziała, czego mogła spodziewać się po naszych wypocinach. 

— Nie pamiętam, kiedy tak wcześnie siadłam do pisania eseju — mruknęłam, rozwinąwszy przed sobą pergamin. Sapphire już przeszukiwała spis treści w grymuarze, który rozłożyłam na środku stolika do kawy. — Chyba w pierwszym tygodniu pierwszej klasy. 

— No tak, bo dostałaś szlaban od Quirrella za ugryzienie Justyna Finch-Fletchleya. 

— Było warto. Mógł nie szydzić. 

W odrabianiu pisemnych prac domowych w dormitorium dostrzegałam tylko jedną zaletę — klimat pokoju wspólnego Ślizgonów późnym popołudniem. Choć nie mogłam się skupić, kiedy wszędzie dookoła co chwilę wybuchały śmiechy, ktoś grał w gargulki i bez przerwy gdzieś radio puszczało w kółko te same nudne, oklepane piosenki, uwielbiałam ten radosny gwar. Kojarzył mi się z wakacyjnymi porankami w Oreżnowie, kiedy mama przygotowywała tacie kanapki do pracy, Spajk bił się z Ripem o większą połowę batona, a zaczarowana maszyna kończyła obszywać tiarę na wesele u Skalskich. Ale w dormitorium mogłam swobodnie przeklinać. Obie z Sapphire zerkałyśmy raz po raz do pootwieranych podręczników, przegryzając na zmianę słone orzeszki z puszki i czekoladowe żaby, raz po raz przerywałyśmy pisanie, żeby skomentować jakąś głupotę zasłyszaną z tłumu — to czyniło odrabianie pracy domowej znośnym. 

Wybiła osiemnasta, kiedy Sapphire zwinęła swój pergamin i zaczęła się przeciągać. 

— To co, chyba wypadałoby się powoli zbierać? — zapytała, zgarniając do torby pieczołowicie zapakowany piórnik. 

Przez krótki moment gapiłam się na nią ze zmarszczonym czołem i na wpół otwartymi ustami; dopiero po chwili przypomniałam sobie o zagadkowym zaproszeniu rzuconym mimochodem przez Snape’a. 

Które ostatecznie nie było tak enigmatyczne, jak mu się wydawało. 

Poczułam nieprzyjemny skurcz w żołądku. 

Powoli się wyprostowałam i zaczęłam skubać puchate przypiórko. Ja i Sapphire w gabinecie u Snape’a drugiego dnia szkoły. To było tak oczywiste, że aż głupie. Dumbledore równie dobrze mógł poprosić o tę rozmowę księdza Jabłuszko. 

— Mmm… no tak… zapomniałam… — mruknęłam przeciągle, a palce coraz sprawniej majstrowały przy nakrapianej chorągiewce. — Snape? 

— Proponuję iść teraz. — Wstała z pufa i zaczęła energicznie wyłamywać sobie palce. — Kolacja niby za godzinę, ale cholera wie, ile to wszystko zajmie. 

— To może idź sama, co? — zaproponowałam nieśmiało. — Jeszcze nie napisałam wszystkiego… pójdę kiedy indziej. 

Sapphire wyglądała na zaskoczoną, ale nie protestowała. Obiecała, że wróci za moment, zarzuciła sobie torbę na ramię i żwawo ruszyła w stronę wąskiego korytarzyka prowadzącego do tajnego przejścia w ścianie. Odprowadziłam ją wzrokiem do samego końca, a potem — jak gdyby nigdy nic — pochyliłam się z powrotem nad wypracowaniem i zaczęłam skrobać po pergaminie swoim sfatygowanym piórem z perliczki. Zadanie dla McGonagall skończyłam kwadrans później, ale ostatnie linijki odbębniłam byle jak, zerkając co chwilę w stronę wyjścia. Spakowałam wszystkie rzeczy, odniosłam książki do sypialni, dosiadłam się do chłopaków z drużyny — Sapphire nadal nie było. Zdążyliśmy obśmiać nieobecnego Malfoya i ponarzekać na anulowanie meczów quidditcha, kiedy tuż przed samą kolacją do salonu wpadła Kiler. Uczniowie powoli zaczynali zbierać prywatne bibeloty i szykować się do wyjścia. Sapphire dyszała, jakby odległość między gabinetem Snape’a i dormitorium pokonała biegiem, a jej oczy były podejrzanie błyszczące i zaczerwienione. Jakby płakała. Na ten widok moje serce zalała dziwna mieszanina ciepła i współczucia, ale nigdy bym się jej do tego nie przyznała. Kiedy Ślizgonka się do nas przysiadła, udałam, że nie dostrzegłam, jak dyskretnie pociągała nosem. 

— I co? — zapytałam z możliwie jak najbardziej naturalną obojętnością, gdy obie człapałyśmy na końcu małego pochodu w stronę Wielkiej Sali. — Fest się wkurwił? 

— Może nie fest — odparła. — Ale nie był zadowolony, że nie przyszłaś. Chciał pogadać o… o tym wszystkim. 

— Je suppose. 

Sapphire nie wyglądała, jakby bardzo chciała ciągnąć temat, więc odpuściłam. Obiecałam sobie, że pójdę do Snape’a, kiedy tylko kolacja dobiegnie końca, ale wszystko we mnie protestowało. Nie chciałam, żeby ktoś obchodził się ze mną jak z jajkiem, żeby zapraszał mnie na rozmowy i użalał się, jaka to biedna Sophie, oj, biedna, nie miała z kim siedzieć na numerologii. Nie chciałam takiej uwagi. Nie chciałam czuć się słaba. 

Kolacja minęła nam w radosnej atmosferze żartów z Malfoya, który nareszcie wypełzł z nory, ale gdzieś z tyłu głowy wciąż miałam Snape’a i jego rozmowę z Sapphire. Zerkałam od czasu do czasu w stronę stołu nauczycielskiego i wyobrażałam sobie przyjaciółkę w groteskowej fryzurze, zasmarkaną i chlipiącą za biurkiem. I nieporuszoną tym widokiem bladożółtą twarz Mistrza Eliksirów, skrytą do połowy za kurtyną włosów, byle jak najbardziej odgrodzić się od wybuchu nastoletnich emocji. W lochach rozdzieliliśmy się pod tajnym przejściem — Sapphire, Millicenta i Nott zniknęli za wilgotną ścianą, a ja poszłam dalej mrocznym, lodowatym korytarzem oświetlanym jedynie co kawałek pochodniami o chłodnych, gazowych płomieniach. Nie wolno nam było zagłębiać się w lochy dalej niż do gabinetu Snape’a, choć i tak regularnie łamaliśmy ten zakaz i póki co jeszcze nikt się nie zgubił. Przynajmniej do tego stopnia, że musieliśmy powiadomić Filcha o zaginięciu kolegi. Minęłam klasę, w której odbywały się lekcje eliksirów, przeszłam obok kilku zakurzonych, zamkniętych na cztery spusty drzwi i stanęłam przed tabliczką opatrzoną imieniem i nazwiskiem profesora. W tym miejscu dźwięki rozmów i śmiechy rozmyły się i zniekształciły tak, że brzmiały jak pojękiwania jakiejś zjawy, ale gdybym przeszła jeszcze kilkadziesiąt metrów, prawdopodobnie całkowicie by ucichły, dając rozbrzmieć regularnemu, monotonnemu kapaniu z pełznących pod sufitem rur. 

Zapukałam. 

Cisza. 

Zapukałam raz jeszcze, ale intensywniej i nacisnęłam na klamkę. 

Drzwi ani drgnęły. 

Rozdrażniona perspektywą czekania westchnęłam ostentacyjnie i skrzyżowałam ręce na piersi, trochę zbyt energicznie opierając się ścianę. Jej wilgotna, chłodna powłoczka zaczęła wolno przesiąkać przez szatę na plecach, ale nie drgnęłam do momentu, aż na tle zniekształconych śmiechów pojawił się regularny, ostry dźwięk zbliżających się kroków. Peleryna powiewała za Snape’em z identyczną zamaszystością, sprawiając wrażenie wielkich, spuszczonych w dół czarnych skrzydeł, co dla nas Ślizgonów — otoczonych pewnym płaszczem ochronnym — było czymś zupełnie neutralny. Ale widząc go w ciemnym, osobliwym korytarzu, wierzyłam, że taki widok mógł budzić w ludziach niepokój. 

— Prosiłem was przed kolacją — rzekł oschle, nawet na mnie nie patrząc. Przyłożył różdżkę do dziurki na klucz, a zamek kliknął i drzwi się otworzyły. W gabinecie natychmiast zapłonęły lampy. — Kiler przyszła sama. Oczekiwałaś sowy z imiennym zaproszeniem? 

— Niech się profesor nie gniewa — mruknęłam; jeszcze godzinę temu olanie Snape’a wydawało mi się genialnym pomysłem, ale teraz zdałam sobie sprawę, jak to musiało wyglądać. Zrobiło mi się wstyd,  a w gardle urosła wielka gula, niemożliwa do przełknięcia. W głowie wielkie, czerwone litery ułożyły się w słowo „zmanierowana”. — Wolałam… nie być tu z Sapphire. Okropnie się wczoraj pokłóciłyśmy… o te jej włosy i to wszystko. 

— Siadaj. 

Opadłam ciężko na wysiedziane, skórzane krzesło przed biurkiem, podczas gdy on krzątał się jeszcze przez chwilę, zmniejszając lub całkowicie wygaszając ogień pod kociołkami poukładanymi wzdłuż ściany. Gabinet nauczyciela eliksirów wyglądał identycznie jak większość pomieszczeń w lochach, które przez ostatnie trzy lata miałam okazję odwiedzić. Nisko sklepiony, słabo nagrzany — pomimo tajemniczych mikstur bulgoczących w kotłach — i bardzo klaustrofobiczny, choć skąpo umeblowany i całkiem duży. Pod nagimi, kamiennymi ścianami ustawiono jedna obok drugiej wysokie, sięgające sufitu biblioteczki wypchane starymi, rozlatującymi się księgami. Niektóre półki były zamknięte na cztery spusty — właśnie tam Mistrz Eliksirów musiał trzymać swoje drogocenne ingrediencje tak chętnie wykradane przez niektórych uczniów. 

Snape usiadł naprzeciwko mnie w identycznym skórzanym fotelu z wysokim oparciem i złożył obie ręce na podłokietnikach. Na tle półki z wyeksponowanymi zamarynowanymi obrzydliwościami prezentował się nader osobliwie. 

— Jak po wakacjach? — zaczął niezręcznie, na co automatycznie wzruszyłam ramionami. 

— Dobrze — odparłam identycznie wypranym z emocji głosem, ale Snape milczał sugestywnie, więc dodałam: — Nie wiem, co pan chce wiedzieć. W Oreżnowie nic wiele się nie dzieje… o, młodszy brat przypadkowo podpalił mi miotłę… to z takich ciekawszych rzeczy. W przyszłym roku idzie do Hogwartu… W sumie to dwaj bracia, to są bliźniaki, nie wiem, czy pan wie… 

— Wiem — odpowiedział krótko, ale jego błyszczące, nieprzeniknione oczy mówiły mi, że wcale nie zaprosił mnie tutaj, aby porozmawiać o Spajku i Ripie. Przez moment nawet pomyślałam, że być może jakimś cudem dowiedział się o mojej nocnej eskapadzie na miotle, ale szybko się opanowałam. Do tego obecność Sapphire nie była potrzebna. — Wiem też od twojego ojca, że odmówiłaś wizyty u psychomaga. Kiler chodziła regularnie przez całe lato i chyba nieźle jej to zrobiło. Zastanów się. Szkoła poszłaby ci na rękę i Dumbledore mógłby kogoś sprowadzić. Ot, kilka spotkań. 

Kiedy tylko zrozumiałam, do czego to wszystko prowadziło, westchnęłam ciężko i kręciłam głową, dopóki Snape nie skończył. W środku cała się trzęsłam, tak, że miałam ochotę zerwać się z krzesła i zacząć krążyć po gabinecie, żeby rozładować to nieprzyjemne napięcie. Ale pozwoliłam sobie tylko na nerwowy uśmieszek. Poczułam, jak moja twarz zesztywniała. 

— Nie ma opcji — odparłam. — Są inni, którzy tego bardziej potrzebują. Babcia Darli… albo Sapphire, niech sobie dalej chodzi, skoro tak jej to pomaga. 

— Kilka spotkań — powtórzył. 

— Nie, nie róbcie ze mnie wariatki. To Sapphire chciała się zabić, ma beznadziejny kontakt z rodzicami, poczucie winy… Myślę, że możecie załatwić jej psychomaga, bardzo jej się przyda. Ce sera fantastique. A ja sobie poradzę. Nie potrzebuję spowiadać się przed obcym facetem. 

— W razie czego ksiądz Jabłuszko jest do dyspozycji. 

Spojrzałam na niego wytrzeszczonymi oczami i wydałam z siebie głośne parsknięcie, kiedy zrozumiałam, co miał na myśli. 

— Panie profesorze! 

W gabinecie zapanowała cisza zakłócana wyłącznie cichutkim bulgotaniem z kociołków. Do Snape’a chyba też dotarł sens tych słów, bo zamilkł na chwilę i zetknął ze sobą koniuszki palców. Gula w moim gardle urosła, ale po wstydzie nie zostało ani śladu. Poczułam się osaczona, wściekła, uszczęśliwiana na siłę, a jedyne, czego oczekiwałam, to spokoju, bycia pozostawioną samą sobie. Aby nikt się nade mną więcej nie litował. A już z całą pewnością nie Snape, choć przez grubą warstwę irytacji dostrzegałam, jak bardzo ta rozmowa musiała być dla niego niezręczna. 

W końcu odetchnął, a jego dłonie z powrotem wróciły na wytarte podłokietniki. 

— Wizyta u psychomaga nie zrobi z ciebie wariatki — rzekł. Wrócił do tego samego monotonnego, cichego tonu, który dla wielu uczniów zapowiadał jakąś katastrofę. — Pomoże ci uporządkować niektóre sprawy… 

— Zapewniam, moje sprawy są upu… porządkowane — przerwałam mu stanowczo. — Co do jednej. 

— Zerwałaś kontrakt z wytwórnią, masz długi i też straciłaś kogoś bliskiego. 

Poczułam łzy napływające do oczu, więc szybko odwróciłam wzrok i wlepiłam go w jakiegoś obślizgłego grzyba pływającego w słoiku tuż nad ramieniem Snape’a. Gula, która prawdopodobnie osiągnęła rozmiar podobny do tłuczka, sprawiła, że zaczynało brakować mi tchu. 

— Mimo to nie chcę palnąć sobie w łeb — oświadczyłam łamiącym się głosem. W głowie mi szumiało. 

— Dobrze. — Choć trzymał się jednakowo sztywno, wiedziałam, że ukrywał zrezygnowanie tak dobrze, jak ja je prezentowałam. Teraz naprawdę miałam ochotę wybiec z gabinetu i się rozpłakać, tak bardzo, że nawet nerwowe szarpanie stopą pod biurkiem nie dało upustu emocjom, które się we mnie kotłowały. — Jeżeli będziesz potrzebowała, możesz tu przyjść. Wiesz, że mój gabinet jest dla was zawsze otwarty. 

— Très bien. Skoro tak, to jeżeli kiedyś przyjdzie mi do głowy coś sobie zrobić, to przyjdę — odparłam. Mój głos ociekał jadem i choć domyślałam się, że nie było to dla Snape’a obojętne, czerpałam z tego jakąś ohydną satysfakcję. — Mogę już iść? 

Skinął głową. Odpowiedział na moje do widzenia, jak gdyby nigdy nic, ale we mnie aż się gotowało. W lochu panował jednakowy wilgotny ziąb i półmrok, ale mnie było gorąco, a przed oczami widziałam jaskrawe, kolorowe plamki. Przebiegłam przez cały korytarz, minęłam tajne przejście do dormitorium Ślizgonów, następnie przecięłam salę wejściową i ruszyłam prosto w kierunku zaczarowanych schodów. Kierowałam się praktycznie po omacku, czułam mijających mnie uczniów, słyszałam fragmenty ich rozmów, ale jak przez grubą szybę. Jakbym była duchem — jedną nogą w świecie realnym, drugą gdzieś za kotarą. 

W połowie drogi do Wieży Zachodniej nie natknęłam się już na nikogo, ale kompletna, prawie głucha cisza zapadła dopiero na szczycie sowiarni. W wąskim, strzelistym pomieszczeniu wyścielonym słomą i masą wysuszonych odchodów nie zastałam ani jednego ptaka — większość zapewne wyleciała na łowy, a reszta była w drodze po zapomniane rękawiczki, buty, podręczniki i inne duperele. 

Podeszłam do okna, które było w zasadzie jedynie prostokątnym otworem w ścianie. Wspięłam się na murek i spojrzałam w dół, ale nie zakręciło mi się w głowie. Ani teraz, ani wtedy, kiedy pełzłam po zmurszałych kamiennych blokach. Dopiero tam poczułam namiastkę wolności, identycznej jak podczas latania. Dach, na który się wdrapałam, pokryty omszałą, szarą esówką, był spiczasty i stromy, ale na tyle szeroki, że mogłam swobodnie usiąść na rynnie i bez obaw spuścić nogi. Najżywsze wspomnienia, jakie miałam związane z tym miejscem, to czyste, rozgwieżdżone niebo, zapach wczesnego lata i przyjemny dreszcz oczekiwania, ale to, co zastałam tu teraz, było od tych wspomnień tak dalekie, jak tylko się dało. Brzydkie chmury, wilgoć, rozkładająca się roślinność. Samotność. Dojmujący smutek, ale nie taki przeszywający, zalewający wnętrzności jak żrący kwas. To raczej smutek z kategorii tych spokojnych, otulających ciało jak cieniutka mgiełka. 

Zdarłam z nowej paczki papierosów foliową owijkę, zgniotłam ją w zaciśniętej pięści i schowałam do kieszeni. Zapaliłam fajkę, ale nie smakowała mi. Gapiłam się, jak powoli się skracała, a wiatr strącał szary pył i roznosił gdzieś hen, hen po błoniach. W końcu spopieliłam peta różdżką, podniosłam się i ostrożnie, aby nie zjechać z powrotem w dół, zaczęłam na czworaka wspinać się w górę dachu, aż dotarłam na sam szczyt. Zawsze, kiedy stawałam na baczność, trzymając się tylko jedną ręką wysokiego pręta z zaczepionym na końcu szkolnym proporcem, czułam w żołądku silny skurcz, a dłonie zaczynały mi się pocić, ale uwielbiałam to wrażenie. Praktycznie żadnego ograniczenia — ja na samiutkim czubku, tylko ja i wiatr. Darla siedziała z nogami zwieszonymi z rynny i błagała mnie, bym wróciła, choć w jej głosie nigdy nie słyszałam przerażenia. Droczyła się, a ja wspinałam się jeszcze wyżej. Rozłożyste błonia, jezioro połyskujące w promieniach zachodzącego słońca, regularne połacie Zakazanego Lasu, który z góry wyglądał jak szmaragdowozielony wełniany sweter, a dalej miniaturowe domki w Hogsmeade, długa, czarna wstęga torów biegnących w kierunku gór — w tamtych krótkich momentach na czubku Zachodniej Wieży czułam się jak pani na włościach. 

Ale teraz nie widziałam niczego. Jedynie czarną, mglistą otchłań. 

 

~*~

 

Tak sobie skaczę od opowiadanie do opowiadania, tu zbetuję dwa rozdziały, tam trzy… No i nadszedł czas na starocie z SCP. Mam teraz plan na jakieś cztery rozdziały. Teraz jest Camp NaNoWriMo, więc chciałabym wykorzystać, że dość dużo teraz piszę.

Rozdział dla Cam.

22 komentarze:

  1. ~niemodna
    25 lipca 2008 o 20:30

    rozdział świetny ;]] Jak zawsze Sorki ze kmentuje tylko tą not. nie bylo mnie dziś wróciłam a u mnie notka już wkrótce ;]]]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:40
      Kiedy napiszesz nowy rozdział na Twoim ?

      Usuń
  2. ~Róża
    25 lipca 2008 o 21:24

    Masz fajny blog i nagłówek.Dzięki za komcia .pozdr.

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Róża
    25 lipca 2008 o 21:25

    Zapraszam ponownie. http://www.rozowy-blogus01.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  4. ~Baby iV
    26 lipca 2008 o 10:21

    Ja też nie rozumiem czemu poinformowałaś mnie jak nigdy tu nie byłam, ale ogólnie rozdział spoko:* i wygląd też śliczny.Pozdrawiam [van--hsm]

    OdpowiedzUsuń
  5. Natasza__
    26 lipca 2008 o 14:43

    Bardzo fajne opowiadankoA i dodałam ciebie do linkówMogła byś informować mnie o nowych notach?http://opowiadanie-natasza-riddle.blog.onet.pl/

    OdpowiedzUsuń
  6. wiewcia@amorki.pl
    26 lipca 2008 o 20:33

    Fajne opowiadanko jesteś fanką hp to widać!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  7. Cocolina_
    26 lipca 2008 o 21:57

    Cud.[ coco-dream ]

    OdpowiedzUsuń
  8. ~Niemka
    27 lipca 2008 o 18:38

    WoW! Frozen jestem pod wrażeniem. TO opowiadanie jest WUNDERBAR!!!!! czekam na kolejną część :)

    OdpowiedzUsuń
  9. ~Niki-chan
    27 lipca 2008 o 19:05

    No, no ;D Superr ;D Powiadamiaj mnie również o nowych notkach na a-in-d.blog.onet.pl ;*

    OdpowiedzUsuń
  10. ~dream
    28 lipca 2008 o 16:42

    a co z tamtym blogiem z opowiadaniami?

    OdpowiedzUsuń
  11. Brillen
    7 września 2008 o 14:58

    Cała Sophie!Dla Voldiego(tak wgl to go uwielbiam^^) zrobi wszystko xD Bardzo ciekawy rozdział:) :*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2008 o 15:29
      On jest dla niej najważniejszy, przynajmniej na razie xD

      Usuń
  12. ~zakrecona
    26 lutego 2017 o 14:15

    Jeeeeej xD!!!
    Jest rozdział !
    Weeeee..!
    Jaka radość ^^ już myslalam ze betowanko pbjelo całe opo ^^
    Tak się ucieszyłam że aż postanowiłam skomentować ^^
    Kurcze – Moody to Barty a Sophie wie ze Moody to Barty… o kurcze.
    Ahhh… nie mogę się doczekać jak się akcja dalej potoczy xD
    Lecę dalej!
    (Oby tylko był rozdział. .. xd )

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lutego 2017 o 21:03
      Onie, te rozdziały to największy rak, jaki wypociłam. Jak chcesz, możesz czytać tak mniej więcej od bitwy (w spisie treści te rozdziały są pogrubione), one są w miarę.

      Usuń