30 lipca 2008

10. Siedem Nimbusów

Nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio byłam tak bardzo zestresowana przed lekcją. Czy kiedykolwiek byłam. W czwartkowy poranek obudziło mnie nie swędzenie, a ból brzucha i w odróżnieniu od reszty klasy zielarstwo spędziłam na obgryzaniu paznokci. Chyba tylko Malfoy podzielał moje obawy, bo w trakcie drugiego śniadania oboje nie tknęliśmy niczego poza herbatą. Poczułam się w tej niechęci trochę mniej samotna, widząc, z jak zaciętą twarzą Draco odsuwał krzesło i ruszał w kierunku wyjścia. Towarzyszący mu Crabbe i Goyle wyglądali na podekscytowanych. Z kwaśnym uśmiechem przyjęłam wczorajsze zapewnienia Livii, że nie miałam się czego bać. 

— Profesor Moody jest bardzo rzeczowy i uważam, że powinnaś już odpuścić te niemądre uprzedzenia — powiedziała protekcjonalnym tonem na szczycie sowiarni. Wyglądało na to, że pani Pomfrey zawiadomiła o moim swędzącym problemie nie tylko Snape’a. — Może jest trochę szorstki i jego metody wychowawcze mogą początkowo trochę szokować, ale zatrudnił go sam Dumbledore, musimy mu zaufać. Nie wpuściłby do szkoły kogoś niebezpiecznego. 

— Przypominam, że ten sam Dumbledore dwa lata temu zatrudnił Lockharta — zauważyłam, ale do siostry nie docierały żadne argumenty. 

Z jakiegoś powodu, którego nie chciała zdradzić, upierała się, że lekcje z Moodym bardzo przypadną mi do gustu, a niechęć do eks-aurora nazwała dziecinnymi fochami, więc machnęłam ręką i wbiegłam na górę po krętych schodkach, żeby wysłać list do mamy. 

Obawy przed konfrontacją z Moodym tak bardzo mnie zajęły, że nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Nie cieszyłam się ani perspektywą sobotniego chóru, ani nawet jutrzejszym testem do drużyny. Wczoraj zobaczyłam na tablicy ogłoszeń w salonie informację od kapitana, że treningi nie ustają mimo zawieszenia rozgrywek —spodziewałam się tłumów na boisku. Perspektywa korzystania z mioteł i brak możliwości zbłaźnienia się na oczach całej szkoły musiała wydawać się kusząca dla niejednego Ślizgona. Wiedziałam, że jeśli przyjdę wcześniej, będę mogła polatać trochę na jednym z Nimbusów 2001, ale nie czułam w związku z tym żadnego przyjemnego mrowienia w żołądku. Zapaliłam z Vipim na tonącym w deszczu dziedzińcu, ale zrobiło mi się tylko jeszcze bardziej niedobrze. Razem z bratem i Sapphire poczłapałam na trzecie piętro, gdzie znajdowała się sala obrony przed czarną magią. Większość uczniów już odbyła pierwsze zajęcia z Moodym i teraz po szkole krążyły dzikie plotki dotyczące pokazów czarnomagicznych zaklęć i wspaniałych historii z misji eks-aurora. Byłam gotowa założyć się o własną miotłę, że pierwszą, jaka zostanie opowiedziana w naszej klasie, to ta, kiedy zginął Evan Rosier. Niespodziewanie zachciało mi się płakać. 

Stanęliśmy pod ścianą nieopodal Lavender Brown i Parvati Patil, które pokazywały sobie jakieś kolorowe bohomazy na wielkich pergaminowych kartkach i zdawały się nie ulegać ogólnemu podnieceniu. Minuty mijały, w końcu zadzwonił dzwonek, w tej części szkoły zrobiło się cicho, a nauczyciela nadal nie było. Kiwałam się w miejscu, przestępując z nogi na nogę. Atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można ją było kroić nożem — bliżej drzwi zaczęły narastać pełne niepokoju, zniecierpliwione szepty. Aż nagle gdzieś z głębi korytarza dobiegł nas stukot czegoś drewnianego o kamienną podłogę. 

Pusty żołądek skurczył mi się gwałtownie. 

Automatycznie zerknęłam na Malfoya — przerażenie na jego twarzy natychmiast ustąpiło miejsca lodowatym dąsom. 

I wtedy go zobaczyliśmy. Pomimo wyraźnych problemów z chodzeniem energicznie parł naprzód, zaciskając z wysiłku pobliźnione wargi. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak ten niezgrabny głaz mógł nadal uchodzić za jednego z najbardziej skutecznych aurorów tego stulecia. Jego magiczne oko miotało się w oczodole jak szalone, ale normalne utkwione było w klamce; skinął różdżką i drzwi się otworzyły. Moody wparował do klasy jako pierwszy, a za nim Gryfoni i Ślizgoni. Wszyscy skoczyli, aby pozajmować najlepsze miejsca. Sapphire rzuciła tęskne spojrzenie na ławki ustawione najbliżej nauczycielskiego biurka, przy których trwał przez moment milczący bój, ale ja ociągałam się, jak tylko mogłam. Z nachmurzoną miną położyła torbę na blacie w przedostatnim rzędzie pod oknem i zaczęła wyciągać przybory do pisania. 

— Schowajcie podręczniki, jeśli łaska — rozległ się dudniący głos Moody’ego. Przez pierwsze rzędy przebiegł cichy szelest entuzjazmu; niektórzy uczniowie wyraźnie dygotali. 

Ostentacyjnie kopnęłam plecak pod ławkę. Sapphire siedziała obok mnie jak na szpilkach. Tymczasem Moody jak gdyby nigdy nic przystąpił do odczytywania z dziennika listy obecności. Szorstkim, monotonnym głosem, nazwisko po nazwisku. Nie wiedziałam, czego się spodziewałam. Że Szalonooki wyciągnie różdżkę i już z progu zacznie popisywać się swoimi umiejętnościami? Tak mógł zrobić Lockhart… ale czy nie Moody? Terror, który Snape wprowadził w swojej klasie, bazował po części na jego demonicznym wizerunku, ale i licznym sugestiom kręcącym się dookoła bogatego zapasu trucizn w jego gabinecie. Tak, zadziwić i zastraszyć. To pasowało do ekscentrycznego aurora. 

— Serpens. 

— Jestem — odburknęłam, starając się rzucić mu najbardziej lodowate, nienawistne spojrzenie, na jakie było mnie stać. 

Ale magiczne oko zatrzymało się na mnie na ułamek sekundy i uciekło do Deana; siedział z Seamusem zaraz za Victorem i Neville’em, którym udało się zdobyć miejsce na czele klasy nieopodal wielkiej, pustej gablotki, w której w zeszłym roku profesor Lupin poustawiał różne magiczne przedmioty — sidła, długie, zakrzywione noże i inne duperele — potrzebne do walki ze stworzeniami, które akurat omawialiśmy. Dwa lata temu Lockhart zrobił z niej wystawę dla swoich fotografii i książek. 

— Dobra — mruknął, prostując się i zatrzaskując dziennik. Grzywa szarych włosów opadła mu na pokiereszowaną gębę, przysłaniając nieco normalne oko, ale Moody zdawał się tym nie przejmować, bo magiczne oko nieustannie przemieszczało się po naszych twarzach. — Dostałem od Lupina listę tego, co przerobiliście w zeszłym roku. Boginy, czerwone kapturki, zwodniki, druzgotki, wilkołaki, takie tam… Ale jesteście w tyle, jeśli chodzi o czarnomagiczne zaklęcia. Rozmawiałem o tym z profesorem Dumbledore’em, mamy rok, żeby to wszystko nadrobić… 

— Jak to, nie będzie pan dłużej uczył? — wyrwał się Ron i dokładnie w tym samym momencie, kiedy zdał sobie z tego sprawę, jego twarz zrównała się kolorem z purpurowymi paskami na jego krawacie. 

Szalonooki sięgnął sękatą dłonią do wewnętrznej kieszeni szaty. 

Zaczęłam nerwowo żuć gumę. 

Tymczasem Moody… uśmiechnął się. Przez klasę przeszedł ledwo dosłyszalny szmer ulgi, jakby wszyscy się spodziewali, że eks-auror wyciągnie różdżkę i rozwali Weasleya na tysiące kawałeczków. Pod wpływem tego uśmiechu Ron wypuścił głośno powietrze. 

— Ty musisz być synem Artura Weasleya — zwrócił się do niego dziwnie poufałym tonem. Ręka wysunęła się, ukazując wszystkim niewielką, misternie rzeźbioną piersiówkę, z której pociągnął i kontynuował: — Twój ojciec uratował mi tyłek kilka dni temu, tak. Pojawiłem się tu na prośbę Dumbledore’a, jako że dobrze się znamy… ale po roku wracam na zasłużoną emeryturkę. No dobra, ale dosyć gadania. Zaklęcia czarnomagiczne. Jest tego od groma, że nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakie okropne rzeczy można nimi zrobić drugiemu człowiekowi. A Ministerstwo Magii oczekuje, że nauczę was tylko tyle, jak się przed nimi bronić. Więcej zobaczycie w szóstej klasie, bo teraz według bufonów z ministerstwa jesteście na to za młodzi. Całe szczęście opinia Dumbledore’a z tym się nie pokrywa, więc dał mi wolną rękę w ocenie stanu waszych nerwów. A ja uważam, że świadomość powagi zagrożenia, przed jakim być może niebawem przyjdzie wam stanąć, powinna być wtłaczana do każdego umysłu tak wcześnie, jak tylko się da. Bo niby skąd macie wiedzieć, jak się bronić, po czym poznać, że W OGÓLE należy się bronić, kiedy jakiś czarodziej chce rzucić na was niebezpieczną klątwę? Spodziewacie się, że wyśle do was pisemną prośbę? Albo informację na perfumowanym pergaminie? Musicie mieć oczy dookoła głowy. Musicie być czujni! A panienka musi to odłożyć, panno Brown, bo mówię teraz o bardzo ważnych rzeczach. 

Lavender podskoczyła, czerwona na twarzy i z błędnym wzrokiem. Pod ławką pokazywała Parvati te same kolorowe tabelki, które widziałam na korytarzu przed lekcją. W całej klasie — i tak już napiętej do granic możliwości — zapadła martwa cisza. Słychać było jedynie odgłos młócącego w okna deszczu. Poczułam, jak wnętrzności boleśnie mi się skurczyły. Choć nie znosiłam Brown i Patil, zalała mnie fala nienawiści do Moody’ego, pretensji, że miał czelność zwrócić uwagę Lavender, zawstydzić ją na oczach innych uczniów. Kątem oka spostrzegłam, jak Pansy wykrzywiła się złośliwie do Millicenty i znienawidziłam eks-aurora jeszcze bardziej. 

A on kontynuował lekcję tym samym ochrypłym, przypominającym warczenie głosem. 

— Czy ktokolwiek zna zaklęcia, które są najsurowiej karane przez ministerstwo? — zapytał. 

W górze pojawiło się kilka rąk. Przez chwilę toczyła się we mnie walka — jedna część chciała prychnąć i z obrażoną miną odwrócić się do okna, druga dumnie pochwalić się zdobytą samodzielnie wiedzą. Ostatecznie zatrzymałam się gdzieś po środku, niechętnie podnosząc rękę. Szalone oko ekspresowo zlustrowało nasze twarze, a Moody skinął ledwo zauważalnie w stronę Rona. 

— Tata kiedyś coś o jednym mówił… Ee… Imperius czy coś… — mruknął widocznie zaskoczony, że to na niego padło. Po energicznym opuszczeniu ręki zauważyłam poirytowanie, że to nie Hermiona jak zwykle została wskazana do udzielenia poprawnej odpowiedzi. 

— Zgadza się, Imperius. Twojemu ojcu z całą pewnością jest doskonale znane — przytaknął Moody tajemniczym, złowrogim głosem i wstał z wyraźnym trudem. Na mniej pokiereszowanej połówce jego twarzy pojawiło się coś na kształt satysfakcji. — To zaklęcie niegdyś sprawiło ministerstwo od groma problemów, zaraz się dowiecie dlaczego. 

Wszyscy wstrzymaliśmy oddech, kiedy eks-auror wyciągnął z szuflady biurka wielki słój podobny do tego, który dostałam od pani Pomfrey, ale w środku nie było kolorowych gum. Naszym oczom ukazały się trzy wielkie, czarne, włochate pająki. Sapphire automatycznie cofnęła się lekko razem ze swoim krzesłem — mogłam się założyć, że w tym momencie była mi wdzięczna za wybór stolika na tyłach klasy. Tymczasem Moody wcisnął dłoń do środka, złapał jednego, wymamrotał jakieś zaklęcie i pająk zgrabnie zsunął się po nici na podłogę. Zawisł tuż nad wyszorowanym parkietem i zaczął się bujać jak na huśtawce. Nauczyciel skinął różdżką — pająk odciął nić i zaczął turlać się u jego stóp, wywołując w klasie cichy szmer wesołości. Jeszcze jedno skinienie — pająk wykonał coś na kształt tańca. 

— Śmieszne, co? — zarechotał Moody, omiatając zdrowym okiem całą klasę. Uśmiech demonicznie wykrzywił tę i tak nieforemną twarz, tak, że wyglądała jak nieporadnie wyciosana w szarym kamieniu. — Byłoby równie zabawnie, gdyby ktoś zrobił to wam, co? 

Jak na komendę wszyscy zamilkli. Nikt nie śmiał odwrócić wzroku, nawet Malfoy gapił się na pająka, porzuciwszy swoje dawne fochy. I ja siedziałam sztywno wyprostowana, czując pewien niepokój na widok różdżki w krótkich, stwardniałych palcach. 

— To zaklęcie daje mi nad nim całkowitą kontrolę — wyszeptał, podczas gdy pająk toczył się powoli, zwinięty w kulkę. — Mogę zrobić wszystko… zmusić go do wyskoczenia przez okno, do wlezienia któremuś z was do gardła… Lata temu to zaklęcie spętało wolę setek czarodziejów i czarownic. I tu pojawił się problem: kto kłamie? A kto jest naprawdę zaczarowany? Kto działał z własnej woli, a kto był zmuszony do popełniania zbrodni? Na szczęście z Imperiusem można całkiem skutecznie walczyć, czego mam zamiar was nauczyć, ale zanim to się stanie… STAŁA CZUJNOŚĆ! Miejcie oczy dookoła głowy, to póki co wystarczy. Ktoś zna inne zakazane zaklęcia? 

Wszyscy byliśmy tak zahipnotyzowani tym pokazem, że mało kto podniósł rękę. Oczywiście Hermiona natychmiast się wyrwała, a wraz za nią podążył — jak zwykle bardzo nieśmiało — Neville. I tym razem Granger została zignorowana. 

 — Chłopcze? 

Longbottom chyba nie zakładał, że Szalonooki na niego wskaże, bo jego plecy napięły się i pochyliły, a kiedy już się odezwał, głos miał jeszcze bardziej niepewny niż na lekcjach Snape’a. 

— Cruciatus… — bąknął cicho, prawie niedosłyszalnie. 

W klasie zrobiło się duszno od napięcia. Wszyscy wpatrywali się w Neville’a, wszyscy łącznie z Moodym i jego obojgiem oczu i już na twarzach niektórych zaczynało pojawiać się zrozumienie pomieszane z przerażeniem lub fascynacją. Spojrzenia z Gryfona powoli zaczęły omiatać słoik z pająkami. Ślizgały się po ściankach, niczego nieświadome, aż czarodziej sięgnął do środka i umieścił jednego z nich na blacie. Stworzenie zastygło w bezruchu, gdy nauczyciel mówił: 

— Muszę go trochę powiększyć, żebyście dokładnie widzieli, o co w tym chodzi. 

Znów coś wymamrotał i pająk powiększył się do rozmiarów świnki morskiej. Bardzo chudej świnki z ośmioma kończynami i błyszczącymi ślepiami. Na ten widok po moich plecach przebiegł mimowolnie zimny dreszcz, choć na naszym gospodarstwie widywałam setki pająków. Ron z przerażeniem cofnął się na krześle tak bardzo, jak się tylko dało, Sapphire wstrzymała oddech. 

— Crucio! 

Pająk cały spiął się w konwulsjach i zaczął dygotać; choć nie wydawał żadnych dźwięków, po skrzyżowanych nogach i drgawkach, które rzucały nim po stole, było widać potworne cierpienie. Co prawda nigdy nie widziałam na własne oczy działania Crusiatusa, miałam okazję zobaczyć kilka paskudnych klątw i mikstur w akcji, ale pająk miotający się w bólu pod wpływem różdżki Szalonookiego sprawił, że wnętrze moich dłoni zwilgotniało. Serce zabiło mi mocniej, kiedy spostrzegłam głód na twarzy Moody’ego. Zapalczywość, którą musiał widzieć Rosier na sekundę przed tym, jak tamten potwór odebrał mu życie. 

W gardle coś mnie ścisnęło. 

— Dosyć, niech pan w tej chwili przestanie! 

To wrzasnęła Hermiona. Zerwała się tak gwałtownie, że jej krzesło się przewróciło, ale dziewczyna nie patrzyła na szamoczącego się pająka. Jej wzrok utkwiony był w Neville’u, który zesztywniał i sam zaczął się trząść. Oczami wyobraźni widziałam jego twarz stężałą, bladozieloną i spoconą, oczy wytrzeszczone ze strachu, błędny wzrok. Moody natychmiast przerwał zaklęcie, a pająk oklapł na blat. Jego kończyny podrygiwały delikatnie, nim Szalonooki zmniejszył go do poprzednich rozmiarów. 

— To nic nowego — rzekł cichym, zachrypniętym głosem; oboje oczu miał utkwione w Hermionie, której ramiona unosiły się i opadały jak po szaleńczym biegu. — Tylko ból. Nie potrzeba noży, by sprawić komuś ból. Tylko to — uniósł różdżkę w powietrze i zakręcił nią w palcach ze zręcznością całkowicie niepasującą do jego nieforemnej postawy — jeśli znacie klątwę Cruciatus. W tym macie całą salę tortur. Ktoś zna ostatnie? 

Tym razem nikt się nie zgłosił. Cisza, która zapanowała w sali, nosiła znamiona strachu. Nie było w niej ani grama ciekawości, zero podekscytowania. Wszyscy bez wyjątku gapili się na Moody’ego, nawet Lavender i Parvati. Malfoy nie śmiał odwrócić się pogardliwie w stronę okna. Spodziewałam się, że co drugi w tej klasie słyszał o trzecim zaklęciu, ale nikt nie drgnął. W powietrze nie pofrunęła ani jedna dłoń. Każdy doskonale wiedział, jaki los spotka trzeciego pająka. W końcu po bardzo długiej chwili Hermiona podniosła rękę. 

— Avada kedavra — wychrypiała. 

Moody skinął głową. Padło zaklęcie, wypełniając salę oślepiający, zielonym blaskiem. Musiałam zmrużyć oczy, ale nawet pod zaciśniętymi powiekami widziałam to światło — najpierw szmaragdowe, potem białe, tak boleśnie białe, że oczy zaczęły mi łzawić. A może to dlatego, że gardło nie wytrzymało duszącego uścisku, wargi zadrżały i to całe napięcie gdzieś musiało ujść? Otarłam policzki, zanim ktokolwiek zdołał otrząsnąć się po tym małym szoku. Niektórzy krzyknęli. 

Pająk padł martwy u stóp eks-aurora i potoczył się po podłodze w kierunku Harry’ego i Rona. Sapphire wzdrygnęła się i zaczerpnęła gwałtownie powietrza, Weasley o mało nie zleciał z krzesła. Przed oczami stanęła mi twarz Rosiera — szelmowsko uśmiechnięta, zniewalająco przystojna… wciąż jeszcze taka młoda. Wargi znów mi zadrżały, ale tym razem nad nimi zapanowałam. Podniosłam wzrok i napotkałam spojrzenie Moody’ego. Chłodne, beznamiętne, być może nawet trochę lekceważące. Wypełniła mnie nienawiść tak paląca, jakiej jeszcze nigdy do nikogo nie czułam. Nawet wtedy, gdy tata powiedział mi o śmierci Rosiera. A Moody tylko patrzył, jakby niczego nie pamiętał. Jakby tamto się nie wydarzyło. Wszystko się we mnie gotowało. Marzyłam, by zdechł. 

— Zaklęcie uśmiercające — kontynuował spokojnie, odrzucając kopniakiem zesztywniałego pająka w ciemny kąt klasy. Głos, którym przemawiał, był tak absurdalnie neutralny, jakby Szalonooki prowadził zwyczajną lekcję. Jakby dyktował regułkę do zeszytu, a nie dopiero co uśmiercił zwierzę na oczach całej klasy. Kątem oka widziałam, jak Sapphire walczyła ze sobą, żeby kompletnie nie stracić panowania nad dygotaniem. — Nie da się go zablokować, cofnąć, potraktować przeciwzaklęciem… Znam tylko jedną osobę, która przeżyła spotkanie z tą klątwą. Siedzi w tej klasie. Jednak użycie tego zaklęcia… nie tylko Avady kedavry, wszystkich trzech… wymaga dużej siły i skupienia, każde z was mogłoby teraz wycelować we mnie różdżką i nie poleciałaby mi nawet krew z nosa. Ale to, że nie można się przed tym obronić, nie znaczy, że nie macie być czujni. A zwłaszcza dlatego macie być, bo czujność na tę chwilę jest waszą jedyną bronią w walce z Zaklęciami Niewybaczalnymi. I tak, jak mówiłem, użycie któregokolwiek z nich na człowieku jest karane dożywociem w Azkabanie, a wierzcie mi, nie chcielibyście tam trafić. Nie pokazałem wam tego, żebyście teraz popisywali się na korytarzach i próbowali zmusić za pomocą Imperiusa kolegę do odrobienia waszej pracy domowej. Musicie być czujni i odpowiedzialni, pamiętajcie, że każdy czyn, każda wasza decyzja ma swoje konsekwencje. Być może niedługo nadejdą takie czasy, że będziecie musieli je podejmować. Zapiszcie to.

Napięcie pękło, niektórzy drgnęli i zaczęli rozglądać się po klasie, inni sięgnęli do toreb po przybory do pisania. Hermiona podniosła krzesło i usiadła. Zmusiłam swoje zesztywniałe dłonie do tego, by zanotować na pergaminie to, co dyktował. W żołądku wciąż wszystko przewracało jak po jeździe bardzo niebezpieczną kolejką górską albo szybkim lotem na miotle „bez trzymanki”. Ale tamte sensacje były przyjemne, a te stawiały mnie na granicy zwymiotowania. 

Do końca lekcji w klasie panowała niemal idealna cisza przerywana jedynie głosem Moody’ego i skrzypieniem kilkudziesięciu piór. Raz po raz zezowałam na zegarek na przegubie Sapphire, odliczając minuty do dzwonka, a kiedy nareszcie rozbrzmiał, zerwałam się z krzesła i wypadłam z klasy, zanim ktokolwiek zdążył schować podręcznik z powrotem do plecaka. Na korytarzu emocje wytrysnęły obfitym strumieniem, łzy zamgliły mi obraz, tak, że biegłam prawie na oślep, wpadając na zbroje i potrącając ramionami niczego niespodziewających się uczniów, aż zdyszana odnalazłam kręte, strome schodki prowadzące do sowiarni. Płakałam tam długo i gorzko, po grdykę mając tęsknoty, poczucia winy, niesprawiedliwości, odrzucenia… Aż wypłakałam wszystko, co zbierało się we mnie od momentu przekroczenia progu Hogwartu. Dokładnie wytarłam twarz i zapaliłam papierosa. Dym powoli wypełnił mi płuca, obraz przed oczami delikatnie zawirował. Na zewnątrz lało jak z cebra, błonia wokół szkoły całkowicie rozmokły. Obserwowałam, jak garstka uczniów niezdarnie brnęła trawnikiem w kierunku ścieżki; wyglądało na to, że wracali z opieki nad magicznymi stworzeniami. Na ten widok poczułam ulgę, że to nie ja musiałam uciekać przed deszczem i śmiercią jednocześnie. Victor już we wtorek opowiedział z najdrobniejszymi szczegółami o ognistych stworach, które Hagrid sprowadził nie wiadomo skąd. Brata nawet nie było mi żal. Specjalnie wybrał opiekę nad magicznymi stworzeniami, żeby nie musiał się męczyć z numerologią i bardzo często szydził z piekielnie trudnych zadań, nad którymi przeklinałam w bibliotece. 

Tymczasem gdzieś z tyłu na klatce rozległo się niecierpliwe tupanie i kątem oka dostrzegłam zziajaną Sapphire. Na ramieniu dyndała jej torba z naszywkami, a w rękach Kiler ściskała mój harcerski plecak. Odwróciłam głowę do okna i wbiłam wzrok w latające ptaki. To sowy leciały ze spóźnioną pocztą do Wielkiej Sali. Nie chciałam, żeby Sapphire widziała, że płakałam. 

— Są tak… wolne — powiedziałam z zadumą, wyciągnąwszy fajkę z ust. — Marzę o tym, żeby być sową. 

Ślizgonka nie odpowiedziała. Ostrożnie podeszła do okna, uważając, by nie poślizgnąć się na świeżych odchodach. Wiedziałam, że emocje po lekcji już ustąpiły, ale czułam, że to jeszcze nie moment na rozmowę z Sapphire. Ani o Moodym, ani na udawanie, że nic się nie stało. Odebrałam swój plecak i krótko podziękowałam. Zgasiłam peta na kamiennym gzymsie i schowałam do chusteczki. 

— To tutaj zawsze znikałyście? 

— Mhm — mruknęłam, nie odwracając wzroku od czubków sosen. — Jak mnie znalazłaś? 

— Gruby Mnich mi powiedział — odparła, a po chwili milczenia zaśmiała się nerwowo i dodała: — Powiedział, że przebiegło przez niego jakieś zapłakane dziewczę. 

Czując w policzkach wzrastającą temperaturę, jeszcze bardziej odwróciłam się od przyjaciółki. Uparcie stałam przed oknem, gapiłam się w deszcz i uświadamiałam sobie, jak bardzo nie chciałam towarzystwa Sapphire. Darla wiedziałaby, co powiedzieć. Wiedziałaby, jak mnie pocieszyć… albo że nie należało pocieszać. Przed nią nie wstydziłam się łez, wiedziałam, że mogłam powiedzieć wszystko… choć tak naprawdę nie potrzeba było słów. Już od pierwszego dnia połączyła nas więź, której nie miałam z Sapphire przez długie lata przyjaźni. Wiedziałam, że w niczym nie zawiniła, ale nie potrafiłam nic poradzić na tę niechęć.  

— Sophie, Rosier był… śmierciożercą… — zaczęła łagodnie.

— I co w związku z tym? — zapytałam napastliwym, słodkim tonem. Sapphire coś bełkotała, ale nie dałam jej skończyć. — A mam ci przypomnieć, kim byli twoi rodzice? 

— To nie to samo. 

— C’est exactement la même chose. To dokładnie to samo. I nie chcesz, żeby umarli? Ludzie są czymś więcej niż smir-ciożercami, aurorami… Z ręki Rosiera nie spotkało mnie nic złego. Ani mojej rodziny. Przez Rosiera nie płakałam, a przez Moody’ego tak. To psychopata, cholerny wariat… Dobrze wie, co się stało przed wakacjami… dobrze wie, kogo zabił… zna historię Harry’ego, widział Neville’a i to nie przeszk-ł-odziło mu znęcać się nad pająkiem i na końcu go zabić. Dumbledore wielce się pomylił. Tak, Dumbledore TEŻ jest człowiekiem i też się myli. 

Mówiłam prędko, nieuważnie, byle chociaż trochę zrozumiała moją gorycz. Jednocześnie nie zważałam, że gdyby jednakową lekcję przeprowadził Snape albo Lupin, byłabym zachwycona, miałabym setki pytań, a moja ręka jak na wyścigi z Hermioną Granger raz po raz frunęłaby w górę. Tak naprawdę nie zależało mi na tamtym pająku. Ani nawet na tragedii Harry’ego. Po prostu nie chciałam tkwić w tej nienawiści sama. Niezrozumiana, odrzucona przez wszystkich uczniów ślepo zapatrzonych w nowego ulubionego nauczyciela. Zmienił Malfoya w tchórzofretkę, pokazywał Zaklęcia Niewybaczalne, zabił wielkiego pająka, miał bajeranckie oko, którym przenikał przez meble. Do cholery, czego ta Serpens od niego chce? 

W głębi zamku rozbrzmiał dzwonek, więc bez słowa opuściłyśmy sowiarnię, udając, że nasza kłótnia nigdy nie miała miejsca. Choć Sapphire była ostatnią osobą, z którą chciałabym poruszać temat Rosiera, poczułam się lepiej, kiedy wyrzuciłam z siebie to, co mnie gniotło. Widząc ją spiętą w pierwszej ławce przed biurkiem profesora Flitwicka, zrobiło mi się głupio, że wywlekłam z głębokiej dziury tajemnicę poliszynela — w odróżnieniu od Malfoyów, którzy paradoksalnie zbudowali na podejrzeniach o śmierciożerstwo część swoich wpływów, Kilerowie wyłazili ze skóry, żeby odciąć się od przeszłości. Zdenerwowanie Sapphire na obronie przed czarną magią wynikało nie tylko ze strachu przed wielkimi pająkami. Doskonale wiedziała i ja również, że jej rodzice należeli do grupy ludzi, o których Moody wspominał podczas omawiania Imperiusa. 

Po zaklęciach zamieniłyśmy kilka słów, a kiedy rozeszłyśmy się obie do różnych Sali — ja na rosyjski, Kiler na niemiecki, wszystkie złe emocje wobec niej całkowicie opadły. I u Sapphire chyba też, bo gdy spotkałyśmy się godzinę później w holu w drodze na kolację, rozmawiałyśmy już tak, jakby incydent w sowiarni naprawdę nigdy się nie wydarzył. 

— Żałuję, że nie wybrałam francuskiego — mruknęła z markotną miną. — Pierwszego dnia zrobiła nam wejściówkę! A na za tydzień mamy napisać rozprawkę, dlaczego moglibyśmy wziąć udział w Turnieju Trójmagicznym, gdybyśmy byli pełnoletni. 

— Myślisz, że dałabyś radę uwarzyć tyle eliksiru wielosokowego, żebym obskoczyła za ciebie te wszystkie wejściówki? 

— Nie. Ale przynajmniej napisałabyś mi rozprawkę. Coś czuję, że to babsko będzie oczekiwało relacji z każdego zadania… 

— A po wyborze reprezentanta szkoły każe wam napisać do niego list miłosny… 

— Cicho, bo jeszcze się gdzieś napatoczy i usłyszy! — syknęła, ale już jej nie słuchałam, bo moją uwagę przykuła grupka uczniów ciasno stłoczonych w zacienionym kącie za schodami. 

Wśród ciemnych, chłopięcych głów wypatrzyłam miodowy koński ogon mojego brata. Dałam znać Sapphire, żeby nic nie mówiła, po czym sama zakradłam się od tyłu do Victora i niespodziewanie szturchnęłam go w plecy. Chłopak podskoczył prawie pół metra w powietrze i wydał z siebie wrzask, jakiego nie powstydziłaby się ceniona mezzosopranistka. 

— To ty…! — wyrzucił na wydechu i chwycił się za gardło; wcale nie zabrzmiał, jakby ucieszył się na mój widok, a nerwowe zachowanie Gryfonów za jego plecami sprawiło, że zaczęłam wyciągać szyję i stawać na palcach. 

— Ano — odparłam wesoło i spojrzałam prosto na Seamusa, który wyraźnie chował coś za plecami. — Co tam macie? 

— Nic, tak sobie oglądamy… mapy nieba… na wróżbiarstwo… — bąknął Dean, a Vipi gorliwie przytaknął. 

— Accio! — Skinęłam różdżką i kolorowy magazyn wystrzelił w powietrze prosto do moich wyciągniętych rąk. Otworzył się niefortunnie na wielkim, ruchomym plakacie cycatej, rudej czarownicy w fikuśnych majteczkach. Kiedy poruszała figlarnie ramionami, jej piersi podskakiwały jak dwa różowe kafle. — No wiecie co… żałosne. Tak się kitrać i jeszcze dać się złapać… Zaraz, zaraz, poczekaj, jeszcze czegoś podobnego nie widziałam… Ej, tu są same gołe kobiety. Skąd to macie? 

Ciężko było powiedzieć, czyja twarzy płonęła bardziej — Seamusa czy Victora, a Dean skurczył się w sobie tak, że prawie całkowicie zniknął za Finniganem. Sapphire zaśmiała się mściwie na ten widok. 

— Znalazłem — mruknął Seamus, a jego policzki jeszcze mocniej spurpurowiały, tym samym zdobywając pierwsze miejsce w konkursie na najbardziej czerwoną twarz w całym towarzystwie. — Było wciśnięte do jakiejś książki w bibliotece… W Dziale Klątw i Uroków. 

Parsknęłam w gazetę, a po mnie Victor i Dean wybuchnęli śmiechem. Zachichotała nawet Sapphire, choć brwi wciąż miała zmarszczone, a wargi zaciśnięte. 

— Oberwałbyś niezłą klątwą, gdyby twoja matka zobaczyła, co sobie przeglądasz przed kolacją… Obrzydliwe, trzeba to oddać pani Pince… 

— Mówisz jak Hermiona — stwierdził Vipi. 

— Gorzej — dodałam. — Hermiona prędzej by umarła, niż poszła z tym do kogoś dorosłego. Spaliłaby to na stosie, po czym wręczyłaby wam mydło. 

— Sophie, jesteś obrzydliwa! 

— Moi? 

Droczyliśmy się tak przez resztę drogi do Wielkiej Sali; pisemko tajemniczo zniknęło w torbie Seamusa, który podejrzanie szybko oddalił się razem z Deanem, kiedy spostrzegł przeciskającą się w naszym kierunku Granger. 

— Hej, Sapphire! Sophie! Cześć, Victor, właśnie was szukałam! Macie chwilkę? — zawołała rozradowana i przyspieszyła kroku, by jak najprędzej się z nami spotkać. Dopiero wtedy spostrzegłam, że poza wypchaną książkami torbą pod pachą ściskała jakieś kolorowe pudełeczko. I nie czekając, aż któreś z nas chociaż otworzy usta, wystrzeliła z siebie jak z karabinu maszynowego: — Chciałabym was zachęcić do dołączenia do organizacji W.E.S.Z., która zajmuje się zwiększeniem komfortu pracy skrzatów domowych. Ostatecznym celem ma być całkowite wyzwolenie, ale póki co stowarzyszenie walczy o godziwą zapłatę za wykonaną pracę, wprowadzenie jakiegoś systemu… najlepiej zmianowego… o prawo do zasiłku, ubezpieczenie zdrowotne, okres wypowiedzenia… 

— Co to za wesz? — wpadł jej w słowo Victor, wskazując na kolorową plakietkę przypiętą dumnie do jej szaty na piersi. 

— To nie jest „wesz”, to W.E.S.Z., skrót od Stowarzyszenia Walki o Emancypację Skrzatów Zniewolonych! 

— Nigdy o tym nie słyszałem… 

— Bo to jest świeża organizacja. Założyłam ją wczoraj, ale działamy prężnie. Harry jest sekretarzem, a Ron skarbnikiem, wszędzie szukamy nowych członków, będą spotkania, transparenty, robię research w celu napisania mojego pierwszego naukowego artykułu, który chciałabym wysłać do jakiegoś magazynu, najlepiej do Proroka Codziennego, bo jest najbardziej poczytny, no i mam nadzieję, że Turniej Trójmagiczny pomoże nam trochę rozpromować W.E.S.Z., podczas zadań pewnie wszędzie będzie się roiło od prasy… Trzeba tylko zapłacić wpisowe — oświadczyła, wyciągnęła w naszą stronę kolorową puszkę i potrząsnęła energicznie. W środku zabrzęczały jakieś drobniaki. — Kosztuje dwa sykle, ale dla naszych zniewolonych braci warto! 

Po tej kwiecistej, pełnej zapału mowie zapadła martwa cisza, ale Hermiony nie uraził nasz brak entuzjazmu. Cała aż podskakiwała z podniecenia, kiedy opowiadała o tych wszystkich zwolnieniach lekarskich i wywiadach z dziennikarzami, a ja coraz bardziej zapominałam języka w gębie. Spojrzałam na Victora, Victor na mnie. 

— Na mnie nie patrz, ja jestem bankrutem — wypaliłam, unosząc ręce w geście obronnym i cofając się o krok. Vipi zrobił to samo, kiedy wzrok pełen nadziei odwrócił się w jego stronę. 

— Ja tak samo, przez nią rodzice wstrzymali mi kieszonkowe — dodał, pokazując na mnie palcem. — Przykro mi, jestem bez knuta przy duszy. Zresztą my nawet nie mamy skrzatów… 

Szturchnęłam brata w ramię, a ten mi oddał, ale znacznie delikatniej. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w stronę Kiler; zaczęła kręcić nieśmiało głową, a w jej oczach widać było wyraźnie toczącą się wewnątrz walkę — pragnienie zaimponowania Hermionie i kategorycznego odmówienia przystąpienia do Wszy. 

— A wy nie macie skrzata? — zagadnęłam, klepiąc przyjaciółkę w plecy. — Chyba nie ma tam u was najgorzej, co? Na sto procent przysługui mu urlop macierzyski…  

— Tak, zwłaszcza że nazywa się Bobik… — dodał Vipi.

— Ooo! Naprawdę macie skrzata domowego? — wykrzyknęła z radością Gryfonka i natychmiast chwyciła ja pod rękę. — Musisz mi wszystko opowiedzieć. Ma prawo do urlopu? Albo chociaż do wychodnego? Ej, może udałoby ci się namówić rodziców do przystąpienia do W.E.S.Z., tak wpływowe nazwiska na liście stowarzyszenia mogą nam bardzo pomóc…! 

I odeszły nieco na bok, aby nie tarasować wejścia do Wielkiej Sali. Chociaż wiedziałam, że nawijanie makaronu na uszy Sapphire zajmie Hermionie trochę czasu, zmyliśmy się z Victorem jak najszybciej i dla bezpieczeństwa postanowiliśmy zjeść obiad przy stole Ślizgonów. Zaśmiewaliśmy się przy tym do łez, wyobrażając sobie, jak Kiler przytakiwała i energicznie kiwała głową, mając nadzieję, że dzięki temu Gryfonka szybciej skończy, nareszcie jak wyciągała z portmonetki dwie srebrne monety i odbierała plakietkę z Wszą. 

Znaleźliśmy jakieś wolne miejsca w towarzystwie reszty czwartoklasistów i zaczęliśmy nakładać sobie na talerze to, co stało najbliżej — ja warzywne kotleciki w sosie z pieczarek, Victor spory kawał indyczego udka. W towarzystwie Ślizgonów odpuściliśmy sobie żarty z Sapphire. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że Kiler wstąpiła do stowarzyszenia Hermiony i zapłaciła dwa sykle za odznakę ze słowem „wesz”, nie daliby jej żyć do owutemów. A wielka miłość z Malfoyem nie byłaby możliwa nawet w następnym wcieleniu. 

— Ghost, zabieraj się stąd, nie masz jedzenia przy swoim stole? — syknął Draco. 

— Pewnie Weasley wszystko zżarł… — mruknął znad olbrzymiej, śmierdzącej porcji wątróbki Goyle i zaczął rechotać, a Crabbe i Malfoy natychmiast mu zawtórowali. 

Vipi przyłożył teatralnie dłoń do piersi i udał urażonego. 

— Ranisz! Nie podzielisz się z bliźnim posiłkiem? Nie masz sumienia? 

Jednocześnie na horyzoncie pojawiła się Sapphire. Nie wyglądała na zadowoloną. Cisnęła torbę na podłogę i opadła na wolne miejsce naprzeciwko Victora, celowo odwracając się tak, aby Malfoy i jego goryle mogli zobaczyć jak najmniej twarzy. Oboje z bratem robiliśmy wszystko, żeby na siebie nie spojrzeć; kątem oka widziałam, jak cały się trząsł, tymczasem moje gardło zaczęło boleć od tłumionego śmiechu — na przodzie czarnego mundurka wyraźnie odznaczała się okrągła, niezbyt porządnie wykonana przypinka. „Wesz” biła po oczach już z daleka ogromnymi, żółtymi literami. Nie wiedziałam, co było gorsze — hasło czy jakość wykonania tego znaczka. 

— Pasuje ci do włosów… — zaczął łagodnie Victor i w tym samym momencie skończyły się moje siły do panowania nad sobą. Parsknęłam śmiechem prosto w zawartość swojego talerza i wciągnęłam do nosa trochę pieczarkowego sosu. 

Sapphire poprawiła z godnością swoje dwa warkocze — na ciemnych włosach gdzieniegdzie widniały jeszcze tęczowe refleksy. Natychmiast pozbyła się wstydliwej plakietki, bo moje prychanie i charczenie zwróciło uwagę najbliżej siedzących Ślizgonów. Draco zaczął z zaciekawieniem zapuszczać żurawia ponad ramieniem Victora. 

— Dobrze ci tak — warknęła, kiedy cała rozgrzana i spocona wysmarkałam w serwetkę resztki sosu. 

Nie mogłam mieć jej tego za złe. Podniebienie paliło mnie tak, jakbym wciągnęła nosem literatkę czystej, ale i tak się śmiałam. Nie mogłam się doczekać relacji z pierwszego spotkania Wszy. 

 

*

 

Według prognozy pogody, której wysłuchałam przed pójściem spać, piątkowe popołudnie miało być względnie suche i słoneczne, ale wyglądało na to, że profesor Trelawney musiała zatrudnić się na pół etatu jako pogodynka w radiu, ponieważ od rana lało jak z cebra. Wiatr dął jak wściekły, a gęste, ołowiane chmury pokrywały każdy centymetr nieba, niwecząc marzenia o ciepłym weekendzie. Błonia rozmokły tak, że z łatwością można było poznać, który uczeń wracał właśnie z zielarstwa albo z opieki nad magicznymi stworzeniami. W holu zrobił się mały tłok, bo każdy zatrzymywał się zaraz za drzwiami, żeby wylać wodę z butów. A ponure miny niektórych Ślizgonów przy obiedzie wskazywały na to, kto miał ochotę przystąpić do wieczornych testów. Chłopcy raz po raz podrywali głowy i z nadzieją spoglądali na zaczarowany sufit — aż ciężki od skłębionych, ciemnych chmur. Strugi deszczu złociły się w ciepłym świetle świec dryfujących ponad naszymi głowami i rozpływały się gdzieś w połowie drogi. Ja byłam bardzo podekscytowana. Pewnie gdybym sama starała się o pozostanie w drużynie, zaczęłabym analizować warunki na niebie i szanse moich rywali, ale teraz szłam w stronę boiska całkowicie rozluźniona. Na miejsce dotarłam jakieś czterdzieści minut przed szóstą i wcale się nie zdziwiłam, kiedy w szopie zastałam Flinta szperającego przy miotłach. Na drewnianych, wyszczerbionych deskach leżało Siedem Nimbusów 2001. Z prostymi, długimi ogonami, wyprofilowanymi witkami i wypolerowanymi, błyszczącymi rączkami; w otoczeniu starych, zniszczonych szkolnych mioteł prezentowały się jeszcze lepiej. Eleganckie napisy na bordowym drewnie wyglądały w chybotliwym świetle lampy jak płynne złoto. Siedem dzieł sztuki w swojej klasie. Flint wyprostował się i staliśmy tak w milczeniu, przyglądając się miotłom — ja żując gumę, on z rękami w kieszeniach. 

— Malfoy, jak rozumiem, zostaje? — zapytałam w końcu. 

— Mhm, tylko uzupełniamy luki. 

— Tak? A to Miles gdzieś się wybiera, że można się zgłaszać na obrońcę? 

— To tylko tak… W razie czego, na rezerwowego. 

— Oui, bien sûr — mruknęłam z ironią i wydęłam usta. — Przecież wiesz, że to gówniany szukający, w tamtym roku sfaulował Pottera trałem, a w ciągu całej swojej kariery złapał znicz tylko raz. Bo zwaliłeś Chang z miotły i nie miał się z kim ścigać o znicza. 

Ale Flint tylko wzruszył ramionami. 

— To już nie moja sprawa, w tym roku i tak już nie gramy — odburknął. — Zależy mi tylko na tym, żeby się odkuć u McGonagall, nie mam ochoty drugi raz repetować. A za rok pewnie Montague zostanie kapitanem i to on będzie się z nim użerać. 

Wcisnął mi w ręce Nimbusa, wziął drugiego i wyszedł z szopy. Ułamek sekundy później Flint już i robił pierwsze okrążenie w deszczu. Cisnęłam torbę na podłogę i pobiegłam za nim. Zanim dosiadłam miotły, rzuciłam sobie na twarz zaklęcie Impervius, by lepiej widzieć w deszczu. Gładka, ciepła rączka zadrżała lekko, kiedy otoczyłam ją rękami; odepchnęłam się mocno nogami od błotnistego podłoża, aż plasnęło. Nigdy bym się do tego nikomu nie przyznała, nawet Darli, ale lot na „miotle od Malfoya” nie był ani odrobinę mniej przyjemny, niż gdyby kupił ją ktoś inny. Zaklęcie odpychało wodę od twarzy, ale cała reszta momentalnie przemokła. Deszcz lał zawzięcie na przekór prognozom pogody, krople zacinały ostro, tak, że miało się wrażenie, jakby zewsząd atakowały maleńkie sztyleciki, a wiatr próbował miotać mną i Flintem, że ciężko było utrzymać drążek między nogami. Zabraliśmy wszystkie kafle z szopy, a ja zaczarowałam je tak, aby przed nami uciekały. Chwilę później znikąd w powietrzu znalazł się Miles i dołączył do zabawy, aż nie zaczęli się schodzić kandydaci do drużyny i trzeba było zwolnić miotły. 

Usiadłam na ławce pod zadaszeniem, gdzie zwykle czekali rezerwowi i pani Hooch. Co roku, kiedy odbywały się testy do drużyny, trybuny były pełne ludzi, nie tylko tych ze Slytherinu, ale w taką pogodę nikt nie miał ochoty marznąć ani moknąć. Tylko dziewczyna Flinta, Wiktoria Odrowąż z Ravenclawu, siedziała niezmiennie na ławce rezerwowych i śledziła znudzonym wzrokiem to, co działo się na boisku. Przez ogłuszający szum nie było słychać zupełnie nic, a kapitan i kandydaci do drużyny stali się ciemnymi, zlewającymi się z niebem punkcikami. 

— Jak im idzie? — dopytywała co chwilę kędzierzawa Krukonka. — Kto teraz lata? Udało mu się? 

Odpowiadałam cierpliwie, choć trudno było mi uwierzyć, że dziewczyna miała tak małe pojęcie o quidditchu, od roku spotykając się z chłopakiem, dla którego nie istniało nic poza lataniem i wagarami. 

— Teraz testują ścigających — odparłam. Zignorowałam ból spowodowany silnym skurczem żołądka na dźwięk tego słowa. — To są ci, którzy przerzucają kafle… takie duże, czerwone piłki… przez te wielkie obręcze. 

— Ach! — zaśmiała się perliście. — Zawsze mi się mylą z szukającymi! 

— O, stanowisko szukającego jest u nas obsadzone na kolejne cztery lata, croyez moi… 

Egzamin do drużyny trwał jakieś półtorej godziny, ale już po kilkunastu minutach zrobiło się tak ciemno, że trzeba było zapalić latarnie. Niewiele to pomogło. Miałam spore problemy z rozróżnieniem kandydatów, wiatr zagłuszał większość rozmów, więc Wiktoria Odrowąż musiała siedzieć tutaj jak na tureckim kazaniu. Udało mi się wyłowić zaledwie kilka znajomych sylwetek. Malfoy latał tak sobie — jako jeden z niewielu graczy był jako tako widoczny dzięki swojej tlenionej fryzurze. Złapał piłeczkę całkiem szybko, ale zderzył się z jakimś innym chłopakiem i o mało nie zleciał z miotły. Nimbus wystrzelił do przodu i gdyby ostatkiem sił Draco nie chwycił się go za ogon, wylądowałby dziesięć metrów niżej w morzu rozdeptanego błota. W grupce Ślizgonów pojawiły się jakieś pojedyncze śmiechy; reszta musiała być tak przemoczona i zmęczona, że nie miała ochoty zareagować. Ale nie spodziewałam się, żeby ten incydent jakkolwiek wpłynął na decyzję Flinta, bo godzinę później dostrzegłam przemoczone, jasne strąki wśród siedmiu głów skompletowanej nowej drużyny. Znów poczułam znajomy, bolesny skurcz gdzieś w okolicy żołądka. 

I to by było na tyle. 

Przestałam śpiewać. Teraz nie będę latać. 

Pierwszy raz dostrzegłam błysk bezsensowności mojej decyzji, ale było już za późno. Każdego z siedmiu Nimbusów dosiadał od dzisiaj nowy właściciel. 

 

~*~

 

Za chwilę pewnie znów zrobię sobie krótką przerwę od betowania Siostrzenicy, jak na złość wtedy, kiedy akurat zaczęłam się wciągać w pisanie tej historii od nowa. XD Ale cóż, jest plan, trzeba się go trzymać.

27 lipca 2008

9. Dojrzewanie swędzi

Zwykle budził mnie albo natarczywy dźwięk budzika, albo marudząca Sapphire, ale tym razem sen o niezaliczonym kolokwium z historii magii przerwało coś innego. Nietypowego. Coś pomiędzy bólem i swędzeniem dookoła zębów. Między snem a jawą, nim ostatecznie się ocknęłam, miałam wrażenie, że to właśnie dlatego kompletnie rozdrażniona zaczęłam kłócić się z Binnsem o dopuszczenie do olimpiady. Ale gdy otworzyłam oczy i okazało się, że zamiast nauczyciela wisiał nade mną zielony baldachim, dziwaczne, swędząco-bolesne wrażenie w ustach nie ustało. Przesunęłam językiem po wszystkich zębach, ale nie wyczułam ani opuchlizny, ani posmaku krwi. Tym bardziej zaniepokojona rozsunęłam kotarę szybkim, zamaszystym ruchem i wyskoczyłam z łóżka; dormitorium było uśpione, wypełnione głębokimi, miarowymi oddechami dziewcząt, ale wymyślny, kolorowy zegarek na szafce nocnej Pansy wskazywał, że za kilkanaście minut miał rozbrzmieć pierwszy budzik o szóstej trzydzieści, budzący Sapphire na jej poranną pielęgnację włosów. Przemknęłam przez sypialnię i wpadłam prosto do łazienki. W miękkim, żółtym świetle lampek zwisających z sufitu nie dostrzegłam niczego, co mogłoby wzbudzić moje podejrzenia, choć swędzące pieczenie nie ustępowało. Wyszczerzyłam się do lustra tak mocno, że Gilderoy Lockhart mógłby pozazdrościć mi tak szerokiego uśmiechu. Nic. Zaczęłam językiem naciskać na trzonowce i siekacze, przerażona licznymi snami o wypadających zębach, ale żaden z nich ani drgnął. Im dłużej stałam na palcach z twarzą niemal przyciśniętą do lusterka, dotykając i oglądając to, co miałam w ustach, w końcu namierzyłam miejsce promieniującego bólu — najbardziej paliło dokładnie nad górnymi trójkami. Kilkukrotnie ugryzłam się w nadgarstek, schłodziłam pod strumieniem zimnej wody. Umyłam zęby. Nic. Wzięłam prysznic, założyłam świeżą szatę, uczesałam się. Nadal nic. Równomierne, irytujące swędzenie było chyba gorsze od ćmiącego bólu. 

Tymczasem w sypialni rozbrzmiał pierwszy budzik, a razem potem rozległy się pierwsze westchnienia i buntownicze pomruki. W części pokoju, gdzie stało łóżko Sapphire, zajęczał materac. Millicenta zapewne przewróciła się na drugi bok i ponownie zasnęła, bo znów rozległo się ciche pochrapywanie. 

— Mmm… a ty tsoo…? – mruknęła Sapphire, próbując nawiązać ze mną w miarę trzeźwy kontakt wzrokowy. — Wstałaś już? 

— Booą mye źąsła — wybełkotałam z trudem przez palce wciśnięte do ust. 

— Nie macaj tego! — syknęła i uderzyła mnie w obie dłonie. Natychmiast je wyciągnęłam. Zapiekło. — Pokaż to… są całe czerwone, nie grzeb tam, tylko idź do pani Pomfrey. A teraz wynocha z łazienki, będę olejować włosy. 

— Pójdę, pójdę… 

Ale Sapphire już tego nie słyszała, zatrzasnęła za mną drzwi, ledwo przekroczyłam próg sypialni. Zza kotar otaczających łóżko Parkinson dobiegły mnie odgłosy powolnej, niezręcznej walki z pościelą. W oczekiwaniu na przyjaciółkę sięgnęłam po plan lekcji i zaczęłam przeglądać plecak, choć od wczoraj byłam kompletnie spakowana. Eliksiry, zaklęcia runy. Bezmyślnie przeglądałam świeżo uzupełniony komplet ingrediencji, ale nie potrafiłam się na tym skupić, bez przerwy przesuwałam językiem po dziąsłach i robiłam miny, sprawdzając, która choć trochę przyniesie ulgę. 

Na myśl o wizycie w skrzydle szpitalnym coś nieprzyjemnie przewróciło mi się w żołądku. I to nie ze strachu przed śmiertelną diagnozą czy — o zgrozo — przymusem płukania ust różnymi obrzydliwymi płynami. Już w łazience zaczęłam się domyślać, co to mogło być, a u pani Pomfrey obawiałam się potwierdzenia. Na co dzień raczej o tym nie myślałam, ale gdzieś z tyłu głowy miałam tę świadomość, że ten moment nareszcie nastąpi. Dziewczęta w moim wieku dostawały pierwszej miesiączki, a mnie zaczynały rosnąć kły. 

Machina ruszyła. 

Bez większego apetytu przez całe śniadanie marudziłam nad stygnącą owsianką. Każdy kęs czegoś twardszego wzmagał swędzenie. Bez przerwy obmacywałam dziąsła językiem; kiedy Sapphire to zauważyła, raz po raz szturchała mnie ramieniem i rzucała karcące spojrzenia, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Od jakiegoś czasu gdzieś z tyłu głowy kołatała się świadomość, że ten moment nadejdzie. I wtedy wydawało mi się, że nawet miałam szczęście. Dziewczynki z mojej klasy wymykały się z torbami do toalety, płonąc na twarzach, transmutowały podpaski w błyszczyki albo puderniczki, na przerwach w panice grzebały w kosmetyczkach, szeptały do koleżanek i ukradkiem przekazywały sobie tampony. Krzywiły się z bólu, narzekały na obfity trądzik. Millicenta — czerwona jak piwonia — przynajmniej kilka razy biegła wczesnym rankiem do toalety, odwrócona plecami do ściany, by nie zdradzić obecności wielkiej czerwonej plamy na nocnej koszuli. Gwałtowne wymioty Pansy każdego pierwszego dnia cyklu nie były już niczym zaskakującym. W zeszłym roku przed lekcją transmutacji z różowego, tajemniczego pudełeczka Hannie Abbott wysypały się wszystkie wkładki i chłopcy z klasy rzucili się, aby pozbierać jak najwięcej. Przyklejali je sobie nawzajem do twarzy i biegali tak po korytarzu, dopóki profesor McGonagall nie przerwała tego żałosnego widowiska. Jeszcze następnego dnia w różnych miejscach szkoły można było dostrzec podpaskę przyczepioną do zbroi albo na środku niezadowolonego portretu, a biedna Hanna na kilka następnych tygodni została Krwawą Abbott. Cieszyłam się, że coś podobnego nigdy mnie nie spotka. 

A jednak… teraz poczułam, że chciałabym ich częścią. Chciałabym odpowiedzieć narzekającej na ból Sapphire: „Wypij ten eliksir, mnie zawsze pomaga”. Albo mieć na dnie szuflady z bielizną „okresowe majtki”, najbrzydsze i najbardziej wyświechtane, których nadal żal było wyrzucić, a idealnie nadawały się na „te dni”. Móc używać z Sapphire i Darlą specjalnego kodu, aby nikt się nie domyślił. Ostentacyjnie poprosić przyjaciółkę o pożyczenie tamponu i przywalić chłopakowi, który zacznie się z tego śmiać. Nagle poczułam w środku jakąś dziwną pustkę. Pustkę wynikającą z wykluczenia. 

Powolnego stawania się dziwolągiem. 

Po śniadaniu rozdzieliłyśmy się z Sapphire w holu — ona pobiegła z powrotem do lochów, a ja zaczęłam wspinać się po szerokich schodach na pierwsze piętro, gdzie znajdowało się skrzydło szpitalne. Postanowiłam zerwać się z eliksirów, przekonana, że była to jedyna lekcja, na którą mogłam bezkarnie się spóźnić. Tak się śpieszyłam, że kiedy wpadłam do środka, wspomnienia z czerwca uderzyły mnie ze zdwojoną siłą. Nawet nie zdążyłam się na to przygotować. Choć przestronne, ciche pomieszczenie było niemal całkowicie opustoszałe, przed oczami stanął mi tłumek niepowiązanych ze sobą ludzi. Dumbledore, zakrwawiony Snape, Knot. Ron z zabandażowaną nogą, wystraszona Hermiona. Harry jak zwykle w centrum wydarzeń. Sapphire blada jak mąka, z sinymi, nabrzmiałymi wargami. Coś ścisnęło mnie w gardle, gdy omiotłam wzrokiem ostatnie łóżko zaraz przy drzwiach prowadzących do gabinetu pielęgniarki. Dwa miesiące temu stał tam niepozorny parawanik z białego płótna. Teraz o strzeliste, gotyckie okna bębnił głośno deszcz. Wtedy wpadało do środka lodowate światło księżyca. Pamiętałam srebrzyste plamy zniekształcające woskową twarz Sapphire. 

Z transu wyrwał mnie huk czegoś metalowego upadającego na podłogę. To kot pani Pomfrey — olbrzymi, rudy staruszek — zeskoczył niezdarnie z krzesła i zwrócił ku mnie swój brzydki, siwiejący pysk. Już prawie przyklęknęłam i wyciągnęłam rękę, ale drzwi w głębi sali otworzyły się i w progu stanęła pielęgniarka. 

Pani Pomfrey była energiczną, korpulentną czarownicą w średnim wieku. Na pierwszy rzut oka surowa, nieznosząca sprzeciwu, z wiecznie zaciśniętymi ustami, po lepszym poznaniu naprawdę ciepła i troskliwa. Rzadkie, mysie włosy nosiła schowane pod wielkim, białym czepcem przypominający krótki, zakonny welon, a na serdecznym palcu obrączkę, choć nikt nie słyszał, by pielęgniarka kiedykolwiek wyszła za mąż. Nieliczni, którzy mieli okazję zajrzeć do jej prywatnego gabinetu, żartowali, że poślubiła Jezusa. Kiedy mnie zobaczyła, jej wargi zwęziły się jeszcze bardziej, a na czole pojawiła się długa, pionowa zmarszczka. 

— Serpens, już po dzwonku. Coś ci dolega? 

Wzruszyłam ramionami. 

— Czy ja wiem… — mruknęłam ponuro. W tamtym momencie po stokroć bardziej wolałabym poprosić ją o podpaskę na pierwszą miesiączkę, niż przyznać się do tego. — Źdźiąsła trochę mnie… swędzą. 

— Dziąsła, Serpens. Siadaj i otwórz buzię. 

Przysiadłam na brzeżku najbliższego krzesła i uchyliłam usta, a pani Pomfrey natarła dłonie czymś mocno zalatującym alkoholem i z miną znawcy zerknęła do środka. Przyświecając sobie różdżką, obejrzała zęby, nakazała wystawić język, zajrzała do gardła, pomacała migdałki. 

— Mmm, no tak, tak… — mruczała, operując mi w ustach małym lustereczkiem na długiej, zakrzywionej rączce. — Tak, jak myślałam. 

Schowała różdżkę do kieszeni i podeszła do rzędu staroświeckich komód ustawionych jedna obok drugiej pod ścianą naprzeciwko wejścia. 

— Czyli…? 

Pielęgniarka nie odpowiedziała od razu, całkowicie pochłonięta poszukiwaniami. Przez jej ręce przewijały się koszyczki mocno pachnące ziołami, liczne fiolki i buteleczki (w jednej po porcelanowym korku w kształcie czaszki poznałam Szkiele-Wzro), wielka druciana szczotka, aż nareszcie pani Pomfrey wyprostowała się, dźwigając pękaty słój wypełniony czymś, co przypominało kolorowe gumy kulki. 

— Wydłużają ci się zęby — odparła rzeczowo. — Ból powinien ustąpić za jakieś dwa, trzy dni, świąd utrzyma się przez kilka tygodni, dopóki kły będą się kształtować. W tych gumach jest korzeń waleriany, żucie powinno przynieść ci ulgę. Byle w rozsądnych ilościach, trzy sztuki dziennie, od posiłku do posiłku, powinno wystarczyć. 

Wyciągnęłam ze słoika wściekle różową kulkę, wsunęłam do ust i rozgryzłam; po wnętrzu ust momentalnie rozlał się słodki, nieco ziołowy smak, a kiedy wraz ze śliną otulił dziąsła, miałam ochotę westchnąć. Swędzenie natychmiast ustało, pozostał wyłącznie delikatny, ćmiący ból dokładnie nad górnymi trójkami. Po moim uśmiechu pani Pomfrey zrozumiała, że to był strzał w dziesiątkę, bo z zadowoleniem kiwnęła głową i odwróciła się, żeby pozamykać wszystkie szafki. 

— Dziękuję. 

— Nie ma za co, Serpens. Zaraz, zaczekaj jeszcze chwilę. Pamiętasz wszystko, co ustaliliśmy z profesorem Dumbledore’em? 

Tym razem to ja zacisnęłam mocniej wargi. 

— Tak jest — bąknęłam, nie patrząc jej w oczy. — Mam napisać do rodziców, a pani powiadomi Snape’a… 

— Profesora Snape’a, Serpens. 

— Tak, PROFESORA Snape. Mam uważać, żeby się nie skaleczyć i na eliksirach kroić składniki w rękawiczkach. 

— Profesor Snape będzie miał na ciebie oko — powiedziała, prostując się. Ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i jasnymi, prawie niewidocznymi brwiami wyglądała na wiecznie zirytowaną, ale kiedy znów się odezwała, w jej głosie słychać było prawdziwą zgryzotę. — Przez najbliższe tygodnie możesz być bardziej podenerwowana, wpadać w melancholię… chciałabym cię tu widzieć początkowo przynajmniej raz w tygodniu, dopóki wyrzynają się kły… Później zobaczymy. Profesor Snape pewnie też będzie chciał z tobą porozmawiać. Chyba rozumiesz, że sytuacja nie jest błaha. 

Popatrzyłyśmy sobie w oczy. 

— Rozumiem. 

— To świetnie. — Pielęgniarka wyraźnie się rozpogodziła. — Dobrze się złożyło, że w tym roku odwołali mecze quidditcha. Mnie ubędzie roboty, a i ty, Serpens, oszczędzisz sobie kontuzji. 

Ani trochę nie podzielałam jej entuzjazmu w temacie odwołanych rozgrywek, ale mruknęłam pod nosem coś niezrozumiałego na kształt zgody, jeszcze raz podziękowałam za gumy i jak najszybciej opuściłam skrzydło szpitalne. No tak. Rzeczywiście sytuacja nie była typowa, w każdym razie nie słyszałam, aby co druga uczennica odwiedzała panią Pomfrey w sprawie rosnących kłów. Zawsze, kiedy o tym myślałam, całą sprawę sprowadzałam do tej jednej zmiany, a przecież temat pojawił się na tapecie, zanim dostałam list z Hogwartu. Pamiętałam napięcie w domu, gdy tata wybierał się na rozmowę z Dumbledore’em, nieznośne oczekiwanie i radość na widok uśmiechniętej, rozluźnionej twarzy Sethiego jakieś dwie godziny później. Wtedy chyba nie miałam pełnej świadomości, że właśnie przez tamte dwie godziny ważyło się moje być albo nie być w Hogwarcie. Przygotowania ruszyły zaraz na początku, ale toczyły się gdzieś poza mną, choć przecież to mnie dotyczyły. Może już wtedy pielęgniarka ściągnęła do szkoły te cholerne gumy? Przez ponad trzy lata starałam się o tym nie myśleć. 

Zanim udałam się na eliksiry, musiałam wrócić do dormitorium, ponieważ słój, który dostałam od pani Pomfrey, był zbyt duży, abym mogła go swobodnie nosić w torbie. Schowałam go w kufrze i kilka razy się upewniłam, że został szczelnie zamknięty, bo Gloria często wywlekała ze skrzyni przeróżne rzeczy i roznosiła po całej sypialni. Dlatego kiedy wpadłam spóźniona do klasy, lekcja już od dawna trwała. Choć było zaledwie dwadzieścia minut po dzwonku, już z progu uderzył mnie w nozdrza gryzący smród spalonej gumy, a pod niskim sufitem kłębił się szarobury dym. Weszłam akurat w momencie, kiedy Snape łajał Neville’a za rozpuszczenie kociołka. 

— Panno Serpens! — zawołał rozdrażniony. Szata załopotała wściekle, kiedy energicznie oddalił się od ławki, przy której siedział Longbottom. — Semestr zaczynasz od spóźnienia! Przepisz to z tablicy, a potem zapraszam do biurka po resztę instrukcji. 

Odnalazłam miejsce, które zajmowałam od pierwszej klasy; cisnęłam torbę na blat między schludnie pokrojonymi składnikami Sapphire i niechlujnie pokaleczonymi ingrediencjami Neville’a. Coś ścisnęło mnie w żołądku, kiedy zobaczyłam go siedzącego na krześle Darli, ale nie powiedziałam ani słowa. W oczach Longbottoma błyszczało szaleństwo, a olbrzymia, dymiąca plama na podłodze pod biurkiem świadczyła o tym, że to nie był jego pierwszy roztopiony kociołek. 

Kiler wychyliła się, żeby zapytać: 

— I co? Pani Pomfrey pomogła? Dalej cię swędzi? 

Nadmuchałam wielką bańkę z różowej gumy, która zamiast strzelić w spektakularny sposób, sflaczała i opadła mi na brodę. 

— Nic a nic — odparłam z uśmiechem, wciągnąwszy resztki gumy z powrotem do ust. — Tylko będę musiała to żuć przez kilka tygodni. 

— Tygodni?! 

— Malheureusement, oui. 

Wyciągnęłam świeży pergamin, wymięte pióro z perliczki, atrament i wbiłam wzrok w tablicę. Musiałam zmrużyć oczy, żeby dopatrzeć się tego, co tam było. Na środku szczupłymi, strzelistymi literami Snape nakreślił ANTIDOTA, a pod spodem widniały zasady obchodzenia się z nimi na lekcji i numer strony z podręcznika do czwartej klasy. Przeniosłam wszystko na kartkę, tymczasem Neville jęczał i stękał nad rozcieraniem suszonych pajęczych nóżek. Z jego kociołka coś znów zaczynało niepokojąco podśmierdywać. Podeszłam do Snape’a, jak się okazało, po fiolkę z trutką na szczury i przy pomocy instrukcji z podręcznika miałam wykonać proste antidotum. Wracając, minęłam stolik, przy którym z pochylonymi głowami rozmawiali szeptem Victor, Dean i Seamus; ich kotły wciąż ziały pustką, za to cała trójka doskonale udawała zainteresowanie siekaniem figi na cieniutkie plasterki. Przy kolejnym stanowisku Hermiona mieszała zawzięcie w czymś, co przybrało błotnistej konsystencji, Ron pocił się nad podręcznikiem, Harry w napięciu odmierzał coś na wadze. Dla kontrastu Malfoy ziewał rozwalony na biurku na drugim końcu sali, Crabbe i Goyle celowali papierowymi kulkami do kociołka Neville’a. Nim doszłam do naszego stolika, w klasie rozległ się najpierw syk, potem ostry gwizd, chwila ciszy i przerywająca ją eksplozja o sile dużej petardy. 

Wyglądało na to, że Crabbe albo Goyle w końcu trafił kulką do celu. 

Snape nie potrzebował powodu, żeby regularnie uprzykrzać życie Gryfonom, a Neville już od pierwszej lekcji stał się jego ulubieńcem. 

— Longbottom, jesteś najgłupszym, największym beztalenciem w kwestii warzenia eliksirów, jakiego… 

— Profesorze, to oni wrzucili Neville’owi coś do kociołka, sama widziałam! — zawołałam, pokazując palcem na Malfoya i jego dwóch goryli. 

Pech chciał, że Crabbe tarzał się ze śmiechu po biurku, a Goyle zastygł na moment z ręką uniesioną jak do rzutu; w tłustej pięści ściskał kolejną kulkę zgniecionego papieru. Snape wydął wąskie, bezkrwawe usta. 

— Longbottom, zostaniesz po lekcji i to posprzątasz. Panie Goyle, proszę się zająć, z łaski swojej, przygotowywaniem antidotum, jeżeli nie chce pan sprawdzić jego skuteczności na własnym szczurze. 

I odszedł od naszego stolika, żeby przypierdolić się do Lavender Brown o krzywo pokrojonego ziemniaka. Draco wykorzystał ten moment i uśmiechnął się słodko, sycząc pod nosem: 

— Kapuś. 

— Fretka — odparłam z równie czarującym uśmiechem, który zrobił się jeszcze szerszy na widok nienawiści, która wykrzywiła szczurzą twarz Malfoya. 

Kiedy pochyliłam się nad instrukcją z podręcznika, Neville bąknął ciche dzięki, czerwony na twarzy i nadzwyczajnie pochłonięty szorowaniem kociołka, który pożyczył mu Snape. Odkorkowując fiolkę z trutką na szczury, wytężałam pamięć, żeby przypomnieć sobie jakąś inną konfigurację uczniów w tej sali, ale poza nieobecnością Darli i Longbottomem siedzącym na jej krześle zupełnie nic się nie zmieniło. Dumbledore zdecydowanie miał poczucie humoru, uparcie łącząc Ślizgonów z Gryfonami na każdy semestr eliksirów. Albo psychopatyczne zapędy. 

— Co ci powiedziała pani Pomfrey? — zapytała półgłosem Sapphire, kiedy w klasie trochę się uspokoiło.

Poza intensywnym bulgotaniem z kilkudziesięciu kociołków i zwyczajnym marudzeniem Snape’a w pomieszczeniu było słychać tylko przyciszone rozmowy uczniów nasilone jak zwykle po stronie, w której zasiadali Ślizgoni. 

— To, co myślałam. — Podniosłam głowę i wyszczerzyłam zęby. — Kły mi rosną, więc uważaj. Jak mnie wkurwisz, to w nocy cię zeżrę. 

Neville rzucił mi przestraszone spojrzenie znad do połowy pokrojonego ślimaka. Kiler parsknęła śmiechem. 

— Żartowałam — dodałam szybko, patrząc na Longbottoma. — Mam okres. 

Uśmiechnęłam się do niego, ale nie wyglądał ani trochę pewniej, więc zaproponowałam, żeby jeszcze raz opowiedział nam o tym, jak Moody zmienił Malfoya w tchórzofretkę. Gryfon dopiero wtedy trochę się rozchmurzył. Pracując niestrudzenie nad swoją czwartą próbką trutki na szczury, z błyszczącymi oczami rozpływał się nad Szalonookim i już wiedziałam, że po tej awanturze przed Wielką Salą co drugi chłopak będzie chciał zostać aurorem. Mimo niechęci do Moody’ego śmiałam się razem z Sapphire, świadoma przeszywającego wzroku Dracona na swoich plecach. Śmiałam się właśnie dlatego — żeby rozweselić Neville’a i wkurwić Malfoya. Nasze ciepłe stosunki z niektórymi Gryfonami były mu nie w smak już od pierwszych dni w Hogwarcie, kiedy stało się oczywiste, że nie zamierzałam zerwać kontaktu z bratem tylko dlatego, że zaczarowana czapka wysłała mnie do lochów, a jego do wieży. A przyjaźnie, które dzięki temu nawiązałam, stały się jeszcze większą solą w oku niektórych Ślizgonów. Z Malfoyem i Pansy na czele. Ślizgoni nie kumplowali się z Gryfonami. Mogli mieć kolegów w Ravenclawie, a nawet wśród Puchonów, jeżeli ci prezentowali się wystarczająco godnie. Ale nie Gryfoni. To była anomalia, której nie akceptowano. Gdyby nie to, że dobrze grałam w quidditcha i miałam taryfę ulgową u Snape’a, przyjaźń z Neville’em nie uszłaby mi na sucho. 

— Gdyby nie profesor McGonagall, pewnie by mu zrobił krzywdę… — wyszeptał głosem zabarwionym strachem, ale policzki miał zaróżowione, a oczy pałające, bo jako chłopak, któremu Malfoy sam wielokrotnie wyrządzał krzywdę, mógł oczekiwać, że Moody postąpi z Draconem tak samo. — Prawie się popłakał, kiedy McGonagall go odczarowała. 

Jak na komendę odwróciłyśmy się w stronę Malfoya, tak, by to zauważył i zaczęłyśmy się śmiać — ja mściwie, Sapphire trochę bardziej z uprzejmości, co odciągnęło uwagę Snape’a od kociołka Hermiony. 

— Longbottom! — zawołał i okręcił się w miejscu, aż jego peleryna zawirowała pomiędzy ławkami i chlasnęła Rona w twarz. — Może gdybyś więcej czasu poświęcił na zaznajomienie się z instrukcją w podręczniku, a mniej na rozmowy, nie zmarnowałbyś czwartej próbki. Gryffindor traci dziesięć punktów. 

Obie z Sapphire umilkłyśmy, a Kiler bąknęła: 

— Wybacz, Neville… 

— Normalka — odparł zakłopotany, wzruszając ramionami. — Dzień jak co dzień. 

Ostatecznie dwugodzinna lekcja eliksirów skończyła się dla niego sześcioma rozpuszczonymi kociołkami i szlabanem u Snape’a, ale Longbottom nie wyglądał na zbyt przestraszonego dzisiejszym wieczorem. Najwidoczniej perspektywa wysłania listu do babci z prośbą o przysłanie nowego kotła przerażała go znacznie bardziej. Przed obiadem pożyczył od Victora sowę i z twarzą koloru zsiadłego mleka pomaszerował jak na ścięcie w kierunku sowiarni. 

— Czołem, fretka — rzuciłam na powitanie i odsunęłam sobie wolne krzesło. 

Sapphire podążyła za mną jak cień, choć tym razem dosiadłam się do członków mojej starej drużyny i wiedziała, że nie będzie miała o czym z nimi rozmawiać. 

Malfoy wydął usta. Musiał bez słowa przełknąć kolejną eksplozję śmiechów, bo przy dogadujących bez przerwie Grahamie i Milesie znajdował się na straconej pozycji. Wiedziałam, że za kilka tygodni wszyscy o tym zapomną, podekscytowani obecnością delegacji z zagranicznych szkół, ale póki temat był świeży, zamierzałam utrzeć Malfoyowi nosa tak bardzo, jak tylko się dało. Za te wszystkie złośliwości wobec Victora i Neville’a. 

— Dyskutujemy o teście — zagadnął Miles, kiedy znudziły mu się już żarty z Malfoya i coraz mniej osób się z nich śmiało. — Rozpytałem tu i ówdzie i chyba najlepszy będzie piątek. 

— A coś was goni? — zapytała Sapphire. 

— Musimy się pośpieszyć, jeśli chcemy coś poćwiczyć z nowymi — odparł, zgarniając na talerz wszystkie marynowane grzybki z miseczki. — Zaraz zjadą się ci z Durmstrangu i z Beauxbatons, wszyscy będą się podniecać Turniejem Trójmagicznym… 

— Łącznie z tobą… — wtrącił Draco, a Crabbe i Goyle zachichotali. 

— …i już nic nie zrobimy. A nie możemy sobie pozwolić na rok odpoczynku. Założę się, że Gryfoni mają rozpisany plan treningów do czerwca… 

— Jest w tym mięso? — zapytałam, grzebiąc chochlą w wielkiej misie gulaszu warzywnego. Tak przynajmniej wyglądał na pierwszy rzut oka. Wyłowiłam na powierzchnię coś, co mogło być zarówno porem, jak i fragmentem kurczaka. 

— Nie wiem, ale w tym na pewno! — wrzasnął Montague i wycelował we mnie olbrzymim kawałkiem żeberka, które namiętnie obdzierał palcami. 

Skrzywiłam się, kiedy tłuszcz kapnął na stół. 

— Zabieraj tę padlinę… 

Ale Montague ani myślał przestać wymachiwać mięsem, próbując podetknąć mi je pod nos. Odsunęłam się z obrzydzeniem razem z krzesłem tak daleko, jak tylko się dało; chłopcy — z Malfoyem na czele — ryknęli śmiechem, przez co Graham zaczął dokazywać jeszcze śmielej. Zaczęłam się irytować, zwłaszcza że paskudne swędzenie znowu się pojawiło, kiedy tylko wyciągnęłam gumę z ust i przykleiłam do swojego talerza. 

— Mmm, mięsko, tłuściutkie, palce lizać… 

— Powiedziałam: wykurwiaj z tym…! 

Żeberko jak tchnięte życiem wyślizgnęło mu się z ręki i samo wystrzeliło wysoko w powietrze. Wszyscy momentalnie zamilkliśmy, obserwując, jak powoli obracało się na tle ciężkiego, pochmurnego sklepienia i frunęło jak na skrzydłach w kierunku stołu nauczycielskiego. Tłuszcz niemal majestatycznie pryskał na Ślizgonów, na wspaniałe potrawy, wielkie, żółtawe krople zrosiły czystą zastawę. Wszyscy wstrzymali oddech… Kawał mięsa nie doleciał do podestu, ale z głuchym pacnięciem uderzył w tył głowy Walentyny Odrowąż — aktualnej pani prefekt Slytherinu. Przez sekundę w naszej części stołu panowała głucha cisza, a zaraz potem nastąpiła eksplozja. Montague runął na oparcie swojego krzesła, wykrzywiony w bezgłośnym śmiechu, Goyle bił pięściami o stół. Miles chichotał jak szalony. Malfoy się popłakał. Sapphire zastygła z rękami przyciśniętymi do ust, a ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Żeberko ugodziło Walentynę idealnie w przedziałek, gdzie rozchodziły się jej dwa grube, karmelowe warkocze, zostawiając po sobie tłuszcz i drobniutkie kawałeczki mięsa. 

— Zamknijcie się! — syknęłam do chłopaków, ale równie dobrze mogłam mówić do ściany. 

Nie pozostało mi nic innego, jak strugać głupka, kiedy rozwścieczona, purpurowa na twarzy Odrowąż zerwała się z krzesła i zaczęła łypać na każdego, kto wyglądał choć trochę podejrzanie. W sercu zapłonęła mi nadzieja, że byłam ostatnią osobą, którą w naszym gronie można było oskarżyć o jakiekolwiek powiązanie z duszonymi żeberkami, ale ostatecznie roztrzęsiona Ślizgonka opadła z powrotem na krzesło. Kątem oka widziałam, jak energicznie próbowała zetrzeć z włosów tłusty sos. Odrowąż już i była na mnie cięta. W zeszłym roku podsłuchała, jak obgadywaliśmy z Victorem jej fatalną recytację na Dzień Nauczyciela i od tamtego wydarzenia raczej za mną nie przepadała. 

Reszta dnia minęła mi bardzo przyjemnie. Zarówno na zaklęciach, jak i starożytnych runach panował typowy dla początku roku luz. Flitwick powtarzał z nami to, czego nauczyliśmy się w zeszłym roku, a z profesor Babbling graliśmy w „runicznego wisielca” — godzinę później jako jeden z członków zwycięskiej drużyny opuściłam klasę z uśmiechem na ustach i czekoladową żabą w garści. Jako pracę domową mieliśmy przetłumaczyć akapit życiorysu jakiejś sławnej osoby i zgadnąć, jaką gwiazdę wylosowaliśmy. Właśnie dlatego uwielbiałam starożytne runy, choć nie było na nich grama czarowania. Bathsheda Babbling — młoda i pełna wigoru — prowadziła swoje lekcje w sposób, który wywołałby u McGonagall nerwowe zaciśnięcie ust. Zasiadłam do tłumaczenia zaraz po kolacji, głaszcząc puszysty grzbiet Glorii i podgryzając czekoladę. Dwadzieścia minut później było już po wszystkim. 

— Kogo masz? — zagadnęłam Sapphire i przeciągnęłam się leniwie. 

— Jeszcze nie wiem — mruknęła, pochylona nisko nad swoim pergaminem. — Ale to chyba coś dla ciebie, bo jest coś o lataniu i kontuzji szczęki. A ty? 

Zamilkłam przez sekundę, aby to nazwisko wybrzmiało. 

— Gilderoya Lockharta. 

— Naprawdę? 

— A znasz innego pięciokrotnego laureata nagrody Najbardziej Czarującego Uśmiechu tygodnika Czarownica, który trafił do psychiatryka? 

Wymieniłyśmy się złośliwymi uśmieszkami i Sapphire wróciła do swojego tłumaczenia, podczas gdy ja zaczęłam przeglądać czerwono-fioletową książeczkę, którą zabrałam wczoraj z biblioteki. Z czarowaniem nie miałam żadnych problemów, chyba że akurat coś wymykało się spod kontroli — jak dzisiejsze nieszczęsne fruwające żeberko. Zanim dostałam różdżkę, częściej niż Vipi byłam autorką dziwacznych anomalii, znikających przedmiotów czy niespodziewanych transmutacji. Raz niechcący wylewitowałam tatę na dach stodoły, kiedy śpiewałam coś w ogrodzie, a gdy podrosłam i odkryłam, że mogłam to kontrolować, przestałam jak Victor łakomie spoglądać na różdżki rodziców. Profesor Lupin nazywał to strumieniem i mówił, że tak łatwy przepływ magii to jednocześnie dar i zagrożenie. A wszystko zależało od tego, gdzie czarodziej pokieruje ów strumień. Zeszłoroczne lekcje obrony przed czarną magią znacznie go poszerzyły. Żałowałam, że Lupin nie prowadził regularnych zajęć dla zaawansowanych i nawet trochę zazdrościłam Harry’emu, że jego kłopoty z dementorami poskutkowały częstszymi spotkaniami z profesorem. W tym roku miało być inaczej. Spodziewałam się, że Moody postawi na moim strumieniu tamę.

 

~*~

 

Skok w przeszłość do początków pisania tego opowiadania — rozdział na ledwo 4k słów. XD Ale nie chcę też bezsensownie rozwadniać tego czwartego roku, żeby tylko natrzaskać taką ilość słów, która będzie zadowalająca.