— Profesor Moody jest
bardzo rzeczowy i uważam, że powinnaś już odpuścić te niemądre uprzedzenia — powiedziała
protekcjonalnym tonem na szczycie sowiarni. Wyglądało na to, że pani Pomfrey
zawiadomiła o moim swędzącym problemie nie tylko Snape’a. — Może jest
trochę szorstki i jego metody wychowawcze mogą początkowo trochę szokować, ale
zatrudnił go sam Dumbledore, musimy mu zaufać. Nie wpuściłby do szkoły kogoś
niebezpiecznego.
— Przypominam, że ten
sam Dumbledore dwa lata temu zatrudnił Lockharta — zauważyłam, ale do
siostry nie docierały żadne argumenty.
Z jakiegoś powodu, którego
nie chciała zdradzić, upierała się, że lekcje z Moodym bardzo przypadną mi do
gustu, a niechęć do eks-aurora nazwała dziecinnymi fochami, więc machnęłam ręką
i wbiegłam na górę po krętych schodkach, żeby wysłać list do mamy.
Obawy przed konfrontacją z
Moodym tak bardzo mnie zajęły, że nie potrafiłam myśleć o niczym innym. Nie
cieszyłam się ani perspektywą sobotniego chóru, ani nawet jutrzejszym testem do
drużyny. Wczoraj zobaczyłam na tablicy ogłoszeń w salonie informację od
kapitana, że treningi nie ustają mimo zawieszenia rozgrywek —spodziewałam
się tłumów na boisku. Perspektywa korzystania z mioteł i brak możliwości zbłaźnienia
się na oczach całej szkoły musiała wydawać się kusząca dla niejednego Ślizgona.
Wiedziałam, że jeśli przyjdę wcześniej, będę mogła polatać trochę na jednym z
Nimbusów 2001, ale nie czułam w związku z tym żadnego przyjemnego mrowienia w
żołądku. Zapaliłam z Vipim na tonącym w deszczu dziedzińcu, ale zrobiło mi się
tylko jeszcze bardziej niedobrze. Razem z bratem i Sapphire poczłapałam na
trzecie piętro, gdzie znajdowała się sala obrony przed czarną magią. Większość
uczniów już odbyła pierwsze zajęcia z Moodym i teraz po szkole krążyły dzikie
plotki dotyczące pokazów czarnomagicznych zaklęć i wspaniałych historii z misji
eks-aurora. Byłam gotowa założyć się o własną miotłę, że pierwszą, jaka
zostanie opowiedziana w naszej klasie, to ta, kiedy zginął Evan Rosier.
Niespodziewanie zachciało mi się płakać.
Stanęliśmy pod ścianą
nieopodal Lavender Brown i Parvati Patil, które pokazywały sobie jakieś
kolorowe bohomazy na wielkich pergaminowych kartkach i zdawały się nie ulegać
ogólnemu podnieceniu. Minuty mijały, w końcu zadzwonił dzwonek, w tej części
szkoły zrobiło się cicho, a nauczyciela nadal nie było. Kiwałam się w miejscu,
przestępując z nogi na nogę. Atmosfera zrobiła się tak gęsta, że można ją było
kroić nożem — bliżej drzwi zaczęły narastać pełne niepokoju,
zniecierpliwione szepty. Aż nagle gdzieś z głębi korytarza dobiegł nas stukot
czegoś drewnianego o kamienną podłogę.
Pusty żołądek skurczył mi
się gwałtownie.
Automatycznie zerknęłam na
Malfoya — przerażenie na jego twarzy natychmiast ustąpiło miejsca
lodowatym dąsom.
I wtedy go zobaczyliśmy.
Pomimo wyraźnych problemów z chodzeniem energicznie parł naprzód, zaciskając z
wysiłku pobliźnione wargi. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak ten niezgrabny
głaz mógł nadal uchodzić za jednego z najbardziej skutecznych aurorów tego
stulecia. Jego magiczne oko miotało się w oczodole jak szalone, ale normalne
utkwione było w klamce; skinął różdżką i drzwi się otworzyły. Moody wparował do
klasy jako pierwszy, a za nim Gryfoni i Ślizgoni. Wszyscy skoczyli, aby
pozajmować najlepsze miejsca. Sapphire rzuciła tęskne spojrzenie na ławki
ustawione najbliżej nauczycielskiego biurka, przy których trwał przez moment
milczący bój, ale ja ociągałam się, jak tylko mogłam. Z nachmurzoną miną
położyła torbę na blacie w przedostatnim rzędzie pod oknem i zaczęła wyciągać
przybory do pisania.
— Schowajcie
podręczniki, jeśli łaska — rozległ się dudniący głos Moody’ego. Przez
pierwsze rzędy przebiegł cichy szelest entuzjazmu; niektórzy uczniowie wyraźnie
dygotali.
Ostentacyjnie kopnęłam plecak
pod ławkę. Sapphire siedziała obok mnie jak na szpilkach. Tymczasem Moody jak
gdyby nigdy nic przystąpił do odczytywania z dziennika listy obecności.
Szorstkim, monotonnym głosem, nazwisko po nazwisku. Nie wiedziałam, czego się
spodziewałam. Że Szalonooki wyciągnie różdżkę i już z progu zacznie popisywać
się swoimi umiejętnościami? Tak mógł zrobić Lockhart… ale czy nie Moody?
Terror, który Snape wprowadził w swojej klasie, bazował po części na jego
demonicznym wizerunku, ale i licznym sugestiom kręcącym się dookoła bogatego
zapasu trucizn w jego gabinecie. Tak, zadziwić i zastraszyć. To pasowało do
ekscentrycznego aurora.
— Serpens.
— Jestem — odburknęłam,
starając się rzucić mu najbardziej lodowate, nienawistne spojrzenie, na jakie
było mnie stać.
Ale magiczne oko zatrzymało
się na mnie na ułamek sekundy i uciekło do Deana; siedział z Seamusem zaraz za
Victorem i Neville’em, którym udało się zdobyć miejsce na czele klasy nieopodal
wielkiej, pustej gablotki, w której w zeszłym roku profesor Lupin poustawiał
różne magiczne przedmioty — sidła, długie, zakrzywione noże i inne
duperele — potrzebne do walki ze stworzeniami, które akurat
omawialiśmy. Dwa lata temu Lockhart zrobił z niej wystawę dla swoich fotografii
i książek.
— Dobra — mruknął,
prostując się i zatrzaskując dziennik. Grzywa szarych włosów opadła mu na
pokiereszowaną gębę, przysłaniając nieco normalne oko, ale Moody zdawał się tym
nie przejmować, bo magiczne oko nieustannie przemieszczało się po naszych
twarzach. — Dostałem od Lupina listę tego, co przerobiliście w
zeszłym roku. Boginy, czerwone kapturki, zwodniki, druzgotki, wilkołaki, takie
tam… Ale jesteście w tyle, jeśli chodzi o czarnomagiczne zaklęcia. Rozmawiałem
o tym z profesorem Dumbledore’em, mamy rok, żeby to wszystko nadrobić…
— Jak to, nie będzie
pan dłużej uczył? — wyrwał się Ron i dokładnie w tym samym momencie,
kiedy zdał sobie z tego sprawę, jego twarz zrównała się kolorem z purpurowymi
paskami na jego krawacie.
Szalonooki sięgnął sękatą
dłonią do wewnętrznej kieszeni szaty.
Zaczęłam nerwowo żuć
gumę.
Tymczasem Moody… uśmiechnął
się. Przez klasę przeszedł ledwo dosłyszalny szmer ulgi, jakby wszyscy się
spodziewali, że eks-auror wyciągnie różdżkę i rozwali Weasleya na tysiące
kawałeczków. Pod wpływem tego uśmiechu Ron wypuścił głośno powietrze.
— Ty musisz być synem
Artura Weasleya — zwrócił się do niego dziwnie poufałym tonem. Ręka
wysunęła się, ukazując wszystkim niewielką, misternie rzeźbioną piersiówkę, z
której pociągnął i kontynuował: — Twój ojciec uratował mi tyłek kilka
dni temu, tak. Pojawiłem się tu na prośbę Dumbledore’a, jako że dobrze się
znamy… ale po roku wracam na zasłużoną emeryturkę. No dobra, ale dosyć gadania.
Zaklęcia czarnomagiczne. Jest tego od groma, że nawet nie zdajecie sobie
sprawy, jakie okropne rzeczy można nimi zrobić drugiemu człowiekowi. A
Ministerstwo Magii oczekuje, że nauczę was tylko tyle, jak się przed nimi
bronić. Więcej zobaczycie w szóstej klasie, bo teraz według bufonów z
ministerstwa jesteście na to za młodzi. Całe szczęście opinia Dumbledore’a z
tym się nie pokrywa, więc dał mi wolną rękę w ocenie stanu waszych nerwów. A ja
uważam, że świadomość powagi zagrożenia, przed jakim być może niebawem
przyjdzie wam stanąć, powinna być wtłaczana do każdego umysłu tak wcześnie, jak
tylko się da. Bo niby skąd macie wiedzieć, jak się bronić, po czym poznać, że W
OGÓLE należy się bronić, kiedy jakiś czarodziej chce rzucić na was
niebezpieczną klątwę? Spodziewacie się, że wyśle do was pisemną prośbę? Albo
informację na perfumowanym pergaminie? Musicie mieć oczy dookoła głowy. Musicie
być czujni! A panienka musi to odłożyć, panno Brown, bo mówię teraz o bardzo
ważnych rzeczach.
Lavender podskoczyła,
czerwona na twarzy i z błędnym wzrokiem. Pod ławką pokazywała Parvati te same
kolorowe tabelki, które widziałam na korytarzu przed lekcją. W całej klasie — i
tak już napiętej do granic możliwości — zapadła martwa cisza. Słychać
było jedynie odgłos młócącego w okna deszczu. Poczułam, jak wnętrzności
boleśnie mi się skurczyły. Choć nie znosiłam Brown i Patil, zalała mnie fala
nienawiści do Moody’ego, pretensji, że miał czelność zwrócić uwagę Lavender,
zawstydzić ją na oczach innych uczniów. Kątem oka spostrzegłam, jak Pansy
wykrzywiła się złośliwie do Millicenty i znienawidziłam eks-aurora jeszcze
bardziej.
A on kontynuował lekcję tym
samym ochrypłym, przypominającym warczenie głosem.
— Czy ktokolwiek zna
zaklęcia, które są najsurowiej karane przez ministerstwo? — zapytał.
W górze pojawiło się kilka
rąk. Przez chwilę toczyła się we mnie walka — jedna część chciała
prychnąć i z obrażoną miną odwrócić się do okna, druga dumnie pochwalić się
zdobytą samodzielnie wiedzą. Ostatecznie zatrzymałam się gdzieś po środku,
niechętnie podnosząc rękę. Szalone oko ekspresowo zlustrowało nasze twarze, a
Moody skinął ledwo zauważalnie w stronę Rona.
— Tata kiedyś coś o
jednym mówił… Ee… Imperius czy coś… — mruknął widocznie zaskoczony,
że to na niego padło. Po energicznym opuszczeniu ręki zauważyłam poirytowanie,
że to nie Hermiona jak zwykle została wskazana do udzielenia poprawnej
odpowiedzi.
— Zgadza się, Imperius.
Twojemu ojcu z całą pewnością jest doskonale znane — przytaknął Moody
tajemniczym, złowrogim głosem i wstał z wyraźnym trudem. Na mniej
pokiereszowanej połówce jego twarzy pojawiło się coś na kształt satysfakcji. — To
zaklęcie niegdyś sprawiło ministerstwo od groma problemów, zaraz się dowiecie
dlaczego.
Wszyscy wstrzymaliśmy
oddech, kiedy eks-auror wyciągnął z szuflady biurka wielki słój podobny do
tego, który dostałam od pani Pomfrey, ale w środku nie było kolorowych gum.
Naszym oczom ukazały się trzy wielkie, czarne, włochate pająki. Sapphire
automatycznie cofnęła się lekko razem ze swoim krzesłem — mogłam się
założyć, że w tym momencie była mi wdzięczna za wybór stolika na tyłach klasy.
Tymczasem Moody wcisnął dłoń do środka, złapał jednego, wymamrotał jakieś
zaklęcie i pająk zgrabnie zsunął się po nici na podłogę. Zawisł tuż nad
wyszorowanym parkietem i zaczął się bujać jak na huśtawce. Nauczyciel skinął
różdżką — pająk odciął nić i zaczął turlać się u jego stóp, wywołując
w klasie cichy szmer wesołości. Jeszcze jedno skinienie — pająk wykonał
coś na kształt tańca.
— Śmieszne, co? — zarechotał
Moody, omiatając zdrowym okiem całą klasę. Uśmiech demonicznie wykrzywił tę i
tak nieforemną twarz, tak, że wyglądała jak nieporadnie wyciosana w szarym
kamieniu. — Byłoby równie zabawnie, gdyby ktoś zrobił to wam,
co?
Jak na komendę wszyscy
zamilkli. Nikt nie śmiał odwrócić wzroku, nawet Malfoy gapił się na pająka,
porzuciwszy swoje dawne fochy. I ja siedziałam sztywno wyprostowana, czując
pewien niepokój na widok różdżki w krótkich, stwardniałych palcach.
— To zaklęcie daje mi
nad nim całkowitą kontrolę — wyszeptał, podczas gdy pająk toczył się
powoli, zwinięty w kulkę. — Mogę zrobić wszystko… zmusić go do
wyskoczenia przez okno, do wlezienia któremuś z was do gardła… Lata temu to
zaklęcie spętało wolę setek czarodziejów i czarownic. I tu pojawił się problem:
kto kłamie? A kto jest naprawdę zaczarowany? Kto działał z własnej woli, a kto
był zmuszony do popełniania zbrodni? Na szczęście z Imperiusem można całkiem
skutecznie walczyć, czego mam zamiar was nauczyć, ale zanim to się stanie…
STAŁA CZUJNOŚĆ! Miejcie oczy dookoła głowy, to póki co wystarczy. Ktoś zna inne
zakazane zaklęcia?
Wszyscy byliśmy tak
zahipnotyzowani tym pokazem, że mało kto podniósł rękę. Oczywiście Hermiona
natychmiast się wyrwała, a wraz za nią podążył — jak zwykle bardzo
nieśmiało — Neville. I tym razem Granger została zignorowana.
— Chłopcze?
Longbottom chyba nie
zakładał, że Szalonooki na niego wskaże, bo jego plecy napięły się i pochyliły,
a kiedy już się odezwał, głos miał jeszcze bardziej niepewny niż na lekcjach
Snape’a.
— Cruciatus… — bąknął
cicho, prawie niedosłyszalnie.
W klasie zrobiło się duszno
od napięcia. Wszyscy wpatrywali się w Neville’a, wszyscy łącznie z Moodym i
jego obojgiem oczu i już na twarzach niektórych zaczynało pojawiać się
zrozumienie pomieszane z przerażeniem lub fascynacją. Spojrzenia z Gryfona
powoli zaczęły omiatać słoik z pająkami. Ślizgały się po ściankach, niczego
nieświadome, aż czarodziej sięgnął do środka i umieścił jednego z nich na
blacie. Stworzenie zastygło w bezruchu, gdy nauczyciel mówił:
— Muszę go trochę
powiększyć, żebyście dokładnie widzieli, o co w tym chodzi.
Znów coś wymamrotał i pająk powiększył
się do rozmiarów świnki morskiej. Bardzo chudej świnki z ośmioma kończynami i
błyszczącymi ślepiami. Na ten widok po moich plecach przebiegł mimowolnie zimny
dreszcz, choć na naszym gospodarstwie widywałam setki pająków. Ron z
przerażeniem cofnął się na krześle tak bardzo, jak się tylko dało, Sapphire
wstrzymała oddech.
— Crucio!
Pająk cały spiął się w
konwulsjach i zaczął dygotać; choć nie wydawał żadnych dźwięków, po
skrzyżowanych nogach i drgawkach, które rzucały nim po stole, było widać
potworne cierpienie. Co prawda nigdy nie widziałam na własne oczy działania
Crusiatusa, miałam okazję zobaczyć kilka paskudnych klątw i mikstur w akcji,
ale pająk miotający się w bólu pod wpływem różdżki Szalonookiego sprawił, że
wnętrze moich dłoni zwilgotniało. Serce zabiło mi mocniej, kiedy spostrzegłam
głód na twarzy Moody’ego. Zapalczywość, którą musiał widzieć Rosier na sekundę
przed tym, jak tamten potwór odebrał mu życie.
W gardle coś mnie
ścisnęło.
— Dosyć, niech pan w
tej chwili przestanie!
To wrzasnęła Hermiona.
Zerwała się tak gwałtownie, że jej krzesło się przewróciło, ale dziewczyna nie
patrzyła na szamoczącego się pająka. Jej wzrok utkwiony był w Neville’u, który
zesztywniał i sam zaczął się trząść. Oczami wyobraźni widziałam jego twarz
stężałą, bladozieloną i spoconą, oczy wytrzeszczone ze strachu, błędny wzrok.
Moody natychmiast przerwał zaklęcie, a pająk oklapł na blat. Jego kończyny
podrygiwały delikatnie, nim Szalonooki zmniejszył go do poprzednich
rozmiarów.
— To nic nowego — rzekł
cichym, zachrypniętym głosem; oboje oczu miał utkwione w Hermionie, której
ramiona unosiły się i opadały jak po szaleńczym biegu. — Tylko ból.
Nie potrzeba noży, by sprawić komuś ból. Tylko to — uniósł różdżkę w
powietrze i zakręcił nią w palcach ze zręcznością całkowicie niepasującą do
jego nieforemnej postawy — jeśli znacie klątwę Cruciatus. W tym macie
całą salę tortur. Ktoś zna ostatnie?
Tym razem nikt się nie
zgłosił. Cisza, która zapanowała w sali, nosiła znamiona strachu. Nie było w
niej ani grama ciekawości, zero podekscytowania. Wszyscy bez wyjątku gapili się
na Moody’ego, nawet Lavender i Parvati. Malfoy nie śmiał odwrócić się
pogardliwie w stronę okna. Spodziewałam się, że co drugi w tej klasie słyszał o
trzecim zaklęciu, ale nikt nie drgnął. W powietrze nie pofrunęła ani jedna
dłoń. Każdy doskonale wiedział, jaki los spotka trzeciego pająka. W końcu po
bardzo długiej chwili Hermiona podniosła rękę.
— Avada kedavra — wychrypiała.
Moody skinął głową. Padło
zaklęcie, wypełniając salę oślepiający, zielonym blaskiem. Musiałam zmrużyć
oczy, ale nawet pod zaciśniętymi powiekami widziałam to światło — najpierw
szmaragdowe, potem białe, tak boleśnie białe, że oczy zaczęły mi łzawić. A może
to dlatego, że gardło nie wytrzymało duszącego uścisku, wargi zadrżały i to całe
napięcie gdzieś musiało ujść? Otarłam policzki, zanim ktokolwiek zdołał
otrząsnąć się po tym małym szoku. Niektórzy krzyknęli.
Pająk padł martwy u stóp
eks-aurora i potoczył się po podłodze w kierunku Harry’ego i Rona. Sapphire
wzdrygnęła się i zaczerpnęła gwałtownie powietrza, Weasley o mało nie zleciał z
krzesła. Przed oczami stanęła mi twarz Rosiera — szelmowsko
uśmiechnięta, zniewalająco przystojna… wciąż jeszcze taka młoda. Wargi znów mi
zadrżały, ale tym razem nad nimi zapanowałam. Podniosłam wzrok i napotkałam
spojrzenie Moody’ego. Chłodne, beznamiętne, być może nawet trochę lekceważące.
Wypełniła mnie nienawiść tak paląca, jakiej jeszcze nigdy do nikogo nie czułam.
Nawet wtedy, gdy tata powiedział mi o śmierci Rosiera. A Moody tylko patrzył, jakby
niczego nie pamiętał. Jakby tamto się nie wydarzyło. Wszystko się we mnie
gotowało. Marzyłam, by zdechł.
— Zaklęcie uśmiercające — kontynuował
spokojnie, odrzucając kopniakiem zesztywniałego pająka w ciemny kąt klasy.
Głos, którym przemawiał, był tak absurdalnie neutralny, jakby Szalonooki
prowadził zwyczajną lekcję. Jakby dyktował regułkę do zeszytu, a nie dopiero co
uśmiercił zwierzę na oczach całej klasy. Kątem oka widziałam, jak Sapphire
walczyła ze sobą, żeby kompletnie nie stracić panowania nad dygotaniem. — Nie
da się go zablokować, cofnąć, potraktować przeciwzaklęciem… Znam tylko jedną
osobę, która przeżyła spotkanie z tą klątwą. Siedzi w tej klasie. Jednak użycie
tego zaklęcia… nie tylko Avady kedavry, wszystkich trzech… wymaga dużej siły i
skupienia, każde z was mogłoby teraz wycelować we mnie różdżką i nie
poleciałaby mi nawet krew z nosa. Ale to, że nie można się przed tym obronić,
nie znaczy, że nie macie być czujni. A zwłaszcza dlatego macie być, bo czujność
na tę chwilę jest waszą jedyną bronią w walce z Zaklęciami Niewybaczalnymi. I
tak, jak mówiłem, użycie któregokolwiek z nich na człowieku jest karane
dożywociem w Azkabanie, a wierzcie mi, nie chcielibyście tam trafić. Nie
pokazałem wam tego, żebyście teraz popisywali się na korytarzach i próbowali
zmusić za pomocą Imperiusa kolegę do odrobienia waszej pracy domowej. Musicie
być czujni i odpowiedzialni, pamiętajcie, że każdy czyn, każda wasza decyzja ma
swoje konsekwencje. Być może niedługo nadejdą takie czasy, że będziecie musieli
je podejmować. Zapiszcie to.
Napięcie pękło, niektórzy
drgnęli i zaczęli rozglądać się po klasie, inni sięgnęli do toreb po przybory
do pisania. Hermiona podniosła krzesło i usiadła. Zmusiłam swoje zesztywniałe
dłonie do tego, by zanotować na pergaminie to, co dyktował. W żołądku wciąż
wszystko przewracało jak po jeździe bardzo niebezpieczną kolejką górską albo
szybkim lotem na miotle „bez trzymanki”. Ale tamte sensacje były przyjemne, a
te stawiały mnie na granicy zwymiotowania.
Do końca lekcji w klasie
panowała niemal idealna cisza przerywana jedynie głosem Moody’ego i
skrzypieniem kilkudziesięciu piór. Raz po raz zezowałam na zegarek na przegubie
Sapphire, odliczając minuty do dzwonka, a kiedy nareszcie rozbrzmiał, zerwałam
się z krzesła i wypadłam z klasy, zanim ktokolwiek zdążył schować podręcznik z
powrotem do plecaka. Na korytarzu emocje wytrysnęły obfitym strumieniem, łzy
zamgliły mi obraz, tak, że biegłam prawie na oślep, wpadając na zbroje i
potrącając ramionami niczego niespodziewających się uczniów, aż zdyszana
odnalazłam kręte, strome schodki prowadzące do sowiarni. Płakałam tam długo i
gorzko, po grdykę mając tęsknoty, poczucia winy, niesprawiedliwości,
odrzucenia… Aż wypłakałam wszystko, co zbierało się we mnie od momentu
przekroczenia progu Hogwartu. Dokładnie wytarłam twarz i zapaliłam papierosa.
Dym powoli wypełnił mi płuca, obraz przed oczami delikatnie zawirował. Na
zewnątrz lało jak z cebra, błonia wokół szkoły całkowicie rozmokły.
Obserwowałam, jak garstka uczniów niezdarnie brnęła trawnikiem w kierunku
ścieżki; wyglądało na to, że wracali z opieki nad magicznymi stworzeniami. Na
ten widok poczułam ulgę, że to nie ja musiałam uciekać przed deszczem i
śmiercią jednocześnie. Victor już we wtorek opowiedział z najdrobniejszymi
szczegółami o ognistych stworach, które Hagrid sprowadził nie wiadomo skąd.
Brata nawet nie było mi żal. Specjalnie wybrał opiekę nad magicznymi
stworzeniami, żeby nie musiał się męczyć z numerologią i bardzo często szydził
z piekielnie trudnych zadań, nad którymi przeklinałam w bibliotece.
Tymczasem gdzieś z tyłu na
klatce rozległo się niecierpliwe tupanie i kątem oka dostrzegłam zziajaną
Sapphire. Na ramieniu dyndała jej torba z naszywkami, a w rękach Kiler ściskała
mój harcerski plecak. Odwróciłam głowę do okna i wbiłam wzrok w latające ptaki.
To sowy leciały ze spóźnioną pocztą do Wielkiej Sali. Nie chciałam, żeby
Sapphire widziała, że płakałam.
— Są tak… wolne — powiedziałam
z zadumą, wyciągnąwszy fajkę z ust. — Marzę o tym, żeby być
sową.
Ślizgonka nie odpowiedziała.
Ostrożnie podeszła do okna, uważając, by nie poślizgnąć się na świeżych
odchodach. Wiedziałam, że emocje po lekcji już ustąpiły, ale czułam, że to
jeszcze nie moment na rozmowę z Sapphire. Ani o Moodym, ani na udawanie, że nic
się nie stało. Odebrałam swój plecak i krótko podziękowałam. Zgasiłam peta na
kamiennym gzymsie i schowałam do chusteczki.
— To tutaj zawsze
znikałyście?
— Mhm — mruknęłam,
nie odwracając wzroku od czubków sosen. — Jak mnie znalazłaś?
— Gruby Mnich mi
powiedział — odparła, a po chwili milczenia zaśmiała się nerwowo i
dodała: — Powiedział, że przebiegło przez niego jakieś zapłakane
dziewczę.
Czując w policzkach
wzrastającą temperaturę, jeszcze bardziej odwróciłam się od przyjaciółki.
Uparcie stałam przed oknem, gapiłam się w deszcz i uświadamiałam sobie, jak
bardzo nie chciałam towarzystwa Sapphire. Darla wiedziałaby, co powiedzieć.
Wiedziałaby, jak mnie pocieszyć… albo że nie należało pocieszać. Przed nią nie
wstydziłam się łez, wiedziałam, że mogłam powiedzieć wszystko… choć tak
naprawdę nie potrzeba było słów. Już od pierwszego dnia połączyła nas więź,
której nie miałam z Sapphire przez długie lata przyjaźni. Wiedziałam, że w
niczym nie zawiniła, ale nie potrafiłam nic poradzić na tę niechęć.
— Sophie, Rosier był…
śmierciożercą… — zaczęła łagodnie.
— I co w związku z tym? — zapytałam
napastliwym, słodkim tonem. Sapphire coś bełkotała, ale nie dałam jej skończyć. — A
mam ci przypomnieć, kim byli twoi rodzice?
— To nie to samo.
— C’est exactement
la même chose. To dokładnie to samo. I nie chcesz, żeby umarli? Ludzie są
czymś więcej niż smir-ciożercami, aurorami… Z ręki Rosiera nie spotkało mnie
nic złego. Ani mojej rodziny. Przez Rosiera nie płakałam, a przez Moody’ego
tak. To psychopata, cholerny wariat… Dobrze wie, co się stało przed wakacjami…
dobrze wie, kogo zabił… zna historię Harry’ego, widział Neville’a i to nie
przeszk-ł-odziło mu znęcać się nad pająkiem i na końcu go zabić. Dumbledore
wielce się pomylił. Tak, Dumbledore TEŻ jest człowiekiem i też się myli.
Mówiłam prędko, nieuważnie,
byle chociaż trochę zrozumiała moją gorycz. Jednocześnie nie zważałam, że gdyby
jednakową lekcję przeprowadził Snape albo Lupin, byłabym zachwycona, miałabym
setki pytań, a moja ręka jak na wyścigi z Hermioną Granger raz po raz frunęłaby
w górę. Tak naprawdę nie zależało mi na tamtym pająku. Ani nawet na tragedii
Harry’ego. Po prostu nie chciałam tkwić w tej nienawiści sama. Niezrozumiana,
odrzucona przez wszystkich uczniów ślepo zapatrzonych w nowego ulubionego
nauczyciela. Zmienił Malfoya w tchórzofretkę, pokazywał Zaklęcia Niewybaczalne,
zabił wielkiego pająka, miał bajeranckie oko, którym przenikał przez meble. Do
cholery, czego ta Serpens od niego chce?
W głębi zamku rozbrzmiał
dzwonek, więc bez słowa opuściłyśmy sowiarnię, udając, że nasza kłótnia nigdy
nie miała miejsca. Choć Sapphire była ostatnią osobą, z którą chciałabym
poruszać temat Rosiera, poczułam się lepiej, kiedy wyrzuciłam z siebie to, co
mnie gniotło. Widząc ją spiętą w pierwszej ławce przed biurkiem profesora
Flitwicka, zrobiło mi się głupio, że wywlekłam z głębokiej dziury tajemnicę
poliszynela — w odróżnieniu od Malfoyów, którzy paradoksalnie
zbudowali na podejrzeniach o śmierciożerstwo część swoich wpływów, Kilerowie
wyłazili ze skóry, żeby odciąć się od przeszłości. Zdenerwowanie Sapphire na
obronie przed czarną magią wynikało nie tylko ze strachu przed wielkimi
pająkami. Doskonale wiedziała i ja również, że jej rodzice należeli do grupy
ludzi, o których Moody wspominał podczas omawiania Imperiusa.
Po zaklęciach zamieniłyśmy
kilka słów, a kiedy rozeszłyśmy się obie do różnych Sali — ja na
rosyjski, Kiler na niemiecki, wszystkie złe emocje wobec niej całkowicie
opadły. I u Sapphire chyba też, bo gdy spotkałyśmy się godzinę później w holu w
drodze na kolację, rozmawiałyśmy już tak, jakby incydent w sowiarni naprawdę
nigdy się nie wydarzył.
— Żałuję, że nie
wybrałam francuskiego — mruknęła z markotną miną. — Pierwszego
dnia zrobiła nam wejściówkę! A na za tydzień mamy napisać rozprawkę, dlaczego
moglibyśmy wziąć udział w Turnieju Trójmagicznym, gdybyśmy byli
pełnoletni.
— Myślisz, że dałabyś
radę uwarzyć tyle eliksiru wielosokowego, żebym obskoczyła za ciebie te
wszystkie wejściówki?
— Nie. Ale przynajmniej
napisałabyś mi rozprawkę. Coś czuję, że to babsko będzie oczekiwało relacji z
każdego zadania…
— A po wyborze
reprezentanta szkoły każe wam napisać do niego list miłosny…
— Cicho, bo jeszcze się
gdzieś napatoczy i usłyszy! — syknęła, ale już jej nie słuchałam, bo
moją uwagę przykuła grupka uczniów ciasno stłoczonych w zacienionym kącie za
schodami.
Wśród ciemnych, chłopięcych
głów wypatrzyłam miodowy koński ogon mojego brata. Dałam znać Sapphire, żeby
nic nie mówiła, po czym sama zakradłam się od tyłu do Victora i niespodziewanie
szturchnęłam go w plecy. Chłopak podskoczył prawie pół metra w powietrze i
wydał z siebie wrzask, jakiego nie powstydziłaby się ceniona
mezzosopranistka.
— To ty…! — wyrzucił
na wydechu i chwycił się za gardło; wcale nie zabrzmiał, jakby ucieszył się na
mój widok, a nerwowe zachowanie Gryfonów za jego plecami sprawiło, że zaczęłam
wyciągać szyję i stawać na palcach.
— Ano — odparłam
wesoło i spojrzałam prosto na Seamusa, który wyraźnie chował coś za plecami. — Co
tam macie?
— Nic, tak sobie
oglądamy… mapy nieba… na wróżbiarstwo… — bąknął Dean, a Vipi gorliwie
przytaknął.
— Accio! — Skinęłam
różdżką i kolorowy magazyn wystrzelił w powietrze prosto do moich wyciągniętych
rąk. Otworzył się niefortunnie na wielkim, ruchomym plakacie cycatej, rudej
czarownicy w fikuśnych majteczkach. Kiedy poruszała figlarnie ramionami, jej
piersi podskakiwały jak dwa różowe kafle. — No wiecie co… żałosne.
Tak się kitrać i jeszcze dać się złapać… Zaraz, zaraz, poczekaj, jeszcze czegoś
podobnego nie widziałam… Ej, tu są same gołe kobiety. Skąd to macie?
Ciężko było powiedzieć,
czyja twarzy płonęła bardziej — Seamusa czy Victora, a Dean skurczył
się w sobie tak, że prawie całkowicie zniknął za Finniganem. Sapphire zaśmiała
się mściwie na ten widok.
— Znalazłem — mruknął
Seamus, a jego policzki jeszcze mocniej spurpurowiały, tym samym zdobywając
pierwsze miejsce w konkursie na najbardziej czerwoną twarz w całym
towarzystwie. — Było wciśnięte do jakiejś książki w bibliotece… W
Dziale Klątw i Uroków.
Parsknęłam w gazetę, a po
mnie Victor i Dean wybuchnęli śmiechem. Zachichotała nawet Sapphire, choć brwi
wciąż miała zmarszczone, a wargi zaciśnięte.
— Oberwałbyś niezłą
klątwą, gdyby twoja matka zobaczyła, co sobie przeglądasz przed kolacją…
Obrzydliwe, trzeba to oddać pani Pince…
— Mówisz jak Hermiona — stwierdził
Vipi.
— Gorzej — dodałam. — Hermiona
prędzej by umarła, niż poszła z tym do kogoś dorosłego. Spaliłaby to na stosie,
po czym wręczyłaby wam mydło.
— Sophie, jesteś
obrzydliwa!
— Moi?
Droczyliśmy się tak przez
resztę drogi do Wielkiej Sali; pisemko tajemniczo zniknęło w torbie Seamusa,
który podejrzanie szybko oddalił się razem z Deanem, kiedy spostrzegł
przeciskającą się w naszym kierunku Granger.
— Hej, Sapphire!
Sophie! Cześć, Victor, właśnie was szukałam! Macie chwilkę? — zawołała
rozradowana i przyspieszyła kroku, by jak najprędzej się z nami spotkać.
Dopiero wtedy spostrzegłam, że poza wypchaną książkami torbą pod pachą ściskała
jakieś kolorowe pudełeczko. I nie czekając, aż któreś z nas chociaż otworzy
usta, wystrzeliła z siebie jak z karabinu maszynowego: — Chciałabym
was zachęcić do dołączenia do organizacji W.E.S.Z., która zajmuje się
zwiększeniem komfortu pracy skrzatów domowych. Ostatecznym celem ma być
całkowite wyzwolenie, ale póki co stowarzyszenie walczy o godziwą zapłatę za
wykonaną pracę, wprowadzenie jakiegoś systemu… najlepiej zmianowego… o prawo do
zasiłku, ubezpieczenie zdrowotne, okres wypowiedzenia…
— Co to za wesz? — wpadł
jej w słowo Victor, wskazując na kolorową plakietkę przypiętą dumnie do jej
szaty na piersi.
— To nie jest „wesz”,
to W.E.S.Z., skrót od Stowarzyszenia Walki o Emancypację Skrzatów
Zniewolonych!
— Nigdy o tym nie
słyszałem…
— Bo to jest świeża
organizacja. Założyłam ją wczoraj, ale działamy prężnie. Harry jest
sekretarzem, a Ron skarbnikiem, wszędzie szukamy nowych członków, będą
spotkania, transparenty, robię research w celu napisania mojego
pierwszego naukowego artykułu, który chciałabym wysłać do jakiegoś magazynu,
najlepiej do Proroka Codziennego, bo jest najbardziej poczytny, no i mam
nadzieję, że Turniej Trójmagiczny pomoże nam trochę rozpromować W.E.S.Z.,
podczas zadań pewnie wszędzie będzie się roiło od prasy… Trzeba tylko zapłacić
wpisowe — oświadczyła, wyciągnęła w naszą stronę kolorową puszkę i
potrząsnęła energicznie. W środku zabrzęczały jakieś drobniaki. — Kosztuje
dwa sykle, ale dla naszych zniewolonych braci warto!
Po tej kwiecistej, pełnej zapału
mowie zapadła martwa cisza, ale Hermiony nie uraził nasz brak entuzjazmu. Cała
aż podskakiwała z podniecenia, kiedy opowiadała o tych wszystkich zwolnieniach
lekarskich i wywiadach z dziennikarzami, a ja coraz bardziej zapominałam języka
w gębie. Spojrzałam na Victora, Victor na mnie.
— Na mnie nie patrz, ja
jestem bankrutem — wypaliłam, unosząc ręce w geście obronnym i
cofając się o krok. Vipi zrobił to samo, kiedy wzrok pełen nadziei odwrócił się
w jego stronę.
— Ja tak samo, przez
nią rodzice wstrzymali mi kieszonkowe — dodał, pokazując na mnie
palcem. — Przykro mi, jestem bez knuta przy duszy. Zresztą my nawet
nie mamy skrzatów…
Szturchnęłam brata w ramię,
a ten mi oddał, ale znacznie delikatniej. Wszystkie spojrzenia zwróciły się w
stronę Kiler; zaczęła kręcić nieśmiało głową, a w jej oczach widać było
wyraźnie toczącą się wewnątrz walkę — pragnienie zaimponowania
Hermionie i kategorycznego odmówienia przystąpienia do Wszy.
— A wy nie macie
skrzata? — zagadnęłam, klepiąc przyjaciółkę w plecy. — Chyba
nie ma tam u was najgorzej, co? Na sto procent przysługui mu urlop
macierzyski…
— Tak, zwłaszcza że
nazywa się Bobik… — dodał Vipi.
— Ooo! Naprawdę macie
skrzata domowego? — wykrzyknęła z radością Gryfonka i natychmiast
chwyciła ja pod rękę. — Musisz mi wszystko opowiedzieć. Ma prawo do urlopu?
Albo chociaż do wychodnego? Ej, może udałoby ci się namówić rodziców do
przystąpienia do W.E.S.Z., tak wpływowe nazwiska na liście stowarzyszenia mogą
nam bardzo pomóc…!
I odeszły nieco na bok, aby
nie tarasować wejścia do Wielkiej Sali. Chociaż wiedziałam, że nawijanie
makaronu na uszy Sapphire zajmie Hermionie trochę czasu, zmyliśmy się z
Victorem jak najszybciej i dla bezpieczeństwa postanowiliśmy zjeść obiad przy
stole Ślizgonów. Zaśmiewaliśmy się przy tym do łez, wyobrażając sobie, jak
Kiler przytakiwała i energicznie kiwała głową, mając nadzieję, że dzięki temu
Gryfonka szybciej skończy, nareszcie jak wyciągała z portmonetki dwie srebrne
monety i odbierała plakietkę z Wszą.
Znaleźliśmy jakieś wolne
miejsca w towarzystwie reszty czwartoklasistów i zaczęliśmy nakładać sobie na
talerze to, co stało najbliżej — ja warzywne kotleciki w sosie z
pieczarek, Victor spory kawał indyczego udka. W towarzystwie Ślizgonów
odpuściliśmy sobie żarty z Sapphire. Gdyby ktokolwiek dowiedział się, że Kiler
wstąpiła do stowarzyszenia Hermiony i zapłaciła dwa sykle za odznakę ze słowem „wesz”,
nie daliby jej żyć do owutemów. A wielka miłość z Malfoyem nie byłaby możliwa
nawet w następnym wcieleniu.
— Ghost, zabieraj się
stąd, nie masz jedzenia przy swoim stole? — syknął Draco.
— Pewnie Weasley
wszystko zżarł… — mruknął znad olbrzymiej, śmierdzącej porcji
wątróbki Goyle i zaczął rechotać, a Crabbe i Malfoy natychmiast mu
zawtórowali.
Vipi przyłożył teatralnie
dłoń do piersi i udał urażonego.
— Ranisz! Nie
podzielisz się z bliźnim posiłkiem? Nie masz sumienia?
Jednocześnie na horyzoncie
pojawiła się Sapphire. Nie wyglądała na zadowoloną. Cisnęła torbę na podłogę i
opadła na wolne miejsce naprzeciwko Victora, celowo odwracając się tak, aby
Malfoy i jego goryle mogli zobaczyć jak najmniej twarzy. Oboje z bratem
robiliśmy wszystko, żeby na siebie nie spojrzeć; kątem oka widziałam, jak cały
się trząsł, tymczasem moje gardło zaczęło boleć od tłumionego śmiechu — na
przodzie czarnego mundurka wyraźnie odznaczała się okrągła, niezbyt porządnie
wykonana przypinka. „Wesz” biła po oczach już z daleka ogromnymi, żółtymi
literami. Nie wiedziałam, co było gorsze — hasło czy jakość wykonania
tego znaczka.
— Pasuje ci do włosów… — zaczął
łagodnie Victor i w tym samym momencie skończyły się moje siły do panowania nad
sobą. Parsknęłam śmiechem prosto w zawartość swojego talerza i wciągnęłam do
nosa trochę pieczarkowego sosu.
Sapphire poprawiła z
godnością swoje dwa warkocze — na ciemnych włosach gdzieniegdzie
widniały jeszcze tęczowe refleksy. Natychmiast pozbyła się wstydliwej
plakietki, bo moje prychanie i charczenie zwróciło uwagę najbliżej siedzących
Ślizgonów. Draco zaczął z zaciekawieniem zapuszczać żurawia ponad ramieniem
Victora.
— Dobrze ci tak — warknęła,
kiedy cała rozgrzana i spocona wysmarkałam w serwetkę resztki sosu.
Nie mogłam mieć jej tego za
złe. Podniebienie paliło mnie tak, jakbym wciągnęła nosem literatkę czystej,
ale i tak się śmiałam. Nie mogłam się doczekać relacji z pierwszego spotkania
Wszy.
*
Według prognozy pogody,
której wysłuchałam przed pójściem spać, piątkowe popołudnie miało być względnie
suche i słoneczne, ale wyglądało na to, że profesor Trelawney musiała zatrudnić
się na pół etatu jako pogodynka w radiu, ponieważ od rana lało jak z cebra.
Wiatr dął jak wściekły, a gęste, ołowiane chmury pokrywały każdy centymetr nieba,
niwecząc marzenia o ciepłym weekendzie. Błonia rozmokły tak, że z łatwością
można było poznać, który uczeń wracał właśnie z zielarstwa albo z opieki nad
magicznymi stworzeniami. W holu zrobił się mały tłok, bo każdy zatrzymywał się
zaraz za drzwiami, żeby wylać wodę z butów. A ponure miny niektórych Ślizgonów
przy obiedzie wskazywały na to, kto miał ochotę przystąpić do wieczornych
testów. Chłopcy raz po raz podrywali głowy i z nadzieją spoglądali na zaczarowany
sufit — aż ciężki od skłębionych, ciemnych chmur. Strugi deszczu
złociły się w ciepłym świetle świec dryfujących ponad naszymi głowami i
rozpływały się gdzieś w połowie drogi. Ja byłam bardzo podekscytowana. Pewnie
gdybym sama starała się o pozostanie w drużynie, zaczęłabym analizować warunki
na niebie i szanse moich rywali, ale teraz szłam w stronę boiska całkowicie
rozluźniona. Na miejsce dotarłam jakieś czterdzieści minut przed szóstą i wcale
się nie zdziwiłam, kiedy w szopie zastałam Flinta szperającego przy miotłach.
Na drewnianych, wyszczerbionych deskach leżało Siedem Nimbusów 2001. Z
prostymi, długimi ogonami, wyprofilowanymi witkami i wypolerowanymi,
błyszczącymi rączkami; w otoczeniu starych, zniszczonych szkolnych mioteł
prezentowały się jeszcze lepiej. Eleganckie napisy na bordowym drewnie
wyglądały w chybotliwym świetle lampy jak płynne złoto. Siedem dzieł sztuki w
swojej klasie. Flint wyprostował się i staliśmy tak w milczeniu, przyglądając
się miotłom — ja żując gumę, on z rękami w kieszeniach.
— Malfoy, jak rozumiem,
zostaje? — zapytałam w końcu.
— Mhm, tylko
uzupełniamy luki.
— Tak? A to Miles
gdzieś się wybiera, że można się zgłaszać na obrońcę?
— To tylko tak… W razie
czego, na rezerwowego.
— Oui, bien sûr — mruknęłam
z ironią i wydęłam usta. — Przecież wiesz, że to gówniany szukający,
w tamtym roku sfaulował Pottera trałem, a w ciągu całej swojej kariery złapał
znicz tylko raz. Bo zwaliłeś Chang z miotły i nie miał się z kim ścigać
o znicza.
Ale Flint tylko wzruszył
ramionami.
— To już nie moja
sprawa, w tym roku i tak już nie gramy — odburknął. — Zależy
mi tylko na tym, żeby się odkuć u McGonagall, nie mam ochoty drugi raz
repetować. A za rok pewnie Montague zostanie kapitanem i to on będzie się z nim
użerać.
Wcisnął mi w ręce Nimbusa,
wziął drugiego i wyszedł z szopy. Ułamek sekundy później Flint już i robił
pierwsze okrążenie w deszczu. Cisnęłam torbę na podłogę i pobiegłam za nim.
Zanim dosiadłam miotły, rzuciłam sobie na twarz zaklęcie Impervius, by lepiej
widzieć w deszczu. Gładka, ciepła rączka zadrżała lekko, kiedy otoczyłam ją
rękami; odepchnęłam się mocno nogami od błotnistego podłoża, aż plasnęło. Nigdy
bym się do tego nikomu nie przyznała, nawet Darli, ale lot na „miotle od
Malfoya” nie był ani odrobinę mniej przyjemny, niż gdyby kupił ją ktoś inny.
Zaklęcie odpychało wodę od twarzy, ale cała reszta momentalnie przemokła.
Deszcz lał zawzięcie na przekór prognozom pogody, krople zacinały ostro, tak,
że miało się wrażenie, jakby zewsząd atakowały maleńkie sztyleciki, a wiatr
próbował miotać mną i Flintem, że ciężko było utrzymać drążek między nogami.
Zabraliśmy wszystkie kafle z szopy, a ja zaczarowałam je tak, aby przed nami
uciekały. Chwilę później znikąd w powietrzu znalazł się Miles i dołączył do
zabawy, aż nie zaczęli się schodzić kandydaci do drużyny i trzeba było zwolnić
miotły.
Usiadłam na ławce pod
zadaszeniem, gdzie zwykle czekali rezerwowi i pani Hooch. Co roku, kiedy
odbywały się testy do drużyny, trybuny były pełne ludzi, nie tylko tych ze
Slytherinu, ale w taką pogodę nikt nie miał ochoty marznąć ani moknąć. Tylko
dziewczyna Flinta, Wiktoria Odrowąż z Ravenclawu, siedziała niezmiennie na
ławce rezerwowych i śledziła znudzonym wzrokiem to, co działo się na boisku.
Przez ogłuszający szum nie było słychać zupełnie nic, a kapitan i kandydaci do
drużyny stali się ciemnymi, zlewającymi się z niebem punkcikami.
— Jak im idzie? — dopytywała
co chwilę kędzierzawa Krukonka. — Kto teraz lata? Udało mu się?
Odpowiadałam cierpliwie,
choć trudno było mi uwierzyć, że dziewczyna miała tak małe pojęcie o
quidditchu, od roku spotykając się z chłopakiem, dla którego nie istniało nic
poza lataniem i wagarami.
— Teraz testują
ścigających — odparłam. Zignorowałam ból spowodowany silnym skurczem
żołądka na dźwięk tego słowa. — To są ci, którzy przerzucają kafle…
takie duże, czerwone piłki… przez te wielkie obręcze.
— Ach! — zaśmiała
się perliście. — Zawsze mi się mylą z szukającymi!
— O, stanowisko
szukającego jest u nas obsadzone na kolejne cztery lata, croyez moi…
Egzamin do drużyny trwał
jakieś półtorej godziny, ale już po kilkunastu minutach zrobiło się tak ciemno,
że trzeba było zapalić latarnie. Niewiele to pomogło. Miałam spore problemy z
rozróżnieniem kandydatów, wiatr zagłuszał większość rozmów, więc Wiktoria
Odrowąż musiała siedzieć tutaj jak na tureckim kazaniu. Udało mi się wyłowić
zaledwie kilka znajomych sylwetek. Malfoy latał tak sobie — jako
jeden z niewielu graczy był jako tako widoczny dzięki swojej tlenionej
fryzurze. Złapał piłeczkę całkiem szybko, ale zderzył się z jakimś innym
chłopakiem i o mało nie zleciał z miotły. Nimbus wystrzelił do przodu i gdyby
ostatkiem sił Draco nie chwycił się go za ogon, wylądowałby dziesięć metrów
niżej w morzu rozdeptanego błota. W grupce Ślizgonów pojawiły się jakieś
pojedyncze śmiechy; reszta musiała być tak przemoczona i zmęczona, że nie miała
ochoty zareagować. Ale nie spodziewałam się, żeby ten incydent jakkolwiek
wpłynął na decyzję Flinta, bo godzinę później dostrzegłam przemoczone, jasne
strąki wśród siedmiu głów skompletowanej nowej drużyny. Znów poczułam znajomy,
bolesny skurcz gdzieś w okolicy żołądka.
I to by było na tyle.
Przestałam śpiewać. Teraz
nie będę latać.
Pierwszy raz dostrzegłam
błysk bezsensowności mojej decyzji, ale było już za późno. Każdego z siedmiu
Nimbusów dosiadał od dzisiaj nowy właściciel.
~*~
Za chwilę pewnie
znów zrobię sobie krótką przerwę od betowania Siostrzenicy, jak na złość
wtedy, kiedy akurat zaczęłam się wciągać w pisanie tej historii od nowa. XD Ale
cóż, jest plan, trzeba się go trzymać.