Listopad przyniósł mi dwie niespodzianki - pierwszy śnieg, który na kilka dni całkowicie zasypał błonia, oraz informacje o Anzelmie. Podczas kolejnego nocnego przeszukiwania bibliotecznego archiwum imię i nazwisko dziadka przy Zaczaruj oczarowane uderzyło mnie z taką siłą, że zapragnęłam natychmiast dostać szlaban. Oczywiście szybko wyleczyłam się z tego pomysłu, świadoma, że było mało prawdopodobne, bym za karę dostała do przepisywanie spisu szlabanów czy czegoś podobnego, gdzie mogłam raz jeszcze natknąć się na wpis o Anzelmie Serpensie.
Łatwiej było mi się po prostu gdzieś włamać.
Wiedziałam, że mój dziadek musiał ukończyć jakąś szkołę. Zważywszy na historię naszej rodziny, spodziewałam się, że mogło chodzić o Beauxbatons, choć nigdy nie poświęcałam temu zbyt wiele czasu. Anzelm mieszkał w mojej głowie głęboko za kotarą jako postać, która miała wpływ na decyzję Melanii i Bonitusa o oddaniu mnie do adopcji - o ironio, postać, której sama Melania nigdy nie poznała i całą wiedzę na temat własnego ojca czerpała wyłącznie od jego matki.
Anzelm był potworem i ja zapowiadałam się tak samo.
To brzmiało jak historia, która prosiła się o zgłębienie zaraz po usłyszeniu tego porównania - zwłaszcza po zetknięciu się z tak podatnym gruntem jak jedenastoletnia pyskata i przekorna Sophie Serpens. A jednak to jedno - nic wcześniej i nic więcej później - nie sprawiło, że poczułam się tak przyblokowana. Ulokowałam postać Anzelma daleko od codziennych myśli jako coś nierzeczywistego, a teraz, kiedy odkryłam coś, co potwierdzało, że jednak istniał naprawdę, to było jak kopniak prosto w żołądek.
Ten jeden wpis z karty bibliotecznej z dwunastego marca 1928 roku.
Namierzenie i włamanie się do archiwum, w którym przetrzymywano spis szlabanów i przewinień uczniów, okazał się łatwy jak wejście na szczyt Wieży Astronomicznej. Mimo skurczonych z napięcia wnętrzności - jak zwykle, kiedy wymykałam się z dormitorium - byłam podekscytowana. Zapach kurzu i starego pergaminu przywodził na myśl bibliotekę, podobnie wysoki sufit z drewnianymi krokwiami, ale poza ciasno ustawionymi regałami pełnymi biurowych kontenerków. W gęstym mroku rozpraszanym słabym, zimnym światłem z różdżki wszystko tu wyglądało upiornie, ale nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Te metalowe pudła pełne zżółkniętych teczek znałam aż za dobrze z własnych szlabanów. Mimo ilości dokumentów wszystko było tu jasno uporządkowane. Nie miałam pojęcia, w jakich latach Anzelm uczył się w Hogwarcie, mogłam tylko przypuszczać, że skoro w 1928 roku wypożyczył książkę o podstawowych urokach, mógł to być jego pierwszy albo drugi rok i poszłam właśnie tym tropem. Z olbrzymiego regału z nalepką styczeń/czerwiec 1928 udało mi się przywołać wiele kart z opisem przewin Anzelma i bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że w niczym nie przypominały dowcipy Huncwotów czy nawet moich własnych. Z coraz większą niechęcią łapałam wyskakujące z szuflad notatki i czytałam ze wstydem, jakby dotyczyły mnie samej.
Wyłaniający się z nich opis Anzelma coraz bardziej odbiegał od tego, który nosiłam przez te wszystkie lata. Wiedziałam, że to, co mówiły o nim notatki ze spisu szlabanów, przedstawiały go tylko z tej złej strony, ale to nie były jakieś durne występki niesfornego uczniaka podkładającego nauczycielowi łajnobombę pod krzesło. Choć znalazłam wiele wpisów świadczących o tym, że i Anzelm bywał ofiarą żartów i przemocy, zdecydowanie częściej występował jako oprawca. Mając prawie zerową wiedzę na temat dziadka, zawsze wyobrażałam go sobie przez pryzmat zawodu, który wykonywał. Trochę bujający w obłokach, trochę postrzelony szalony naukowiec-podróżnik, który zbyt rzadko bywał w domu… może zaniedbywał rodzinę albo zginął przez jeden ze swoich eksperymentów jak matka Luny. Nawet odnajdywałam w tym obrazie pewne cechy, które mogłabym z nim dzielić. Ale nigdy nie utożsamiałam z nim okrucieństwa, znęcania się nad innymi uczniami, licznych kradzieży…
Anzelm Serpens. Przyłapany na nielegalnym użyciu klątwy na osobie Alana Lorina. Uszy Lorina uschły, uczeń wymagał przyjęcia do Szpitala Św. Munga - poczwórny szlaban… Przyłapany na kradzieży sakiewki Minerwy Stelar. W sakiewce znajdowały się 2 galeony, 42 sykle, 2 knuty… Odnotowano nieudaną próbę rzucenia Cruciatusa na osobę Maurycego Jurika… Wielokrotnie przyłapany na podglądaniu uczennic w damskiej toalecie. Miesięczny szlaban, zawiadomiono rodziców…
Wpisy urwały się niespodziewanie na marcu 1931 roku, jakby Anzelm nagle dojrzał albo zniknął ze szkoły. Nic, zero - nawet jednorazowego szlabanu za nieoddane w terminie wypracowanie z obrony przed czarną magią, a przecież wiedziałam, że wciąż musiał jeszcze wtedy żyć. Z otchłani pamięci wygrzebałam jakąś wzmiankę o jego słabym zdrowiu i to poniekąd wypełniało luki w tej historii. Ryglując wielkie, okute stalowymi profilami drzwi, walczyłam z pokusą włamania się do gabinetu dyrektora - z teczki zawierającej wszystkie istotne informacje o każdym uczniu z całą pewnością dowiedziałabym się więcej, ale ostatecznie odpuściłam. Ta wyprawa wymagała przygotowania.
W zamian za to zakradłam się do kantorka pielęgniarki i przegrzebałam wszystkie kartoteki Anzelma od 1927 i te również urwały się na 1931 roku, z czego wynikało, że w skrzydle szpitalnym przebywał dużo częściej w okresach jesienno-zimowych, skarżąc się na zatrucia, bezsenność i brak apetytu. Dwa razy został nawet odesłany do Szpitala Świętego Munga, gdzie spędził kolejno miesiąc i siedem tygodni.
Trąc nad ostatnimi aktami zmęczone oczy, już wiedziałam, co będę robiła podczas przerwy świątecznej. Jedyne, czego potrzebowałam, to przepustki od dyrektora na jeden dzień, ale zważywszy na oceny Liubov, nie miałam się czym martwić.
*
Uwielbiałam swoich Puchońskich kolegów, ale nie potrafiłam trzymać się z dala od Ślizgonów, tym bardziej, że teraz, kiedy zostałam zaakceptowana przez ich mentora, sami szukali mojego towarzystwa.
- I jak, udało ci się poprawić iluzję? - zapytałam.
Poczułam ciepło w sercu, kiedy dołączył do mnie w drodze na zajęcia u Dumbledore’a. Transmutacja była praktycznie wolna od ludzi z Hufflepuffu.
- Tak, jesteśmy z Melanią świeżo po dyżurze.
Powiedział to lekkim tonem, ale ani razu przy tym na mnie nie spojrzał, gapiąc się uparcie pod swoje nogi.
No i to by było na tyle z miłego ciepełka.
Chyba tylko strach przed zbyt dużym ingerowaniem w życie wszystkich innych poza Riddle’em powstrzymał mnie przed wydęciem ust. Wbiłam wzrok w plecy ducha płynącego przed nami w powietrzu, dopóki nie wsiąknął w drzwi męskiej toalety.
- O, czyli jednak się zeszliście? - podjęłam, siląc się na spokój.
Nie wyszło. Nawet ja usłyszałam w tym nutkę ironii. Kątem oka dostrzegłam rękę Evana wędrującą nerwowo do szczytu złocistej czupryny.
- Taak… szczerze porozmawialiśmy, przeprosiła mnie i… i teraz jesteśmy szczęśliwi. Naprawdę.
Nie brzmiał, ale zachowałam to dla siebie.
- Cieszę się.
W to też nie uwierzył, ale rozmowa urwała się niedokończona - ku obopólnej uldze - kiedy dołączyliśmy do grupki Ślizgonów pod klasą Dumbledore’a. Rosier stanął bardzo blisko Diany Parkinson, jakby chciał za wszelką cenę udowodnić - sobie czy wszystkim wokół - że naprawdę wszystko było dobrze.
Namierzyłam wzrokiem Riddle’a i kiwnęłam mu głową na przywitanie.
Nie cofnęłaś się w czasie, żeby angażować się w cudze życie miłosne, powtarzałam sobie w kółko.
Tylko po to, żeby spróbować nie dopuścić do wielkiej wojny.
Mimo wszystko chyba wolałabym wyperswadować Evanowi małżeństwo z krukońską wersją Cersei Lannister.
*
Co prawda śnieg postraszył tylko przez pierwszy tydzień listopada i biały puch błyskawicznie zmienił się w szaroburą błotnistą chlapę, ale piękna złota jesień już nie wróciła. Bezlistne korony drzew straszyły na skraju Zakazanego Lasu, kołysząc złowróżbnie czarnymi gałęziami, temperatura oscylowała wokół jakichś pięciu stopni, a nieustanna wilgoć sprzyjała przeziębieniom. Błonia prawie całkowicie opustoszały, tylko od czasu do czasu widziałam z okna biblioteki małe grupki z miotłami na ramionach zmierzające w kierunku boiska. Ekscytacja quidditchem wciąż się utrzymywała, choć pierwsze nocne przymrozki zapowiadające zbliżającą się zimę nastrajały powoli do rozmów o przerwie gwiazdkowej.
Już dawno uprzedziłam rodzinę Liubov, że ich córka nie wróci na święta do domu. Przytłoczona pracą nad eliksirem, sprawą Riddle’a i utrzymywaniem się w topce najlepszych uczniów, miałam niewiele okazji do empatyzowania z tamtymi ludźmi. Tak wolałam o nich myśleć. Poza tym pozostawienie tego tematu ukrytego pod dywanem obojętności pozwalało mi funkcjonować bez kwestionowania istnienia własnego sumienia. Jak w przypadku Evana i Melanii Kalkstein - powtarzałam sobie, że przecież musiało istnieć, skoro podjęłam się tej wyprawy.
I wracałam do pisania esejów.
Było mi żal czasu na naukę - pierwszy raz nie z lenistwa, a z powodu odmiennych priorytetów. Coraz częstsze kolokwia zdawałam perfekcyjnie dzięki legilimencji, wdzierając się do umysłów bardziej obkutych uczniów (najczęściej Barbary) i zapewniając sobie najwyższe oceny. Część praktyczna pozostawała formalnością.
Właściwie nie przestawało padać. Nie cierpiałam z powodu mrozu, zwłaszcza że w pokoju wspólnym Puchonów - dziesięć razy bardziej przytulnym w trakcie listopadowej słoty - skrzaty zawsze dobrze paliły w kominku, a po powrocie z lekcji zawsze z dziewczynami zastawałyśmy w łóżkach termosy w wełnianych ocieplaczach. Na ich widok zawsze pojawiało się ukłucie sentymentu.
Spodziewałam się, że teraz, kiedy Tom Riddle nie patrzył podejrzliwie na moje rozmowy z jego Ślizgonami, zostanę naturalnie przyjęta do ich grupy, ale on właściwie zawsze szukał okazji wyłącznie do rozmów sam na sam. Początkowo wydawało mi się, że wciąż wstydził się czasu spędzanego z Puchonką, ale po kilku takich spacerach po odległej części kamiennej plaży wzdłuż jeziora zaczęłam podejrzewać, że kryło się pod tym coś więcej. Jakaś podszyta zaborczością ciekawość, którą dostrzegałam - podobnie jak za czasów, kiedy był już Lordem Voldemortem - wyłącznie w czerwonych blaskach jego oczu. Nie podobała mi się częstotliwość, z jaką się w nich zapalały.
- U ciebie też wszyscy żyją świętami? - zapytałam, a Riddle zrobił minę, jakby był uprzejmie zdziwiony istnieniem czegoś tak trywialnego jak Boże Narodzenie. - Wybierasz się gdzieś?
- Nie mam złota i wychowałem się w mugolskim sierocińcu - rzekł, nie kryjąc ironii. - Połącz kropki. A ty? Wracasz do siebie?
Pokręciłam głową.
- Nie - odparłam lekko. - Czeka tam na mnie jeden chłopak, który chce się ze mną ożenić, ale mam inne plany.
Pokrętny uśmieszek wykrzywił mu usta. Skręciliśmy między szklarnie i Riddle przyśpieszył kroku, unosząc ramiona, jakby to miało uchronić go od coraz mocniej zacinającego deszczu. Gdy przystanęliśmy pod zadaszeniem jednej z nich, spostrzegłam, jak drżał.
- Żadnego gospodarstwa, fartuszków z kieszonkami na jajka? Gromadki dzieci wieszających na twojej spódnicy? Nie? - Jeszcze raz potrząsnęłam głową, a Riddle parsknął śmiechem. Zasłonił się szczelniej płaszczem, studiując moją twarz w sposób, jaki to robił, kiedy próbował sforsować magiczną barierę. - Nie jest ci zimno?
Automatycznie zaprzeczyłam. Poczułam się dziwnie zmieszana tym pytaniem - i bynajmniej nie dlatego, że naprawdę nie było. Tom wydawał się mało zaangażowany w potrzeby innych jak poboczny obserwator, choć przeważnie dotyczyły jego najbliższych przyjaciół. Nawet nie spojrzał na przygaszonego Evana, kiedy cierpiał po rozstaniu z Melanią, nie dało się dostrzec na jego posągowej twarzy cienia współczucia na przedegzaminacyjne stresy. Przynajmniej publicznie.
A teraz stoi przyciśnięty ramieniem do mojego ramienia i pyta, czy mi zimno.
Nie było. Ciepło przenikało wprost przez moją aurę, burzyło krew, a on uśmiechał się pod nosem, jakby robił to celowo. Celowo drażnił i napierał, testując, na ile mógł sobie pozwolić.
- Jakie to plany? - zapytał w końcu. - Czyżby miała tu coś do powiedzenia rodzinna tradycja?
Wyczarował nad nami wielki, przezroczysty parasol, byśmy mogli ruszyć powoli w stronę szklarni 4B. Długa przerwa powoli dobiegała końca i od strony zamku dało się słyszeć pierwsze odgłosy rozmów zmierzających na zielarstwo uczniów.
W pierwszej chwili nie wiedziałam, o czym mówił, ale szybko się domyśliłam, że pił do wojskowych korzeni Onoprijenko.
- Teraz wojsko nierozerwalnie łączy się z polityką - odparłam konspiracyjnym szeptem. - A mnie nie ciągnie do polityki. I bynajmniej nie ze względu na Grindelwalda.
Wtem twarz mu się zmieniła - w sposób niedostrzegalny dla ludzkiego oka rysy się wyostrzyły, a między brwiami pojawiła się ledwo zauważalna zmarszczka, jakby nareszcie wypłynął temat, na który bardzo chciał porozmawiać.
- Jak Durmstrang się do tego odnosi?
Ton miał niesamowicie wyważony, ale ja już czułam narastające w nim podniecenie - ten rodzaj dzikiej, mrocznej ekscytacji, którą i może mógł ukryć, gdyby nie to, że już się po części odsłonił, dopuścił mnie do kształtów i przepływów swojej mocy na tyle blisko, bym potrafiła rozpoznać ten gwałtowny poryw.
- Niewiele się o tym rozmawia - odpowiedziałam zgodnie z tym, co sama dowiedziałam się od Liubov. - To jest temat, który wciąż budzi skrajne emocje. W Durmstrangu uczą się dzieci i wnuki tych, którzy mu się sprzeciwiali… jak i tych, którzy go popierali. Ofiary i kaci. Nie pomaga fakt, że cyklicznie spada i wzrasta popularność jego poglądów wśród bardzo młodych chłopców z rodzin czystej krwi. Ach, zawsze ta czysta krew.
Westchnęłam teatralnie, zerkając na niego.
- Czystą krew rozumiem w pewnym sensie jako temat, który ma za zadanie wywoływać emocje. - Zauważył, jak moje brwi pofrunęły do góry, bo dodał: - Oczywiście wierzę, że ostatecznie Grindelwald dążył do dominacji rodów czystej krwi nad tymi, kolokwialnie mówiąc, “mniej czystymi”, ale to nie był główny cel jego działań.
- Tak? A jaki był? Oświeć mnie - wtrąciłam zjadliwie, bo choć to nie były moje poglądy, tylko Liubov, protekcjonalny ton, z jakim się odezwał, sprawiły, że poczułam się jak idiotka.
Spojrzał na mnie z ukosa z diabelskim błyskiem w oku - jemu z kolei bardzo się spodobało, w jaki sposób to ja się do niego odezwałam. I dał mi to odczuć.
- Jego pierwszym i najważniejszym postulatem było odrzucenie Międzynarodowego Kodeksu Tajności, z czym powinien zgodzić się każdy zdrowo myślący czarodziej. Bez względu na pochodzenie i status krwi. - Skakał przez chwilę wzrokiem z jednego mojego oka do drugiego i z powrotem, widocznie szukając cienia prowokacji. I chyba go znalazł, bo jeden z kącików posiniałych lekko warg zadrgał z satysfakcją. - Upraszczając, czarodziej na szczycie tej piramidy jest nie tylko panem, ale i opiekunem. Każdy na tym zyskuje. My nie musimy się ukrywać, mugole mogą czerpać z naszych zdolności. Oczywiście do pewnego momentu.
- Oczywiście - przytaknęłam, nie kryjąc ironii.
Znacząco zwolnił, więc i ja zrobiłam to samo. Deszcz bębnił coraz bardziej zajadle o przezroczystą czaszę parasola.
- Teraz wojsko nierozerwalnie łączy się z polityką - dodał i uniósł znacząco brwi. - Nie musisz udawać tej słodko-pierdzącej poprawności politycznej. Twoich przyjaciół w wełnianych sweterkach tu nie ma, ze mną możesz być w pełni szczera.
Nawet się nie zorientowałam, kiedy zupełnie przystanęliśmy i wielu uczniów powoli nas doganiało. Riddle się mylił. Tuż ponad jego ramieniem zobaczyłam na ścieżce zbliżające się rodzeństwo Rottermundów z Barbarą i Leo na czele. Nasze spojrzenia natychmiast się skrzyżowały i nie było sensu udawać, że ich nie widziałam. Podniosłam rękę i pomachałam.
Odmachali. A jakże, ale mieli przy tym takie miny, jakby przyłapali mnie na obściskiwaniu się z woźnym. Spojrzałam z powrotem na twarz Toma i przez chwilę byłam pewna, że przebiegło przez nią rozbawienie.
- Rozumiem, że właśnie to są twoje plany? - spytałam z bijącym mocno sercem. Zbliżające się sylwetki Puchonów coraz bardziej mnie rozpraszały. - Polityka?
Uśmiechnął się cwanie i odwrócił, jakby czuł moje zniecierpliwienie, ba, jakby dobrze wiedział, czym było spowodowane.
- Może. Zgaduj dalej.
Odszedł, zostawiając mnie na pożarcie czterech wygłodniałych borsuków. Nie rzuciły się na mnie od razu. Barbara odczekała, aż Beery wpuści nas i grupę Krukonów między stoły uprawowe, na których już czekało pół tuzina doniczek z szalejem jadowitym - akurat po jednej na parę. Po sprawdzeniu obecności kazał nam dobrać się w dwójki i przy pomocy rękawic ze smoczej skóry i szpatułek z ostro zakończonym końcem zebrać maleńkie, trujące jagody obrastające korzenie.
Nie byłam zaskoczona, kiedy Hoffmann bez obaw chwyciła pierwszą z brzegu doniczkę i od razu do mnie podeszła.
- Uważaj - rzuciła półgębkiem, z niezwykłą niefrasobliwością chwytając roślinę za bladofioletowe liście. - To nie jest dobre towarzystwo.
Rozczulenie ich nadmierną troską zaczęła się przeistaczać w rosnącą irytację. Z uśmiechem przyklejonym do twarzy przez chwilę operowałam łopatką przy giętkiej, szarej łodydze, udając, jak bardzo zajmowało mnie wykopywanie jej z ziemi. Złość powoli pompowała mi serce do rozmiarów sporego melona. Sophie Serpens już dawno by eksplodowała, jak to robiła przy Sapphire, kiedy tamta za bardzo się wtrącała, ale Liubov mogła tylko unieść brwi i zamrugać, uprzejmie czekając na doprecyzowanie.
- Co to znaczy, że “nie jest dobre”? - zapytałam. - Nic złego z ich strony mnie nie spotkało. A was tak?
- Nie o to chodzi. Po prostu towarzystwo, gdzie jest więcej sekretów niż otwartości, to nie jest żadna przyjaźń. - Zamilkła na chwilę, bo profesor Beery zbliżył się, żeby zajrzeć jej przez ramię. - Ani nawet koleżeństwo. To mi wygląda na kult jednostki. Wyjątkowo EGOCENTRYCZNEJ jednostki.
No, to z Dumbledore’em moglibyście sobie zbić piątki, przemknęło mi przez myśl.
- To, że… hmm… nie chcą mnie wtajemniczać w swoje sprawy, jeszcze o niczym nie świadczy. Każdy na początku nowej znajomości jest ostrożny.
Miała ochotę przewrócić oczami - z całą pewnością miała, ponieważ ja z trudem się od tego powstrzymałam, a Barbara wyglądała na dużo bardziej zniecierpliwioną, ale westchnęła tylko i mruknęła:
- Nie szkodzi. Zobaczysz po lekcjach.
Pociągnęła i szalej jadowity wyskoczył z doniczki, miotając korzeniami jak szalony.
Przez resztę zielarstwa, numerologię, obiad i zaklęcia skręcało mnie z ciekawości, ale Puchonka miała tak zaciętą minę, że nie miałam o co wypytywać. O młodym Voldemorcie wiedziałam tyle, co stary sam mi o nim opowiedział. Nie łudziłam się, że poznałam całą prawdę i każdy niewygodny fakt, no i poznałam go na tyle dobrze, żeby spodziewać się wielu nieprzyjemnych historii, więc poniekąd byłam gotowa na wiele, ale i tak wnętrzności raz po raz dawały o sobie znać, skręcając się boleśnie ze strachu.
Sama nie wiedziałam, co najbardziej obawiałam się usłyszeć. Wyobrażałam sobie najokropniejsze, najobrzydliwsze uczynki i dochodziło do mnie, że ostatecznie wszystkie mogły dotyczyć Toma Riddle’a, dlatego kiedy Barbara zaraz po kolacji zaprowadziła mnie do Izby Pamięci, poczułam się trochę wytrącona z równowagi. Przez dobre dziesięć minut błąkałyśmy się w ciszy po labiryncie słabo oświetlonych gablotek i witryn, aż Hoffmann zatrzymała się gwałtownie i wskazała palcem jedną z nagród.
- Spójrz - powiedziała tylko.
Odsunęła się, żebym mogła podejść do narożnej oszklonej szafki i odszukać wzrokiem nowiutki, błyszczący medalion w kolorze złota, na którym ozdobne litery układały się w napis Tom Riddle - Za Zasługi Specjalne dla Szkoły. Półkę wyżej w tej samej gablocie leżał bardzo podobny złoty wisior z nazwiskiem Ślizgona na tarczy, ale tym razem pod spodem wygrawerowano napis: Za Zasługi na Polu Magii.
- I co w związku z tym? - zapytałam powoli, szczerze skonsternowana. - Nie można mu odmówić zaangażowania w naukę… a skoro jeszcze w jakiś sposób przysłużył się szkole…
Dobrze wiedziałam, co to był za sposób, ale bardzo wątpiłam, żeby ją chociaż zaleciało, że to Riddle odpowiadał za napuszczenie bazyliszka na mugolaczkę w toalecie dla dziewczyn. Tym bardziej, że owa mugolaczka wciąż hulała sobie gdzieś poza zamkiem - w każdym razie łazienka Jęczącej Marty nadal była dostępna i kompletnie nienawiedzona.
- A wiesz, co to były za “zasługi dla szkoły”? - Już nie kryła się ze swoim rozdrażnieniem. - Dwa lata temu w szkole zaczęło dochodzić do dziwnych napaści, w wyniku których zmarła jedna dziewczyna. Możesz o tym nie wiedzieć, bo tego chłopaka już nie ma w szkole, ale uczył się tu kiedyś taki dziwny chłopak, na moje oko chyba trochę upośledzony… on miał jakieś takie dziwne zainteresowania, fascynował się magicznymi stworzeniami, ale nie takimi normalnymi, wiesz, jednorożce, niuchacze, druzgotki. On lubił niebezpieczne stworzenia, naprawdę niebezpieczne i co chwilę miał przez to kłopoty. I, wiesz, dopóki sobie hodował jakieś plumpki czy inne trutniowce, nikomu to za bardzo nie przeszkadzało, ale z czasem zaczął się robić coraz bardziej dziwny. Ciągle łaził po Zakazanym Lesie, szukał dzikich testrali, raz próbował hodować mięsożerne ślimaki, trzymał w dormitorium pod łóżkiem salamandrę. Wiem, bo brat Leo dzielił z nim wtedy sypialnię, Hagrid - podobno “przez przypadek” - podpalił swoje łóżko, żeby miała bez przerwy dostęp do ogniska. Cholera wie, skąd on ją wytrzasnął… W każdym razie nagle zaczęły się dziać dziwne rzeczy, to trwało bardzo długo i pojawiła się nawet groźba, że zamkną szkołę. Dopiero wtedy praktycznie z dnia na dzień sprawcę złapano i wyrzucono ze szkoły. Jak się domyślasz, to Hagrid sprowadził do szkoły jakiegoś ogromnego pająka, nad którym nie mógł zapanować.
Zamilkła, krzyżując ręce na piersiach. Jej ramiona unosiły się i opadały szybko, oczy błyszczały jak w gorączce, a sama Barbara przechyliła głowę i wydęła usta, robiąc taką minę, jakby przyłapała mnie na czymś nieprzyzwoitym. Bardzo w tym momencie przypominała mamę.
- Dobrze, ale co w związku z tym? - powtórzyłam już bardziej niepewnie.
- Hagrid w pewnym sensie trzymał się z Riddle’em. Myślisz, że on się nie domyślał, kto stoi za tymi napaściami? Że taki tumanek byłby w stanie przechytrzyć Riddle’a? Sypnął Hagrida, kiedy pojawiło się zagrożenie, że trzeba będzie zamknąć Hogwart i Riddle wróci tam, gdzie nie jest już taki poważany. Riddle cię sprzeda przy pierwszej nadarzającej się okazji, jeżeli będzie widział w tym zysk, Liubov. Poza tym poglądy tej całej dziwnej trupy… no nie wiem, jak dla mnie pozostawiają wiele do życzenia…
- À propos poglądów, rozmawialiśmy już o…
Nie dała mi dokończyć.
- Ty sama po Grindelwaldzie powinnaś już o tym wiedzieć najlepiej. - Opuściła ręce, kierując się do wyjścia. Ogień na jej pyzatej twarzy przygasł, pozostawiając blady cień zrezygnowania. - Ja wiem, że takie kartofle jak my ci nie wystarczymy, że… że chciałabyś bardziej “ambitnego” towarzystwa. Ten splendor i talent twoich znajomych ze Slytherinu… z tej konkretnej grupy… może się wydawać kuszący, ale do niczego dobrego nie doprowadzi. Bo gdzie jest teraz Hagrid?
Nie dyskutowałam z nią więcej - po części dla świętego spokoju, a po części dlatego, że uderzyło mnie to, co powiedziała. Ceniłam szczerość Barbary, dopóki sama nie stałam się jej ofiarą. Wcale nie czułam się lepsza, a już zdecydowanie nie bardziej ambitna, żeby szukać ambitnego towarzystwa. Im dłużej byłam w Hufflepuffie, tym bardziej kwestionowałam swoją przynależność do Slytherinu, aż w końcu przestałam dostrzegać w sobie jakiekolwiek cechy, które mogłyby przekonać tiarę do uczynienia ze mnie Ślizgonki. Poza tym jednym niechlubnym faktem wywodzenia się z jego rodu.
Cóż. Genów nie mogłam sobie wydłubać.
A rozmowa w Izbie Pamięci uzmysłowiła mi, że tak naprawdę nie zasługiwałam na żaden dom. Zwłaszcza na Hufflepuff.
Ale i te rozmyślania wyparłam tak szybko, jak wyparłam zgromadzone informacje o Anzelmie, dyskusyjny związek Rosiera i zabójstwo Liubov. Żadnych sentymentów. Liczył się tylko Riddle.
Postanowiłam skonfrontować go ze słowami Barbary tak szybko, jak się tylko dało. Nie musiałam urządzać żadnych wielkich poszukiwań, wystarczyło w pierwszej wolnej chwili po obiedzie wybrać się do biblioteki. W tym jednym był tak przewidywalny, jak Hermiona Granger.
Intencjonalnie dał się wciągnąć w zasadzkę zwyczajnej rozmowy na temat ostatniego zaliczenia z eliksirów, ale sposób, w jaki na mnie patrzył, kiedy siedzieliśmy przy stoliku pod oknem, dyskutując szeptem głowa przy głowie, dawał do zrozumienia, że na coś czekał.
Chyba miałam paranoję.
- Byłam wczoraj w Izbie Pamięci - zaczęłam niewinnie, bawiąc się piórem. - Widziałam tam twoje nazwisko. Czym takim się przysłużyłeś? Pomogłeś gajowemu wygrać konkurs na największą dynię, wynalazłeś zaklęcie przeciwko samosprawdzającym piórom czy zepchnąłeś tamtą nielubianą uczennicę z Wieży Astronomicznej?
Musiał poznać po uśmiechu, że już coś wiedziałam, bo i jego kąciki uniosły się lekko.
- Możesz powiedzieć, co ci naopowiadała twoja ulubiona puchońska koleżanka.
- Podobno przyczyniłeś się do złapania ucznia, który przywlókł do szkoły potwora, przez którego zginęła jakaś uczennica - mruknęłam, przysuwając głowę jeszcze bliżej. - Co jest oczywiście bardzo chwalebne, ale podobno znałeś tożsamość tego ucznia na długo przed tym, kiedy zdecydowałeś się go oskarżyć. Powiedz, nie uległ twojemu szantażowi czy przestał być ci potrzebny?
Coś przemknęło przez jego twarz. Coś podobnego do satysfakcji, może do ciekawości, ale nie wyglądał, jakby oburzyło go to śmiałe oskarżenie.
- Ach, więc tak mnie postrzegasz - szepnął w odpowiedzi. - Nie ukrywam, że nie lubię się wtrącać, dopóki sprawa mnie nie dotyczy. Ale nie jestem też masochistą. Rubeus Hagrid, bo o nim mowa, był przeze mnie ostrzegany wiele razy, nie posłuchał, więc doniosłem na niego. Tylko tyle i aż tyle. Dla dobra całej szkoły, owszem, ale głównie dla mojego własnego. Nie będę cię okłamywał, nie jestem wielkim empatą. Przepraszam na chwilę.
Poderwał się z ławki i zniknął w korytarzu między regałami w miejscu, gdzie kątem oka spostrzegłam mignięcie rąbka kapelusza. W miejscu prowadzącym do Działu Ksiąg Zakazanych. Ciekawość eksplodowała mi w żołądku, ale zmusiłam się do wbicia wzroku w podręcznik do eliksirów. Do tej pory Riddle jak prefekt naczelny sam wybierał się na wycieczki po tym dziale, zresztą nie on jeden. Niektórzy prymusi też mieli dostęp do niektórych regałów w zamkniętej części biblioteki i nawet mnie nie niedawno udało się zasilić to zacne grono, ale jeszcze nigdy nie widziałam, by Tom udawał się tam w towarzystwie bibliotekarki.
Wrócił niebawem z niepozorną, rozlatującą się książeczką i nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Smukłe palce - niby przypadkiem - obejmowały okładkę tak, by zasłonić tytuł, ale ja i tak ją poznałam. W końcu z identyczną walczyłam na kilka dni przed wskoczeniem do zmieniacza czasu.
- To Przeciwko obronie? - zagaiłam, obserwując, jak wsuwał grymuar między szkolne podręczniki.
Spostrzegłam czerwone błyski tlące się w jego oczach, gdy zamarł na ułamek sekundy, przyglądając mi się.
- Tak.
- Czytałam u siebie - dodałam. - Nie spodziewałam się, że w szkole, która z taką obawą podchodzi do czarnej magii, trzymają takie książki. Po co ci ona?
- Przygotowuję się do owutemów - rzekł, a brwi drgnęły mu kpiarsko.
Zacmokałam, kręcąc głową.
- Wielka szkoda. A już liczyłam na jakąś wzajemność. Ja ci pokazałam niektóre moje sztuczki, miałam nadzieję, że ufasz mi bardziej, niż moi puchońscy koledzy zakładają.
Jednym ruchem zgarnęłam do torby materiały do eliksirów i minęłam go, kierując się w stronę drzwi. Nie złościłam się. Ostatnie, czego spodziewałam się po Riddle’u, to skłonności do zwierzeń - zwłaszcza wobec osoby, w której, sam jeszcze chyba nie był pewien, widział konkurentkę albo sojuszniczkę. Co nie zmieniało faktu, że wróciłam do biblioteki jeszcze tego samego dnia, ale kilka godzin później ze zgodą profesora Beery’ego na wypożyczenie Zaklęć Wiążących Duszę profesora Eliasa Eltreicha.
O ironio, książki, która widniała na tej znienawidzonej liście samego Voldemorta.
Nie mogłam zostać w tyle.
*
Gdyby ktoś powiedział mi kiedyś, że będę czytać teorie z własnej woli, oplułabym go ze śmiechu, a teraz w każdej wolnej od Pokoju Życzeń i szkolnej rutyny chwili pochłaniałam to, co Voldemort próbował wtłuc mi do głowy przez ostatnie tygodnie mojej obecności w jego domu.
Oczywiście biblioteka nie oferowała wszystkich pozycji, a i ja nie pamiętałam dokładnie wszystkich tytułów, ale to wystarczyło, by poczuć się chociaż odrobinę bardziej pewnie. Żałowałam, że nie wypytałam Liubov o to, co sama wiedziała, choć na tym etapie to było już nieistotne. Prawdziwą Liubov Onoprijenko zastąpiła mieszanka Liubov i Sophie. W tym jednym temacie poległam. Nie potrafiłam całkowicie wykastrować się z własnej osobowości.
Listopad dobiegł końca, a cały zamek błyskawicznie opanowała epidemia grypy. Pogoda nie pomagała. Deszcz przestawał lać tylko w momentach, kiedy ściskały pierwsze mrozy, a wilgoć pchała się do każdego zakamarka, pchała swoje paskudne łapska do kufrów i szafek nocnych, napierała na okna, czyniła na głowie bałagan, kiedy tylko ktoś odważył się wyściubić nosa na zewnątrz. Skrzaty domowe miały nie lada wyzwanie, wciąż dokładając do ognia w każdym możliwym kominku, na stołach przy każdym posiłku pojawiały się całe czajniki syropu z cebuli, a i tak nie było w klasie osoby z niezdrowymi rumieńcami na policzkach i katarem po pas.
W takich chwilach jak ta doceniałam nadnaturalną odporność, którą zyskałam dzięki krwi Armanda. Spędzałam na zewnątrz mnóstwo czasu, uciekając przed przepełnionym pokojem wspólnym i biblioteką. Może to wynikało z osamotnienia, jakie przeżywałam w domu Voldemorta, ale w pewnym sensie… polubiłam samotność. Ja, która jeszcze nie tak dawno nie mogłam opędzić się od ludzi, lgnęłam do nich - teraz uciekałam do Zakazanego Lasu, żeby wspominać, czytać i spacerować.
A może polubiłam ją tylko tutaj, ponieważ ona jedyna była poniekąd znajoma.
Nogi zawsze zabierały mnie do tego jednego miejsca nieopodal chatki gajowego - wyszukanego i wyjątkowego, gdzie jeszcze nie tak dawno uciekałyśmy z Sapphire, żeby słuchać muzyki z mojej mugolskiej MP3. Na tyle daleko, że ogrom magii bijący z zamku nie zakłócał aż tak bardzo jej działania, ale wciąż na tyle blisko, żeby się nie zgubić.
Drzewa rosły tu rzadko, przepuszczając słabe światło szarego poranka i znużone krople deszczu. Korony były już właściwie zupełnie nagie, ale czarne od deszczu konary ładnie kontrastowały z czerwono-pomarańczową ściółką. Zabrałam ze sobą Zaklęcia Wiążące Dusze, nawet otworzyłam na ostatnim przeczytanym rozdziale, ale nie potrafiłam skupić się na czytaniu. Litery przewijały mi się przed oczami, lecz nie tworzyły żadnych słów - w każdym razie nie takich, które by coś znaczyły. Gałąź zaczynała wpijać mi się w udo. Nie było tu tak wygodnie, jak zapamiętałam z potajemnych wycieczek z Sapphire - może przez to, że nostalgia odzierała wspomnienia z tych nieprzyjemnych szczegółów, a może tylko dlatego, że nasz dąb miał teraz niezbyt szerokie konary.
Zamknęłam oczy i cień powiek nieco ukoił nadwyrężony od światła wzrok. Wyczarowana ochrona chyba powoli zaczynała wygasać, bo czułam na twarzy pojedyncze krople. Miałam wrażenie, że minęły całe wieki, od kiedy przesiadywałam tu z Sapphire… od kiedy znalazł mnie tu Barty. Jakby to wydarzyło się we śnie albo w innym życiu. Nie dało się od tego uciec. Od palącej tęsknoty, od myśli, że ostatnie, co każdemu sprawiłam, to potworny zawód. Te myśli napierały bardziej niż mgła.
A jednak… kroki.
Tak. Mokra ściółka tłumiła czyjeś ostrożne kroki. Kroki myśliwego skradającego się do zwierzyny, którą zamierzał odstrzelić.
Otworzyłam oczy i zobaczyłam między drzewami wysoką, męską sylwetkę. W długiej pelerynie i przekrzywionej lekko tiarze Riddle nie przypominał już chłopca. Szedł pewnie, nie odwracając wzroku od gałęzi, na której siedziałam, a z uszu wciąż lekko mu dymiło.
- Ciebie też dopadło? - zapytałam, gdy zatrzymał się przy pniu.
- A ciebie nie?
Poczułam, jak lustrował wzrokiem moje włosy i szatę. Na otwartych stronach książki było już gęsto od wsiąkających w pergamin kropel deszczu. Wycelowałam różdżką w niebo i odnowiłam zaklęcie.
- Przywykłam. Tam, gdzie leży Durmstrang, jest dużo zimniej.
- I nadal nie wolno wam mówić, gdzie leży. Takie są zasady, zgadza się?
- Eto verno.
Uniósł brew, przyglądając mi się ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
- Mogłaś nie zauważyć, ale Hogwart też ma pewne zasady. Między innymi zakaz wchodzenia do lasu - rzekł. - Stąd nazwa - Zakazany Las. To może mieć pewien związek.
Zaśmiałam się pusto, choć w środku coś we mnie drgnęło, wewnętrzne chmury rozstąpiły się odrobinę, ukazując chabrowy skrawek nieba.
- Tak samo, jak na Wieżę Astronomiczną - wtrąciłam. - Szedłeś za mną tylko po to, żeby odebrać mi punkty? Nie martw się, w walce o Puchar Domów Hufflepuff i bez tego nie jest dla Slytherinu zagrożeniem.
- Nigdy nie chodziło o Puchar Domów.
- Nie? A o co? - Znów zapanowała między nami cisza, ale trwała tak długo, że w końcu zrozumiałam, że nie odpowie. Zamknęłam książkę i wyprostowałam się. - O cokolwiek mnie podejrzewasz, mylisz się. Po prostu potrzebowałam pobyć sama. To wszystko. Nie wszystko musi mieć drugie dno.
Przyglądałam się, jak sprawnie wspinał się na górę, niewzruszony śliską korą ani deszczem lejącym mu się na głowę. Tiara zsunęła mu się jeszcze bardziej na jedno ucho i teraz wyglądała tak, jakby się paliła. Zabrałam nogi z przeciwległej gałęzi, by Riddle mógł na niej usiąść, oparłszy się plecami o zawinięty w precelek konar. Teraz był miękki, ale nie wiedział, że za kilkadziesiąt lat udźwignie dwie nastoletnie czarownice.
- Masz jakąś rodzinę? - zapytałam po chwili, kiedy odgłos deszczu na powrót zdominował ciszę. Riddle zaprzeczył krótko, do bólu obojętny, tak, jakbym rozpoczęła pogawędkę o pogodzie. - W takim razie nie zrozumiesz.
- A co tu rozumieć? Spotkasz się z nią, kiedy zechcesz. Niepotrzebna melancholia.
No tak. Niczego innego nie mogłam się po nim spodziewać, a jednak poczułam się odrobinę rozczarowana - jakbym naprawdę była w stanie odczytać z tej posągowej twarzy coś więcej. Coś, co pozwoliłoby mi zgadnąć - wiedział o Melanii czy jeszcze nie? Ale on patrzył w swój zwykły sposób, do jakiego zdążyłam się już przyzwyczaić, może z odrobinką ironii jak wtedy, kiedy na tapecie pojawiał się sentyment.
O zgrozo - sentyment do człowieka.
- Tam, gdzie są ci, za którymi tęsknię, nie mogę pójść - odparłam i dopiero wtedy w jego ciemnych oczach rozbłysło zrozumienie.
Powędrował wzrokiem do okładki książki, którą wciąż trzymałam na kolanach, a w kącikach pojawił się cień uśmiechu.
- Do czego ci ona? - zapytał tak cicho, że jego głos śmiało mógłby być szumem wiatru w gałęziach.
- Przygotowuję się do owutemów.
Przyglądaliśmy się sobie przez następną minutę lub dwie, szacując, jak daleko mogliśmy się posunąć. Wiedziałam, że nie ufał mi ani odrobinę - a przynajmniej nie bardziej, niż ufał Rosierowi i reszcie. To wciąż nie było to, ale nie mogłam zrobić nic więcej. Wetknęłam mu ziarenko ciekawości prosto w głowę i jedyne, co pozostało, to czekać. Podlewać je od czasu do czasu i obserwować.
Tylko pytanie, czy w Riddle’u dało się cokolwiek zasiać.
Czy jedynym siewcą był on sam.
- Interesują mnie te tematy - powiedział w końcu, sięgając po Zaklęcia Wiążące Duszę. Gdy obrócił ją w palcach, wydała mi się mała i cienka jak książeczki, które pożyczałam w pierwszej i drugiej klasie, żeby uczyć się różnych zabawnych zaklęć. - Czarna magia i obrona przed nią. A takie książki są bardzo drogie, więc czytam je tu, póki mam do nich dostęp za darmo.
- Ach, całe szczęście - odparłam z nutką sarkazmu w głosie. - Już myślałam, że masz w planach coś złowrogiego. Zamierzasz studiować?
- Nie, choć dostałem już kilka propozycji. Dzięki profesorowi Slughornowi, nie da się ukryć - rzekł. Tym razem mówił zupełnie poważnie, bez cienia humoru. - Stosunek wiedzy do ilości czasu i złota, jaki musiałbym w nie włożyć, jest moim zdaniem nieopłacalny. Wolę zgłębiać wiedzę o magii sam.
- Ano, słyszałam. - Uśmiechnęłam się na widok jego wędrujących do góry brwi. - Słyszałam od Lestrange’a, że macie coś w rodzaju kółka naukowego.
Spodziewałam się kolejnej serii przenikliwych spojrzeń i jakiejś enigmatycznej odpowiedzi, z którą zostawi mnie na szczycie drzewa, ale tym razem po prostu przytaknął.
- Zgadza się. Możesz przyjść, ale tylko jeśli będziesz przestrzegać zasad.
- Jakie to zasady?
Serce zabiło mi mocniej, kiedy wychylił się lekko do przodu. W tym szarym, jesiennym świetle jego twarz wydawała się jeszcze bledsza, prawie woskowa jak oblicze ożywionej lalki z porcelany.
- Nikogo nie wtajemniczasz. Zwłaszcza swoich puchońskich koleżków.
- Eto verno.
- W takim razie następna sobota po śniadaniu. Na końcu korytarza za klasą do eliksirów znajdziesz schody i następny korytarz, a na jego końcu rozwidlenie. Pójdziesz w prawo aż do drzwi z kratą - wyjaśnił pokrótce i dopiero wtedy spostrzegłam, że dłonie miał puste. Ani śladu po książce. - Trafisz czy wysłać po ciebie Rosiera?
Nie mógł się powstrzymać.
- Trafię.
~*~
Okej, i dość rozdziałów napisanych na przyszłość. Opublikowałam cały zapas zarówno nowych, jak i betowanych, więc pewnie coś nowego pojawi się najwcześniej we wrześniu. W tym momencie pochłania mnie mój stary, wiosenno-letni projekt: betowanie Douceur et fleur. W sumie zabawne, że opowiadanie wrzucałam tylko przez trzy lata, a przez dwanaście wisiał sobie zawieszony, ale ja zawsze muszę skończyć, to co zacznę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz