10 października 2014

Rozdział 366

         Do domu Jacquesa wróciliśmy o piątej nad ranem. Słońce już dawno jaśniało na szybko blednącym niebie, a poranny chłód przyjemnie orzeźwiał. Czułam na sobie smród choroby i środków czystości, którymi pucowano korytarze i sale, dlatego myślałam tylko o tym, aby zdjąć szatę i wziąć gorący prysznic, który uwolniłby mnie od tego wszechogarniającego odoru. Niestety w chwili, kiedy wszyscy znaleźliśmy się w holu, natychmiast naskoczył na nas bardzo zmartwiony Jacques.
- I co? – Dopytywał się, tańcząc dookoła Sethiego, który spoczął bez zaproszenia na ciemnej sofie w salonie. – Dziewczynki postanowiły, że będą czekać całą noc, ale zasnęły przed trzecią…
Ja, Bartemiusz i bracia Ghost usiedliśmy tam, gdzie się tylko dało, podczas gdy Sethi odpowiedział:
- Dziękuję, że się nimi zaopiekowałeś. Może to i lepiej, że śpią, oszczędzimy im tej prawdy… choć przez chwilę. Co tu dużo mówić, z Bes nie jest najlepiej. Uzdrowiciele trzymają ją w Mungu, bo przecież coś muszą robić, chociaż wątpię, żeby…
- Tato, jak możesz tak mówić! – Przerwałam mu, nie mogąc już zapanować nad swym wzburzeniem. – Mama ma prawo się poddać, ale chociaż my musimy wierzyć, że wszystko jakoś się ułoży.
Spojrzałam na ojca może nieco zbyt karcąco, niż planowałam, niemniej jednak jego słowa ugodziły boleśnie me serce, ponieważ jedyne, czym karmiłam się przez całą noc to nadzieja. Wszystko, aby nie dać się zwariować. Po prostu nie mogłam przestać myśleć o tym, jak pomóc Bes. Jacques również podzielał moje zdanie, ponieważ zwrócił się uprzejmie do Sethiego:
- Sophie ma rację, nie powinniśmy tak myśleć. Bez jest silna i rozsądna, a mając taką wspaniałą rodzinę, która ją wspiera… Och, nie zapytałem. Co jej w ogóle jest? Co uzdrowiciele zdiagnozowali?
Ojciec westchnął ciężko, jakby samo wspomnienie dzisiejszej nocy mimowolnie wpychało go w otchłań rozmyślań. Otrząsnął się jednak z natarczywych myśli i rzekł:
- Bes ma smocze zapalenie oskrzeli. Późno zostało wykryte, do tego Livia zniknęła bez śladu… Nie mam pojęcia, co się między nimi wydarzyło, ale cokolwiek to było, teraz trzeba zrobić wszystko, żeby Bes wyzdrowiała.

*

         Jacques udostępnił Sethiemu i moim braciom dwa z wielu pustych, niezamieszkanych pokoi. Widziałam po zmęczonej, poszarzałej z wielogodzinnego frasunku twarzy ojca, że jest mu wstyd z powodu swego chwilowego zwątpienia, ja również nie czułam się komfortowo z tym, co mu powiedziałam. To nie był dobry moment na kłótnie.
         Zamiast do łóżka udałam się do łazienki, uprzednio pożegnawszy się z Bartemiuszem, któremu byłam niesamowicie wdzięczna za to, jak się dla mnie poświęcał. Musiał być przez Czarnego Pana niesamowicie pilnowany, tym razem nie dla mojego, a dla jego samego dobra. Lord Voldemort wszak wyklął mnie i nie zamierzał zmienić zdania. Przez pewien moment nawet łudziłam się, że choroba Bes będzie punktem zwrotnym i się pogodzimy, jednak szybko sobie uświadomiłam, że przecież Czarnego Pana nie interesuje moja rodzina. W takich chwilach żałowałam, że tak bardzo skupiałam się na pielęgnowaniu niepewnych relacji z wujem kosztem mojej rodziny. Teraz widziałam, że tylko jej tak naprawdę zależało na moim życiu.
         Weszłam do wanny, którą wcześniej wypełniłam gorącą wodą, a moje ciało rozluźniło się przyjemnie. Mogłam choć na chwilę się odprężyć, nie myśleć o niczym, choć tak naprawdę nie potrafiłam oczyścić umysłu. Tyle dylematów miałam na głowie, tak wiele spraw mnie dręczyło… I właśnie w chwilach takiej próżni barwy tych problemów stawały się intensywniejsze.
Co stało się ze Snape’em? Dokąd się udał? A może moja krew okazała się zbyt słaba i ciało Mistrza Eliksirów rozkładała się we Wrzeszczącej Chacie? Dlaczego Darla przestała do mnie przychodzić? I czy Claudia zjawi się niedługo, aby szydzić z mojego cierpienia? Gdzie podziała się Livia? Czy zamierza jeszcze zjawić się u matki? Być może Borys już pokazał, jakim jest tyranem…
         Otworzyłam gwałtownie oczy i usiadłam sztywno w stygnącej szybko wodzie. Nienawidziłam bezczynności, jednak jeszcze bardziej przytłaczała mnie ta okrutna bezsilność. Niby potrafiłam ujarzmić najmroczniejsze czary, jakie widział świat, ale nie mogłam pomóc matce. Dla ojca zrzekła się Mrocznego Daru, który odziedziczyła po Sanguinim, więc jedyny eliksir, który teoretycznie mógłby jej pomóc był bezużyteczny.
         Naga, ociekająca wodą podeszłam do lustra, przetarłam dłonią jego zaparowaną powierzchnię i spojrzałam na twarz swego odbicia. Spodziewałam się ujrzeć w nim smutne, zmęczone, podkrążone oczy, ziemistą skórę… Ale nie. Poza zniechęceniem, które całkowicie przejęło kontrolę nad mimiką, wyglądałam tak świeżo, jak po dobrze przespanej nocy. To już się zaczęło dziać. Wkroczyłam w najodpowiedniejszy dla pisklęcia wiek, aby znaleźć ofiarę i przemienić ją, dzięki czemu mogłabym na stałe wkroczyć w świat Nieśmiertelnych i pozostać w nim do końca wszechświata.

         Sethi wraz z bliźniaczkami i trzema braćmi opuścił dom Jacquesa zaraz po śniadaniu. Kiedy tylko zniknęli w szmaragdowozielonych płomieniach tańczących w kominku, uśmiechnęłam się do siebie dyskretnie. Jacques doskonale to maskował, lecz ja wiedziałam, jaką przyjemność sprawiła mu wizyta Ghostów i opieka nad siostrami. Kiedy ogień rozpalony na potrzeby podróży zgasł, wuj zapytał mnie nawet, dlaczego nie wróciłam z nimi, odpowiedziałam krótko:
- Dobrze mi z tobą.
Oboje udaliśmy się na dach kamienicy, aby po prostu pomilczeć. Mimo że była dopiero godzina dziewiąta i wciąż w powietrzu czuć było delikatną, poranną rześkość, słońce wisiało już wysoko na niezapominajkowym niebie. Ze szczytu dachu tętniące życiem miasto wyglądało nieco inaczej, nie przytłaczało już swym hałasem, można było nawet odnaleźć w nim piękno. Wystarczyło jedynie odciąć się od tego, co działo się na poziomie drzwi.
         Nie mogłam myśleć o niczym innym, jak o Bes. Przeanalizowałam sobie kilka spraw i zadecydowałam, że nie będę odwiedzać matki za dnia, aby uniknąć niepotrzebnego zainteresowania swoją osobą. Zauważyłam, że regenerujący siły po męczącej wojnie świat czarodziejów naiwnie postanowił po prostu odpuścić mnie i moim domniemanym pobratymcom, o ile również liżemy w ukryciu rany, gdyż nie doszły do mnie żadne informacje ani od Sethiego lub Syriusza, ani od Barty’ego, szukał mnie w ich kwaterach. Więc po co miałam kusić los?

         Dlatego jeszcze tego samego wieczora, kiedy tylko zapadł mrok, a rozgrzany całodziennym blaskiem słońca asfalt mógł spokojnie wyparować ciepło, wymknęłam się przez okno i wystrzeliłam w przyjemnie chłodną noc. Łagodny powiew rozwiewał moje włosy, kiedy leciałam szybko ponad dachami z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia. Byłam pewna, że Bes nie będzie sama, choć trochę się obawiałam, kogo zastanę przy jej łóżku.
         Minęło zaledwie kilka minut, a ja wylądowałam już bezszelestnie na parapecie okna, za którym dostrzegłam matkę. Na sali panował mrok rozpraszany przez jedną jedyną świeczkę stojącą pod drzwiami na stoliku – oczy chorej najwyraźniej nie mogły znieść światła. Tak, jak sądziłam, ktoś jej towarzyszył. Nie był to ani Sethi, ani któryś z pozostałej gromadki Ghostów. Nie była to nawet osoba, którą znałam. Na surowym, żelaznym krześle pociągniętym niechlujnie białą, olejną farbą siedziała sztywno wyprostowana kobieta. Wydawało mi się, ze już ją kiedyś widziałam, jednak nie mogłam sobie przypomnieć okoliczności. Miała włosy nieco jaśniejsze od Bes i trochę już wyliniałe, upięte w ładny, nonszalancko rozpadający się kok, jej długie paznokcie połyskiwały w słabym światełku świecy szlachetną purpurą, a sama przybyła odziana była w ciemnozieloną, dopasowaną szatę z długimi rękawami. Była bardzo podobna do Bes, jednak musiała mieć co najmniej sześćdziesiąt lat. A może to Bes była podobna do niej?
Prawda spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, sama byłam zaskoczona tym, co odkryłam. To musiała być Inez, matka Bes! Nie mogłam uwierzyć, że tak szybko przyjechała. Sethi zapewne wysłał do niej Flagro z wiadomością o chorobie żony, stąd ta nagła wizyta.
Zapukałam delikatnie w brudną szybę, a obie kobiety jak na komendę odwróciły głowy w stronę okna. Kiedy tylko mnie rozpoznały, przybrana babka podniosła się z gracją i czym prędzej wpuściła mnie do środka.
- Sophie, tak wyrosłaś – westchnęła Inez.
Teraz już byłam pewna, że to ona. Potwornie się zestarzała. Jej twarz pokrywała mocno rzucająca się w oczy siateczka zmarszczek, oczy zrobiły się bardziej wodniste, artretyzm powykrzywiał jej kościste palce, a na pomarszczonych dłoniach pojawiły się pierwsze plamy starcze. Nie wiedziałam, jak mam się do niej zwracać i co na to odpowiedzieć. Widziałam ją zaledwie dwa razy po tym, jak znalazłam się u Ghostów. Po raz pierwszy przyjechała do Polski, gdy urodziły się bliźniaczki, drugi raz zaś ujrzałam ją na fotografii, którą pokazał mi Armand. Matka dziwnym trafem nie trzymała w domu jej zdjęć, jakby miała do Inez niewypowiedziany żal za jakąś tajemnicę z przeszłości.
- Tak. Trochę – mruknęłam, starając się uniknąć wzroku jej przenikliwych, ciemnych oczu. Szybko i trochę niegrzecznie wobec Inez zwróciłam się do Bes: - Kiedy się obudziłaś? Tata dawno poszedł?
Mama w mdłym blasku samotnej świecy wyglądała jeszcze gorzej, niż we wczorajszym mroku. A może po prostu choroba tak szybko postępowała? Jej zapadnięta, przeraźliwie blada twarz nie była twarzą Bes. Nie byłam pewna tego, co dostrzegłam na jej skórze, ale wydawało mi się, e niektóre miejsca na czole, podbródku i dłoniach nieco zzieleniały i spuchły. Włosy również nie wyglądały najlepiej, bo były szorstkie oraz mocno przerzedzone. Mimo swej bardzo zmienionej prezencji i gorączki, która trawiła jej wysuszone ciało, uśmiechała się do mnie ciepło, jakby nic się właściwie nie stało.
- Tak się cieszę, że przyszłaś, cały dzień na ciebie czekałam.
Te słowa prawie wycisnęły ze mnie łzy z tych najgłębszych, najskrytszych otchłani mego wzruszenia. Ostrożnie opadłam na łóżko, aby jej zbytnio nie przygnieść i zanurzyłam się w otaczającym ze wszystkich stron smrodzie choroby, przez który przebijał się nieśmiało aromat życia i zatrutej krwi.
- Nie będę cię odwiedzać w ciągu dnia – odparłam, z trudem panując nad drżeniem głosu. – Tak będzie bezpieczniej, ale niedługo wrócisz do domu i wszystko będzie dobrze. Wyzdrowiejesz.
Bes tylko się uśmiechnęła, jednak obie wiedziałyśmy, że to nieprawda. Całkowicie zapomniałam o obecności Inez, która usiadła na krześle i postanowiła uprzejmie odczekać, aż sobie porozmawiamy, choć wiedziałam, że jej cierpliwość nie będzie trwać zbyt długo. Mama natomiast odsunęła się niezgrabnie, a jej twarz wyrażała coś na kształt zaskoczenia, jakby sobie nagle coś przypomniała.
- Usiądź tam, nie chcę, żebyś wdychała ten smród.
Spojrzałam na nią z przestrachem, ale Bes tylko pokiwała głową.
- Też to czuję. Powoli się rozkładam.
Spokój w jej głosie i blada promienność na jej zmienionej twarzy wydały mi się lodowato przerażające. Serce zabiło mi gwałtowniej, a żołądek ścisnął się boleśnie, gdy to usłyszałam. Natomiast Inez nie przejęła się aż tak stanem chorej, bo wtrąciła się beznamiętnie, machając ręką:
- Nie przesadzaj, córko, nie może być aż tak tragicznie. Owszem, nie wyglądasz najlepiej, ale to w końcu smocze zapalenie oskrzeli…
Mimo że już raz ją widziałam, sądziłam, że to właśnie po niej Bes odziedziczyła czułość, ciepło i zrozumienie, jednak Inez okazała się być zimna i próżna. Zamieniłam z nią zaledwie kilka słów, ale już chciałam, aby wyszła i nie dołowała mojej matki. Nie ufałam starszej pani, a ona nie przepadała za mną, dlatego w ciemnej, ubogiej sali zapanowała niezręczna atmosfera, którą usiłowałam przełamać:
- Jak się czujesz? Uzdrowiciele szukają już jakiegoś lekarstwa? – Zapytałam, całkowicie ignorując przybraną babkę, która chyba poczuła się urażona.
- Dostałam eliksir na wzmocnienie, a po południu rozmawiał ze mną psychomag. Mówił, że przezwyciężenie choroby zależy tylko ode mnie, że zalążek wirusa siedzi w mojej głowie, takie tak… Ojciec mówił, że był tu w nocy Bartemiusz wraz z Armandem. Jak oni się dogadują?
Westchnęłam zasmucona i jednocześnie rozbawiona tą nagłą zmianą tematu. Cała Bes. Była najlepszą matką, na jaką mogłam trafić. Nie byłabym tym, kim jestem teraz, gdyby nie to, że wychowali mnie Ghostowie. Zawsze już będę wdzięczna Czarnemu Panu za to, że umieścił mnie właśnie w ich domu. A teraz miałam się rozstać z matką na całą wieczność? Wszystkie emocje zostały wessane przez jakąś niewidzialną siłę, pozostawiającą uczucie przerażającej pustki, która pojawiła się w momencie, kiedy sobie uświadomiłam, że może jej już nie być. Usiłowałam się uśmiechnąć, ale łzy pociekły mi niespodziewanie z oczu i groteskowo wykrzywiły twarz. Kiedy Bes zapytała mnie o powód łez, udało mi się wychrypieć tylko jedno identyczne zdanie:
- Cieszę się, że są w stanie tolerować się nawzajem.

*

         Tak właśnie wyglądały moje kolejne noce. Co prawda nie spędzałam z matką kilku godzin pod rząd, jednak kiedy zapadał zmrok, aż rwałam się, by ją zobaczyć. Utrzymywałam też kontakt z braćmi i ojcem, jednak nie mogliśmy powiedzieć sobie niczego nowego. Każdy dzień, kiedy Bes czuła się choć odrobinę lepiej był niczym święto, a każdy bał się wypowiedzieć na głos, że pewnego wieczora przyjdziemy ją odwiedzić, a jej łóżko będzie już puste.
         Moje życie znów wypełniła przykra monotonia, a towarzystwo Jacquesa przestało mi wystarczać, dlatego postanowiłam odwiedzić Victora. Popołudnie było duszne i gorące, kiedy przyleciałam do naszego domu, choć dzień wcześniej wysłałam mu sowę z prośbą o spotkanie, ale doskonale wiedziałam, że brat mi nie odmówi.
- Tata poszedł z babcią i Ripem do szpitala.
Brodziliśmy przez polne trawy i kwiaty, które sięgały nam niemal do pasa, a w karki grzało nas popołudniowe słońce. Ja z trudem przedzierałam się przez chaszcze, co chwilę szarpiąc i targając dłońmi liście albo najwyższe źdźbła, które złośliwie chlastały mnie po twarzy.
- Zatrzymała się u was? – Spytałam.
- Tak, śpi w pokoju Livii, bo twój pokój jest dla niej za mały. Tata chyba już przyjął do świadomości, że ona nie wróci – mruknął i zerknął na mnie z wyraźną prośbą w oczach. – Powiesz mi, co się wydarzyło między wami?
Ale ja pokręciłam tylko głową. Ostatnią rzeczą, jaką chciałam zrobić było wyjawienie sekretu Bes. Gdy mówiła mi o swojej zdradzie, poczułam, że powierza mi swój najbardziej wstydliwy i najcenniejszy zarazem klejnot, który musiał pozostać w ukryciu przez kolejne lata dla dobra nas wszystkich. Postanowiłam więc zmienić temat.
- To wygnanie ma też swoje dobre strony – wyznałam już nieco pogodniej. – Dostrzegłam, że poza Czarnym Panem istnieje też inny świat i osoby, którym na mnie zależy. I choćby mój pan przyjął mnie z powrotem, pewnie znów stanąłby na moim piedestale… Nie zapomniałabym, jak serdecznie mnie przyjęliście.
Dotarliśmy do lasu, z którego bił przyjemny chłód. Zmęczona mocnym słońcem od razu skierowałam swe kroki w jego głąb. Victor w tym czasie odparł krótko:
- Nie musimy rozumieć tej twojej chorej fascynacji, jesteśmy rodziną i nigdy się od ciebie nie odwrócimy.
Zaśmiałam się cicho na te słowa, lecz zaraz szybko ogarnął mnie smutek. Utkwiłam wzrok w wysuszonej, brązowej ściółce, przez którą przebijały się żywe, jędrne, zielone chwasty i trawy. Znajomy widok lasu natychmiast przywołał wspomnienia słodkich chwil młodzieńczych. Kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, uciekaliśmy tu z Victorem, żeby ukryć się przed Livią, uniknąć odgnamiania ogrodu, które ostatecznie spadało na Spajka i Ripa, wieczorami szukaliśmy elfów… Wszystko było tak idealne, jak mogliśmy sobie wymarzyć. Miałam bajkowe życie, które rozpadło się swym naturalnym rytmem w przykrą, niesprawiedliwą rzeczywistość. A wspomnienia wspólnych zabaw z braćmi wcale nie przywoływały na me usta uśmiechu.
- Z jednej strony wracam do was, z drugiej zaś marnuję relacje ze Spirydionem, o które tak walczyłam – westchnęłam. – Wciągnęłam go w środowisko Śmierciożerców trochę zbyt pochopnie. Powinnam to lepiej przemyśleć, a Melania miała rację. Świat Czarnego Pana jest niszczący. Przeżuł i wypluł mnie, a teraz Spirydion zajął moje miejsce i być może czeka go taki sam koniec. Chociaż… on jest chłopcem, nie ma tego dziwnego… punktu, z którym Czarny Pan nie mógł sobie u mnie poradzić. Być może Spirydion da sobie radę i nie zawiedzie wuja.
Ta optymistyczna wizja rozciągnęła moje usta w blady uśmiech. Oczywiście było mi trochę przykro, że nie mogłam razem z nim realizować planów Lorda Voldemorta, cieszyłam się, że choć jemu się udało. Być może pewnego dnia mój młodszy brat zdobędzie wystarczający wpływ na naszego wuja i przekona go, aby ten zezwolił Bartemiuszowi na poślubienie mnie.
- Tak będzie. Ty jesteś jedną z nas, nie pasujesz do tamtego świata – odrzekł Victor i, choć się mylił odpowiedziałam mu szerszym uśmiechem, a on dodał: - Pamiętasz, jak wchodziliśmy na to drzewo, żeby Livia nie mogła nas znaleźć?
Ze śmiechem podbiegł do grubego, powyginanego dębu, którego rozłożysta, soczyście zielona korona dawała na skraju lasu najwięcej cienia. Teraz, kiedy byliśmy już starsi i sporo wyżsi (przynajmniej Victor), o wiele łatwiej było wdrapać się niemal na samą górę, jednak jeszcze dziesięć lat temu był to nie lada wyczyn.
- Mam coś lepszego! – Zawołałam do brata.
Humor trochę mi się poprawił. Chwyciłam Victora za rękę i pociągnęłam go w głąb lasu. Lata temu wydawało się to bardzo daleko od łąki, jednak teraz okazało się, że odbiegliśmy zaledwie kilkanaście metrów od granicy, którą była linia słońca i cienia rzucanego przez korony drzew. Na konarach jednego z buków wciąż trzymał się zbity przez Sethiego domek na drzewie. Wtedy zdawał się nam wykwintnym pałacem, w którym spędzaliśmy tak upalne popołudnia, jak dziś, gdzie walczyliśmy ze Spajkiem i Ripem o możliwość zabawy w nim… A teraz okazał się po prostu niezbyt dużą, nieco nieporadnie zbitą z nieheblowanych desek budką z dziurawym dachem. Ile to razy wracaliśmy do domu z drzazgami w tyłkach i ze łzami w oczach! Do pnia drzewa przybite były podrdzewiałymi gwoździkami kawałki desek, które pełniły rolę drabiny, dzięki której można było dostać się o domku. W podłodze była klapa, przez którą ja przecisnęłam się teraz bez trudu, Victor natomiast miał pewne problemy, jednak wystarczyło jedno proste zaklęcie i oboje mogliśmy się gnieździć na brudnej, pokrytej zeschłymi liśćmi, piórami i drobnymi gałązkami podłodze. Vipi wyjrzał przez małe okienko i zerknął w dół. Do ziemi było ze trzy metry, ale w dzieciństwie czuliśmy się tu jak na samym szczycie Wieży Astronomicznej w Hogwarcie.
- Pamiętasz, jak Sonya próbowała wspiąć się przez okno na dach? Spadła i złamała nogę – zagadnął brat, uśmiechając się na to wspomnienie.
- Oczywiście – przyznałam ochoczo. – Dostałeś później takie lanie, że nawet mi nie było do śmiechu. A kojarzysz, kto zrobił tę dziurę w dachu?
- Taki Piotrek od Sandeckich. Mieszkali za rzeką. Słyszałem, że wszyscy zginęli, kiedy to wszystko się zaczęło.
Przez krótką chwilę zapanowało między nami milczenie. Wiedziałam, że to absurdalne, lecz poczułam się tak, jakby Victor podświadomie oskarżał mnie o śmierć Piotrka, który przedziurawił dach w naszym domku, jego rodziców i setki bezimiennych mugoli, którzy Doś mieli swoich wojen, aby musieć jeszcze ginąć w naszej.
Znów się uśmiechnęłam, może trochę sztucznie, jednak chciałam w jakiś sposób rozluźnić atmosferę.
- Brakuje mi tych beztroskich chwil. Chciałabym się cofnąć w czasie i znowu mieć osiem lat, słabo mówić po polsku i kłócić się z Livią o pierdoły, mimo że nie znałam wtedy seksu i wódki.
Victor spojrzał na mnie i zaśmiał się serdecznie. Ja również zachichotałam pod nosem, pozwalając się objąć bratu. W naszym życiu właśnie działa się tragedia, dlatego najlepsze, co dla nas teraz było, to pogrążyć się w najszczęśliwszych wspomnieniach.

         Spacerowaliśmy po lesie jeszcze przez jakiś czas, rozkoszując się świeżym aromatem igliwia, liści, ściółki i żywicy, które mieszały się ze sobą, tworząc kaskadę przeszywających się nawzajem zapachów. Gęstość drzew narastała łagodnie, otaczając nas coraz intensywniejszym mrokiem, choć przez szpary w konarach drzew przedzierały się niczym Boże szpilki złote promienie słońca. Albo ja, albo Victor rzucaliśmy co jakiś czas uwagi lub wspomnienia związane z danym miejscem, jednak oboje byliśmy w zupełnie innych światach. Ja rozmyślałam o moich szansach na powrót w łaski Czarnego Pana, a Vipi… On najprawdopodobniej w głowie miał tylko swą matkę, przez co poczułam palący wstyd. Nawet w takiej chwili nie mogłam odciąć się od Voldemorta. Mój brat miał rację. Ta fascynacja była zła i chora, zwłaszcza teraz, gdy tak potwornie mnie potraktował i odarł z godności. Musiałam definitywnie zgasić płonącą w mym sercu nadzieję i zwrócić się ku jakiemuś cieplejszemu obliczu, zostawiając daleko za sobą tę trującą, wyniszczającą mnie relację z Czarnym Panem. Być może najbezpieczniejszy był powrót do Zakonu Feniksa? Dumbledore przyjąłby mnie z otwartymi ramionami, on zawsze potrafił odnaleźć w człowieku dobro. Może moje serce nie było jeszcze aż tak przeżarte grzechem?
         Dotarliśmy do bardzo zarośniętego punktu w lesie, więc postanowiliśmy wracać, gdyż nie było sensu zapuszczać się głębiej. Tym razem nasze stopy powiodły nas w kierunku rzeki, nad którą latem spędzaliśmy czas bardzo namiętnie, woda wszak niesamowicie przyciąga dzieci, o ile nie jest nią napełniona wanna. Nasza rzeka należała do bardzo humorzastych, przez co już nie raz Sethi musiał zabezpieczać dom przed jej zdradliwymi wodami. Wiosną i podczas bardziej ulewnych jesieni koryto wypełniała mieszanina wody, błota i gałęzi, tworząc brudną, niezbyt zachęcającą breję, która nie zachęcała do kąpieli, jednak latem sięgała w niektórych miejscach zaledwie do kostek i była tak przejrzysta, że widać było kamyki na dnie. Nie tylko my byliśmy amatorami letnich kąpieli. Kiedy było naprawdę gorąco, dzieciaki z okolic przybywały tu wraz z rodzicami i bawiły się z nami do późnego wieczora, aż czerwone słońce zniknęło za horyzontem. Potrafiliśmy się tak pluskać od samego rana do nocy bez obiadu czy odpoczynku, a kiedy wracaliśmy do domu niemal siłą zaciągnięci przez Bes, potrafiliśmy spałaszować podwójne porcje tego, co przed nami postawiła. Po tak spędzonym dniu spaliśmy kamiennym snem, a rano budziliśmy się wypoczęci i gotowi do dalszych zabaw. Pamiętam, że kiedy poszłam do pierwszej klasy i poznałam tych wszystkich wychowanych w wielkich pałacach Ślizgonów, było mi ich niesamowicie żal. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, aby takie snoby spędzały wakacje na wsiach, pluskając się z mugolskimi dziećmi przez całe dnie w rzece, bawiąc się w chowanego w lesie i biegając ile sił w nogach po łące. Takie właśnie było prawie całe moje dzieciństwo i wcale nie zazdrościłam Pansy Parkinson zakupów w Paryżu. Nie żałowałam także, że nie odwiedzałam wraz z Draconem i jego rodzicami rosyjskich, po tysiąckroć bogatszych od nas arystokratów.
         Kiedy zsunęliśmy się po ziemistym zboczy na maleńką, kamienistą plażę, po której jesienią nie będzie już śladu, ujrzeliśmy bawiące się w oddali dzieci. Choć ciężko było zobaczyć ich małe, choć odziane w różnokolorowe stroje kąpielowe ciałka, bez problemu mogliśmy usłyszeć ich przenikliwe głosiki, którymi nawoływali się tak radośnie, jakby nie pojęcie problemu dla nich nie istniało. Uśmiechnęłam się w duchu na ten widok, choć tak naprawdę nie lubiłam dzieci.
- Jesteśmy już starzy – zauważył Victor.
Choć mieliśmy dopiero po osiemnaście lat, zgodziłam się z nim, a w środku poczułam swego rodzaju smutek. Mogłam dokonać naprawdę wielu rzeczy za pomocą magii, ale wiedziałam, że już nigdy nie cofnę się do tych beztroskich czasów. Tak, byliśmy już starzy.
- Na co dzień tego się tak nie odczuwa, prawda?
Victor nic na to nie odpowiedział, tylko siedział na gorących, płaskich kamieniach i wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w gromadkę bawiących się w oddali dziesięciolatków. Coś go niepokoiło, jednak nie potrafił się przemóc, aby mi się zwierzyć. Od razu pomyślałam, że zataił przede mną jakąś informację o stanie zdrowia mamy, ale szybko stwierdziłam, że nigdy by tego nie zrobił. Victor był jedną z najszczerszych znanych mi osób, dlatego tak czasem mnie gryzło to, że mam przed nim jakieś tajemnice.
Niemniej jednak Vipi szybko zauważył, że nieustannie mu się przyglądam i chyba zaczęło go to parzyć, ponieważ wiercił się co chwilę, jakby kamienie parzyły go w pośladki. W końcu przemówił nieco stłumionym głosem:
- Wiesz… Od kilku miesięcy mam dziewczynę. Z początku myślałem, że to nic poważnego, ale od jakiegoś czasu zaczęliśmy się naprawdę dobrze dogadywać, poznaliśmy się… Jest mądra, piękna i taka… cierpliwa. Bardzo ją kocham i chciałbym się jej oświadczyć.
To, co powiedział naprawdę mnie zaskoczyło. Spodziewałam się wszystkiego, nawet wyznania, że jest gejem. Prawdę mówiąc czasami podejrzewałam, że nim jest! Nawet Spirydion interesował się dziewczynami w wieku, kiedy powinien wciąż myśleć o quidditchu i robieniu dowcipów Filchowi, Vipi zaś wiecznie był jakiś taki… oziębły w stosunku do płci przeciwnej. Kiedy zaczął dobrze dogadywać się z Luną, rozbłysła we mnie nadzieja, że zaczną ze sobą chodzić, Lovegood jest przecież niesamowicie ciepłą i mądrą osobą, ale ich znajomość jakość się rozwiała, nasilając jednocześnie moje przypuszczenia. Dlatego słowa brata bardzo mnie uradowały, choć poczułam ukłucie żalu. Nie miałam pojęcia, że Vipi ma jakąkolwiek dziewczynę, nie mówiąc już o planowaniu zaręczyn. Nie wiedziałam już, czy uściskać go, czy szturchać z całych sił.
- Naprawdę? Jak mogłeś to przede mną zataić! – Zaczęłam okładać go pięściami po ramionach, jednocześnie nie mogąc przestać się uśmiechać. Radość przezwyciężyła gorycz, choć bardzo chciałam przez chwilę poudawać wściekłą. – Kto to jest? Czy ja ją znam?
Victor odpowiedział mi dopiero w momencie, kiedy się upewnił, że nie będę go dłużej bić. Wciąż wyglądał na nieco zmieszanego, a na jego bladych policzkach lśnił nieustannie delikatny rumieniec, jednak zauważyłam, że bardzo mu ulżyło.
- Nie wiem, jest rok młodsza, nazywa się Ofelia Rushden.
Nie miałam pojęcia, kim jest ta dziewczyna, choć przecież nie była od nas sporo młodsza. Jedyne, co mogłam wykluczyć, to jej przynależność do Slytherinu i Gryffindoru, ponieważ kojarzyłam prawie wszystkich uczniów z tych dwóch domów, no, może za wyjątkiem kilkunastu pierwszo i drugoklasistów. Natomiast zdecydowana większość Krukonów i Puchonów była dla mnie anonimowa, przynajmniej jeśli chodzi o ich dane osobowe. Starałam się jednak uśmiechnąć ze zrozumieniem, aby nie sprawić zbytniej przykrości bratu i zapytałam:
- Kiedy ją poznamy?
Tym razem uśmiech i zdrowy rumieniec wstydu spełzł z twarzy Vipiego, który trochę się zasępił.
- Chciałem zaprosić Ofelię do nas na obiad, ale choroba mamy i ucieczka Livii… To chyba nie jest najlepszy pomysł. Może lepiej będzie poczekać, aż mama wyzdrowieje? Choć z drugiej strony ucieszyłaby się, gdyby się dowiedziała, że w końcu poznałem dziewczynę swojego życia – zaproponował i zamyślił się jeszcze bardziej, usiłując znaleźć jakiś złoty środek.
- Faktycznie lepiej będzie, jeśli jeszcze trochę poczekamy – przyznałam. – Jeśli Ofelia się dowie, na co choruje mama, może się trochę uprzedzić…
- Żartujesz? – Przerwał mi Victor, który momentalnie odzyskał energię. Wyglądał tak, jakby go moje słowa trochę uraziły. – To Krukonka, nie jest głupia. Zrozumie, w jakiej jesteśmy sytuacji i nie możemy przywitać jej tak, jakbyśmy chcieli. Ale masz rację, to nie jest najlepsza chwila, ona mieszka z rodzicami w Szkocji, a przecież dopiero co skończyła się… ehm… Tak, zaprosimy ją kiedy indziej.
Zapanowało niezręczne milczenie. Victor gryzł się w duchu za tę gafę z bitwą, która tak naprawdę ani trochę mnie nie uraziła. Przecież to się właśnie wydarzyło. Mój dawny świat zmagał się przez całą, długą noc z jego światem, a ja nie bałam się mówić o tym głośno. To była już przeszłość, a Vipi zachowywał się trochę tak, jakby myślał, że przegraliśmy wojnę i musimy teraz uleczyć swą zranioną dumę. A przecież tak naprawdę nie było żadnego wyniku w tym starciu. Otrzymaliśmy za sprawą dotknięcia Boskiego palca drugą szansę. Wszyscy.
Parsknęłam śmiechem, którego nie udało mi się powstrzymać. Brat spojrzał na mnie z oburzeniem, jakbym zaczęła chichotać podczas Mszy Świętej, ale nie potrafiłam przestać.
- Muszę ci coś wyznać – powiedziałam, patrząc na niego błyszczącymi ze śmiechu oczami. – Myślałam, że jesteś gejem.

~*~

Obiecałam rozdział już jakiś czas temu i oczywiście się spóźniłam. Co to się przez ten czas działo, zdążyłam zepsuć komputer, mój tata zdążył go naprawić… Kiedy nie ma się przez cały weekend dostępu do Internetu i Worda, w człowieku narasta refleksja, oj, tak. Ale rozdział już jest, mam nadzieję, że nie zanudziłam. Po prostu nie mogłam się powstrzymać przed wprowadzeniem tej sielanki.

PS: Zaczęłam tworzyć rysunki miejsc związanych między innymi z Siostrzenicą, są one jednak jeszcze w powijakach, dlatego (zanim się dobrze rozkręcę) chciałabym spytać Was o zdanie, czy w ogóle jesteście zainteresowani zapoznaniem się z moją wizją świata, w którym żyje Sophie. 

4 komentarze:

  1. ~Tomione
    30 października 2014 o 03:00

    Bardzo się cieszę, że rozdział już jest. Miałam pewne oczekiwania po poprzednim. I szczerze powiedziawszy to jednak to, co stworzyłaś jest lepsze od moich wyobrażeń. (śmiech)
    Teraz już na poważnie. Było kilka literówek, ale to każdemu może się zdarzyć, więc nie będę się o to czepiać. Błędów nie zauważyłam.
    Życzę dużo weny i mam nadzieję, że następny rozdział pojawi się dość szybko.
    Pozdrawiam. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 30 października 2014 o 09:52
      A takie miałam wzniosłe i ambitne plany. Że rozdział dodam na czas, że zakończenie będzie dopracowane, że go przeczytam przed opublikowaniem, że zbetuję, poprawię literówki… Ale nie, instynkt leniwca zwyciężył ;_;
      Kurcze, właśnie takie słowa mobilizują do lepszego pisania. Teraz już wiem, że kolejny rozdział musi być przynajmniej tak długi i tak „dobry” jak ten dzisiejszy, żeby nie zawieść :D

      Usuń
  2. ~Leanne
    30 października 2014 o 16:20

    Wszystko super, swietnie… no dobra, moze jednak nie.. w koncu stan Bes.. ;( mam nadzieje, ze Sophie znajdzie jakis sposob na to, zeby Bes wyzdrowiala :D dziwna ta matka Bes, jakos mi nie podeszla -.-
    Brakuje mi tu Voldemorta, bardzo.
    Dosc dlugo czekalismy na rozdzial, no ale chyba przez to stanelas na wysokosci zadania :) licze na szybki rozdzial i szalonego Halloween ! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 listopada 2014 o 20:08
      W następnym rozdziale się wyjaśni, co z Bes, nie ma sensu dłużej przeciągać, żeby nie zanudzić xD

      Usuń