27 listopada 2010

Rozdział 288

Hermiona Granger znajdująca się w posiadłości Czarnego Pana wciąż zaskakiwała Śmierciożerców. Cóż, muszę przyznać, że tym razem prezent był trafiony. Czasami przychodziłam do niej do lochów, by obserwować jak szlocha za kratami swojej celi. Nie mogła uwierzyć, że ja, jej jak się zdawało, przyjaciółka, mogłam coś takiego zrobić. A jednak. Na początku starała się być twarda, ale tortury i strach spowodowały, że wkrótce zaczęła mnie błagać i próbować wzbudzić we mnie litość.
- To nie teatr grecki, więc oszczędź sobie. Jęki na mnie nie działają – poinformowałam ją. – Ciesz się, że dostajesz jedzenie. Zwykle Czarny Pan skazuje ofiary na śmierć głodową. O ile nie są potrzebne.
- Przyjaźniłyśmy się, nie m-mów mi, ż-że o tym zapomniałaś… - wyjąkała szlama głosem drżącym od tłumionego płaczu, strachu i zimna. Zacmokałam cicho.
- Zła taktyka, Granger. Czarny Pan woli, jeśli ofiary mu się opierają. Za uległością nie przepada – poradziłam jej. – Więc i ja nie życzę sobie płaszczenia się. Nie chcę tego słuchać.
Gdzieś z tyłu rozległy się kroki. Chwilę potem nadeszła Bellatriks z fałszywym uśmiechem na ustach, przyświecając sobie różdżką.
- Czarny Pan cię wzywa do siebie – zwróciła się do mnie, ze wzrokiem utkwionym w Hermionie.
- No to powiedz mu, że jeśli czegoś ode mnie chce, niech tu przyjdzie – oświadczyłam bardzo politycznym tonem.
Bellatriks przykucnęła obok mnie, wciąż przyglądając się szlamie, która instynktownie cofnęła się pod ścianę. Warunki panujące w jej celi były okropne, jak przystało na pomieszczenie, gdzie się przetrzymuje szlamy. Poza brudnym, śmierdzącym kocem służącym za łóżko, blaszanej, obtłuczonej miski i drewnianym taboretem była uschnięta już od dawna ludzka czaszka, od której Hermiona najwyraźniej uciekała.
- Co z nią zamierzasz zrobić? – zapytała Bella, wskazując podbródkiem na pojmaną.
- Sama nie wiem. Może pozbędę się jej przed moją trasą koncertową? Pewnie tak, nie chcę jej zostawiać z Czarnym Panem, to mój prezent i sama chcę ją wykończyć – odparłam, po czym szturchnęłam ją lekko łokciem. – Idź po niego, na co czekasz?
Lestrange wstała i oddaliła się posłusznie. Parsknęłam śmiechem.
- Ja dobrze wiem, że oni wszyscy mają na ciebie chętkę. Po tym, co im o tobie opowiedziałam, nie można się dziwić, że ustawiają się w kolejce, żeby cię wykończyć – rzekłam. Wyciągnęłam z kieszeni pilniczek, którym zaczęłam polerować swoje długie paznokcie. – A tak z innej bajki, wiesz, że wysłałam wiadomość twoim przyjaciołom? Ron chyba wpadł w panikę, wiesz, to dziwne, że jeszcze tu nie przybył, by cię ratować. Zawsze z waszej trójki, wbrew pozorom, najmniej lubiłam Weasleya. Nigdy nie mówiłam tego otwarcie, naturellement, ale tak było. Jest irytujący, to prostak. Ja wiem, że między wami coś było, takie rzeczy się czuje. Tylko nie wydaje ci się, że jest… no… mięczakiem?
Hermiona prychnęła cicho. Oj, niedobre zagranie, zwłaszcza w jej obecnym położeniu.
- Ron jest ciepły, to bardzo miły chłopak.
- No właśnie. Jest za ciepły. Takie miękkie kluchy – przyznałam z lekkim zniecierpliwieniem w głosie. – A kobieta potrzebuje takiego mężczyzny, który by nią zawładnął, zwłaszcza w łóżku. Wyobrażam sobie, jaki Weasley musi być w tych sprawach. Pewnie nawet nie wiedziałby jak to zrobić.
Zaczęłam się śmiać. Fakt, Ron Weasley i dziki seks raczej do siebie nie pasowało. On kojarzył mi się najwyżej ze spokojnymi baraszkami w łóżeczku mamusi, kiedy ta wyszła na zakupy.
- Seks nie jest taki ważny – odezwała się szlama już nieco pokorniejszym głosem.
- Bo go nie zasmakowałaś- stwierdziłam. – Nie mówię, żeby się puszczać na lewo i prawo, nie. Ale to nic złego, jeśli spotka się właściwego mężczyznę. Miałam w łóżku tylko jednego faceta, jest mi z nim dobrze. Nigdy bym go nie zdradziła. Gdybym mogła, spędziłabym z nim całą wieczność.
Cóż, Hermiona nie musiała znać całej prawdy. Jej mogłam kłamać, ile mi się tylko podobało.
- Dlaczego nie spędzisz? Jeśli się kochacie…
- Barty nie chce, bym go przemieniła. Zachowanie niektórych wampirów napawa go głębokim wstrętem. On chyba boi się nigdy nie umrzeć… - przerwałam jej z ciężkim westchnieniem. Sama nie wiem, po co w ogóle to mówiłam. Może po prostu chciałam kimś zastąpić Sapphire? Nawet, jeśli miała to być szlama…
Znów rozległy się kroki. Poznałam, że to idzie Voldemort, więc wstałam. Po krótkiej chwili zjawił się u mojego boku. Objął mnie w talii i pociągnął trochę na bok, z dala od celi Granger.
- Wychodzę, muszę dziś coś robić, nie będzie mnie dość sporą ilość czasu – rzekł. Poprowadził mnie w stronę wyjścia, wciąż trzymając za rękę. – Zostawiam tu moich najlepszych Śmierciożerców, ale ty musisz wrócić do dworu Lucjusza. Będzie z tobą Barty, dobrze? Dopóki nie wrócę.
- Dobrze, nie chcę ci robić kłopotu – westchnęłam.

Zabrał mnie do swojej komnaty. Za dnia Śmierciożercy byli zwykle bardzo zajęci i nie wchodzili bez powodu do jego pokoju. Czarny Pan opadł na swój tron, ja usiadłam mu na kolanach. Lubiłam to robić, czułam się wtedy tak bezpiecznie, prawie jak w ramionach Barty’ego. Pochyliłam się, żeby go pocałować. Poczułam jak jego ręce przesuwają się po moim ciele, badając każdy jego kawałek. Przez kilka chwil nasze języki walczyło o dominację, aż oderwałam się od niego, żeby przywrzeć ustami do jego szyi.
- Opowiadasz szlamie to wszystko, bo zamierzasz ją zabić? – zapytał, kiedy odchyliłam mu głowę do tyłu i wbiłam nos w zagłębienie jego szyi.
- Może. A może ją wypuszczę. Ale najpierw muszę się nią trochę pobawić – odparłam, zajęta całowaniem jego gardła. Wiedziałam, że nie powinniśmy tego robić. Zawsze, kiedy wynikała między nami taka sytuacja, czułam w środku maleńkie jak główka od szpilki wyrzuty sumienia. Ale w końcu byliśmy po złej stronie mocy, mogliśmy sobie pozwolić na wszystko.
Podciągnął mnie nieco wyżej, żebym mu się nie zsunęła z kolan. Oplotłam go kolanami w pasie. Zamknęłam oczy, podczas gdy on wodził językiem wokół moich ust, linii szczęki, później po szyi. Dłonie zsunęły mu się na moje piersi, przez co zaśmiałam się cicho.
- Wszyscy jesteście tacy sami. Chodzi wam tylko o jedno – powiedziałam.
- Nie. Nie ja. Mogłem tyle razy wykorzystać cię do moich planów. Ale szanuję cię i nigdy tego nie zrobię – zaprzeczył stanowczo Voldemort. – Pocałuj mnie ostatni raz i wracaj do Malfoyów. Mam dużo pracy.
Ujęłam jego twarz w dłonie, przysunęłam się do niego tak, że zetknęliśmy się czołami i wsunęłam mu język między wargi. Trwaliśmy tak przez kilkanaście sekund, aż odsunęłam się, zsunęłam z jego kolan i ruszyłam w stronę drzwi. Kiedy byłam tuż przy nich, zatrzymałam się gwałtownie.
- Masz nie dotykać mojej szlamy – dodałam jeszcze, patrząc mu w oczy. – Skoro dałeś mi ją w prezencie, jest moja i ode mnie zależy jej los. Rozumiesz?
- Oczywiście. Możesz się o nic nie martwić. Ale jeśli przyjdą po nią, moi Śmierciożercy mają moje pozwolenie, by ich wszystkich wymordować.
Skinęłam tylko głową i opuściłam pokój.
Teleportowałam się przed dwór Malfoyów, przeszłam przez bramę, jakby była wykonana z dymu i, bez pukania, weszłam do środka. Nikomu nie chciałam mówić, że wróciłam. Od razu wbiegłam na górę do swojego pokoju. Musiałam przecież wybrać piosenki na koncert.

*

Do drzwi ktoś zapukał. Malfoyowie, którzy pięć lat temu stracili skrzata domowego z wiadomych powodów, teraz sami musieli otwierać gościom. Narcyza opuściła salon. Wróciła jednak po jakiejś minucie. Minę miała niezbyt zadowoloną, trochę przestraszoną, jakby oczekiwała na eksplozję. Myślałam, że zwróci się do swojego męża, bo to on zwykle rozmawiał ze Śmierciożercami, ale nie. Zatrzymała się przy fotelu, w którym siedział Barty, trzymając mnie na kolanach.
- Ktoś do ciebie – rzuciła krótko, patrząc na Croucha.
- Od Czarnego Pana? – spytał i odłożył na niski stolik szeroką szklankę z bursztynowym trunkiem.
- Nie. Prywatnie.
Zaskoczony, wziął mnie za rękę i wyszedł z salonu. Kiedy spojrzałam na gościa poczułam się, jakbym przeżyła okropne deja vu. Pod drzwiami wejściowymi stała dziewczyna o głowę wyższa ode mnie, ubrana w letni płaszczyk, spod którego wystawała zielona koronkowa sukienka. Na stopach miała pasujące do tego stroju baleriny. Kręcone, brązowe włosy opadały jej na ramiona. Na widok Barty’ego uśmiechnęła się szeroko, ukazując trochę za krótkie, ale białe zęby. Jeśli chodziło o skórę, to była moim zupełnym przeciwieństwem. Ja miałam nieskazitelną, jasną twarz, bez choćby cienia opalenizny. Ona wyraźnie wróciła albo z wakacji, albo z solo… sole… no, z tego miejsca, gdzie mugolki chodzą, żeby opalić się sztucznym słońcem w żarówce. Ashley Pail kiedyś o tym wspominała.

Zamrugałam, żeby się upewnić, czy nie mam czasami przywidzeń, ale nie, flądra z mojego koszmaru nadal przed nami stała.
- Barty, tyle czasu minęło! – odezwała się po polsku. – Siedem? Jak się masz? Dostałam wiadomość od ciotki, że teraz mieszkasz tu.
- Eee… no tak. Co tu właściwie robisz? – bąknął Crouch, najwyraźniej bardzo zmieszany zaistniałą sytuacją. Dziewczyna nie zdążyła mu odpowiedzieć, bo ja wtrąciłam się do rozmowy:
- A kim ty jesteś, przepraszam bardzo?
Polka spojrzała na mnie. Tym razem ona zamrugała, ale zrobiła taką minę, jakby zobaczyła ducha. Oj, nie martw się, jeśli mi szybko nie przedstawisz tej całej sytuacji, będziesz się niedługo obracała wśród duchów.
- To Paulina Skalska*, moja… ehm… znajoma ze szkoły – wyjaśnił Bartemiusz, czerwieniąc się.
- Znajoma? – zdziwiła się dziewczyna i roześmiała się, jakby usłyszała dobry żart. – Byliśmy parą, kiedy chodziliśmy do szkoły. On był Ślizgonem, jak Krukonką, ale zawsze świetnie się dogadywaliśmy. Niestety, musieliśmy się rozstać, bo nie popierałam jego fascynacji Sami-Wiecie-Kim… Ale teraz już to zaakceptowałam, w końcu Czarny Pan i tak wygrał, nic nie poradzimy…
Zmroziłam spojrzeniem najpierw Barty’ego, potem Skalską. A to sukinsyn. Nic mi nie powiedział, że miał dziewczynę! Nie musiał mi o niej opowiadać, ale chociaż wspomnieć jednym słowem! Ja mu pokażę… A ta Paulina będzie miała ze mną takie piekło, że będzie stąd zmiatać, ile sił w nogach. Tylko po cholerę przytargała tu walizkę?
- Ty jesteś Sophie Serpens, tak? – zapytała mnie nagle, a na jej twarz wypłynął rumieniec podniecenia. – Poznałam po oczach… i wzroście. Uwielbiam cię, kupiłam nawet bilety na twój koncert. Będę musiała pojechać do Niemiec, ale…
- Do Niemiec?! – powtórzyłam. Tego się obawiałam. Że zorganizują mi koncert w Niemczech. Słowa nie potrafiłam wypowiedzieć po niemiecku, bałam się tego kraju! W ogóle nie umiałam się tam odnaleźć. Zaczęłam głośno oddychać ze zdenerwowania. Potrzebowałam kocimiętki. Natychmiast. Zaczęłam grzebać w kieszeniach, żeby odnaleźć ten wąski, biały papieros. Zapaliłam go i zaciągnęłam się dymem. Zamknęłam na chwilę oczy, żeby ochłonąć. – Dobra. Bartemiuszu, wytłumaczysz mi się później. Ty – wskazałam podbródkiem na Paulinę Skalską – co tutaj robisz.
Dziewczyna nie przestała się uśmiechać.
- Pomyślałam sobie, że odwiedzę mojego byłego chłopaka, spędzę z nim trochę czasu… Moja ciotka zna Narcyzę Malfoy, jestem pewna, że mnie przenocuje w swoim domu – wyjaśniła i wskazała na walizkę. – Pójdę ją zapytać…
- Nie – przerwałam jej ostro. – Bartemiuszu, zaniesiesz bagaż panny Skalskiej do jakiejś wolnej sypialni. No, już.
Crouch posłusznie wziął walizkę i wbiegł schodami na piętro. Kiedy zostałyśmy same, podeszłam do Pauliny, chwyciłam ją za ubranie na piersi i wycedziłam:
- Jeśli tylko zbliżysz się do Barty’ego, pożałujesz, że się urodziłaś, obiecuję ci to. Żeby było jasne, spotykamy się od dawna. Niech cię nawet nie korci go uwodzić. Jeśli się nie dostosujesz, zapoznam cię bliżej z moim wujem albo moją… ach, zwierzęcą osobowością.
Teraz chwyciłam ją z kolei za ramię i zaprowadziłam do jej sypialni. Okazało się, że Barty wybrał pokój znajdujący się naprzeciwko mojego. Ze złością zatrzasnęłam za Krukonką drzwi i wkroczyłam do swojej sypialni. Crouch czekał tam na mnie z pokornym wyrazem twarzy.
- Kochanie, wszystko ci wyjaśnię… - zaczął, ale uciszyłam go gestem ręki.
- Sama nie wiem, od czego zacząć – wycedziłam. – To jest ta zdzira z mojego snu! A może to było coś więcej niż zwykła nocna mara? Dlaczego mi nie powiedziałeś, że miałeś dziewczynę? I dlaczego ona nagle zjawia się w progu domu Malfoyów? Co to ma, do cholery, znaczyć?! I dlaczego mój koncert ma się odbyć w Niemczech?!
Bartemiusz podbiegł do mnie i ukląkł przede mną, bo był za wysoki, żeby mógł ściągnąć mój wzrok.
- Wszystko ci wyjaśnię, proszę, tylko nie krzycz. Uspokój się.
- Ale ja jestem spokojna! – zawołałam, chwyciłam wazę stojącą na najbliższym kredensie i cisnęłam nim o ścianę tak, że ten roztrzaskał się w drobny mak. Barty musiał mnie objąć, żebym przestała demolować pomieszczenie.
- Kiedy byliśmy w szkole, byliśmy z Pauliną zwykłą parą. Trzymaliśmy się za ręce, rozmawialiśmy… To uczucie, które żywiłem do niej nie jest nawet cieniem tego, co czuję do ciebie. Już dawno o niej zapomniałem, to było tak jak z tobą i Draconem. Nigdy go naprawdę nie kochałaś – mówił do mnie bardzo szybko i bardzo cicho. Powoli zaczęłam się uspokajać. Odepchnęłam go od siebie i opadłam na łóżko.
- Dlaczego mi o niej nie powiedziałeś?
- Sam już o niej nie pamiętałem. No i byłem w tobie tak zakochany, że nie miałem czasu myśleć o jakichkolwiek innych dziewczynach – odparł. Ujął moją dłoń i ucałował ją.
- Wyjdź. Jestem zmęczona. Ale pamiętaj, jeśli cokolwiek wyda mi się dwuznaczne… - nie dokończyłam, ale mój wzrok musiał dać mu do zrozumienia, że to nie żarty. Barty jeszcze raz mnie pocałował, tym razem w policzek, pożyczył mi dobrej nocy i posłusznie opuścił moją sypialnię. Świetnie. Wprost cudownie. Jeszcze tego mi tu brakowało. Była Bartemiusza akurat na czas moich koncertów.

~*~

Przepraszam za nieobecność, ale miałam na komputerze zmienione hasło. Okazuje się jednak, że przez ten tydzień też nic nie napiszę, no, ewentualnie w poniedziałek, ale nie obiecuję. Mam tyle sprawdzianów, że aż przykro. Cóż, „Harry Potter i Insygnia Śmierci” już w kinach. U mnie będzie dopiero 17 grudnia, no, gdzie tu sprawiedliwość? Dedykacja dla Adrianny :*

* Pod gwiazdką znajduje się link do bohaterów. 

13 listopada 2010

Rozdział 287

Nadeszła sobota. W żołądku od rana czułam skurcz radości pomieszanej z niepokojem. Wuj za to, w przeciwieństwie do mnie, był niesamowicie spokojny. Jakby był przekonany, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
- To dziwne uczucie pomyśleć, że Potter tego wieczora będzie już martwy – powiedziałam mu.
Voldemort tylko się uśmiechnął. Tego ranka zdjął zaklęcie uniemożliwiające teleportację Śmierciożercom. Nie chciał, żeby dom Malfoyów zalała chmara jego sług, przygotowujących się do dzisiejszej wyprawy. Wciąż przecież miał tam kwaterę główną. No i tu spokojnie mógł ściągać nowo pojmanych, by ich tu torturować. Wątpię, by był przekonany o tym, że Harry Potter będzie miał zapewnioną słabą ochronę. Oni wiedzieli o nas, my wiedzieliśmy o nich, ale każdy udawał, że nie wie o przeciwniku. Tak było za mugolskich wojen i tak jest u nas.
- Na czym polecą Śmierciożercy? – zapytałam. Było tyle możliwości, a ja miałam nadzieję, że nie usłyszę: na tobie. Mogłam się wszak zmieniać w ogromną chimerę. A ja chciałam tego wieczora sobie polatać, powalczyć, poczuć się nareszcie wolną.
- Na miotłach. Ty jej nie potrzebujesz, niemniej jednak będziesz trzymać się blisko mnie – rzekł i złożył chłodny pocałunek na mojej szyi. – Chcę, żebyś widziała, jak Chłopiec, Który Przeżył ginie.

*

Wieczorem wyruszyliśmy z naszej posiadłości pod dom wujostwa Harry’ego Pottera. Lord Voldemort wyjaśnił mi, że Barty przez ten cały czas obserwował tę ulicę. Faktycznie, to by pasowało: spotkanie Syriusza, jego ciągła nieobecność od kilku dni… Pewnie się wszyscy obawiali, że wciąż spotykam się z tymi z Zakonu, jak oni ich nazywali.
Jedna z zamaskowanych postaci podeszła do mnie.
- Sophie, zwariowałaś? Co tu robisz? – spytała głośnym szeptem. Natychmiast rozpoznałam w niej Croucha. Ale nie po głosie, nie. Żaden ze Śmierciożerców nie ośmieliłby się do mnie podejść i zadać tak bezczelnego pytania, choćby nawet nie wiem, w jak dobrych byłby ze mną stosunkach. No cóż, Barty w końcu znał mnie najlepiej z nich wszystkich, mogę powiedzieć nawet, że jego pewna część ciała była ze mną bliżej, niż czyjakolwiek. Zdjęłam mu maskę i pociągnęłam go za szatę na piersiach, żeby go pocałować.
- Nie marudź, Czarny Pan zabrał mnie ze sobą. Masz się mną nie przejmować, cały czas będę z nim – wyjaśniłam mu tak cicho, by tylko on mógł to usłyszeć.
Czekaliśmy zaledwie pięć minut. Na ciemnym niebie pojawiło się ponad tuzin postaci. Śmierciożercy zareagowali natychmiast. Wzbili się w powietrze ze świstem. Okazało się, że słudzy Czarnego Pana musieli otoczyć okolicę, bo na aksamitnym niebie pojawiło się dwukrotnie więcej ciemnych postaci. Chciałam wystrzelić w powietrze, ale wuj chwycił mnie za ramię.
- Musimy czekać, aż jeden z… - urwał. Jego lewa ręka drgnęła.
Nic już mi nie powiedział, tylko wzbił się w powietrze, wciąż trzymając mnie za rękę. Z okrzykiem radości pozwoliłam poprowadzić się wujowi, nawet nie uaktywniając swojej mocy. Wiatr rozwiewał mi włosy. Czułam się wspaniale. Jakbym znalazła się w miejscu, którego nie chciałam już opuszczać. Wiedziałam, że Voldemort czuł się tak samo, oboje byliśmy w swoim żywiole. Adrenalina, strach i zwycięstwo, te zaklęcia rozjaśniające tysiącami kolorów atramentowe niebo, zawstydzające swym blaskiem gwiazdy, przemykające tuż obok nas… Przyspieszyłam, by móc zrównać się z Czarnym Panem. Objęłam go za szyję. Nie mogłam się powstrzymać, musiałam go pocałować. Właśnie dał mi jedną z najcudowniejszych przygód w moim życiu. Chciałam śpiewać, ale coś mnie od środka blokowało.

Puściłam rękę Lorda i wystrzeliłam do przodu, wirując przy tym jak na karuzeli, śmiejąc się z niczego. Jakieś zaklęcie przemknęło tuż obok mnie. Szmaragdowe, nie zaprzeczę, ale z pewnością nie mordercze. Ugodziło w postać na miotle. Większa osoba przechyliła się i zaczęła spadać. Zaskoczona zaczęłam lecieć w dół, tuż za nią. Błysnął błękit magicznego oka. Szalonooki Moody. Nie mogłam pozwolić, żeby rozbił się o powierzchnię ziemi. Wyciągnęłam różdżkę Voldemorta, błysnęło, a zaklęcie ugodziło w ciało. Poderwałam głowę w górę o zobaczyłam Pottera. Siedział na testralu za Billem Weasleyem. Rozejrzałam się dookoła. Lorda Voldemorta nigdzie nie było. Rozłożyłam ramiona, żeby zaklęcie miało większe pole rażenia. Poczułam się, jakby ogromna, gorąca siła mnie rozrywała. Jak Wielki Wybuch. Ale kiedy błękitny blask opadł, wciąż miałam swoje ciało, nadal nienaruszone i nadnaturalne.
Ktoś chwycił mnie za rękę i powiódł gdzieś do tyłu, w górę. Zimny wiatr targnął moimi włosami, porywając je do dzikiego tańca dookoła mojej twarzy. Przez moment nic nie widziałam, musiałam odgarnąć je wolną ręką. To Czarny Pan, z oczami utkwionymi w pędzącym w powietrzu motocyklu, a leciał tak szybko jak jeszcze nigdy nie widziałam. Na siodełku siedział Harry Potter.
- Co jest, do cholery…? – wrzasnęłam, ale zagłuszyła mnie kolejna eksplozja. Widziałam tego dnia już trzech Potterów, każdego z innym opiekunem i na innym latającym obiekcie.
Voldemort puścił moją rękę, uniósł różdżkę… Teraz pędziliśmy po obu stronach motocykla. Wybraniec też chciał unieść różdżkę, ale oczy miał zamknięte. Nawet gdyby miał je otwarte, nie mógłby trafić w takim pędzie.
- Jest mój! – zawołał Czarny Pan, szkarłat jego oczu zapalił się niczym podjudzony wiatrem ogień. – AVADA…!
Coś dziwnego się stało. Różdżka Harry’ego sama obróciła się mu w ręce, odnalazła Voldemorta, a z jej końca wystrzeliła słota iskra, która wybuchła jak sztuczne ognie. Jedno z jej ramion ugodziło we mnie. Czarny Pan zasłonił gwałtownie twarz obiema rękami, ja nie zdążyłam. Zderzyłam się z czymś, co przypominało szklaną szybę, tyle że bardzo gorącą i bardzo twardą. Odrzuciło mnie do tyłu. Ktoś złapał mnie w locie. Cały świat wirował, te narastające wciąż rozbłyski, wrzaski… musiałam zamknąć oczy. W końcu wszystko ustało, zewsząd ogarnęło mnie okropne ciśnienie, kalecząca uszy cisza i nieprzenikniona ciemność…

Upadłam na zimną, twardą podłogę. Usłyszałam przekleństwa, odgłosy aportację, wyczułam obecność wielu ludzi, ale wściekła osoba Voldemorta wyrzuciła ich za drzwi. Podciągnęłam się na nogi. Czułam się wciąż trochę oszołomiona po zaklęciu, które mnie ugodziło, potem to zderzenie z magiczną zaporą… ale mogłam swobodnie chodzić. Usiadłam na swoim tronie i przez chwilę obserwowałam jak Czarny Pan krąży po komnacie. W końcu odważyłam się odezwać:
- Co się stało? Przecież prawie go dorwaliśmy. I co to była za ściana?
- Nie wiem. Tego Ollivander mi nie powiedział. Zostanie ukarany – warknął i nagle zatrzymał się. Stał do mnie odwrócony plecami, kiedy wyciągnął coś z kieszeni. Usłyszałam jego ciche westchnienie.
- Sophie, chciałem… tak mi przykro – dodał.
Odwrócił się, jego twarz nie wyrażała żadnej emocji. W ręku trzymał szczątki mojej mahoniowej różdżki. Jakby ktoś przełamał ją wzdłuż pionowej linii na pół. Poczułam nieprzyjemny Skórcz w żołądku. Podeszłam do wuja i wzięłam je drżącymi rękami. Na twarzy przywołałam sztuczny uśmiech.
- Nie przejmuj się – mruknęłam, po czym schowałam jej szczątki do kieszeni szaty. – W końcu całkiem dobrze radzę sobie bez niej… Aha, chciałam ci oddać twoją.
Podałam mu różdżkę. Nie czułam do niego żalu, choć byłam do swojej bardzo przywiązana. Postanowiłam mu tego nie okazywać. W końcu miał ważniejsze sprawy na głowie, ucieczka Pottera, nowy plan…
- Może da się ją jakoś naprawić? Zapytam Ollivandera – odezwał się po krótkiej chwili, ale ja tylko wzruszyłam ramionami.
- Nie wiem. Może – mruknęłam.
- Idź się jeszcze przespać przez te kilka godzin – powiedział cicho. – Rano porozmawiamy.
Zaprowadził mnie do swojego pokoju. Nie zapytałam go, dlaczego akurat tam, ale podejrzewałam, że miało to coś wspólnego z remontami, które prowadził w całym domu. Byłam jak wielka lalka, kiedy zdejmował ze mnie szatę i przykrywał czarną satynową kołdrą. Pocałował mnie w czoło i odezwał się jeszcze:
- Nawet jeśli nie będzie można naprawić twojej różdżki, będziesz mogła używać mojej. Już niedługo pewnie nie będzie mi potrzebna.
Nic mu nie odpowiedziałam. Wydało mi się to trochę podejrzane, co powiedział, ale nie byłam w nastroju, żeby go o to pytać. Odwróciłam się na drugi bok i zamknęłam oczy, a Voldemort wyszedł z pokoju.


Zbudziłam się jakoś trzy godziny później. Słońce wisiało tuż nad horyzontem, świeciło mocno, ale ciężkie zasłony były całkowicie zaciągnięte. Przez chwilę leżałam owinięta w kołdrę czekając, aż całkiem się rozbudzę. W końcu zsunęłam się z łóżka, w samej bieliźnie i zaczęłam się ubierać. Zeszłam na dół, do komnaty wuja. Zobaczyłam tam jego i Barty’ego. Nie wyglądali na zdołowanych czy zdenerwowanych, wręcz przeciwnie. Odwrócili się jak na komendę, kiedy weszłam do środka.
- Dobrze, że już jesteś. Mam dla ciebie prezent, no wiesz, za twoją różdżkę… - odezwał się Czarny Pan, podchodząc do mnie.
- Mówiłam ci, żebyś się nie przejmował. Naprawię ją sobie – mruknęłam i usiadłam na swoim tronie.
- Mimo wszystko chcę ci to dać. Wprowadzić ją!
Do komnaty weszło dwóch Śmierciożerców, tych, którzy mnie strzegli. Trzymali pod ramiona jakąś postać w zakrwawionych łachmanach. Uniosłam brwi.
- A cóż to jest? – zapytałam, zastanawiając się, o co chodziło Voldemortowi. Co mam zrobić z tą postacią? – Łup wojenny?
- Nie planowaliśmy tego. Rabastan porwał ją, myśląc, że to Harry Potter. Wpadli na pomysł, żeby, używając eliksiru wielosokowego, stworzyć siedmiu Potterów. Nie udało mi się załatwić prawdziwego, ale nic straconego. Dopadnę go, wcześniej czy później – rzekł Lord.
Kazał swoim Śmierciożercom zostawić i wyjść. Kiedy drzwi się zatrzasnęły, podszedł do leżącej twarzą w dół postaci i przewrócił ją nogą na prawy bok. Różdżką przywrócił jej przytomność. Drgnęła lekko. Miała splątane, brudne, zakrwawione włosy, brązowe zdaje się… Łachmanami zdawał się być jakiś wielki worek na ziemniaki. Kiedy uniosła głowę, poznałam w niej Hermionę Granger. Miała okropnie posiniaczone i pocięte ramiona, poobijaną twarz i rozciętą wargę. Zacmokałam cicho. Zaczęło mnie to interesować. Panna Wszechwiedząca w domu Czarnego Pana.
- Noo, to ciekawy prezent. Ale jakoś nie mam ochoty na krew szlamy. Ciekawe, czy twoi przyjaciele zauważyli już twoją nieobecność, co, Granger? A może się ucieszyli? – zwróciłam się do niej. Hermiona przyglądała mi się załzawionymi, wytrzeszczonymi ze strachu oczami. – Czarny Pan sprawił mi nie lada niespodziankę, jestem wprost zachwycona, brak mi słów.
Podeszłam do wuja, żeby podziękować mu namiętnym pocałunkiem. Chwilę po tym zwróciłam wzrok z powrotem na Hermionę.
- Nie musisz się obawiać, że cię tu ktoś zgwałci, szlamo. Wbrew powszechnym plotkom Śmierciożercy brzydzą się takimi zwierzętami, jak wy. Ale na tortury możesz liczyć – spojrzałam na Voldemorta. – Mogę z nią zrobić, co zechcę?
- Oczywiście, jest teraz twoja – przyznał, chyląc przede mną czoło. Utkwiłam niezbyt przytomny wzrok w pojmanej.
- Hmm, jest tyle możliwości wykorzystania szlamy, prawie tak jak drewna, że sama już nie wiem, na co się zdecydować – mruknęłam bardziej do siebie niż do obecnych w pokoju. – No cóż, później wymyślę, co z tobą zrobić. Niech ją zaniosą do lochu. A ja wyślę wiadomość do Weasleyów. Bo tam jest teraz Potter, nawet głupiec o tym wie. Wbrew wszystkiemu nie brak mi przyzwoitości, muszę ich poinformować, jaka radość spotkała naszą Hermionę. Barty, przynieś mi pióro i pergamin. Niech moja straż zabierze to do lochów.
Powróciłam na swój tron. Kiedy Crouch wyszedł, zostaliśmy w komnacie tylko ja, Czarny Pan i szlama. Dopiero po kilku minutach przybyło dwóch Śmierciożerców, żeby odprowadzić Hermionę do lochów. Voldemort usiadł obok mnie, oczy mu pałały.
- I co, podoba ci się ta Granger? – zapytałam, wyciągając z kieszeni dwa kawałki mojej pękniętej różdżki.
- To szlama. Nie zasługuje nawet na to, bym ją torturował.
- Och, ależ każda czynność w twoim wykonaniu jest cudownym przeżyciem, nawet Zaklęcie Cruciatus – zadrwiłam. Dopiero po chwili powrócił mój normalny ton. – Nie, chodziło mi o to, czy jest ładna.
Teraz to Voldemort uniósł wąskie brwi. Na jego twarzy pojawiło się obrzydzenie.
- Miałem już wiele kobiet. Widziałem też ich całkiem dużo. Jeszcze nigdy nie spotkałem tak brzydkiej dziewczyny. No, chyba że to nie jest dziewczyna.
Mrugnęłam do niego.
- Kocham cię – wyznałam.
Dłoń, w której trzymałam mahoniową różdżkę nagle zapłonęła żywym ogniem. Rozległ się cichy trzask, a ta po prostu się scaliła. Z jej końca wystrzelił snop złotych iskier. Voldemort zamrugał szybko, ale ja uśmiechnęłam się.
- Potrzeba tylko trochę wiary w siebie, a wszystko jest możliwe. Nawet naprawa złamanej różdżki – powiedziałam mu.
- Wracaj do rezydencji Malfoyów. Przez tę szlamę zaczną szukać naszego domu, by ją odbić – rzekł Lord.
- To nie Pawiak, żeby odbijać stąd więźniów – oświadczyłam. – Szlama stąd wyjdzie, jeśli ją wypuszczę osobiście. Poza tym… To mój kosmos.

*

Ludność pogrążoną w rozpaczy i bezsilności pobudziło ciche puknięcie. Piękny, wielki ptak o złotym upierzeniu pojawił się na szczycie jednego z krzeseł, wnosząc do pokoju ciepło. Upuścił kopertę i zniknął.
- To był feniks Sophie – zauważył Remus Lupin, kiedy wszyscy rzucili się, by podnieść list. Jako pierwszy dopadł go Artur Weasley, który, z przekrzywionymi okularami po zaciętej walce o list i podpuchniętymi od łez oczami rozerwał pergaminową kopertę, wydobył z niej kartkę i odczytał na głos:

Moi kochani przyjaciele!
Czuję się w obowiązku poinformować Was, że Czarny Pan ofiarował mi w prezencie Waszą szlamę. Trafiła w nasze ręce przez przypadek, jeden z moich Śmierciożerców porwał ją, bo wyglądała jak Harry Potter. Siedmiu Wybrańców? To był głupi pomysł. No, ale mimo wszystko Hermiona Granger przebywa ze mną i czuje się okropnie. Jeszcze nie wiem, co z nią zrobimy, ale bez obaw – coś wymyślę! Granger będzie bardzo cierpieć.
Całusy,
Sophie
PS: Ron, możesz już się zacząć bać o ukochaną szlamę.

Wszyscy zamarli. Molly Weasley znów zaczęła szlochać, Potter musiał objąć Rona, który już sam nie wiedział, co ze sobą zrobić. Czy ukryć twarz w dłoniach i się rozkleić, czy wybiec z zatłoczonego pokoju.
- Harry dobrze mówił, nie powinniśmy używać eliksiru – odezwała się Tonks. Oczy miała podpuchnięte, nos czerwony. Łzy ciurkiem płynęły jej po twarzy, zwykle wściekle różowe włosy przybrały szarawy odcień.
- Obwinianie się nic nie da. Musimy odbić Granger, zanim coś jej zrobią. To Śmierciożercy, stać ich na wszystko. Nie możemy pozwolić, żeby wydobyli z niej za dużo informacji – zadudnił Moody. Wciąż nie wyglądał najlepiej po tym upadku, ale jakoś się trzymał. Był twardy. Prawie wszyscy spojrzeli na niego z oburzeniem.
- Jak możesz, przecież tu chodzi o życie Hermiony! – zawołała Molly.
- A ja uważam, że musimy zaufać Sophie – odezwał się Syriusz. Był najspokojniejszy ze wszystkich i wcale nie rozpaczał.
- Zaufać jej?! Dostała Hermionę w prezencie, może jej zrobić wszystko! – wybuchnął Ronald, odpychając Harry’ego i patrząc z nienawiścią na Blacka. Twarz lśniła mu od łez. – Ty chyba siebie nie słyszysz! Hermiona znalazła się w jaskini samego lwa, musimy ją ratować!
- I co? – Syriusz zerwał się ze złością z krzesła i zaczął krążyć po pokoju. – I co, co chcesz zrobić? Nawet nie wiemy, gdzie ich szukać, mogą być wszędzie! A jeśli znałeś Sophie, to byś wiedział, że musisz być cierpliwy i niesamowicie ostrożny! Nie zrobi krzywdy Hermionie, ona się tylko z nami droczy! A jeśli już targniesz na jej dom… Na złość NAM coś jej zrobią. Sophie jest jak kot. Pobawi się, pobawi i zostawi. Ale jeśli ją rozwścieczysz…
Wszyscy byli tak przerażeni zniknięciem Hermiony, że słowa Wąchacza ani trochę nie przemówiły im do rozsądku. Wręcz przeciwnie, patrzyli na niego, jakby zwariował. Dlatego usiadł z powrotem na krześle, ze zrezygnowaną miną. Po krótkiej chwili milczenia głos zabrał Szalonooki.
- Ta dziewczyna jest nieprzewidywalna. Nie będziemy tu siedzieć bezczynnie. To kompletna wariatka, a ten jej partner, Crouch… przez rok trzymał mnie w moim własnym kufrze. Oboje są siebie warci – wycharczał.
- Nie zapominaj jednak, że ta wariatka uratowała ci kilka godzin temu życie – wtrącił Black, a jego twarz odzyskała bojowy nastrój, rumieniec wściekłości wypełzł mu na policzki.

Ron zerwał się z miejsca. Harry instynktownie zrobił to samo. Wszyscy zwrócili na nich wzrok, ale Weasley mruknął coś o świeżym powietrzu i, razem z przyjacielem, opuścili zatłoczoną Norę. Kiedy wyszli na zewnątrz, uderzyła ich rześkość letniego poranka. Ron chwycił jeden z leżących przy schodkach kaloszy i cisnął nim przez całą długość ogródka.
- Po prostu uwierzyć nie mogę – wykrztusił.
- No, ja też. Myślałem, że ją znaliśmy, a tak…
- Jej rodzina porywa naszą najlepszą przyjaciółkę – dokończył za niego rudy. Drżał na całym ciele, choć z całych sił próbował to ukryć. Harry udawał, że tego nie widzi. Klepnął go kilka razy w plecy, żeby dodać mu otuchy.
- Niczego nie zaplanujemy, dopóki Hermiony z nami nie będzie – odezwał się cicho Potter.
Jego rozpacz po porwaniu ich najlepszej przyjaciółki nie była ani w połowie tak duża, jak rozpacz Rona. I on dobrze o tym wiedział. Bardzo lubił Hermionę i zżył się z nią w ciągu tych siedmiu lat, ale od dawna podejrzewał, że Weasley czuł do niej coś więcej niż tylko przyjaźń. Zawsze lepiej mu się rozmawiało z Sophie, Granger była dla niego zbyt przemądrzała. A czarnowłosa, mimo swojego chłodnego obejścia, rozumiała go o wiele lepiej. Sama praktycznie nie miała prawdziwych rodziców, była rozerwana pomiędzy dwoma światami. Harry – pomiędzy światem czarodziejów i mugoli, Sophie – Zakonu Feniksa i Śmierciożerców. Oczywiście, Ron był bezprecedensowo jego najlepszym przyjacielem.
I znów pomyślał o tych wszystkich zdradach, które się dokonały w przeciągu praktycznie czterech lat. Dumbledore był dla Sophie tak głupio dobry, ufał jej. Wspomnienie byłego dyrektora Hogwartu nawiedziło go podczas mowy Syriusza. I oto kolejny dobry człowiek uległ jej czarowi. Poczuł tak ogromny gniew… Twarz Hermiony stanęła mu przed oczami. Będą musieli ją odbić. Bez względu na wszystko.

~*~


W tym odcinku na brak akcji chyba narzekać nie możecie. Przepraszam, miałam go opublikować w Święto Niepodległości, ale mama mi nie chciała wpisać hasła na komputer. Przez cały ten tydzień, aż do piątku nic się tu nie pojawi, za dużo mam sprawdzianów w szkole, z samego polskiego dwa nam zapowiedziano. No cóż, rozdział dedykuję Wam wszystkim xD 

9 listopada 2010

Rozdział 286

Mało zjadłam tego wieczora. Bałam się, że Barty’emu mogło się coś stać. Niby zagrożeni byli przeciwnicy Czarnego Pana, ale jego zwolennicy też nie mieli lekko. Wystarczyło spojrzeć na mnie! Tej ochrony jeszcze tydzień temu nie było! A jeśli już mowa o grupie tych oszołomów… Zwykle większość Śmierciożerców darzyłam przyjaznym uczuciem, reszty albo nie znałam, albo po prostu tolerowałam. Trzeba mi było naprawdę zaleźć za skórę, żeby mnie do siebie zniechęcić. Nawet Glizdogona lubiłam. To idiota i tchórz, ale był całkiem przyjazny. A ci Śmierciożercy posiadali chyba niezwykły dar denerwowania mnie. Wpadli w jakąś paranoję, wszędzie widzieli przeciwników Lorda Voldemorta. Według nich nawet w łazience planowano zamach na moje życie! I gdzie tu logika?

Po kolacji wróciłam do swojej sypialni. Położyłam się na brzuchu i wyciągnęłam spod łóżka pamiętnik Syriusza. Chciałam dowiedzieć się trochę więcej o czasach, w których Potterowie jeszcze żyli, a moi rodzice byli normalni. W czytaniu przeszkodziły mi jakieś hałasy za drzwiami. Kilka przekleństw, potem huk i odgłos padającego na podłogę ciała. Chwilę potem rozległo się pukanie. Do sypialni wszedł Bartemiusz z pokaleczoną twarzą i zakrwawionymi dłońmi. Włosy miał pozlepiane zakrzepniętą krwią, całą szatę w kurzu. Wyglądał na zmęczonego, ale uśmiechał się dobrodusznie, jak zwykle.
- Już się bałam, że coś cię zatrzymało - odezwałam się pierwsza, wstając z łóżka. Pamiętnik Syriusza wepchnęłam dyskretnie do szuflady w szafce nocnej.
- Przecież wiesz, że zrobiłbym wszystko, by się z tobą zobaczyć – rzekł. Podeszłam do niego, ale nie pozwolił mi się nawet dotknąć. – Poczekaj chwilę, muszę się umyć, wyglądam strasznie.
- Wręcz przeciwnie. Dla wampira wyglądasz bardzo apetycznie – odpowiedziałam, ale wskazałam mu drzwi do łazienki.
Kiedy brał prysznic, usiadłam na łóżku. Co takiego robił, że wrócił taki pokrwawiony? Na pewnie nie zrobił nic mojej ochronie, to nie była świeża krew, wiem, co mówię. W końcu jestem w tych sprawach ekspertem. Oczywiście, będę go musiała o to zapytać. Ale czy warto się łudzić, że mi cokolwiek odpowie? Skwituje moje pytanie albo słowami „Czarny Pan zabronił cię informować”, albo „Jesteś na to za młoda”. Do cholery, robią ze mnie dziecko, a i tak całe ich powodzenie może legnąć w gruzach, jeśli będę miała taki kaprys. W końcu dzieciom wolno. Nie zapominajmy też, że mam przecież znajomości. Z tej całej zbieraniny Śmierciożerców to ja najlepiej znam nieśmiertelnych.

Barty wyszedł z łazienki kwadrans później. Włosy miał nadal mokre, ubrany był jednak w śmierdzący dymem, skórzany płaszcz. Jego nabijane ćwiekami buty pokrywały plamy krwi.
- Po co się ubierałeś? Przecież i tak to z ciebie ściągnę, więc co za różnica, czy wyjdziesz nagi czy ubrany? – zapytałam. – Skąd się wzięła ta krew?
- Miałem pewne kłopoty. Ale już jest wszystko dobrze – te słowa okazały się bardziej irytujące niż myślałam. Postanowiłam jednak dać mu trochę czasu. W końcu mi powie.
Crouch położył się obok mnie na wznak.
- Możesz mi to zlikwidować? – poprosił, wskazując na rany na twarzy. Bez słowa pochyliłam się nad nim i rozcięłam sobie dłoń zębami. Kiedy moja krew dotykała jego ran, te natychmiast się zrastały.
- Kto cię tak pokaleczył? – zapytałam, kiedy już skończyłam i się wyprostowałam. – Jeśli wilkołak, to będą się otwierać.
- Nie, nie wilkołak. Spotkałem się z Syriuszem Blackiem. Ale nic mu nie zrobiłem, może trochę się pobiliśmy. Gdyby nie ty, zabiłbym go bez mrugnięcia oka. To irytujący sukinsyn – westchnął zrezygnowany.
- Słuchaj, nie chcę, żeby mu się coś stało. Dobrze wiem, że jesteś od niego lepszym czarodziejem. Tylko co Syriusz tutaj robił? Przecież kupił dom w Anglii. Może cię śledził?
Bartemiusz zaśmiał się, słysząc to. Dopóki mi nie wyjaśnił, nie mogłam dociec, co go tak rozbawiło.
- W połowie się z tobą zgodzę. Śledził mnie, więc musiałem go jakoś przepędzić. Ale raczej daleko do domu nie miał, skoro mieszka w Anglii. My teraz też tam jesteśmy – rzekł i znów parsknął śmiechem, tym razem na widok mojej miny.
Malfoyowie mieszkają w Anglii? Nigdy nikt mi o tym nie powiedział! I ja sama nie przebywałam tutaj na tyle długo, żeby jakoś to zauważyć. W końcu ani specjalnie nie zmienił się klimat, ani nikt nie mówił przy mnie po angielsku… Chociaż co do tego drugiego miałabym wątpliwości, większość Śmierciożerców to Anglicy, rzadko mówią po polsku.
Żeby ukryć zażenowanie, pochyliłam się nad Bartym i zaczęłam go całować. Dawno tego nie robiłam, nic jednak dziwnego, skoro albo Crouch był na supertajnej misji, albo ja byłam zajęta planowaniem koncertów i innych głupot. Męczyło mnie to. Chciałam przez kilka dni odetchnąć od tej wojny. Te chwile, które spędziłam w domu Syriusza były naprawdę cudowne. Mogłam spokojnie leżeć i gapić się w sufit bez obaw, że ktoś za chwilę będzie czegoś ode mnie chciał. Też kiedyś będę miała takie mieszkanie. Na skraju lasu albo lepiej w jego wnętrzu, z dala od ludzi i kłopotów. Najchętniej zamieszkałabym w nim z Bartym. Domyślałam się, że on w sercu też pragnie chwili spokoju. Ze mną by to osiągnął. Jeśli oboje przeżyjemy tę wojnę, postaram się, żeby tak się stało.

- Sophie, chciałem ci coś jeszcze powiedzieć. To niby tajemnica, ale nie jesteś już dzieckiem, więc chyba nic się nie stanie – odezwał się Crouch, kiedy na chwilę się od niego odsunęłam, żeby się móc rozebrać. – Pamiętasz, jak to było za czasów, kiedy ogłoszono Turniej Trójmagiczny? Wiem, że dla ciebie to mało interesujące, przeżyłaś już tyle, że jakiś tam turniej nie jest już tak ekscytujący… Ale trzysta lat temu, trochę wzorując się na Turnieju Trójmagicznym, stworzono Siedmiobój Magiczny. Słyszałaś o tym? Nie? No więc, jest siedem konkurencji. Zwykle brało w tym udział siedem szkół. Dumbledore nigdy nie zgłaszał Hogwartu, za bardzo kochał swoich uczniów. Ale teraz, kiedy nie jest już dyrektorem, a szkołą władać będzie ktoś inny… Siedmiobój organizuje się co siedem lat i to jest właśnie ten rok. Hogwart dostał taką propozycję, a Severus się zgodził…
- Zaraz, zaraz… Snape jest nowym dyrektorem szkoły? – przerwałam mu.
- Nieoficjalnie. Ale proszę cię, nie mów nikomu. Przez kilkanaście dni Hogwartem rządziła ta cała McGonagall, ale Czarny Pan oddał szkołę w ręce Severusa. Teraz ustrój się całkowicie zmieni, ale ty nie musisz się o nic martwić – odpowiedział szybko i pocałował mnie w szyję.
- Dlaczego nie traktujecie mnie jak innych? – zapytałam ze złością. – I co z tym Siedmiobojem?
- Jest siedem konkurencji. Wszystko zaczyna się w siódmy dzień miesiąca, Pierwsze Zadanie ustalone jest na październik. Każde zadanie odbywa się w innej szkole – wyjaśnił, ignorując moje pierwsze pytanie. – Wybiera się jednego uczestnika, nie wiem do końca, jak, ale szkoła ma jednego reprezentanta. Nie da się oszukać tak, jak w Turnieju Trójmagicznym, bo nie ma żadnych magicznych kontraktów. W dniu wyboru można zrezygnować. Severus ma nadzieję, że weźmiesz udział.
Uśmiechnęłam się tajemniczo.
- No nie wiem, musisz mnie przekonać – odpowiedziałam cicho.
Barty zdjął zniszczoną szatę. Na wszelki wypadek zamknął drzwi różdżką, gdyby komuś zachciało się nam przeszkodzić. Jak zwykle, był niesamowicie opanowany. Może trochę za brutalny, ale musiał wyczuć, że mi się to podobało. Uwielbiałam zapach jego włosów, skóry… Aromat tylko niektórych śmiertelników doprowadzał mnie do ekstazy. A tak dokładniej, to było ich naprawdę niewielu.
Chwyciłam go za ramiona, kiedy wbił się we mnie po raz pierwszy. Wiele razy już się kochaliśmy, ale za każdym razem stawałam się w jego objęciach bardzo słaba, jakby moja moc i wampiryczna, starożytna siła opuszczały mnie na ten jedyny akt w moim życiorysie. Mógł ze mną zrobić, co chciał, a ja nie protestowałam, nawet mnie to cieszyło, że w końcu w czymś jest ode mnie silniejszy. Być może nauczyłam go tego spokoju. Ja sama potrzebowałam więcej czasu, by odczuć rozkosz płynącą z seksu. Nigdy mu tego nie powiedziałam, uraziłabym przy tym jego męską dumę.
- Przekonałeś mnie – udało mi się z siebie wyrzucić. Odpowiedział na to mocniejszym pchnięciem. Ukrył twarz w moich włosach, oplatających się dookoła mojego lewego ramienia.
Jeszcze tylko chwilę, czułam to już. Pocałuje mnie w czoło, jak zwykle i wróci do swojego pokoju, żeby rano nie zastała go tu Narcyza, mająca przynieść mi kubek gorącej czekolady, gdyż, według niej, przepracowuję się. Z przeciągłym jękiem doszłam kilka sekund później, wbijając paznokcie w ramiona Barty’ego. Przez chwilę leżeliśmy tak, dysząc ciężko i dochodząc do siebie po tym. W końcu Crouch, odzyskawszy szybciej ode mnie siły, zsunął się na poduszki i objął mnie drżącym lekko ramieniem. Przytuliłam się do niego, jak zwykle. Crouch sięgnął drugą ręką gdzieś na podłogę, z kieszeni szaty wyciągnął coś małego, cienkiego i zapalił to coś różdżką. Po zapachu poznałam, że to papieros. Nie znosiłam tego zapachu. Oczywiście, sama paliłam kocimiętkę, ale to co innego. Zapachu nikotyny nie trawiłam.
- Co ty robisz, przestań – skarciłam go. Podciągnęłam się gwałtownie na łokciu, wyrwałam mu z ust papieros, zgniotłam go w pięści i wyrzuciłam gdzieś na podłogę. – Nie pocałuję cię już, jeśli nadal będziesz to palił.
- Przepraszam, ale ostatnio mam bardzo stresujące dni – odpowiedział i wypuścił z płuc ostatnią smugę dymu.
- Ale to chyba nie było stresujące? – zapytałam go.
Nic nie odpowiedział, tylko pocałował mnie w policzek i szczelniej nakrył nas kołdrą.
- Zostanę z tobą dzisiaj, bo nie będzie mnie przez kilka dni – odezwał się po krótkiej chwili. Oczywiście, nie było sensu pytać go, dokąd się wybiera. I tak by mi nie powiedział. Może się obawiał, że pójdę za nim albo znajdę go w tym miejscu, do którego wysyłał go Czarny Pan… Nie zrobiłabym niczego przeciw jego woli, chciałam po prostu wiedzieć. Barty ułożył mnie na sobie, przeważnie właśnie tak zasypialiśmy. Przez chwilę czułam, jak jego dłoń gładzi moje plecy, dopóki jej właściciel nie pogrążył się we śnie.

*

Ktoś zapukał, po czym wszedł do pokoju. A konkretniej weszła. Na tacy niosła kubek z parującą czekoladą. Przed drzwiami zobaczyła nieprzytomnego Śmierciożercę, jednego z moich strażników. Spałam dość dobrze tej nocy, a kiedy rano się obudziłam, nie chciałam jeszcze otwierać oczu. Dokładnie słyszałam rytmiczne bicie serca Barty’ego, jego spokojny oddech, unoszącą się klatkę piersiową tuż pod moim policzkiem. Kiedy jednak ktoś wszedł do mojej sypialni, musiałam otworzyć oczy. Narcyza zatrzymała się w drzwiach trochę zaskoczona.
- O co chodzi? – zapytałam, podnosząc się, żeby spojrzeć na tarczę zegara, stojącego koło komody, na której blondynka postawiła kubek z czekoladą.
- Przyniosłam ci… Co się stało tamtemu Śmierciożercy?
Zerknęłam na leżące za progiem ciało i wzruszyłam ramionami.
- Barty musiał tu jakoś wejść – stwierdziłam.
Crouch poruszył się. Sekundę później otworzył oczy. Kiedy zobaczył Narcyzę, o mało mnie z siebie nie zrzucił. Podciągnął kołdrę prawie pod brodę, a na jego twarz wypłynął błyskawicznie rumieniec zażenowania. Narcyza uśmiechnęła się lekko, z pewnego rodzaju drwiną, kiedy mu się przyglądała. Jej następne słowa nie pomogły mu.
- Ach, to tłumaczy te podejrzane odgłosy – mruknęła. – No cóż, zostawiam was. Bartemiuszu, Yaxley oczekuje cię w salonie.
Skinęła lekko głowę przede mną, po czym opuściła komnatę. Było dość wcześnie, ale niespodziewana wizyta Narcyzy w moim pokoju spowodowała, że senność całkowicie nas opuściła. Crouch jednak był trochę bardziej zestresowany ode mnie. Usiadł na łóżku i odetchnął kilka razy. Ze sterty szat wygrzebałam różdżkę Czarnego Pana i wyczarowałam nią filiżankę kawy. Podałam ją Barty’emu mając nadzieję, że się uspokoi. Nie chciałam, żeby jeszcze mnie opuszczał. Sama wzięłam z szafki nocnej kubek z czekoladą i upiłam łyk.
- Jestem pewien, że powie Lucjuszowi. A Lucjusz Draconowi – odezwał się w końcu Bartemiusz i opadł z powrotem na poduszki.
- No to co? To nasza sprawa, wątpię, czy Malfoyowie byliby zadowoleni, gdybym weszła do ich sypialni i zastała ich w pozycji poziomej. No i chyba mieliśmy szczęście, bo mogli równie dobrze wejść w trakcie – parsknęłam śmiechem. Jakoś teraz nasza sytuacja wydała mi się zabawna.
Wstałam z łóżka, otworzyłam szafę i zaczęłam w niej grzebać w poszukiwaniu jakiegoś ubrania na dzisiejszy dzień. Mimo że byłam całkiem naga, nie odczuwałam wstydu z dwóch powodów. Barty widział mnie taką już wiele razy, no i miałam tak długie włosy, które mogły całkiem sporo zasłonić. Wątpię, by Crouch odważył się wyjść z łóżka, nie mając nic na sobie. Utkwiłam w nim wzrok, oczekując, aż coś zrobi. Mógł chociaż poprosić, żebym się odwróciła, ale nie. On tylko leżał i również mi się przyglądał. W końcu przemówił z ciężkim westchnieniem:
- Słuchaj, mogłabyś mi pomóc? Jakbyś nie zauważyła, nie mam czystego ubrania. A tak nie przejdę przez cały korytarz, żeby po nie pójść.
- Nie musisz się jeszcze ubierać. Tak szybko chcesz mnie zostawić? – spytałam.
Odrzuciłam wybrane ubranie i padłam z powrotem na łóżko. Wdrapałam się na Croucha i zaczęłam go całować. Mimo że ważny Śmierciożerca czekał na niego w salonie, nie zaprotestował, wręcz przeciwnie, odpowiedział z takim samym entuzjazmem, jak wczorajszego wieczora. Przetoczył się na mnie, ale zanim zdołał cokolwiek zrobić, do pokoju wszedł kolejny gość.
- Wiesz co, Crouch, zamiast się wylegiwać, mógłbyś zejść łaskawie na dół…
Mężczyzna urwał, a na jego twarzy wykwitły czerwone plamy zażenowania. Poznałam go bezproblemowo, to był Yaxley. Barty szybko odwrócił głowę w stronę drzwi. Musiałam bardzo się wytężyć, żeby nie wybuchnąć śmiechem na widok wyrazu jego twarzy. Przyłapanie mnie w tak dwuznacznej sytuacji przez jednego z moich i Czarnego Pana sług jakoś mało mnie obeszło, w końcu żaden z nich nie mógł powiedzieć na mnie złego słowa. Ale Bartemiusz cieszył się, póki co, dobrą opinią, więc powiedziałam Yaxleyowi:
- Matka nie nauczyła cię pukać? Jakim prawem wchodzisz do mojego pokoju?
- Ja… ja przepraszam, nie wiedziałem, że panienka tu sypia, to już się nigdy nie powtórzy… - wyjąkał przestraszony nie na żarty Śmierciożerca, wycofując się.
- W to nie wątpię – mruknęłam. Kiedy Yaxley wyszedł, zwróciłam się do Bartemiusza: - Przepraszam, że tak wyszło.
Jeszcze raz go pocałowałam, ale Crouch nie był w nastroju na jakiekolwiek czułości z mojej strony. Podniósł się z łóżka i, owinąwszy się najpierw kołdrą, zaczął zbierać z podłogi swoje zniszczone ubrania. Obserwowałam, jak naprawia i czyści sobie podarte szaty. Ta czynność zajęła mu coś ponad kwadrans. A gdyby poprosił mnie o pomoc, zrobiłabym to w ciągu sekundy. No cóż, jego strata.
- Ubierz się, zanim ktoś tu znowu przyjdzie – poradził mi, kiedy już zbierał się do wyjścia.
- Następnym razem będziesz musiał zamknąć drzwi – odpowiedziałam wymijająco i mrugnęłam go niego.

*

Tego samego dnia wybrałam się do domu wuja. Wiedziałam, że nie będzie chciał spędzać całych dni we dworze Malfoyów. Kiedy weszłam do jego komnaty, zobaczyłam Czarnego Pana, stojącego przy kominku, tak że widziałam jego lewy profil.
- Tak myślałam, że cię tu zastanę – odezwałam się, a Lord Voldemort podniósł głowę i spojrzał na mnie.
- Nie powinnaś tu przychodzić. Zwłaszcza bez ochrony – rzekł.
- Stęskniłam się za tobą. A ta cała moja straż jest kompletnie nieprzydatna. Barty dostał się do mojego pokoju bez problemu.
Podeszłam do wuja, a on objął mnie ramieniem. Był to zupełnie inny dotyk, jaki znałam. Wyczułam w nim to samo przywiązanie, tę samą namiętność, ale była w nim jakaś stanowczość, której jeszcze mi nie okazał. Byłam za niska, by położyć głowę na jego ramieniu, więc oparłam ją o bok.
- Bartemiusz jest jednym z najlepszych czarodziejów, jacy mi służą. Sam go szkoliłem, więc nie można się temu dziwić. Czwórka zwyczajnych Śmierciożerców nie jest w stanie go powstrzymać, żeby się z tobą zobaczyć. Ale za to członkowie Zakonu Feniksa na przykład – tu zaśmiał się złośliwie, a w jego czerwonych oczach zapłonął żar – nie pokonaliby ich tak łatwo.
Jego ręka zsunęła się z mojej talii, a on sam odwrócił się i odszedł kilka kroków, żeby usiąść na swoim tronie. Dopiero teraz zobaczyłam, jak jest zmęczony i strapiony tym wszystkim. Podeszłam do niego, żeby zająć miejsce na jego kolanach i opleść ramionami jego szyję.
- Co teraz zamierzasz? – zapytałam, mając na myśli Harry’ego Pottera.
Voldemort nie odpowiedział od razu. Chciał sprawić wrażenie, że obmyśla, jak mi to wszystko jasno wyjaśnić, ale ja wiedziałam, że musiał najpierw przemyśleć, ile może mi powiedzieć.
- Severus powiedział mi, kiedy Pottera przenoszą do nowej kwatery. Dopadniemy go w przyszłą sobotę – powiedział w końcu. Tak, to wiedziałam. I co z tego? Voldemort nie pozwoli mi wybrać się z nim, nie zezwoli na to. Dobrze wiedział, że w głębi serca nie chcę śmierci Wybrańca. I może właśnie tego się obawiał. Że zdradzę go na oczach tych wszystkich ludzi, nie tylko Śmierciożerców, ale i członków Zakonu, na oczach samego Chłopca, Który Przeżył. Mogłam oszukiwać jego popleczników, ale nigdy by mi nie wybaczył, gdybym oszukała jego samego. Mimo wszystko nie poddałam się. Zadałam to pytanie.
- Chciałabym ci towarzyszyć. Zezwolisz na to?
Voldemort zmierzył mnie oceniającym spojrzeniem. Była to decydująca chwila. Jego wąskie wargi wykrzywił triumfalny uśmiech, a szkarłatne oczy zalśniły w półmroku.
- Powoli uczysz się, że należy być mi posłusznym. Wtedy zyskasz o wiele więcej. Pytając mnie o zdanie zasłużyłaś sobie na to – rzekł, a jego dłoń przesunęła się w kierunku mojego policzka. Owinął sobie kosmyk czarnym włosów dookoła palca i dodał. Ale były to słowa już nie tak ostre i brutalne, jakimi częstował mnie, od kiedy postanowiliśmy już przed sobą nie udawać: - Jesteś moim największym skarbem, dzięki tobie czuję się, jakbym znalazł osobę, która rozumie mnie tak, jak nikt inny. Nigdy nie szukałem przyjaciela, nie potrzebowałem go. Ale teraz, kiedy już poznałem dzięki tobie to uczucie, nie mógłbym już się pogodzić z jego utratą. Możesz się denerwować, bo nie pozwalam ci na pewne rzeczy. Gdybyś wiedziała to, co ja teraz wiem… Jesteś bardziej krucha, niż ci się wydaje.
Zacisnęłam ręce na szacie, a twarz ukryłam w zagłębieniu jego szyi. Zauważyłam, że łączyła nas jakaś dziwna więź. Której nie mogliśmy się pozbyć, choć szarpaliśmy jej nitki wielokrotnie. Była jak feniks, wciąż odradzająca się z płomieni, by trwać tak przez wieczność.

~*~


Muszę powrócić chyba do zapomnianego już chyba przez Was rytmu. Rozdziały co dwa dni. Szanse są marne, zwłaszcza teraz, ale zepnę się i może mi się uda. Wiecie, mogłabym już od razu przejść do akcji, ale świadomość, że jest to już siódmy tom „Pottera”… To bolesne. Może dlatego tak wciąż odkładam pisanie rozdziałów. Musiałam zmienić ten szablon, był okropny. Ten też nie zachwyca, ale przynajmniej kolory są lepsze. Dedykacja dla Destruo. :*

5 listopada 2010

Rozdział 285

Rankiem wstałam dość wcześnie, zwarzywszy na to, że położyłam się spać około dwudziestej trzeciej. Okazało się, że spotkanie skończyło się kilka minut po moim odejściu. Nic dziwnego. W końcu gdzie jest Sophie, tak jest impreza. Chociaż tej wczorajszej konwersacji raczej nie można zaliczyć do imprezy. Było zbyt drętwo. I na dodatek zaraz po tym, jak przekroczyłam próg swojej sypialni, natknęłam się na czwórkę zakapturzonych, zamaskowanych mężczyzn. Zmierzyłam każdego od stóp do głów wzrokiem, po czym zapytałam prosto z mostu, co robią pod drzwiami mojego pokoju.
- Czarny Pan rozkazał nam pilnować panienki dniem i nocą – wyjaśnił jeden z nich głosem dźwięcznym i niskim, prawie takim samym, jak głos Kingsleya.
- Aha. Fascynujące. To odpowiedz mu z łaski swojej, że nie mam zamiaru chodzić w każde miejsce z czwórką gburów – oświadczyłam i ruszyłam w stronę schodów. Najwyższy z nich jednak wszedł mi w drogę.
- Nie tak szybko. Czarny Pan kazał, więc musimy dostosować się do jego rozkazów – rzekł.
- A gdyby kazał ci wyskoczyć z okna, to byś skoczył? – zadrwiłam i z okropnie obrażoną miną zeszłam schodami do jadalni.
Nie spotkałam tam wielu osób. Była tylko Narcyza, bardzo przestraszony Draco i obrażona Bellatriks. Po tej ostatniej mogłam się tego spodziewać, więc za bardzo mnie jej mina nie zdziwiła.
- Widziałyście Barty’ego? – zapytałam, patrząc to na blondynkę, to na brunetkę.
Bella, mając usta zapchane grzanką, wzruszyła tylko ramionami, ale Narcyza skinęła głową i wskazała na drzwi.
- Dopiero co wyszedł, nie spotkaliście się w holu?
Nie odpowiedziałam, tylko ruszyłam szybkim krokiem w stronę drzwi, które zastawiło mi dwóch Śmierciożerców. Zobaczyłam Croucha, idącego w stronę drzwi wejściowych. Musiałam go zawołać, żeby mnie zauważył.
- Puśćcie ją albo będziecie mieć ze mną do czynienia – Barty zwrócił się do nich wyzywającym głosem, na co jeden ze Śmierciożerców zareagował głośnym parsknięciem.
- Z tobą? A co ty nam możesz zrobić?
Crouch wyciągnął różdżkę.
- Chcesz się przekonać? – zapytał bardzo cicho.
Śmierciożercy popatrzyli po sobie. Nic już nie odpowiedzieli, a ten, który tamował przejście w drzwiach, odsunął się. Musiałam podskoczyć, żeby zarzucić mu ręce na szyję. Barty pocałował mnie lekko w policzek, żeby nikt za bardzo tego nie zauważył. Zaśmiałam się cicho, kiedy zobaczyłam, że rzuca przelotne zaniepokojone spojrzenie w kierunku stołu, przy którym siedzieli domownicy.
- Gdzie dziś idziesz? Wiedziałam, że to mieszkanie z Malfoyami tylko nam zaszkodzi – powiedziałam tak cicho, jak się tylko dało.
Crouch pogłaskał mnie bezwiednie po włosach, nadal zerkając na obecnych w jadalni. Najwidoczniej dziś i w tym miejscu nie miał nastroju do rozmów.
- To skomplikowane, mam pewną misję od Czarnego Pana, która wymaga poświęceń. Przepraszam, jeśli przez jakiś czas nie będę miał dla ciebie czasu – w jego głosie usłyszałam szczery smutek, więc postanowiłam dać mu już spokój. Klepnęłam go lekko w ramię.
- Dobrze, idź w takim razie do tej pracy. Ale kiedy już wrócisz, oczekuję cię w moim pokoju – uśmiechnęłam się tajemniczo. Crouch nic nie odpowiedział, tylko odszedł szybkim krokiem w kierunku drzwi wyjściowych.
Z ciężkim westchnieniem wróciłam do stołu i wyciągnęłam różdżkę wuja, która zaczęłam się bawić. Narcyza nalała mi do filiżanki gorącej, parującej herbaty. Z bardzo niezadowoloną miną upiłam łyk. Tylko ze względu na Narcyzę nie powiedziałam, jak bardzo mnie nuży przebywanie w tym miejscu.
- Dzisiaj rano przyszedł do ciebie list, nie chciałam cię budzić, więc postanowiłam poczekać, aż zejdziesz na dół – odezwała się nagle blondynka, wyciągając spod pustej szklanki jakąś kopertę. Po raz pierwszy tego dnia coś mnie tutaj zainteresowało. Wzięłam od niej list i wydobyłam z niego pergaminową kartkę. Od razu poznałam, że to ludzie w sprawie koncertu.

Sophie Serpens
List będzie krótki, bo mam mnóstwo na głowie. Masz już ustaloną całą trasę, to cztery koncerty, pierwszy wypada 16 lipca, ale musisz zjawić się dzień wcześniej, żeby wszystko przećwiczyć i omówić. Wiem, że Ty lubisz wszystko przygotowywać sama, ale niektórych rzeczy po prostu nie jesteś w stanie. Jeśli nie wiesz, to Cię poinformuję, że wszystkie bilety zostały już wykupione. Ostatnich dziesięć wysłaliśmy Tobie. Rozporządzaj sobie nimi jak chcesz. Przyślemy Ci stylistów, jeśli sobie tego będziesz życzyć.

Zajrzałam do koperty. Faktycznie, upchniętych w niej było dziesięć czarnych, lśniących, kartoników ze srebrnymi napisami. Schowałam kopertę i list do kieszeni, wstałam od stołu, podziękowałam skinieniem głowy za herbatę i udałam się na górę do sypialni. Chciałam pójść na jakieś zakupy, zwykle sama kupowałam sobie kostiumy na różne występy. Tym razem miało być tak samo.
Musiałam jednak najpierw teleportować się do Dziurawego Kotła, skąd miałam pójść na Pokątną, żeby wybrać trochę złota z mojego skarbca. I dopiero wtedy odnaleźć moich starych krawców, którzy mieli uszyć na moje życzenie. Już dawno tam nie byłam. Goblin zaprowadził mnie do najniższych korytarzy, gdzie znajdowały się krypty najstarszych lub najbardziej wpływowych rodzin czarodziejskich.
Kiedy drzwi się otworzyły, moim oczom ukazał się ogromny skarbiec. Było w nim mnóstwo skarbów, większość z nich umieszczono tu długo przed moim urodzeniem. Nigdy jakoś nie poświęciłam się bliższemu poznaniu mojej krypty. Kiedy zagarniałam złote monety do sakwy, w oczy rzuciła mi się jakaś książka oprawiona w ciemnofioletową skórę. Tego tutaj nie było. Wzięłam ją do ręki i otworzyłam na pierwszej stronie. To nie była książka, tylko dziennik. Ładnym charakterem pisma wypisane było: Własność Syriusza Blacka. Gdzieś w środek włożona była jakaś kartka. Wyciągnęłam ją i przeczytałam krótki liścik:

Wiem, że przeczytasz to dopiero po mojej śmierci, ale bardzo bym chciał, żeby mój pamiętnik trafił w Twoje ręce. Nie Harry’ego, nie Primy, lecz w Twoje.
Syriusz

Cóż, muszę przyznać, że Wąchacz trochę się spóźnił. Bo przecież wciąż żyje. Musiało to tu trafić wraz z jego spadkiem, w rogu karteczki widniała wszak data dwunastego lipca, a atrament już nieco przyblakł.
Schowałam zapełnioną złotymi galeonami sakiewkę i dziennik Blacka do torby, jeszcze raz rozejrzałam się po krypcie i wycofałam się z niej, a goblin, który mi towarzyszył, zamkną drzwi za pomocą swoich własnych czarów. Czułam się dziwnie, kiedy szłam przez Pokątną w stronę Dziurawego Kotła. I nie dlatego, że nie miałam przy sobie ochrony, co bardzo mi odpowiadało. Poza rozdaniem paru autografów (wieść o koncercie dotarła pewnie i do czarodziejów) spotkał mnie bardzo przykry incydent. Niektórzy ludzie, kiedy obok mnie przechodzili, rzucali mi przerażone spojrzenie i uciekali, jakbym ich sparzyła. Oczywiście wiedziałam, że jest to efekt mojego przyznania się do śmierciożerstwa. Mimo wszystko, nie było to miłe.

Projekt kostiumu, który zamówiłam dwa dni wcześniej, był już wykonany. Ale przeróbki, poprawki, jakieś doklejani zajęły praktycznie pół dnia. Znużona już praktycznie rzygałam zakupami. Miałam dość tego skórzanego, nabijanego ćwiekami kostiumu. A musiałam w nim jeszcze wystąpić przed tłumami. Zapłaciłam za strój, kazałam go sobie dostarczyć sowią pocztą i czym prędzej opuściłam sklep.
Od razu teleportowałam się do domu Malfoyów. Bardzo chciałam tam spotkać Czarnego Pana albo Barty’ego. Czułam się w tym wielkim dworze okropnie osamotniona. Bywało tu pusto, tak jak i w domu Lorda Voldemorta, ale w jakimś gorszym sensie. Owszem, przybywało tu wielu Śmierciożerców, żeby wymienić jakieś informacje czy coś, ale byli ode mnie odgrodzeni jakby… niewidzialną szybą. Czułam się, jak Glace zamknięta za kratami lustra. Czasami o niej myślałam, ale jakoś nigdy nie nawiedzała mnie w snach. Natychmiast skorzystała z okazji, żeby pójść dalej.

Kiedy tylko wróciłam do dworu, kazałam sobie nie przeszkadzać, po czym poszłam do swojej sypialni. Musiałam zbadać ten interesujący dziennik. Na początku wahałam się, czy go przeczytać. W końcu Syriusz żył. Ale z drugiej strony pozostawił go mnie, nie zażądał jego zwrotu. Dlatego otworzyłam książkę na losowo wybranej stronie i zaczęłam czytać.

James znów wysłał do mnie sowę. Nie lubi siedzieć bezczynnie w bezpiecznym miejscu, podczas gdy jego przyjaciele giną w słusznej sprawie. Powiedział mi, w tajemnicy przed Lily oczywiście, że zamierza się wyrwać na chwilę na wolność. Dumbledore musi mu oddać jego pelerynę-niewidkę. Gdybym tylko mógł mu jakoś pomóc… Ale Bonitus uważa, że to, co mówi Dumbledore jest oczywiste i niepodważalne, cokolwiek to znaczy…

Bonitus?
Musiałam jeszcze raz przeczytać to zdanie, żeby się upewnić. Tak, na pewno chodziło o mojego ojca. Należał do Zakonu Feniksa i bardzo popierał Dumbledore’a. Dopóki mu nie odbiło i zaczął udawać mugola. Tak samo moja matka. Musiała albo bardzo mocno uderzyć się w głowę, albo ktoś torturował ją tak długo, aż zwariowała. Tylko w tym przypadku byłabym w stanie wybaczyć im porzucenie mnie.
Powróciłam do czytania.

„…i niepodważalne, cokolwiek to znaczy. A tak w ogóle, to rozważają razem z Melanią przeniesienie się z Francji w jakieś bardziej bezpieczne miejsce. Osobiście zawsze odradzałem im Polskę. Niech już siedzą tam, gdzie mieszkają. Melania dopiero co urodziła córkę, po co ją ciągną tam, gdzie teraz węszy Voldemort? Dostałem sowę od Bonitusa. Dziecko ma się nazywać Sophie, po żonie Salazara Slytherina. Mimo że jestem już dorosły, nadal nie mogę się pozbyć uprzedzeń. Ale w końcu sami pochodzą od wężoustego, nie mogę mieć do nich o to pretensji. Ostatnio bardzo dziwnie się zachowują. Jakby mieli dość naszego magicznego świata. Nigdy by mi tego nie powiedzieli w twarz, ale zbyt dobrze ich znam. Chodzi o Voldemorta. Wiele przerażonych rodzin czarodziejów po prostu wyrzeka się swojej magiczności, żeby przeżyć. I jeszcze to pokrewieństwo Melanii z Czarnym Panem… Oczywiście, jest niewielu, którym to wyjawiła, ale skoro mam zostać ojcem chrzestnym Sophie, musiała mnie o tym poinformować. Lubię tę małą, to dziwne dziecko, ale mimo wszystko urocze…

Poczułam ciepło na sercu. Syriusz lubił mnie już od mojego urodzenia. Szkoda, że musiałam go tak strasznie później zawieść. Na pewno nie przypuszczał, że wyrośnie ze mnie to, co wyrosło.
Zamknęłam pamiętnik, bo usłyszałam pukanie do drzwi. Nie chciałam, żeby ktoś odkrył, że mam tutaj dziennik kogoś z członków Zakonu Feniksa. Zwłaszcza tak znaczącego. Jestem pewna, że Bellatriks bardzo chętnie zabiłaby go jeszcze raz.
Do pokoju wszedł Draco. Uśmiechnęłam się krzywo na widok jego twarzy.
- O co chodzi? Masz jakiś problem? – zapytałam, starając się, żeby mój głos zabrzmiał uprzejmie.
- Ja bym tego nie nazwał problemem… to raczej dyskomfort – przyznał.
Wskazałam mu ręką jeden z foteli. Wszystkich sypialni w domu Malfoyów nie zwiedziłam, ale mogłam tylko przypuszczać, że dali mi najlepszy pokój, jaki mieli. Draco usiadł w skórzanym, czarnym fotelu.
- Chodzi o Croucha. Rozumiem, że nie zmuszę cię, żebyś się z nim rozstała. Ale proszę cię, przemyśl, czy jesteś z nim szczęśliwa… - dodał, ale zanim dokończył całą swoją myśl, przerwałam mu:
- Spotykasz się z Sapphire. Nie spieprz tego, bo wtedy moje cierpienia, ten czas, który razem spędziliście, pójdzie na marne. Nie chcę nawet słyszeć, że coś do mnie czujesz. Z Bartym układa mi się teraz cudownie, jeszcze nigdy nie byłam tak szczęśliwa, jak teraz. Czarny Pan przejął kontrolę nad światem czarodziejów, moja kariera odżyła, mam ukochaną osobę przy swoim boku… Lepiej być nie może. Między nami jest już od dawna skończone.
- Rozumiem to. Chciałbym, żebyś była szczęśliwa. Ale nie pozwolę Crouchowi cię skrzywdzić. On tego nie rozumie, ale jest śmiertelnikiem, a ty wampirzycą. Będziesz żyła w nieskończoność. A on umrze i już nigdy go nie zobaczysz – słowa Malfoya podziałały na mnie jak kubeł lodowatej wody.
Oczywiście wiedziałam to wszystko, nawet dość często o tym myślałam, ale nigdy nie wypowiadałam tych myśli na głos. Nieświadomie nawet poderwałam się z łóżka i zaczęłam krążyć po pokoju.
- Draco, nie zrozum mnie źle, ale wolę mieć kilkadziesiąt lat szczęścia z Bartym niż wieczność w samotności – powiedziałam mu. – Coś ci powiem w tajemnicy. Nie jestem jeszcze w pełni nieśmiertelna. Mam dziesięć lat, by kogoś przemienić. Inaczej Wielka Rada odbierze mi Mroczną Krew, a wtedy umrę jak zwykła śmiertelniczka. Jeśli Bartemiusz nie zgodzi się zostać wampirem, po prostu pozwolę się unicestwić. I jeśli naprawdę ci zależy na moim szczęściu, nie mów mu tego.
Draco uznał to za koniec rozmowy, bo wstał i wyszedł z sypialni. Położyłam się zrezygnowana na łóżku. Leżałam na nim tak długo, aż nie przyszła do mnie Narcyza i poinformowała mnie o kolacji.

~*~

Przepraszam, że tak rzadko piszę, ale nie dość, że mam hasło na komputerze, to jeszcze mam tyle nauki i tych wszystkich zajęć, że w ogóle trudno mi się jest wbić na komputer.

Owszem, może i zawiało trochę nudą, ale za to w następnym rozdziale nadrobię czymś, ehm… ciekawym xD Dedykacja dla P@protki :*