Było to
jakieś wielkie, całe przystrojone na biało pomieszczenie. Jakieś styropianowe
rybki przypięte do granatowej zasłony, wszędzie białe kwiaty, koronki…
Normalnie jakbym była w jakiejś Sali ślubnej czy coś…
Po
dłuższej obserwacji stwierdziłam, że jest to sala komunijna. Zaczęli się w niej
zbierać ludzie, ubrani w garnitury i garsonki. Zaraz, zaraz. Co ja robię na mugolskie
komunii? Wyszłam na zewnątrz i zauważyłam… Czarnego Pana. No dobra, to już
więcej niż dziwne. Voldemort trzymał w rękach jakieś kartoniki, które gorliwie
przeliczał. Podeszłam do niego i wspięłam się na palce, żeby zajrzeć mu przez
ramię. Zauważyłam, że przelicza karty z czekoladowych żab. Gdybym nie była tak
zdezorientowana, parsknęłabym śmiechem.
Nagle na
horyzoncie dostrzegłam kolejną znaną mi postać, jeszcze bardziej udziwniając tą
sytuację. Ku nam zmierzał Albus Dumbledore, jak zwykle uśmiechając się
beztrosko i podśpiewując jakąś melodię pod nosem. Zatrzymał się tuż przy nas i
zagadał:
- No i
jak, Tom, masz?
Voldemort
wyciągnął ku niemu rękę z kartami czarodziejów, a Dumbledore wziął i
przetasował.
-
Dokładnie dziesięć tysięcy – powiedział Riddle.
- W takim
razie ta sala jest twoja – odparł Dumbledore, związał gumką recepturką karty i
wsunął je do kieszeni.
*
Westchnęłam
cicho i otworzyłam oczy. Cóż, przeżycie, które mnie spotkało w nocy było co
najmniej dziwne. Voldemort kupujący salę komunijną od Dumbledore’a za dziesięć
tysięcy kart czarodziejów z czekoladowych żab? Proszę, głupszego snu już mieć
chyba nie mogłam.
Podniosłam
nieco głowę i ze zdumieniem stwierdziłam, że leżę w łóżku Barty’ego, jak dobrze
zapamiętałam, ale ubrana byłam w moją koszulę nocną i przykryta byłam kołdrą.
Usłyszałam ciche skrzypienie pióra, tak ciche, że tylko wampir mógłby je
usłyszeć.
-
Wieczorem tego nie było – odezwałam się, podnosząc trochę kołdrę.
Barty
podniósł głowę znad pergaminu. Był już ubrany, choć nie było jeszcze siódmej. A
może w ogóle się nie kładł? To bardziej prawdopodobne, bo twarz miał o wiele
bledszą niż zwykle, o wiele bardziej zmęczoną i oczy miał mocno podkrążone.
- Och, nie
chciałem, żebyś spała w tym – wskazał z lekkim wzdrygnięciem na moje wczorajsze
ubranie, poukładane schludnie na krześle i parę ciężkich glanów. – Dlatego
pozwoliłem sobie cię przebrać.
Wstał z
krzesła, podszedł do łóżka i z ciężkim westchnieniem opadł na nie.
- Ty sobie
pozwoliłeś. A ja pozwoliłam? – spytałam. – Wiesz, osobiście nie mam nic do
tego, ale kiedy śpię, a ktoś mnie dotknie, mogę go uderzyć.
- Dlatego
użyłem różdżki.
Znów
westchnęłam, przewracając się na plecy. Nadal byłam w lekkim szoku po tym, co
śniło mi się w nocy. Bardzo często miewam sny. Są one bardziej realistyczne i
bardziej kolorowe, niż te, które śniłby śmiertelnik. Może dlatego bardziej
oddziaływają na moją wyobraźnię bardziej, niż ich sny na nich?
- Dziś
miałam bardzo dziwny sen – podjęłam na nowo. – Czarny Pan kupił od Dumbledore’a
salę komunijną na dziesięć tysięcy kart z czekoladowych żab.
Barty
parsknął śmiechem.
- Żałuję,
że tego nie widziałem.
- Nie ma
czego żałować – odpowiedziałam. – Dotąd nie mogę usunąć sprzed oczu Voldemorta,
przeliczającego te karty.
Barty
objął mnie i spytał:
- No i co,
przemyślałaś już, czy chcesz się pogodzić z Sapphire?
- Tak. Nie
pogodzę się z nią. Nie brakuje mi jej aż tak bardzo – odpowiedziałam,
wzruszając ramionami. – Miałam wczoraj szlaban u McGonagall za pływanie w
jeziorze. Głupia pinda. Musiałam porządkować jakieś wielkie pudła z kartotekami
uczniów. I wiesz, co znalazłam? Pewien wpis, który informował o odcięcie
zaklęciem głowy chochlikowi kornwalijskiemu przez ciebie.
Crouch
spłonął rumieńcem. Zaśmiałam się na ten widok, rumieńce nie bardzo mu pasowały,
wolałabym go raczej jako śnieżnobiałego wampira, na co obecnie ten się nie
zgadzał. Ale spokojnie, ja już znajdę jakąś metodę, żeby go przekonać.
- Ach, to
był zwykły przypadek, w czwartej klasie odpaliłem to zaklęcie i trafiłem w
klatkę z chochlikami – odpowiedział, lecz widząc moje spojrzenie, dodał
usprawiedliwiającym tonem: - Naprawdę, to był czysty przypadek, poza tym nie
miałem z tym nic wspólnego, wkurzyłem się, a jestem bardzo spokojną osobą.
- Och tak,
jesteś bardzo spokojny – odpowiedziałam, choć nie potraktowałam poważnie jego
słów. Śmierciożerca przez przypadek
urywa głowę chochlikowi? To tak, jakby Voldemort przez przypadek rozwalił
rodziców Harry’ego.
- Nie
wierzysz mi.
- Wierzę,
wierzę. Skoro tak mówisz, to tak było.
Objęłam go
za szyję i pocałowałam w usta. Kurde. Z jednej strony chciałam, żeby Barty stał
się wampirem i żeby to ode mnie dostał Mroczną Krew, ale z drugiej strony chcę
jeszcze trochę urosnąć, wydorośleć… Nie chcę przez całą wieczność wyglądać jak
szesnastolatka. Nie jestem jeszcze w pełni wykwalifikowanym wampirem. Armand
nie podał mi swojej krwi w tradycyjny sposób, kiedy mnie ugryzł, nie
doprowadził mnie do skraju życia, dlatego mogę funkcjonować w połowie tak jak
śmiertelnik, w połowie zaś jak wampir. Dopiero kiedy przekażę komuś Dar, będę
już dorosłym wampirem, choć wątpię, bym pozbyła się ludzkich odruchów, takich
jak spożywanie posiłków czy coś podobnego.
Barty obserwował
mnie przez chwilę, jak bawię się jego włosami, zastanawiając się głęboko nad
tym wszystkim. Teraz, kiedy widziałam wyraźnie, jak cienka i wiotka jest
granica między życiem a śmiercią, codziennie bałam się, że Barty’emu może się
coś stać, ktoś może go zabić, on sam potknie się na schodach niosąc Czarnemu
Panu jakieś dokumenty i stoczy się na sam dół, gdzie skręci kark albo po prostu
rano się nie obudzi. Wtedy moje życie nie miałoby już sensu, byłabym pustą
skorupą, żyjącą z dnia na dzień przez całą wieczność, ale pozbawioną już
logicznego myślenia i w ogóle uczuć.
- Kiedy
już wyjadę – zaczął Barty, unosząc mój podbródek tak, bym mogła spojrzeć mu w
oczy. – Przywiozę ci coś.
Zaśmiałam
się.
- Nie
musisz, mam wszystko – odpowiedziałam. – Jeśli wrócisz żywy, to mi wystarczy.
- Czegoś
takiego nie masz.
Pozwoliłam
mu się pocałować, po czym odsunęłam się od niego, żeby się przebrać w normalne
ciuchy i czym prędzej się teleportować, żeby nie ulec pokusie zostania jeszcze
przez chwilę. Ta chwilka przeciągnęłaby się w dłuższą chwilę, a ona w jeszcze
dłuższą, a to mogłoby się skończyć Budda wie czym, więc lepiej nie ryzykować.
Mimo że
uparcie wmawiałam sobie, że bez Sapphire czuję się doskonale, naprawdę
brakowało mi jej trochę. Aby wypełnić po niej pustkę, spotykałam się coraz
częściej ze Spirydionem. Brat wydał mi się jeszcze bardziej dojrzały i poważny
niż wcześniej. Oczywiście, był we wszystkim perfekcjonistą, podobnie jak
Voldemort. Lubił być dobry we wszystkim, więc aby tego dokonać, znów postanowiłam
go uczyć zaklęć. Trenowaliśmy je we Wrzeszczącej Chacie, nie było trudno się
tam dostać, no i nikt nie węszył.
Powiem
szczerze, znając Spajka i Ripa, a teraz i Spirydiona, mogę bez problemu
stwierdzić, że ten ostatni jest z całej trójki najdojrzalszy. Podczas gdy Spajk
i Rip zachowywali się jak normalna dzieciarnia w ich wieku, Spirydion był
spokojny, opanowany, zawsze mówił tylko wtedy, kiedy miał coś do powiedzenia.
Był dziwny, gdyby nie to, że był moim bratem, był całkiem dobry w magii i w
nauce, większość uczniów omijałaby go szerokim łukiem. Był w gruncie rzeczy
uderzająco podobny do swojego wuja, lecz nie miał jednej bardzo ważnej rzeczy,
którą miał Tom Riddle. A mianowicie owego czaru, daru przekonywania, dzięki
którym Czarny Pan miał tak wielu popleczników. I ma nadal. Sądzę jednak, że to
z wiekiem się w nim ukształtuje.
W tydzień
od mojej wizyty u Barty’ego stwierdziłam, że pora na następną. Oczywiście ze
Spirydionem. Bardzo mi zależało, żeby on i Czarny Pan trochę się poznali,
oczywiście ich stosunki nigdy nie będą takie jak nasze, ale mimo to
postanowiłam ich jakoś do siebie zbliżyć.
Zapukałam
do drzwi komnaty Czarnego Pana i weszłam do środka. Voldemort powstał, kiedy
zobaczył mnie w progu. Minę miał niezbyt zachęcającą.
- Sophie,
mówiłem ci… - zaczął, ale ruszyłam w jego stronę, mówiąc:
- Tak,
wiem, ale tak sobie pomyślałam, że może ty i Spirydion chcielibyście ze sobą
porozmawiać.
Powiedziałam
to w dziwny sposób, natychmiast przyszła mi na myśl Rita Skeeter, więc skrzywiłam
się mimowolnie.
- Prawda,
że to ważna sprawa? – dodałam, podchodząc do wuja, żeby wspiąć się na palce i
pocałować go w usta.
Odwróciłam
się, żeby chwycić brata pod ramię i przyprowadzić do Voldemorta. Spirydion stał
z oczami utkwionymi w Czarnym Panu, trochę wystraszony, lecz nadal spokojny i
opanowany.
- Wybacz,
że musiałeś na to patrzeć – powiedziałam mu półgłosem, kiedy Lord odwrócił się,
żeby podejść do swojego tronu, na którym usiadł z zaciętą, rozgniewaną miną.
Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, żeby opowiedzieć mu o śnie, w którym
handlował kartami z czekoladowych żab, ale stwierdziłam, że nie jest to warte
kary, którą bym za to otrzymała. Choć z drugiej strony ciekawa jestem, na co
dałby mi szlaban.
~*~
Wybaczcie,
że ta notka taka nudnawa i krótka, ale nie miałam czasu nic lepszego napisać. W
niedzielę, jeśli cokolwiek dodam, też nie będzie zachwycało długością. Powód?
Mama wróciła wczoraj z wywiadówki. Więcej chyba mówić nie muszę, oui? Dedykacja dla Morsmorde :*
Nadszedł
maj. Pogoda od kilku dni była naprawdę cudowna. Ale co z tego, skoro
wychodziłam na błonia, siadałam w cieniu, by słońce za bardzo nie podrażniło mi
oczu i nic więcej już nie robiłam? Spędzałam czas samotnie, na Harry’ego i w
ogóle Gryfonów byłam śmiertelnie obrażona. Nie odzywałam się nawet do
rodzeństwa. Victor wielokrotnie próbował ze mną porozmawiać, ale w końcu
zagroziłam mu różdżką, więc odpuścił.
Czułam się
bardzo samotna. Ze swojego zacieniowanego zakątka obserwowałam uczniów, którzy
również spędzali swój wolny czas na zewnątrz. Z nudów zaczęłam się uczyć. Nie
wykazywałam większego zainteresowania tą czynnością. Mimo że miałam dobre
oceny, nie lubiłam się uczyć. Czasami doprowadzało mnie to do złości. Ale wolę
siedzieć z nosem w książce, niż patrzeć, jak inni dobrze się bawią.
Kiedy już
znudziła mi się nauka, kilka razy wskoczyłam do jeziora, żeby popływać, ale
swawola nie trwała długo, bo McGonagall wyciągała mnie z niego za każdym razem
po zaledwie piętnastu minutach. Ględziła, że woda jest jeszcze za zimna, że
będę chora, to nie wypada, i tym podobne. Ale ja i tak miałam to gdzieś.
Pływałam w jeziorze jeszcze przez następną godzinę, z czego McGonagall musiała
mnie przeganiać co najmniej cztery razy. Po piątym skończyło się to szlabanem.
- I co,
cieszysz się? – zapytał Malfoy, kiedy wieczorem zbierałam się powoli do
wyjścia.
- A żebyś
wiedział – odpowiedziałam. – Ano właśnie. Wiesz, jak mnie wystraszyłeś?
Myślałam, że Potter uciął ci głowę.
Draco
parsknął śmiechem. Ten cały jego wypadek był groźny tylko z pozoru. Pani
Pomfrey wyleczyła go w sekundę, jeszcze tego samego dnia chichrał się jak głupi
z kłopotów Harry’ego Pottera. W ogóle mu blizny nie zostały, a Wybraniec teraz
musi odwalić dla Snape’a ze dwadzieścia szlabanów, w tym ten w następną sobotę,
kiedy będzie mecz Gryfonów i Krukonów. Niestety, biedny Potter nie zagra.
- Widzę,
że ci na mnie zależy – powiedział Malfoy ze złośliwym uśmieszkiem.
- Nie
przesadzajmy. Po prostu gdybyś nie przeżył, ja musiałabym wykonać to zadanie w
całości, a tak tylko patrzę – odparłam i zarzuciłam torbę na ramię. – Będę za
jakieś dwadzieścia godzin, kiedy McGonagall będzie już łaskawa mnie wypuścić.
Znajomość
z Draconem nie była nawet taka zła. Jako kumpel był całkiem znośnym
człowiekiem. Nie miałam już do niego żadnych urazów, mógł sobie chodzić z
Sapphire, jeśli chciał. Ale za to Sapphire… jej tego nie wybaczę, choćby i z
nim zerwała wszelki kontakt, błagała mnie na kolanach i na urodziny kupiła mi
księżyc.
Weszłam po
schodach na piętro, gdzie znajdował się gabinet McGonagall. Zapukałam i weszłam
do środka. Nauczycielka siedziała przy biurku, wyraźnie na mnie czekając.
Stukała nerwowo koniuszkami palców o blat biurka, zerkając co chwilę na potężny
zegar, wiszący nad drzwiami.
- Spóźniłaś
się – poinformowała mnie.
Wzruszyłam
ramionami i bez zaproszenia usiadłam przy stoliku, który dla mnie przygotowała.
-
Przejdźmy do mojego szlabanu – odpowiedziałam wymijająco.
-
Spóźniłaś się – powtórzyła.
- Gdybym
tego nie zrobiła, nie miałabym życia towarzyskiego.
Założyłam
nogę na nogę i podparłam się na łokciu, wpatrując się jak sroka w kość w
McGonagall.
- W takim
razie jutro przyjdziesz znowu o osiemnastej – stwierdziła.
Zamrugałam
szybko.
- Chyba
sobie żartujesz, Minerwo – zwróciłam
się do niej po imieniu zdenerwowanym tonem głosu. – Nie przyjdę. Mam inne
sprawy, ważniejsze sprawy.
- A jakież
to ważne sprawy może mieć szesnastoletnia Ślizgonka? – zapytała już mocno
poirytowana.
- Zakon na
przykład – odpowiedziałam. – Przejdźmy już do szlabanu.
McGonagall
postawiła przede mną metalową paczkę z jakimiś kartotekami. Kazała mi przepisać
tam, gdzie wyblakł atrament albo gdzie myszy nadgryzły. Nudna i bezużyteczna
praca.
W spisach
szlabanów odnalazłam wiele znajomych nazwisk. Niektóre były już bardzo stare,
zapewne przepisane już kilkanaście razy. Zobaczyłam nazwisko Sethi’ego Ghosta,
ukaranego podwójnym szlabanem za spalenie drzwi w sali zaklęć, nazwisko mojej
biologicznej matki (przeglądając te wszystkie karty stwierdziłam, że nie była
aniołkiem), znalazłam nawet stronę, gdzie opisana była wielka chwila Barty’ego.
Szlaban
zaczęłam o osiemnastej, McGonagall puściła mnie o dwudziestej. Kiedy przyszłam
na kolację, ta prawie się już skończyła, tylko niektórzy, zwłaszcza ci, którzy
lubią się najeść tak, że później z trudem się mogę poruszać, zostali. Usiadłam
na swoim miejscu. Byłam jedyną dziewczyną przy stole Slytherinu. Poza mną w
ogóle w Wielkiej Sali ze Ślizgonów zostali tylko Crabbe i Goyle. Buddo, co za
upokorzenie żywić się w jednym pomieszczeniu jedynie z tymi żarłokami…
Z drugiej
strony jednak dobrze zrobiłam, że nie zrezygnowałam z kolacji, bo do Wielkiej
Sali przez otwarte na oścież okno wleciała wielka, czarna płomykówka. Zatoczyła
koło nad stołem Ślizgonów i wylądowała w moim talerzu, ochlapując mnie
kropelkami wody. Pewnie za górami musiało padać…
Odwiązałam
list od jej nóżki, rozerwałam kopertę i wydobyłam z niej kartkę pergaminu.
Sophie
Czarny Pan osobiście nie mógł wysłać do
Ciebie sowy, więc piszę ja. Nie możesz teraz przychodzić do domu. Wiem, że nie
mogę Ci niczego zabronić, ale to jest wyraźne polecenie Twojego wuja. Nie mogę
Ci wyjaśnić, dlaczego, bo sowa może zostać przechwycona, mimo że zastosowałem
wiele zaklęć, aby temu zapobiec. Na znak, że dostałaś list – odpowiedz.
Barty
Nosz jasna
cholera. To ja się nie dziwę, że McGonagall tyle mnie przetrzymała. Pewnie
teraz coś się tam dzieje w domu Czarnego Pana, a ja o tym nie wiem. Cholera.
Nie zostanę w szkole ani chwili dłużej. Mój dom nie będzie oblegany w czasie,
kiedy ja spokojnie piję herbatę.
Wstałam,
wcisnęłam zmiętoloną kartkę do kieszeni, wybiegłam z Wielkiej Sali i
teleportowałam się tuż za drzwiami.
Kiedy
aportowałam się na wszelki wypadek na zewnętrznym podwórku, z bijącym sercem
nasłuchując odgłosów walki. Nic takiego jednak nie usłyszałam. Może ucho mi się
zatkało przez tą teleportację?
Weszłam do
środka, a tam… burak. Cisza, jak zwykle. Żadnego gruzu, rozwalonych ścian,
dziury w podłodze… Nic. Wspięłam się po schodach na pierwsze piętro i od razu
poszłam do pokoju Barty’ego, aby ten z łaski swojej wyjaśnił mi parę spraw.
Do środka
weszłam bardzo cicho, postarałam się nawet, żeby nie skrzypnął zamek albo
zawiasy. Crouch siedział spokojnie na krześle, plecami odwrócony do drzwi, więc
ani mnie nie usłyszał, ani nie zobaczył. Podeszłam do niego, objęłam go w tyłu
za szyję i pocałowałam w kark.
- Mój
Boże! – krzyknął Barty, wzdrygając się. – Sophie, co tu robisz?
-
Odpowiadam na twój list – odpowiedziałam cicho i wychyliłam się, żeby pocałować
go w usta.
- Nie
skradaj się tak więcej, bo zejdę na zawał – dodał Crouch.
Zaśmiałam
się.
-
Powinieneś być bardzo ostrożny w tych czasach – powiedziałam, siadając na
krześle naprzeciwko niego. – O co chodzi? Ten twój list mnie wystraszył. Przez
niego natychmiast przybyłam, gdyby tu była jakaś bitwa, nie mogłabym jej
opuścić, oui?
Barty
westchnął ciężko, najwyraźniej bardzo zaniepokojony moją obecnością.
- Sophie,
miałaś tu nie przychodzić, Czarny Pan się wkurzy – odezwał się.
Założyłam
nogę na nogę i uśmiechnęłam się lekceważąco.
- Nie musi
wiedzieć, że tu jestem – odparłam. – Nie rozumiem was. W porównaniu do mnie
jesteście lichymi obszczymurami. Myślisz, że nie dałabym sobie rady z bandą
aurorów?
- Dziękuję
za komplement – mruknął Barty. – Z łowcami wampirów sobie nie dałaś.
- Bo mnie
wzięli z zaskoczenia. Ja byłam zdołowana, spragniona, słaba, było zimno,
ciemno, kurzyło… No i łowcy mieli broń – wyjaśniłam. – A taka otwarta walka to
zupełnie co innego. Oni są przecież honorowi, będą was brać na żywca, nie
uciekną się do Zaklęć Niewybaczalnych, potraktują was Expelliarmusem, no,
ewentualnie Drętwotą. Takich zaklęć ja nawet nie poczuję.
Barty
wzruszył tylko ramionami i pochylił głowę. Zauważyłam, że nie jest to jakiś
głupi dokument, tylko książka. Wstałam z krzesła i usiadłam mu na kolanach,
obejmując go za szyję obiema rękami.
- Co to
jest? – spytałam.
- Książka
twojego dziadka – odpowiedział, bardziej skupiony na tekście niż na mnie.
- Barty –
zwróciłam się do niego po imieniu. – Wiesz, ostatnio czuję się taka samotna.
Odkąd Potter zaatakował Malfoya, strasznie mi się nudzi. Nie mam do kogo gęby
otworzyć. A ty mi odpowiesz, hmm?
- Pogódź
się z Sapphire, nic ci przecież nie zrobiła – mruknął Crouch.
Prychnęłam
z pogardą.
- Prędzej
pogodzę się z Potterem niż z nią.
- Czyli
jednak to możliwe – odpowiedział Barty. – Zauważyłaś? Zawsze tak jest. Najpierw
się z nim kłócisz, później się godzisz, znów kłócisz…
- Jak z
Czarnym Panem – wpadłam mu w słowo. – To fakt. I wiesz co, trochę rzeczywiście
brakuje mi Sapphire. Ale z drugiej strony jak sobie pomyślę, że zdradziła mnie
perfidnie z Malfoyem…
Wydałam z
siebie cichy pomruk złości, wstałam i zaczęłam się przechadzać po pokoju.
Dawniej myślałam, że nigdy nie wybaczę Sapphire tego, co mi zrobiła. Chociaż
teraz to uczucie nienawiści już nieco osłabło, odsłaniając przy okazji moją
tęsknotę za nią. Claudia powinna się teraz pojawić i udzielić mi jakiejś rady.
Ona albo Darla. A może i ona obraziła się na mnie, bo tak potraktowałam
Sapphire? Te nawarstwiające się wątpliwości zaczęły rodzić nowe wątpliwości, a
moja głowa stała się przez nie strasznie ciężka.
Podeszłam
do łóżka i położyłam się na nim.
- Nie wiem
już, to mnie przerasta – dodałam. – Chyba idę spać.
- Jak to…
tutaj? – zapytał Barty, odwracając się w moją stronę.
- Jeśli ci
przeszkadza, że śpię tu w tym ubraniu, nie martw się – odpowiedziałam,
podnosząc się na łokciu i mrugając do niego. – Mogę je zdjąć.
- Nie
przesadzaj, Czarny Pan będzie zły, jeśli cię tu zobaczy – odparł, podchodząc do
mnie. – Po pierwsze: jesteś w moim
pokoju. Po drugie: w ogóle nie powinno cię tu być.
Wzruszyłam
ramionami i położyłam się z powrotem na łóżku, obserwując jak krzyżuje ręce na
piersiach z miną wyrażającą uprzejme zniecierpliwienie.
- Jestem
zmęczona, więc kładę się spać – wyjaśniłam. – Wyganiasz mnie? Naprawdę mam
sobie pójść?
Barty
wyglądał, jakby bił się w tym momencie z myślami. W końcu westchnął ciężko.
- Dobrze,
zostań…
- Nie
potrzebuję łaski – stwierdziłam. – Ale ty przecież za niedługo wyjeżdżasz. Będę
za tobą tęsknić. A ty za mną nie?
Uśmiechnęłam
się, pokazując mu moje długie kły.
- Będę
tęsknił – odpowiedział mało przekonującym tonem. – Ale mam naprawdę dużo pracy,
połowa Śmierciożerców wyniosła się z domu, Bella już od tygodnia mieszka u
Malfoyów, a wiesz, że ona nie opuści swojego pana nawet w takich chwilach.
Westchnęłam.
Świetnie. Naprawdę szykowała się jakaś walka, Barty miał rację, skoro nawet
Bellatrix wybyła, to już niedługo będzie bitka.
- Taka
jest właśnie różnic między tobą a mną – odpowiedziałam. – Ja mam gdzieś to, że
ktoś pracuje. Ty zaś, mimo że masz dużo pracy, a i tak wyleziesz ze skóry, żeby
spełnić moją zachciankę. Masz rację, nie jestem jeszcze dorosłą osobą.
Mrugnęłam
do niego i odwróciłam się na bok. Sen przyszedł zaskakująco szybko jak na
jasność, panującą w pokoju. Ja zawsze lubowałam się w mroku.
~*~
Jest to
moja dwieście pięćdziesiąta notka, więc mogę uznać, że jest jakby wyjątkowa.
Chciałabym od razu uprzedzić, że w kwietniu mam egzamin gimnazjalny, więc nie
będę mogła pisać tak często, jakbym chciała. Tydzień przed to chyba w ogóle nic
nie dam, wiecie, przydałoby się trochę doedukować jeszcze. Ale do tego trochę czasu jest, wspomnę
jeszcze o tym.
Drugą
sprawą jest, iż zostałam dzisiaj polecona, dokładnie notka numer dwieście czterdzieści
osiem. Bardzo dziękuję, jest to moje piąte polecenie. Dlatego rozdział dedykuję
właśnie tej osobie, dzięki której moje opowiadanie znalazło się w ramce „Warto
przeczytać”.
Skoro
Barty nie chciał mi głębiej wyjaśnić, dlaczego, gdzie i kiedy ma wyjechać, to
trudno. Jego sprawa. Sądzę jednak, że prawdopodobnie i on tego nie wie, tak
samo jak i Voldemort. Albo była to jego kolejna żałosna próba rozdzielenia mnie
z nim, albo musiało się dziać coś naprawdę poważnego, skoro swojego najlepszego
Śmierciożercę wysyła gdzieś daleko. Był w tym tylko jeden problem. Voldemort
nie chciał mi nic powiedzieć, ani czegoś, co dotyczy jego planów, ani w ogóle
niczego. Pod tym względem go rozumiem, obawiał się, że mogę coś wyjawić
Dumbledore’owi Ale ja naprawdę czegoś ważnego nigdy bym mu nie powiedziała. To,
co ode mnie wie, to same ochłapy, zupełnie nieważne, mało znaczące dla Czarnego
Pana, mając te informacje Zakon nic nie zdziała.
Nawiążę
jeszcze do tych okropnych snów, które mnie ostatnio dręczyły. Nie wywierały na
mnie już takiego wrażenia, pojawiały się przez trzy następne dni, nie
przerażały mnie tak bardzo. Dlatego mogłam wrócić spokojnie do Hogwartu,
przecież nie było mnie już prawie dwa tygodnie. Na samą myśl o tym, ile będę
miała do nadrabiania, przerażały mnie tak jak ostatnie nocne koszmary.
Cicho
wemknęłam się przez szparę w drzwiach do komnaty wuja.
- Wracam
do szkoły – odezwałam się.
Voldemort
wstał z tronu i podszedł do mnie.
- Bardzo
się cieszę – powiedział z wyraźną ulgą. – A teraz mnie posłuchaj i byłbym
wdzięczny, gdybyś się dostosowała. Nie zjawiaj się tu zbyt często. W bliskiej
przyszłości najlepiej w ogóle się tu nie aportuj, jeśli nie musisz. Przychodź
tylko wtedy, jeśli to naprawdę ważne.
Uniosłam
brwi, zaskoczona tymi słowami. Dlaczego Voldemort chciał się mnie tak szybko pozbyć?
I dlaczego mówi do mnie w taki dziwny sposób?
-
Dlaczego? – spytałam.
- Bo,
widzisz, Dumbledore wie, gdzie mieszkamy – wyjaśnił. – Zakon nie jest taki
słaby, jak mi się zdawało, dlatego muszę wysłać niektórych Śmierciożerców, żeby
zwerbowali dla mnie obcokrajowców.
- Na
przykład Barty’ego – wtrąciłam swoją uwagę z wyraźną goryczą w głosie. –
Myślałam, że chcesz nas rozdzielić…
- Nie, już
się w to nie bawię, mam ważniejsze sprawy – Voldemort machnął lekceważąco ręką.
– Wysyłam Barty’ego, bo jest bardzo kompetentnym Śmierciożercą, jestem pewny,
że poradzi sobie sam. Ma też dar przekonywania.
- O to
mogę się założyć – mruknęłam. – Ale dlaczego mam tutaj nie przychodzić?
- Bo w
każdej chwili może się tu pojawić Zakon, a nie chcę, żeby coś ci się stało –
odpowiedział. – Jeśli odbędzie się tu jakaś walka, nie chcę, żebyś była w nią
zamieszana.
Cóż, skoro
tak… Ja właśnie bardzo chętnie uczestniczyłabym w jakiejś bitce, dawno nie
robiłam użytku z mojej różdżki. No i mam odporną na większość zaklęć skórę,
doskonałą na właśnie takie spotkania towarzyskie, w którą wyposażył mnie
Armand. Z drugiej strony jednak to chyba dobrze, że Barty wyjeżdża, nigdy nie
sądziłam, że choćby tak pomyślę, ale oby opuścił dom Czarnego Pana jak
najwcześniej. Oczywiście chciałabym, żeby tu był, ale skoro jest tu tak
niebezpiecznie… Barty jest śmiertelnikiem, mógł umrzeć przez zwykłe zaklęcie
uśmiercające, mógł odejść od zmysłów przez Cruciatusa albo mógł zostać
potraktowany innym zaklęciem, które by mu jakoś zaszkodziło. Tak, niech lepiej
jedzie jak najszybciej.
- Kiedy
się zobaczymy? – spytałam.
- Możesz
być pewna, że niedługo – odpowiedział.
Wspięłam
się na palce, objęłam go za szyję i pocałowałam w usta. Po jakiejś minucie
Czarny Pan odsunął się ode mnie gwałtownie ze zgorszeniem malującym się na
twarzy.
- Sophie,
chcesz mi wybić zęba? – zapytał, oburzony.
- Pardon.
Mimo
wszystko zaśmiałam się cicho. Musiałam przypadkowo uderzyć go w zęba
kolczykiem, który miałam w języku. Cóż, tu musze przyznać, bywał on niewygodny,
ale i tak go lubię.
- Jest
sens, żebym pytał, czy zmyjesz makijaż i się przebierzesz? – spytał
zrezygnowanym tonem.
Pokręciłam
głową z szerokim uśmiechem.
- Nie.
Westchnął
ciężko.
- Idź już,
wyślę ci sowę, jeśli coś się stanie – dodał.
Nic mu nie
odpowiedziałam, tylko teleportowałam się. Jestem pewna, że ktoś wyśle resztę
moich rzeczy do Hogwartu.
Kiedy
wróciłam do szkoły i spędziłam w niej najbliższe dwa dni, zauważyłam, że
wszyscy uczniowie zachowują się… dziwnie. To nawet mało powiedziane, niektórzy,
zwłaszcza Gryfoni i Krukoni chodzili po korytarzach, sztyletując się
spojrzeniem albo odwiedzali łazienki, żeby ich skonsumowany posiłek mógł ujrzeć
światło dzienne. Robili tak zwykle członkowie drużyny obu domów. To jest co
najmniej bardzo dziwne, żeby nie powiedzieć dziecinne. Przejmują się takimi
głupotami, choć dookoła nich giną lub znikają ludzie. Pewnie, po co przejmować
się tym, co się dzieje poza Hogwartem, skoro można się podniecać quidditchem.
Tego dnia,
a właściwie już wieczora, postanowiłam spełnić swoją obietnice i pomóc
Draconowi. Dlatego wcześniej wyszłam z Wielkiej Sali, nie skończywszy nawet
kolacji. Zawsze musiałam przechodzić obok drzwi do toalety Jęczącej Marty,
zwykle były zamknięte, lecz teraz były wyraźnie uchylone. Zatrzymałam się,
kiedy usłyszałam dochodzące z kibla krzyki. Na początku pomyślałam, że to jakaś
osoba denerwująca się nadchodzącym meczem postanowiła zbyt wcześnie rozstać się
ze swoją kolacją, ale przecież rzygający człowiek nie wywrzaskuje zaklęć.
Weszłam do
środka i zobaczyłam coś naprawdę strasznego. Nie zdziwiłabym się, gdyby role
były odwrócone, lecz Harry, stojący nad Malfoyem z różdżką w ręku to już dziwna
sprawa. Mało tego, kiedy z całego ciała Dracona krew wypływa jak woda z kranu,
to już więcej niż dziwne.
- Sophie…!
– zaczął Potter, ale nie dałam mu dokończyć.
Wrzasnęłam
tak rozdzierająco, że szyby w lustrach zaczęły pękać. Całkowicie straciłam
głowę, zamiast coś zrobić, krzyczałam jakbym całkowicie postradała zmysły.
Harry Potter posiadający jakieś ukryte czarnoksięskie zdolności… to się
Czarnemu Panu nie spodoba.
W końcu
ktoś przyszedł. Był to Snape, jak się
później zorientowałam. Miną mnie z zaciętą miną, ukląkł w tej całej krwi
pomieszanej z wodą i zaczął opatrywać rannego. Przestałam krzyczeć, ale serce
nadal tłukło mi się o żebra.
- Nic mu
nie będzie, prawda? – zapytałam cicho Snape’a.
- Nie.
Zaprowadzę go do skrzydła szpitalnego – odpowiedział, po czym zwrócił się
ostrym tonem do Harry’ego. – A ty, Potter, nie ruszaj się stąd. Masz tu na mnie
zaczekać.
Poprowadził
Malfoya przez łazienkę i zniknął za drzwiami.
Podeszłam
do jednego nierozwalonego lustra, drżąc na całym ciele.
- Co ty mu
zrobiłeś? – spytałam z wyrzutem, patrząc na odbijającego się w lustrze
Harry’ego. – To było czarnoksięskie zaklęcie. A już myślałam, że między nami
będzie tak jak dawniej. Myślałam, że nasza przyjaźń się odnowiła.
-
Znalazłem to zaklęcie w jakiejś książce, nie miałem pojęcia, jak działa –
próbował się usprawiedliwić, ale mu nie wierzyłam. Najpierw będę musiała zobaczyć
się z Czarnym Panem, wszystko mu powiedzieć, a później odwiedzić Dracona.
- Tak?
Znam wszystkie zaklęcia. Jak brzmiało? – zapytałam.
- Sectusempra.
Prychnęłam
z pogardą.
- Nie ma
takiego zaklęcia. Zmyślasz. Nie istnieje zaklęcie, które szatkuje komuś ciało
jak jakieś warzywo – warknęłam. – Przynajmniej ja o takim nie słyszałam.
Musiałeś użyć jakiegoś czarnoksięskiego zaklęcia. Takiego, które nie zostało
zarejestrowane w Ministerstwie Magii. Wiesz, że za to idzie się do Azkabanu?
Harry nie
odpowiedział. Wrócił za to Snape. Podszedł do mnie i delikatnie popchnął mnie w
stronę drzwi.
- Idź już,
sam rozprawię się z Potterem – powiedział cicho.
Bez słowa
wyszłam z łazienki. Tuż za drzwiami teleportowałam się.
Czarny Pan
zakazał mi zjawiać się w domu, jeśli nie stanie się coś ważnego. A to się
dopiero zdziwi, jak mnie zobaczy…
Weszłam do
komnaty wuja, w ogóle nie dbając o ciche zachowanie. Voldemort nie zdążył
zareagować, bo przebiegłam przez całą długość pokoju, usiadłam mu na kolanach i
przytuliłam się do niego.
- Sophie,
mówiłem ci, żebyś tutaj nie przychodziła – odezwał się. – Co się stało?
- Szłam
sobie… przechodziłam właśnie obok łazienki Jęczącej Marty… wiesz, kto to
Jęcząca Marta? I usłyszałam jakieś krzyki…
Opowiedziałam
mu wszystko z najdokładniejszymi szczegółami, jakie udało mi się zapamiętać.
Krew, tajemnicze zaklęcie…
- Pytałaś
Pottera, jakie to było zaklęcie? – spytał Voldemort, kiedy skończyłam swoją
opowieść.
- Sectusempra,
czy jakoś tak – mruknęłam. – To nie jest zarejestrowane zaklęcie i Potter ma
kłopoty, prawda?
- Tak,
sądzę, że tak.
- Co byś
powiedział, gdybym pomogła trochę Draconowi? – zaproponowałam. – On teraz
spędzi trochę czasu w skrzydle szpitalnym, a ja bardzo bym chciała coś dla
ciebie zrobić.
Czarny Pan
ujął moją twarz w dłonie i pocałował mnie w czoło.
-
Wystarczy, że będziesz trzymała się od tej całej wojny z daleka – odpowiedział.
- Ale…
- To jest
zadanie dla Dracona, nie dla ciebie. Czy wykorzystałem cię, kiedy byłem na
wygnaniu w Albanii? Mogłem to zrobić, ale za bardzo cię szanuję, żeby
wykorzystać cię w czymkolwiek. Wracaj już do szkoły, bo Dumbledore zacznie się
domyślać, że donosisz mi o tym, co się dzieje w szkole.
Nie
pozostało mi nic innego, jak posłuchać go. Ale przyrzekam, że tego tak nie
zostawię. Śmierciożercy i ich pan nie będą zmieniać swoich planów przez
niekompetencję jednego z najmniej doświadczonych sług.
~*~
Nie
pisałam przez dłuższy okres czasu, bo miałam badanie wyników nauczania. Ale
dziś miałam wyjątkową wenę, więc napisałam i zmieniłam szablon. Jestem z niego
wyjątkowo zadowolona, więc zostawię go tak długo, jak się da. No i jest bardzo
prawdopodobne, że do niego jeszcze wrócę. Dedykacja dla Eles., pardon, że Cię
zniesmaczyłam krwią xD Może dedyk Ci wenę przywróci xD
Ta
beznadzieja dręczyła mnie przez cały tydzień. To znaczy, tydzień zostałam w
domu Czarnego Pana, co noc ten sam koszmar, tylko coraz to gorszy. Pojawiali
się też jacyś czerwoni ludzie, z takimi samymi dziurami w czaszkach. Bałam się
wracać do Hogwartu, tak samo jak się bałam spać sama. Dlatego spałam z Bartym.
Voldemorta nie było nigdzie, zaczęłam się zastanawiać, czy nie przeniósł się
gdzieś, choć bardziej prawdopodobne było, że wybrał się na jakąś tajną
misję.
Owego
siódmego dnia, kiedy się obudziłam o dość wczesnej porze, zauważyłam, że jestem
sama w łóżku. Ba, nawet w pokoju. Na poduszce jednak zobaczyłam kartkę,
zapisaną pismem Barty’ego.
Wybacz, że musiałem Cię zostawić samą, ale
musiałem pójść do kościoła.
Ja za to
musiałam przeczytać tą karteczkę kilka razy, zanim zrozumiałam, że jednak
dobrze zinterpretowałam tą informację. Wstałam i ubrałam szlafrok. Codziennie,
kiedy się budziłam, szłam do komnaty Czarnego Pana, żeby zobaczyć, czy wuj nie
wrócił z tej swojej tajnej misji. Teraz zrobiłam tak samo.
Ale
czekała mnie niespodzianka. Voldemort siedział na swoim tronie i przeglądał
jakieś pożółkłe kartki pergaminu.
- Gdzie
byłeś? – zapytałam.
- Co ty tu
robisz?
Wzruszyłam
tylko ramionami i usiadłam na swoim tronie. Czarny Pan przyglądał mi się przez
chwilę.
- Spałaś
tutaj? – spytał. – Wyglądasz na zmęczoną.
- Tak –
odpowiedziałam cicho. – Z Bartym. To znaczy, nie tak, jak myślisz. Wiesz,
ostatnio śnią mi się takie koszmary… o Katyniu, zamordowanymi oficerami…
-
Bartemiusz ci powiedział – mruknął Voldemort, odwracając wzrok.
- Nie.
Sapphire. Barty tylko sprostował.
Czarny Pan
westchnął ciężko i wstał z tronu, po czym zaczął się przechadzać po komnacie.
- Nie
chciałem, żebyś się dowiedziała – mówił. – Zaczęłabyś drążyć tą sprawę do końca,
chciałabyś się zemścić… Nie mamy teraz na to czasu, nie żebym miał coś
przeciwko zemście. Chciałem ci oszczędzić cierpienia.
- A wydaje
mi się, że raczej je wzmóc – odparłam mocno urażonym tonem. – Mam do sprawców
tej zbrodni tak okropny żal… do ciebie też.
Skrzyżowałam
ręce na piersiach z obrażoną miną, wstałam z tronu, minęłam wuja i poszłam do
swojego pokoju, żeby się przebrać.
Nadal
miałam gdzieś usilne prośby i ględzenie Czarnego Pana, bym powróciła do swojego
dawnego sposobu ubierana się. Odebrał mi prawdę, a teraz jeszcze chce
tożsamość.
Wychodząc
z sypialni, spotkałam Barty’ego, wchodzącego właśnie po schodach na pierwsze
piętro. Kiedy mnie zobaczył, od razu po mnie podszedł, żeby pocałować mnie w
policzek.
- Byłem w…
-
Kościele. Zauważyłam karteczkę – przerwałam mu. – Wrócił Czarny Pan, wiesz?
Muszę coś wyjaśnić.
Bartemiusz
pokiwał tylko głową, a ja weszłam do komnaty Voldemorta. Ten stał przy kominku,
tak że widziałam jego lewy profil. Jego oczy szybko biegały od jednej do
drugiej strony pergaminu, który trzymał w ręce. Minę miał niezbyt zachęcającą.
Kiedy zauważył, że stoję w drzwiach, wzdrygnął się.
- Nie
skradaj się tak – powiedział cicho, chowając do kieszeni pergamin. – Mówiłem ci
już tyle razy, nie rób z siebie clowna.
Prychnęłam
z pogardą.
- I kto to
mówi – warknęłam. – Ten, który paraduje po świecie bez nosa. Co to za list?
- Aaa… to
do mnie – odparł beztrosko. – Od tych gości z Australii.
- Czyli to
moja poczta – zauważyłam, podchodząc do niego z wyciągnięta rękę.
Voldemort
jednak nawet się nie pofatygował, żeby wyciągnąć pergamin z kieszeni. Pokręcił
za to głową.
- Nie. To
było do mnie. Nie czytałbym twojej poczty – upierał się. – Ci ludzie pisali do
mnie, bo bali się napisać do ciebie. Wiesz, ta twoja nowa muzyka, no… nie podoba
się.
- Co?
- Nie
zarabiasz już tyle, co dawniej – powtórzył. – Czyli nie masz już tyle fanów.
Wolą twoją dawną muzykę.
Zamrugałam
szybko. Jak oni wszyscy nie mogli usłyszeć moich piosenek i nie poczuć powera?
I już nie chodzi o same pieniądze, bo nie śpiewała dla nich, tylko dla siebie i
innych.
- Nie
chodzi o muzykę! – krzyknęłam. – Tylko o ciebie! Im więcej ty robisz zła, tym
bardziej mnie ludzie nienawidzą! Wiedzą od dawna, kim jestem!
Czarny Pan
zaczął się wycofywać w stronę wyjścia, jakby przewidywał, co się szykuje.
Oczywiście, jeden z moich wybuchów. Wtedy całkowicie nie panowałam już nad
sobą. Chwyciłam fotel, stojący przed kominkiem, uniosłam go nad głowę i
cisnęłam przez całą szerokość pokoju, o mało nie trafiając nim w Voldemorta.
Ten czym prędzej opuścił swoją własną komnatę, obawiając się o swoje życie.
- Chcecie
popu? – zawołałam. – No to macie!
- Come here
rude boy, boy*
Can you get
it up
Come here
rude boy, boy
Is you big
enough
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me,
love me
Come here
rude boy, boy
Can you get
it up
Come here
rude boy, boy
Is you big
enough
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me,
love me
Tonight
I'mma let
you be the captain
Tonight
I'mma let
you do your thing, yeah
Tonight
I'mma let
you be a rider
Giddy up, giddy
up
Giddy up,
babe
Tonight
I'mma let it
be fire
Tonight
I'mma let
you take me higher
Tonight
Baby we can
get it on, yeah
we can get
it on, yeah
Do you like
it boy
I wa-wa-want
What you
wa-wa-want
Give it to
me baby
Like boom,
boom, boom
What I
wa-wa-want
Is what you
wa-wa-want
Na, na-aaaah
Come here
rude boy, boy
Can you get
it up
Come here
rude boy, boy
Is you big
enough
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me,
love me
Come here
rude boy, boy
Can you get
it up
Come here
rude boy, boy
Is you big
enough
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me,
love me
Tonight
I'mma give
it to you harder
Tonight
I'mma turn
your body out
Relax
Let me do it
how I wanna
If you got
it
I need it
And I'mma
put it down
Buckle up
I'mma give
it to you stronger
Hands up
We can go a
little longer
Tonight
I'mma get a
little crazy
Get a little
crazy, baby
Do you like
it boy
I wa-wa-want
What you
wa-wa-want
Give it to
me baby
Like boom,
boom, boom
What I
wa-wa-want
Is what you
wa-wa-want
Na, na-aaaah
Come here
rude boy, boy
Can you get
it up
Come here
rude boy, boy
Is you big
enough
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me,
love me
Come here
rude boy, boy
Can you get
it up
Come here
rude boy, boy
Is you big
enough
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me,
love me
I like the
way you touch me there
I like the
way you pull my hair
Babe, if I
don't feel it I ain't faking
No, no
I like when
you tell me kiss it there
I like when
you tell me move it there
So giddy up
Time to
giddy up
You say
you're a rude boy
Show me what
you got now
Come here
right now
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me, love
me
Come here
rude boy, boy
Can you get
it up
Come here
rude boy, boy
Is you big
enough
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me,
love me
Come here
rude boy, boy
Can you get
it up
Come here
rude boy, boy
Is you big
enough
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me,
love me
Love me
Love me
Love me
Love me
Love me
Love me
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me,
love me
Love me
Love me
Love me
Love me
Love me
Love me
Take it,
take it
Baby, baby
Take it,
take it
Love me, love me
Roztrzaskałam
jeszcze jeden wazon o ścianę i wyszłam z komnaty. Wbiegłam po schodach na
piętro, gdzie były biblioteka i te różne niepotrzebne wszystkim pomieszczenia.
Otworzyłam różdżką drzwi do pokoju z basenem, weszłam do środka i w ubraniu
wskoczyłam do wody. Nie lubiłam tego szoku i uczucia nasiąkającego wodą
ubrania, ale to nieważne.
Ktoś
usiadł na brzegu basenu i przypatrywał mi się.
- Dlaczego
musisz za mną wszędzie chodzić? – zawołałam na widok Croucha.
- Bo
jestem jednym z niewielu, którzy potrafią cię uspokoić.
- No i co
z tego? – warknęłam. – Masz rację, i co z tego? Nienawidzę tej piosenki,
nienawidzę ciebie, w ogóle wszystkiego nienawidzę!
Trzasnęłam
ręką w wodę, ale nic jej przecież nie mogłam zrobić. Napryskałam sobie tylko
chlorowanej wody do oczu, nic więcej.
- Tylko
tak mówisz – odpowiedział cicho Barty.
- No i co
z tego? – powtórzyłam.
- Niedługo
odchodzę.
- Co?
Chyba się
przesłyszałam. Co, odchodzi ode mnie? Nie, przecież niedawno spaliśmy ze sobą,
chyba musiał się tego chloru nałykać, żeby teraz z takim spokojem o tym mówić.
A może od Lorda Voldemorta? Tak, oczywiście. Ten by go zabił, zanim by te słowa
wypowiedział.
- Niedługo
odchodzę – powtórzył. – To znaczy, nie tak niedługo. Czarny Pan nie chciał,
żebym komukolwiek mówił, zwłaszcza tobie, ale nie chciałem cię znów oszukiwać.
No i chciałem, żebyś wiedziała.
- Ale jak
to odchodzisz? – spytałam. – Gdzie?
- Nie wiem
jeszcze. Ale Czarny Pan sądzi, że bardziej się przydam gdzieś indziej.
- No a ja?
Jesteś mi chyba coś winien.
Pochylił
się, żeby mnie pocałować, po czym wstał i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając
mnie w tej całej niewiedzy.
~*~
Rozdział
niezbyt interesujący, tej piosenki nie miałam dodawać w ogóle, ale brzmi tak
popowo według mnie. Kiepsko mi ten post wyszedł, bo na Czwórkę musiałam
opublikować coś, dawno tam nie pisałam. Dedykacja dla kotki, mimo że tego rozdziału może już nie przeczytać. Ale sądzę,
że się jej należy, skoro wytrzymała tyle czasu ze mną xD I naprawdę jest mi
bardzo przykro, że odchodzi, ale jeśli tak trzeba, to trudno.
* Rihanna
„Rude boy”, TU tłumaczenie.
Minęło
sporo czasu, zanim pozwoliłam się komuś podejść. Siedziałam w pokoju godzinę,
dwie, pięć… Aż zaczęło zachodzić słońce. Bardzo, bardzo powoli zachodziło. Albo
mnie się tak zdawało…
To takie
niesprawiedliwe, że wszyscy, chcąc mnie chronić, robią coś zupełnie na odwrót.
No i kłamią, cały czas kłamią!
Usłyszałam
ciche pukanie. Czarnego Pana dzięki bogom nie było, bo dopiero bym mu awanturę
zrobiła. A tak zyskał kilka, może kilkanaście godzin spokoju.
Nie
napotkawszy oporu zamka, ktoś wszedł do środka. Pod jego ciężarem łóżko ugięło
się dość imponująco. Pod moim nie mogło. Materac był mocny, a ja przy moim
wzroście ważyłam niewiele.
- Już ci
lepiej? – usłyszałam cichy, pełen troski szept Barty’ego tuż nad moim uchem.
Odwrócona byłam do niego plecami i ani myślałam robić jakiegoś przyjacielskiego
ruchu w jego stronę.
On za to
ostrożnie przysunął się do mnie, a że nie otrzymał ciosu, objął mnie w talii i
pocałował w częściowo odsłonięty kark. Ja zaś leżałam nadal nieporuszona i
nieczuła na jego pojednawcze gesty. Postanowiłam udawać, że go tu nie ma.
- Sophie,
rozumiem, jak bardzo nie lubisz mnie, kiedy jestem… no wiesz… taki – mówił. – Ale to moja praca, jedni
pracują w sklepie, inni w Ministerstwie Magii, a ja…
- A ty
zabijasz – wpadłam mu w słowo tak lodowatym głosem, że aż mnie samą zmroziło. –
Ilu dziś ludzi pozbawiłeś życia, powiedz mi. I nie chodzi mi tu o samo bycie
Śmierciożercą, bo bardzo mi imponujesz, kiedy jesteś taki stanowczy, obojętny i
w ogóle… zupełnie jak żołnierz, ale nie mogę pojąć jednego. Jak ty z tym żyjesz
na co dzień.
- Nigdy
nie zabijam, jeśli nie muszę – odparł Barty. – Biorę ich na żywca. Torturuję,
rozwalam budynki, to fakt. Ale co powiedz o tych twoich nieśmiertelnych
przyjaciołach?
- Wampiry
zabijają nie dla samego zabijania, ale dla krwi! – sprostowałam, oburzona. –
Wiele z nas pije krew zwierząt, choć są i tacy, którzy, jak jacyś psychopaci,
mordują nawet kilkanaście osób dziennie! Często porywają się też na inne
wampiry. Zresztą rozmawialiśmy już o tym, a nie sądzę, byśmy potrzebowali robić
to jeszcze raz. Nie wierzę, że o takiej rzeczy mi nie powiedziałeś. Gdyby to
był jakiś rozwód ciotki, kazirodztwo, adopcja, samobójstwo czy coś, to mogę
zrozumieć. Ale to?! Skąd w ogóle
wiesz coś takiego! Nie jesteśmy rodziną, nie powinno cię to obchodzić.
Odsunęłam
go od siebie i objęłam obiema rękami poduszkę.
- To
bolało – usłyszałam jego cichy głos. – Naprawdę. Kocham cię i chcę być dla
ciebie kimś więcej niż tylko kochankiem. No, chyba że nie czujesz już tego, co
ja.
Spojrzałam
na niego ze złością i zniecierpliwieniem przez ramię.
- Weź
sobie nie żartuj, bo nie mam do tego humoru – warknęłam. – Ale denerwuje mnie
to twoje oddanie mojemu wujowi. Voldemort powie nurkuj w klozecie, ty nurkujesz. Voldemort mówi pluj i łap, ty plujesz i łapiesz. Do
cholery, gdyby ci na golasa do ministerstwa kazał wbiec, też byś wbiegł?!
Odwróciłam
się z powrotem do niego plecami. Usłyszałam, jak się z moich słów śmieje.
- Nie,
jestem mu bardzo wierny i zrobię wszystko, co mi rozkaże – odparł. - W granicach rozsądku. I sądzę, że on również
ma do mnie szacunek jako taki. Samo to, że jeszcze żyję po tym jak się
dowiedział, że my… no…
-
Uprawialiśmy seks – skończyłam za niego i ponownie na niego spojrzałam. – Co
jest z wami? Dlaczego mówicie jakimiś dziwnymi skrótami, których nie rozumiem?
Nazywajcie rzeczy po imieniu, po to, do cholery, mają nazwy.
Barty nic
na to nie odpowiedział. Za to był tak łaskaw przemyśleć moje wcześniejsze
pytanie.
- Wiem o
tym od Czarnego Pana – powiedział po dłuższej chwili milczenia. – Jak mówiłem,
ufa mi trochę bardziej niż innym Śmierciożercom. No wiesz, to o bracie twojego
pradziadka. Naprawdę mi przykro, chciałem ci powiedzieć, ale domyślałem się jak
zareagujesz. Czarny Pan wiedział, że natychmiast będziesz myślała o odwiedzeniu
tego miejsca…
- Tak,
masz rację – przerwałam mu całkiem już spokojnie. – Myślałam o tym. Chciałabym
tam pojechać. Nie teraz oczywiście, ale kiedyś… Barty, co jest takiego, co
ukrywacie przed mną? Może to, że nigdy naprawdę nie byłam jego siostrzenicą?
- Tu
akurat się mylisz. Gdyby tak nie było, Czarny Pan wychowywałby cię? Pomyśl
sama.
Westchnęłam
ciężko. Rzeczywiście, fakt, byłam podobna do Lorda Voldemorta, jeśli nie w
wyglądzie, to w zachowaniu.
-
Przepraszam, że rozwaliłam ci biurko – odezwałam się. – Ale byłam tak wściekła…
i jeszcze ta Sapphire, przyszła na grób Darli i zaczęła gadać…
Przysunęłam
się do niego i pozwoliłam się mu przytulić. Powoli przewróciłam się na plecy.
Barty całował mnie tak, jak już dawno tego nie robił, a ja oddawałam posłusznie
pocałunki. Nie miałam nic przeciwko temu, skoro już sobie wszystko
wyjaśniliśmy. Pod palcami wyczułam guziki od jego szaty. Mogłam rozpiąć je bez
przeszkód i oddać się mu po raz wtóry.
*
Odetchnęłam
głęboko i oparłam się na łokciu o poduszki, przyglądając się uważnie Barty’emu.
- Dawno
nie spaliśmy ze sobą – odezwałam się.
- Tak.
Przysunęłam
się do niego, żeby pocałować go w usta. Zobaczyłam na jego szyi coś, co dopiero
teraz zauważyłam. Złoty łańcuszek ze złotym, maleńkim krzyżem. Podniosłam go na
palcu i przyjrzałam się mu.
-
Wcześniej tego nie było – powiedziałam.
- Należał
do mojej matki – wyjaśnił. - Niedawno byłem w moim starym domu, nikt już tam
nie mieszka, formalnie należy do mnie. Więc nie miałem żadnych oporów, by go
nie wziąć.
- Ładny –
stwierdziłam, obracając w palcach złoty krzyżyk. – Ale i tak nie wierzę. Może
straciłam już poczucie, że twój Bóg może zapewnić mi bezpieczeństwo, nie wiem.
Zaśmiałam
się cicho. Crouch nic na to nie odpowiedział. Wiara nie była dla niego łatwym
tematem dla rozmów. Wiedziałam, że bardzo był wierzący, ale raczej nie
praktykujący. Czasami, głównie pod jego wpływem, zastanawiałam się, czy nie wrócić
do starej religii. Ale chyba nie mogłabym żyć bez tych wszystkich zasad, do
których przywykłam. Nie wiem właściwie, dlaczego wybrałam Buddyzm. Nie był
przecież bardziej czy mniej wymagający. Nie wiem.
Barty
również podparł się na łokciu, żeby lepiej mnie widzieć.
- Co cię
tak właściwie pociąga w twojej religii? – zapytał. – Wiem, że trudno jest się
przerzucić… to znaczy…
- Rozumiem
– przerwałam mu z uśmiechem. – Nie jestem pewna. To pewnie gdzieś we mnie
siedziało. Mogłam zostać niewierząca, ale nie mogłabym tak.
Wzruszyłam
ramionami i sięgnęłam po różdżkę, leżącą na szafce nocnej. Machnęłam nią, a
szafa otworzyła się z trzaskiem i z jednej z półek wyleciała jakaś rzecz.
Skórzany pasek, zaopatrzony w metalowe haczyki. Przyrząd wylądował bezpiecznie
na mojej rozpostartej dłoni. Barty usiadł na łóżku, ja również.
- Cilice –
powiedziałam spokojnie, obserwując go, jak bierze ode mnie włosiennicę i
przygląda się jej z nieukrywanym zaskoczeniem i przerażeniem.
- Mój Boże
– wyszeptał, podnosząc w końcu na mnie wzrok.
- Prawda?
– spytałam cicho. – Pokazać ci, co się z tym robi?
Barty nic
nie odpowiedział, więc wzięłam od niego cilice, wyszłam z łóżka, ubrałam
bieliznę, bo nie uśmiechało mi się paradować po pokoju bez majtek, przyklękłam
na jednym kolanie, drugie zaś wyciągnęłam przed siebie. Dookoła uda owinęłam
cilice i zacisnęłam pasek. Krew natychmiast wytrysnęła z ran, ale ja nawet się
nie skrzywiłam. Uśmiechnęłam się tylko, obserwując reakcję Croucha.
-
Przestań! – zawołał. – Dostaniesz zakażenia, będziesz miała blizny…
- No i co
z tego? – zaśmiałam się, widząc jednak jego wyraz twarzy, jedną z tych min,
które mnie przerażały, dodałam: - Nic mi nie będzie, robiłam to wiele razy.
Odpięłam
sprzączkę i, z grymasem bólu na twarzy, oderwałam cilice od uda. Jęknęłam
cicho, ale rana chwilę później przestała krwawić i zniknęła całkowicie.
Cisnęłam włosiennicę z powrotem do szafy, po czym wróciłam do łóżka. Mimo że
było jeszcze jasno, nie mogło być później niż po ósmej, poczułam się bardzo
zmęczona. Nie tylko tym wyczerpującym bez wątpienia dniem, ale w ogóle
wszystkim. Problemy i te wszystkie zagmatwane sprawy za bardzo mnie
przytłaczały, wierzyłam, że gdy przyjdzie sen, odpocznę choć przez te kilka
godzin.
Popchnęłam
Barty’ego z powrotem na łóżko i pochyliłam się nad nim, żeby go pocałować.
- Jeśli
chcesz, możesz iść, wiem, że masz dużo pracy – powiedziałam. – Ja chyba się już
położę.
- Zostanę
z tobą – odparł.
Położyłam
się obok niego i zamknęłam oczy. Sen opanował mnie chwilę później.
*
Rzędy ciał,
ubranych w takich samych ciemnozielonych mundurach. Były to właściwie kości.
Stałam nad tym dołem, wykopanym głęboko w ziemi, pełnym kości. Zachwiałam się.
Usłyszałam czyjeś kroki, więc odwróciłam się. Zobaczyłam człowieka bez twarzy,
zupełnie jakby miał białą maskę. Celował do mnie z pistoletu. Zachwiałam się,
prawie wpadłam do tego dołu. Nagle zobaczyłam stojących za i dookoła tego
człowieka takich samych mężczyzn bez twarzy. Rozległ się strzał…
Usiadłam
na łóżku i wrzasnęłam ze strachu. Barty obudził się natychmiast.
- Co się
stało? – spytał.
Zauważyłam,
że było już ciemno. Zegar wskazywał godzinę dwudziestą trzecią trzydzieści.
Odetchnęłam kilkakrotnie.
- To… to
było straszne… - wyszeptałam. – Te setki martwych ciał… w czaszkach miały
dziury, jak po kulach i ci mężczyźni bez twarzy…
Drżąc ze
strachu, podciągnęłam kolana pod brodę i oparłam o nie policzek. Barty usiadł
obok mnie i objął mnie ramieniem.
- Uspokój
się – powiedział uspokajającym tonem. – Chodź.
Położył
mnie z powrotem na łóżku i przytulił.
- Kocham
cię, wiesz? – dodał.
Pokiwałam
głową, jednak nadal drżałam ze strachu. Ten koszmar był okropny. Bałam się, że
w ogóle nie będę mogła zasnąć. Zamknęłam jednak oczy, czekając, aż sen
nadejdzie,
~*~
Cóż, może
trochę zanudziłam, ale dzisiaj nie miałam zbyt dużo weny. Założyłam bloga na
blogspocie, tu* link. Nie jest to nowe opowiadanie, nie. Tylko dziennik xD
Zainteresowanych zapraszam, jeśli ktoś będzie chciał być informowany, to pisać
w komentarzach xD Dedykacja dla Monsmorde
:*