26 marca 2010

Rozdział 251

Było to jakieś wielkie, całe przystrojone na biało pomieszczenie. Jakieś styropianowe rybki przypięte do granatowej zasłony, wszędzie białe kwiaty, koronki… Normalnie jakbym była w jakiejś Sali ślubnej czy coś…
Po dłuższej obserwacji stwierdziłam, że jest to sala komunijna. Zaczęli się w niej zbierać ludzie, ubrani w garnitury i garsonki. Zaraz, zaraz. Co ja robię na mugolskie komunii? Wyszłam na zewnątrz i zauważyłam… Czarnego Pana. No dobra, to już więcej niż dziwne. Voldemort trzymał w rękach jakieś kartoniki, które gorliwie przeliczał. Podeszłam do niego i wspięłam się na palce, żeby zajrzeć mu przez ramię. Zauważyłam, że przelicza karty z czekoladowych żab. Gdybym nie była tak zdezorientowana, parsknęłabym śmiechem.
Nagle na horyzoncie dostrzegłam kolejną znaną mi postać, jeszcze bardziej udziwniając tą sytuację. Ku nam zmierzał Albus Dumbledore, jak zwykle uśmiechając się beztrosko i podśpiewując jakąś melodię pod nosem. Zatrzymał się tuż przy nas i zagadał:
- No i jak, Tom, masz?
Voldemort wyciągnął ku niemu rękę z kartami czarodziejów, a Dumbledore wziął i przetasował.
- Dokładnie dziesięć tysięcy – powiedział Riddle.
- W takim razie ta sala jest twoja – odparł Dumbledore, związał gumką recepturką karty i wsunął je do kieszeni.

*

Westchnęłam cicho i otworzyłam oczy. Cóż, przeżycie, które mnie spotkało w nocy było co najmniej dziwne. Voldemort kupujący salę komunijną od Dumbledore’a za dziesięć tysięcy kart czarodziejów z czekoladowych żab? Proszę, głupszego snu już mieć chyba nie mogłam.

Podniosłam nieco głowę i ze zdumieniem stwierdziłam, że leżę w łóżku Barty’ego, jak dobrze zapamiętałam, ale ubrana byłam w moją koszulę nocną i przykryta byłam kołdrą. Usłyszałam ciche skrzypienie pióra, tak ciche, że tylko wampir mógłby je usłyszeć.
- Wieczorem tego nie było – odezwałam się, podnosząc trochę kołdrę.
Barty podniósł głowę znad pergaminu. Był już ubrany, choć nie było jeszcze siódmej. A może w ogóle się nie kładł? To bardziej prawdopodobne, bo twarz miał o wiele bledszą niż zwykle, o wiele bardziej zmęczoną i oczy miał mocno podkrążone.
- Och, nie chciałem, żebyś spała w tym – wskazał z lekkim wzdrygnięciem na moje wczorajsze ubranie, poukładane schludnie na krześle i parę ciężkich glanów. – Dlatego pozwoliłem sobie cię przebrać.
Wstał z krzesła, podszedł do łóżka i z ciężkim westchnieniem opadł na nie.
- Ty sobie pozwoliłeś. A ja pozwoliłam? – spytałam. – Wiesz, osobiście nie mam nic do tego, ale kiedy śpię, a ktoś mnie dotknie, mogę go uderzyć.
- Dlatego użyłem różdżki.
Znów westchnęłam, przewracając się na plecy. Nadal byłam w lekkim szoku po tym, co śniło mi się w nocy. Bardzo często miewam sny. Są one bardziej realistyczne i bardziej kolorowe, niż te, które śniłby śmiertelnik. Może dlatego bardziej oddziaływają na moją wyobraźnię bardziej, niż ich sny na nich?
- Dziś miałam bardzo dziwny sen – podjęłam na nowo. – Czarny Pan kupił od Dumbledore’a salę komunijną na dziesięć tysięcy kart z czekoladowych żab.
Barty parsknął śmiechem.
- Żałuję, że tego nie widziałem.
- Nie ma czego żałować – odpowiedziałam. – Dotąd nie mogę usunąć sprzed oczu Voldemorta, przeliczającego te karty.
Barty objął mnie i spytał:
- No i co, przemyślałaś już, czy chcesz się pogodzić z Sapphire?
- Tak. Nie pogodzę się z nią. Nie brakuje mi jej aż tak bardzo – odpowiedziałam, wzruszając ramionami. – Miałam wczoraj szlaban u McGonagall za pływanie w jeziorze. Głupia pinda. Musiałam porządkować jakieś wielkie pudła z kartotekami uczniów. I wiesz, co znalazłam? Pewien wpis, który informował o odcięcie zaklęciem głowy chochlikowi kornwalijskiemu przez ciebie.
Crouch spłonął rumieńcem. Zaśmiałam się na ten widok, rumieńce nie bardzo mu pasowały, wolałabym go raczej jako śnieżnobiałego wampira, na co obecnie ten się nie zgadzał. Ale spokojnie, ja już znajdę jakąś metodę, żeby go przekonać.
- Ach, to był zwykły przypadek, w czwartej klasie odpaliłem to zaklęcie i trafiłem w klatkę z chochlikami – odpowiedział, lecz widząc moje spojrzenie, dodał usprawiedliwiającym tonem: - Naprawdę, to był czysty przypadek, poza tym nie miałem z tym nic wspólnego, wkurzyłem się, a jestem bardzo spokojną osobą.
- Och tak, jesteś bardzo spokojny – odpowiedziałam, choć nie potraktowałam poważnie jego słów. Śmierciożerca przez przypadek urywa głowę chochlikowi? To tak, jakby Voldemort przez przypadek rozwalił rodziców Harry’ego.
- Nie wierzysz mi.
- Wierzę, wierzę. Skoro tak mówisz, to tak było.
Objęłam go za szyję i pocałowałam w usta. Kurde. Z jednej strony chciałam, żeby Barty stał się wampirem i żeby to ode mnie dostał Mroczną Krew, ale z drugiej strony chcę jeszcze trochę urosnąć, wydorośleć… Nie chcę przez całą wieczność wyglądać jak szesnastolatka. Nie jestem jeszcze w pełni wykwalifikowanym wampirem. Armand nie podał mi swojej krwi w tradycyjny sposób, kiedy mnie ugryzł, nie doprowadził mnie do skraju życia, dlatego mogę funkcjonować w połowie tak jak śmiertelnik, w połowie zaś jak wampir. Dopiero kiedy przekażę komuś Dar, będę już dorosłym wampirem, choć wątpię, bym pozbyła się ludzkich odruchów, takich jak spożywanie posiłków czy coś podobnego.

Barty obserwował mnie przez chwilę, jak bawię się jego włosami, zastanawiając się głęboko nad tym wszystkim. Teraz, kiedy widziałam wyraźnie, jak cienka i wiotka jest granica między życiem a śmiercią, codziennie bałam się, że Barty’emu może się coś stać, ktoś może go zabić, on sam potknie się na schodach niosąc Czarnemu Panu jakieś dokumenty i stoczy się na sam dół, gdzie skręci kark albo po prostu rano się nie obudzi. Wtedy moje życie nie miałoby już sensu, byłabym pustą skorupą, żyjącą z dnia na dzień przez całą wieczność, ale pozbawioną już logicznego myślenia i w ogóle uczuć.

- Kiedy już wyjadę – zaczął Barty, unosząc mój podbródek tak, bym mogła spojrzeć mu w oczy. – Przywiozę ci coś.
Zaśmiałam się.
- Nie musisz, mam wszystko – odpowiedziałam. – Jeśli wrócisz żywy, to mi wystarczy.
- Czegoś takiego nie masz.
Pozwoliłam mu się pocałować, po czym odsunęłam się od niego, żeby się przebrać w normalne ciuchy i czym prędzej się teleportować, żeby nie ulec pokusie zostania jeszcze przez chwilę. Ta chwilka przeciągnęłaby się w dłuższą chwilę, a ona w jeszcze dłuższą, a to mogłoby się skończyć Budda wie czym, więc lepiej nie ryzykować.


Mimo że uparcie wmawiałam sobie, że bez Sapphire czuję się doskonale, naprawdę brakowało mi jej trochę. Aby wypełnić po niej pustkę, spotykałam się coraz częściej ze Spirydionem. Brat wydał mi się jeszcze bardziej dojrzały i poważny niż wcześniej. Oczywiście, był we wszystkim perfekcjonistą, podobnie jak Voldemort. Lubił być dobry we wszystkim, więc aby tego dokonać, znów postanowiłam go uczyć zaklęć. Trenowaliśmy je we Wrzeszczącej Chacie, nie było trudno się tam dostać, no i nikt nie węszył.

Powiem szczerze, znając Spajka i Ripa, a teraz i Spirydiona, mogę bez problemu stwierdzić, że ten ostatni jest z całej trójki najdojrzalszy. Podczas gdy Spajk i Rip zachowywali się jak normalna dzieciarnia w ich wieku, Spirydion był spokojny, opanowany, zawsze mówił tylko wtedy, kiedy miał coś do powiedzenia. Był dziwny, gdyby nie to, że był moim bratem, był całkiem dobry w magii i w nauce, większość uczniów omijałaby go szerokim łukiem. Był w gruncie rzeczy uderzająco podobny do swojego wuja, lecz nie miał jednej bardzo ważnej rzeczy, którą miał Tom Riddle. A mianowicie owego czaru, daru przekonywania, dzięki którym Czarny Pan miał tak wielu popleczników. I ma nadal. Sądzę jednak, że to z wiekiem się w nim ukształtuje.


W tydzień od mojej wizyty u Barty’ego stwierdziłam, że pora na następną. Oczywiście ze Spirydionem. Bardzo mi zależało, żeby on i Czarny Pan trochę się poznali, oczywiście ich stosunki nigdy nie będą takie jak nasze, ale mimo to postanowiłam ich jakoś do siebie zbliżyć.
Zapukałam do drzwi komnaty Czarnego Pana i weszłam do środka. Voldemort powstał, kiedy zobaczył mnie w progu. Minę miał niezbyt zachęcającą.
- Sophie, mówiłem ci… - zaczął, ale ruszyłam w jego stronę, mówiąc:
- Tak, wiem, ale tak sobie pomyślałam, że może ty i Spirydion chcielibyście ze sobą porozmawiać.
Powiedziałam to w dziwny sposób, natychmiast przyszła mi na myśl Rita Skeeter, więc skrzywiłam się mimowolnie.
- Prawda, że to ważna sprawa? – dodałam, podchodząc do wuja, żeby wspiąć się na palce i pocałować go w usta.
Odwróciłam się, żeby chwycić brata pod ramię i przyprowadzić do Voldemorta. Spirydion stał z oczami utkwionymi w Czarnym Panu, trochę wystraszony, lecz nadal spokojny i opanowany.
- Wybacz, że musiałeś na to patrzeć – powiedziałam mu półgłosem, kiedy Lord odwrócił się, żeby podejść do swojego tronu, na którym usiadł z zaciętą, rozgniewaną miną. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, żeby opowiedzieć mu o śnie, w którym handlował kartami z czekoladowych żab, ale stwierdziłam, że nie jest to warte kary, którą bym za to otrzymała. Choć z drugiej strony ciekawa jestem, na co dałby mi szlaban.

~*~


Wybaczcie, że ta notka taka nudnawa i krótka, ale nie miałam czasu nic lepszego napisać. W niedzielę, jeśli cokolwiek dodam, też nie będzie zachwycało długością. Powód? Mama wróciła wczoraj z wywiadówki. Więcej chyba mówić nie muszę, oui? Dedykacja dla Morsmorde :* 

22 marca 2010

Rozdział 250

Nadszedł maj. Pogoda od kilku dni była naprawdę cudowna. Ale co z tego, skoro wychodziłam na błonia, siadałam w cieniu, by słońce za bardzo nie podrażniło mi oczu i nic więcej już nie robiłam? Spędzałam czas samotnie, na Harry’ego i w ogóle Gryfonów byłam śmiertelnie obrażona. Nie odzywałam się nawet do rodzeństwa. Victor wielokrotnie próbował ze mną porozmawiać, ale w końcu zagroziłam mu różdżką, więc odpuścił.

Czułam się bardzo samotna. Ze swojego zacieniowanego zakątka obserwowałam uczniów, którzy również spędzali swój wolny czas na zewnątrz. Z nudów zaczęłam się uczyć. Nie wykazywałam większego zainteresowania tą czynnością. Mimo że miałam dobre oceny, nie lubiłam się uczyć. Czasami doprowadzało mnie to do złości. Ale wolę siedzieć z nosem w książce, niż patrzeć, jak inni dobrze się bawią.

Kiedy już znudziła mi się nauka, kilka razy wskoczyłam do jeziora, żeby popływać, ale swawola nie trwała długo, bo McGonagall wyciągała mnie z niego za każdym razem po zaledwie piętnastu minutach. Ględziła, że woda jest jeszcze za zimna, że będę chora, to nie wypada, i tym podobne. Ale ja i tak miałam to gdzieś. Pływałam w jeziorze jeszcze przez następną godzinę, z czego McGonagall musiała mnie przeganiać co najmniej cztery razy. Po piątym skończyło się to szlabanem.

- I co, cieszysz się? – zapytał Malfoy, kiedy wieczorem zbierałam się powoli do wyjścia.
- A żebyś wiedział – odpowiedziałam. – Ano właśnie. Wiesz, jak mnie wystraszyłeś? Myślałam, że Potter uciął ci głowę.
Draco parsknął śmiechem. Ten cały jego wypadek był groźny tylko z pozoru. Pani Pomfrey wyleczyła go w sekundę, jeszcze tego samego dnia chichrał się jak głupi z kłopotów Harry’ego Pottera. W ogóle mu blizny nie zostały, a Wybraniec teraz musi odwalić dla Snape’a ze dwadzieścia szlabanów, w tym ten w następną sobotę, kiedy będzie mecz Gryfonów i Krukonów. Niestety, biedny Potter nie zagra.
- Widzę, że ci na mnie zależy – powiedział Malfoy ze złośliwym uśmieszkiem.
- Nie przesadzajmy. Po prostu gdybyś nie przeżył, ja musiałabym wykonać to zadanie w całości, a tak tylko patrzę – odparłam i zarzuciłam torbę na ramię. – Będę za jakieś dwadzieścia godzin, kiedy McGonagall będzie już łaskawa mnie wypuścić.

Znajomość z Draconem nie była nawet taka zła. Jako kumpel był całkiem znośnym człowiekiem. Nie miałam już do niego żadnych urazów, mógł sobie chodzić z Sapphire, jeśli chciał. Ale za to Sapphire… jej tego nie wybaczę, choćby i z nim zerwała wszelki kontakt, błagała mnie na kolanach i na urodziny kupiła mi księżyc.
Weszłam po schodach na piętro, gdzie znajdował się gabinet McGonagall. Zapukałam i weszłam do środka. Nauczycielka siedziała przy biurku, wyraźnie na mnie czekając. Stukała nerwowo koniuszkami palców o blat biurka, zerkając co chwilę na potężny zegar, wiszący nad drzwiami.
- Spóźniłaś się – poinformowała mnie.
Wzruszyłam ramionami i bez zaproszenia usiadłam przy stoliku, który dla mnie przygotowała.
- Przejdźmy do mojego szlabanu – odpowiedziałam wymijająco.
- Spóźniłaś się – powtórzyła.
- Gdybym tego nie zrobiła, nie miałabym życia towarzyskiego.
Założyłam nogę na nogę i podparłam się na łokciu, wpatrując się jak sroka w kość w McGonagall.
- W takim razie jutro przyjdziesz znowu o osiemnastej – stwierdziła.
Zamrugałam szybko.
- Chyba sobie żartujesz, Minerwo – zwróciłam się do niej po imieniu zdenerwowanym tonem głosu. – Nie przyjdę. Mam inne sprawy, ważniejsze sprawy.
- A jakież to ważne sprawy może mieć szesnastoletnia Ślizgonka? – zapytała już mocno poirytowana.
- Zakon na przykład – odpowiedziałam. – Przejdźmy już do szlabanu.
McGonagall postawiła przede mną metalową paczkę z jakimiś kartotekami. Kazała mi przepisać tam, gdzie wyblakł atrament albo gdzie myszy nadgryzły. Nudna i bezużyteczna praca.
W spisach szlabanów odnalazłam wiele znajomych nazwisk. Niektóre były już bardzo stare, zapewne przepisane już kilkanaście razy. Zobaczyłam nazwisko Sethi’ego Ghosta, ukaranego podwójnym szlabanem za spalenie drzwi w sali zaklęć, nazwisko mojej biologicznej matki (przeglądając te wszystkie karty stwierdziłam, że nie była aniołkiem), znalazłam nawet stronę, gdzie opisana była wielka chwila Barty’ego.

Szlaban zaczęłam o osiemnastej, McGonagall puściła mnie o dwudziestej. Kiedy przyszłam na kolację, ta prawie się już skończyła, tylko niektórzy, zwłaszcza ci, którzy lubią się najeść tak, że później z trudem się mogę poruszać, zostali. Usiadłam na swoim miejscu. Byłam jedyną dziewczyną przy stole Slytherinu. Poza mną w ogóle w Wielkiej Sali ze Ślizgonów zostali tylko Crabbe i Goyle. Buddo, co za upokorzenie żywić się w jednym pomieszczeniu jedynie z tymi żarłokami…

Z drugiej strony jednak dobrze zrobiłam, że nie zrezygnowałam z kolacji, bo do Wielkiej Sali przez otwarte na oścież okno wleciała wielka, czarna płomykówka. Zatoczyła koło nad stołem Ślizgonów i wylądowała w moim talerzu, ochlapując mnie kropelkami wody. Pewnie za górami musiało padać…
Odwiązałam list od jej nóżki, rozerwałam kopertę i wydobyłam z niej kartkę pergaminu.

Sophie
Czarny Pan osobiście nie mógł wysłać do Ciebie sowy, więc piszę ja. Nie możesz teraz przychodzić do domu. Wiem, że nie mogę Ci niczego zabronić, ale to jest wyraźne polecenie Twojego wuja. Nie mogę Ci wyjaśnić, dlaczego, bo sowa może zostać przechwycona, mimo że zastosowałem wiele zaklęć, aby temu zapobiec. Na znak, że dostałaś list – odpowiedz.
Barty

Nosz jasna cholera. To ja się nie dziwę, że McGonagall tyle mnie przetrzymała. Pewnie teraz coś się tam dzieje w domu Czarnego Pana, a ja o tym nie wiem. Cholera. Nie zostanę w szkole ani chwili dłużej. Mój dom nie będzie oblegany w czasie, kiedy ja spokojnie piję herbatę.
Wstałam, wcisnęłam zmiętoloną kartkę do kieszeni, wybiegłam z Wielkiej Sali i teleportowałam się tuż za drzwiami.

Kiedy aportowałam się na wszelki wypadek na zewnętrznym podwórku, z bijącym sercem nasłuchując odgłosów walki. Nic takiego jednak nie usłyszałam. Może ucho mi się zatkało przez tą teleportację?
Weszłam do środka, a tam… burak. Cisza, jak zwykle. Żadnego gruzu, rozwalonych ścian, dziury w podłodze… Nic. Wspięłam się po schodach na pierwsze piętro i od razu poszłam do pokoju Barty’ego, aby ten z łaski swojej wyjaśnił mi parę spraw.
Do środka weszłam bardzo cicho, postarałam się nawet, żeby nie skrzypnął zamek albo zawiasy. Crouch siedział spokojnie na krześle, plecami odwrócony do drzwi, więc ani mnie nie usłyszał, ani nie zobaczył. Podeszłam do niego, objęłam go w tyłu za szyję i pocałowałam w kark.
- Mój Boże! – krzyknął Barty, wzdrygając się. – Sophie, co tu robisz?
- Odpowiadam na twój list – odpowiedziałam cicho i wychyliłam się, żeby pocałować go w usta.
- Nie skradaj się tak więcej, bo zejdę na zawał – dodał Crouch.
Zaśmiałam się.
- Powinieneś być bardzo ostrożny w tych czasach – powiedziałam, siadając na krześle naprzeciwko niego. – O co chodzi? Ten twój list mnie wystraszył. Przez niego natychmiast przybyłam, gdyby tu była jakaś bitwa, nie mogłabym jej opuścić, oui?
Barty westchnął ciężko, najwyraźniej bardzo zaniepokojony moją obecnością.
- Sophie, miałaś tu nie przychodzić, Czarny Pan się wkurzy – odezwał się.
Założyłam nogę na nogę i uśmiechnęłam się lekceważąco.
- Nie musi wiedzieć, że tu jestem – odparłam. – Nie rozumiem was. W porównaniu do mnie jesteście lichymi obszczymurami. Myślisz, że nie dałabym sobie rady z bandą aurorów?
- Dziękuję za komplement – mruknął Barty. – Z łowcami wampirów sobie nie dałaś.
- Bo mnie wzięli z zaskoczenia. Ja byłam zdołowana, spragniona, słaba, było zimno, ciemno, kurzyło… No i łowcy mieli broń – wyjaśniłam. – A taka otwarta walka to zupełnie co innego. Oni są przecież honorowi, będą was brać na żywca, nie uciekną się do Zaklęć Niewybaczalnych, potraktują was Expelliarmusem, no, ewentualnie Drętwotą. Takich zaklęć ja nawet nie poczuję.
Barty wzruszył tylko ramionami i pochylił głowę. Zauważyłam, że nie jest to jakiś głupi dokument, tylko książka. Wstałam z krzesła i usiadłam mu na kolanach, obejmując go za szyję obiema rękami.
- Co to jest? – spytałam.
- Książka twojego dziadka – odpowiedział, bardziej skupiony na tekście niż na mnie.
- Barty – zwróciłam się do niego po imieniu. – Wiesz, ostatnio czuję się taka samotna. Odkąd Potter zaatakował Malfoya, strasznie mi się nudzi. Nie mam do kogo gęby otworzyć. A ty mi odpowiesz, hmm?
- Pogódź się z Sapphire, nic ci przecież nie zrobiła – mruknął Crouch.
Prychnęłam z pogardą.
- Prędzej pogodzę się z Potterem niż z nią.
- Czyli jednak to możliwe – odpowiedział Barty. – Zauważyłaś? Zawsze tak jest. Najpierw się z nim kłócisz, później się godzisz, znów kłócisz…
- Jak z Czarnym Panem – wpadłam mu w słowo. – To fakt. I wiesz co, trochę rzeczywiście brakuje mi Sapphire. Ale z drugiej strony jak sobie pomyślę, że zdradziła mnie perfidnie z Malfoyem…
Wydałam z siebie cichy pomruk złości, wstałam i zaczęłam się przechadzać po pokoju. Dawniej myślałam, że nigdy nie wybaczę Sapphire tego, co mi zrobiła. Chociaż teraz to uczucie nienawiści już nieco osłabło, odsłaniając przy okazji moją tęsknotę za nią. Claudia powinna się teraz pojawić i udzielić mi jakiejś rady. Ona albo Darla. A może i ona obraziła się na mnie, bo tak potraktowałam Sapphire? Te nawarstwiające się wątpliwości zaczęły rodzić nowe wątpliwości, a moja głowa stała się przez nie strasznie ciężka.

Podeszłam do łóżka i położyłam się na nim.
- Nie wiem już, to mnie przerasta – dodałam. – Chyba idę spać.
- Jak to… tutaj? – zapytał Barty, odwracając się w moją stronę.
- Jeśli ci przeszkadza, że śpię tu w tym ubraniu, nie martw się – odpowiedziałam, podnosząc się na łokciu i mrugając do niego. – Mogę je zdjąć.
- Nie przesadzaj, Czarny Pan będzie zły, jeśli cię tu zobaczy – odparł, podchodząc do mnie. – Po pierwsze: jesteś w moim pokoju. Po drugie: w ogóle nie powinno cię tu być.
Wzruszyłam ramionami i położyłam się z powrotem na łóżku, obserwując jak krzyżuje ręce na piersiach z miną wyrażającą uprzejme zniecierpliwienie.
- Jestem zmęczona, więc kładę się spać – wyjaśniłam. – Wyganiasz mnie? Naprawdę mam sobie pójść?
Barty wyglądał, jakby bił się w tym momencie z myślami. W końcu westchnął ciężko.
- Dobrze, zostań…
- Nie potrzebuję łaski – stwierdziłam. – Ale ty przecież za niedługo wyjeżdżasz. Będę za tobą tęsknić. A ty za mną nie?
Uśmiechnęłam się, pokazując mu moje długie kły.
- Będę tęsknił – odpowiedział mało przekonującym tonem. – Ale mam naprawdę dużo pracy, połowa Śmierciożerców wyniosła się z domu, Bella już od tygodnia mieszka u Malfoyów, a wiesz, że ona nie opuści swojego pana nawet w takich chwilach.
Westchnęłam. Świetnie. Naprawdę szykowała się jakaś walka, Barty miał rację, skoro nawet Bellatrix wybyła, to już niedługo będzie bitka.
- Taka jest właśnie różnic między tobą a mną – odpowiedziałam. – Ja mam gdzieś to, że ktoś pracuje. Ty zaś, mimo że masz dużo pracy, a i tak wyleziesz ze skóry, żeby spełnić moją zachciankę. Masz rację, nie jestem jeszcze dorosłą osobą.
Mrugnęłam do niego i odwróciłam się na bok. Sen przyszedł zaskakująco szybko jak na jasność, panującą w pokoju. Ja zawsze lubowałam się w mroku.

~*~

Jest to moja dwieście pięćdziesiąta notka, więc mogę uznać, że jest jakby wyjątkowa. Chciałabym od razu uprzedzić, że w kwietniu mam egzamin gimnazjalny, więc nie będę mogła pisać tak często, jakbym chciała. Tydzień przed to chyba w ogóle nic nie dam, wiecie, przydałoby się trochę doedukować jeszcze.  Ale do tego trochę czasu jest, wspomnę jeszcze o tym.

Drugą sprawą jest, iż zostałam dzisiaj polecona, dokładnie notka numer dwieście czterdzieści osiem. Bardzo dziękuję, jest to moje piąte polecenie. Dlatego rozdział dedykuję właśnie tej osobie, dzięki której moje opowiadanie znalazło się w ramce „Warto przeczytać”. 

20 marca 2010

Rozdział 249

Skoro Barty nie chciał mi głębiej wyjaśnić, dlaczego, gdzie i kiedy ma wyjechać, to trudno. Jego sprawa. Sądzę jednak, że prawdopodobnie i on tego nie wie, tak samo jak i Voldemort. Albo była to jego kolejna żałosna próba rozdzielenia mnie z nim, albo musiało się dziać coś naprawdę poważnego, skoro swojego najlepszego Śmierciożercę wysyła gdzieś daleko. Był w tym tylko jeden problem. Voldemort nie chciał mi nic powiedzieć, ani czegoś, co dotyczy jego planów, ani w ogóle niczego. Pod tym względem go rozumiem, obawiał się, że mogę coś wyjawić Dumbledore’owi Ale ja naprawdę czegoś ważnego nigdy bym mu nie powiedziała. To, co ode mnie wie, to same ochłapy, zupełnie nieważne, mało znaczące dla Czarnego Pana, mając te informacje Zakon nic nie zdziała.

Nawiążę jeszcze do tych okropnych snów, które mnie ostatnio dręczyły. Nie wywierały na mnie już takiego wrażenia, pojawiały się przez trzy następne dni, nie przerażały mnie tak bardzo. Dlatego mogłam wrócić spokojnie do Hogwartu, przecież nie było mnie już prawie dwa tygodnie. Na samą myśl o tym, ile będę miała do nadrabiania, przerażały mnie tak jak ostatnie nocne koszmary.

Cicho wemknęłam się przez szparę w drzwiach do komnaty wuja.
- Wracam do szkoły – odezwałam się.
Voldemort wstał z tronu i podszedł do mnie.
- Bardzo się cieszę – powiedział z wyraźną ulgą. – A teraz mnie posłuchaj i byłbym wdzięczny, gdybyś się dostosowała. Nie zjawiaj się tu zbyt często. W bliskiej przyszłości najlepiej w ogóle się tu nie aportuj, jeśli nie musisz. Przychodź tylko wtedy, jeśli to naprawdę ważne.
Uniosłam brwi, zaskoczona tymi słowami. Dlaczego Voldemort chciał się mnie tak szybko pozbyć? I dlaczego mówi do mnie w taki dziwny sposób?
- Dlaczego? – spytałam.
- Bo, widzisz, Dumbledore wie, gdzie mieszkamy – wyjaśnił. – Zakon nie jest taki słaby, jak mi się zdawało, dlatego muszę wysłać niektórych Śmierciożerców, żeby zwerbowali dla mnie obcokrajowców.
- Na przykład Barty’ego – wtrąciłam swoją uwagę z wyraźną goryczą w głosie. – Myślałam, że chcesz nas rozdzielić…
- Nie, już się w to nie bawię, mam ważniejsze sprawy – Voldemort machnął lekceważąco ręką. – Wysyłam Barty’ego, bo jest bardzo kompetentnym Śmierciożercą, jestem pewny, że poradzi sobie sam. Ma też dar przekonywania.
- O to mogę się założyć – mruknęłam. – Ale dlaczego mam tutaj nie przychodzić?
- Bo w każdej chwili może się tu pojawić Zakon, a nie chcę, żeby coś ci się stało – odpowiedział. – Jeśli odbędzie się tu jakaś walka, nie chcę, żebyś była w nią zamieszana.

Cóż, skoro tak… Ja właśnie bardzo chętnie uczestniczyłabym w jakiejś bitce, dawno nie robiłam użytku z mojej różdżki. No i mam odporną na większość zaklęć skórę, doskonałą na właśnie takie spotkania towarzyskie, w którą wyposażył mnie Armand. Z drugiej strony jednak to chyba dobrze, że Barty wyjeżdża, nigdy nie sądziłam, że choćby tak pomyślę, ale oby opuścił dom Czarnego Pana jak najwcześniej. Oczywiście chciałabym, żeby tu był, ale skoro jest tu tak niebezpiecznie… Barty jest śmiertelnikiem, mógł umrzeć przez zwykłe zaklęcie uśmiercające, mógł odejść od zmysłów przez Cruciatusa albo mógł zostać potraktowany innym zaklęciem, które by mu jakoś zaszkodziło. Tak, niech lepiej jedzie jak najszybciej.

- Kiedy się zobaczymy? – spytałam.
- Możesz być pewna, że niedługo – odpowiedział.
Wspięłam się na palce, objęłam go za szyję i pocałowałam w usta. Po jakiejś minucie Czarny Pan odsunął się ode mnie gwałtownie ze zgorszeniem malującym się na twarzy.
- Sophie, chcesz mi wybić zęba? – zapytał, oburzony.
- Pardon.
Mimo wszystko zaśmiałam się cicho. Musiałam przypadkowo uderzyć go w zęba kolczykiem, który miałam w języku. Cóż, tu musze przyznać, bywał on niewygodny, ale i tak go lubię.
- Jest sens, żebym pytał, czy zmyjesz makijaż i się przebierzesz? – spytał zrezygnowanym tonem.
Pokręciłam głową z szerokim uśmiechem.
- Nie.
Westchnął ciężko.
- Idź już, wyślę ci sowę, jeśli coś się stanie – dodał.
Nic mu nie odpowiedziałam, tylko teleportowałam się. Jestem pewna, że ktoś wyśle resztę moich rzeczy do Hogwartu.

Kiedy wróciłam do szkoły i spędziłam w niej najbliższe dwa dni, zauważyłam, że wszyscy uczniowie zachowują się… dziwnie. To nawet mało powiedziane, niektórzy, zwłaszcza Gryfoni i Krukoni chodzili po korytarzach, sztyletując się spojrzeniem albo odwiedzali łazienki, żeby ich skonsumowany posiłek mógł ujrzeć światło dzienne. Robili tak zwykle członkowie drużyny obu domów. To jest co najmniej bardzo dziwne, żeby nie powiedzieć dziecinne. Przejmują się takimi głupotami, choć dookoła nich giną lub znikają ludzie. Pewnie, po co przejmować się tym, co się dzieje poza Hogwartem, skoro można się podniecać quidditchem.

Tego dnia, a właściwie już wieczora, postanowiłam spełnić swoją obietnice i pomóc Draconowi. Dlatego wcześniej wyszłam z Wielkiej Sali, nie skończywszy nawet kolacji. Zawsze musiałam przechodzić obok drzwi do toalety Jęczącej Marty, zwykle były zamknięte, lecz teraz były wyraźnie uchylone. Zatrzymałam się, kiedy usłyszałam dochodzące z kibla krzyki. Na początku pomyślałam, że to jakaś osoba denerwująca się nadchodzącym meczem postanowiła zbyt wcześnie rozstać się ze swoją kolacją, ale przecież rzygający człowiek nie wywrzaskuje zaklęć.

Weszłam do środka i zobaczyłam coś naprawdę strasznego. Nie zdziwiłabym się, gdyby role były odwrócone, lecz Harry, stojący nad Malfoyem z różdżką w ręku to już dziwna sprawa. Mało tego, kiedy z całego ciała Dracona krew wypływa jak woda z kranu, to już więcej niż dziwne.
- Sophie…! – zaczął Potter, ale nie dałam mu dokończyć.
Wrzasnęłam tak rozdzierająco, że szyby w lustrach zaczęły pękać. Całkowicie straciłam głowę, zamiast coś zrobić, krzyczałam jakbym całkowicie postradała zmysły. Harry Potter posiadający jakieś ukryte czarnoksięskie zdolności… to się Czarnemu Panu nie spodoba.

W końcu ktoś przyszedł. Był  to Snape, jak się później zorientowałam. Miną mnie z zaciętą miną, ukląkł w tej całej krwi pomieszanej z wodą i zaczął opatrywać rannego. Przestałam krzyczeć, ale serce nadal tłukło mi się o żebra.
- Nic mu nie będzie, prawda? – zapytałam cicho Snape’a.
- Nie. Zaprowadzę go do skrzydła szpitalnego – odpowiedział, po czym zwrócił się ostrym tonem do Harry’ego. – A ty, Potter, nie ruszaj się stąd. Masz tu na mnie zaczekać.
Poprowadził Malfoya przez łazienkę i zniknął za drzwiami.
Podeszłam do jednego nierozwalonego lustra, drżąc na całym ciele.
- Co ty mu zrobiłeś? – spytałam z wyrzutem, patrząc na odbijającego się w lustrze Harry’ego. – To było czarnoksięskie zaklęcie. A już myślałam, że między nami będzie tak jak dawniej. Myślałam, że nasza przyjaźń się odnowiła.
- Znalazłem to zaklęcie w jakiejś książce, nie miałem pojęcia, jak działa – próbował się usprawiedliwić, ale mu nie wierzyłam. Najpierw będę musiała zobaczyć się z Czarnym Panem, wszystko mu powiedzieć, a później odwiedzić Dracona.
- Tak? Znam wszystkie zaklęcia. Jak brzmiało? – zapytałam.
- Sectusempra.
Prychnęłam z pogardą.
- Nie ma takiego zaklęcia. Zmyślasz. Nie istnieje zaklęcie, które szatkuje komuś ciało jak jakieś warzywo – warknęłam. – Przynajmniej ja o takim nie słyszałam. Musiałeś użyć jakiegoś czarnoksięskiego zaklęcia. Takiego, które nie zostało zarejestrowane w Ministerstwie Magii. Wiesz, że za to idzie się do Azkabanu?
Harry nie odpowiedział. Wrócił za to Snape. Podszedł do mnie i delikatnie popchnął mnie w stronę drzwi.
- Idź już, sam rozprawię się z Potterem – powiedział cicho.
Bez słowa wyszłam z łazienki. Tuż za drzwiami teleportowałam się.

Czarny Pan zakazał mi zjawiać się w domu, jeśli nie stanie się coś ważnego. A to się dopiero zdziwi, jak mnie zobaczy…
Weszłam do komnaty wuja, w ogóle nie dbając o ciche zachowanie. Voldemort nie zdążył zareagować, bo przebiegłam przez całą długość pokoju, usiadłam mu na kolanach i przytuliłam się do niego.
- Sophie, mówiłem ci, żebyś tutaj nie przychodziła – odezwał się. – Co się stało?
- Szłam sobie… przechodziłam właśnie obok łazienki Jęczącej Marty… wiesz, kto to Jęcząca Marta? I usłyszałam jakieś krzyki…
Opowiedziałam mu wszystko z najdokładniejszymi szczegółami, jakie udało mi się zapamiętać. Krew, tajemnicze zaklęcie…

- Pytałaś Pottera, jakie to było zaklęcie? – spytał Voldemort, kiedy skończyłam swoją opowieść.
- Sectusempra, czy jakoś tak – mruknęłam. – To nie jest zarejestrowane zaklęcie i Potter ma kłopoty, prawda?
- Tak, sądzę, że tak.
- Co byś powiedział, gdybym pomogła trochę Draconowi? – zaproponowałam. – On teraz spędzi trochę czasu w skrzydle szpitalnym, a ja bardzo bym chciała coś dla ciebie zrobić.
Czarny Pan ujął moją twarz w dłonie i pocałował mnie w czoło.
- Wystarczy, że będziesz trzymała się od tej całej wojny z daleka – odpowiedział.
- Ale…
- To jest zadanie dla Dracona, nie dla ciebie. Czy wykorzystałem cię, kiedy byłem na wygnaniu w Albanii? Mogłem to zrobić, ale za bardzo cię szanuję, żeby wykorzystać cię w czymkolwiek. Wracaj już do szkoły, bo Dumbledore zacznie się domyślać, że donosisz mi o tym, co się dzieje w szkole.
Nie pozostało mi nic innego, jak posłuchać go. Ale przyrzekam, że tego tak nie zostawię. Śmierciożercy i ich pan nie będą zmieniać swoich planów przez niekompetencję jednego z najmniej doświadczonych sług.

~*~


Nie pisałam przez dłuższy okres czasu, bo miałam badanie wyników nauczania. Ale dziś miałam wyjątkową wenę, więc napisałam i zmieniłam szablon. Jestem z niego wyjątkowo zadowolona, więc zostawię go tak długo, jak się da. No i jest bardzo prawdopodobne, że do niego jeszcze wrócę. Dedykacja dla Eles., pardon, że Cię zniesmaczyłam krwią xD Może dedyk Ci wenę przywróci xD 

14 marca 2010

Rozdział 248

Ta beznadzieja dręczyła mnie przez cały tydzień. To znaczy, tydzień zostałam w domu Czarnego Pana, co noc ten sam koszmar, tylko coraz to gorszy. Pojawiali się też jacyś czerwoni ludzie, z takimi samymi dziurami w czaszkach. Bałam się wracać do Hogwartu, tak samo jak się bałam spać sama. Dlatego spałam z Bartym. Voldemorta nie było nigdzie, zaczęłam się zastanawiać, czy nie przeniósł się gdzieś, choć bardziej prawdopodobne było, że wybrał się na jakąś tajną misję. 

Owego siódmego dnia, kiedy się obudziłam o dość wczesnej porze, zauważyłam, że jestem sama w łóżku. Ba, nawet w pokoju. Na poduszce jednak zobaczyłam kartkę, zapisaną pismem Barty’ego.

Wybacz, że musiałem Cię zostawić samą, ale musiałem pójść do kościoła.

Ja za to musiałam przeczytać tą karteczkę kilka razy, zanim zrozumiałam, że jednak dobrze zinterpretowałam tą informację. Wstałam i ubrałam szlafrok. Codziennie, kiedy się budziłam, szłam do komnaty Czarnego Pana, żeby zobaczyć, czy wuj nie wrócił z tej swojej tajnej misji. Teraz zrobiłam tak samo.
Ale czekała mnie niespodzianka. Voldemort siedział na swoim tronie i przeglądał jakieś pożółkłe kartki pergaminu.
- Gdzie byłeś? – zapytałam.
- Co ty tu robisz?
Wzruszyłam tylko ramionami i usiadłam na swoim tronie. Czarny Pan przyglądał mi się przez chwilę.
- Spałaś tutaj? – spytał. – Wyglądasz na zmęczoną.
- Tak – odpowiedziałam cicho. – Z Bartym. To znaczy, nie tak, jak myślisz. Wiesz, ostatnio śnią mi się takie koszmary… o Katyniu, zamordowanymi oficerami…
- Bartemiusz ci powiedział – mruknął Voldemort, odwracając wzrok.
- Nie. Sapphire. Barty tylko sprostował.
Czarny Pan westchnął ciężko i wstał z tronu, po czym zaczął się przechadzać po komnacie.
- Nie chciałem, żebyś się dowiedziała – mówił. – Zaczęłabyś drążyć tą sprawę do końca, chciałabyś się zemścić… Nie mamy teraz na to czasu, nie żebym miał coś przeciwko zemście. Chciałem ci oszczędzić cierpienia.
- A wydaje mi się, że raczej je wzmóc – odparłam mocno urażonym tonem. – Mam do sprawców tej zbrodni tak okropny żal… do ciebie też.
Skrzyżowałam ręce na piersiach z obrażoną miną, wstałam z tronu, minęłam wuja i poszłam do swojego pokoju, żeby się przebrać.
Nadal miałam gdzieś usilne prośby i ględzenie Czarnego Pana, bym powróciła do swojego dawnego sposobu ubierana się. Odebrał mi prawdę, a teraz jeszcze chce tożsamość.

Wychodząc z sypialni, spotkałam Barty’ego, wchodzącego właśnie po schodach na pierwsze piętro. Kiedy mnie zobaczył, od razu po mnie podszedł, żeby pocałować mnie w policzek.
- Byłem w…
- Kościele. Zauważyłam karteczkę – przerwałam mu. – Wrócił Czarny Pan, wiesz? Muszę coś wyjaśnić.
Bartemiusz pokiwał tylko głową, a ja weszłam do komnaty Voldemorta. Ten stał przy kominku, tak że widziałam jego lewy profil. Jego oczy szybko biegały od jednej do drugiej strony pergaminu, który trzymał w ręce. Minę miał niezbyt zachęcającą. Kiedy zauważył, że stoję w drzwiach, wzdrygnął się.
- Nie skradaj się tak – powiedział cicho, chowając do kieszeni pergamin. – Mówiłem ci już tyle razy, nie rób z siebie clowna.
Prychnęłam z pogardą.
- I kto to mówi – warknęłam. – Ten, który paraduje po świecie bez nosa. Co to za list?
- Aaa… to do mnie – odparł beztrosko. – Od tych gości z Australii.
- Czyli to moja poczta – zauważyłam, podchodząc do niego z wyciągnięta rękę.
Voldemort jednak nawet się nie pofatygował, żeby wyciągnąć pergamin z kieszeni. Pokręcił za to głową.
- Nie. To było do mnie. Nie czytałbym twojej poczty – upierał się. – Ci ludzie pisali do mnie, bo bali się napisać do ciebie. Wiesz, ta twoja nowa muzyka, no… nie podoba się.
- Co?
- Nie zarabiasz już tyle, co dawniej – powtórzył. – Czyli nie masz już tyle fanów. Wolą twoją dawną muzykę.
Zamrugałam szybko. Jak oni wszyscy nie mogli usłyszeć moich piosenek i nie poczuć powera? I już nie chodzi o same pieniądze, bo nie śpiewała dla nich, tylko dla siebie i innych.
- Nie chodzi o muzykę! – krzyknęłam. – Tylko o ciebie! Im więcej ty robisz zła, tym bardziej mnie ludzie nienawidzą! Wiedzą od dawna, kim jestem!
Czarny Pan zaczął się wycofywać w stronę wyjścia, jakby przewidywał, co się szykuje. Oczywiście, jeden z moich wybuchów. Wtedy całkowicie nie panowałam już nad sobą. Chwyciłam fotel, stojący przed kominkiem, uniosłam go nad głowę i cisnęłam przez całą szerokość pokoju, o mało nie trafiając nim w Voldemorta. Ten czym prędzej opuścił swoją własną komnatę, obawiając się o swoje życie.
- Chcecie popu? – zawołałam. – No to macie!

- Come here rude boy, boy*
Can you get it up
Come here rude boy, boy
Is you big enough
Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Come here rude boy, boy
Can you get it up
Come here rude boy, boy
Is you big enough
Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Tonight
I'mma let you be the captain
Tonight
I'mma let you do your thing, yeah
Tonight
I'mma let you be a rider
Giddy up, giddy up
Giddy up, babe

Tonight
I'mma let it be fire
Tonight
I'mma let you take me higher
Tonight
Baby we can get it on, yeah
we can get it on, yeah
Do you like it boy
I wa-wa-want
What you wa-wa-want
Give it to me baby
Like boom, boom, boom
What I wa-wa-want
Is what you wa-wa-want
Na, na-aaaah

Come here rude boy, boy
Can you get it up
Come here rude boy, boy
Is you big enough
Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Come here rude boy, boy
Can you get it up
Come here rude boy, boy
Is you big enough
Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Tonight
I'mma give it to you harder
Tonight
I'mma turn your body out
Relax
Let me do it how I wanna
If you got it
I need it
And I'mma put it down
Buckle up
I'mma give it to you stronger
Hands up
We can go a little longer
Tonight
I'mma get a little crazy
Get a little crazy, baby

Do you like it boy
I wa-wa-want
What you wa-wa-want
Give it to me baby
Like boom, boom, boom
What I wa-wa-want
Is what you wa-wa-want
Na, na-aaaah

Come here rude boy, boy
Can you get it up
Come here rude boy, boy
Is you big enough
Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Come here rude boy, boy
Can you get it up
Come here rude boy, boy
Is you big enough
Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

I like the way you touch me there
I like the way you pull my hair
Babe, if I don't feel it I ain't faking
No, no

I like when you tell me kiss it there
I like when you tell me move it there
So giddy up
Time to giddy up
You say you're a rude boy
Show me what you got now
Come here right now

Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Come here rude boy, boy
Can you get it up
Come here rude boy, boy
Is you big enough
Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Come here rude boy, boy
Can you get it up
Come here rude boy, boy
Is you big enough
Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Love me
Love me
Love me
Love me
Love me
Love me

Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Love me
Love me
Love me
Love me
Love me
Love me

Take it, take it
Baby, baby
Take it, take it
Love me, love me

Roztrzaskałam jeszcze jeden wazon o ścianę i wyszłam z komnaty. Wbiegłam po schodach na piętro, gdzie były biblioteka i te różne niepotrzebne wszystkim pomieszczenia. Otworzyłam różdżką drzwi do pokoju z basenem, weszłam do środka i w ubraniu wskoczyłam do wody. Nie lubiłam tego szoku i uczucia nasiąkającego wodą ubrania, ale to nieważne.

Ktoś usiadł na brzegu basenu i przypatrywał mi się.
- Dlaczego musisz za mną wszędzie chodzić? – zawołałam na widok Croucha.
- Bo jestem jednym z niewielu, którzy potrafią cię uspokoić.
- No i co z tego? – warknęłam. – Masz rację, i co z tego? Nienawidzę tej piosenki, nienawidzę ciebie, w ogóle wszystkiego nienawidzę!
Trzasnęłam ręką w wodę, ale nic jej przecież nie mogłam zrobić. Napryskałam sobie tylko chlorowanej wody do oczu, nic więcej.
- Tylko tak mówisz – odpowiedział cicho Barty.
- No i co z tego? – powtórzyłam.
- Niedługo odchodzę.
- Co?
Chyba się przesłyszałam. Co, odchodzi ode mnie? Nie, przecież niedawno spaliśmy ze sobą, chyba musiał się tego chloru nałykać, żeby teraz z takim spokojem o tym mówić. A może od Lorda Voldemorta? Tak, oczywiście. Ten by go zabił, zanim by te słowa wypowiedział.
- Niedługo odchodzę – powtórzył. – To znaczy, nie tak niedługo. Czarny Pan nie chciał, żebym komukolwiek mówił, zwłaszcza tobie, ale nie chciałem cię znów oszukiwać. No i chciałem, żebyś wiedziała.
- Ale jak to odchodzisz? – spytałam. – Gdzie?
- Nie wiem jeszcze. Ale Czarny Pan sądzi, że bardziej się przydam gdzieś indziej.
- No a ja? Jesteś mi chyba coś winien.
Pochylił się, żeby mnie pocałować, po czym wstał i wyszedł z pomieszczenia, zostawiając mnie w tej całej niewiedzy.

~*~

Rozdział niezbyt interesujący, tej piosenki nie miałam dodawać w ogóle, ale brzmi tak popowo według mnie. Kiepsko mi ten post wyszedł, bo na Czwórkę musiałam opublikować coś, dawno tam nie pisałam. Dedykacja dla kotki, mimo że tego rozdziału może już nie przeczytać. Ale sądzę, że się jej należy, skoro wytrzymała tyle czasu ze mną xD I naprawdę jest mi bardzo przykro, że odchodzi, ale jeśli tak trzeba, to trudno.

* Rihanna „Rude boy”, TU tłumaczenie. 

12 marca 2010

Rozdział 247

Minęło sporo czasu, zanim pozwoliłam się komuś podejść. Siedziałam w pokoju godzinę, dwie, pięć… Aż zaczęło zachodzić słońce. Bardzo, bardzo powoli zachodziło. Albo mnie się tak zdawało…
To takie niesprawiedliwe, że wszyscy, chcąc mnie chronić, robią coś zupełnie na odwrót. No i kłamią, cały czas kłamią!

Usłyszałam ciche pukanie. Czarnego Pana dzięki bogom nie było, bo dopiero bym mu awanturę zrobiła. A tak zyskał kilka, może kilkanaście godzin spokoju.
Nie napotkawszy oporu zamka, ktoś wszedł do środka. Pod jego ciężarem łóżko ugięło się dość imponująco. Pod moim nie mogło. Materac był mocny, a ja przy moim wzroście ważyłam niewiele.
- Już ci lepiej? – usłyszałam cichy, pełen troski szept Barty’ego tuż nad moim uchem. Odwrócona byłam do niego plecami i ani myślałam robić jakiegoś przyjacielskiego ruchu w jego stronę.
On za to ostrożnie przysunął się do mnie, a że nie otrzymał ciosu, objął mnie w talii i pocałował w częściowo odsłonięty kark. Ja zaś leżałam nadal nieporuszona i nieczuła na jego pojednawcze gesty. Postanowiłam udawać, że go tu nie ma.
- Sophie, rozumiem, jak bardzo nie lubisz mnie, kiedy jestem… no wiesz… taki – mówił. – Ale to moja praca, jedni pracują w sklepie, inni w Ministerstwie Magii, a ja…
- A ty zabijasz – wpadłam mu w słowo tak lodowatym głosem, że aż mnie samą zmroziło. – Ilu dziś ludzi pozbawiłeś życia, powiedz mi. I nie chodzi mi tu o samo bycie Śmierciożercą, bo bardzo mi imponujesz, kiedy jesteś taki stanowczy, obojętny i w ogóle… zupełnie jak żołnierz, ale nie mogę pojąć jednego. Jak ty z tym żyjesz na co dzień.
- Nigdy nie zabijam, jeśli nie muszę – odparł Barty. – Biorę ich na żywca. Torturuję, rozwalam budynki, to fakt. Ale co powiedz o tych twoich nieśmiertelnych przyjaciołach?
- Wampiry zabijają nie dla samego zabijania, ale dla krwi! – sprostowałam, oburzona. – Wiele z nas pije krew zwierząt, choć są i tacy, którzy, jak jacyś psychopaci, mordują nawet kilkanaście osób dziennie! Często porywają się też na inne wampiry. Zresztą rozmawialiśmy już o tym, a nie sądzę, byśmy potrzebowali robić to jeszcze raz. Nie wierzę, że o takiej rzeczy mi nie powiedziałeś. Gdyby to był jakiś rozwód ciotki, kazirodztwo, adopcja, samobójstwo czy coś, to mogę zrozumieć. Ale to?! Skąd w ogóle wiesz coś takiego! Nie jesteśmy rodziną, nie powinno cię to obchodzić.
Odsunęłam go od siebie i objęłam obiema rękami poduszkę.
- To bolało – usłyszałam jego cichy głos. – Naprawdę. Kocham cię i chcę być dla ciebie kimś więcej niż tylko kochankiem. No, chyba że nie czujesz już tego, co ja.
Spojrzałam na niego ze złością i zniecierpliwieniem przez ramię.
- Weź sobie nie żartuj, bo nie mam do tego humoru – warknęłam. – Ale denerwuje mnie to twoje oddanie mojemu wujowi. Voldemort powie nurkuj w klozecie, ty nurkujesz. Voldemort mówi pluj i łap, ty plujesz i łapiesz. Do cholery, gdyby ci na golasa do ministerstwa kazał wbiec, też byś wbiegł?!
Odwróciłam się z powrotem do niego plecami. Usłyszałam, jak się z moich słów śmieje.
- Nie, jestem mu bardzo wierny i zrobię wszystko, co mi rozkaże – odparł. -  W granicach rozsądku. I sądzę, że on również ma do mnie szacunek jako taki. Samo to, że jeszcze żyję po tym jak się dowiedział, że my… no…
- Uprawialiśmy seks – skończyłam za niego i ponownie na niego spojrzałam. – Co jest z wami? Dlaczego mówicie jakimiś dziwnymi skrótami, których nie rozumiem? Nazywajcie rzeczy po imieniu, po to, do cholery, mają nazwy.
Barty nic na to nie odpowiedział. Za to był tak łaskaw przemyśleć moje wcześniejsze pytanie.

- Wiem o tym od Czarnego Pana – powiedział po dłuższej chwili milczenia. – Jak mówiłem, ufa mi trochę bardziej niż innym Śmierciożercom. No wiesz, to o bracie twojego pradziadka. Naprawdę mi przykro, chciałem ci powiedzieć, ale domyślałem się jak zareagujesz. Czarny Pan wiedział, że natychmiast będziesz myślała o odwiedzeniu tego miejsca…
- Tak, masz rację – przerwałam mu całkiem już spokojnie. – Myślałam o tym. Chciałabym tam pojechać. Nie teraz oczywiście, ale kiedyś… Barty, co jest takiego, co ukrywacie przed mną? Może to, że nigdy naprawdę nie byłam jego siostrzenicą?
- Tu akurat się mylisz. Gdyby tak nie było, Czarny Pan wychowywałby cię? Pomyśl sama.
Westchnęłam ciężko. Rzeczywiście, fakt, byłam podobna do Lorda Voldemorta, jeśli nie w wyglądzie, to w zachowaniu.
- Przepraszam, że rozwaliłam ci biurko – odezwałam się. – Ale byłam tak wściekła… i jeszcze ta Sapphire, przyszła na grób Darli i zaczęła gadać…
Przysunęłam się do niego i pozwoliłam się mu przytulić. Powoli przewróciłam się na plecy. Barty całował mnie tak, jak już dawno tego nie robił, a ja oddawałam posłusznie pocałunki. Nie miałam nic przeciwko temu, skoro już sobie wszystko wyjaśniliśmy. Pod palcami wyczułam guziki od jego szaty. Mogłam rozpiąć je bez przeszkód i oddać się mu po raz wtóry.

*

Odetchnęłam głęboko i oparłam się na łokciu o poduszki, przyglądając się uważnie Barty’emu.
- Dawno nie spaliśmy ze sobą – odezwałam się.
- Tak.
Przysunęłam się do niego, żeby pocałować go w usta. Zobaczyłam na jego szyi coś, co dopiero teraz zauważyłam. Złoty łańcuszek ze złotym, maleńkim krzyżem. Podniosłam go na palcu i przyjrzałam się mu.
- Wcześniej tego nie było – powiedziałam.
- Należał do mojej matki – wyjaśnił. - Niedawno byłem w moim starym domu, nikt już tam nie mieszka, formalnie należy do mnie. Więc nie miałem żadnych oporów, by go nie wziąć.
- Ładny – stwierdziłam, obracając w palcach złoty krzyżyk. – Ale i tak nie wierzę. Może straciłam już poczucie, że twój Bóg może zapewnić mi bezpieczeństwo, nie wiem.
Zaśmiałam się cicho. Crouch nic na to nie odpowiedział. Wiara nie była dla niego łatwym tematem dla rozmów. Wiedziałam, że bardzo był wierzący, ale raczej nie praktykujący. Czasami, głównie pod jego wpływem, zastanawiałam się, czy nie wrócić do starej religii. Ale chyba nie mogłabym żyć bez tych wszystkich zasad, do których przywykłam. Nie wiem właściwie, dlaczego wybrałam Buddyzm. Nie był przecież bardziej czy mniej wymagający. Nie wiem.

Barty również podparł się na łokciu, żeby lepiej mnie widzieć.
- Co cię tak właściwie pociąga w twojej religii? – zapytał. – Wiem, że trudno jest się przerzucić… to znaczy…
- Rozumiem – przerwałam mu z uśmiechem. – Nie jestem pewna. To pewnie gdzieś we mnie siedziało. Mogłam zostać niewierząca, ale nie mogłabym tak.
Wzruszyłam ramionami i sięgnęłam po różdżkę, leżącą na szafce nocnej. Machnęłam nią, a szafa otworzyła się z trzaskiem i z jednej z półek wyleciała jakaś rzecz. Skórzany pasek, zaopatrzony w metalowe haczyki. Przyrząd wylądował bezpiecznie na mojej rozpostartej dłoni. Barty usiadł na łóżku, ja również.
- Cilice – powiedziałam spokojnie, obserwując go, jak bierze ode mnie włosiennicę i przygląda się jej z nieukrywanym zaskoczeniem i przerażeniem.
- Mój Boże – wyszeptał, podnosząc w końcu na mnie wzrok.
- Prawda? – spytałam cicho. – Pokazać ci, co się z tym robi?
Barty nic nie odpowiedział, więc wzięłam od niego cilice, wyszłam z łóżka, ubrałam bieliznę, bo nie uśmiechało mi się paradować po pokoju bez majtek, przyklękłam na jednym kolanie, drugie zaś wyciągnęłam przed siebie. Dookoła uda owinęłam cilice i zacisnęłam pasek. Krew natychmiast wytrysnęła z ran, ale ja nawet się nie skrzywiłam. Uśmiechnęłam się tylko, obserwując reakcję Croucha.
- Przestań! – zawołał. – Dostaniesz zakażenia, będziesz miała blizny…
- No i co z tego? – zaśmiałam się, widząc jednak jego wyraz twarzy, jedną z tych min, które mnie przerażały, dodałam: - Nic mi nie będzie, robiłam to wiele razy.
Odpięłam sprzączkę i, z grymasem bólu na twarzy, oderwałam cilice od uda. Jęknęłam cicho, ale rana chwilę później przestała krwawić i zniknęła całkowicie. Cisnęłam włosiennicę z powrotem do szafy, po czym wróciłam do łóżka. Mimo że było jeszcze jasno, nie mogło być później niż po ósmej, poczułam się bardzo zmęczona. Nie tylko tym wyczerpującym bez wątpienia dniem, ale w ogóle wszystkim. Problemy i te wszystkie zagmatwane sprawy za bardzo mnie przytłaczały, wierzyłam, że gdy przyjdzie sen, odpocznę choć przez te kilka godzin.

Popchnęłam Barty’ego z powrotem na łóżko i pochyliłam się nad nim, żeby go pocałować.
- Jeśli chcesz, możesz iść, wiem, że masz dużo pracy – powiedziałam. – Ja chyba się już położę.
- Zostanę z tobą – odparł.
Położyłam się obok niego i zamknęłam oczy. Sen opanował mnie chwilę później.

*

Rzędy ciał, ubranych w takich samych ciemnozielonych mundurach. Były to właściwie kości. Stałam nad tym dołem, wykopanym głęboko w ziemi, pełnym kości. Zachwiałam się. Usłyszałam czyjeś kroki, więc odwróciłam się. Zobaczyłam człowieka bez twarzy, zupełnie jakby miał białą maskę. Celował do mnie z pistoletu. Zachwiałam się, prawie wpadłam do tego dołu. Nagle zobaczyłam stojących za i dookoła tego człowieka takich samych mężczyzn bez twarzy. Rozległ się strzał…

Usiadłam na łóżku i wrzasnęłam ze strachu. Barty obudził się natychmiast.
- Co się stało? – spytał.
Zauważyłam, że było już ciemno. Zegar wskazywał godzinę dwudziestą trzecią trzydzieści. Odetchnęłam kilkakrotnie.
- To… to było straszne… - wyszeptałam. – Te setki martwych ciał… w czaszkach miały dziury, jak po kulach i ci mężczyźni bez twarzy…
Drżąc ze strachu, podciągnęłam kolana pod brodę i oparłam o nie policzek. Barty usiadł obok mnie i objął mnie ramieniem.
- Uspokój się – powiedział uspokajającym tonem. – Chodź.
Położył mnie z powrotem na łóżku i przytulił.
- Kocham cię, wiesz? – dodał.
Pokiwałam głową, jednak nadal drżałam ze strachu. Ten koszmar był okropny. Bałam się, że w ogóle nie będę mogła zasnąć. Zamknęłam jednak oczy, czekając, aż sen nadejdzie,

~*~


Cóż, może trochę zanudziłam, ale dzisiaj nie miałam zbyt dużo weny. Założyłam bloga na blogspocie, tu* link. Nie jest to nowe opowiadanie, nie. Tylko dziennik xD Zainteresowanych zapraszam, jeśli ktoś będzie chciał być informowany, to pisać w komentarzach xD Dedykacja dla Monsmorde :*