30 września 2009

Rozdział 190

Pochyliłam się trochę, żeby zawiązać sznurki przy spódnicy. Poczułam silne ramiona Croucha, oplatające mnie od tyłu w talii.
- Zapomniałem ci coś dać, mam nadzieję, że się na mnie nie pogniewasz – powiedział.
Odwróciłam się.
- Czy mam się bać? – spytałam, kiedy Barty grzebał w szufladzie biurka. Chwilę później wyciągnął z niej kopertę. Przewróciłam oczami.
- Znów? – jęknęłam. – Od kogo? Oni nawet nie dają mi spokoju po śmierci.
Wzięłam od niego kopertę, otworzyłam ją i spojrzałam na list:

Kochana Sophie
Powiem szczerze, że jestem trochę zawiedziona. Bo to było trochę dziwne. Do Hogwartu wpada on, bierze Cię ze sobą i urywa się kontakt. Jestem przecież Twoją matką, chcę wiedzieć, co się z Tobą dzieje! Odpisz, kiedy tylko dostaniesz ten list.
Bes

Barty trochę się skrzywił, kiedy zobaczył moją minę. Uwierz mi na słowo, że była przerażająca.
- Jak długo masz ten list? – zapytałam.
- Od wieczora – odpowiedział. – Przyszedł, kiedy już spałaś.
Westchnęłam ciężko i jeszcze raz przeczytałam jego treść.
- No trudno, jakoś się wytłumaczę Bes – mruknęłam, chowając kopertę do kieszeni. Oparłam nogę o blat biurka Croucha i zawiązałam sznurówkę trampka. – A tobie radziłabym ubrać koszulę albo coś… Czarny Pan nie wytrzymałby nerwowo, gdyby cię teraz zobaczył.
Barty objął mnie i pocałował na pożegnanie w policzek. Bez słowa teleportowałam się. Z dumą przyznam, że udało mi się to całkiem nieźle. To nawet całkiem ekscytujące, na nowo uczyć się tych wszystkich banalnych dawniej rzeczy, typu teleportacja.

Bes stała w kuchni przy stole, krojąc zawzięcie stos ogórków. No tak, po co używać różdżki, czasem też trzeba poczuć się jak mugol…
Kiedy zorientowała się, że stoję w progu, w sekundzie odrzuciła nóż i ruszyła w moją stronę. Uścisnęła mnie tak, że prawie oczy wyskoczyły mi z oczodołów.
- Tak się martwiłam, myślałam, że oszaleję – powiedziała w końcu, nie wypuszczając mnie z objęć. Jej twarz drgnęła lekko. – Pachniesz męskimi perfumami…
Zarumieniłam się.
- Przecież wiesz, ile tam jest Śmierciożerców – mruknęłam, modląc się w duchu, żeby matka nie zauważyła rumieńca, który wystąpił na moją twarz. – Przepraszam, że nie odpisałam, ale Barty zapomniał o tym liście…
- Nic nie szkodzi – odparła Bes.
W końcu mnie puściła, co przyjęłam z ulgą, bo już zaczęłam się dusić.
Usiadłam przy stole, a Bes wróciła do krojenia ogórków, tyle że już za pomocą czarów. Zajęła miejsce naprzeciwko mnie i przyjrzała mi się uważnie. Wyglądała na zaniepokojoną.
- Jesteś taka chuda – stwierdziła. – Nie puszczę cię do niego, dopóki nie wydobrzejesz.
Dopóki nie wydobrzejesz… I znów ta głupia gadka zatroskanej mamusi. Ale moja przynajmniej nie jest kobietą typu Molly Weasley, która utuczyłaby swoje dzieci niczym świnie na rzeź.
- Mogę zostać kilka dni – odpowiedziałam z bladym uśmiechem.
- Dumbledore wysłał ci to, żebyś nie miała zaległości – dodała Bes, podchodząc do jednej z szafek, w której zaczęła z uporem maniaka grzebać. Wyciągnęła plik pergaminów. Jęknęłam w duchu, kiedy zaczęłam je przeglądać.
- Dam to Barty’emu, on kocha taką robotę – mruknęłam, wczytując się jak mogłam najdokładniej w pytanie numer cztery: Co to jest wnykopieniek? Podaj jego charakterystyczne cechy. Łatwizna. Ale za to tych pytań było około trzystu. Miły sposób na spędzenie dnia.

Nagle ktoś załomotał w drzwi z taką siłą, że aż podskoczyłam na krześle. Wściekła, zerwałam się z niego i pomaszerowałam w ich stronę. Gdy otworzyłam, pierwsze, co zobaczyłam, to oślepiający błysk flesza od magicznego aparatu.
- Och, to ty! – zapiszczała jakaś dziewczyna.

Zamrugałam. Nadal migało mi przed oczami. Z trudem dojrzałam przez czarne plamy postać osoby w moim wieku. Dziewczyna miała krótkie, blond włosy, ale w przeciwieństwie do Pail nie była plastikiem. Miała dość gustowną, ciemnozieloną kurtkę podbitą sztucznym futrem, obcisłe, czarne dżinsy i dziwną czapkę na głowie. W rękach ściskała wielki, czarodziejski, czarny aparat, z którego jeszcze trochę się dymiło. Na szyi zawieszony miała notes.

- Ale ty jesteś malutka – zaszczebiotała. – Ile masz?
- Sto pięćdziesiąt dwa centymetry – mruknęłam znudzonym tonem. Jeszcze jedna fanka. Oczywiście, jak przystało na artystkę, kochałam ich wszystkich, bo dzięki nim miałam kasę i popularność, ale w tym momencie nie musieli mi podnosić ciśnienia.

Dziewczyna zapisała coś w notesie, wpychając aparat pod pachę.
- A ty kto, córka Rity Skeeter? – zapytałam, obserwując, z jakim zaangażowaniem notowała coś na pergaminie.
- Tej idiotki? – spytała. – Nie, ja się dopiero uczę, chcę zostać dziennikarką, ale dopiero jak skończę szkołę.
- Chodzisz do Hogwartu? – spytałam. – Nie widziałam cię tam.
- Nie, jestem z Durmstrangu – odpowiedziała szybko. – Do Polski przyjechałam tylko po to, żeby ciebie zobaczyć. Zresztą, ja tam tylko się przeniosłam, pochodzę z Gdańska.
- Aha. Masz jeszcze jakieś pytania? – spytałam, mając cichą nadzieję, że powie tylko „już nie, dziękuję” i sobie pójdzie.
- Malutkie pytanko – wypaliła szybko. – Czy to prawda, że chciałaś popełnić samobójstwo?
Westchnęłam ciężko.
- To bardzo ciekawe, kto tak rozpowiada – mruknęłam. – To moje prywatne sprawy, nie mam czasu o tym gadać.
- Och – dziewczyna zawstydziła się bardzo. – To może na koniec małe zdjęcie?
- Niech będzie.
Było to co prawda trochę bardziej uciążliwe, niż ci wszyscy paparazzi, nie dający człowiekowi żyć, ale skoro miało to być tylko jedno zdjęcie…
Przywołałam na twarz sztuczny uśmiech, chwilę później znów oślepił mnie błysk flesza. Dziewczyna podziękowała wylewnie, pożegnała się, a ja zamknęłam drzwi.

- Kto to był? – zapytała Bes.
- Jakaś dziewczyna, pytała mnie, ile mam centymetrów wzrostu, chciała sobie zrobić ze mną zdjęcie… - odpowiedziałam. – Wiesz co, chyba rzeczywiście zrobię te zadania, które mi przysłał Dumbledore.
Wzięłam ze stołu plik kartek i poszłam na górę. Czułam się dziwnie w tym pustym domu, gdzie przeważnie zewsząd słychać było kłótnie moich braci i sióstr. Sethi był w pracy, a Bes robiła obiad. Cisza. Żadnych zwykłych odgłosów domowych, do których przywykłam. Nie dość, że miałam tą ciszę w domu Czarnego Pana, to jeszcze tu muszę się z nią użerać.

*

Wieczorem wysłałam sowę do Voldemorta, żeby się nie martwił, bo jestem u Ghostów i najprawdopodobniej tam zostanę na kilka dni. Odpowiedź otrzymałam kilkanaście minut później. A brzmiała tak:

Nie podoba mi się, że tak znikasz. Jutro wieczorem masz mi wysłać Flagro z odpowiedzią, że u Ciebie wszystko dobrze, i że zjadłaś cały dwudaniowy obiad. W przeciwnym razie zjawię się u Twoich rodziców. I wierz mi, nie będą tym zachwyceni.
Tom

Cóż, sądzę, że gdyby nie wydarzenia, które odbyły się następnego dnia, nie miałabym tego problemu. Żyję zupełnie jak w jakiejś operze mydlanej, tylko nie mam jeszcze dziesięciu kochanków i piątkę dzieci, każde z innym mężczyzną. Takie życie może być dość męczące. A ja skarżyłam się na swoje… A przecież jestem tylko malutką dziewczynką, jak to określiła tamta dziewczyna…


~*~


Wybaczcie, że tak nudno wyszło. Ale nie mogę już tego rozdziały odkładać, bo wyjdzie tu tragedia. Jutro znów mi się szykuje kolejny sprawdzian, tym razem z matematyki, więc nie rozpisuję się aż tak. Dedykacja dla Elizabeth Schmitt :* 

28 września 2009

Rozdział 189

Jak obiecałam, wróciłam wieczorem. Musiałam jednak jeszcze  przez kilka minut powałęsać się po mieście. Lubiłam wieczorne spacery, zwłaszcza, gdy chodniki były mokre od deszczu. Ludzkie oko tego tak nie widzi, za to wzrok wampira wyłapie takie szczegóły, jak tysiące kolorów, odbijających się od mokrych ulic, pomarańczową poświatę dookoła lamp, mugolskie samochody, przejeżdżające obok mnie i chlapiące na boki wodą. Jesienią było zawsze najpiękniej. Szkoda tylko, że właśnie podczas tej pory roku umarła Darla…

Wróciłam do domu Czarnego Pana w przemoczonym ubraniu, bo rozpadał się na nowo deszcz. Włosy przykleiły mi się po obu stronach do policzków. W tym momencie cieszyłam się, że nie potrafię przywrócić sobie z powrotem moich długich do pasa włosów, które zapuszczałam tak długo.

Weszłam na piętro, na którym znajdowała się komnata z basenem. Skoro byłam już mokra, to mogłam trochę się rozerwać. Lubiłam pływać, ale tylko w zimnej wodzie. Gdy miałam gorączkę, co zdarzało się na ogół bardzo rzadko, trzydzieści siedem stopni było dla mnie już mordercze.

Wskoczyłam do wody i zanurkowałam. Otworzyłam oczy i podpłynęłam pod ścianę basenu. Opadłam na dno i usiadłam na nim. Byłam tak chuda, że dla wody znaczyłam tyle, co kupka kości.

Powietrze kończyło mi się, ja jednak nie wypływałam na powierzchnię. Wiedziałam, że zwykły człowiek może wytrzymać pod wodą ponad trzy minuty. A ja przecież nie byłam zwykła. Mogłam tak siedzieć pięć minut, dziesięć, dwadzieścia…
Poczułam się słabo. Potrzebowałam powietrza. Nie chciałam się udusić. Albo raczej może nie miałam tego w planach. Po prostu siedziałam na dnie i czekałam, co się stanie.
Zobaczyłam, jak coś czarnego wpada do wody i podpływa do mnie. Zauważyłam, że jest to człowiek w szacie Śmierciożercy. Wszystko jednak działo się tak szybko, że nie zauważyłam, kim była ta osoba. Chwyciła mnie w ramiona i wyciągnęła na powierzchnię. Nie mogłam jednak oddychać. Zaczęłam się krztusić.
Barty przycisnął mnie z całej siły do ściany basenu. Udało mi się wypluć całą wodę, którą miałam w płucach i zaczerpnęłam gwałtownie powietrza.

- Dziękuję – wyszeptałam. Drżałam lekko.
- Już myślałem, że chciałaś… dokończyć dzieła – mruknął.
Objęłam go za szyję i pocałowałam go w usta. Nie wiem, czemu to zrobiłam. W ogóle nie miałam ochoty na całowanie. Byłam okropnie zmęczona, myślałam tylko o tym, żeby położyć się we własnym łóżku i pójść spać. Rzeczywiście, miałam bardzo romantyczne plany na wieczór.

Barty pierwszy odsunął się ode mnie. Nie chciał mnie jednak puścić, nadal przyciskał mnie do brzegu basenu, jakby się bał, że z powrotem osunę się na dno i się utopię.
- Nie zapytałam cię wcześniej, bo jakoś mi z głowy wyleciało – zaczęłam. – Gdzie jest Sharpey Pail?
Policzki Barty’ego pokrył jasny rumieniec wstydu.
- Nie wiem, Czarny Pan ją odprawił – odpowiedział i posadził mnie na brzegu basenu. Po chwili sam wyszedł na powierzchnię. Poświęcił się dla mnie. Skoczył za mną do wody. Tym gestem bardzo nadrobił to, co stracił w moich oczach, kiedy wdał się w trochę dziwny i pogmatwany romans z Sharpey.
- Jak ci poszło na spotkaniu z rodzicami? – spytał.
Wzruszyłam ramionami.
- Jest jeszcze gorzej, niż było – odparłam. – Chcą, żebym do nich wróciła, ale nie mogę tego zrobić, bo mam do nich okropny żal. O wiele bardziej kocham Czarnego Pana niż ich. On nie opuścił mnie w trudnych dla mnie chwilach. Oni zrobili by to natychmiast.
Mówiłam to z niebiańskim spokojem. Nie miałam już zamiaru rozpłakać się na jego oczach, jak małe dziecko. Niezbyt udane samobójstwo było dużym doświadczeniem w moim życiu.

A co by było, gdybym naprawdę umarła? Czy przejęłabym się tym?

Teraz wiedziałam już, że tak naprawdę nie chciałam umierać. Pragnęłam spokoju, czego raczej śmierć nie mogła mi zapewnić. Zraniłabym tylko ludzi, którym na mnie zależało. Ale czy byli tacy ludzie?

- Czarny Pan powiedział, że złamałam ci serce – mruknęłam, nie patrząc Barty’emu w oczy. – Przepraszam. Nigdy nie mówię tego słowa, ale teraz naprawdę żałuję.
Crouch przytulił mnie.
- To były ciężkie chwile – przyznał. – Zapomnij o tym.
Wstał i podciągnął mnie na nogi. Jednym machnięciem różdżki osuszył jego i moje ubranie.

Odprowadził mnie pod same drzwi mojej sypialni. Okropny humor Voldemorta, o którym opowiedział mi po drodze, spowodowany kolejną liczbą mugolskich świadków rozbojów Śmierciożerców, utrzymywać się mógł jeszcze przez kilka dni, więc nie odważyłam się wpuścić Croucha do pokoju. Ten jednak ujął mój policzek i pocałował mnie na pożegnanie w usta, czego świadkiem był właśnie Riddle, który wyskoczył niespodziewanie ze swojej komnaty.
- Do jasnej cholery! – zawołał, marszcząc groźnie brwi. – Bo wezmę, przez kolano przełożę i zleję!
W jego słowach było na tyle dużo groteskowej złości, że nie mogłam się nie roześmiać.
- On mnie tylko odprowadził… - zaczęłam. Czarny Pan machnął ręką na Barty’ego, żeby zszedł mu z drogi i sam otworzył drzwi do mojej sypialni.
- Do łóżka już sam cię zaprowadzę, żebyś czasami przez przypadek nie trafiła do jego łóżka – warknął, patrząc podejrzliwie w stronę swojego najwierniejszego sługi.
Chwycił mnie za ramię i wciągnął do pokoju, zanim zdążyłam chociażby pomachać Crouchowi na pożegnanie.
- Nie pojmuję, dlaczego nie możecie się od siebie odkleić – odezwał się, kiedy podeszłam do szafy i zaczęłam w niej grzebać w poszukiwaniu koszuli nocnej. – Myślałem, że przejdzie ci po tej Pail…
- A czy nie byłoby cudownie, gdybyś w końcu zaakceptował, że twoja siostrzenica i najwierniejszy sługa są w sobie zakochani? – spytałam, wynurzając się z szafy.
- Nie, nigdy nie przyjmę do wiadomości, że naprawdę go kochasz – warknął Tom, krzyżując ręce na piersiach.
Weszłam do łazienki, żeby się przebrać. Słyszałam przez drzwi, jak Voldemort mamrocze coś pod nosem. Niewiele zrozumiałam, chociaż doszły do moich uszu słowa takie jak gówniarzeria i że pampersów zmieniać nie będzie.
Wyobraź sobie, jak Lord Voldemort zmienia pieluchy rozwrzeszczanemu dziecku. Słodki widok. Słodki, a za razem tak odrażający…

Wyszłam z łazienki i rozłożyłam ręce.
- Jak ci się podobam? – spytałam. – Jestem bardzo seksowna w tej piżamie, co?
Voldemort postukał się w czoło. No tak, bo rzeczywiście różowa, puchata piżama z czapką z króliczymi uszami była żałosna. Mnie się właśnie podobała.
- Gdybyś spała w tym każdej nocy, byłbym spokojniejszy – mruknął, wstając z brzegu łóżka. Uśmiechnęłam się tajemniczo.
- A skąd wiesz, że ja sypiam w piżamach? – zapytałam. – Mogę równie dobrze spać bez nich.
Voldemort zareagował natychmiast. Zanim zdążyłam zasłonić uszy rękami, ten ryknął na całe gardło:
- BARTEMIUSZ!
Byłam pewna, że gdyby ktoś w tym momencie spał, to obudziłby się bez dwóch zdań. Czarny Pan opuścił szybko mój pokój, podczas gdy ja tarzałam się ze śmiechu po podłodze.

Dużo czasu minęło, zanim udało mi się otrzeć łzy śmiechu i położyć się do łóżka. Nie myślałam teraz, że może to być początek niezłej awantury…

*

Następnego dnia wstałam wyspana jak nigdy dotąd. A ta czapka z uszami królika to całkiem dobry i przydatny wynalazek. Kiedy ją zdjęłam i spojrzałam do lustra, stwierdziłam, że moje włosy nie sterczą na wszystkie strony, jak to było kiedyś. To jest właśnie minus posiadania krótkich włosów. Ale przynajmniej schną o niebo krócej.

Kiedy już uporałam się z tymi wszystkimi szczegółowymi czynnościami, które należy zrobić rano, wytknęłam głowę za drzwi. Odetchnęłam z ulgą. Na korytarzu nikogo nie było. Tak, wiem, chore, żeby skradać się w swoim własnym domu, ale jeśli drugi domownik [czytaj: Lord Voldemort] buszuje po korytarzach nabuzowany, jak butelka szampana po wstrząśnięciu, to lepiej mu w drogę nie wchodzić.

Wymknęłam się na zewnątrz i zamknęłam drzwi najciszej jak umiałam. Udałam się na drugie piętro, gdzie znajdowały się gabinety Śmierciożerców. Wątpię, czy ktokolwiek spoza nas wie, że Śmierciożercy mają gabinety i muszą składać Voldemortowi raporty, jak w normalnej pracy. Może i brzmi to trochę komicznie, ale jest to bardzo przydatne.

Zapukałam do pokoju, w którym Barty spędził większość swojego życia. Weszłam do środka. Zastałam go, siedzącego za biurkiem, tak zawalonego wieżami z kartek pergaminu, że aż zdziwiłam się, że to się wszystko nie przewróciło.
- Nawet nie wiesz, jak groteskowo to wygląda – odezwałam się, siadając na brzegu wypolerowanego blatu.
Barty wychylił się zza jednej z kolumn. Miał wielką śliwę pod okiem, na której widok zakryłam sobie usta rękami, żeby nie krzyknąć  z przerażenia.
- Chciałabym go widzieć w akcji – mruknęłam.
- Kiedy tak bije, to jest jeszcze bardziej przerażający, niż kiedy czaruje – odpowiedział Barty.
- Ale chyba mu nie… - zaczęłam. Sama myśl o tym zdała mi się przerażająca.
- Nie. W ramach przeprosin za to oko dał mi jeden wolny dzień.
Parsknęłam śmiechem. Muszę przyznać, że bardzo mi ulżyło.
- I w ten wolny dzień ty właśnie odpoczywasz – wskazałam na stosy pergaminów. Usiadłam mu na kolanach i oplotłam go rękami za szyję. – Chociaż przynajmniej nie będzie nas widać zza tych stosów.
Wbiłam zęby w jego szyję. Chwilę później poczułam, jak usta wypełniają mi się krwią. Bez większych problemów rozerwałam mu koszulę ostrymi paznokciami, których nawet Rita Skeeter by się nie powstydziła.
Tak właśnie spędziłam miłą część dnia, i to tuż po kłótni i pod nosem Czarnego Pana.

~*~


Trochę nudno wyszło, ale jutro mam sprawdzian z niemieckiego, więc jestem strasznie zestresowana. Nic tu dużo nie powiem xD Odciągam jak mogę bardzo ważny rozdział, bo muszę Sophie do tego odpowiednio przygotować. Dedykacja dla Destruo. :* 

26 września 2009

Rozdział 188

Obudziłam się następnego ranka w ramionach wuja. Nie chciał mnie zanieść do mojej sypialni, bo chyba bał się, że mogę się obudzić i dokończyć, co zaczęłam poprzedniego wieczora.
Westchnęłam ciężko, spazmatycznie i otworzyłam oczy. Czarny Pan patrzył na mnie z niepokojem, jakby się obawiał, że się nie obudzę.
- Która godzina? – spytałam.
- Bardzo wcześnie – odparł. – Długo nie spałaś.
- Nie mam na to ochoty – mruknęłam, wstając. – Idę coś zjeść.
Voldemort nic nie powiedział, ale najwyraźniej się ucieszył, że nie zachowuję się jak żywy trup. Odeszłam bez słowa. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek w ogóle wie, że umarłam. Tak naprawdę, to nie czułam się jak żywa. Ręce miałam skostniałe, ale w inny sposób, niż zwykle. Prawie nie mogłam poruszać palcami, jakbym odmroziła sobie dłonie.

Stworek wyglądał na bardzo zatroskanego, kiedy podawał mi talerz ze śniadaniem. Kiedy podszedł bliżej, zauważyłam świeże łzy, przyklejone do jego rzadkich rzęs. Żaden Śmierciożerca raczej nic nie wiedział, chyba że odwiedził swojego pana, gdy spałam.
Zaczęłam się zastanawiać, jak w ogóle Voldemort dostał się do Hogwartu. Nie zawarł przecież z Dumbledore’em jakiegoś tajnego sojuszu. Gdyby Czarny Pan dostał się tam siłą, to do drzwi bębniłaby właśnie setka aurorów, rozjuszonych jak stado byków na widok czerwonej płachty.

Zjadłam zaledwie jednego tosta. Nie smakował mi. Czułam się, jakbym żuła dywan.
Wstałam do stołu i miałam wrócić do swojej sypialni, kiedy usłyszałam cichy trzask. Flagro pojawił się na szczycie oparcia jednego z krzeseł. W dziobie trzymał pożółkłą, pergaminową kopertę. Wzięłam ją od niego. Gdy próbowałam dostać się do listu, feniks obserwował mnie swoimi paciorkowatymi oczkami. To takie mądre stworzenie. Dostałam go jako prezent od wuja. Od tamtej chwili, kiedy się wykluł, był moim wiernym przyjacielem, zupełnie jak Gloria, ale bardziej niż ona wyrozumiałym. Pamiętam doskonale tą chwilę, kiedy narodził się w płomieniach…

Jajko zadrżało. Było duże, złote, w czerwone i żółte plamy. Zgodnie z zaleceniami wuja, włożyłam je do ognia. Jajo jednak nie spłonęło. Skorupka zaczęła pękać. Najpierw zobaczyłam, jak mały feniks dziobkiem rozbija górę jaja. Chwilę później pojawiła się na powierzchni mała, pomarszczona główka, później skrzydełka, którymi zamachał, żeby wydostać się ze skorupy. Wyciągnęłam ręce i włożyłam je do ognia, żeby wziąć feniksa. Nie poparzyłam się jednak. Gorące płomienie lizały moją skórę, nie wyrządzając jej najmniejszej krzywdy. Wtedy nie byłam jeszcze wampirem. Byłam małą, sześcioletnią dziewczynką, odkrywającą dopiero swoje moce. Nie miałam pojęcia, że dokładnie dziesięć lat później będę tęsknić za śmiercią, która ma przynieść mi ulgę w cierpieniu…

Wydobyłam w końcu list i rozłożyłam go. Od razu poznałam to pochyłe, wytworne pismo, przelane na pergamin za pomocą zręcznej ręki dyrektora Hogwartu i zielonego atramentu.

Sophie
Zapewne chciałabyś zadać mi wiele pytań. Zrobisz to, gdy tylko wrócisz do szkoły. Nie musisz się jednak spieszyć, zostań w domu, ile chcesz. Prosiłbym Cię jednak, żebyś odwiedziła swoich rodziców. Melania i Bonitus już zostali poinformowani przez Bes i Sethi’ego. Oczywiście, nie musisz robić tego natychmiast, ale wiedz, że rodzice wyrazili zgodę na Twoją wizytę.
Albus Dumbledore

No tak, bo oni rzeczywiście muszą mi udzielać zgody. Ich niedoczekanie.
Wściekła, poszłam od razu do Voldemorta, żeby mu o wszystkim powiedzieć. Ten słuchał uważnie, jak mówiłam mu ze złością w głosie o liście i jego treści. Gdy skończyłam, rzekł:
- Barty jest załamany tym, co zrobiłaś. Złamałaś mu serce.
Uniosłam brwi.
- A co to ma do rzeczy? – spytałam. – Słuchałeś mnie w ogóle?
- Tak. I sądzę, że powinnaś iść – odparł. – Musicie sobie coś wyjaśnić. Mam już dość listów z błaganiami o twój powrót.
Otworzyłam usta, ale szybko je zamknęłam. Jakie listy? Moi rodzice błagali, żebym do nich wróciła? Pierwsze słyszę. Jeśli nie zobaczę, to nie uwierzę.
- Nic mi nie mówiłeś – mruknęłam.
- Nie chciałem ci jeszcze bardziej zatruwać życia – odpowiedział z lekceważeniem Voldemort. – Co chwilę przylatywały sowy z prośbami, abym pozwolił twojej matce porozmawiać z tobą. No, bo ojciec nie był raczej zainteresowany.
Wzruszyłam ramionami. Po raz pierwszy byłam mu wdzięczna za to, że coś przede mną zataił.
- I dobrze, bo i tak do nich nie wrócę – warknęłam. – Masz rację, z tym coś trzeba zrobić. Jeszcze im coś strzeli do głowy i przyprowadzą tutaj cały tabun aurorów.
Aż wzdrygnęłam się na samą myśl o tym.
- Nie zrobią tego – brzmiała odpowiedź. – Nie wiedzą, gdzie mieszkam. Nikt tego nie wie, oprócz osób, którym sam to powiedziałem.
- A Dumbledore? – spytałam.
Voldemort milczał. Nie widziałam jeszcze nigdy, żeby nie potrafił odpowiedzieć na pytanie. Nawet mnie nie zbył.

- Myślisz, że powiedziałbym komuś z tego bzdurnego Zakonu Feniksa, gdzie jest nasz dom? – zapytał w końcu. – Kiedy będziesz gotowa, możesz iść ich odwiedzić.
Otrzymawszy zgodę, wstałam ze swojego tronu i ruszyłam do wyjścia. Ledwo wyszłam na zewnątrz, zobaczyłam na końcu korytarza Barty’ego. Udałam, że go nie zauważyłam i szybko otworzyłam drzwi do swojej sypialni. Zatrzasnęłam mu je prawie przed nosem. Cóż, śmiertelnik jak chce, to potrafi być szybki, niczym wampir.

Otworzyłam szafę i zaczęłam w niej grzebać. Wciąż miałam na sobie tą okropną szatę z Hogwartu. Musiałam się przebrać. Weszłam na chwilę do łazienki, żeby odkręcić złoty kurek, żeby napuścić sobie wody do wanny. Naprawdę, to miałam na celu zagłuszenie łomotania do drzwi. Mimo że nie zamknęłam ich na klucz, Barty nie wszedł do środka. Jako dobrze wychowany człowiek, potrafił uszanować prywatność innych, w odróżnieniu do mnie. Ja byłam zbyt rozpieszczana w dzieciństwie, nie tylko przez wuja, ale i Ghostów.

- Sophie, wpuść mnie – usłyszałam już chyba po raz setny zza drzwi.
Zakręciłam kurek. W końcu postanowiłam go wpuścić. Jego wytrwałość była godna podziwu.
- Dobrze, możesz wejść – mruknęłam. Barty natychmiast wszedł do środka. Nie zdążyłam się mu nawet dobrze przyjrzeć, bo chwycił mnie w ramiona i pocałował w usta.
- Jak mogłaś mi to zrobić, obiecałaś – powiedział, kiedy już mnie puścił, co przyjęłam z ulgą. Usiadłam na brzegu łóżka w dość wyzywający sposób. Barty zajął miejsce obok mnie.
- Przez długi moment, kiedy Bella powiedziała mi, że nie żyjesz… - dodał. – Myślałem, że sam umrę.
- Przepraszam, że sprawiłam ci przykrość – mruknęłam. – Byłam strasznie samolubna.
- Nie spałem przez ciebie całą noc – odpowiedział z wyrzutem Crouch. – Myślałem, że zobaczę cię w trumnie.
Rzeczywiście, wyglądał na zmęczonego. I mogę się założyć, że Voldemort nie dał mu wolnego dnia. Pewnie, Barty może sobie odchodzić od zmysłów, ale na drugi dzień do pracy standardowo musi iść.

- Przepraszam – powtórzyłam. – Możesz już iść? Chcę się wykąpać.
Barty zaśmiał się.
- Zwariowałaś. Od tej pory masz być pod stałym nadzorem, nie wiedziałaś? – spytał. – Nie zostawię cię samej w łazience.
- To co, będziesz patrzył, jak siedzę w wannie? – zapytałam. - Nie będę cię narażać na mój okropny widok.
Wstałam i poszłam do łazienki. Barty oparł się plecami o drzwi z drugiej strony.
- Masz do mnie cały czas mówić – usłyszałam. – W przeciwnym razie, rozwalę ci drzwi.
Zaśmiałam się, zdjęłam ubranie i wskoczyłam do wody.
- Wiesz, dostałam list od Dumbledore’a – odezwałam się. Jego groźbę, że rozwali mi drzwi potraktowałam poważnie. Kiedy działał w imieniu Czarnego Pana, był przerażający. Nie pozostawała w nim wtedy ani część tego wrażliwego chłopca, którym był na co dzień. – Muszę odwiedzić dziś Serpensów. Czegoś ode mnie chcą. Sądzę, że będą chcieli mnie przekonać, żebym do nich wróciła.
Usłyszałam jego drwiący śmiech.
- Najpierw wyrzucają cię na bruk, a później chcą cię z powrotem? – zapytał. – Coś to jest podejrzane.
- Wcale nie – odparłam. – Teraz mam kasę, dobre układy, bliskie znajomości ze Śmierciożercami… gdyby nie inne problemy, żyłabym sobie teraz spokojnie. I oni również, chronieni przez złowrogą aurę, roztaczaną przez ich córkę.
Zamilkłam i zanurzyłam się pod wodę. Spędziłam pod jej powierzchnią jakąś minutę lub dwie. Wystarczyło, żeby zaniepokoić Croucha.
- Sophie, jeszcze kilka sekund i tam wejdę – usłyszałam.
- Żyję, spokojnie! – zawołałam. – Nie wchodź.
Wyciągnęłam rękę, do której, jak przyciągnięty magnesem, przyleciał biały ręcznik, którym owinęłam się ciasno i wyszłam z łazienki.
- Czy musisz robić zawsze to, co ci każe Czarny Pan? – spytałam, podnosząc nowe ubrania z podłogi.
- Już mnie o to pytałaś – odrzekł. – A ja odpowiem ci tak samo. Tak, muszę robić, co mi każe, chyba że Czarny Pan powie, że już nie muszę. Ubierz się.
Chyba się trochę na mnie obraził, ale nie przejęłam się tym. Przejdzie mu. Nawet będzie się z tego śmiał. Kiedyś tam…
Weszłam z powrotem do łazienki i ubrałam się. Nie odezwałam się słowem. Skoro jest za mnie tak wielce odpowiedzialny, to niech to zajęcie będzie trochę bardziej stresujące.

Opuściłam łazienkę i powiedziałam mu, że teraz ruszam na spotkanie z rodzicami.
- Nie chcesz, żeby iść z tobą? – spytał.
- A czy wiesz, że jesteś jednym z najbardziej poszukiwanych Śmierciożerców? – zapytałam. – Jeśli nie wierzysz, to proszę.
Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę i wyczarowałam nią jeden z plakatów, które wisiały na drzwiach magicznych sklepów na Pokątnej. Wcisnęłam go Crouchowi w ręce. Ten przyjrzał się swojemu ruchomemu zdjęciu, które zrobiono mu z tabliczką z numerem w jednej z celi w Azkabanie, na wypadek, gdyby uciekł. Pod nim wypisane było wielkimi literami:

Poszukiwany numer jeden

- Powieś je sobie nad łóżkiem, gdyby cię czasami naszła ochota na przechadzki po Krakowie – poradziłam mu, wiążąc sobie pelerynę pod szyją. – Będę wieczorem.
Zanim coś zdążył powiedzieć, teleportowałam się. Mogę się założyć, że pierwsze, co zrobi, to pójdzie złożyć raport ustny Voldemortowi.

Pojawiłam się na dobrze znanym mi osiedlu. Z ciężkich, ołowianych chmur padał deszcz, zmieszany ze śniegiem. Ohyda.
Odnalazłam dom Serpensów. Nie różnił się bardzo od innych. Ogród był tylko trochę bardziej zaniedbany, niż u innych. Wspięłam się po schodkach i zadzwoniłam dzwonkiem. Rozległo się szczekanie. Chwilę później, drzwi się otworzyły i stanął w nich Bonitus. Ubrany był w szatę czarodzieja. Uznałam to za wielki postęp. Najwyraźniej właśnie wybierał się do pracy. Twarz mu pobladła, ale cofnął się, aby wpuścić mnie do środka.

Wąski hol przypominał mi korytarz w domu jakiejś starszej pani. Ściany wyłożone były boazerią, podłogę pokrywał trochę zakurzony, stary dywan w kwiaty. Poczułam się, jak w klatce. Ojciec bez słowa poprowadził mnie w głąb domu. Wskazał mi drzwi do salonu, a sam wszedł do innego pomieszczenia, którym musiała być kuchnia i powiedział coś do żony, która właśnie tam musiała się znajdować.

Chwilę później, oboje weszli do salonu, a Melania, ubrana w kwiecisty fartuch, spod którego wystawała szata czarownicy, wskazała mi fotel. Usiadłam. Wszystko wyglądało tu trochę mizerniej, niż u Ghostów, ale było też mniej zniszczone. No tak, w Dziurze było tylko o sześcioro dzieci więcej.

Przyjrzałam się uważniej matce. Była już uczesana i pomalowana, więc chyba spieszyła się do pracy, o czym świadczył strój, wystający spod fartucha.
- Zjesz coś? – zapytała cicho.
Pokręciłam głową.
- Już jadłam – odparłam. – Przyszłam tu wyłącznie z prośby Dumbledore’a. Nie wiem, dlaczego zgodziliście się na moją wizytę.
- Głupio postąpiliśmy, że wyrzuciliśmy cię z domu – zaczęła matka.
- Miałam tylko trzy lata – przerwałam jej lodowatym tonem. – Myślałaś, że sama sobie poradzę na ulicy? Trzyletnia dziewczynka nie jest w stanie samodzielnie zarobić ani sykla, nawet jeśli by chciała. Niestety, na prostytucję jest jeszcze za młoda. Co chcieliście tym osiągnąć?
Melania zalała się łzami. Żałosne. Była słaba. Albo taką tylko grała.
- Byłaś zbyt podobna do Anzelma – wybełkotała. – Nie mogłam na ciebie patrzeć…
- Więc dlaczego nie oddałaś mnie komuś? – spytałam z goryczą w głosie. – Przeżyłabym nawet sierociniec. Nie rozumiem, dlaczego teraz chcecie, żebym do was wróciła.
- Skąd…? – zapytał Bonitus, ale uśmiechnęłam się drwiąco i odpowiedziałam:
- Od Czarnego Pana – odparłam. – Od twojego brata, matko. Nie wiem nawet, czy mogę się tak do ciebie zwracać, to byłoby nie sprawiedliwe wobec Bes. Tom powiedział mi wszystko, jak go prosicie w listach, żeby pozwolił mi do was wrócić. Nawet gdyby mi an to pozwolił, ja i tak bym tego nie zrobiła. Wiem, że zależy wam tylko na moich pieniądzach i znajomościach.
- Zrozumieliśmy, że źle zrobiliśmy… - Bonitus chciał dojść do słowa, ale ja nie chciałam mu na to pozwolić.
- A gdybym tej nocy umarła na tym chodniku? – zawołałam. – Zrozumielibyście trzynaście lat później, że źle postąpiliście?! Czy zaraz po moim pogrzebie? Dlaczego teraz was tak wzięło na przeprosiny? Bo wczoraj umierałam w skrzydle szpitalnym ze świadomością, że nie kocha mnie własna matka? Wyrzuty sumienia, tak?!
Wstałam. Nie miałam pojęcia, po co Dumbledore chciał, żebym z nimi się spotkała. Każda rozmowa z nimi kończyła się kłótnią. Jeśli to można było nazwać rozmową.

- Nie odchodź, wysłuchaj nas – Melania pobiegła za mną. – Wybacz nam to…
- Nawet po trzynastu latach takie rany się nie goją – warknęłam. – Nie mam wam nic do powiedzenia. Jeśli chcecie złoto, to przyślę wam go tyle, że będziecie mogli sobie wyjechać i żyć dostatnio do końca. Cieszę się, że wróciliście do świata czarodziejów, życzę dalszych sukcesów w życiu.
Otworzyłam drzwi i wyszłam na zewnątrz. Sekundę później teleportowałam się. Nic nam się nie udało załatwić. Wyjaśniliśmy sobie wszystko, i tyle. Ale nasze stosunki tylko się pogorszyły.
Po Krakowie chodziłam cały dzień. Nie mogłam sobie nigdzie znaleźć miejsca. A moje włosy i ubranie robiły się coraz bardziej mokre od deszczu i śniegu. To był okropny dzień.

~*~


 Mam nadzieję, że się podobało. Dość długi rozdział. Zmieniłam też szablon. Wybaczcie, że nie pisałam, ale miałam szlaban. I jeśli za chwilę nie wyłączę komputera, to znów dostanę jeszcze jeden na tydzień. Dedykacja dla Eles :* 

20 września 2009

Rozdział 187

Szedł mrocznym korytarzem, jego kroki dudniły w ciemności, ale ów mężczyzna zdawał się być bardzo spokojny, pomimo tego, że był w miejscu niebezpiecznym dla każdej żyjącej istoty. Wbiegł schodami na pierwsze piętro i zatrzymał się gwałtownie przed wielkimi, drewnianymi drzwiami. Przez chwilę stał w milczeniu, wpatrując się uważnie w mosiężną gałkę w kształcie głowy węża. Po minucie zastukał knykciem w drzwi. Odpowiedział mu wysoki, zimny głos:
- Wejść.

Mężczyzna przekręcił gałkę i pchnął drzwi. Znalazł się w ciemnym, prawie pustym, obszernym pomieszczeniu. Ściany, sufit i podłoga wykonane były z czarnego, lśniącego granitu, w kącie stał wysoki kominek z buzującym w jego wnętrzu ogniem. Naprzeciwko starca, pod samą ścianą, stały dwa kamienne trony, z których jeden zajmowała wysoka postać. Jej twarz była tak blada, że przywodziła na myśl nagą czaszkę. Postać miała wężową twarz, czerwone oczy z pionowymi, kocimi źrenicami. Białe ręce, przypominające dwa wielkie, blade pająki, spoczywały na kamiennych poręczach trony. Oczy owej dziwnej postaci rozszerzyły się ze zdumienia, gdy spoczęły na długiej siwej brodzie i okularach-połówkach przybysza.

- Dumbledore! – zawołał Lord Voldemort, zrywając się z tronu. Różdżka natychmiast pojawiła się w jego ręce.
- Przyszedłem tutaj, Tom – zaczął spokojnie Dumbledore – Aby, choć na chwilę, zawrzeć pokój.
Voldemort zamarł, z różdżką wycelowaną w starca, przypatrując mu się uważnie, jakby jego słowa nie do końca do niego dotarły, ale po chwili mroczną komnatę wypełnił jego bezlitosny, piskliwy śmiech.
- Dumbledore, ty odwiedzasz mnie w moich skromnych progach po to, aby prosić o zawarcie pokoju? – zadrwił, podchodząc kilka kroków do starca, a jego czarna szata załopotała jak skrzydła wielkiego czarnego ptaka. Dumbledore kiwnął sztywno głową, a na twarzy Czarnego Pana rozlał się paskudny, triumfalny uśmiech.
- A czemuż to słynny kochaś szlam i mugoli miałby prosić potężnego Lorda Voldemorta o zawarcie sojuszu? – spytał Voldemort.  
- Chodzi o twoją siostrzenicę – odpowiedział powoli Dumbledore. Przez twarz Lorda po raz pierwszy przemknął cień strachu . Dyrektor Hogwartu nie składałby mu wizyty dlatego, że Sophie dostała szlaban, albo że nie oddała pracy domowej…
- Co masz na myśli? – spytał nieco spokojniej Czarny Pan. Dumbledore westchnął ciężko.
- Dziś pan Malfoy przyniósł ją do skrzydła szpitalnego – powiedział w końcu. Voldemort przekrzywił lekko głowę i uśmiechnął się drwiąco.
- No i co z tego? – warknął, powoli tracąc cierpliwość – Co rozumiesz przez to, że Malfoy przyniósł ją do skrzydła szpitalnego? Gadaj natychmiast, po co nachodzisz mnie po nocy!
Dumbledore spojrzał na Voldemorta znad swoich okularów-połówek z mieszaniną smutku i współczucia. Coś nie podobało się Lordowi w tym spojrzeniu.
- Ona… Sophie jest w bardzo złym stanie – powiedział spokojnie, co wyprowadziło Czarnego Pana z równowagi, bo różdżkę, którą trzymał w ręce zaczął mechanicznie obracać – Została jej godzina.
Voldemort uniósł brwi. Godzina? Godzina CZEGO. Pobytu w szkole? Świadomości? Życia…?
Ale kto ją tak urządził? Na pewno tego pożałuje, i to gorzko, myślał gorączkowo Voldemort. Tak, on o to zadba.
- Godzina? – prychnął. – Niby co może jej grozić, Dumbledore?! Jest w twoich rękach, to ty za nią odpowiadasz! Wytłumacz mi to, Dumbledore! Dałeś mi słowo.
Dyrektor Hogwartu westchnął ciężko.
- Sophie podcięła sobie żyły Żyletką Wieczności – powiedział cicho.
Voldemort miał minę, jakby Dumbledore chlasnął go po twarzy. Jego pierś podnosiła się i opadała szybko. Dumbledore czuł, że zaklęcie może zaraz wystrzelić z różdżki jego przeciwnika, więc cofnął się o krok. Voldemort natomiast bardzo powoli, odwrócił się do niego plecami, oswajając się z tą straszliwą prawdą. Nie mógł dalej wpatrywać się w tą spokojną twarz starca. Jego ukochana Sophie odebrała sobie życie przez… Bellatrix.

- Wiesz jak mi przykro – usłyszał za sobą spokojny głos Dumbledore’a, a po chwili poczuł jego rękę na swoim ramieniu.
- Nie dotykaj mnie – warknął, strząsając ze swojego ramienia jego dłoń. – BELLATRIX!
Jego głos potoczył się echem po ogromnym pomieszczeniu i zapewne jego rezydencji, bo po minucie w komnacie pojawiła się czarnowłosa kobieta. Padła do stóp Voldemorta i wydyszała, nawet nie zwracając uwagi na Dumbledore’a:
- Pan… pan mnie wzywał… ?
- Zabiłaś Sophie, Bella – warknął, celując w nią różdżką.
- J-ja? – zdumiała się Bellatrix – Ja bym nigdy się nie odważyła, panie! Nie tknęłabym twojej siostrzenicy! Wiesz przecież, że znaczy dla mnie tyle, co ty, panie mój!
- Kłamiesz – syknął. – Zabiłaś animaga Blacka, rozbroiłaś Sophie w Ministerstwie Magii, by się go pozbyć…
- Wybacz, Tom, że ci przerywam – zaczął Dumbledore – Ale Sophie… jeśli obiecasz, że nie będziesz agresywny, pozwolę ci przybyć do Hogwartu i zobaczyć się z nią.
Voldemort schował różdżkę i zawahał się. To była jego szansa… Ale z drugiej strony, nie mógł pozwolić Sophie umrzeć…
Rzekł w końcu:
- Prowadź
Razem z dyrektorem Hogwartu deportowali się do Zakazanego Lasu, skąd szybkim krokiem przeszli przez błonia i wpadli do szkoły. Gdy szli przez korytarze, uczniowie uciekali w popłochu do swoich dormitoriów. Tuż przed drzwiami do skrzydła szpitalnego, Dumbledore zaczął się obawiać, że Voldemort może nie dotrzymać słowa. Czarny Pan otworzył drzwi jednym machnięciem różdżki. W środku był Snape, Draco Malfoy, Sapphire i dzieci Ghostów. Na widok Voldemorta, wszyscy, oprócz Snape’a, Malfoya i Sapphire wyciągnęli różdżki, a pani Pomfrey wrzasnęła i uciekła do swojego gabinetu. Sapphire natychmiast pokłoniła się nisko Voldemortowi.

- Wstań, Sapphire – powiedział cicho i podniósł ją za ramiona. Podszedł do łóżka Sophie i nachylił się nad leżącym na nim ciałem. Twarz dziewczyny była całkiem biała, mocno kontrastowała z czarnymi włosami i ciemną szatą.

Voldemort usiadł u stóp łóżka i odgarnął włosy z jej zapadniętego policzka. Więc nie zdążył się z nią pożegnać. Przez Bellatrix… Pochylił się nad Sophie jeszcze niżej. Położył rękę na jej piersi; nie wyczuł bicia serca.
Jakże dziwny to był widok: Lord Voldemort, najgroźniejszy czarnoksiężnik świata załamał się nad łóżkiem martwej szesnastoletniej dziewczyny. Było w tym coś dziwnego, a za razem pięknego. Czyżby po raz kolejny spełniło się stare powiedzenie? Miłość stopi lód?
- P-panie – wybełkotała Sapphire, ocierając oczy – Ona nie mogła tak po prostu…
- Dla mnie to tak samo niedorzeczne – przerwał jej Voldemort. Wyciągnął z kieszeni różdżkę i przyłożył do wewnętrznej strony nadgarstka. Zawahał się. Zawsze odmawiał Sophie krwi, bo obawiał się, że stanie się tak potężna i samodzielna, jak reszta wampirów, aż w końcu go opuści. Teraz jednak chodziło o jej życie. A stracenie jej na zawsze było gorsze, niż pozwolenie jej odejść z Armandem.

Błysnęło srebrne światło, a Czarny Pan otworzył usta swojej siostrzenicy i podał jej swoją krew, jak to kiedyś uczynił Armand. Pewniej był jednak, że to nic nie pomoże.

*

Nie wiadomo dokładnie, ile czasu Lord Voldemort spędził nad łóżkiem swojej małej Dark Lady… Tak, właśnie tak mnie nazywał, gdy byłam mała. To zawsze doprowadzało mnie do białej gorączki…
Poczułam, że wszystko mnie boli. Powieki miałam bardzo ciężkie, ale usłyszałam szepty dookoła mnie, więc z trudem je podniosłam. Chyba znajdowałam się w skrzydle szpitalnym. Podniosłam lekko głowę i ujrzałam przed sobą Voldemorta.
- Co ty tu… - zaczęłam, ale ogłuszyła mnie seria hałasów: wybuch płaczu Sapphire i ryk wściekłości Czarnego Pana. Aż podskoczyłam na łóżku.
- Czy ty sobie wyobrażasz, jak się martwiłem? – wybuchnął, ale chwycił moją rękę i musnął ją ustami.
- Nie zdawałam sobie z tego sprawy – mruknęłam i pozwoliłam, aby mnie przytulił. – Zabierz mnie stąd… proszę… Mam dość tego obskurnego miejsca.
Zacisnęłam mocno powieki i przycisnęłam się do wuja jak mogłam najmocniej. Łzy same napłynęły mi do oczu. Drżałam na całym ciele ze strachu. Co się teraz z nami stanie? Byliśmy w najbardziej wrogo nastawionym miejscu. Dookoła pełno aurorów, a Czarny Pan jest tutaj sam, bez swoich Śmierciożerców. Nawet taki człowiek jak on nie poradzi sobie z taką ilością ludzi. A na moją pomoc raczej nie mógł liczyć.

- Spokojnie – powiedział cicho Czarny Pan, gładząc mnie mechanicznie po włosach.
- Dlaczego to zrobiłeś? – zapytałam nagle, głosem całkiem trzeźwym i pełnym wyrzutu.
- Co zrobiłem?
- Dlaczego mnie uratowałeś? – powtórzyłam. – Nie pozwoliłeś mi umrzeć. Dlaczego?
Voldemort zawahał się przez chwilę. Pochylił się nisko nade mną i szepnął:
- Bo musiałbym już przez całą wieczność znosić tylko Glizdogona.
Drzwi otworzyły się z hukiem i do skrzydła szpitalnego wpadli Bes i Sethi.
- Albusie, Victor mówił… - zawołała, ale widząc Voldemorta, odskoczyła z okrzykiem przerażenia do tyłu. Uśmiechnęłam się blado na jej widok.
- Mamo, on nic… - zaczęłam. – Przepraszam.
Oparłam głowę o ramię Voldemorta, a on wziął mnie na ręce i podszedł ze mną do okna. Strzeliłam palcami, a ono otworzyło się na oścież. Posłałam reszcie przepraszający uśmiech, Voldemort stanął na parapecie i skoczył z niego w dół. Chwilę później uniósł się łagodnie w powietrze.

- Daleko do domu? – zapytałam.
- Nie, nie bardzo – odpowiedział obojętnie.
- Panie… nie mogłabym sama…? – spytałam.
- Nie – przerwał mi stanowczo Tom. – Nie masz jeszcze dość siły…
- Nie jestem chora!
- Nie kłóć się ze mną – prychnął Czarny Pan. – Jesteś blada jak ściana, a o twojej wadze już nawet nie wspomnę. Musisz wypocząć.

Westchnęłam i objęłam go mocniej za szyję. Właśnie z nim to były takie rozmowy. Nie mogłam sobie nic zrobić. W czwartej klasie chciałam zrobić eliksir, który wróciłby mu ciało. Nie, nie mogłam się czasem przemęczyć! Czy mogłam zrobić coś więcej dla tej jego cholernej przepowiedni? A gdzie tam! Wracaj do domu, Sophie, my się wszystkim zajmiemy! Tylko nie złam sobie paznokcia!

Po kilku minutach wylądowaliśmy na ciemnym, mrocznym podwórzu przed rezydencją Czarnego Pana. Chciałam zejść z jego ramion, ale nie było mi to jeszcze dane.
- Umiem chodzić – mruknęłam, wiercąc się.
- Ale nie umiesz panować nad rękami – prychnął Voldemort, mając zapewne na myśli moją bezskuteczną próbę samobójstwa.

Ze skrzyżowanymi na piersiach rękami i zrezygnowaną miną, pozwoliłam, żeby Czarny Pan usiadł na swoim tronie, nawet nie wypuszczając mnie z objęć.
Prychnęłam. Odkąd się tylko urodziłam, obchodził się ze mną jak z porcelanową laleczką. No, na początku nie mógł mnie tylko nosić na rękach, tak to już wszystko. Najlepiej było chyba tylko wtedy, kiedy się kłóciliśmy. Ja na niego z mordą, on na mnie z mordą i obraza wielka na dobre dwa tygodnie. Teraz jednak już mi to niestety nie groziło. Będę chodziła wszędzie z obstawą piętnastu Śmierciożerców, żeby mi się tylko nic nie stało.

- Która godzina? – zapytałam.
- Już późno – brzmiała odpowiedź. – Nie rozmawiam z tobą.
Zaśmiałam się.
- Co za ulga – mruknęłam. – Idę spać.
Chciałam wstać, ale nie było mi to dane. Przytrzymał mnie za ramię. Przyjrzał się mojemu nadgarstkowi, na którym widniała cienka, jasnoróżowa blizna, jednak i tak mocno kontrastowała z moją skórą, która wyglądała, jak całkowicie pozbawiona melaniny.

- Obiecałaś – powiedział krótko.
- Ty też obiecałeś. I złamałeś to słowo wiele razy – odparłam. – Nie mam siły na kłótnie.
- Ja też nie.
Westchnęłam ciężko i zamknęłam oczy. Wkrótce przyszedł sen, a ja skrycie marzyłam, że będzie to ostatni w moim życiu.

~*~


Możecie sobie mówić, jaka to ja jestem okropna, że Sophie zabiłam. Co, myśleliście, że zakończę tak to opowiadanie? Przecież to „Moda na sukces” w wersji HP xD. Ale zaskoczę Was jeszcze wielokrotnie, możecie mi wierzyć. Dobra, muszę jeszcze coś napisać na Czwórkę Hogwartu, ale na razie nie mam pojęcia, co. Chyba ożenię dziś Godryka. 

18 września 2009

Rozdział 186

Łzy płynęły mi po twarzy. Wpadłam do sypialni dziewczyn i wygrzebałam z kufra żyletkę, którą dostałam na ostatnie urodziny od Syriusza. Moja ręka natrafiła na coś płaskiego i długiego. Zacisnęłam palce na tym czymś i wyciągnęłam. Ta rzecz okazała się czerwoną smyczą, którą dostałam od Bes, gdy zostałam prefektem. Przyjrzałam się smyczy. W zapięciu obroży wplątanych było kilka czarnych, długich włosów psa. Na ten widok wybuchnęłam jeszcze większym płaczem. Upchnęłam smycz byle jak w kufrze i zatrzasnęłam wieko, ciężko dysząc. To bliskie i nagłe spotkanie z cząstką Syriusza wywołało u mnie szok i jeszcze większy ból. Na trzęsących się nogach, opuściłam pokój. W salonie Ślizgonów jeszcze nikogo nie było, zapewne kolacja jeszcze się nie skończyła.

Otarłam łzy, aby mieć lepszą widoczność i zajęłam fotel tuż przed kominkiem. W dłoni wciąż ściskałam żyletkę. Musiałam się do tego dobrze przygotować, na wypadek, gdyby ktoś mnie znalazł. Zaraz, co Syriusz napisał w liściku? Ach, już pamiętam… Co się nią przetnie, nie można już tego naprawić… Doskonale. Ale… poczułam skurcz w żołądku. Czarny Pan może okazać jeszcze większą wrogość, niż obecnie. Jakby się tak nad tym dobrze zastanowić, to tylko ja powstrzymywałam go od brutalnych mordów i innych okropności. Znów poczułam skurcz, jeszcze silniejszy niż poprzedni. Ale co mi po życiu, skoro tracę wszystko? Najpierw Syriusza, teraz Dracona…
Zacisnęłam zęby i podwinęłam nieco prawy rękaw. No, Sophie, przecież tego chcesz. Nie boisz się śmierci. A poboli tylko przez chwilę… To nic w porównaniu do bólu, który odczuwało twoje serce. Przecież już to robiłaś, w taki sam sposób Lord Voldemort odzyskał czystą krew i stał się tobą.
Błysnęło i po moim nadgarstku popłynęła szkarłatna stróżka krwi. Wystarczy jeden szybki ruch i  nawet tak nie bolało. Poczułam, że ogarnia mnie senność, chyba po raz pierwszy od czasu śmierci Syriusza. Zamknęłam oczy, czułam ciepło krwi, płynącej po moim przegubie. Po woli osunęłam się w ciemność…

*

- Wiesz, Draco, jak bardzo cię kocham? – spytała Ashley. Powtarzała mu to kilka razy na dzień, a on tylko kiwałem w milczeniu głową. Tak samo było i w tym przypadku. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Sophie mnie zostawiła, przecież jednego dnia było dobrze, a drugiego już nie… Myślał nad tym wiele razy.
- Draco, słuchasz mnie? – z zamyślenia wyrwał go szczebiot Ash. Spojrzał na nią lekko nieprzytomnym wzrokiem i powiedział:
-Zamyśliłem się… może pójdziemy do salonu, co?
Ashley wyraziła swoją zgodę i oboje się razem do dormitorium Slytherinu. Wpadło Draconowi na myśl, że ten dom naprawdę zyskał na wartości, gdy Ash do niego trafiła. I pomyśleć, że przepisała się z Beauxbatons do Hogwartu… Ale to ich strata. Nie powinien się tak przejmować tym, że Sophie go zostawiła. Bardzo się od Ashley różniła. Soph zawsze była we wszystkim najlepsza, może nawet i od tej szlamy, Granger. Miała czarne włosy, nie była tą długonogą Ash, miała złote oczy, które od śmierci Blacka zmieniała na czarne. Ostatnio bardzo też wychudła. Za to Ashley miała blond włosy, była szczupła, urodziwa, z niebieskimi oczami. Co prawda, nie okazywała żadnego zainteresowania lekcjami i nauką, ale z nią miał o wiele więcej rozrywki, niż z Sophie. Tak, jest o wiele lepiej, odkąd urwał kontakt z tą Serpens. Starał się nie  myśleć z siostrzenicą Czarnego Pana

Tak rozmyślając, dotarli do pokoju wspólnego. Nie było w nim nikogo.
- Cudownie, zajmiemy sobie najlepsze fotele! – zawołała zachwycona Ashley.
- Tak, kochanie – odpowiedział posłusznie i poprowadził ją do fotela przed kominkiem. To, co, a raczej kogo na nim zastał sprawiło, że serce podskoczyło mu do gardła. W fotelu siedziała Sophie, z głową przekrzywioną, spoczywającą na ramieniu. Oczy miała zamknięte, twarz bardzo bladą. Uśmiechnął się w duchu. Może już nie mogła dłużej żyć bez snu i w końcu się przemogła? Ale w tym jej spokoju i jakby błogości na twarzy było coś dziwnego. Malfoy spojrzał na Ashley. Jej wydatne usta były rozciągnięte w szerokim uśmiechu.
- Śpi. Nie będziemy ją budzić, co? Chodźmy do ciebie… - szepnęła i pociągnęła go lekko za rękę. Ale Draco dostrzegł coś, co przyprawiło go o chwilowe zatrzymanie akcji serca. Z prawego nadgarstka Sophie spływała krew. Gdy po kilku sekundach odzyskał czucie w członkach, chwycił lewą rękę Sophie i zbadałem jej puls. Ledwo co go wyczuł.
- Draco, co do… - zaczęła Ash, ale w tym samym momencie jej chłopak wziął na ręce Sophie. Starał się nie myśleć… ciało Sophie… i szybkim krokiem ruszył w stronę wyjścia. Ashley pobiegła za nim.
- Co się stało, Dracuś, kochanie, wytłumacz mi to! – krzyknęłam Ash.
- Później – wydyszał Malfoy, wbiegając po schodach na pierwsze piętro. Sophie była bardzo lekka. Przez pół roku świadomie wyniszczała swój organizm, prawie nic nie jedząc, nie śpiąc i spędzając większość czasu na płaczu.
- Malfoy!
To był głos tego Victora Ghosta. Draco nawet się nie obejrzał, tylko przyspieszył kroku, by jak najszybciej zgubić natrętnego Gryfona.
- Malfoy, co jej zrobiłeś!? – tym razem Victor złapał Ślizgona za ramię. Zmierzył go nienawistnym spojrzeniem, które natychmiast powędrowało do jego nieprzytomnej siostry.
- Co jej zrobiłeś?! Najpierw gadasz, że ją kochasz, a potem się puszczasz z tą… szmatą? – warknął Ghost. Draco wyszarpnął ramię z jego uścisku i cofnął się o krok.
- Zostaw mnie, Ghost, ostrzegam cię – syknął. – Jeśli czegoś nie zrobimy, ona umrze… Idź i zawiadom Dumbledore’a… nie wiem, kogokolwiek. Później odszukaj Sapphire i przyprowadź ją do skrzydła szpitalnego. Ruszaj się!
Victor odwrócił się i zbiegł do lochów, najprawdopodobniej w poszukiwaniu Snape’a. Malfoy natomiast wbiegł schodami na drugie, trzecie, a później czwarte piętro. Na piątym już zabrakło mu tchu, ale wpadł do skrzydła szpitalnego, znajdującego się na końcu korytarza i zawołał:
- Pani Pomfrey! Niech pani tu…
Z drzwi swojego gabinetu wychyliła się pielęgniarka. Obrzuciła go przerażonym spojrzeniem i wydyszała:
- Dlaczego pan tak krzyczy, panie Malfoy?! Co się stało?
Malfoy położył Sophie na najbliższym łóżku.
- To chyba było… samobójstwo…
Ostatnie słowo z trudem przeszło mu przez gardło. Pani Pomfrey błyskawicznie znalazła się przy łóżku. Drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem i do skrzydła szpitalnego wpadł Snape.
- Co się tu stało, Draco? – rzucił, podchodząc do łóżka Sophie, której pani Pomfrey badała puls i opatrywała głębokie rozcięcie. Zanim Malfoy odpowiedział, drzwi ponownie się otworzyły i moim oczom ukazał się Dumbledore, Victor i Sapphire. Gdy ta ostatnia rzuciła krótkie spojrzenie na łóżko, wybuchnęłam głośnym płaczem.
- Panno Killer, proszę się uspokoić – powiedział łagodnie dyrektor. – Panie Ghost, niech pan wyśle sowę do Bes, niech tu przybędzie tak szybko, jak to możliwe. Pani Pomfrey, jaki jest stan pacjentki?
- Nie wiem, jak to powiedzieć, ale… - zaczęła, patrząc ze strachem na Dumbledore’a – tej rany nie można zlikwidować.
- Nie można? – powtórzył Snape. W jego głosie można było wyczuć narastającą złość i, czyżby to było możliwe, strach?
Pani Pomfrey pokręciła głową.
- Najwidoczniej użyła tego – dodała, podając mu zakrwawioną żyletkę. Snape dokładnie ją obejrzał, po czym zaklął pod nosem:
- Cholera, co ten Black sobie myślał, dając jej coś takiego?
- Rany nie można zlikwidować – szepnęła pani Pomfrey – Została jej najwyżej godzina…
 Draco poczuł się tak, jakby jego żołądek został pozbawiony dna. Czuł narastającą panikę na myśl, co by się stało, gdyby Lord Voldemort się o tym dowiedział. Ale bał się nie tylko o swoją skórę. Teraz zrozumiał, że życie bez Sophie byłoby inne. Chwilową ciszę przerwał Dumbledore:
-  Trzeba powiadomić jej wuja.
- Voldemorta? – pisnęła Sapphire, a Dumbledore pokiwał głową.
- Zostańcie tu – dodał – Victorze, przyprowadź tutaj resztę rodzeństwa. Wydaje mi się, że będą chcieli się z nią… pożegnać. Ja muszą…
-…pożegnać się z nią? – powtórzył Snape.
Dyrektor ponownie skinął głową i wyszedł ze skrzydła szpitalnego. Pani Pomfrey pomyślała chyba, że skoro nic już nie można zrobić, więc nic tu po niej, bo udała się do swojego gabinetu. Snape wbił wzrok w twarz Sophie, a Sapphire usiadła na krześle. Malfoy zrobił to samo. Ręka Sophie była zimna i całkiem biała, a w dotyku przypominała zwykły marmur. Patrząc na jej spokojną twarz, Draco przypomniał sobie wężową twarz Czarnego Pana.

- Wygląda jak anioł – mruknął.
- Wracaj do tej swojej Ash! – syknęła Sapphire tak jadowicie, że Snape zwrócił na nią swoje czarne oczy.
- Co? – zdziwił się Malfoy.
- To przez ciebie ona to zrobiła! – krzyknęła Szafir. – Zostawiłeś ją dla tej blondwłosej sztucznej lali, wiedząc, że teraz jest jej trudno!
- Sapphire, nie ma powodu, aby się tak denerwować – przerwał jej cicho Snape.
- N-nie ma? – krzyknęła – Nie widzi pan, że Sophie umiera? Myślałam, że ona trochę więcej dla pana znaczy!
Przy normalnej okazji, za taką gadkę, nawet Ślizgonka oberwałaby szlaban, ale Snape odwrócił się tylko do nas plecami i przemówił stłumionym głosem:
- Nawet nie wiecie, dzieciaki, ile ona dla mnie znaczy…
- Sapphire, Ashley mi powiedziała, że Sophie nie chce mnie znać… - zaczął Draco.
- Tak? Bo ja myślałam, że było zupełnie odwrotnie! – pisnęła Szafir. – Ashley powiedziała Soph, że to TY jej już nie chcesz przez tą jej depresję i żeby sobie odpuściła!
Coś zaczęło świtać w głosie tlenionego. Wychodziło na to, że to jego wina, że Sophie była nieszczęśliwa. To jego wina, że Sophie podcięła sobie żyły i teraz umiera… A wszystko przez zwykłą głupotę.

Po bladym policzku Sophie spłynęła samotna łza. Maleńki płomyk nadziei zapłonął w piersi arystokraty. Sophie otworzyła lekko oczy i szepnęła:
- Severusie…
Na dźwięk swojego imienia, Snape odwrócił się do niej twarzą. Sapphire odsunęła mu się z drogi, a Mistrz Eliksirów przysunął sobie krzesło i chwycił rękę Sophie.
- Wybacz – dodała. Po jej policzku spłynęła kolejna łza.
- Nic nie mów – przerwał jej Snape.
Jego głos był zupełnie inny, niż zwykle. Nie był to ton ostry i suchy, którym zazwyczaj zwracał się do większości osób, ale spokojny i łagodny. – Ale powiedz mi, dlaczego to zrobiłaś?
Sophie westchnęła cicho. Z tymi pustymi, czarnymi oczami i wychudłą bladą twarzą wyglądała, jakby była córką Snape’a.
- Tęsknię za Syriuszem – wyjaśniła – Ale za chwilę się z nim spotkam…
Jej czy spoczęły na Sapphire, która zalała się łzami, później na Mistrzu Eliksirów, który teraz ani trochę nie przypominał już wyrośniętego, nieznośnego nietoperza i na Malfoya. Po jej policzku spłynęła trzecia łza.

- Zrób to dobrze, Draco – wyszeptała. – Przeżyj…
Wypowiedzenie tych słów najwidoczniej bardzo nadszarpnęły i tak już nikłe siły Sophie, bo zamknęła oczy. Oddech miała płytki i nierówny. Nagle Sophie drgnęła lekko i zamrugała szybko.
- Claudia – wyszeptała. - Claudio… obiecałaś
Westchnęła ciężko, spazmatycznie. Poruszyła lekko dłonią i zamknęła oczy z uczuciem ulgi na twarzy.

- Idę do ciebie, Syriuszu – odpowiedziała cicho, a na jej twarzy zastygł ledwo dostrzegalny uśmiech… 

16 września 2009

Rozdział 185

- Chyba już pójdę.
Leżałam odwrócona do Barty’ego plecami, patrząc tępo w drzwi. Crouch przyciągnął mnie do siebie.
- Miałem nadzieję, że ci to pomoże – mruknął.
- To nie twoja wina, po prostu nie mam nastroju – odpowiedziałam cicho. – Odwiedzę na chwilę Czarnego Pana, wrócę do Hogwartu i postaram się dalej ciągnąć ten żywot.
Barty przestał się uśmiechać.
- Nie wypuszczę cię, dopóki mi nie obiecasz, że dalej będziesz ten żywot ciągnąć – oświadczył.
Zawahałam się. A co mi tam, gdybym go czasem oszukała, to mógłby to potraktować jako zemstę. On też nie był ze mną do końca szczery, a ja mu tego przez długi czas nie zapomnę.

- Obiecuję – odparłam po dłuższym zastanowieniu i zaczęłam się ubierać. On obserwował mnie, nic nie mówiąc.
- Nie podoba mi się wahanie w twoim głosie – odezwał się, kiedy już byłam gotowa do wyjścia. – Ale uwierzę ci na słowo. Bo gdybyś złamała obietnicę… a mam nadzieję, że tego nie zrobisz, to bardzo byś mnie zraniła. Nie chcesz tego, tak?
- Obiecałam. Więc dotrzymam słowa – powiedziałam z naciskiem na ostatnie dwa słowa. – Radziłabym ci się też ubrać, dla twojego własnego bezpieczeństwa.
Chwilę później poczułam wyrzuty sumienia, że tak chłodno go potraktowałam. Przecież chciał dobrze. Już mniejsza o to, że mu nie wyszło. Zanim Barty wygrzebał się z łóżka, usiadłam na jego brzegu i objęłam go za szyję.
- Zobaczymy się… kiedyś tam – dodałam i pocałowałam go w policzek.
Uśmiechnęłam się sztucznie i wyszłam z pokoju.
Stałam przez moment pod drzwiami komnaty Voldemorta, myśląc usilnie. Jak mu wyjaśnię moją wizytę? No tak, mogę skłamać, że tęskniłam za nim, czy coś podobnego… ale to już było przereklamowane. Albo powiem mu, że potrzebna mi jego krew… To też nie wypali. Wie, że ja wiem, że on mi już tego nie da. Po prostu najzwyczajniej w świecie powiem prawdę. Albo przynajmniej jej część.

Zapukałam i weszłam do środka. Czarny Pan siedział na kamiennym tronie i czytał. A teraz pytanie za sto punktów. Co czytał? Oczywiście, wczytywał się w jeden z raportów. Jego też już powoli opanowywała opętańcza moc pracoholika. Nawet nie podniósł głowy, kiedy weszłam. Zirytowana jego brakiem reakcji, usiadłam z wściekłą miną na swoim tronie i skrzyżowałam ręce na piersiach.

- To już nie usłyszę nawet małego „cześć”? – zapytałam z wyrzutem w głosie.
Voldemort podniósł głowę i spojrzał na mnie.
- Wybacz. Cześć – odrzekł. – Co tu robisz?
- Denerwowała mnie osoba, więc przyszłam tam, gdzie nikt mnie nie ignoruje – odpowiedziałam. – Albo przynajmniej nie ignorował.
Zmarszczyłam brwi.
- Skoro Ashley Pail cię wkurza, to dlaczego nie załatwisz tego po naszemu? – spytał Riddle, powracając do raportu. – Jedna dziwaczka więcej czy mniej nie robi różnicy.
Kiedy pomyślałam o jednej więcej dziwaczce w Hogwarcie, to aż mi przed oczami pociemniało z przerażenia.
- Robi, wierz mi – mruknęłam. – Gdyby były dwie Ashley Pail, to bym chyba zwariowała.
Zamilkłam. Przez chwilę obserwowałam wuja, pochłoniętego raportem. Co, już go przestały nudzić te głupie papierki? A założę się, że jeszcze miesiąc temu nie mógł znieść nawet patrzenia na stosy tych świstków, jak ja nie mogłam znieść patrzenia na osobę.

- To dziwne, jakim cudem mogłeś zainteresować się tym… czymś – odezwałam się, wskazując na pergamin w jego ręce.
- Jestem tu szefem, tak? – spytał. – Więc muszę wiedzieć, co się dzieje w „firmie”. I ciekawych rzeczy się tu dowiaduję…
- Aha. A ta twoja firma jak się nazywa? – zadrwiłam. – Voldex?
Czarny Pan zignorował to.
- Skoro tak, to ja sobie pójdę – dodałam, wstając.
- Ale pamiętaj – powiedział ostrzegawczym tonem, patrząc mi prosto w oczy. – Obiecałaś mi, że nic ze sobą nie zrobisz.
Przewróciłam oczami.
- Tak jest, szefie – mruknęłam i teleportowałam się.
Buddo. Jest gorszy niż matka. Cudem jest jej dorównać, a co dopiero pobić.

Pojawiłam się gdzieś w centrum Zakazanego Lasu. No, to czekało mnie jeszcze dotarcie do szkoły, brnąc przez błoto, śliską trawę i odrażające, gnijące liście.
Bałam się reakcji Ślizgonów. Była sobota, więc wątpię, czy komuś chciałoby się gdziekolwiek wychodzić z dormitorium. A uczniowie w weekend śniadanie jedzą raczej późno. W międzyczasie po co iść do biblioteki się pouczyć? Lepiej nabijać się z pierwszoroczniaków, wracających do salonu umazanych atramentem przez Irytka.

Byłam pewna, że Ślizgoni będą się ze mnie nabijać. Byłam w błędzie. Kiedy weszłam, nie było co prawda wszystkich uczniów. Ale za to śmiech i drwiny były chyba trzy razy większe, niż gdyby była cała hałastra ślizgońskich dzieciaków.
Zobaczyłam Ashley Pail, wychodzącą z dormitorium dziewczyn. Kiedy mnie ujrzała, zatrzymała się gwałtownie. Przez kilka sekund patrzyła na mnie, jakby nie wierzyła własnym oczom. Ale kiedy już jakiś impuls szturchnął jej zastygnięty mózg, wybuchnęła śmiechem. Uniosłam brwi z zażenowania. Ludzie, ona zachowuje się czasami gorzej, niż pięciolatek. Teraz na przykład, zaczęła podskakiwać, piszczeć, śmiać się jak idiotka i pokazywać mnie palcem.

- Oto szkolna piękność Hogwartu! – krzyczała, co najwyraźniej spodobało się reszcie przebywających w salonie, bo ryknęli śmiechem. Tyle zamieszania o nic. I pomyśleć, że każdemu Ślizgonowi chce się ze mnie drwić za każdym razem, kiedy pojawię się na horyzoncie. To jest dość żałosne, żeby stwierdzić, że gdyby Salazar Slytherin teraz nagle ożył, to natychmiast umarłby ze wstydu, widząc swoich uczniów. Oto dobrze wychowana młodzież dwudziestego pierwszego wieku, nie ma co.

Nawet nie zwróciłam uwagi na cieszących michy Ślizgonów, tylko przeszłam spokojnie przez salon. Minęłam osobę, doszłam do sypialni szóstoklasistek i zatrzasnęłam Pail drzwi do łazienki przed nosem. Ta zaczęła drwić:
- Miss Mokrego Podkoszulka doskonale do ciebie pasuje.
Zdjęłam wszystko i weszłam pod prysznic.
- Ekscytujące – odpowiedziałam jej znudzonym tonem. – Naprawdę nie masz nic innego do roboty? Jeśli tak, to rzeczywiście masz interesujące życie.
- Jesteś Emo, tak? – zapytała z kpiną.
- Nie. Moim jedynym życiowym problemem jesteś ty – warknęłam. – Każdy ma problemy. Chcesz znać swój? Twoja szkaradna gęba.
Ashley milczała przez chwilę. W końcu się odgryzła:
- Za to ciebie nawet matka nie kocha.
Parsknęłam śmiechem.
- Nie płakałam jak mama to mówiła, więc teraz też nie będę – odparłam. – Ze mną walki słownej nie wygrasz, kochana. A poczekaj, aż wyjdę z łazienki. Dobrze ci radzę, nie stercz pod drzwiami jak ten pies.
Wyskoczyłam spod prysznica, owinęłam się ręcznikiem i otworzyłam drzwi. Tuż pod nimi stała Ashley ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
- I co teraz zrobisz, wieśniaro? – zapytała mnie. Moją twarz owionął całkiem nieświeży oddech. Znów się zaśmiałam.
- Pierwsze, co zrobię, to polecę ci umyć zęby – odpowiedziałam.
Ashley zaczerwieniła się albo przynajmniej mi się tak wydawało, bo przez taką warstwę makijażu prawie nic nie było widać.
- Chcesz dostać jeszcze raz, jak kiedyś tą szklanką? – spytałam. – Tylko tym razem wezmę góry Świętokrzyskie.
Wykopałam ją z pokoju. Cóż, niestety, nie miałam powodu, aby ją jakoś „uszkodzić”. Ale będą jeszcze inne dni… Albo i nie… może będzie to ostatni dzień, w którym miałam szansę porozmawiać z kimkolwiek?

~*~


Przepraszam, że tak nudno, ale wróciłam dziś z ogniska, jestem wykończona… poza tym, następny rozdział będzie o wiele lepszy. Nie napiszę też nic od siebie, żeby nie zepsuć atmosfery. Zapewne wielu będzie miało do mnie żal za następny odcinek xD