Pochyliłam
się trochę, żeby zawiązać sznurki przy spódnicy. Poczułam silne ramiona
Croucha, oplatające mnie od tyłu w talii.
- Zapomniałem
ci coś dać, mam nadzieję, że się na mnie nie pogniewasz – powiedział.
Odwróciłam
się.
- Czy mam
się bać? – spytałam, kiedy Barty grzebał w szufladzie biurka. Chwilę później
wyciągnął z niej kopertę. Przewróciłam oczami.
- Znów? –
jęknęłam. – Od kogo? Oni nawet nie dają mi spokoju po śmierci.
Wzięłam od
niego kopertę, otworzyłam ją i spojrzałam na list:
Kochana Sophie
Powiem szczerze, że jestem trochę
zawiedziona. Bo to było trochę dziwne. Do Hogwartu wpada on, bierze Cię ze sobą
i urywa się kontakt. Jestem przecież Twoją matką, chcę wiedzieć, co się z Tobą
dzieje! Odpisz, kiedy tylko dostaniesz ten list.
Bes
Barty
trochę się skrzywił, kiedy zobaczył moją minę. Uwierz mi na słowo, że była
przerażająca.
- Jak
długo masz ten list? – zapytałam.
- Od
wieczora – odpowiedział. – Przyszedł, kiedy już spałaś.
Westchnęłam
ciężko i jeszcze raz przeczytałam jego treść.
- No
trudno, jakoś się wytłumaczę Bes – mruknęłam, chowając kopertę do kieszeni. Oparłam
nogę o blat biurka Croucha i zawiązałam sznurówkę trampka. – A tobie radziłabym
ubrać koszulę albo coś… Czarny Pan nie wytrzymałby nerwowo, gdyby cię teraz
zobaczył.
Barty
objął mnie i pocałował na pożegnanie w policzek. Bez słowa teleportowałam się.
Z dumą przyznam, że udało mi się to całkiem nieźle. To nawet całkiem
ekscytujące, na nowo uczyć się tych wszystkich banalnych dawniej rzeczy, typu
teleportacja.
Bes stała
w kuchni przy stole, krojąc zawzięcie stos ogórków. No tak, po co używać
różdżki, czasem też trzeba poczuć się jak mugol…
Kiedy
zorientowała się, że stoję w progu, w sekundzie odrzuciła nóż i ruszyła w moją
stronę. Uścisnęła mnie tak, że prawie oczy wyskoczyły mi z oczodołów.
- Tak się
martwiłam, myślałam, że oszaleję – powiedziała w końcu, nie wypuszczając mnie z
objęć. Jej twarz drgnęła lekko. – Pachniesz męskimi perfumami…
Zarumieniłam
się.
- Przecież
wiesz, ile tam jest Śmierciożerców – mruknęłam, modląc się w duchu, żeby matka
nie zauważyła rumieńca, który wystąpił na moją twarz. – Przepraszam, że nie
odpisałam, ale Barty zapomniał o tym liście…
- Nic nie
szkodzi – odparła Bes.
W końcu
mnie puściła, co przyjęłam z ulgą, bo już zaczęłam się dusić.
Usiadłam
przy stole, a Bes wróciła do krojenia ogórków, tyle że już za pomocą czarów.
Zajęła miejsce naprzeciwko mnie i przyjrzała mi się uważnie. Wyglądała na
zaniepokojoną.
- Jesteś
taka chuda – stwierdziła. – Nie puszczę cię do niego, dopóki nie wydobrzejesz.
Dopóki nie wydobrzejesz… I znów ta głupia
gadka zatroskanej mamusi. Ale moja przynajmniej nie jest kobietą typu Molly
Weasley, która utuczyłaby swoje dzieci niczym świnie na rzeź.
- Mogę
zostać kilka dni – odpowiedziałam z bladym uśmiechem.
-
Dumbledore wysłał ci to, żebyś nie miała zaległości – dodała Bes, podchodząc do
jednej z szafek, w której zaczęła z uporem maniaka grzebać. Wyciągnęła plik
pergaminów. Jęknęłam w duchu, kiedy zaczęłam je przeglądać.
- Dam to
Barty’emu, on kocha taką robotę – mruknęłam, wczytując się jak mogłam
najdokładniej w pytanie numer cztery: Co
to jest wnykopieniek? Podaj jego charakterystyczne cechy. Łatwizna. Ale za
to tych pytań było około trzystu. Miły sposób na spędzenie dnia.
Nagle ktoś
załomotał w drzwi z taką siłą, że aż podskoczyłam na krześle. Wściekła,
zerwałam się z niego i pomaszerowałam w ich stronę. Gdy otworzyłam, pierwsze,
co zobaczyłam, to oślepiający błysk flesza od magicznego aparatu.
- Och, to
ty! – zapiszczała jakaś dziewczyna.
Zamrugałam.
Nadal migało mi przed oczami. Z trudem dojrzałam przez czarne plamy postać
osoby w moim wieku. Dziewczyna miała krótkie, blond włosy, ale w
przeciwieństwie do Pail nie była plastikiem. Miała dość gustowną, ciemnozieloną
kurtkę podbitą sztucznym futrem, obcisłe, czarne dżinsy i dziwną czapkę na
głowie. W rękach ściskała wielki, czarodziejski, czarny aparat, z którego
jeszcze trochę się dymiło. Na szyi zawieszony miała notes.
- Ale ty
jesteś malutka – zaszczebiotała. – Ile masz?
- Sto pięćdziesiąt
dwa centymetry – mruknęłam znudzonym tonem. Jeszcze jedna fanka. Oczywiście,
jak przystało na artystkę, kochałam ich wszystkich, bo dzięki nim miałam kasę i
popularność, ale w tym momencie nie musieli mi podnosić ciśnienia.
Dziewczyna
zapisała coś w notesie, wpychając aparat pod pachę.
- A ty
kto, córka Rity Skeeter? – zapytałam, obserwując, z jakim zaangażowaniem
notowała coś na pergaminie.
- Tej
idiotki? – spytała. – Nie, ja się dopiero uczę, chcę zostać dziennikarką, ale
dopiero jak skończę szkołę.
- Chodzisz
do Hogwartu? – spytałam. – Nie widziałam cię tam.
- Nie,
jestem z Durmstrangu – odpowiedziała szybko. – Do Polski przyjechałam tylko po
to, żeby ciebie zobaczyć. Zresztą, ja tam tylko się przeniosłam, pochodzę z
Gdańska.
- Aha.
Masz jeszcze jakieś pytania? – spytałam, mając cichą nadzieję, że powie tylko
„już nie, dziękuję” i sobie pójdzie.
- Malutkie
pytanko – wypaliła szybko. – Czy to prawda, że chciałaś popełnić samobójstwo?
Westchnęłam
ciężko.
- To
bardzo ciekawe, kto tak rozpowiada – mruknęłam. – To moje prywatne sprawy, nie
mam czasu o tym gadać.
- Och –
dziewczyna zawstydziła się bardzo. – To może na koniec małe zdjęcie?
- Niech
będzie.
Było to co
prawda trochę bardziej uciążliwe, niż ci wszyscy paparazzi, nie dający
człowiekowi żyć, ale skoro miało to być tylko jedno zdjęcie…
Przywołałam
na twarz sztuczny uśmiech, chwilę później znów oślepił mnie błysk flesza.
Dziewczyna podziękowała wylewnie, pożegnała się, a ja zamknęłam drzwi.
- Kto to
był? – zapytała Bes.
- Jakaś
dziewczyna, pytała mnie, ile mam centymetrów wzrostu, chciała sobie zrobić ze
mną zdjęcie… - odpowiedziałam. – Wiesz co, chyba rzeczywiście zrobię te
zadania, które mi przysłał Dumbledore.
Wzięłam ze
stołu plik kartek i poszłam na górę. Czułam się dziwnie w tym pustym domu,
gdzie przeważnie zewsząd słychać było kłótnie moich braci i sióstr. Sethi był w
pracy, a Bes robiła obiad. Cisza. Żadnych zwykłych odgłosów domowych, do
których przywykłam. Nie dość, że miałam tą ciszę w domu Czarnego Pana, to
jeszcze tu muszę się z nią użerać.
*
Wieczorem
wysłałam sowę do Voldemorta, żeby się nie martwił, bo jestem u Ghostów i
najprawdopodobniej tam zostanę na kilka dni. Odpowiedź otrzymałam kilkanaście
minut później. A brzmiała tak:
Nie podoba mi się, że tak znikasz. Jutro
wieczorem masz mi wysłać Flagro z odpowiedzią, że u Ciebie wszystko dobrze, i
że zjadłaś cały dwudaniowy obiad. W przeciwnym razie zjawię się u Twoich
rodziców. I wierz mi, nie będą tym zachwyceni.
Tom
Cóż,
sądzę, że gdyby nie wydarzenia, które odbyły się następnego dnia, nie miałabym
tego problemu. Żyję zupełnie jak w jakiejś operze mydlanej, tylko nie mam
jeszcze dziesięciu kochanków i piątkę dzieci, każde z innym mężczyzną. Takie
życie może być dość męczące. A ja skarżyłam się na swoje… A przecież jestem
tylko malutką dziewczynką, jak to określiła tamta dziewczyna…
~*~
Wybaczcie,
że tak nudno wyszło. Ale nie mogę już tego rozdziały odkładać, bo wyjdzie tu
tragedia. Jutro znów mi się szykuje kolejny sprawdzian, tym razem z matematyki,
więc nie rozpisuję się aż tak. Dedykacja dla Elizabeth Schmitt :*
Jak
obiecałam, wróciłam wieczorem. Musiałam jednak jeszcze przez kilka minut powałęsać się po mieście.
Lubiłam wieczorne spacery, zwłaszcza, gdy chodniki były mokre od deszczu.
Ludzkie oko tego tak nie widzi, za to wzrok wampira wyłapie takie szczegóły, jak
tysiące kolorów, odbijających się od mokrych ulic, pomarańczową poświatę
dookoła lamp, mugolskie samochody, przejeżdżające obok mnie i chlapiące na boki
wodą. Jesienią było zawsze najpiękniej. Szkoda tylko, że właśnie podczas tej
pory roku umarła Darla…
Wróciłam
do domu Czarnego Pana w przemoczonym ubraniu, bo rozpadał się na nowo deszcz. Włosy
przykleiły mi się po obu stronach do policzków. W tym momencie cieszyłam się,
że nie potrafię przywrócić sobie z powrotem moich długich do pasa włosów, które
zapuszczałam tak długo.
Weszłam na
piętro, na którym znajdowała się komnata z basenem. Skoro byłam już mokra, to
mogłam trochę się rozerwać. Lubiłam pływać, ale tylko w zimnej wodzie. Gdy
miałam gorączkę, co zdarzało się na ogół bardzo rzadko, trzydzieści siedem
stopni było dla mnie już mordercze.
Wskoczyłam
do wody i zanurkowałam. Otworzyłam oczy i podpłynęłam pod ścianę basenu.
Opadłam na dno i usiadłam na nim. Byłam tak chuda, że dla wody znaczyłam tyle,
co kupka kości.
Powietrze
kończyło mi się, ja jednak nie wypływałam na powierzchnię. Wiedziałam, że
zwykły człowiek może wytrzymać pod wodą ponad trzy minuty. A ja przecież nie
byłam zwykła. Mogłam tak siedzieć pięć minut, dziesięć, dwadzieścia…
Poczułam
się słabo. Potrzebowałam powietrza. Nie chciałam się udusić. Albo raczej może
nie miałam tego w planach. Po prostu siedziałam na dnie i czekałam, co się
stanie.
Zobaczyłam,
jak coś czarnego wpada do wody i podpływa do mnie. Zauważyłam, że jest to
człowiek w szacie Śmierciożercy. Wszystko jednak działo się tak szybko, że nie
zauważyłam, kim była ta osoba. Chwyciła mnie w ramiona i wyciągnęła na
powierzchnię. Nie mogłam jednak oddychać. Zaczęłam się krztusić.
Barty
przycisnął mnie z całej siły do ściany basenu. Udało mi się wypluć całą wodę,
którą miałam w płucach i zaczerpnęłam gwałtownie powietrza.
- Dziękuję
– wyszeptałam. Drżałam lekko.
- Już
myślałem, że chciałaś… dokończyć dzieła – mruknął.
Objęłam go
za szyję i pocałowałam go w usta. Nie wiem, czemu to zrobiłam. W ogóle nie
miałam ochoty na całowanie. Byłam okropnie zmęczona, myślałam tylko o tym, żeby
położyć się we własnym łóżku i pójść spać. Rzeczywiście, miałam bardzo
romantyczne plany na wieczór.
Barty
pierwszy odsunął się ode mnie. Nie chciał mnie jednak puścić, nadal przyciskał
mnie do brzegu basenu, jakby się bał, że z powrotem osunę się na dno i się
utopię.
- Nie
zapytałam cię wcześniej, bo jakoś mi z głowy wyleciało – zaczęłam. – Gdzie jest
Sharpey Pail?
Policzki
Barty’ego pokrył jasny rumieniec wstydu.
- Nie
wiem, Czarny Pan ją odprawił – odpowiedział i posadził mnie na brzegu basenu.
Po chwili sam wyszedł na powierzchnię. Poświęcił się dla mnie. Skoczył za mną
do wody. Tym gestem bardzo nadrobił to, co stracił w moich oczach, kiedy wdał
się w trochę dziwny i pogmatwany romans z Sharpey.
- Jak ci
poszło na spotkaniu z rodzicami? – spytał.
Wzruszyłam
ramionami.
- Jest
jeszcze gorzej, niż było – odparłam. – Chcą, żebym do nich wróciła, ale nie
mogę tego zrobić, bo mam do nich okropny żal. O wiele bardziej kocham Czarnego
Pana niż ich. On nie opuścił mnie w trudnych dla mnie chwilach. Oni zrobili by
to natychmiast.
Mówiłam to
z niebiańskim spokojem. Nie miałam już zamiaru rozpłakać się na jego oczach,
jak małe dziecko. Niezbyt udane samobójstwo było dużym doświadczeniem w moim
życiu.
A co by było, gdybym naprawdę umarła? Czy
przejęłabym się tym?
Teraz
wiedziałam już, że tak naprawdę nie chciałam umierać. Pragnęłam spokoju, czego
raczej śmierć nie mogła mi zapewnić. Zraniłabym tylko ludzi, którym na mnie
zależało. Ale czy byli tacy ludzie?
- Czarny
Pan powiedział, że złamałam ci serce – mruknęłam, nie patrząc Barty’emu w oczy.
– Przepraszam. Nigdy nie mówię tego słowa, ale teraz naprawdę żałuję.
Crouch
przytulił mnie.
- To były
ciężkie chwile – przyznał. – Zapomnij o tym.
Wstał i
podciągnął mnie na nogi. Jednym machnięciem różdżki osuszył jego i moje
ubranie.
Odprowadził
mnie pod same drzwi mojej sypialni. Okropny humor Voldemorta, o którym
opowiedział mi po drodze, spowodowany kolejną liczbą mugolskich świadków
rozbojów Śmierciożerców, utrzymywać się mógł jeszcze przez kilka dni, więc nie
odważyłam się wpuścić Croucha do pokoju. Ten jednak ujął mój policzek i
pocałował mnie na pożegnanie w usta, czego świadkiem był właśnie Riddle, który
wyskoczył niespodziewanie ze swojej komnaty.
- Do
jasnej cholery! – zawołał, marszcząc groźnie brwi. – Bo wezmę, przez kolano przełożę
i zleję!
W jego
słowach było na tyle dużo groteskowej złości, że nie mogłam się nie roześmiać.
- On mnie
tylko odprowadził… - zaczęłam. Czarny Pan machnął ręką na Barty’ego, żeby
zszedł mu z drogi i sam otworzył drzwi do mojej sypialni.
- Do łóżka
już sam cię zaprowadzę, żebyś czasami przez
przypadek nie trafiła do jego łóżka – warknął, patrząc podejrzliwie w
stronę swojego najwierniejszego sługi.
Chwycił
mnie za ramię i wciągnął do pokoju, zanim zdążyłam chociażby pomachać Crouchowi
na pożegnanie.
- Nie
pojmuję, dlaczego nie możecie się od siebie odkleić – odezwał się, kiedy podeszłam
do szafy i zaczęłam w niej grzebać w poszukiwaniu koszuli nocnej. – Myślałem,
że przejdzie ci po tej Pail…
- A czy
nie byłoby cudownie, gdybyś w końcu zaakceptował, że twoja siostrzenica i
najwierniejszy sługa są w sobie zakochani? – spytałam, wynurzając się z szafy.
- Nie,
nigdy nie przyjmę do wiadomości, że naprawdę go kochasz – warknął Tom,
krzyżując ręce na piersiach.
Weszłam do
łazienki, żeby się przebrać. Słyszałam przez drzwi, jak Voldemort mamrocze coś
pod nosem. Niewiele zrozumiałam, chociaż doszły do moich uszu słowa takie jak
gówniarzeria i że pampersów zmieniać nie będzie.
Wyobraź
sobie, jak Lord Voldemort zmienia pieluchy rozwrzeszczanemu dziecku. Słodki
widok. Słodki, a za razem tak odrażający…
Wyszłam z
łazienki i rozłożyłam ręce.
- Jak ci
się podobam? – spytałam. – Jestem bardzo seksowna w tej piżamie, co?
Voldemort
postukał się w czoło. No tak, bo rzeczywiście różowa, puchata piżama z czapką z
króliczymi uszami była żałosna. Mnie się właśnie podobała.
- Gdybyś
spała w tym każdej nocy, byłbym spokojniejszy – mruknął, wstając z brzegu
łóżka. Uśmiechnęłam się tajemniczo.
- A skąd
wiesz, że ja sypiam w piżamach? – zapytałam. – Mogę równie dobrze spać bez
nich.
Voldemort
zareagował natychmiast. Zanim zdążyłam zasłonić uszy rękami, ten ryknął na całe
gardło:
-
BARTEMIUSZ!
Byłam
pewna, że gdyby ktoś w tym momencie spał, to obudziłby się bez dwóch zdań.
Czarny Pan opuścił szybko mój pokój, podczas gdy ja tarzałam się ze śmiechu po
podłodze.
Dużo czasu
minęło, zanim udało mi się otrzeć łzy śmiechu i położyć się do łóżka. Nie
myślałam teraz, że może to być początek niezłej awantury…
*
Następnego
dnia wstałam wyspana jak nigdy dotąd. A ta czapka z uszami królika to całkiem
dobry i przydatny wynalazek. Kiedy ją zdjęłam i spojrzałam do lustra,
stwierdziłam, że moje włosy nie sterczą na wszystkie strony, jak to było
kiedyś. To jest właśnie minus posiadania krótkich włosów. Ale przynajmniej
schną o niebo krócej.
Kiedy już
uporałam się z tymi wszystkimi szczegółowymi czynnościami, które należy zrobić
rano, wytknęłam głowę za drzwi. Odetchnęłam z ulgą. Na korytarzu nikogo nie
było. Tak, wiem, chore, żeby skradać się w swoim własnym domu, ale jeśli drugi
domownik [czytaj: Lord Voldemort] buszuje po korytarzach nabuzowany, jak
butelka szampana po wstrząśnięciu, to lepiej mu w drogę nie wchodzić.
Wymknęłam
się na zewnątrz i zamknęłam drzwi najciszej jak umiałam. Udałam się na drugie
piętro, gdzie znajdowały się gabinety Śmierciożerców. Wątpię, czy ktokolwiek
spoza nas wie, że Śmierciożercy mają gabinety i muszą składać Voldemortowi
raporty, jak w normalnej pracy. Może i brzmi to trochę komicznie, ale jest to
bardzo przydatne.
Zapukałam do
pokoju, w którym Barty spędził większość swojego życia. Weszłam do środka.
Zastałam go, siedzącego za biurkiem, tak zawalonego wieżami z kartek pergaminu,
że aż zdziwiłam się, że to się wszystko nie przewróciło.
- Nawet
nie wiesz, jak groteskowo to wygląda – odezwałam się, siadając na brzegu
wypolerowanego blatu.
Barty
wychylił się zza jednej z kolumn. Miał wielką śliwę pod okiem, na której widok
zakryłam sobie usta rękami, żeby nie krzyknąć
z przerażenia.
-
Chciałabym go widzieć w akcji – mruknęłam.
- Kiedy
tak bije, to jest jeszcze bardziej przerażający, niż kiedy czaruje –
odpowiedział Barty.
- Ale
chyba mu nie… - zaczęłam. Sama myśl o tym zdała mi się przerażająca.
- Nie. W
ramach przeprosin za to oko dał mi jeden wolny dzień.
Parsknęłam
śmiechem. Muszę przyznać, że bardzo mi ulżyło.
- I w ten
wolny dzień ty właśnie odpoczywasz – wskazałam na stosy pergaminów. Usiadłam mu
na kolanach i oplotłam go rękami za szyję. – Chociaż przynajmniej nie będzie
nas widać zza tych stosów.
Wbiłam
zęby w jego szyję. Chwilę później poczułam, jak usta wypełniają mi się krwią.
Bez większych problemów rozerwałam mu koszulę ostrymi paznokciami, których
nawet Rita Skeeter by się nie powstydziła.
Tak
właśnie spędziłam miłą część dnia, i to tuż po kłótni i pod nosem Czarnego
Pana.
~*~
Trochę
nudno wyszło, ale jutro mam sprawdzian z niemieckiego, więc jestem strasznie
zestresowana. Nic tu dużo nie powiem xD Odciągam jak mogę bardzo ważny
rozdział, bo muszę Sophie do tego odpowiednio przygotować. Dedykacja dla Destruo. :*
Obudziłam
się następnego ranka w ramionach wuja. Nie chciał mnie zanieść do mojej
sypialni, bo chyba bał się, że mogę się obudzić i dokończyć, co zaczęłam
poprzedniego wieczora.
Westchnęłam
ciężko, spazmatycznie i otworzyłam oczy. Czarny Pan patrzył na mnie z
niepokojem, jakby się obawiał, że się nie obudzę.
- Która
godzina? – spytałam.
- Bardzo
wcześnie – odparł. – Długo nie spałaś.
- Nie mam
na to ochoty – mruknęłam, wstając. – Idę coś zjeść.
Voldemort
nic nie powiedział, ale najwyraźniej się ucieszył, że nie zachowuję się jak
żywy trup. Odeszłam bez słowa. Zastanawiałam się, czy ktokolwiek w ogóle wie,
że umarłam. Tak naprawdę, to nie czułam się jak żywa. Ręce miałam skostniałe,
ale w inny sposób, niż zwykle. Prawie nie mogłam poruszać palcami, jakbym
odmroziła sobie dłonie.
Stworek
wyglądał na bardzo zatroskanego, kiedy podawał mi talerz ze śniadaniem. Kiedy
podszedł bliżej, zauważyłam świeże łzy, przyklejone do jego rzadkich rzęs.
Żaden Śmierciożerca raczej nic nie wiedział, chyba że odwiedził swojego pana,
gdy spałam.
Zaczęłam
się zastanawiać, jak w ogóle Voldemort dostał się do Hogwartu. Nie zawarł
przecież z Dumbledore’em jakiegoś tajnego sojuszu. Gdyby Czarny Pan dostał się
tam siłą, to do drzwi bębniłaby właśnie setka aurorów, rozjuszonych jak stado
byków na widok czerwonej płachty.
Zjadłam
zaledwie jednego tosta. Nie smakował mi. Czułam się, jakbym żuła dywan.
Wstałam do
stołu i miałam wrócić do swojej sypialni, kiedy usłyszałam cichy trzask. Flagro
pojawił się na szczycie oparcia jednego z krzeseł. W dziobie trzymał pożółkłą,
pergaminową kopertę. Wzięłam ją od niego. Gdy próbowałam dostać się do listu,
feniks obserwował mnie swoimi paciorkowatymi oczkami. To takie mądre
stworzenie. Dostałam go jako prezent od wuja. Od tamtej chwili, kiedy się
wykluł, był moim wiernym przyjacielem, zupełnie jak Gloria, ale bardziej niż
ona wyrozumiałym. Pamiętam doskonale tą chwilę, kiedy narodził się w
płomieniach…
Jajko zadrżało. Było duże, złote, w
czerwone i żółte plamy. Zgodnie z zaleceniami wuja, włożyłam je do ognia. Jajo
jednak nie spłonęło. Skorupka zaczęła pękać. Najpierw zobaczyłam, jak mały
feniks dziobkiem rozbija górę jaja. Chwilę później pojawiła się na powierzchni
mała, pomarszczona główka, później skrzydełka, którymi zamachał, żeby wydostać
się ze skorupy. Wyciągnęłam ręce i włożyłam je do ognia, żeby wziąć feniksa.
Nie poparzyłam się jednak. Gorące płomienie lizały moją skórę, nie wyrządzając
jej najmniejszej krzywdy. Wtedy nie byłam jeszcze wampirem. Byłam małą, sześcioletnią
dziewczynką, odkrywającą dopiero swoje moce. Nie miałam pojęcia, że dokładnie
dziesięć lat później będę tęsknić za śmiercią, która ma przynieść mi ulgę w
cierpieniu…
Wydobyłam
w końcu list i rozłożyłam go. Od razu poznałam to pochyłe, wytworne pismo,
przelane na pergamin za pomocą zręcznej ręki dyrektora Hogwartu i zielonego
atramentu.
Sophie
Zapewne chciałabyś zadać mi wiele pytań.
Zrobisz to, gdy tylko wrócisz do szkoły. Nie musisz się jednak spieszyć, zostań
w domu, ile chcesz. Prosiłbym Cię jednak, żebyś odwiedziła swoich rodziców.
Melania i Bonitus już zostali poinformowani przez Bes i Sethi’ego. Oczywiście,
nie musisz robić tego natychmiast, ale wiedz, że rodzice wyrazili zgodę na
Twoją wizytę.
Albus Dumbledore
No tak, bo
oni rzeczywiście muszą mi udzielać zgody. Ich niedoczekanie.
Wściekła,
poszłam od razu do Voldemorta, żeby mu o wszystkim powiedzieć. Ten słuchał
uważnie, jak mówiłam mu ze złością w głosie o liście i jego treści. Gdy
skończyłam, rzekł:
- Barty
jest załamany tym, co zrobiłaś. Złamałaś mu serce.
Uniosłam
brwi.
- A co to
ma do rzeczy? – spytałam. – Słuchałeś mnie w ogóle?
- Tak. I
sądzę, że powinnaś iść – odparł. – Musicie sobie coś wyjaśnić. Mam już dość
listów z błaganiami o twój powrót.
Otworzyłam
usta, ale szybko je zamknęłam. Jakie listy? Moi rodzice błagali, żebym do nich wróciła? Pierwsze słyszę. Jeśli nie
zobaczę, to nie uwierzę.
- Nic mi
nie mówiłeś – mruknęłam.
- Nie
chciałem ci jeszcze bardziej zatruwać życia – odpowiedział z lekceważeniem
Voldemort. – Co chwilę przylatywały sowy z prośbami, abym pozwolił twojej matce
porozmawiać z tobą. No, bo ojciec nie był raczej zainteresowany.
Wzruszyłam
ramionami. Po raz pierwszy byłam mu wdzięczna za to, że coś przede mną zataił.
- I dobrze,
bo i tak do nich nie wrócę – warknęłam. – Masz rację, z tym coś trzeba zrobić.
Jeszcze im coś strzeli do głowy i przyprowadzą tutaj cały tabun aurorów.
Aż
wzdrygnęłam się na samą myśl o tym.
- Nie
zrobią tego – brzmiała odpowiedź. – Nie wiedzą, gdzie mieszkam. Nikt tego nie
wie, oprócz osób, którym sam to powiedziałem.
- A
Dumbledore? – spytałam.
Voldemort
milczał. Nie widziałam jeszcze nigdy, żeby nie potrafił odpowiedzieć na
pytanie. Nawet mnie nie zbył.
- Myślisz,
że powiedziałbym komuś z tego bzdurnego Zakonu Feniksa, gdzie jest nasz dom? –
zapytał w końcu. – Kiedy będziesz gotowa, możesz iść ich odwiedzić.
Otrzymawszy
zgodę, wstałam ze swojego tronu i ruszyłam do wyjścia. Ledwo wyszłam na
zewnątrz, zobaczyłam na końcu korytarza Barty’ego. Udałam, że go nie zauważyłam
i szybko otworzyłam drzwi do swojej sypialni. Zatrzasnęłam mu je prawie przed
nosem. Cóż, śmiertelnik jak chce, to potrafi być szybki, niczym wampir.
Otworzyłam
szafę i zaczęłam w niej grzebać. Wciąż miałam na sobie tą okropną szatę z
Hogwartu. Musiałam się przebrać. Weszłam na chwilę do łazienki, żeby odkręcić
złoty kurek, żeby napuścić sobie wody do wanny. Naprawdę, to miałam na celu
zagłuszenie łomotania do drzwi. Mimo że nie zamknęłam ich na klucz, Barty nie
wszedł do środka. Jako dobrze wychowany człowiek, potrafił uszanować prywatność
innych, w odróżnieniu do mnie. Ja byłam zbyt rozpieszczana w dzieciństwie, nie
tylko przez wuja, ale i Ghostów.
- Sophie,
wpuść mnie – usłyszałam już chyba po raz setny zza drzwi.
Zakręciłam
kurek. W końcu postanowiłam go wpuścić. Jego wytrwałość była godna podziwu.
- Dobrze,
możesz wejść – mruknęłam. Barty natychmiast wszedł do środka. Nie zdążyłam się
mu nawet dobrze przyjrzeć, bo chwycił mnie w ramiona i pocałował w usta.
- Jak
mogłaś mi to zrobić, obiecałaś – powiedział, kiedy już mnie puścił, co
przyjęłam z ulgą. Usiadłam na brzegu łóżka w dość wyzywający sposób. Barty
zajął miejsce obok mnie.
- Przez
długi moment, kiedy Bella powiedziała mi, że nie żyjesz… - dodał. – Myślałem,
że sam umrę.
-
Przepraszam, że sprawiłam ci przykrość – mruknęłam. – Byłam strasznie
samolubna.
- Nie
spałem przez ciebie całą noc – odpowiedział z wyrzutem Crouch. – Myślałem, że
zobaczę cię w trumnie.
Rzeczywiście,
wyglądał na zmęczonego. I mogę się założyć, że Voldemort nie dał mu wolnego
dnia. Pewnie, Barty może sobie odchodzić od zmysłów, ale na drugi dzień do
pracy standardowo musi iść.
-
Przepraszam – powtórzyłam. – Możesz już iść? Chcę się wykąpać.
Barty
zaśmiał się.
-
Zwariowałaś. Od tej pory masz być pod stałym nadzorem, nie wiedziałaś? –
spytał. – Nie zostawię cię samej w łazience.
- To co,
będziesz patrzył, jak siedzę w wannie? – zapytałam. - Nie będę cię narażać na
mój okropny widok.
Wstałam i
poszłam do łazienki. Barty oparł się plecami o drzwi z drugiej strony.
- Masz do
mnie cały czas mówić – usłyszałam. – W przeciwnym razie, rozwalę ci drzwi.
Zaśmiałam
się, zdjęłam ubranie i wskoczyłam do wody.
- Wiesz,
dostałam list od Dumbledore’a – odezwałam się. Jego groźbę, że rozwali mi drzwi
potraktowałam poważnie. Kiedy działał w imieniu Czarnego Pana, był
przerażający. Nie pozostawała w nim wtedy ani część tego wrażliwego chłopca,
którym był na co dzień. – Muszę odwiedzić dziś Serpensów. Czegoś ode mnie chcą.
Sądzę, że będą chcieli mnie przekonać, żebym do nich wróciła.
Usłyszałam
jego drwiący śmiech.
- Najpierw
wyrzucają cię na bruk, a później chcą cię z powrotem? – zapytał. – Coś to jest
podejrzane.
- Wcale
nie – odparłam. – Teraz mam kasę, dobre układy, bliskie znajomości ze
Śmierciożercami… gdyby nie inne problemy, żyłabym sobie teraz spokojnie. I oni
również, chronieni przez złowrogą aurę, roztaczaną przez ich córkę.
Zamilkłam
i zanurzyłam się pod wodę. Spędziłam pod jej powierzchnią jakąś minutę lub
dwie. Wystarczyło, żeby zaniepokoić Croucha.
- Sophie,
jeszcze kilka sekund i tam wejdę – usłyszałam.
- Żyję,
spokojnie! – zawołałam. – Nie wchodź.
Wyciągnęłam
rękę, do której, jak przyciągnięty magnesem, przyleciał biały ręcznik, którym
owinęłam się ciasno i wyszłam z łazienki.
- Czy
musisz robić zawsze to, co ci każe Czarny Pan? – spytałam, podnosząc nowe
ubrania z podłogi.
- Już mnie
o to pytałaś – odrzekł. – A ja odpowiem ci tak samo. Tak, muszę robić, co mi
każe, chyba że Czarny Pan powie, że już nie muszę. Ubierz się.
Chyba się
trochę na mnie obraził, ale nie przejęłam się tym. Przejdzie mu. Nawet będzie
się z tego śmiał. Kiedyś tam…
Weszłam z
powrotem do łazienki i ubrałam się. Nie odezwałam się słowem. Skoro jest za
mnie tak wielce odpowiedzialny, to niech to zajęcie będzie trochę bardziej
stresujące.
Opuściłam
łazienkę i powiedziałam mu, że teraz ruszam na spotkanie z rodzicami.
- Nie
chcesz, żeby iść z tobą? – spytał.
- A czy
wiesz, że jesteś jednym z najbardziej poszukiwanych Śmierciożerców? –
zapytałam. – Jeśli nie wierzysz, to proszę.
Wyciągnęłam
z kieszeni różdżkę i wyczarowałam nią jeden z plakatów, które wisiały na
drzwiach magicznych sklepów na Pokątnej. Wcisnęłam go Crouchowi w ręce. Ten
przyjrzał się swojemu ruchomemu zdjęciu, które zrobiono mu z tabliczką z
numerem w jednej z celi w Azkabanie, na wypadek, gdyby uciekł. Pod nim wypisane
było wielkimi literami:
Poszukiwany numer
jeden
- Powieś
je sobie nad łóżkiem, gdyby cię czasami naszła ochota na przechadzki po
Krakowie – poradziłam mu, wiążąc sobie pelerynę pod szyją. – Będę wieczorem.
Zanim coś
zdążył powiedzieć, teleportowałam się. Mogę się założyć, że pierwsze, co zrobi,
to pójdzie złożyć raport ustny Voldemortowi.
Pojawiłam
się na dobrze znanym mi osiedlu. Z ciężkich, ołowianych chmur padał deszcz,
zmieszany ze śniegiem. Ohyda.
Odnalazłam
dom Serpensów. Nie różnił się bardzo od innych. Ogród był tylko trochę bardziej
zaniedbany, niż u innych. Wspięłam się po schodkach i zadzwoniłam dzwonkiem. Rozległo
się szczekanie. Chwilę później, drzwi się otworzyły i stanął w nich Bonitus.
Ubrany był w szatę czarodzieja. Uznałam to za wielki postęp. Najwyraźniej
właśnie wybierał się do pracy. Twarz mu pobladła, ale cofnął się, aby wpuścić
mnie do środka.
Wąski hol
przypominał mi korytarz w domu jakiejś starszej pani. Ściany wyłożone były
boazerią, podłogę pokrywał trochę zakurzony, stary dywan w kwiaty. Poczułam
się, jak w klatce. Ojciec bez słowa poprowadził mnie w głąb domu. Wskazał mi
drzwi do salonu, a sam wszedł do innego pomieszczenia, którym musiała być
kuchnia i powiedział coś do żony, która właśnie tam musiała się znajdować.
Chwilę
później, oboje weszli do salonu, a Melania, ubrana w kwiecisty fartuch, spod
którego wystawała szata czarownicy, wskazała mi fotel. Usiadłam. Wszystko
wyglądało tu trochę mizerniej, niż u Ghostów, ale było też mniej zniszczone. No
tak, w Dziurze było tylko o sześcioro dzieci więcej.
Przyjrzałam
się uważniej matce. Była już uczesana i pomalowana, więc chyba spieszyła się do
pracy, o czym świadczył strój, wystający spod fartucha.
- Zjesz
coś? – zapytała cicho.
Pokręciłam
głową.
- Już
jadłam – odparłam. – Przyszłam tu wyłącznie z prośby Dumbledore’a. Nie wiem,
dlaczego zgodziliście się na moją wizytę.
- Głupio
postąpiliśmy, że wyrzuciliśmy cię z domu – zaczęła matka.
- Miałam
tylko trzy lata – przerwałam jej lodowatym tonem. – Myślałaś, że sama sobie
poradzę na ulicy? Trzyletnia dziewczynka nie jest w stanie samodzielnie zarobić
ani sykla, nawet jeśli by chciała. Niestety, na prostytucję jest jeszcze za
młoda. Co chcieliście tym osiągnąć?
Melania
zalała się łzami. Żałosne. Była słaba. Albo taką tylko grała.
- Byłaś
zbyt podobna do Anzelma – wybełkotała. – Nie mogłam na ciebie patrzeć…
- Więc
dlaczego nie oddałaś mnie komuś? – spytałam z goryczą w głosie. – Przeżyłabym
nawet sierociniec. Nie rozumiem, dlaczego teraz chcecie, żebym do was wróciła.
- Skąd…? –
zapytał Bonitus, ale uśmiechnęłam się drwiąco i odpowiedziałam:
- Od
Czarnego Pana – odparłam. – Od twojego brata, matko. Nie wiem nawet, czy mogę
się tak do ciebie zwracać, to byłoby nie sprawiedliwe wobec Bes. Tom powiedział
mi wszystko, jak go prosicie w listach, żeby pozwolił mi do was wrócić. Nawet
gdyby mi an to pozwolił, ja i tak bym tego nie zrobiła. Wiem, że zależy wam
tylko na moich pieniądzach i znajomościach.
-
Zrozumieliśmy, że źle zrobiliśmy… - Bonitus chciał dojść do słowa, ale ja nie
chciałam mu na to pozwolić.
- A gdybym
tej nocy umarła na tym chodniku? – zawołałam. – Zrozumielibyście trzynaście lat
później, że źle postąpiliście?! Czy zaraz po moim pogrzebie? Dlaczego teraz was
tak wzięło na przeprosiny? Bo wczoraj umierałam w skrzydle szpitalnym ze
świadomością, że nie kocha mnie własna matka? Wyrzuty sumienia, tak?!
Wstałam.
Nie miałam pojęcia, po co Dumbledore chciał, żebym z nimi się spotkała. Każda
rozmowa z nimi kończyła się kłótnią. Jeśli to można było nazwać rozmową.
- Nie
odchodź, wysłuchaj nas – Melania pobiegła za mną. – Wybacz nam to…
- Nawet po
trzynastu latach takie rany się nie goją – warknęłam. – Nie mam wam nic do
powiedzenia. Jeśli chcecie złoto, to przyślę wam go tyle, że będziecie mogli
sobie wyjechać i żyć dostatnio do końca. Cieszę się, że wróciliście do świata
czarodziejów, życzę dalszych sukcesów w życiu.
Otworzyłam
drzwi i wyszłam na zewnątrz. Sekundę później teleportowałam się. Nic nam się
nie udało załatwić. Wyjaśniliśmy sobie wszystko, i tyle. Ale nasze stosunki
tylko się pogorszyły.
Po
Krakowie chodziłam cały dzień. Nie mogłam sobie nigdzie znaleźć miejsca. A moje
włosy i ubranie robiły się coraz bardziej mokre od deszczu i śniegu. To był
okropny dzień.
~*~
Mam nadzieję, że się podobało. Dość długi
rozdział. Zmieniłam też szablon. Wybaczcie, że nie pisałam, ale miałam szlaban.
I jeśli za chwilę nie wyłączę komputera, to znów dostanę jeszcze jeden na
tydzień. Dedykacja dla Eles :*
Szedł
mrocznym korytarzem, jego kroki dudniły w ciemności, ale ów mężczyzna zdawał
się być bardzo spokojny, pomimo tego, że był w miejscu niebezpiecznym dla
każdej żyjącej istoty. Wbiegł schodami na pierwsze piętro i zatrzymał się
gwałtownie przed wielkimi, drewnianymi drzwiami. Przez chwilę stał w milczeniu,
wpatrując się uważnie w mosiężną gałkę w kształcie głowy węża. Po minucie
zastukał knykciem w drzwi. Odpowiedział mu wysoki, zimny głos:
- Wejść.
Mężczyzna
przekręcił gałkę i pchnął drzwi. Znalazł się w ciemnym, prawie pustym,
obszernym pomieszczeniu. Ściany, sufit i podłoga wykonane były z czarnego,
lśniącego granitu, w kącie stał wysoki kominek z buzującym w jego wnętrzu
ogniem. Naprzeciwko starca, pod samą ścianą, stały dwa kamienne trony, z
których jeden zajmowała wysoka postać. Jej twarz była tak blada, że przywodziła
na myśl nagą czaszkę. Postać miała wężową twarz, czerwone oczy z pionowymi,
kocimi źrenicami. Białe ręce, przypominające dwa wielkie, blade pająki,
spoczywały na kamiennych poręczach trony. Oczy owej dziwnej postaci rozszerzyły
się ze zdumienia, gdy spoczęły na długiej siwej brodzie i okularach-połówkach
przybysza.
- Dumbledore!
– zawołał Lord Voldemort, zrywając się z tronu. Różdżka natychmiast pojawiła
się w jego ręce.
- Przyszedłem
tutaj, Tom – zaczął spokojnie Dumbledore – Aby, choć na chwilę, zawrzeć pokój.
Voldemort
zamarł, z różdżką wycelowaną w starca, przypatrując mu się uważnie, jakby jego
słowa nie do końca do niego dotarły, ale po chwili mroczną komnatę wypełnił
jego bezlitosny, piskliwy śmiech.
- Dumbledore,
ty odwiedzasz mnie w moich skromnych progach po to, aby prosić o zawarcie
pokoju? – zadrwił, podchodząc kilka kroków do starca, a jego czarna szata
załopotała jak skrzydła wielkiego czarnego ptaka. Dumbledore kiwnął sztywno
głową, a na twarzy Czarnego Pana rozlał się paskudny, triumfalny uśmiech.
- A czemuż
to słynny kochaś szlam i mugoli miałby prosić potężnego Lorda Voldemorta o
zawarcie sojuszu? – spytał Voldemort.
- Chodzi o
twoją siostrzenicę – odpowiedział powoli Dumbledore. Przez twarz Lorda po raz
pierwszy przemknął cień strachu . Dyrektor Hogwartu nie składałby mu wizyty
dlatego, że Sophie dostała szlaban, albo że nie oddała pracy domowej…
- Co masz
na myśli? – spytał nieco spokojniej Czarny Pan. Dumbledore westchnął ciężko.
- Dziś pan
Malfoy przyniósł ją do skrzydła szpitalnego – powiedział w końcu. Voldemort
przekrzywił lekko głowę i uśmiechnął się drwiąco.
- No i co
z tego? – warknął, powoli tracąc cierpliwość – Co rozumiesz przez to, że Malfoy
przyniósł ją do skrzydła szpitalnego? Gadaj natychmiast, po co nachodzisz mnie
po nocy!
Dumbledore
spojrzał na Voldemorta znad swoich okularów-połówek z mieszaniną smutku i
współczucia. Coś nie podobało się
Lordowi w tym spojrzeniu.
- Ona…
Sophie jest w bardzo złym stanie – powiedział spokojnie, co wyprowadziło
Czarnego Pana z równowagi, bo różdżkę, którą trzymał w ręce zaczął mechanicznie
obracać – Została jej godzina.
Voldemort
uniósł brwi. Godzina? Godzina CZEGO. Pobytu w szkole? Świadomości? Życia…?
Ale kto ją tak urządził? Na pewno tego
pożałuje, i to gorzko,
myślał gorączkowo Voldemort. Tak, on o to zadba.
- Godzina?
– prychnął. – Niby co może jej grozić, Dumbledore?! Jest w twoich rękach, to ty
za nią odpowiadasz! Wytłumacz mi to, Dumbledore! Dałeś mi słowo.
Dyrektor
Hogwartu westchnął ciężko.
- Sophie
podcięła sobie żyły Żyletką Wieczności – powiedział cicho.
Voldemort
miał minę, jakby Dumbledore chlasnął go po twarzy. Jego pierś podnosiła się i
opadała szybko. Dumbledore czuł, że zaklęcie może zaraz wystrzelić z różdżki
jego przeciwnika, więc cofnął się o krok. Voldemort natomiast bardzo powoli,
odwrócił się do niego plecami, oswajając się z tą straszliwą prawdą. Nie mógł
dalej wpatrywać się w tą spokojną twarz starca. Jego ukochana Sophie odebrała
sobie życie przez… Bellatrix.
- Wiesz
jak mi przykro – usłyszał za sobą spokojny głos Dumbledore’a, a po chwili
poczuł jego rękę na swoim ramieniu.
- Nie
dotykaj mnie – warknął, strząsając ze swojego ramienia jego dłoń. – BELLATRIX!
Jego głos
potoczył się echem po ogromnym pomieszczeniu i zapewne jego rezydencji, bo po
minucie w komnacie pojawiła się czarnowłosa kobieta. Padła do stóp Voldemorta i
wydyszała, nawet nie zwracając uwagi na Dumbledore’a:
- Pan… pan
mnie wzywał… ?
- Zabiłaś
Sophie, Bella – warknął, celując w nią różdżką.
- J-ja? –
zdumiała się Bellatrix – Ja bym nigdy się nie odważyła, panie! Nie tknęłabym
twojej siostrzenicy! Wiesz przecież, że znaczy dla mnie tyle, co ty, panie mój!
- Kłamiesz
– syknął. – Zabiłaś animaga Blacka, rozbroiłaś Sophie w Ministerstwie Magii, by
się go pozbyć…
- Wybacz,
Tom, że ci przerywam – zaczął Dumbledore – Ale Sophie… jeśli obiecasz, że nie
będziesz agresywny, pozwolę ci przybyć do Hogwartu i zobaczyć się z nią.
Voldemort
schował różdżkę i zawahał się. To była jego szansa… Ale z drugiej strony, nie
mógł pozwolić Sophie umrzeć…
Rzekł w
końcu:
- Prowadź
Razem z
dyrektorem Hogwartu deportowali się do Zakazanego Lasu, skąd szybkim krokiem
przeszli przez błonia i wpadli do szkoły. Gdy szli przez korytarze, uczniowie
uciekali w popłochu do swoich dormitoriów. Tuż przed drzwiami do skrzydła
szpitalnego, Dumbledore zaczął się obawiać, że Voldemort może nie dotrzymać
słowa. Czarny Pan otworzył drzwi jednym machnięciem różdżki. W środku był
Snape, Draco Malfoy, Sapphire i dzieci Ghostów. Na widok Voldemorta, wszyscy,
oprócz Snape’a, Malfoya i Sapphire wyciągnęli różdżki, a pani Pomfrey wrzasnęła
i uciekła do swojego gabinetu. Sapphire natychmiast pokłoniła się nisko
Voldemortowi.
- Wstań,
Sapphire – powiedział cicho i podniósł ją za ramiona. Podszedł do łóżka Sophie
i nachylił się nad leżącym na nim ciałem. Twarz dziewczyny była całkiem biała,
mocno kontrastowała z czarnymi włosami i ciemną szatą.
Voldemort
usiadł u stóp łóżka i odgarnął włosy z jej zapadniętego policzka. Więc nie
zdążył się z nią pożegnać. Przez Bellatrix… Pochylił się nad Sophie jeszcze
niżej. Położył rękę na jej piersi; nie wyczuł bicia serca.
Jakże
dziwny to był widok: Lord Voldemort, najgroźniejszy czarnoksiężnik świata załamał
się nad łóżkiem martwej szesnastoletniej dziewczyny. Było w tym coś dziwnego, a
za razem pięknego. Czyżby po raz kolejny spełniło się stare powiedzenie? Miłość
stopi lód?
- P-panie
– wybełkotała Sapphire, ocierając oczy – Ona nie mogła tak po prostu…
- Dla mnie
to tak samo niedorzeczne – przerwał jej Voldemort. Wyciągnął z kieszeni różdżkę
i przyłożył do wewnętrznej strony nadgarstka. Zawahał się. Zawsze odmawiał Sophie
krwi, bo obawiał się, że stanie się tak potężna i samodzielna, jak reszta
wampirów, aż w końcu go opuści. Teraz jednak chodziło o jej życie. A stracenie
jej na zawsze było gorsze, niż pozwolenie jej odejść z Armandem.
Błysnęło
srebrne światło, a Czarny Pan otworzył usta swojej siostrzenicy i podał jej
swoją krew, jak to kiedyś uczynił Armand. Pewniej był jednak, że to nic nie
pomoże.
*
Nie
wiadomo dokładnie, ile czasu Lord Voldemort spędził nad łóżkiem swojej małej
Dark Lady… Tak, właśnie tak mnie nazywał, gdy byłam mała. To zawsze
doprowadzało mnie do białej gorączki…
Poczułam,
że wszystko mnie boli. Powieki miałam bardzo ciężkie, ale usłyszałam szepty
dookoła mnie, więc z trudem je podniosłam. Chyba znajdowałam się w skrzydle
szpitalnym. Podniosłam lekko głowę i ujrzałam przed sobą Voldemorta.
- Co ty
tu… - zaczęłam, ale ogłuszyła mnie seria hałasów: wybuch płaczu Sapphire i ryk
wściekłości Czarnego Pana. Aż podskoczyłam na łóżku.
- Czy ty
sobie wyobrażasz, jak się martwiłem? – wybuchnął, ale chwycił moją rękę i
musnął ją ustami.
- Nie
zdawałam sobie z tego sprawy – mruknęłam i pozwoliłam, aby mnie przytulił. –
Zabierz mnie stąd… proszę… Mam dość tego obskurnego miejsca.
Zacisnęłam
mocno powieki i przycisnęłam się do wuja jak mogłam najmocniej. Łzy same
napłynęły mi do oczu. Drżałam na całym ciele ze strachu. Co się teraz z nami
stanie? Byliśmy w najbardziej wrogo nastawionym miejscu. Dookoła pełno aurorów,
a Czarny Pan jest tutaj sam, bez swoich Śmierciożerców. Nawet taki człowiek jak
on nie poradzi sobie z taką ilością ludzi. A na moją pomoc raczej nie mógł
liczyć.
- Spokojnie
– powiedział cicho Czarny Pan, gładząc mnie mechanicznie po włosach.
- Dlaczego
to zrobiłeś? – zapytałam nagle, głosem całkiem trzeźwym i pełnym wyrzutu.
- Co zrobiłem?
- Dlaczego
mnie uratowałeś? – powtórzyłam. – Nie pozwoliłeś mi umrzeć. Dlaczego?
Voldemort zawahał
się przez chwilę. Pochylił się nisko nade mną i szepnął:
- Bo
musiałbym już przez całą wieczność znosić tylko Glizdogona.
Drzwi
otworzyły się z hukiem i do skrzydła szpitalnego wpadli Bes i Sethi.
- Albusie,
Victor mówił… - zawołała, ale widząc Voldemorta, odskoczyła z okrzykiem
przerażenia do tyłu. Uśmiechnęłam się blado na jej widok.
- Mamo, on
nic… - zaczęłam. – Przepraszam.
Oparłam
głowę o ramię Voldemorta, a on wziął mnie na ręce i podszedł ze mną do okna.
Strzeliłam palcami, a ono otworzyło się na oścież. Posłałam reszcie
przepraszający uśmiech, Voldemort stanął na parapecie i skoczył z niego w dół.
Chwilę później uniósł się łagodnie w powietrze.
- Daleko
do domu? – zapytałam.
- Nie, nie
bardzo – odpowiedział obojętnie.
- Panie…
nie mogłabym sama…? – spytałam.
- Nie –
przerwał mi stanowczo Tom. – Nie masz jeszcze dość siły…
- Nie
jestem chora!
- Nie kłóć
się ze mną – prychnął Czarny Pan. – Jesteś blada jak ściana, a o twojej wadze
już nawet nie wspomnę. Musisz wypocząć.
Westchnęłam
i objęłam go mocniej za szyję. Właśnie z nim to były takie rozmowy. Nie mogłam
sobie nic zrobić. W czwartej klasie chciałam zrobić eliksir, który wróciłby mu
ciało. Nie, nie mogłam się czasem przemęczyć! Czy mogłam zrobić coś więcej dla
tej jego cholernej przepowiedni? A gdzie tam! Wracaj do domu, Sophie, my się
wszystkim zajmiemy! Tylko nie złam sobie paznokcia!
Po kilku
minutach wylądowaliśmy na ciemnym, mrocznym podwórzu przed rezydencją Czarnego
Pana. Chciałam zejść z jego ramion, ale nie było mi to jeszcze dane.
- Umiem
chodzić – mruknęłam, wiercąc się.
- Ale nie
umiesz panować nad rękami – prychnął Voldemort, mając zapewne na myśli moją
bezskuteczną próbę samobójstwa.
Ze
skrzyżowanymi na piersiach rękami i zrezygnowaną miną, pozwoliłam, żeby Czarny
Pan usiadł na swoim tronie, nawet nie wypuszczając mnie z objęć.
Prychnęłam.
Odkąd się tylko urodziłam, obchodził się ze mną jak z porcelanową laleczką. No,
na początku nie mógł mnie tylko nosić na rękach, tak to już wszystko. Najlepiej
było chyba tylko wtedy, kiedy się kłóciliśmy. Ja na niego z mordą, on na mnie z
mordą i obraza wielka na dobre dwa tygodnie. Teraz jednak już mi to niestety
nie groziło. Będę chodziła wszędzie z obstawą piętnastu Śmierciożerców, żeby mi
się tylko nic nie stało.
- Która
godzina? – zapytałam.
- Już
późno – brzmiała odpowiedź. – Nie rozmawiam z tobą.
Zaśmiałam
się.
- Co za
ulga – mruknęłam. – Idę spać.
Chciałam
wstać, ale nie było mi to dane. Przytrzymał mnie za ramię. Przyjrzał się mojemu
nadgarstkowi, na którym widniała cienka, jasnoróżowa blizna, jednak i tak mocno
kontrastowała z moją skórą, która wyglądała, jak całkowicie pozbawiona
melaniny.
-
Obiecałaś – powiedział krótko.
- Ty też
obiecałeś. I złamałeś to słowo wiele razy – odparłam. – Nie mam siły na
kłótnie.
- Ja też
nie.
Westchnęłam
ciężko i zamknęłam oczy. Wkrótce przyszedł sen, a ja skrycie marzyłam, że
będzie to ostatni w moim życiu.
~*~
Możecie
sobie mówić, jaka to ja jestem okropna, że Sophie zabiłam. Co, myśleliście, że
zakończę tak to opowiadanie? Przecież to „Moda na sukces” w wersji HP xD. Ale
zaskoczę Was jeszcze wielokrotnie, możecie mi wierzyć. Dobra, muszę jeszcze coś
napisać na Czwórkę Hogwartu, ale na razie nie mam pojęcia, co. Chyba ożenię
dziś Godryka.
Łzy
płynęły mi po twarzy. Wpadłam do sypialni dziewczyn i wygrzebałam z kufra
żyletkę, którą dostałam na ostatnie urodziny od Syriusza. Moja ręka natrafiła
na coś płaskiego i długiego. Zacisnęłam palce na tym czymś i wyciągnęłam. Ta rzecz okazała się czerwoną smyczą, którą
dostałam od Bes, gdy zostałam prefektem. Przyjrzałam się smyczy. W zapięciu
obroży wplątanych było kilka czarnych, długich włosów psa. Na ten widok wybuchnęłam
jeszcze większym płaczem. Upchnęłam smycz byle jak w kufrze i zatrzasnęłam
wieko, ciężko dysząc. To bliskie i nagłe spotkanie z cząstką Syriusza wywołało
u mnie szok i jeszcze większy ból. Na trzęsących się nogach, opuściłam pokój. W
salonie Ślizgonów jeszcze nikogo nie było, zapewne kolacja jeszcze się nie
skończyła.
Otarłam
łzy, aby mieć lepszą widoczność i zajęłam fotel tuż przed kominkiem. W dłoni
wciąż ściskałam żyletkę. Musiałam się do tego dobrze przygotować, na wypadek,
gdyby ktoś mnie znalazł. Zaraz, co Syriusz napisał w liściku? Ach, już
pamiętam… Co się nią przetnie, nie można już tego naprawić… Doskonale. Ale… poczułam skurcz w żołądku. Czarny Pan
może okazać jeszcze większą wrogość, niż obecnie. Jakby się tak nad tym dobrze
zastanowić, to tylko ja powstrzymywałam go od brutalnych mordów i innych
okropności. Znów poczułam skurcz, jeszcze silniejszy niż poprzedni. Ale co mi
po życiu, skoro tracę wszystko? Najpierw Syriusza, teraz Dracona…
Zacisnęłam
zęby i podwinęłam nieco prawy rękaw. No, Sophie, przecież tego chcesz. Nie
boisz się śmierci. A poboli tylko przez chwilę… To nic w porównaniu do bólu,
który odczuwało twoje serce. Przecież już to robiłaś, w taki sam sposób Lord
Voldemort odzyskał czystą krew i stał się tobą.
Błysnęło i
po moim nadgarstku popłynęła szkarłatna stróżka krwi. Wystarczy jeden szybki
ruch i nawet tak nie bolało. Poczułam,
że ogarnia mnie senność, chyba po raz pierwszy od czasu śmierci Syriusza. Zamknęłam
oczy, czułam ciepło krwi, płynącej po moim przegubie. Po woli osunęłam się w
ciemność…
*
- Wiesz, Draco,
jak bardzo cię kocham? – spytała Ashley. Powtarzała mu to kilka razy na dzień,
a on tylko kiwałem w milczeniu głową. Tak samo było i w tym przypadku. Nie mógł
zrozumieć, dlaczego Sophie mnie zostawiła, przecież jednego dnia było dobrze, a
drugiego już nie… Myślał nad tym wiele razy.
- Draco,
słuchasz mnie? – z zamyślenia wyrwał go szczebiot Ash. Spojrzał na nią lekko
nieprzytomnym wzrokiem i powiedział:
-Zamyśliłem
się… może pójdziemy do salonu, co?
Ashley wyraziła
swoją zgodę i oboje się razem do dormitorium Slytherinu. Wpadło Draconowi na
myśl, że ten dom naprawdę zyskał na wartości, gdy Ash do niego trafiła. I
pomyśleć, że przepisała się z Beauxbatons do Hogwartu… Ale to ich strata. Nie
powinien się tak przejmować tym, że Sophie go zostawiła. Bardzo się od Ashley
różniła. Soph zawsze była we wszystkim najlepsza, może nawet i od tej szlamy,
Granger. Miała czarne włosy, nie była tą długonogą Ash, miała złote oczy, które
od śmierci Blacka zmieniała na czarne. Ostatnio bardzo też wychudła. Za to
Ashley miała blond włosy, była szczupła, urodziwa, z niebieskimi oczami. Co
prawda, nie okazywała żadnego zainteresowania lekcjami i nauką, ale z nią miał
o wiele więcej rozrywki, niż z Sophie. Tak, jest o wiele lepiej, odkąd urwał
kontakt z tą Serpens. Starał się nie myśleć
z siostrzenicą Czarnego Pana…
Tak
rozmyślając, dotarli do pokoju wspólnego. Nie było w nim nikogo.
- Cudownie,
zajmiemy sobie najlepsze fotele! – zawołała zachwycona Ashley.
- Tak,
kochanie – odpowiedział posłusznie i poprowadził ją do fotela przed kominkiem.
To, co, a raczej kogo na nim zastał sprawiło, że serce podskoczyło mu do
gardła. W fotelu siedziała Sophie, z głową przekrzywioną, spoczywającą na
ramieniu. Oczy miała zamknięte, twarz bardzo bladą. Uśmiechnął się w duchu.
Może już nie mogła dłużej żyć bez snu i w końcu się przemogła? Ale w tym jej
spokoju i jakby błogości na twarzy było coś dziwnego. Malfoy spojrzał na
Ashley. Jej wydatne usta były rozciągnięte w szerokim uśmiechu.
- Śpi. Nie
będziemy ją budzić, co? Chodźmy do ciebie… - szepnęła i pociągnęła go lekko za
rękę. Ale Draco dostrzegł coś, co przyprawiło go o chwilowe zatrzymanie akcji
serca. Z prawego nadgarstka Sophie spływała krew. Gdy po kilku sekundach
odzyskał czucie w członkach, chwycił lewą rękę Sophie i zbadałem jej puls.
Ledwo co go wyczuł.
- Draco,
co do… - zaczęła Ash, ale w tym samym momencie jej chłopak wziął na ręce
Sophie. Starał się nie myśleć… ciało
Sophie… i szybkim krokiem ruszył w stronę wyjścia. Ashley pobiegła za nim.
- Co się
stało, Dracuś, kochanie, wytłumacz mi to! – krzyknęłam Ash.
- Później
– wydyszał Malfoy, wbiegając po schodach na pierwsze piętro. Sophie była bardzo
lekka. Przez pół roku świadomie wyniszczała swój organizm, prawie nic nie
jedząc, nie śpiąc i spędzając większość czasu na płaczu.
- Malfoy!
To był
głos tego Victora Ghosta. Draco nawet się nie obejrzał, tylko przyspieszył
kroku, by jak najszybciej zgubić natrętnego Gryfona.
- Malfoy,
co jej zrobiłeś!? – tym razem Victor złapał Ślizgona za ramię. Zmierzył go nienawistnym
spojrzeniem, które natychmiast powędrowało do jego nieprzytomnej siostry.
- Co jej
zrobiłeś?! Najpierw gadasz, że ją kochasz, a potem się puszczasz z tą… szmatą?
– warknął Ghost. Draco wyszarpnął ramię z jego uścisku i cofnął się o krok.
- Zostaw
mnie, Ghost, ostrzegam cię – syknął. – Jeśli czegoś nie zrobimy, ona umrze… Idź
i zawiadom Dumbledore’a… nie wiem, kogokolwiek. Później odszukaj Sapphire i
przyprowadź ją do skrzydła szpitalnego. Ruszaj się!
Victor
odwrócił się i zbiegł do lochów, najprawdopodobniej w poszukiwaniu Snape’a. Malfoy
natomiast wbiegł schodami na drugie, trzecie, a później czwarte piętro. Na
piątym już zabrakło mu tchu, ale wpadł do skrzydła szpitalnego, znajdującego się
na końcu korytarza i zawołał:
- Pani
Pomfrey! Niech pani tu…
Z drzwi
swojego gabinetu wychyliła się pielęgniarka. Obrzuciła go przerażonym
spojrzeniem i wydyszała:
- Dlaczego
pan tak krzyczy, panie Malfoy?! Co się stało?
Malfoy
położył Sophie na najbliższym łóżku.
- To chyba
było… samobójstwo…
Ostatnie
słowo z trudem przeszło mu przez gardło. Pani Pomfrey błyskawicznie znalazła
się przy łóżku. Drzwi otworzyły się z głośnym trzaskiem i do skrzydła
szpitalnego wpadł Snape.
- Co się
tu stało, Draco? – rzucił, podchodząc do łóżka Sophie, której pani Pomfrey
badała puls i opatrywała głębokie rozcięcie. Zanim Malfoy odpowiedział, drzwi
ponownie się otworzyły i moim oczom ukazał się Dumbledore, Victor i Sapphire.
Gdy ta ostatnia rzuciła krótkie spojrzenie na łóżko, wybuchnęłam głośnym
płaczem.
- Panno
Killer, proszę się uspokoić – powiedział łagodnie dyrektor. – Panie Ghost,
niech pan wyśle sowę do Bes, niech tu przybędzie tak szybko, jak to możliwe.
Pani Pomfrey, jaki jest stan pacjentki?
- Nie
wiem, jak to powiedzieć, ale… - zaczęła, patrząc ze strachem na Dumbledore’a –
tej rany nie można zlikwidować.
- Nie
można? – powtórzył Snape. W jego głosie można było wyczuć narastającą złość i,
czyżby to było możliwe, strach?
Pani
Pomfrey pokręciła głową.
- Najwidoczniej
użyła tego – dodała, podając mu zakrwawioną żyletkę. Snape dokładnie ją
obejrzał, po czym zaklął pod nosem:
- Cholera,
co ten Black sobie myślał, dając jej coś takiego?
- Rany nie
można zlikwidować – szepnęła pani Pomfrey – Została jej najwyżej godzina…
Draco poczuł się tak, jakby jego żołądek
został pozbawiony dna. Czuł narastającą panikę na myśl, co by się stało, gdyby
Lord Voldemort się o tym dowiedział. Ale bał się nie tylko o swoją skórę. Teraz
zrozumiał, że życie bez Sophie byłoby inne. Chwilową ciszę przerwał Dumbledore:
- Trzeba powiadomić jej wuja.
- Voldemorta?
– pisnęła Sapphire, a Dumbledore pokiwał głową.
- Zostańcie
tu – dodał – Victorze, przyprowadź tutaj resztę rodzeństwa. Wydaje mi się, że
będą chcieli się z nią… pożegnać. Ja muszą…
-…pożegnać
się z nią? – powtórzył Snape.
Dyrektor
ponownie skinął głową i wyszedł ze skrzydła szpitalnego. Pani Pomfrey pomyślała
chyba, że skoro nic już nie można zrobić, więc nic tu po niej, bo udała się do
swojego gabinetu. Snape wbił wzrok w twarz Sophie, a Sapphire usiadła na
krześle. Malfoy zrobił to samo. Ręka Sophie była zimna i całkiem biała, a w
dotyku przypominała zwykły marmur. Patrząc na jej spokojną twarz, Draco przypomniał
sobie wężową twarz Czarnego Pana.
- Wygląda
jak anioł – mruknął.
- Wracaj
do tej swojej Ash! – syknęła Sapphire tak jadowicie, że Snape zwrócił na nią
swoje czarne oczy.
- Co? –
zdziwił się Malfoy.
- To przez
ciebie ona to zrobiła! – krzyknęła Szafir. – Zostawiłeś ją dla tej blondwłosej
sztucznej lali, wiedząc, że teraz jest jej trudno!
- Sapphire,
nie ma powodu, aby się tak denerwować – przerwał jej cicho Snape.
- N-nie
ma? – krzyknęła – Nie widzi pan, że Sophie umiera? Myślałam, że ona trochę
więcej dla pana znaczy!
Przy
normalnej okazji, za taką gadkę, nawet Ślizgonka oberwałaby szlaban, ale Snape
odwrócił się tylko do nas plecami i przemówił stłumionym głosem:
- Nawet
nie wiecie, dzieciaki, ile ona dla mnie znaczy…
- Sapphire,
Ashley mi powiedziała, że Sophie nie chce mnie znać… - zaczął Draco.
- Tak? Bo
ja myślałam, że było zupełnie odwrotnie! – pisnęła Szafir. – Ashley powiedziała
Soph, że to TY jej już nie chcesz przez tą jej depresję i żeby sobie odpuściła!
Coś
zaczęło świtać w głosie tlenionego. Wychodziło na to, że to jego wina, że
Sophie była nieszczęśliwa. To jego wina, że Sophie podcięła sobie żyły i teraz umiera… A wszystko przez zwykłą głupotę.
Po bladym
policzku Sophie spłynęła samotna łza. Maleńki płomyk nadziei zapłonął w piersi
arystokraty. Sophie otworzyła lekko oczy i szepnęła:
- Severusie…
Na dźwięk
swojego imienia, Snape odwrócił się do niej twarzą. Sapphire odsunęła mu się z
drogi, a Mistrz Eliksirów przysunął sobie krzesło i chwycił rękę Sophie.
- Wybacz –
dodała. Po jej policzku spłynęła kolejna łza.
- Nic nie
mów – przerwał jej Snape.
Jego głos
był zupełnie inny, niż zwykle. Nie był to ton ostry i suchy, którym zazwyczaj
zwracał się do większości osób, ale spokojny i łagodny. – Ale powiedz mi,
dlaczego to zrobiłaś?
Sophie
westchnęła cicho. Z tymi pustymi, czarnymi oczami i wychudłą bladą twarzą
wyglądała, jakby była córką Snape’a.
- Tęsknię
za Syriuszem – wyjaśniła – Ale za chwilę się z nim spotkam…
Jej czy
spoczęły na Sapphire, która zalała się łzami, później na Mistrzu Eliksirów,
który teraz ani trochę nie przypominał już wyrośniętego, nieznośnego nietoperza
i na Malfoya. Po jej policzku spłynęła trzecia łza.
- Zrób to
dobrze, Draco – wyszeptała. – Przeżyj…
Wypowiedzenie
tych słów najwidoczniej bardzo nadszarpnęły i tak już nikłe siły Sophie, bo
zamknęła oczy. Oddech miała płytki i nierówny. Nagle Sophie drgnęła lekko i
zamrugała szybko.
- Claudia
– wyszeptała. - Claudio… obiecałaś…
Westchnęła
ciężko, spazmatycznie. Poruszyła lekko dłonią i zamknęła oczy z uczuciem ulgi
na twarzy.
- Idę do
ciebie, Syriuszu – odpowiedziała cicho, a na jej twarzy zastygł ledwo
dostrzegalny uśmiech…
- Chyba
już pójdę.
Leżałam
odwrócona do Barty’ego plecami, patrząc tępo w drzwi. Crouch przyciągnął mnie
do siebie.
- Miałem
nadzieję, że ci to pomoże – mruknął.
- To nie
twoja wina, po prostu nie mam nastroju – odpowiedziałam cicho. – Odwiedzę na
chwilę Czarnego Pana, wrócę do Hogwartu i postaram się dalej ciągnąć ten żywot.
Barty
przestał się uśmiechać.
- Nie
wypuszczę cię, dopóki mi nie obiecasz, że dalej
będziesz ten żywot ciągnąć – oświadczył.
Zawahałam
się. A co mi tam, gdybym go czasem oszukała, to mógłby to potraktować jako
zemstę. On też nie był ze mną do końca szczery, a ja mu tego przez długi czas
nie zapomnę.
- Obiecuję
– odparłam po dłuższym zastanowieniu i zaczęłam się ubierać. On obserwował
mnie, nic nie mówiąc.
- Nie
podoba mi się wahanie w twoim głosie – odezwał się, kiedy już byłam gotowa do
wyjścia. – Ale uwierzę ci na słowo. Bo gdybyś złamała obietnicę… a mam nadzieję,
że tego nie zrobisz, to bardzo byś mnie zraniła. Nie chcesz tego, tak?
-
Obiecałam. Więc dotrzymam słowa – powiedziałam z naciskiem na ostatnie dwa
słowa. – Radziłabym ci się też ubrać, dla twojego własnego bezpieczeństwa.
Chwilę
później poczułam wyrzuty sumienia, że tak chłodno go potraktowałam. Przecież
chciał dobrze. Już mniejsza o to, że mu nie wyszło. Zanim Barty wygrzebał się z
łóżka, usiadłam na jego brzegu i objęłam go za szyję.
- Zobaczymy
się… kiedyś tam – dodałam i pocałowałam go w policzek.
Uśmiechnęłam
się sztucznie i wyszłam z pokoju.
Stałam
przez moment pod drzwiami komnaty Voldemorta, myśląc usilnie. Jak mu wyjaśnię
moją wizytę? No tak, mogę skłamać, że tęskniłam za nim, czy coś podobnego… ale
to już było przereklamowane. Albo powiem mu, że potrzebna mi jego krew… To też
nie wypali. Wie, że ja wiem, że on mi już tego nie da. Po prostu najzwyczajniej
w świecie powiem prawdę. Albo przynajmniej jej część.
Zapukałam
i weszłam do środka. Czarny Pan siedział na kamiennym tronie i czytał. A teraz
pytanie za sto punktów. Co czytał? Oczywiście, wczytywał się w jeden z
raportów. Jego też już powoli opanowywała opętańcza moc pracoholika. Nawet nie
podniósł głowy, kiedy weszłam. Zirytowana jego brakiem reakcji, usiadłam z
wściekłą miną na swoim tronie i skrzyżowałam ręce na piersiach.
- To już
nie usłyszę nawet małego „cześć”? – zapytałam z wyrzutem w głosie.
Voldemort
podniósł głowę i spojrzał na mnie.
- Wybacz.
Cześć – odrzekł. – Co tu robisz?
-
Denerwowała mnie osoba, więc przyszłam
tam, gdzie nikt mnie nie ignoruje – odpowiedziałam. – Albo przynajmniej nie
ignorował.
Zmarszczyłam
brwi.
- Skoro
Ashley Pail cię wkurza, to dlaczego nie załatwisz tego po naszemu? – spytał
Riddle, powracając do raportu. – Jedna dziwaczka więcej czy mniej nie robi
różnicy.
Kiedy
pomyślałam o jednej więcej dziwaczce w Hogwarcie, to aż mi przed oczami
pociemniało z przerażenia.
- Robi,
wierz mi – mruknęłam. – Gdyby były dwie Ashley Pail, to bym chyba zwariowała.
Zamilkłam.
Przez chwilę obserwowałam wuja, pochłoniętego raportem. Co, już go przestały
nudzić te głupie papierki? A założę się, że jeszcze miesiąc temu nie mógł
znieść nawet patrzenia na stosy tych świstków, jak ja nie mogłam znieść
patrzenia na osobę.
- To
dziwne, jakim cudem mogłeś zainteresować się tym… czymś – odezwałam się, wskazując na pergamin w jego ręce.
- Jestem
tu szefem, tak? – spytał. – Więc muszę wiedzieć, co się dzieje w „firmie”. I
ciekawych rzeczy się tu dowiaduję…
- Aha. A
ta twoja firma jak się nazywa? – zadrwiłam. – Voldex?
Czarny Pan
zignorował to.
- Skoro
tak, to ja sobie pójdę – dodałam, wstając.
- Ale
pamiętaj – powiedział ostrzegawczym tonem, patrząc mi prosto w oczy. – Obiecałaś
mi, że nic ze sobą nie zrobisz.
Przewróciłam
oczami.
- Tak
jest, szefie – mruknęłam i teleportowałam się.
Buddo.
Jest gorszy niż matka. Cudem jest jej dorównać, a co dopiero pobić.
Pojawiłam
się gdzieś w centrum Zakazanego Lasu. No, to czekało mnie jeszcze dotarcie do
szkoły, brnąc przez błoto, śliską trawę i odrażające, gnijące liście.
Bałam się
reakcji Ślizgonów. Była sobota, więc wątpię, czy komuś chciałoby się
gdziekolwiek wychodzić z dormitorium. A uczniowie w weekend śniadanie jedzą
raczej późno. W międzyczasie po co iść do biblioteki się pouczyć? Lepiej
nabijać się z pierwszoroczniaków, wracających do salonu umazanych atramentem
przez Irytka.
Byłam
pewna, że Ślizgoni będą się ze mnie nabijać. Byłam w błędzie. Kiedy weszłam,
nie było co prawda wszystkich uczniów. Ale za to śmiech i drwiny były chyba
trzy razy większe, niż gdyby była cała hałastra ślizgońskich dzieciaków.
Zobaczyłam
Ashley Pail, wychodzącą z dormitorium dziewczyn. Kiedy mnie ujrzała, zatrzymała
się gwałtownie. Przez kilka sekund patrzyła na mnie, jakby nie wierzyła własnym
oczom. Ale kiedy już jakiś impuls szturchnął jej zastygnięty mózg, wybuchnęła
śmiechem. Uniosłam brwi z zażenowania. Ludzie, ona zachowuje się czasami
gorzej, niż pięciolatek. Teraz na przykład, zaczęła podskakiwać, piszczeć,
śmiać się jak idiotka i pokazywać mnie palcem.
- Oto
szkolna piękność Hogwartu! – krzyczała, co najwyraźniej spodobało się reszcie
przebywających w salonie, bo ryknęli śmiechem. Tyle zamieszania o nic. I
pomyśleć, że każdemu Ślizgonowi chce się ze mnie drwić za każdym razem, kiedy
pojawię się na horyzoncie. To jest dość żałosne, żeby stwierdzić, że gdyby
Salazar Slytherin teraz nagle ożył, to natychmiast umarłby ze wstydu, widząc
swoich uczniów. Oto dobrze wychowana młodzież dwudziestego pierwszego wieku,
nie ma co.
Nawet nie
zwróciłam uwagi na cieszących michy Ślizgonów, tylko przeszłam spokojnie przez
salon. Minęłam osobę, doszłam do
sypialni szóstoklasistek i zatrzasnęłam Pail drzwi do łazienki przed nosem. Ta
zaczęła drwić:
- Miss
Mokrego Podkoszulka doskonale do ciebie pasuje.
Zdjęłam
wszystko i weszłam pod prysznic.
-
Ekscytujące – odpowiedziałam jej znudzonym tonem. – Naprawdę nie masz nic
innego do roboty? Jeśli tak, to rzeczywiście masz interesujące życie.
- Jesteś
Emo, tak? – zapytała z kpiną.
- Nie.
Moim jedynym życiowym problemem jesteś ty – warknęłam. – Każdy ma problemy.
Chcesz znać swój? Twoja szkaradna gęba.
Ashley
milczała przez chwilę. W końcu się odgryzła:
- Za to
ciebie nawet matka nie kocha.
Parsknęłam
śmiechem.
- Nie
płakałam jak mama to mówiła, więc teraz też nie będę – odparłam. – Ze mną walki
słownej nie wygrasz, kochana. A poczekaj, aż wyjdę z łazienki. Dobrze ci radzę,
nie stercz pod drzwiami jak ten pies.
Wyskoczyłam
spod prysznica, owinęłam się ręcznikiem i otworzyłam drzwi. Tuż pod nimi stała
Ashley ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.
- I co
teraz zrobisz, wieśniaro? – zapytała mnie. Moją twarz owionął całkiem nieświeży
oddech. Znów się zaśmiałam.
-
Pierwsze, co zrobię, to polecę ci umyć zęby – odpowiedziałam.
Ashley
zaczerwieniła się albo przynajmniej mi się tak wydawało, bo przez taką warstwę
makijażu prawie nic nie było widać.
- Chcesz
dostać jeszcze raz, jak kiedyś tą szklanką? – spytałam. – Tylko tym razem wezmę
góry Świętokrzyskie.
Wykopałam
ją z pokoju. Cóż, niestety, nie miałam powodu, aby ją jakoś „uszkodzić”. Ale
będą jeszcze inne dni… Albo i nie… może będzie to ostatni dzień, w którym
miałam szansę porozmawiać z kimkolwiek?
~*~
Przepraszam,
że tak nudno, ale wróciłam dziś z ogniska, jestem wykończona… poza tym,
następny rozdział będzie o wiele lepszy. Nie napiszę też nic od siebie, żeby
nie zepsuć atmosfery. Zapewne wielu będzie miało do mnie żal za następny
odcinek xD