7 września 2013

Rozdział 347

         Natychmiast przenieśliśmy się z Dworu Malfoyów do jakiegoś mrocznego, zapuszczonego miejsca. Była to całkiem spora działka zarośnięta z przodu starymi, powyginanymi drzewami, za którymi rozciągało się spore podwórko obrośnięte wysoką, suchą trawą. Mimo że był maj, wszystko wyglądało tak, jakby czas zatrzymał się jesienią. Największą uwagę jednak przykuwał dom. Ot, zwykła, wiejska, drewniana, rozlatująca się chata z drzwiami i oknami pozabijanymi zakurzonymi, szarymi, nieheblowanymi deskami. Nawet ongiś wydeptana dróżka została zasłonięta przez chwasty i ususzoną dawno roślinność. Poczułam się bardzo nieswojo. Domyśliłam się, że musieliśmy przybyć tutaj z konkretnego powodu: jedna z najcenniejszych pamiątek Czarnego Pana została ukryta w tym miejscu. Ten ściskał mnie cały czas za nadgarstek, może byt mocno, niż by tego chciał, jednak domyśliłam się, że tylko dzięki temu fizycznemu kontaktowi z wujem mogłam zauważyć ten stary, opuszczony dom. Natychmiast przypomniała mi się teleportacja łączna, której tak bardzo nie lubiłam.
Słońce jeszcze nie zaszło, lecz niebo pokrywały tu gęste, ciemne chmury. Zupełnie tak, jakby zanosiło się na deszcz. Koronami drzew poruszał także niepokojący, silny, letni wiatr. Nie czułam strachu, lecz po plecach mimowolnie przebiegł mi dreszcz, którego nie potrafiłam powstrzymać. Zerknęłam na Czarnego Pana. Na jego płaskiej, pełnej napięcia twarzy malowało się skupienie i niesamowite zdenerwowanie. W środku był roztrzęsiony, zwłaszcza wtedy, gdy unosił różdżkę, aby jednym jej machnięciem wyrwać z drzwi deski. Drzazgi rozpryskały się dookoła, odsłaniając dziurę ziejącą z szarego muru. W środku panował całkowity mrok, tylko gdzieniegdzie widniały nieznaczne plamy światła, gdyż promienie słońca wpadały jeszcze przez dziury w dachu. Puściłam dłoń Voldemorta i patrzyłam, jak ten wchodzi do środka z walącym jak dzwon w piersi sercem. Zlał się całkowicie z mrocznym, czarnym wnętrzem przestronnej, lecz niesamowicie zapuszczonej już komnaty. Chata groziła zawaleniem i to widać było na pierwszy rzut oka. Przez chwilę wydawało mi się, że już chyba byłam w tej okolicy. Skądś kojarzyłam te pagórki, majaczący w oddali las…
- Czy tutaj nie odbyła się czasami ceremonia…?
- Tak – przerwał mi stanowczo Voldemort, a w jego głosie zabrzmiało zniecierpliwienie. Zamilkłam, patrząc na niego z wściekłością, jednak, koniec końców, musiałam zrozumieć, że nie był w najlepszym humorze. Nie miałam pojęcia, dlaczego zabrał mnie ze sobą. Przecież nie pomogę mu, obojętnie, co zastanie w miejscach, w których ukrył horkruksy.
Podzielenie duszy… Nie, to nie był dobry pomysł. O wiele lepiej było przyjąć Mroczną Krew. Wiadomo, dar ów nie jest dla każdego, a horkruksa może stworzyć sobie każdy, kto potrafił pogodzić się z zamordowaniem innego człowieka. Dla mnie wciąż akt ten był swego rodzaju… karą. Syriusz kiedyś mi powiedział, że nie byłabym w stanie pozbawić kogoś życia. I może miał rację. Wielokrotnie odczuwałam ogromną chęć, ba, potrzebę wydarcia duszy z wielu osób, jednak nigdy tak naprawdę nie planowałam zbrodni. Te wszystkie podniosłe wyobrażenia dalekie były od realizacji, ot, zwyczajna, ludzka wściekłość, przepełniająca krew mrozem, a głowę ogniem. A kiedy już emocje opadały, żałowałam, że tak źle myślałam o tym śmiertelniku, którego jeszcze nie tak dawno pragnęłam z całego serca uśmiercić. Być może nie nadawałam się do tego, aby być w pełni zła? Przecież zło polega na … odbieraniu czegoś. A ja nie pozbawiłam jeszcze nikogo ani życia, ani rodziny, ani nawet złota. Nie odebrałam śmiertelnikowi nawet krwi. Poczułam się nagle niesamowicie malutka, stojąc u boku Lorda Voldemorta. Mój mistrz, mój pan i nauczyciel. Miał za sobą tyle zabójstw, że teraz zamordowanie kilkunastu Śmierciożerców nie znaczyło dla niego nic. Byli mu obojętni tak, jak dla Armanda obojętne były jego własne ofiary. On jednak w jakiś sposób potrafił się z nimi połączyć. Pijąc ich krew, stawał się na krótką chwilę nimi. Ciężki, nierówny rytm serca, który zwalniał, zwalniał…
Byłam ciekawa, kiedy znów zjawi się przy mnie Armand. On zapewne wszystko wiedział o horkruksach Czarnego Pana. Był w końcu równie potężny, co on, dodatkowo w pełni nieśmiertelny… Ale jedyne, co było tak niesamowicie irytującego w zachowaniu każdego wampira, to przesadny dystans do każdej sprawy na świecie. Sami z siebie nigdy nikomu nie pomagali, na nikim się nie mścili, jakby problemy doczesnego świata były poza nimi. Jakby… wciąż żyli tym, co zostawili za sobą wraz ze śmiertelną duszą. 

Weszłam za wujem do izby, wytężając wzrok. Udało mi się dostrzec jakiś przewrócony, niezwykle stary stół i jakiś drewniany fotel obity zjedzonym przez mole, brudnym, zakurzonym, chyba bordowym perkalem. W ogóle nie pasował do reszty nieheblowanych, szarych, zniszczonych mebli kuchennych czy podłogi, która wyraźnie była już dawno spróchniała i każdy nieostrożny krok mógł wysłać mnie w sekundę do piwnicy. To piękne ongiś krzesło któryś z mieszkańców chaty musiał ukraść z jakiegoś zamożnego, mugolskiego domu. Mogłam nawet pokusić się o domysły, że brat mojej babki, Morfin, skradł je z mieszkania Riddle’ów.
Voldemort uniósł różdżkę i wycelował nią w sam środek podłogi, gdzie nagle pojawił się zarys sporej klapy. Jeszcze jeden ruch różdżką, a ta uniosła się, ukazując niewielką, drewnianą kryptę, w której coś połyskiwało szlachetnie. Kiedy się bliżej przyjrzałam, okazało się, że jest to złota, dość duża szkatuła wysadzana ogromnymi rubinami wielkości kurzych jajek. Z bijącym mocno sercem obserwowałam, jak wieko unosi się powoli. Zacisnęłam dłonie w pięści z całej siły, aż paznokcie wbiły mi się boleśnie w skórę.
Ryk Czarnego Pana wypełnił chatę, aż stare, drewniane krokwie zatrzeszczały, a kurz posypał się na podłogę. Szkatuła wypełniona była czerwonym jedwabiem; na szkarłatnej poduszeczce nic nie było. Poczułam nieprzyjemny uścisk w żołądku. Być może nie zdawałam sobie sprawy z tego, co musiał oznaczać brak złotego pierścienia z czarnym oczkiem, dla mnie oznaczało to tylko okropny humor wuja i niebezpieczeństwo, które wisiało już nad Harrym. Wiedziałam, że Voldemort tak tego nie zostawi.
Odsunęłam się nieco na wszelki wypadek, jakby ten wpadł w kolejny tego dnia szał. I wcale się nie pomyliłam. Wyczułam w nim coś, z czym jeszcze nigdy nie miałam do czynienia. Słyszałam setki myśli, które brzęczały natarczywie w jego głowie, widziałam tysiące przesuwających się przed jego oczami wizji… Ale to tylko pierścień. Utracił tę rodzinną pamiątkę, skradziono jego czarkę… To nie koniec walki. Przecież miał całe mnóstwo horkruksów, zniszczony pierścień jeszcze nic nie znaczył. Nie musimy się teraz martwić. Nie odezwałam się jednak ani słowem, aby go dodatkowo nie denerwować. Musiał ochłonąć, a moje ingerowanie w jego sprawy z pewnością by temu nie pomogło. Postanowiłam trzymać się na uboczu, aby sama moja obecność była dla niego wsparciem, z którego mógł zrezygnować w każdej chwili. Znalazłam się w oku cyklonu.

Voldemort zamknął kopniakiem złote wieko szkatuły, chwycił mnie za rękę i wyciągnął brutalnie z zakurzonej chaty.
- Dokąd teraz? – udało mi się z siebie wyrzucić, podczas gdy on biegł już pomiędzy wysokimi, ususzonymi trawami wydeptaną ścieżką.
- Jezioro – odparł krótko. Był maksymalnie skupiony, a ja zaczęłam się już obawiać, może nie o własną skórę, lecz o samego Czarnego Pana. Oczywiście nie wierzyłam w to, lecz istniało prawdopodobieństwo… Jeśli nie zastaniemy horkruksa w jaskini… To będzie koniec świata.
Teleportowaliśmy się, a czarna próżnia wessała nas w siebie. Lecieliśmy w kierunku ogromnych nadziei i planów. To była ostatnia szansa. Jeśli horkruks tam będzie, wszystko wróci do normy. Odetchniemy z ulgą. A jeśli nie… Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Nie mogłam zobaczyć oczami wyobraźni tego, co uczyni wuj, gdyż utrata medalionu byłaby dla niego osobistą porażką. Obawiałam się tego coraz bardziej.

Pojawiliśmy się na jakiejś wąskiej, ostrej, skalistej skarpie, o którą obijały się agresywnie i bezwzględnie zimne, morskie, pieniące się fale. W powietrzu czuć było zapach wiatru i soli. Czarny Pan stał przez chwilę na stromej skarpie, węsząc uparcie, całkowicie skupiony na tej czynności, a lodowata woda rozpryskiwała się u jego stóp, mocząc poły jego szaty, na co Lord Voldemort nie zwracał w ogóle uwagi. Przyglądałam mu się tak długo, aż sam nie odwrócił się do mnie twarzą, gotów do dalszych poszukiwań. Uniósł różdżkę, której koniec zapłonął w półmroku jaskini. Nigdy wcześniej tutaj nie byłam, a i sam wuj nie kwapił się, aby opowiedzieć mi coś więcej o tym miejscu, dlatego pozostało mi tylko uruchomić wyobraźnię i stworzyć tę kryjówkę samodzielnie, w swej własnej głowie. A jakże obraz ów odbiegał od prawdziwej jaskini!
Ześliznęliśmy się bez najmniejszego problemu nieco w dół skały, gdzie natknęliśmy się na swego rodzaju… jeziorko. Woda w nim była czarna, niczym niezmącona, a powietrze w wąskim tunelu jeszcze bardziej przesiąkło jej chłodem i solą. Zaczęłam się zastanawiać, jak Czarny Pan chce przeprawić się na drugi koniec. Przepłynie, jak zwyczajny mugol? A może użyje czarów? To było raczej oczywiste, lecz w furii, która go ogarnęła, mógł wpaść na zupełnie ekscentryczny pomysł. Spojrzałam na niego wyczekująco; ten chwycił mój nadgarstek i, nie mówiąc ani słowa, uniósł się w powietrze. Byłam pełna podziwu dla jego refleksu, sprytu i szybkości. Nasz lot w ogóle nie przypominał chaotycznych ruchów Nieśmiertelnych, lecz nie był także leniwą, powolną wyprawą na miotle. Trzymał mnie mocno w kościstych ramionach, ze wzrokiem utkwionym w mrocznym końcu tunelu, perfekcyjnie lawirując pomiędzy wystającymi tu i ówdzie ze ścian ostrymi skałami. Spojrzałam w dół. Otulił nas całkowity mrok, widziałam tylko maleńkie światełko, odbijające się w martwej, lodowatej tafli jeziora, pochodzące z różdżki Czarnego Pana. Mocniej przylgnęłam do niego, ale poczułam tylko jego sztywne ciało i niezliczone, twarde kości. Był całkiem spięty, jakby jego umysł już był przy medalionie spoczywającym w głębi jaskini.
Tunel powoli zaczął się rozszerzać, a moim oczom ukazała się wysoka, kamienna, okrągła sala. Wylądowaliśmy niesamowicie miękko, a Voldemort podszedł prosto do nierównej ściany. Przyłożył opuszki białych palców do chropowatej powierzchni, myśląc intensywnie. W końcu na nowo uniósł różdżkę i jej końcem dotknął swego lewego nadgarstka. Błysnęło złote, intensywne światło, a na idealnej niczym chłodny marmur skórze pojawiło się głębokie rozcięcie, z którego trysnęła krew, pokrywając rubinowymi kropelkami nierówność kamiennej ściany. Otworzyłam usta, a z mojego gardła wydarł się zduszony okrzyk, jednak nie zdążyłam temu zapobiec. Wiedziałam, że nigdy nie pozwoliłby mi się zranić, jednak znów zdałam sobie sprawę, że jest tylko człowiekiem. Nie ma znaczenia to, jak bardzo jest potężny i ile posiada horkruksów. Był śmiertelnikiem, a od grobu dzieliły go tylko poczynania i spryt Harry’ego Pottera.
Jeszcze jeden błysk, a szkarłatne zagłębienie w ciele wuja zrosło się momentalnie. Tymczasem ściana zaczęłam się zapadać, ustępując miejsca wykwintnej, kamiennej bramie. Otworzyłam szeroko oczy, natomiast na Czarnym Panu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
- Chodź, jesteśmy już blisko – mruknął, a jego cichy, opanowany głos poniósł się echem po olbrzymich, kamiennych komnatach.
Moim oczom ukazał się wąski, skalisty brzeg oraz wielkie, czarne jezioro, które wyglądało jeszcze mroczniej i wywoływało jeszcze większy niepokój w duszy, niż szalejące na zewnątrz morze. Panowała tutaj cisza mrożąca krew w żyłach, a gdzieś w oddali po podejrzanie nieruchomej wodzie błąkała się zielonkawa, gęsta mgła. Zerknęłam na wuja, który podszedł do samiutkiego brzegu jeziora, starając się nie poruszać czarnej tafli jeziora, uniósł wysoko różdżkę, stuknął nią w coś, co albo nie istniało, albo było niewidzialne, a w powietrzu pojawił się łańcuch, który zaczął się wić i skręcać, jakby niewidzialna siła ciągnęła go w stronę Czarnego Pana. W końcu ujrzałam zbliżającą się do nas powoli maleńką, drewnianą łódkę. Spojrzałam na niego, oczekując, aż wyjaśni mi, co to ma oznaczać, on jednak machnął różdżką, a z jej końca wystrzeliła wielka, ognista, gorąca kula, którą wuj powiódł daleko, daleko, poza horyzont. Na nowo zapadła aksamitna ciemność, rozpraszana jedynie przez zielonkawą mgłę majaczącą w oddali i płonącą delikatnie chłodnym blaskiem różdżkę.
Voldemort wskazał na łódkę, po czym pomógł mi wsiąść do środka. Po chwili sam zajął miejsce obok mnie. Ledwo mieściliśmy się na małym, mokrym, zimnym pokładzie, jednak nie powiedziałam ani słowa, tylko przysunęłam się nieco bliżej Czarnego Pana. Obawiałam się tego, co znajdowało się w mrocznej, nieskończenie głębokiej otchłani. Wiedziałam, że wuj trzymał tam potwory, których nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Obił mi się także o uszy termin inferius. Jednak zwłok bałam się właśnie najmniej. Mieliśmy nad nimi władzę, jednak świadomość, że pod nami dryfują topielcy… nie była zbyt przyjemna. Zimny dreszcz przebiegł po moim grzbiecie. Ramię Czarnego Pana oplotło mnie ciaśniej, jakby… serdeczniej, niż wtedy, kiedy lecieliśmy nad wąskim jeziorem.
Płynęliśmy przez kilka minut, a jasna, zielona mgła ani trochę się nie zbliżała. Byłam już trochę zniecierpliwiona, choć wiedziałam, że za chwilę dowiemy się, co czeka na nas u celu. Medalion, czy może pusta szkatuła? Od tego zależał spokój Czarnego Pana i życie Harry’ego Pottera. Wiedziałam, że Voldemort nie odpuści mu zniszczenia pierścienia, że będzie go ścigał dniami i nocami, aż dopadnie jego biedną osobę i unicestwi. Nie zostanie z niego ani jeden maleńki, krwawy kawałeczek. Natomiast jeśli nie zastaniemy także horkruksa ukrytego w jaskini… wolałam o tym nie myśleć.
- Czy te magiczne stwory cię rozpoznają? – zapytałam tak cicho, jak tylko potrafiłam, lecz i tak mój głos poniósł się szerokim echem po wielkiej, mrocznej sali. – Nie zaatakują nas?
Voldemort pokręcił tylko głową i odparł krótko:
- Już wiedzą, że to ja płynę, nie musisz się martwić. Za chwilę będziemy na miejscu.
Nie mylił się.

Kilka minut później łódka wpłynęła w gęstą mgłę, a łódka łagodnie uderzyła o kamienie. Natychmiast wyskoczyłam na stały ląd. Nie przepadałam za nieznanymi mi miejscami, tym bardziej, jeśli musiałam dzielić je z niebezpiecznymi, obrzydliwymi stworami. Czarny Pan również szybko opuścił drewniany pokład i przeszedł szybko przez mgłę, unosząc różdżkę. Wzrok miał utkwiony w kamiennej, potężnej misie stojącej na jakimś ciemnym podwyższeniu. Naczynie wypełnione było jakimś eliksirem, którego nie potrafiłam zidentyfikować.
Przez te wszystkie lata byłam przekonana, że posiadałam już wystarczającą do życia wiedzę bądź kolejne lata w Hogwarcie wyposażą mnie w jakieś dodatkowe informacje dotyczące świata magii. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak wiele jeszcze nie wiem. Szkoła dawała nam tylko podstawowe wykształcenie. Czarny Pan nigdy nie uczył się nigdzie poza Hogwartem, samodzielnie poszerzał swoją wiedzę, czym od zawsze mi imponował. Mogłam powiedzieć o nim wszystko, lecz nie to, że był leniwy, tępy bądź słaby.
Wycelował różdżką w misę, nad którą szybko się nachylił, a eliksir stał się przezroczysty. Zerknęłam do środka z szalejącym w piersiach sercem. Na dnie nie było nic. Przez moment poczułam się tak, jakbym nastąpiła na fałszywy stopień w Hogwarcie, a żołądek ścisnął mi się boleśnie.

Ryk Czarnego Pana rozdarł niepokojącą ciszę panującą w kamiennej sali.

16 komentarzy:

  1. ~Fleur de Lis
    7 września 2013 o 20:25

    Jak zawsze niesamowicie! Byłam pewna, że będzie to dobry rozdział i jak zwykle się nie zawiodłam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Kasika
    8 września 2013 o 13:54

    Soperrr !

    OdpowiedzUsuń
  3. ~Marzeena
    8 września 2013 o 17:10

    Bardzo mi sie podoba . Jesteś rewelacyjna :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 września 2013 o 18:41
      Cóż, dziękuję bardzo xD

      Usuń
  4. ~Patrycja
    8 września 2013 o 18:47

    Voldkowi powinno bardziej ciśnienie skoczyć xd oj, potter może się już bać o swoją skórę. Jestem tylko ciekawa po której stronie będzie Sophie w ostatecznym starciu. No cóż, nie pozostaje mi już nic więcej, jak życzyć weny i czasu na pisanie :-) Serdecznie pozdrawiam, Patrycja

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 września 2013 o 18:51
      Och, wenę mam zawsze, tylko nie zawsze na to, co trzeba xD Tak czy siak – postaram się nie zmaścić bitwy xD

      Usuń
  5. ~Evelyn
    10 września 2013 o 16:36

    Rozdział genialny, świetnie to wszystko opisałaś. Czuję się ten klimat i moc. Masz na prawdę wielki dar pisania :)

    OdpowiedzUsuń
  6. ~Aga ;)
    10 września 2013 o 19:00

    A mnie szczerze rozdział zanudził. Ja tu czekam na grubą akcję a ty mi dodajesz horkruksy znowu. Mam nadzieję, że następny rozdział nie będzie cały o horkruksach. Rozdział jest dobry ale nie w moim guście. Wolę akcję i więcej dialogów XD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 10 września 2013 o 19:06
      Aaaa mięsa by się chciało już, co? :D Ja wiem, wiem xD
      Kurcze, dziwne, bo zazwyczaj wszyscy mają problem z opisami, dodają za dużo dialogów, a zero opisów… ja odwrotnie. Jaka jestem… hipsterska :D

      Usuń
    2. ~Aga ;)
      10 września 2013 o 19:24

      #Yolo #Krejzi #Hipsta

      No chciałoby się, chciało. A to będzie trwać wieki XD

      Usuń
    3. 10 września 2013 o 21:03
      Niee, już Sophie z Voldkiem lecą do Hogwartu xD

      Usuń
  7. ~_Wika_
    14 września 2013 o 14:55

    Czyta się przyjemnie i, co ciekawe mimo, że znam kolejne wydarzania to wciąż jest są one dla mnie niespodzianką. Czarny Pan się wścieka z powodu utraty horkruksów, Shopie się temu przygląda, a bitwa w Hogwarcie tuż tuż. Szczerze mówiąc miałam nadzieję, że będzie się to działo ciut szybciej, jednakże mam nadzieję, że to tylko moment przejściowy i akcja przyspieszy.

    P.S. W czwartym akapicie od końca jest powtórzenie: „Kilka minut później łódka wpłynęła w gęstą mgłę, a łódka łagodnie uderzyła o kamienie”

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 14 września 2013 o 20:47
      Tak? O, to później poprawię, bo teraz jestem po koncercie nieogarnięta.
      Strasznie tę ostateczną bitwę odwlekam, trochę mnie to przeraża, że już będzie finisz.

      Usuń