Natychmiast
przenieśliśmy się z Dworu Malfoyów do jakiegoś mrocznego, zapuszczonego
miejsca. Była to całkiem spora działka zarośnięta z przodu starymi,
powyginanymi drzewami, za którymi rozciągało się spore podwórko obrośnięte wysoką,
suchą trawą. Mimo że był maj, wszystko wyglądało tak, jakby czas zatrzymał się
jesienią. Największą uwagę jednak przykuwał dom. Ot, zwykła, wiejska,
drewniana, rozlatująca się chata z drzwiami i oknami pozabijanymi zakurzonymi,
szarymi, nieheblowanymi deskami. Nawet ongiś wydeptana dróżka została
zasłonięta przez chwasty i ususzoną dawno roślinność. Poczułam się bardzo
nieswojo. Domyśliłam się, że musieliśmy przybyć tutaj z konkretnego powodu:
jedna z najcenniejszych pamiątek Czarnego Pana została ukryta w tym miejscu.
Ten ściskał mnie cały czas za nadgarstek, może byt mocno, niż by tego chciał,
jednak domyśliłam się, że tylko dzięki temu fizycznemu kontaktowi z wujem
mogłam zauważyć ten stary, opuszczony dom. Natychmiast przypomniała mi się
teleportacja łączna, której tak bardzo nie lubiłam.
Słońce jeszcze nie
zaszło, lecz niebo pokrywały tu gęste, ciemne chmury. Zupełnie tak, jakby
zanosiło się na deszcz. Koronami drzew poruszał także niepokojący, silny, letni
wiatr. Nie czułam strachu, lecz po plecach mimowolnie przebiegł mi dreszcz,
którego nie potrafiłam powstrzymać. Zerknęłam na Czarnego Pana. Na jego
płaskiej, pełnej napięcia twarzy malowało się skupienie i niesamowite
zdenerwowanie. W środku był roztrzęsiony, zwłaszcza wtedy, gdy unosił różdżkę,
aby jednym jej machnięciem wyrwać z drzwi deski. Drzazgi rozpryskały się
dookoła, odsłaniając dziurę ziejącą z szarego muru. W środku panował całkowity
mrok, tylko gdzieniegdzie widniały nieznaczne plamy światła, gdyż promienie
słońca wpadały jeszcze przez dziury w dachu. Puściłam dłoń Voldemorta i
patrzyłam, jak ten wchodzi do środka z walącym jak dzwon w piersi sercem. Zlał
się całkowicie z mrocznym, czarnym wnętrzem przestronnej, lecz niesamowicie
zapuszczonej już komnaty. Chata groziła zawaleniem i to widać było na pierwszy
rzut oka. Przez chwilę wydawało mi się, że już chyba byłam w tej okolicy. Skądś
kojarzyłam te pagórki, majaczący w oddali las…
- Czy tutaj nie odbyła
się czasami ceremonia…?
- Tak – przerwał mi
stanowczo Voldemort, a w jego głosie zabrzmiało zniecierpliwienie. Zamilkłam,
patrząc na niego z wściekłością, jednak, koniec końców, musiałam zrozumieć, że
nie był w najlepszym humorze. Nie miałam pojęcia, dlaczego zabrał mnie ze sobą.
Przecież nie pomogę mu, obojętnie, co zastanie w miejscach, w których ukrył
horkruksy.
Podzielenie duszy… Nie,
to nie był dobry pomysł. O wiele lepiej było przyjąć Mroczną Krew. Wiadomo, dar
ów nie jest dla każdego, a horkruksa może stworzyć sobie każdy, kto potrafił
pogodzić się z zamordowaniem innego człowieka. Dla mnie wciąż akt ten był swego
rodzaju… karą. Syriusz kiedyś mi powiedział, że nie byłabym w stanie pozbawić
kogoś życia. I może miał rację. Wielokrotnie odczuwałam ogromną chęć, ba,
potrzebę wydarcia duszy z wielu osób, jednak nigdy tak naprawdę nie planowałam
zbrodni. Te wszystkie podniosłe wyobrażenia dalekie były od realizacji, ot,
zwyczajna, ludzka wściekłość, przepełniająca krew mrozem, a głowę ogniem. A
kiedy już emocje opadały, żałowałam, że tak źle myślałam o tym śmiertelniku,
którego jeszcze nie tak dawno pragnęłam z całego serca uśmiercić. Być może nie
nadawałam się do tego, aby być w pełni zła? Przecież zło polega na … odbieraniu
czegoś. A ja nie pozbawiłam jeszcze nikogo ani życia, ani rodziny, ani nawet
złota. Nie odebrałam śmiertelnikowi nawet krwi. Poczułam się nagle niesamowicie
malutka, stojąc u boku Lorda Voldemorta. Mój mistrz, mój pan i nauczyciel. Miał
za sobą tyle zabójstw, że teraz zamordowanie kilkunastu Śmierciożerców nie
znaczyło dla niego nic. Byli mu obojętni tak, jak dla Armanda obojętne były
jego własne ofiary. On jednak w jakiś sposób potrafił się z nimi połączyć.
Pijąc ich krew, stawał się na krótką chwilę nimi. Ciężki, nierówny rytm serca,
który zwalniał, zwalniał…
Byłam ciekawa, kiedy znów
zjawi się przy mnie Armand. On zapewne wszystko wiedział o horkruksach Czarnego
Pana. Był w końcu równie potężny, co on, dodatkowo w pełni nieśmiertelny… Ale
jedyne, co było tak niesamowicie irytującego w zachowaniu każdego wampira, to
przesadny dystans do każdej sprawy na świecie. Sami z siebie nigdy nikomu nie
pomagali, na nikim się nie mścili, jakby problemy doczesnego świata były poza
nimi. Jakby… wciąż żyli tym, co zostawili za sobą wraz ze śmiertelną
duszą.
Weszłam za wujem do izby,
wytężając wzrok. Udało mi się dostrzec jakiś przewrócony, niezwykle stary stół
i jakiś drewniany fotel obity zjedzonym przez mole, brudnym, zakurzonym, chyba
bordowym perkalem. W ogóle nie pasował do reszty nieheblowanych, szarych,
zniszczonych mebli kuchennych czy podłogi, która wyraźnie była już dawno
spróchniała i każdy nieostrożny krok mógł wysłać mnie w sekundę do piwnicy. To
piękne ongiś krzesło któryś z mieszkańców chaty musiał ukraść z jakiegoś
zamożnego, mugolskiego domu. Mogłam nawet pokusić się o domysły, że brat mojej
babki, Morfin, skradł je z mieszkania Riddle’ów.
Voldemort uniósł różdżkę
i wycelował nią w sam środek podłogi, gdzie nagle pojawił się zarys sporej
klapy. Jeszcze jeden ruch różdżką, a ta uniosła się, ukazując niewielką,
drewnianą kryptę, w której coś połyskiwało szlachetnie. Kiedy się bliżej
przyjrzałam, okazało się, że jest to złota, dość duża szkatuła wysadzana
ogromnymi rubinami wielkości kurzych jajek. Z bijącym mocno sercem
obserwowałam, jak wieko unosi się powoli. Zacisnęłam dłonie w pięści z całej
siły, aż paznokcie wbiły mi się boleśnie w skórę.
Ryk Czarnego Pana
wypełnił chatę, aż stare, drewniane krokwie zatrzeszczały, a kurz posypał się
na podłogę. Szkatuła wypełniona była czerwonym jedwabiem; na szkarłatnej
poduszeczce nic nie było. Poczułam nieprzyjemny uścisk w żołądku. Być może nie
zdawałam sobie sprawy z tego, co musiał oznaczać brak złotego pierścienia z
czarnym oczkiem, dla mnie oznaczało to tylko okropny humor wuja i
niebezpieczeństwo, które wisiało już nad Harrym. Wiedziałam, że Voldemort tak
tego nie zostawi.
Odsunęłam się nieco na
wszelki wypadek, jakby ten wpadł w kolejny tego dnia szał. I wcale się nie
pomyliłam. Wyczułam w nim coś, z czym jeszcze nigdy nie miałam do czynienia.
Słyszałam setki myśli, które brzęczały natarczywie w jego głowie, widziałam tysiące
przesuwających się przed jego oczami wizji… Ale to tylko pierścień. Utracił tę
rodzinną pamiątkę, skradziono jego czarkę… To nie koniec walki. Przecież miał
całe mnóstwo horkruksów, zniszczony pierścień jeszcze nic nie znaczył. Nie
musimy się teraz martwić. Nie odezwałam się jednak ani słowem, aby go dodatkowo
nie denerwować. Musiał ochłonąć, a moje ingerowanie w jego sprawy z pewnością
by temu nie pomogło. Postanowiłam trzymać się na uboczu, aby sama moja obecność
była dla niego wsparciem, z którego mógł zrezygnować w każdej chwili. Znalazłam
się w oku cyklonu.
Voldemort zamknął
kopniakiem złote wieko szkatuły, chwycił mnie za rękę i wyciągnął brutalnie z
zakurzonej chaty.
- Dokąd teraz? – udało mi
się z siebie wyrzucić, podczas gdy on biegł już pomiędzy wysokimi, ususzonymi
trawami wydeptaną ścieżką.
- Jezioro – odparł
krótko. Był maksymalnie skupiony, a ja zaczęłam się już obawiać, może nie o
własną skórę, lecz o samego Czarnego Pana. Oczywiście nie wierzyłam w to, lecz
istniało prawdopodobieństwo… Jeśli nie zastaniemy horkruksa w jaskini… To
będzie koniec świata.
Teleportowaliśmy się, a
czarna próżnia wessała nas w siebie. Lecieliśmy w kierunku ogromnych nadziei i
planów. To była ostatnia szansa. Jeśli horkruks tam będzie, wszystko wróci do
normy. Odetchniemy z ulgą. A jeśli nie… Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić.
Nie mogłam zobaczyć oczami wyobraźni tego, co uczyni wuj, gdyż utrata medalionu
byłaby dla niego osobistą porażką. Obawiałam się tego coraz bardziej.
Pojawiliśmy się na
jakiejś wąskiej, ostrej, skalistej skarpie, o którą obijały się agresywnie i
bezwzględnie zimne, morskie, pieniące się fale. W powietrzu czuć było zapach
wiatru i soli. Czarny Pan stał przez chwilę na stromej skarpie, węsząc uparcie,
całkowicie skupiony na tej czynności, a lodowata woda rozpryskiwała się u jego
stóp, mocząc poły jego szaty, na co Lord Voldemort nie zwracał w ogóle uwagi.
Przyglądałam mu się tak długo, aż sam nie odwrócił się do mnie twarzą, gotów do
dalszych poszukiwań. Uniósł różdżkę, której koniec zapłonął w półmroku jaskini.
Nigdy wcześniej tutaj nie byłam, a i sam wuj nie kwapił się, aby opowiedzieć mi
coś więcej o tym miejscu, dlatego pozostało mi tylko uruchomić wyobraźnię i
stworzyć tę kryjówkę samodzielnie, w swej własnej głowie. A jakże obraz ów
odbiegał od prawdziwej jaskini!
Ześliznęliśmy się bez
najmniejszego problemu nieco w dół skały, gdzie natknęliśmy się na swego
rodzaju… jeziorko. Woda w nim była czarna, niczym niezmącona, a powietrze w
wąskim tunelu jeszcze bardziej przesiąkło jej chłodem i solą. Zaczęłam się
zastanawiać, jak Czarny Pan chce przeprawić się na drugi koniec. Przepłynie,
jak zwyczajny mugol? A może użyje czarów? To było raczej oczywiste, lecz w
furii, która go ogarnęła, mógł wpaść na zupełnie ekscentryczny pomysł.
Spojrzałam na niego wyczekująco; ten chwycił mój nadgarstek i, nie mówiąc ani
słowa, uniósł się w powietrze. Byłam pełna podziwu dla jego refleksu, sprytu i
szybkości. Nasz lot w ogóle nie przypominał chaotycznych ruchów Nieśmiertelnych,
lecz nie był także leniwą, powolną wyprawą na miotle. Trzymał mnie mocno w
kościstych ramionach, ze wzrokiem utkwionym w mrocznym końcu tunelu,
perfekcyjnie lawirując pomiędzy wystającymi tu i ówdzie ze ścian ostrymi
skałami. Spojrzałam w dół. Otulił nas całkowity mrok, widziałam tylko maleńkie
światełko, odbijające się w martwej, lodowatej tafli jeziora, pochodzące z
różdżki Czarnego Pana. Mocniej przylgnęłam do niego, ale poczułam tylko jego
sztywne ciało i niezliczone, twarde kości. Był całkiem spięty, jakby jego umysł
już był przy medalionie spoczywającym w głębi jaskini.
Tunel powoli zaczął się
rozszerzać, a moim oczom ukazała się wysoka, kamienna, okrągła sala.
Wylądowaliśmy niesamowicie miękko, a Voldemort podszedł prosto do nierównej
ściany. Przyłożył opuszki białych palców do chropowatej powierzchni, myśląc
intensywnie. W końcu na nowo uniósł różdżkę i jej końcem dotknął swego lewego
nadgarstka. Błysnęło złote, intensywne światło, a na idealnej niczym chłodny
marmur skórze pojawiło się głębokie rozcięcie, z którego trysnęła krew,
pokrywając rubinowymi kropelkami nierówność kamiennej ściany. Otworzyłam usta,
a z mojego gardła wydarł się zduszony okrzyk, jednak nie zdążyłam temu
zapobiec. Wiedziałam, że nigdy nie pozwoliłby mi się zranić, jednak znów zdałam
sobie sprawę, że jest tylko człowiekiem. Nie ma znaczenia to, jak bardzo jest
potężny i ile posiada horkruksów. Był śmiertelnikiem, a od grobu dzieliły go
tylko poczynania i spryt Harry’ego Pottera.
Jeszcze jeden błysk, a
szkarłatne zagłębienie w ciele wuja zrosło się momentalnie. Tymczasem ściana
zaczęłam się zapadać, ustępując miejsca wykwintnej, kamiennej bramie.
Otworzyłam szeroko oczy, natomiast na Czarnym Panu nie zrobiło to najmniejszego
wrażenia.
- Chodź, jesteśmy już
blisko – mruknął, a jego cichy, opanowany głos poniósł się echem po olbrzymich,
kamiennych komnatach.
Moim oczom ukazał się
wąski, skalisty brzeg oraz wielkie, czarne jezioro, które wyglądało jeszcze
mroczniej i wywoływało jeszcze większy niepokój w duszy, niż szalejące na zewnątrz
morze. Panowała tutaj cisza mrożąca krew w żyłach, a gdzieś w oddali po
podejrzanie nieruchomej wodzie błąkała się zielonkawa, gęsta mgła. Zerknęłam na
wuja, który podszedł do samiutkiego brzegu jeziora, starając się nie poruszać
czarnej tafli jeziora, uniósł wysoko różdżkę, stuknął nią w coś, co albo nie
istniało, albo było niewidzialne, a w powietrzu pojawił się łańcuch, który
zaczął się wić i skręcać, jakby niewidzialna siła ciągnęła go w stronę Czarnego
Pana. W końcu ujrzałam zbliżającą się do nas powoli maleńką, drewnianą łódkę.
Spojrzałam na niego, oczekując, aż wyjaśni mi, co to ma oznaczać, on jednak
machnął różdżką, a z jej końca wystrzeliła wielka, ognista, gorąca kula, którą
wuj powiódł daleko, daleko, poza horyzont. Na nowo zapadła aksamitna ciemność,
rozpraszana jedynie przez zielonkawą mgłę majaczącą w oddali i płonącą
delikatnie chłodnym blaskiem różdżkę.
Voldemort wskazał na
łódkę, po czym pomógł mi wsiąść do środka. Po chwili sam zajął miejsce obok
mnie. Ledwo mieściliśmy się na małym, mokrym, zimnym pokładzie, jednak nie
powiedziałam ani słowa, tylko przysunęłam się nieco bliżej Czarnego Pana.
Obawiałam się tego, co znajdowało się w mrocznej, nieskończenie głębokiej
otchłani. Wiedziałam, że wuj trzymał tam potwory, których nie potrafiłam sobie
nawet wyobrazić. Obił mi się także o uszy termin inferius. Jednak
zwłok bałam się właśnie najmniej. Mieliśmy nad nimi władzę, jednak świadomość,
że pod nami dryfują topielcy… nie była zbyt przyjemna. Zimny dreszcz przebiegł
po moim grzbiecie. Ramię Czarnego Pana oplotło mnie ciaśniej, jakby…
serdeczniej, niż wtedy, kiedy lecieliśmy nad wąskim jeziorem.
Płynęliśmy przez kilka
minut, a jasna, zielona mgła ani trochę się nie zbliżała. Byłam już trochę
zniecierpliwiona, choć wiedziałam, że za chwilę dowiemy się, co czeka na nas u
celu. Medalion, czy może pusta szkatuła? Od tego zależał spokój Czarnego Pana i
życie Harry’ego Pottera. Wiedziałam, że Voldemort nie odpuści mu zniszczenia
pierścienia, że będzie go ścigał dniami i nocami, aż dopadnie jego biedną osobę
i unicestwi. Nie zostanie z niego ani jeden maleńki, krwawy kawałeczek.
Natomiast jeśli nie zastaniemy także horkruksa ukrytego w jaskini… wolałam o
tym nie myśleć.
- Czy te magiczne stwory
cię rozpoznają? – zapytałam tak cicho, jak tylko potrafiłam, lecz i tak mój
głos poniósł się szerokim echem po wielkiej, mrocznej sali. – Nie zaatakują
nas?
Voldemort pokręcił tylko
głową i odparł krótko:
- Już wiedzą, że to ja
płynę, nie musisz się martwić. Za chwilę będziemy na miejscu.
Nie mylił się.
Kilka minut później łódka
wpłynęła w gęstą mgłę, a łódka łagodnie uderzyła o kamienie. Natychmiast
wyskoczyłam na stały ląd. Nie przepadałam za nieznanymi mi miejscami, tym
bardziej, jeśli musiałam dzielić je z niebezpiecznymi, obrzydliwymi stworami.
Czarny Pan również szybko opuścił drewniany pokład i przeszedł szybko przez
mgłę, unosząc różdżkę. Wzrok miał utkwiony w kamiennej, potężnej misie stojącej
na jakimś ciemnym podwyższeniu. Naczynie wypełnione było jakimś eliksirem,
którego nie potrafiłam zidentyfikować.
Przez te wszystkie lata
byłam przekonana, że posiadałam już wystarczającą do życia wiedzę bądź kolejne
lata w Hogwarcie wyposażą mnie w jakieś dodatkowe informacje dotyczące świata
magii. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak wiele jeszcze nie wiem. Szkoła
dawała nam tylko podstawowe wykształcenie. Czarny Pan nigdy nie uczył się
nigdzie poza Hogwartem, samodzielnie poszerzał swoją wiedzę, czym od zawsze mi
imponował. Mogłam powiedzieć o nim wszystko, lecz nie to, że był leniwy, tępy
bądź słaby.
Wycelował różdżką w misę,
nad którą szybko się nachylił, a eliksir stał się przezroczysty. Zerknęłam do
środka z szalejącym w piersiach sercem. Na dnie nie było nic. Przez moment
poczułam się tak, jakbym nastąpiła na fałszywy stopień w Hogwarcie, a żołądek
ścisnął mi się boleśnie.
Ryk Czarnego Pana rozdarł
niepokojącą ciszę panującą w kamiennej sali.
~Fleur de Lis
OdpowiedzUsuń7 września 2013 o 20:25
Jak zawsze niesamowicie! Byłam pewna, że będzie to dobry rozdział i jak zwykle się nie zawiodłam :)
7 września 2013 o 20:47
UsuńBardzo mi miło xD
~Kasika
OdpowiedzUsuń8 września 2013 o 13:54
Soperrr !
8 września 2013 o 14:01
UsuńStoperan *o*
~Marzeena
OdpowiedzUsuń8 września 2013 o 17:10
Bardzo mi sie podoba . Jesteś rewelacyjna :)
8 września 2013 o 18:41
UsuńCóż, dziękuję bardzo xD
~Patrycja
OdpowiedzUsuń8 września 2013 o 18:47
Voldkowi powinno bardziej ciśnienie skoczyć xd oj, potter może się już bać o swoją skórę. Jestem tylko ciekawa po której stronie będzie Sophie w ostatecznym starciu. No cóż, nie pozostaje mi już nic więcej, jak życzyć weny i czasu na pisanie :-) Serdecznie pozdrawiam, Patrycja
8 września 2013 o 18:51
UsuńOch, wenę mam zawsze, tylko nie zawsze na to, co trzeba xD Tak czy siak – postaram się nie zmaścić bitwy xD
~Evelyn
OdpowiedzUsuń10 września 2013 o 16:36
Rozdział genialny, świetnie to wszystko opisałaś. Czuję się ten klimat i moc. Masz na prawdę wielki dar pisania :)
10 września 2013 o 19:05
UsuńCieszy mnie to xD
~Aga ;)
OdpowiedzUsuń10 września 2013 o 19:00
A mnie szczerze rozdział zanudził. Ja tu czekam na grubą akcję a ty mi dodajesz horkruksy znowu. Mam nadzieję, że następny rozdział nie będzie cały o horkruksach. Rozdział jest dobry ale nie w moim guście. Wolę akcję i więcej dialogów XD
10 września 2013 o 19:06
UsuńAaaa mięsa by się chciało już, co? :D Ja wiem, wiem xD
Kurcze, dziwne, bo zazwyczaj wszyscy mają problem z opisami, dodają za dużo dialogów, a zero opisów… ja odwrotnie. Jaka jestem… hipsterska :D
~Aga ;)
Usuń10 września 2013 o 19:24
#Yolo #Krejzi #Hipsta
No chciałoby się, chciało. A to będzie trwać wieki XD
10 września 2013 o 21:03
UsuńNiee, już Sophie z Voldkiem lecą do Hogwartu xD
~_Wika_
OdpowiedzUsuń14 września 2013 o 14:55
Czyta się przyjemnie i, co ciekawe mimo, że znam kolejne wydarzania to wciąż jest są one dla mnie niespodzianką. Czarny Pan się wścieka z powodu utraty horkruksów, Shopie się temu przygląda, a bitwa w Hogwarcie tuż tuż. Szczerze mówiąc miałam nadzieję, że będzie się to działo ciut szybciej, jednakże mam nadzieję, że to tylko moment przejściowy i akcja przyspieszy.
P.S. W czwartym akapicie od końca jest powtórzenie: „Kilka minut później łódka wpłynęła w gęstą mgłę, a łódka łagodnie uderzyła o kamienie”
14 września 2013 o 20:47
UsuńTak? O, to później poprawię, bo teraz jestem po koncercie nieogarnięta.
Strasznie tę ostateczną bitwę odwlekam, trochę mnie to przeraża, że już będzie finisz.