29 kwietnia 2010

Rozdział 258

Sapphire przez chwilę stała, w bezruchu, przyglądając mi się badawczo. Kiedy już sens moich słów do niej dotarł, obejrzała się za siebie, żeby się upewnić, że mówię do niej.
- Chcesz się ze mną pogodzić? – wyszeptała, jakby się bała, że jeśli powie to głośno, stanie się coś złego.
- Gdybym nie chciała, to bym cię nie zatrzymywała – odparłam, wzruszając ramionami. – Nie chcę być ze wszystkimi skłócona, ale nie myśl, że twoja zdrada nie pozostawiła we mnie urazu. Ja nie przebaczam tak łatwo, a jeśli już, to zawsze uraz we mnie zostanie. No, Barty jest wyjątkiem, ale on nie ranił mnie tyle razy, co ty.
Twarz Sapphire powlekła się purpurowymi plamami wstydu. Zamilkłam, obserwując jej reakcję. Ciekawa byłam, co na to mi odpowie. Ślizgonka jednak wpatrywała się w swoje stopy, kropelki potu wystąpiły jej na czoło. Wyglądała na zawstydzoną i zmieszaną.
- Nie robiłam tego celowo – odezwała się w końcu. – Nigdy nie byłam taka silna jak ty. Mogłaś się opierać Barty’emu miesiącami, a ja… ja czułam się przez ciebie odepchnięta na drugi plan.
- Przykro mi, że tak się stało – odpowiedziałam lodowatym tonem. – Ale Draco nie pchał ci się w ramiona. Dla niego było najważniejsze zadanie dla jego pana, a ty musiałaś mu to utrudnić. Czy jesteś tego świadoma, że gdyby poświęcał ci każdą wolną chwilę, nie skończyłby tego na czas, a on zabiłby go? Potrafisz myśleć przyszłościowo?
Sapphire łzy podeszły do oczu, kiedy spojrzała na moją zaciętą twarz.
- Kto tego nie potrafi, nie powinien był się ze mną przyjaźnić – dodałam. – Wiesz, że nie chciałam się na ciebie złościć, ale nie jestem taka silna, jak ci się wydaje. Mam dość ludzi, którzy za główny cel obrali sobie niszczenie mojego życia. Począwszy od moich nic niewartych rodziców, skończywszy na Ghostach.
Jej wzrok biegał od jednego mojego oka do drugiego. Od razu wydało mi się to podejrzane. Nie chciałam się z nią wdawać w jakieś rozmowy. Wolałam od razu się z nią pogodzić i mieć to z głowy. Jeśli Sapphire dalej tak będzie grzebać się w przeszłości, zamiast się z nią pojednać, jeszcze bardziej się z nią skłócę.

- Przepraszam, nie wiedziałam, że tak się wściekniesz – powiedziała cicho. – W końcu wszystko już między tobą i Draconem skończone, myślałam, że cię to nie będzie obchodziło, że z nim chodzę.
- Tak się składa, że nie jestem aż tak szczęśliwa, żeby patrzeć na świat z optymizmem – odparłam. – Więc zapamiętaj sobie, że nie wybaczę ci już nigdy. Robię to ostatni raz.
Wiem, że tak nie powinnam powiedzieć, przyjaciele nie stawiają sobie ultimatum, ale jeśli to ma powstrzymać Sapphire przez czymś głupim, to może warto było.
Ślizgonka pokiwała głową i uśmiechnęła się. Ja postanowiłam zachować kamienną twarz, chociaż kąciki ust lekko mi zadrgały.

*

Następnego dnia podczas śniadania, wylądowała przede mną nieznana mi sowa. Do nóżki miała przywiązany kawałek zwiniętego ciasno pergaminu. Pomyślałam, że to Czarny Pan znów coś ode mnie chce, ale on zwykle albo wzywał mnie za pomocą Mrocznego Znaku, albo wkładał list do koperty.
Odwiązałam pergamin i rozprostowałam go. Nie było na nim więcej, niż trzy zdania, nakreślone pismem, którego chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałam.

Sophie
Z Twoim wujem nie idzie się dogadać, więc piszę do Ciebie. Może to zabrzmi płytko i banalnie, ale chciałabym, żebyś nam wybaczyła, chociaż troszkę. Moglibyśmy porozmawiać? Jeśli możesz, przybądź do naszego starego mieszkania.

Ach tak. Więc to musieli być moi rodzice, dokładniej matka. Pismo każdego z Ghostów przecież znałam. Cóż, nie chciałam odwiedzić Bes i Sethi’ego, to co dopiero Serpensów. Nie miałam zamiaru marnować swojego cennego czasu na bezsensowne rozmowy z wyrodnymi rodzicami.
Spirydion zajrzał mi przez ramię. Zanim zdążyłam zgnieść w zaciśniętej pięści kartkę, zdążył już przeczytać list.
- Jej naprawdę zależy – powiedział cicho. – Przestań się już na nich obrażać.
Spojrzałam na niego z politowaniem.
- Tak – zadrwiłam. – Oczywiście. Wyobraź sobie, że twoi starzy porzucają cię na ulicy, całkiem bez powodu. Wybaczyłbyś im?
- Chociaż idź tam.
- Nie.
- No zrób to – naciskał. – Rozważę twoją propozycję, ale zrób to.
Westchnęłam ciężko. Świetnie. Teraz jeszcze młodszy brat będzie mi stawiał ultimatum. W sumie nic mi nie będzie, jeśli teleportuję się na dwadzieścia minut do domu Serpensów. A jeśli Spirydion nie zostałby Śmierciożercą, byłaby to duża dla nas strata, duży zysk dla Zakonu Feniksa.
Wstałam z krzesła, obrzucając brata niezbyt przyjaznym spojrzeniem.
- Niech ci będzie – warknęłam. – Ale robię to tylko dla ciebie.
Opuściłam Wielką Salę. Jakie to okropne, że muszę tracić czas na głupie rozmowy z biologicznymi rodzicami. Nic nie mieliśmy już sobie do powiedzenia, ale oni nadal coś ode mnie chcieli. Kiedy w końcu do nich dotrze, że mam ich dość i nie chcę dłużej znać?

Pojawiłam się w ogródku przed domem Serpensów. Nie wyróżniał się niczym od ogródków mugoli, może z wyjątkiem tego, że był o wiele bardziej zaniedbany. Róże dawno już zdziczały, trawa była wysoka, a chwasty mocno już dały się we znaki mniejszym roślinkom. Gdyby Barty to zobaczył, ciekawa byłaby jego reakcja.
Wspięłam się po wąskich schodkach i zapukałam. Po kilku sekundach otworzyła mi ciemnowłosa kobieta z kręconymi włosami. Nie wyglądała już na tak zaniedbaną, miała delikatny makijaż i schludną, czarną szatę czarownicy. A więc musiało powodzić się im o wiele lepiej. Za jej plecami dostrzegłam jakieś pudła.
- Sophie – powitała mnie, odsuwając się, żebym mogła wejść do środka. – Nie spodziewałam się, że tak szybko odpowiedz na mój list.
Przekroczyłam próg i rozejrzałam się. Meble, stojące w holu owinięte były w folię, wszystko wyglądało tak, jakby lada chwila właściciele domu mieli się wyprowadzić.
Melania poprowadziła mnie do salonu. Tam również wszystko było zapakowane w folię. Matka wskazała mi jeden z foteli, ale odmówiłam. Nie zamierzałam zabawić tu długo.
Usłyszałam czyjeś kroki na schodach i domyśliłam się, że musi to być Bonitus. Kiedy wszedł do salonu i mnie ujrzał, zatrzymał się gwałtownie. Ocenił mój wygląd wzrokiem, ale powstrzymał się od komentarza. Za to matka postanowiła przemówić:
- Wyglądasz… wyglądasz… nie znam na to słowa… wyglądasz inaczej.
O tak, to słowo bardzo dokładnie opisuje mój ubiór i w ogóle wygląd. Tak, sama lepiej bym tego nie nazwała. Nic na to nie odpowiedziałam, przyglądając się to ojcu, to matce.
- Stwierdziłam, że dobrze będzie zmienić styl – odpowiedziałam chłodno.
- Ale fanom to chyba się nie bardzo podoba – zauważył ojciec, ale zmroziłam go spojrzeniem, więc nic już więcej nie mówił.
- Mimo to nadal jesteś piękna – powiedziała Melania, dotykając nieśmiało mojego policzka.
Nie spodobało mi się to. Mimo że przypominali już normalnych czarodziejów, nie miałam zamiaru wchodzić z nimi w większą zażyłość.
Spojrzałam trochę bardziej zbita z tropu w oczy matki. Oni chyba naprawdę chcieli się ze mną pogodzić. Może i bym się na to zgodziła, ale uraz był zbyt silny.

Odeszłam trochę na bok i utkwiłam wzrok w wygasłym kominku, udając, że zainteresowały mnie spalone polana.
- A więc korespondujecie z Czarnym Panem – odezwałam się. – Co chcecie przez to uzyskać? Jego szacunek? Nietykalność? Jeśli będzie chciał, pozabija was wszystkich, całą waszą mugolską mieścinę.
- Jest moim bratem… - zaczęła Melania.
- A ja twoją córką – przerwałam jej, usiłując zachować spokój. – I co, pozbyłaś się mnie, jakbym była niechcianym szczeniakiem. Już psa potraktowalibyście lepiej, a mnie zostawiliście na pewną śmierć. O to wam chodziło? No cóż, tak mi przykro, że plan nie wypalił.
Ruszyłam w stronę wyjścia. Nie chciałam spędzić tu ani chwili dłużej. Dusiłam się w tym mugolskim pomieszczeniu, pozbawionym choć jednej magicznej rzeczy. Matka zdążyła chwycić mnie za nadgarstek.
- Zaraz, zaczekaj…
Zatrzymałam się gwałtownie i wyszarpnęłam rękę z jej uścisku.
- Co – warknęłam. – Po co chcieliście się ze mną widzieć? Żeby znów prosić mnie o wybaczenie? Gdybym była głupia, może bym i tak zrobiła. Ale nie brakuje mi rozumu, więc oszczędźcie sobie płuc. Nie do wiary, że Spirydion jest waszym synem. Ma sto razy więcej w sobie magii, niż wy. I wiecie, jest uderzająco podobny do swojego wujka. Jakbym widziała drugiego Toma Riddle’a.
Rodzice wymienili zaniepokojone spojrzenia, ale nie podzielili się ze mną swoimi obawami.
- Mój brat przyjechał z Francji – odezwał się cicho ojciec.
Zamrugałam szybko i uniosłam nieco brwi.
- Twój brat? – powtórzyłam. – Ty masz brata?
Buddo, nie wiedziałam o istnieniu osoby, która mogłaby być mi tak bliska, jak Voldemort. Jak to możliwe, że znów ktoś przede mną ukrył jakiegoś członka rodziny? Do cholery, mam chyba prawo wiedzieć, z kim jestem spokrewniona!
- Mam – odparł Bonitus, wzruszając ramionami. – Nie jesteśmy blisko, więc nie dziw się, że go nie znasz. Rozdzieliliśmy się już bardzo dawno temu, on został we Francji, ja przeniosłem się tu…
- W takim razie dlaczego wrócił? – wpadłam mu w słowo. – Skoro tak cię nie znosi… czemu się nie dziwię… po co przyjechał do Polski?
- Nie wiem – mruknął ojciec. – Ale stwierdziliśmy, że może zechciałabyś go poznać… Czarny Pan wspominał, że ważna jest dla ciebie rodzina…
Pogrzebał w wewnętrznej kieszeni swojej szaty czarodzieja i wyciągnął z niej pogięty kawałek pergaminu, który mi podał. Rozprostowałam go ręką i przeczytałam. Tego pisma również nigdy nie widziałam, ale nic dziwnego.

Grimmauld Place 36
Jacques Serpens

Wsunęłam karteczkę do kieszeni, patrząc nieufnie to na Melanię, to na Bonitusa. Niewiarygodne, że mieszka niedaleko domu Syriusza.
- Co on robi na Grimmauld Place? – zapytałam.
- Kupił to mieszkanie, bo chce mieć siedzibę w Polsce.
- I dlatego chcieliście, żebym tu przyszła?
Jakoś nie mogłam w to uwierzyć, że zależało im tylko na podaniu mi tego adresu.
- No… chcieliśmy cię jeszcze zobaczyć – odpowiedziała Melania. – Oglądanie cię w telewizji to co innego, niż oglądanie cię na żywo.
Uniosłam brwi. Nie wiedziałam, że mugolska telewizja pokazuje jeszcze coś z moim udziałem. Myślałam, że moda na Sophie Serpens minęła, kiedy zaczęłam chodzić do czwartej klasy w Hogwarcie. Teraz już śpiewałam tylko dla czarodziejów, nie wiedziałam, że ktoś z mugolskiego świata mnie jeszcze kojarzy.
- Cóż… - zaczęłam, myśląc gorączkowo, co dalej powiedzieć. – Zobaczyliście mnie… w takim razie, do widzenia.
Minęłam ojca, otworzyłam sobie drzwi i wyszłam na zewnątrz. Zanim zdążyli za mną pójść, ja już się teleportowałam.

Pojawiłam się za to w komnacie wuja. Z zaskoczeniem odkryłam, że znów pracował. Cóż, nie było teraz przy nim Barty’ego, żeby za niego wszystko zrobił, więc musiał sam teraz pracować, bo żaden inny Śmierciożerca nie był przecież tak kompetentny jak Crouch.
- I co, żałujesz, że wysłałeś Barty’ego do Anglii – odezwałam się.
- Sama przecież tego chciałaś – odparł Voldemort takim tonem, jakby go wcale nie obeszła moja obecność lub nawet się jej spodziewał. – Nie mówiłaś tego, ale wiem, że nie chciałaś, żeby tu był, gdzie w każdej chwili groziła mu śmierć. Tak jak nam wszystkim.
- Masz rację – westchnęłam i opadłam na swój tron. – Byłam u Serpensów. Nie mówiłeś mi, że z nimi korespondujesz.
- To moja siostra do mnie pisze – wyjaśnił. – A ja na wzgląd na dobre maniery, odpisuję.
- Mój ojciec dał mi to – wyciągnęłam z kieszeni karteczkę z adresem i podałam Czarnemu Panu. Ten przyjrzał się jej i oddał mi pergamin.
- To jakiś krewny? – zapytał.
- Jego brat – odparłam. – Przyjechał z Francji. Chciałabym go odwiedzić, ale nie wiem, czy będzie wiedział, kim jestem.
Voldemort zaśmiał się cicho.
- Pół świata wie, kim jesteś, a on miałby nie wiedzieć? Francuz?
- Może i tak – mruknęłam. – Słuchaj, skoro pisujesz z moją matką, to czego ona od ciebie chce?
Czarny Pan nic nie odpowiedział, tylko ujął moją rękę i ucałował ją. To się robi coraz bardziej podejrzane.

~*~


No i po egzaminach. Mogę powiedzieć, że moje „SUMY” mam już za sobą. Rozdział nie wyszedł do końca tak, jak chciałam, ale nie jest źle. Co do szablonu, to może jestem troszeczkę próżna, jeśli daję połówkę swojej twarzy do nagłówka, ale cóż. Zgadnijcie, która połówka jest moja xD 

23 kwietnia 2010

Rozdział 257

Radość z powodu pojednania się z Harrym Potterem trwała przez następny dzień. Po raz pierwszy od wielu tygodni czułam się naprawdę lekko, jak zwyczajny uczeń, martwiący się jedynie egzaminami i zwykłymi sprawami. Jednak w sercu czułam takie dziwne kłucie, jakbym o czymś zapomniała, o czymś bardzo ważnym, czego nie zrobiłam, a powinnam. Już się domyślałam, co pozwoli mi w spokoju cieszyć się tym zapomnianym już stanem.

Otóż, chyba powinnam już wybaczyć Sapphire. Dość już jej chyba utrudniłam życie, żadna Ślizgonka, tym bardziej dziewczyna czy chłopak z innego domu nie chcieli już przebywać w jej towarzystwie… no, może niektórzy Gryfoni i Luna Lovegood zamieniali z nią czasami kilka słów. Ale ogólnie stała się całkiem ignorowana przez innych. Miałam tylko Malfoya, który i tak nie miał dla niej czasu.

Bitwa, która toczyła się w mojej głowie wymiotła ze mnie jakiekolwiek poczucie czasu i obowiązków, tak więc nawet się nie zdążyłam połapać, kiedy zaczęły się, a kiedy skończyły lekcje. Poszłam na obiad do Wielkiej Sali, nie bardzo wiedząc, dokąd właściwie idę. Usiadłam przy stole Ślizgonów i nalałam do pucharu soku pomarańczowego.
- Słuchaj, możesz mi dzisiaj pomóc? – odezwał się nagle Draco.
Podskoczyłam na krześle.
- Buddo, skąd się tu wziąłeś? – spytałam.
- Eee… cały czas tu siedziałem – odpowiedział, trochę zmieszany. – No to co, pomożesz mi? Jestem pewien, że już prawie mi się udało.
Wzruszyłam ramionami.
- Niech ci będzie – mruknęłam.

Kiedy skończyłam jeść obiad, poszłam z Draconem do Pokoju Życzeń. Czułam, że jednak chce mnie tam, bo zamierzał zadać mi kilka pytań. Zwykle to ja proponowałam mu pomoc.
Upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu, weszliśmy do sekretnego pokoju. Draco poprowadził mnie przez stosy różnych przedmiotów, w końcu zatrzymał się i ściągnął jakąś narzutę z szafki.
- Słuchaj… - zaczął tym samym co przy obiedzie niepewnym tonem. – Wiem, że mi powiesz, że ci truję, ale…
- Skoro wiesz, że i tak oleję twoje rady – przerwałam mu. – To po co pytasz?
Jego blade policzki lekko poróżowiały, ale ciągnął dalej.
- Pomyśl, czy Darla chciałaby, żeby tak skończyła się wasza przyjaźń?
- Darla chciałaby wierności w przyjaźni – oświadczyłam lodowatym głosem. – Myślisz, że nie chciałabym się dalej przyjaźnić z Sapphire? Mogłabym już od biedy znieść to, że jesteście razem. Ale ukrywania tego przede mną…
Ciśnienie podniosło mi się w mgnieniu oka. Odechciało mi się mu pomagać.
- Daj mi dokończyć – powiedział cicho Malfoy. Na jego twarzy malowała się prawdziwa pokora. – Jeśli naprawdę ci zależy, to ja… ja zerwę z Sapphire.
Zamrugałam szybko. Poświęcenie i Draco Malfoy? Nie może być. On musi być albo pod wielką presją, albo musiał dostać od kogoś mocno w głowę. Może od Czarnego Pana. Albo od Sapphire, bo nie poświęca jej już tyle czasu.
- Nie obchodzi mnie, czy się rozstaniecie, czy nie – odpowiedziałam mu. – Sapphire nie jest już moją przyjaciółką, sama o tym zadecydowała, okłamując mnie. Może wzięlibyśmy się już do pracy, co?

*

Mimo że tak złośliwie odpowiedziałam Malfoyowi, w sercu czułam potrzebę porozmawiania z Sapphire. Nie minęło wcale dużo czasu od naszej kłótni, ale ja czułam się tak, jakby zdarzyło się to wiele lat temu.
Myślenie o Sapphire natychmiast przerwał list, który dostałam podczas kolacji. Nie rozpoznałam sowy, więc na początku nie wiedziałam, kto był nadawcą, jednak kiedy otworzyłam niezaadresowaną kopertę, natychmiast go poznałam po tym drobnym, estetycznym piśmie.

Kochana Sophie
Nie mam pojęcia, w ile czasu doleci do Ciebie ta sowa, ale chciałbym, żebyś wiedziała, że o dwudziestej wyjeżdżam. Chciałbym się z Tobą jeszcze zobaczyć, ale jeśli jesteś zajęta, to nie nalegam.
Barty

Nie musiał nalegać. Nawet gdybym była w trakcie wykonywania zadania dla Czarnego Pana, rzuciłabym wszystko, żeby się z nim zobaczyć. Dlatego odłożyłam niedojedzoną zapiekankę na talerzyk i wyszłam z Wielkiej Sali, bacznie obserwowana przez Spirydiona. On nie dawał mi żadnej rady w związku z Sapphire. Stwierdził, że to moja sprawa, czy chcę się z nią pogodzić, czy nie. Mówił jak prawdziwy brat. Nie truł, nie naprzykrzał się i był w spokoju zaakceptować podjętą przeze mnie decyzję.


Teleportowałam się prosto do pokoju Barty’ego. W końcu Voldemort mógł krążyć gdzieś po korytarzach, a ja chciałam spokojnie z Crouchem porozmawiać.
Wszędzie porozkładane były rzeczy. Cóż. Do ósmej brakowało zaledwie pół godziny, a Barty nie był jeszcze spakowany. Na podłodze stały otwarte dwa kufry. Cóż, nie mam pojęcia, co mu powiedział Czarny Pan, ale na misjach nie korzysta się z pięciogwiazdkowych hoteli.

Podeszłam do niego, żeby się przywitać.
- Przybyłam od razu po przeczytaniu listu – powiedziałam mu, wspinając się na palce, żeby pocałować go w policzek. – Dopiero się pakujesz?
- Wiesz, miałem trochę spraw na głowie – odparł wymijająco.
- Po co ci tyle rzeczy? – spytałam.
- Już ci mówiłem – powtórzył. – Jadę nie tylko na misję, którą wyznaczył mi Czarny Pan. Odwiedzę też dziadków. U nich będę mieszkał.
- U dziadków?
Cóż, nie wiedziałam, że Barty miał jakąś rodzinę. Kiedyś chyba mi o jakichś dziadkach wspominał, ale stwierdziłam, że są to ludzie pokroju jego ojca. Ułożeni, całkowicie przeciwni ciemnym mocom… Ale skoro chcą gościć w swoim domu wnuka, który jest Śmierciożercą i na dodatek przyjechał do Anglii, żeby wykonywać polecenia samego Lorda Voldemorta…

Zatrzasnęłam wieko pustego jeszcze kufra i usiadłam na nim, obserwując w milczeniu, jak Barty wrzuca do wnętrza drugiej walizki jakieś książki, swoje szaty i inne osobiste rzeczy. Dopiero teraz do mnie dotarło, że Barty naprawdę wyjeżdża, nie zobaczę go przed bardzo długi czas, a jeśli coś mu nie wyjdzie, to może już nigdy się nie spotkamy. Teraz znów zaczęła się we mnie druga walka: pozwolić mu jechać, czy kazać zostać.
Jeśli się kogoś kocha, to się myśli przede wszystkim o tym kimś. Chciałam, żeby znalazł się jak najdalej od zagrożenia, które czeka go bez wątpienia właśnie tutaj. W Anglii nie ma tylu członków Zakonu, nie ma Dumbledore’a, a jego dziadkowie, sądząc po talencie swojego wnuka, muszą być tak samo dobrzy w magii, więc pewnie zabezpieczyli swój dom wieloma zaklęciami. Tylko jak mnie uda się przeżyć tak długie rozstanie? Czy nas związek to przetrwa?

Barty kazał mi zejść z kufra, bo w tym pierwszym zabrakło mu już miejsca. Chciałam wciągnąć go do jakiejś rozmowy, ale nie bardzo wiedziałam, od czego zacząć. Tyle rzeczy mu chciałam powiedzieć, ale znów poczułam się jak bezradne dziecko, którego słowa nic nie są warte w oczach dorosłego. Bo Barty był dorosłym mężczyzną, ja nadal byłam jeszcze dzieckiem. Crouch jest inteligentny, nie może tego nie zauważyć.
Kiedy skończył się pakować, podeszłam do niego i objęłam go za szyję.
- Chciałam ci tyle powiedzieć – wyszeptałam. – Ale teraz nie wiem, od czego zacząć…
- Nie przejmuj się – przerwał mi spokojnie. – Minie parę tygodni i wrócę. Postaram się szybko ich przekabacić.
Uniósł mnie na ręce z taką łatwością, jakbym była zaledwie pięcioletnim dzieckiem. Ujęłam jego twarz w obie dłonie i pocałowałam go w usta. Całowałam go tak, jak nigdy nie całowałam Voldemorta. Tamto to było co innego, niewinna zabawa, nieprowadząca do niczego. Za to w tym przypadku szalenie mi zależało, żeby pokazać mu, jak bardzo mi na nim zależy.

- Przepraszam, że ci nie powiedziałem o tym… - zaczął, kiedy odsunęłam się od niego, ale natychmiast zakryłam mu usta ręką.
- Nie wspominaj już o tej zbrodni, dobrze? – poprosiłam. – Po prostu staraj się tam nie zabijać.
Uniósł prawą rękę do czoła, jakby chciał mi zasalutować, lewą nadal trzymając mnie przy sobie, jakbym nic nie ważyła.
Postawił mnie na podłodze, wziął swoje kufry i teleportował się. Długo jeszcze stałam i gapiłam się w to miejsce, gdzie właśnie zniknął. Teraz tak się o niego bałam, że zaczęłam mieć wątpliwości, czy Czarny Pan dobrze zrobił, wysyłając go do Wielkiej Brytanii. Tam nie będzie miał żadnej osoby, która by mu pomogła. Będzie tak samo samotny, jak Evan, kiedy zabijał go Moody.
Poczułam ukłucie w sercu. Chyba powinnam przestać się przejmować. W końcu traktowałam Barty’ego jak kruchą, drogocenną muszlę, która może w każdej chwili się rozbić, a przecież muszle właśnie istnieją po to, żeby ochraniać to, co siedzi w ich środku.

*

Do Hogwartu wróciłam trochę przybita, lecz nie na tyle, żeby całkowicie wyłączyć się z życia szkolnego. Następnego ranka normalnie wstałam, ubrałam się, poszłam na śniadanie, później na lekcje… To pożegnanie z Bartym wywołało u mnie dziwną refleksję… Owszem, nie jestem śmiertelna, ale osoby z mojego otoczenia tak. Ich życie jest zbyt krótkie, żeby rozpamiętywać drobne pomyłki. Nie będę się na wszystkich gniewać przez całe życie, skoro można sobie wybaczyć i żyć dalej w zgodzie.

Po obiedzie zaczaiłam się przy ścianie, za którą ukryte było tajne przejście do dormitorium Ślizgonów. Kiedy już pożądana osoba zbliżyła się do niego, wyszłam z kryjówki.
Czarnowłosa dziewczyna, ujrzawszy mnie, przyspieszyła kroku, zmierzając w kierunku wilgotnej ściany.
- Sapphire! – zawołałam za nią, po czym dodałam o wiele ciszej. – Poczekaj chwilę.
Ślizgonka zatrzymała się gwałtownie. Mój wyraźnie miękki, spokojny głos musiał ją przerazić bardziej niż ten ostry i gniewny, którym przez ostatnich kilka tygodni mówiłam do niej.
Podeszła do mnie powoli, patrząc mi prosto w oczy.
- Słuchaj – przemówiłam ponownie. – Dużo myślałam nad tym i… zacznijmy wszystko od nowa.

~*~

Sądzę, że ten rozdział wzbudzi wiele emocji. Nie wszyscy chcieli, żeby Sophie pogodziła się z Sapphire. Jednak na odpowiedź tej drugiej będziecie musieli trochę poczekać, bo jest to ostatni rozdział przed moimi egzaminami. Napiszę dopiero we czwartek. Bardzo mi przykro, ale moją wielką ambicją jest się dostać do dobrej szkoły średniej, więc muszę jeszcze powtórzyć trochę materiał.

I druga informacja, chyba bardziej przyjemna. Dzisiaj Onet raczył polecić mój poprzedni rozdział, za co jestem bardzo wdzięczna. Jest to już moja szósta gwiazdka, za co dziękuję Wam. A więc dedykacja dla wszystkich, mimo że zdania nie zaczyna się od „a więc” xD  

21 kwietnia 2010

Rozdział 256

Nadszedł dzień meczu. Od tego zależało, na którym miejscu będą Ślizgoni, mimo że nie grali. Jeśli wygrają Gryfoni przewagą co najmniej stu punktów, Slytherin będzie na drugim miejscu, co raczej jest mało prawdopodobne, bo Ron jest naprawdę kiepskim obrońcą. Nie chciałam mu tego mówić, ale nie oszukujmy się. Za to jeśli wygrają Krukoni… cóż, będziemy na trzecim miejscu. Jeszcze nigdy Slytherin tak nisko nie upadł. I to w czasie mojego dowództwa nad drużyną. Nie, żebym się tym jakoś przejęła czy coś, ale Ślizgoni mnie raczej znienawidzą, że w tym roku tak słabo wypadliśmy. No ale przecież jestem usprawiedliwiona, są ważniejsze rzeczy, niż quidditch. Poza tym, ja nawet nie lubiłam latać na miotle. Wydawało mi się to takie… sztuczne. Wolałam latać naturalnie, bez kawałka kija, tkwiącego między nogami.

Emocje tego dnia były ogromne. Ludzie zachowywali się bardzo dziwnie, niektórzy byli podnieceni i radośni, niektórzy warczeli na wszystkich, inni latali jak nakręceni po korytarzach… eh, dziecinada. Lord Voldemort opanowuje świat, a oni przejmują się takimi głupotami jak szkolne eliminacje quidditcha.
Zeszłam ze Spirydionem na błonia (Ashley musiała dłużej zostać w łazience, bo włosy nie chciały jej się wyprostować). Słońce świeciło mocno, pogoda była idealna na grę, chociaż może trochę za gorąca. Poszliśmy na stadion, żeby zająć sobie w trybunach dobre miejsce do siedzenia. Już chyba połowa uczniów tam siedziała, rozmawiając ze swoimi sąsiadami, podekscytowani.

Kiedy przyszli już wszyscy, pani Hooch kazała podać sobie dłonie kapitanom, rozległ się ostry gwizdek, a czternastu graczy poderwało się w powietrze. Grała Ginny kontra Cho Chang. Cóż, dużo nie było mi wiadomo na temat związku Harry’ego z tą Krukonką, ale w końcu się chyba rozstali. Nic dziwnego. Z tak nadętą dziewczyną nawet Ashley by się nie chciała przyjaźnić. Wcale taka ładna nie była, chociaż rzeczywiście, jest Japonką, więc robi furorę. Jak każdy obcokrajowiec. Albo raczej jak obcokrajowiec innej rasy.


Już po dziesięciu minutach Ginny wbiła sześć goli, co bardzo poprawiło mi humor, dlatego pogrążyłam się w konwersacji z bratem. Ashley tylko przysłuchiwała się temu z mało rozumną miną; wątpię, by pojmowała, że rozmawialiśmy o transmutacji zwierząt. Udało mu się zmienić swoją sowę jedynie w piórnik, chociaż sam, jak to powiedział, nie miał pojęcia, jak to zrobił. Ja Glorii nigdy w nic nie zamieniałam. Jest przecież żywym stworzeniem, nie wiem, w co pogrywają nauczyciele, każąc tak maltretować zwierzęta.

W końcu rozległ się donośny dźwięk gwizdka pani Hooch i wszyscy gracze wylądowali na boisku. Wytężyłam słuch, żeby się dowiedzieć, kto wygrał. Prawie w ogóle nie oglądałam meczu. Rozmowy ze Spirydionem były ciekawsze.
Rozległ się ryk Gryfonów, co oznaczało, że zdobyli puchar. Pani Hooch podała Ronowi trofeum, a reszta członków jego drużyny uniosła go na ramiona. Powinni raczej nieść Ginny, to ona złapała znicza.

Zeszliśmy ze Spirydionem i Ashley na dół, żeby minąć triumfalnie uśmiechających się Gryfonów. Chyba bym nie przeżyła, gdyby ktoś rzucił w moją stronę jakąś obelgę. Albo nie. Ta osoba by nie przeżyła. I osoby stojące w jej towarzystwie.
Udało nam się przemknąć przez stadion. Nad drzwiami do szatni wisiała teraz tablica z wynikami:

1 - Gryffindor
2 - Slytherin
3 - Ravenclaw
4 - Hufflepuff

A więc Ślizgoni mają srebro. Dobre i to. W przyszłym roku ich rozgnieciemy. Och, oczywiście nie tylko w quidditchu. W normalnym życiu rozwali ich Lord Voldemort. Ja mogę tak to zapieczętować.

Kiedy mnie nie bardzo ruszyło zwycięstwo Gryfonów, Ślizgoni przejęli się okropnie. Kiedy tylko weszłam do salonu, drużyna obskoczyła mnie ze wszystkich stron, tak że nie miałam jak ich wyminąć.
- Gdybyśmy trenowali częściej – odezwał się Crabbe. – Nie musielibyśmy zadowalać się srebrem.
Reszta drużyny mruknęła buntowniczo.
- Ciesz się, Crabbe – warknęłam, zaciskając palce na różdżce, którą trzymałam w kieszeni bluzy. – Że mamy to drugie miejsce. Trzeba było tak nie opuszczać meczy – tu spojrzałam znacząco na Dracona – albo nie wymigiwać się od treningów – teraz moje spojrzenie padło na Goyle’a.
Drużyna znów zaczęła wydawać obrażone pomruki i burczeć, jak stado niezadowolonych szerszeni. Wyciągnęłam różdżkę.
- Lepiej mnie przepuśćcie, w przeciwnym razie zmiotnę was zaklęciem – dodałam.
Małe zbiorowisko powoli się rozstąpiło, a ja poszłam natychmiast do sypialni dziewczyn. Tylko tam mogłam liczyć na chwilę spokoju. W Slytherinie dziewczyny tak bardzo nie pasjonują się quidditchem. Są zbyt zajęte byciem wrednymi zołzami. Przynajmniej większość.

*

Następnego dnia, kiedy przybyłam na śniadanie do Wielkiej Sali, dobiegła mnie dziwna plotka.
- Harry Potter i Ginny Weasley chodzą ze sobą? – powtórzyłam, kiedy przybiegła do mnie z tymi wieściami Pansy.
Ona pokiwała gorliwie głową; twarz promieniała jej od podłego uśmiechu.
- No, widziałam, jak trzymali się za ręce, kiedy wczoraj przechodziłam korytarzem koło ich dormitorium – odpowiedziała. – Wyobrażasz sobie? Potter mógł mieć każdą, skoro teraz jest tym „Wybrańcem” – zrobiła głupią minę – ale wybrał Weasley. Ani to ładne, ani mądre…
- No, czyli byłybyście idealnymi przyjaciółkami, nie? – przerwałam jej z drwiącym uśmiechem i usiadłam obok Ashley, która była zdecydowanie lepiej poinformowana. To takie dziwne, że nie potrafiła zapamiętać prostej definicji z transmutacji, a do takich głupot jak szkolne plotki miała wręcz znakomitą pamięć.
- Słuchaj – odezwałam się do niej. – To prawda, że Potter i Weasley są ze sobą?
Pail parsknęła głupim śmiechem.
- Są? Chyba raczej chodzą, jak to się robi w przedszkolu – zadrwiła. – Ale tak, ponoć Potter pocałował ją po meczu. Biedna dziewczyna.
Pokiwałam głową. Cóż. Skoro Harry znalazł dziewczynę, nie musi być taki odpychający. Chociaż z drugiej strony, Ginny nie jest dziewczyną z dobrym gustem, przynajmniej jeśli chodzi o dobór chłopaków.
I znów okazałam kompletną ignorancję na zachodzące zmiany. Gryffindor zaczął chyba swoją dobrą passę, wszyscy naokoło się zmieniają, tylko nie ja. Ja nadal tkwię w swojej dawnej epoce. Żeby nie powiedzieć „dekadenckiej”.

Kiedy skończyłam śniadanie, wstałam od stołu i wyszłam z Wielkiej Sali. Chciałam odnaleźć Pottera i z nim porozmawiać. Nie interesował mnie jego związek z Ginny, szybko się zaczął, więc i szybko się skończy.
Wyczułam jego zapach niedaleko biblioteki, więc tam poszłam. Rzeczywiście, Harry szedł w towarzystwie Rona w zupełnie przeciwnym kierunku, niż biblioteka. Widać, że bardzo się przejmują nauką. A może po prostu Hermiona nie dała im odpisać zadania domowego?
- Hej, Potter! – krzyknęłam za nim.
On i Ron odwrócili się jednocześnie. Twarz Harry’ego wyrażała jedynie głębokie zdumienie, więc mogę uznać, że raczył ze mną porozmawiać.
- Moglibyśmy… porozmawiać? – zapytałam, zawieszając głos i patrząc podejrzliwie na Rona. – Ale bez świadków.
Weasley nie ruszył się z miejsca, więc dodałam:
- Nie zamierzam cię zabić, chcę tylko coś sprostować.
Harry skinął głową i dał znak przyjacielowi, żeby sobie poszedł. Kiedy odchodził, co chwilę zerkał przez ramię, jakby chciał się upewnić, że nie mam różdżki w ręce.

Kiedy Weasley zniknął za zakrętem, odetchnęłam kilkakrotnie, bijąc się z myślami.
- Wiem, że my kłócimy się i godzimy co jakiś czas – odezwałam się w końcu. – Nie ma to sensu, chociaż… jestem już ci w stanie wybaczyć ten atak na Malfoya.
- Wiesz, że zrobiłem to nieumyślnie – powiedział cicho Harry. – Gdybym wiedział, jak działa to zaklęcie, nie użyłbym go nawet przeciwko Malfoyowi.
- Ale przeciwko Voldemortowi już tak.
Potter zmieszał się i utkwił wzrok w swoich stopach. Ja też milczałam, obserwując go. Czekałam, aż coś powie, ciekawa byłam, czy tak bardzo mu zależy na pokonaniu Czarnego Pana, że uciekłby się do tak żałosnych sztuczek, jak atakowaniem kogoś, kiedy jest on odwrócony do niego plecami.

- Słuchaj, nie chcę o tym rozmawiać – odpowiedział w końcu. – Teraz, kiedy się już godzimy, nie musimy wywlekać tych spraw.
- Masz rację.
Przez chwilę znów staliśmy w milczeniu. Poczułam, że zgoda znów zapanowała między nami, więc powiedziałam tylko:
- Słyszałam, że Ginny jest twoją dziewczyną. Dobry wybór.
Mrugnęłam do niego i choć nie myślałam, że Ginny to ten „dobry wybór”, nie musiałam się z nim tym dzielić. Jeśli chce chodzić ze zdrajczynią, jego wybór. Trafił swój na swego. Ciekawa jestem, jak Voldemort zareaguje na tą wiadomość. Niby nic, taka błahostka, ale sądzę, że jemu bardzo się przyda.

~*~


Miałam dzisiaj rozdziału nie dawać, ale stwierdziłam, że w sumie czemu nie. W piątek jeszcze dodam, ale w niedzielę już nie. Muszę się uczyć. No i dodać rozdział na Czwórkę. Zmieniłam szablon na ten, który chyba nie bardzo Wam się spodobał, ale czas powrócić do czegoś starszego. Idę się uczyć z angielskiego, bo jutro piszę poprawę z doktora. Dedykacja dla Eles. :* 

19 kwietnia 2010

Rozdział 255

Pewnego ranka, dokładnie w dzień, kiedy miałam mieć ostatni szlaban, spóźniłam się trochę na śniadanie. Sowia poczta mnie ominęła, ale nie przejęłam się tym, bo od dawna nie dostałam żadnego listu, więc tego dnia pewnie też nikt do mnie nie napisał, „Proroka Codziennego” nie prenumerowałam… Usiadłam pomiędzy Ashley i Spirydionem i nalałam sobie do kubka kawy, ziewając szeroko.
- Po co się tyle uczysz? – zapytała Pail, patrząc z politowaniem na moje skołtunione włosy, których nie miałam czasu rano uczesać.
- Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę – mruknęłam. – Ale za trzy tygodnie, to jest pierwszego czerwca, piszemy bardzo ważne egzaminy.
Ashley zrobiła zdziwioną minę.
- Naprawdę? – spytała. – Ale ten czas leci… dopiero co było Boże Narodzenie, a już się zbliżają wakacje.
- Co ty nie powiesz – zadrwiłam, ale Ashley najwyraźniej nie rozpoznała sarkazmu, który wyraźnie zabrzmiał w moim głosie. – No to co, sądzę, że jesteś doskonale przygotowana, że możesz chodzić spać o siódmej, tak?
Blondynka machnęła lekceważąco ręką. Nie była osobą, z którą można było porozmawiać na każdy temat, trochę irytowała swoim zachowaniem, ale lepsze to niż nic. Jeśli nie mam już Sapphire, do Pansy mam zbyt trwałe urazy, to niech już będzie. Jakoś przetrwam.
- Nie rozumiem – odezwał się nagle Spirydion. – Jak dziewczyna może nisko upaść, żeby tylko zemścić się na swojej dawnej znajomej.
- Tu nie ma nic do rozumienia – odpowiedziałam. – Ja po prostu taka jestem, że zrobię wszystko, żeby zdrajca dostał za swoje. Gdybym miała nawet zacząć przyjaźnić się z osobami, które normalnie byłyby zbyt niegodne mojej uwagi.
Ashley chyba nie złapała aluzji, bo nadal piła przez słomkę swój sok pomarańczowy, gapiąc się bezmyślnie na Spirydiona.
- Właśnie, coś do ciebie przyszło – odezwała się, patrząc na mnie.
Zaczęła grzebać w kieszeniach, przez przypadek przewracając solniczkę. W końcu wyciągnęła pomiętą kopertę, którą wcisnęła mi w ręce. Spojrzałam na pierwszą stronę, ale nie zobaczyłam podpisu.
- Tutaj jest nadawca – dodała Ashley, przewracając kopertę na drugą stronę i pokazując mi maleńki podpis w prawym górnym rogu. – Goh… ghog…
- Ghost, Bes – wyręczyłam ją w czytaniu i rozerwałam kopertę. – Buddo, skoro jedno nazwisko czytasz tyle czasu, ile zajmuje ci przeczytanie tematu zadania domowego.
Ashley wydała z siebie cichy okrzyk przerażenia.
- Wypracowanie dla Snape’a! – zawołała.
- Nie zrobiłaś, tak? – mruknęłam, próbując wydostać list z koperty. – Wygląda na to, że jutrzejszy mecz spędzisz na szlabanie u niego.
Odrzuciłam kopertę i rozwinęłam ciasno zwiniętą kartkę pergaminu. Cholera. Po co zawijać pergamin w rulon, skoro umieszcza się go w kopercie?

Sophie
Jesteśmy naprawdę głupi, nie wiem, czy w ogóle przeczytasz ten list, jeśli zobaczysz, od kogo on jest. Jak mówiłam, ja i Twój ojciec (jeśli oczywiście nadal masz nas za rodziców) zachowaliśmy się nierozsądnie. Nie daliśmy Ci dojść do słowa, to było głupie i nierozsądne. Niedawno dowiedzieliśmy się o tym, co się wydarzyło w Hogwarcie. Wiesz, mam na myśli ten napad Harry’ego na młodego Malfoya. Naprawdę nam przykro, teraz wiemy, że zrobiliśmy Ci straszną krzywdę. Jeśli jesteś nam w stanie wybaczyć, mogłabyś w tą sobotę teleportować się do Dziury? Bylibyśmy wdzięczni, gdybyś z nami porozmawiała.
Bes

Uniosłam brwi, czytając ten list. Dopiero po chwili dotarła do mnie jego treść. Ghostowie mnie przepraszają. I nalegają na spotkanie. Poczułam się, jakby w głowie rozpoczęła się jakaś bitwa. Miałam taki żal do Ghostów, że mnie tak potraktowali, że jedna strona domagała się natychmiastowego teleportowania się do Dziury i rozwalenia tego domu na milion kawałeczków. Druga zaś mówiła… daj im szansę. Czyż nie tego pragnęłaś przez tyle czasu?

Potrząsnęłam głową, żeby pozbyć się tych myśli. Rozdrażniona, podarłam list na kawałki i wrzuciłam te świstki do torby.
- Co się stało? – zapytała Ashley, ale nie słyszałam jej. Narzuciłam torbę na ramię i wybiegłam z Wielkiej Sali. Wypiłam zaledwie trochę kawy, ale złość stłumiła głód. Usiadłam pod klasą do transmutacji i wyciągnęłam kawałek pergaminu.

Jutro odbędzie się mecz, który muszę zobaczyć. Jeśli Wam naprawdę zależy, żeby ze mną mówić, nie będziecie mi stawiać warunków. Zbliżają się egzaminy, ja muszę się uczyć, mam też wiele ważnych spraw. Kiedy będę miała czas, to się z Wami spotkam.
Sophie

Przywołałam Flagro; ten, mimo że nie było go przy mnie, pojawił się na szczycie mojej torby i utkwił we mnie swoje paciorkowate oczy. Wetknęłam mu w dziób zwinięty pergamin i powiedziałam:
- Zanieś to Ghostom, ale wracaj natychmiast. Jeszcze mogą z ciebie zrobić zakładnika, żeby mnie przekonać do sojuszu.
Flagro dał mi znak cichym skrzekiem, że zrozumiał, rozległ się cichy trzask, a feniks zniknął, pozostawiając po sobie złoty dym. Cholera. Dupa. Chce mi się kląć przez ten list, nie wiedziałam, że taki mi to podniesie ciśnienie. Z jednej strony chciałam się pogodzić z rodzicami, z drugiej ani mi się śniło robić to, czego sobie zażyczą. Potrzebowałam rady. Z góry już wiedziałam, że te lekcje będą stracone, dupa, w ogóle się na nich nie skupię.

*

Miałam rację. Byłam cały czas rozkojarzona, nie myślałam o czymś konkretnym, po prostu nie uważałam. Na zadane przez profesor Sprout pytanie, którego nawet nie usłyszałam, odpowiedziałam „Buraki”, na co klasa ryknęła głośnym śmiechem, a nauczycielka ukarała Slytherin ujemnymi punktami za moją głupią odpowiedź. Mój wzrok padł na Sapphire. Śmiała się. Nie ze mnie, tylko z tych buraków, mimo to poczułam się dotknięta.

Po lekcjach od razu poszłam na obiad. Czułam się strasznie głodna, tego dnia nie jadłam nic na śniadanie, tak mnie ten list rozjuszył. Spirydion obserwował z niepokojem, a Ashley z niedowierzaniem, jak błyskawicznie jem zupę, później drugie danie.
- Gdzieś ci się spieszy? – zapytał w końcu młodszy brat.
- Owszem.
- Ale wiesz, że… - zerknął na zegarek – że za trzy godziny mamy szlaban? Ostatni, więc proszę cię, nie spóźnij się. Chyba że ci się spodobały i wolisz jeszcze kolejny tydzień porządkować pudełka.
- Harry zrobi to za mnie – odpowiedziałam. – On też porządkuje te akta, poznałam jego pismo na jednym z pergaminów.
Machnęłam różdżką w stronę mojej torby, żeby ją odesłać do dormitorium, a sama wstałam.
- Powiedz Snape’owi, że poszłam odwiedzić kochanego wujaszka – zwróciłam się jeszcze do brata. – Oczywiście, gdybym się spóźniła, chociaż jestem przekonana, że wrócę raczej po kilku minutach. Jeśli będzie w złym humorze, lepiej nie podchodzić bez dwumetrowego kija.
Wyszłam z Wielkiej Sali i teleportowałam się, oczywiście uprzednio upewniwszy się, że nikogo nie ma w pobliżu.

Kiedy wylądowałam przed drzwiami do komnaty Czarnego Pana, naszła mnie taka refleksja, że dobrze, że nie ma już Umbridge. W ogóle ludzie mogliby zacząć doceniać wolność, którą teraz mają.
Wyciągnęłam wszystkie kolczyki, które miałam (również ten w języku), żeby jeszcze bardziej nie drażnić Voldemorta. Może być w nienajlepszym humorze, poza tym już samo to, że przyszłam, może go wkurzyć. Zapukałam i weszłam do środka.
Voldemort siedział na swoim tronie. Nie próżnował jednak, o nie. Pracował! Nie może być… nakryłam go na pracy! To się może zdarzyć chyba raz na dwadzieścia lat.
- Nie wiedziałam, że pracujesz, nie przyszłabym wtedy – odezwałam się, kiedy Voldemort odłożył na szczyt stosu raportów pergaminową kartkę z wyrysowanym planem jakiegoś budynku.
- Mówiłem ci tyle razy…
- To również mój dom, nie rozumiem, dlaczego mnie z niego wyrzucasz? – spytałam, siadając mu na kolanach i obejmując go rękami za szyję.
- Martwię się o ciebie, naprawdę szykuje się coś złego – odpowiedział, gładząc długimi palcami moje włosy. – Dumbledore wie, gdzie mieszkamy, wyobrażasz sobie, jaka byłaby bitwa, jeśli by się tu wdarli?
- Mogę odnowić zaklęcia, jeśli chcesz – zaproponowałam i oparłam policzek o jego pierś. – Wiesz, normalnie bym tu nie przyszła, ale dostałam list od rodziców. To znaczy… od Ghostów. Bes napisała, że chciałaby się ze mną pogodzić. Nie wiem, co mam robić. Z jednej strony chcę, z drugiej nie chcę. Nie chcę znów cierpieć przez rodziców, nie ważne których. Chyba już wolę zostać sierotą.
Czarny Pan ucałował czubek mojej głowy. Milczał przez chwilę, pogrążony we własnych myślach. Przez cały ten czas gładził bezwiednie moją głowę.

- Słuchaj, wiesz, że jeśli znów się pogodzisz z Ghostami będzie miało duży wpływ na to, po której stronie będziesz walczyć – odezwał się w końcu. – Wiesz też, że zależy mi na tym, żebyś była po mojej.
- Było już tyle okazji, bym mogła przejść na stronę Zakonu, a ty nadal nie jesteś przekonany o mojej wierności – powiedziałam. – Kiedy się odradzałeś, nie próbowałam obronić Pottera, tak samo kiedy próbowaliśmy zdobyć przepowiednię. W końcu powiedziałam ci, jaką zawierała treść. Teraz pomagam Draconowi, uczę Spirydiona czarnej magii, żeby wyrósł na dobrego Śmierciożercę…
- Uczysz Spirydiona? – przerwał mi Voldemort, po raz pierwszy ukazując zainteresowanie rozmową.
- No tak, pomyślałam, że dobrze by było mieć takiego utalentowanego chłopaka w szeregach.
- I dobrze pomyślałaś – pochwalił mnie chyba po raz pierwszy od wielu, bardzo wielu miesięcy. – Ja nie chciałem mu nic takiego proponować, żeby się chłopak nie przestraszył czy nie zraził. I co ci odpowiedział?
- Nic. Ale sądzę, że go przekonałam – odparłam, wzruszając ramionami. – Jeśli czegoś chcę, to zawsze to dostanę. Skoro ciebie udaje mi się przekonać, to z nim nie powinnam mieć trudności, prawda? On jest tobą, ale w młodszej i mniejszej wersji. No i ma nos.
Zaśmiałam się, ale widząc minę Voldemorta, umilkłam.
- Oczywiście miałam na myśli, że jest o wiele mniej doświadczony od ciebie – dodałam.
- Daj spokój, nie mam obsesji na punkcie wieku, jak większość kobiet – prychnął. – Ale to prawda, jestem już stary.
- Nie tak stary, jak twoja siostra – zauważyłam. – Poza tym wyglądasz o wiele młodziej.
Podniosłam głowę, żeby go pocałować. Nie czułam do niego większego pociągu fizycznego, jestem pewna, że on do mnie też, to była tylko zabawa, na którą w końcu możemy sobie pozwolić, będąc po tej złej stronie. Wątpię, czy Molly Weasley czy Nimfadora Tonks całują Dumbledore’a, to przecież nie wypada. Co prawda jestem pewna, że Tonks wolałaby Lupina, niż starego dyrektora. W sumie, ja też bym chyba wolała.
Pogłębiłam pocałunek, ale nie dano mi się nim cieszyć zbyt długo. Czarny Pan odsunął się ode mnie.
- Zdjęłaś kolczyk – zauważył.
- Specjalnie dla ciebie – odparłam.
- Wiedziałaś, że coś takiego się wydarzy?
- Tak.
Czarny Pan przekrzywił głowę, przypatrując mi się z uwagą. Mimo że nie miał nic wspólnego z psem, właśnie z tym zwierzęciem mi się teraz skojarzył.
Pozwoliłam znów się objąć i pocałować. Uwielbiałam, kiedy nie musiałam nic robić, tylko czekać na następny krok, nie ważne czy ze strony Barty’ego czy Czarnego Pana. To, że ten drugi był moim wujem raczej mnie wiele nie obchodziło, tłumaczyłam sobie, że przecież nam przystoi.
Oderwałam się od jego ust, żeby pocałować go w szyję i ostrym kłem zrobić mu dziurę w tętnicy. Nie musiałam długo czekać, żeby usta napełniły mi się czerwonym płynem. Jak na Lorda Voldemorta ma w sobie całkiem dużo krwi, i to nie najgorszej jakości. Może dlatego, że jest zły wolę pić jego krew, niż krew Pottera. Tego drugiego bym nawet kijem nie dotknęła, fuj.

Przeciągnęłam językiem po wargach, żeby się upewnić, czy aby na pewno nie uroniłam ani kropli, jednak nie było to potrzebne, bo Armand nauczył mnie pić krew tak, żeby jej nie marnotrawić.
- Wybacz, ale nie mogłam się powstrzymać – odezwałam się.
W uszach nadal szumiała mi ta krew, którą właśnie wypiłam. Dawno nie byłam na łowach. Ale jakoś nauczyłam się panować nad rządzą krwi, co dawniej chyba byłoby niemożliwe.
- Nie szkodzi.
Wstałam. Czułam się o wiele lepiej, była to naprawdę udana wizyta u wuja. Pożegnałam się i wyszłam. Kiedy byłam za drzwiami, założyłam z powrotem moje wszystkie kolczyki, co, szczerze mówiąc, zajęło mi trochę czasu.
Już miałam się teleportować, kiedy usłyszałam czyjś mglisty głos:
- Wiesz, że to kazirodztwo?
Na początku pomyślałam, że to Bellatriks albo jakaś inna kobieta, ale poznałam, że jest to Claudia.
Roześmiałam się tylko.
- To zabawa, przecież nie planuję zakładać z Czarnym Panem rodziny – odpowiedziałam na tyle cicho, żeby Voldemort nie usłyszał przez zamknięte drzwi. – Sama wiesz, że ci źli są bardziej nieprzyzwoici, tak już jest od dawna.
- Mów sobie, co chcesz – odpowiedziała. – Ale ja i tak sądzę, że to obrzydliwe.
Prychnęłam pogardliwie.
- Sama jesteś obrzydliwa – warknęłam. – Spadaj.

~*~


Cóż, wyszło dłużej, niż się spodziewałam. Nie wiedziałam nawet, że dziś coś napiszę, ale nie mam dużo nauki na jutro. No cóż, dziś nie zmienię jeszcze szablonu, ale na następny odcinek już chyba tak. Jak Wam się podoba temat sondy? Tej z Dark Love Riddle, ale w informacji też jest adres xD Dedykacja dla Jolievin :* 

17 kwietnia 2010

Rozdział 254

Zbliżający się mecz Gryfonów i Krukonów wzbudzał coraz większe podniecenie. Mnie nie zależało jakoś specjalnie na wyniku, mimo że byłam kapitanem drużyny Ślizgonów. Miałam na głowie ważniejsze rzeczy. W ogóle to jakoś ostatnio Hogwart stał mi się dziwnie obojętny. Teraz zajmowałam się dwoma rzeczami. Szkoleniem brata i pomaganiem Draconowi. Spirydion radził sobie o wiele lepiej niż Malfoy, już w wieku dwunastu lat byłby lepszym od niego Śmierciożercą. I jestem pewna, że wkrótce nim zostanie.

Jednego z ciepłych dni, kiedy skończyliśmy już nasz trening, postanowiłam coś o tym napomknąć.
- Słuchaj – zaczęłam beztroskim tonem, bawiąc się różdżką. – Nie zastanawiałeś się, żeby zostać Śmierciożercą?
- Przecież i tak jestem już po waszej stronie – odpowiedział.
- Ale to co innego, jak zostać pełnoprawnym Śmierciożercą – odparłam. – Wiesz, mnie wypalił Mroczny Znak kiedy miałam sześć lat, czyli dwa razy więcej od ciebie. Sądzę, że już pora na ciebie.
Spirytus wzruszył ramionami i utkwił wzrok w pająku, biegającym po zakurzonej podłodze. Moje pytanie musiało go zmieszać, mimo to postanowiłam ciągnąć dalej. W końcu go złamię, skoro potrafię to zrobić z Voldemortem, ze Spirydionem pójdzie mi bez wątpienia łatwiej.
- Wiem, że to dla ciebie niezręczne – ciągnęłam bezlitośnie. – Nie znasz ani Śmierciożerców, ani Czarnego Pana… Ale on na pewno chciałby mieć w swoich szeregach tak uzdolnionego czarodzieja jak ty. Bardzo jesteś do niego podobny, nie tylko z wyglądu, ale i z charakteru. Osiągniesz w przyszłości dużo, ale musisz wybrać właściwą drogę.
Wstałam z zakurzonego pudła, otrzepałam szatę i ruszyłam w stronę wyjścia. Nie usłyszałam za sobą kroków brata. Jestem pewna, ze chciał sobie przemyśleć moje słowa. Spokojnie. Niech myśli. I niech podejmie właściwą decyzję. Jestem pewna, że jeśli uda mi się przekonać Spirydiona, by zasilił szeregi Śmierciożerców, Czarny Pan powiedziałby do mnie w końcu te słowa: Jesteś bardziej pożyteczna, niż myślałem.
Zwykle pewnie uważa mnie za darmozjada.

Wydostałam się z Wrzeszczącej Chaty. Przez kilka sekund musiałam mrużyć oczy, żeby przyzwyczaić je do jasności, która panowała na błoniach. Nie lubiłam tego. Wolałam mrok.
Ledwo doszłam do wielkiego dębu, pod którym zobaczyłam siedzącą Wielką Trójcę Hogwartu, kiedy nagle ktoś krzyknął:
- Crucio!
Odwróciłam się błyskawicznie, wyciągając z kieszeni różdżkę. To Spirydion mnie dogonił. Na początku pomyślałam, że coś mu odbiło, ale pewnie chciał jeszcze trochę poćwiczyć. Coś jakoś nie w porę mu się zebrało na pojedynki, bo błonia patrolował właśnie profesor Snape.
Odbiłam zaklęcia i sama machnęłam różdżką, a promień zielonego światła pomknął w stronę brata, mijając go zaledwie o kilka centymetrów.
Zaklęłam pod nosem. Czasami miałam problem z celnością, zwłaszcza jeśli chodziło o Zaklęcia Niewybaczalne.
Przez jakiś czas pojedynkowaliśmy się w dość widowiskowy sposób, dopóki nie nadszedł Snape, by nas rozdzielić. Spirytusowi kazał schować różdżkę, a mnie chwycił w pół i zarzucił mnie sobie na ramię, jakbym była jakimś workiem Świętego Mikołaja.
- Co ty robisz, Snape, daj nam skończyć pojedynek! – zawołałam, wierzgając wściekle nogami tak, że Severus miał trudności z utrzymaniem mnie na ramieniu. Ruszył ze mną w stronę zamku, skinął na Spirydiona, by poszedł za nim. Jednym poleceniem (zamknąć się!) uciszył niewielki tłum, który zebrał się niedaleko wielkiego dębu, by podziwiać moją i Spirytusa walkę.

Kiedy znaleźliśmy się z powrotem w chłodnym holu, Snape uznał, że może mnie już puścić.
- Co to miało znaczyć? – zapytał. – Ta walka.
Machnęłam lekceważąco ręką.
- Nic. Po prostu pojedynkowaliśmy się, to wszystko – odparłam, wzruszając ramionami. – Przecież wiesz, jakie to jest ważne w tych czasach.
- Rozumiem – powiedział cicho. – Ale Zaklęcia Niewybaczalne? Przecież mogłaś go zabić!
Wskazał palcem na Spirydiona, który nie odezwał się ani słowem, ale patrzył na Snape’a nienawistnym spojrzeniem. Pewnie był wściekły, że mu przerwał pojedynek. Ja też zresztą byłam zła. Nie dość, że utrudnia mi życie, to jeszcze wniósł mnie do zamku jak worek ziemniaków.
Skrzyżowałam ręce na piersiach i już otworzyłam usta, żeby jakoś mu się odgryźć, ale rozległy się znajome, energiczne kroki i rozwścieczony, kobiecy głos:
- Ja nie wierz! Co to jest za zachowanie!
McGonagall zbiegła po schodach. Widać było, że jest tak wkurzona, że ledwo mówiła.
- Zaklęcia Niewybaczalne… - wydyszała. Była blada jak papier, ale kolorków dodała jej złość: na jej policzkach powoli pojawiły się purpurowe plamy. – Czyście do reszty zwariowali? Chcecie się pozabijać czy nauczyć tego uczniów?
- Niech się pani tak nie bulwersuje, bo pani żyłka w głowie pęknie – odpowiedziałam jej spokojnym tonem. – Już to wyjaśniłam profesorowi Snape’owi. Żyjemy w takich czasach, że nie tylko Spirydionowi przydadzą się lekcje czarnej magii.
McGonagall prychnęła oburzona. Minę miała taką, jakby zobaczyła kogoś wywróconego na lewą stronę.
- Nauka czarnej magii – powtórzyła, pryskając śliną na mnie i Spirydiona. – Czy wy sobie żartujecie?!
- Nie, mówię całkiem serio – odparłam. – Trzeba znać język wroga. Co, myśli pani, że kiedy Lord Voldemort wyceluje w panią różdżką i powie „Avada kedavra”, pani użyje zaklęcia galaretowatych nóg?
Spirydion parsknął śmiechem. Za to McGonagall jeszcze bardziej się zirytowała.
- Ty i twój brat macie szlaban! Do końca roku szkolnego! – wykrzyknęła.
Teraz po raz pierwszy od nadejścia nauczycielki transmutacji okazałam oburzenie. Zamrugałam szybko, jakbym się przesłyszała.
- Pani chyba żartuje! – wykrzyknęłam. – A Potterowi dała pani tylko naganę za to, że o mało nie poćwiartował Malfoya!
- Myślałam, że jesteś obrażona na pana Malfoya – zauważyła już o wiele spokojniejszym tonem McGonagall.
- Może i tak, ale to przecież Ślizgon – stwierdziłam. – Zresztą nie ma to nic do rzeczy, chodzi tu o sprawiedliwość.
Spojrzałam błagalnym wzrokiem na Snape’a, który gapił się na Minerwę, pogrążony we własnych myślach.
- Proszę nie karać ich tak ostro – odezwał się po krótkiej chwili milczenia. – Sophie i Spirydion dostaną szlaban na tydzień. Codziennie w moim gabinecie o osiemnastej, począwszy od dziś.
McGonagall miała taką minę, jakby miała zamiar się jeszcze wykłócać, ale w końcu twarz się jej rozluźniła, a ona sama powiedziała cicho:
- Jesteś opiekunem ich domu, ostateczna decyzja zależy od ciebie. Niech więc tak będzie.
Aby nie znosić już więcej mojego i Spirytusa złośliwych min i triumfalnych spojrzeń, odwróciła się i wbiegła z powrotem po schodach na górę, by zająć się własnymi sprawami.
- Dzięki, Severusie – mruknęłam, patrząc w czarne oczy profesora ze szczerą wdzięcznością. – Czarny Pan by mnie chyba zabił, gdyby się dowiedział, że do końca roku mam wyznaczony szlaban…
Mistrz Eliksirów uciszył mnie ruchem ręki, rozglądając się dookoła z nieukrywanym przerażeniem.
- Nie tak głośno – syknął. – Chcesz, żeby mnie wywalili? Po prostu przyjdźcie dzisiaj na ten szlaban i nie trąbcie tak.
Oddalił się szybkim krokiem w kierunku lochów, pozostawiając mnie i mojego brata po środku holu. Wzruszyłam tylko ramionami. Tygodniowy szlaban nie wydał mi się tak przerażający jak taki, który trwać miał do końca semestru, więc postanowiłam przyjść o tej osiemnastej do gabinetu Snape’a.

*

Za pięć szósta ja i Spirydion wyszliśmy z dormitorium. Szliśmy lochem przez chwilę w milczeniu. Przez ten czas zastanawiałam się, jak zapytać brata o rodziców. Oficjalnie nie obchodziło mnie, co się dzieje w domu, jednak w duchu często o tym myślałam. Ciekawa byłam, jak się im wiedzie, czy mogę już się publicznie przyznawać do tego, że to właśnie oni tak mną wzgardzili…
- Słuchaj – odezwałam się cicho. – Jak się wam wiedzie?
Spirydion drgnął, wyrwany ze swoich myśli.
- Co masz na myśli?
- No… - zawahałam się, gorączkowo szukając słowa, którym mogłabym zastąpić wyraz „rodzice”. Nie znalazłam go jednak, więc powiedziałam: - Jak się wiedzie rodzicom. Nie, żeby mnie to interesowało, pytam po prostu z czystej ciekawości.
- Wydaje mi się – zaczął, ważąc słowa. – Że już nie są takimi wyrzutkami w świecie czarodziejów jak Weasleyowie.
- Pocieszające – mruknęłam.
- Przeprowadzamy się.
- Och! – wyrwało mi się. – Ona coś o tym wspominała. Dawno temu, kiedy ich byłam odwiedzić. Gdzie się przeprowadzacie?
- Wiesz… nie wiemy tak dokładnie, ojciec szuka czegoś w Polsce, ale matka chciałaby wrócić do… do Francji.
Poczułam ukłucie bólu, kiedy Spirydion wypowiedział nazwę tego państwa.
- Ale on nie chce, tak? – zapytałam. – Nic dziwnego. Też bym się bała tak nagle wracać do ojczyzny. Wolałabym się najpierw do tego przygotować, żeby nie umrzeć ze szczęścia, kiedy się już tam znajdę.
Spirytus nic nie odpowiedział, tylko zapukał do drzwi i nacisnął klamkę.
Snape siedział za swoim biurkiem; przeglądał jakiś stos pergaminów, które były, jak się domyśliłam, naszymi pracami domowymi z obrony przed czarną magią na temat zaklęcia Imperius. Kiedy nas zauważył, westchnął ciężko i wskazał nam bez słowa stolik, na którym leżały kartoteki uczniów.
- Chciałem, żeby to było coś pożytecznego, ale nie uwłaczającego twojej godności – wyjaśnił, kiedy usiedliśmy na dostawionych do stołu dwóch kulawych krzesłach. Ostatnie słowa wypowiedział w sposób, który mi się bardzo nie spodobał.
- Co to znaczy „nie uwłaczającego twojej godności”? – zapytałam wyzywającym tonem.
- Gdyby się twój wuj dowiedział, że myjesz podłogi mugolskim mopem, nie byłby zachwycony – mruknął, wykreślając kilka zdań z czyjegoś wypracowania. – Musicie przepisać na nowo te kartki, gdzie wyblakł atrament i myszy nadgryzły.
- Ekscytujące – burknęłam, wyciągając atrament i pióro.
Cholera. Już z McGonagall miałam taki szlaban. To ja już bym chyba wolała myć podłogi mopem (à propos mopów, bardzo interesujące słowo, ciekawe, co oznacza), niż czytać o występkach uczniów.

~*~


Jutro kończy się Żałoba Narodowa, ale ja notkę (być może) dodam w poniedziałek, więc już dziś zmieniam szablon. Nowy styl, chociaż mnie się bardziej podobał ten z potrójnymi zdjęciami.  Jak mówiłam, zbliżają się egzaminy gimnazjalne, więc rozdziały będą się ukazywać bardzo rzadko albo w ogóle w tygodniu. Podczas weekendu poprzedzającego testy możliwe, że nic nie dodam. Dedykacja dla Octave Misumenos :* 

11 kwietnia 2010

Rozdział 253

Coraz częściej zaczęłam myśleć nad tym, czy by nie zacząć od nowa uczyć Spirydiona czarnej magii. Obrona jest mu niepotrzebna. A przecież zbliża się wojna, no, jeśli już nie trwa. Spirytus powinien umieć rzucić jakieś porządne zaklęcie, aby obronić się przed członkami Zakonu. Nie ma takich umiejętności jak ja, więc grozi mu niebezpieczeństwo, tylko strach trzyma Zakon Feniksa przy mnie. Gdyby nie moje znajomości i magia, zaatakowaliby mnie przy najbliższej okazji. A Spirydion może im się okazać najlepszym celem. Mogliby go porwać i zażądać okupu lub zaszantażować mnie i Czarnego Pana.

Dlatego dzień po naszym wypadzie do domu wuja, odnalazłam młodszego brata w bibliotece i przysiadłam się do niego.
- Cześć. Dużo masz na dziś roboty? – spytałam szeptem, bo przypominająca sępa bibliotekarka zatrzymała się, żeby przyjrzeć się mi i Spirydionowi.
Ten tylko wzruszył ramionami. Odniosłam wrażenie, że, w przeciwieństwie do mnie, jest strasznie małomówny i zamknięty w sobie.
- To świetnie – dodałam, odwracając się, żeby się upewnić, że pani Pince już sobie poszła. – Tak sobie pomyślałam… Pamiętasz, jak ćwiczyliśmy we Wrzeszczącej Chacie? Może powtórzylibyśmy to? Żyjemy w niebezpiecznych czasach i przydałoby się znać kilka zaklęć, prawda?
Spirydion podniósł głowę znad książki. Twarz miał poszarzałą i bardzo zmęczoną, musiał spędzić w tej dusznej bibliotece dużo czasu. Zależało mu na nauce bardziej niż mnie, a osiągał o niebo gorsze wyniki ode mnie. Oczywiście, ja jeśli się już uczyłam, to z nudów albo tak po prostu, nigdy za tym nie przepadałam.
- Nie wiem, jeśli tego chcesz, to nie ma sprawy – odpowiedział.
- Nie chodzi o to, czy ja tego chcę – odparłam. – Bo ja nie potrzebuję ćwiczeń. Chcę podszkolić ciebie.
- Nie sądzę, bym tego potrzebował.
Parsknęłam śmiechem.
- Jesteś taki sam, jak wuj – stwierdziłam. – Mimo że potrzebuje pomocy, nie upomni się o nią. Nawet jeśli mu ją proponują, odmówi. Chcesz spędzić trzynaście lat, ukrywając się w puszczy, tak jak on? Chcesz? No, to lepiej skorzystaj z mojej propozycji, bo za rok nie będzie tu już tak miło. Będzie rządził Czarny Pan i ja.
Usłyszałam kroki bibliotekarki, więc natychmiast ściszyłam głos do ledwo słyszalnego szeptu.
- Słuchaj, to nie jest żaden wstyd uczyć się czarnej magii od siostry – dodałam. – Przecież nie będę dawała ci korepetycji, tylko uczyła dodatkowo. Jako wybitnie zdolnego ucznia, aby jego talent nie zmarniał. Rozumiesz? Kiedy byłeś młodszy, łatwiej się z tobą rozmawiało.
Westchnęłam ciężko. Spirydion nic na to nie odpowiedział, tylko znów zagłębił się w lekturze. Pochyliłam się, żeby przeczytać parę słów.
- Co to za książka? – spytałam.
- Czarny Pan wie, że sypiasz z Crouchem?
Moje policzki oblał gorący rumieniec. Buddo, skąd on o tym wie? Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek mu wspominała o moim romansie. Chociaż z drugiej strony… Moje życie jest tak zawiłe, więc kto by się w tym połapał?
- Nie ważne, czy wie – odpowiedziałam mu lekko drżącym głosem. – Ważne, skąd TY o tym wiesz.
Spirydion powinien choć dla pozorów trochę się zmieszać. Ale nie. Ten patrzył na mnie tylko tymi swoimi czarnymi, przenikliwymi, spokojnymi oczami, jakby był całkowicie odcięty od świata. Po plecach przebiegł mi dreszcz. Jego się powinno gdzieś zamknąć. Albo lepiej nie. Jego trzeba wyciągnąć do ludzi.
Nagle przeszła mi przez głowę myśl. Jeśli ja nie zrobiłabym kariery, może też byłabym taka dziwna, jak on? Może też patrzyłabym na ludzi tym przerażającym wzrokiem? Już wiem, co przypomina mi spojrzenie Spirydiona. Jego oczy podobne były do oczu tych średniowiecznych rzeźb aniołów. Były takie przenikliwe, świdrujące, przerażały mnie!

Spirydion wzruszył ramionami.
- Daj spokój, przecież to widać – odpowiedział takim tonem, jakby to było oczywiste. – Przecież byłem już u Czarnego Pana – kiedy wypowiadał jego imię, zniżył głos do prawie niesłyszalnego szeptu – kilka razy. Zawsze zajmował się mną Crouch. Przecież po samym tonie głosu, jakim wypowiada twoje imię można poznać, że coś do ciebie czuje.
Moje policzki trochę pociemniały. Doprawdy nigdy bym się tego nie spodziewała, że będę ze Spirydionem rozmawiać o moich prywatnych… co ja mówię, intymnych sprawach. A co, jeśli on coś powie rodzicom? Buddo, chyba by mnie obdarli ze skóry. Bes pewnie by się nie przejęła, jej w ogóle nie obeszło to, że Sapphire zepchnęła mnie ze schodów, a ja skręciłam kark.
- Ale to nie znaczy, że poszłam z nim do łóżka – oświadczyłam. – Dla mnie takie sprawy nie mają znaczenia. Dla Barty’ego też.
Spirydion uniósł jedną brew. Byłam pewna, że mi nie uwierzył. Cóż, on zdawał się być taką osobą, którą w ogóle bardzo trudno jest przekonać. Zrezygnowałam z tej próby.
- Crouch to Śmierciożerca – stwierdził Spirytus. – Czarny Pan nie pozwoli ci się z nim spotykać, zbyt mało znaczy. Twoim partnerem musi być ktoś – tu zmierzył mnie wzrokiem – ktoś równy tobie. Chociaż… szczerze mówiąc wątpię, by w ogóle oddał cię komukolwiek.
- Mówisz w dziwny sposób, nie podoba mi się to - powiedziałam mu. – I jeśli mówisz o Bartym, nie używaj jego nazwiska, jakby był osobą ci nieznaną.  Zajmował się tobą, kiedy Czarny Pan nie miał dla ciebie czasu.
Spirydion wzruszył tylko lekko ramionami.
- Dobra, niech ci będzie – rzekł. – Zostawmy już ten temat. To co mówiłaś? Chcesz mnie uczyć zaklęć, tak?
- Sam to zacząłeś – oburzyłam się i skrzyżowałam ręce na piersiach. – Tak, chcę, ale nie wiem, czy będziesz tak łaskaw się zgodzić.
- Tak, będę łaskaw się zgodzić.
Uśmiechnął się, ale ja nadal pozostałam z kamienną twarzą. Dupek. Tak samo nietaktowny, jak jego wujek. Wstałam bez słowa.
- Zaraz, a co z moimi lekcjami? – zapytał Spirydion.
Obrzuciłam go jadowitym spojrzeniem.
- Jutro po obiedzie we Wrzeszczącej Chacie – oświadczyłam. – I lepiej się nie spóźnij.
- Zobaczysz, będę wcześniej niż ty – odpowiedział ze śmiechem.
Odwróciłam się i wyszłam z biblioteki, po drodze mijając Hermionę, której nie zaszczyciłam nawet spojrzeniem. Nadal byłam obrażona na Harry’ego, co za tym idzie, i na jego przyjaciół.

W salonie Ślizgonów zobaczyłam Sapphire. Już dawno przestała starać się o moje względy. Kiedy mnie widziała, schodziła mi z oczu. I bardzo dobrze. Przynajmniej tyle zrozumiała. Chociaż gdyby chciała mnie całkowicie uszczęśliwić, mogłaby nawet mi się na oczy nie pokazywać. Przecież uczęszcza na wróżbiarstwo i ma z niego dobre oceny, może przepowiedzieć, że nadchodzę, więc wtedy ona się ulatnia, nie przypominając mi swoją obecnością o Darli i o zdradzie, której zresztą sama jest winna. 

Usiadłam w fotelu na drugim końcu pokoju wspólnego i wyciągnęłam jakąś książkę. Otworzyłam ją z zamiarem nauki, jednak obecność byłej przyjaciółki cały czas mnie rozpraszała. Zerknęłam na jej prawy profil. Ona też miała książkę na kolanach. I tak samo jak ja nie czytała jej. Wpatrzona była tępo w płomienie trzaskającego w kominku ognia, pogrążona we własnych myślach.
Nagle ktoś wszedł do salonu. Był to Draco Malfoy. Siedziałam ukryta w cieniu, więc nie mógł mnie zobaczyć. Z uśmiechem na twarzy podszedł prosto do Sapphire, usiadł na poręczy fotela i objął ją. Poczułam lekkie ukłucie bólu. Nie byłam zazdrosna o Malfoya, wszak nic do niego nie czułam już od bardzo dawna. Ale fakt, że dawniej spotykał się ze mną, teraz jest z moją najlepszą przyjaciółką bolał mnie niesamowicie. Zmów poczułam okropną niechęć do Sapphire i Malfoya.
Ślizgonka jednak odepchnęła od siebie Dracona, a kiedy on uniósł brwi i popatrzył na nią ze zdziwieniem, wskazała, przynajmniej w jej mniemaniu, dyskretnie ręką w moją stronę. Szybko spuściłam wzrok i przeczytałam pierwszą linijkę, jak się okazało, rozdziału dwunastego w książce do obrony przed czarną magią. Ten rozdział omawialiśmy już dawno temu. Nieważne. Przynajmniej nie wyszło, że przypatruję się im.

Kiedy stwierdziłam, że już się na mnie nie gapią, znów zerknęłam na Sapphire. Malfoy nadal siedział na podłokietniku jej fotela i szeptał jej coś do ucha. Dziewczyna słuchała tego ze skupioną miną. Draco musiał jej coś powiedzieć, może coś strasznego albo obrzydliwego, bo ta zrobiła oburzoną minę i odpowiedziała mu coś. Poczułam silne pragnienie podejścia tam i wrzucenia jednego i drugiego do kominka. Rozpasana gówniarzeria. Tylko poczekajcie, aż skończę siedemnaście lat.
Spakowałam książki i poszłam do sypialni dziewczyn. Celowo przeszłam obok Sapphire i Dracona, aby potrącić Malfoya brutalnie ramieniem. Dupek.

*

Następnego dnia, zaraz po obiedzie, nie zaniosłam nawet torby z książkami do dormitorium, tylko pobiegłam do Wrzeszczącej Chaty. Spirydion nie mógł być szybszy niż ja. Owszem, nie należałam do punktualnych osób, ale jeśli na czymś naprawdę mi zależało, potrafiłam przyjść dokładnie na czas. A teraz bardzo mi zależało na wyprzedzeniu młodszego brata.
Zamieniłam się w chimerkę i wśliznęłam się między korzeniami bijącej wierzby do otworu, który prowadził do rozpadającego się budynku. W kilku susach pokonałam drogę po schodach i weszłam do pokoju, w którym niegdyś ćwiczyliśmy zaklęcia. Spirydion już tam był. Gówniarz. Jakim cudem udało mu się przybyć tutaj wcześniej niż mnie?

Spirytus zareagował natychmiast. Uniósł różdżkę i wystrzelił we mnie kryształkami lodu. Otworzyłam usta albo raczej pyszczek i dmuchnęłam w niego płomieniami. Rękaw szaty zajął mu się ogniem. Podczas gdy Spirydion próbował go ugasić, ja otrzepałam futerko z kurzu i stałam się znowu sobą.
- Nie ze mną te numery – powiedziałam mu i machnęłam różdżką, a ogień natychmiast zgasł. – Możesz wystawiać na próby każdego, ale nie mnie, bo ja zawsze tą próbę przejdę pomyślnie.
Spirydion skrzywił się, widząc swój zwęglony rękaw.
- Zaczynajmy już, co? – zaproponował mocno zdenerwowanym tonem.
Uniosłam różdżkę, myśląc gorączkowo, od jakiego zaklęcia zacząć. Jest już w drugiej klasie, więc może zacząć uczyć się o wiele groźniejszych i zaawansowanych zaklęć.
- Mam świetny pomysł – powiedziałam. – Sądzę, że Zaklęcia Niewybaczalne są na tyle proste, byś mógł się ich bez problemu nauczyć. Nie chce mi się iść po Sapphire, więc będziesz ćwiczył na mnie.
Rozłożyłam ręce w teatralnym geście. Spirydionowi jednak nie bardzo spodobał się ten pomysł. Opuścił różdżkę ze niepokojem na twarzy.
- Na Cruciatus i Imperius ewentualnie mogę się zgodzić – rzekł. – Ale Avada kedavra? Ty masz dobrze z głową?
- Jak najbardziej – odparłam. – Wiesz, dlaczego się na to zgadzam? Bo mógłbyś powtarzać tą formułkę przez cały dzień i nic by się nie stało. Ale kiedy ja to zrobię…
Machnęłam różdżką, a zielony promień wystrzelił z niej i ugodził w gnijącą szafkę, tuż za plecami brata. Spirydion wzdrygnął się.
- Widzisz, nie muszę nawet wypowiadać formułki – dodałam. – Poza tym nic mi nie będzie.
Ustawiłam się naprzeciwko lustra wiszącego na ścianie, odeszłam kilka kroków i znów machnęłam różdżką. Szmaragdowy promień uderzył w powierzchnię lustra, odbił się od niej i ugodził prosto w moją pierś. Nic się nie stało. Po prostu promień rozbił się o mnie jak szklany wazon ciśnięty w ścianę. Spirydion poruszył się niespokojnie, ale ja odwróciłam się z powrotem twarzą do niego i uśmiechnęłam się.
- Widzisz? – spytałam. – Teraz ty. Spróbuj, śmiało.
- Masz taką jakby… niezniszczalną skórę – stwierdził, ale ja machnęłam tylko lekceważąco ręką.
- Przesadzasz. Avada mnie się nie czepia, bo jestem wampirem – odparłam. – Ale srebrny szpikulec może mnie zabić, podczas gdy tobie może najwyżej zrobić dziurę w skórze.
Spirydion uniósł różdżkę i, zachęcony moich przyjaznym uśmiechem, wypowiedział formułkę. Nie spodziewałam się efektu. Wypowiedział formułkę i… burak. Nic się nie stało. Zachęciłam go jeszcze raz:
- Próbuj, aż do skutku.

I próbował. Próbował, próbował… Aż w końcu, po co najmniej dwóch godzinach wypowiadania formułki „Avada kedavra”, z jego różdżki wystrzelił zielony płomień. Pomknął w moją stronę, uderzył mnie w ramię i rozbił się o nie. Spojrzałam w miejsce, gdzie ugodziło mnie zaklęcie i uśmiechnęłam się.
- No, nareszcie – odezwałam się. – Myślałam już, że spędzę tu cały dzień. Nie jesteś jednak takim sztywniakiem, za jakiego cię uważałam. Bardzo dobrze. Jutro znów poćwiczymy, chodź.
Zmieniłam się w chimerkę i wydostałam się na powierzchnię. Musiałam czekać ponad kwadrans, zanim i Spirydion wyłonił się z otworu pomiędzy korzeniami bijącej wierzby.
- Powiedz mi jeszcze – odezwałam się, kiedy zmieniłam się znów w człowieka. – Jakim cudem udało ci się przybyć do Wrzeszczącej Chacie wcześniej? Samo zejście zajęło ci co najmniej dwadzieścia minut.
- To proste – odparł. – Nie poszedłem na obiad.

~*~


Rozdział miałam dawać w piątek, ale nie zdążyłam napisać. Przepraszam, że nie jest ani długi, ani ciekawy, ale po prostu nie mogłam więcej z siebie wydusić. Przez tą tragedię, która wczoraj odbyła się w Smoleńsku straciłam całą wenę. Wylałam morze łez, nie mogłam się skupić na niczym. Teraz zbrodnie katyńskie bolą mnie jeszcze bardziej, niż dawniej. Musiałam też zmienić szablon, ten jest zbyt wesoły. Nie jest najlepszy, ale przynajmniej opisuje moje uczucia i tą tragedię. Nie wiedziałam, czy wypada, ale umieściłam  nagłówku napis: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą…”. Dedykacji dziś nie będzie. Zapewne chciałabym jeszcze coś powiedzieć, ale nie wiem co. Śmierć naszego prezydenta, jego małżonki i wielu znanych polityków jest dla Polski i Polaków wielkim ciosem.