Trwało to kilka minut. Już nawet nie patrzyłam, dokąd biegnę. Oblecieliśmy chyba połowę domu, jeśli nie cały.
- Mówiłam? – zawołałam, opierając się o barierkę i patrząc na Voldemorta, który był piętro niżej. – Jesteś dla mnie za cienki!
Dobiegł mnie ryk wściekłości wuja.
Rzuciłam się w stronę otwartych drzwi. Cudnie się złożyło. Znalazłam się w łazience dla dziewczyn. Voldemort nie jest oczywiście dziewczyną, więc nie może tu wejść. Oparłam się więc o framugę drzwi i z triumfalnym uśmiechem czekałam na niego.
Dobiegnięcie na to piętro nie zajęło mu dużo czasu. Chwilkę późnie stał już przede mną. Tyle że zamiast miny przegranej osoby, na jego twarzy wykwitł szeroki, triumfalny uśmiech.
- No i co teraz? – zapytałam. – Niestety, tak mi przykro, że nie możesz wejść.
Zrobiłam zasmucona minę, po czym wybuchnęłam szaleńczym śmiechem. Ku mojemu zaskoczeniu, on podzielał mój humor.
- Rozczaruję cię – rzekł. – Jeśli będę chciał, wejdę.
- Jeśli zmienisz płeć, to owszem – przyznałam.
- Albo jeśli łazienka nagle stanie się łazienką męską.
Parsknęłam drwiącym śmiechem.
- Takie kafelki są w damskich – zadrwiłam. – Przegrałeś, przegrałeś, a ja wygrałam.
- Aha. Czyli takie coś znajdziesz w damskich? – zapytał, wskazując na coś za moimi plecami.
Obejrzałam się za siebie. Świetnie. Popełniłam jeden głupi błąd. Jak mogłam właściwie nie zauważyć pisuarów? Odwróciłam się powoli i zaczęłam się cofać. Voldemort bez problemów przekroczył próg, idąc w moim kierunku.
- Robiliśmy mały remont – wyjaśnił.
- No to powodzenia – odpowiedziałam i zanim się zorientował, minęłam go i byłam już na korytarzu.
Oparłam się o balustradę i wybuchnęłam śmiechem. Przechyliłam się trochę do tyłu i poczułam, jak jakaś potężna siła ciągnie mnie w dół. Potężna siła. Grawitacja oczywiście. Sekundę później leciałam przez trzy piętra w dół, a w następną sekundę leżałam już na podłodze w holu. Kiedy się zorientowałam co właściwie się stało, roześmiałam się. Zobaczyłam przerażoną twarz Voldemorta, patrzącą na mnie w najwyższego piętra.
- Nic mi nie jest – zawołałam.
Ktoś wychodził właśnie z lochu, kiedy gruchnęłam na podłogę. Chciał podciągnąć mnie na nogi, na co się zgodziłam, ale kiedy zobaczyłam, kto jest owym pomocnikiem, odepchnęłam go od siebie, przy okazji sama lądując na podłodze.
- A fuj, Glizdogon, nie zapominasz się? – krzyknęłam, krzywiąc się z obrzydzenia.
Barty wyszedł z lochu. Ach, jaka z niego i Petera nierozłączna para. Nawet na wakacje jeżdżą razem.
Pomógł mi wstać.
- Aż sufit zadrżał, jak spadłaś – poinformował mnie.
- Nic dziwnego, zleciałam z trzeciego piastra – mruknęłam.
Plecy bolały mnie okropnie, nie mówiąc już o karku. Nic mi się poważniejszego nie stało, wampiry rozbijają się dopiero z odległości jakiegoś kilometra od ziemi, więc przeżyję.
Voldemort znalazł się przy mnie.
- Nie zrobiłaś sobie nic? – zapytał, oglądając moją głowę.
- Nie, ale zaraz tobie coś zrobię, jeśli mnie nie puścisz – warknęłam.
Czarny Pan odsunął się ode mnie na bezpieczną odległość. Barty również, i dobrze, bo nie chciałam, żeby ktoś mnie teraz oglądał ze wszystkich stron. Kazałam Glizdogonowi się zająć jakąś pracą, żeby już nie gapił się na mnie bezczelnie, a sama oświadczyłam, że wracam do Hogwartu.
Voldemort natychmiast się oburzył, ale było to do przewidzenia.
- Nie puszczę cię – rzekł. – Nie jestem piwny, czy nic sobie nie zrobiłaś. Chodź. Poza tym, nie kończyliśmy naszej rozmowy.
Zarzucił mnie sobie na ramię, jak jakiś jaskiniowiec, wbiegł po schodach na pierwsze piętro i, mimo moich protestów, zatrzasnął drzwi.
- Co to ma znaczyć? – zapytałam, rozjuszona tak, jak tylko on potrafił mnie zdenerwować.
Upuścił mnie na mój tron, po czym sam zajął miejsce na swoim.
- Przecież musimy dokończyć naszą rozmowę – powtórzył. – Uspokój się już.
- Daj mi wrócić do Hogwartu – jęknęłam, zniecierpliwiona już tym wszystkim. – Tęsknię za nim.
- Rozumiem – rzekł. – Ale muszę mieć pewność, że nic ci się w środku nie urwało. Odpowiadam za ciebie.
- Tak właściwie… - zauważyłam. – Odpowiadają za mnie Ghostowie.
Czarny Pan przyglądał mi się uważnie przez pewien czas, po czym westchnął zrezygnowany.
- Niech będzie – powiedział. – Za chwilę i tak się ściemni, więc jak masz iść, to natychmiast.
Z uśmiechem przysunęłam do niego swoją twarz i pocałowałam go w policzek.
- W takim razie idę.
Wstałam z tronu i ruszyłam w stronę drzwi, już spokojnie, zadowolona, że nasza kłótnia skończyła się moim upadkiem tylko z trzeciego piętra.
Za drzwiami teleportowałam się. Ale nie do Hogwartu, nie. Chciałam jeszcze porozmawiać, zadać mu kilka pytań… po prostu być z nim. Od chwili, kiedy wyciągnął mnie z budynku mojej potencjalnej zagłady, nasze stosunki bardzo się ociepliły, a ja nawet byłam gotowa mu przebaczyć ów jego fatalny ruch na początku naszego spotkania. To przede wszystkim chciałam mu powiedzieć.
Słońce już prawie zachodziło. Było jeszcze wcześnie, ale przecież zima była w centrum swego jestestwa, więc ciemno zaczynało się robić bardzo wcześnie. To nic. Przecież mogę na niego poczekać tą godzinkę… Armand zawsze wyskakiwał z trumny kilka sekund po zajściu słońca.
Wdrapałam się na stromy, śliski od lodu mur i wskoczyłam z gracją przez okno do środka.
Trumna leżała obok łóżka, była jeszcze zamknięta. Położyłam się na boku, tuż obok niej i czekałam. Słyszałam dochodzące z tego małego grobowca spokojne, rytmiczne oddechy wampira. Mogłabym go unicestwić, gdybym tylko zechciała. Mogłabym na przykład zabić wieko gwoździami i podpalić ją. Ale po co miałabym to robić?
W końcu usłyszałam stłumione przez wieko trumny westchnienie. Uśmiechnęłam się, kiedy powoli otworzyło się, a Armand wyjrzał z jej wnętrza.
- Cóż za śliczny widok tuż po przebudzeniu – rzekł, również się uśmiechając.
- Chodź ze mną na łowy – zaproponowałam.
- Dobrze – odparł, wychodząc z trumny.
Zamknął ją i wsunął pod łóżko. Przyglądałam się temu w milczeniu. Armand odwrócił się, już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, kiedy nagle ktoś wskoczył przez okno. Odwróciłam gwałtownie głowę, zaskoczona takim tłumem, przetaczającym się przez dom mojego stwórcy.
Był to Magnus. Widziałam go raz czy dwa od czasu zniknięcia wszystkich wampirów. Jego czarne, opadające na plecy włosy powiewały lekko na mroźnym wietrze, a bystre, szare oczy błyszczały, jak oczy każdego wampira.
Poderwałam się na nogi i cofnęłam się aż w ramiona stwórcy. Na mojej twarzy miejsce uśmiechu zajęło spore zdziwienie.
Ale Armanda wcale nie zaskoczyła ta wizyta. Wyglądał nawet, jakby się jej spodziewał. Uśmiechnął się, minął mnie i podszedł do wampira. Ujął jego twarz w dłonie i pocałował w usta. Poczułam się trochę nieswojo, odwróciłam wzrok, żeby na to nie patrzeć.
- Sophie, to jest Magnus – przedstawił mi go Armand.
- Wiem – odparłam. – Widziałam go podczas mojego Rytuału… Zaraz. Przecież my nie możemy przebywać na słońcu.
- Chyba, że znajdziemy kogoś, kto da nam trochę swojej czarodziejskiej krwi – wtrącił się Magnus.
- Krew czarodzieja – powiedziałam szeptem.
- Wampira-czarodzieja – poprawił mnie z drapieżnym uśmiechem Magnus.
Wyciągnął do mnie rękę, żebym podeszła, drugą zaś nadal obejmując Armanda.
- Nie wiedziałam, że jesteście razem – mruknęłam.
- Razem podróżujemy – odezwał się Armand.
Uniosłam jedną brew i uśmiechnęłam się.
- Tak, wmawiajcie to sobie codziennie – odpowiedziałam ze śmiechem. – Daj spokój, przecież wiem, kim jesteśmy.
Podeszłam do Armanda i objęłam go w pasie.
- Obiecałeś mi – dodałam. – Obiecałeś, że się przejdziemy.
~*~
Cóż, jest to ostatni rozdział w 2009 roku. Piszę go, kiedy inni świętują. Dla Was specjalnie zostałam w domu xD Nie no, żartuję. Ale i tak się cieszę, że siedzę w domu, napiszę kilka odcinków na zapas, żebym później miała mniej, zrobię szablony… nie tracę czasu, a i tak już niedługo znów trzeba iść do szkoły. Niemniej jednak, życzę udanego Sylwestra, Nowego Roku, etc, etc. Ten upadek Sophie wymyśliłam właśnie dziś i tak sobie pomyślałam, że może go kiedyś narysuję i zamieszczę zdjęcie na photoblogu, czy DA. Zobaczymy. To do zobaczenia w Nowym Roku, dokładnie drugiego stycznie. Jak dobrze, że to jeszcze weekend, bo bym była w szkole pytana xD