Położyłam się do łóżka dość wcześnie, jak na mnie, ale i tak nie mogłabym zmrużyć oka. Problemy mnie przerastały, spędzały sen z powiek każdej nocy od śmierci Syriusza. Nasze stosunki popsuły się nagle, od chwili, kiedy Dumbledore na nowo powołał Zakon Feniksa. I wtedy się zaczęło… Harry Potter to, Harry Potter tamto, Syriusz całkowicie zapomniał o mnie. Najpierw musiał sprawdzić, czy Harry ma suche skarpetki, później zapytać, czy Sophie nie zabije się z powodu Dracona. Co tam życie Panny Serpens, skoro trzeba się upewnić, że Harry ma suche skarpetki! Na samą myśl podnosi mi się ciśnienie.
Przewracałam się z boku na bok chyba przez pół nocy, tkwiąc w odrętwieniu, towarzyszącemu wampirom podczas snu, jednak nie zapadałam w niego. A bardzo bym chciała znów zasnąć tak głęboko, że wyglądałoby to, jakbym umarła, a rano obudziłabym się z cudownie lekką głową, wolną od problemów. Teraz jednak wystarczył choć jeden dźwięk z zewnątrz, żeby wybić mnie ze snu. Moje ucho pochwyciło jakiś trzask, a oczy natychmiast się otworzyły. Zobaczyłam Barty’ego, siedzącego na brzegu łóżka i przyglądającego się mi uważnie.
- Która godzina? – spytałam.
- Jeszcze wcześnie – odpowiedział. Zerknęłam na zegar. Wskazywał godzinę piętnaście po piątej. No, to już nie tak wcześnie, czasami potrafiłam obudzić się o trzeciej i siedzieć przy oknie, bo po prostu mi się nudziło.
- Słyszałem o twoim… problemie – dodał Barty.
Tak, tym problemem była oczywiście Ashley, ale skąd Crouch miał o niej wiedzieć? Przecież nie czyta mi w myślach. Chyba.
- Jaki tam problem, po prostu kłopot, jak zwykle w moim życiu – mruknęłam.
- Ashley Pail, tak? – na to nazwisko o mało nie wzdrygnęłam się z obrzydzeniem. Z pewnością musiał mi się wedrzeć do umysłu, nie ma innej opcji. Draco go nie znosi, nigdy by mu nie powiedział o swoim nowym obiekcie westchnień.
- Skąd wiesz? – spytałam. – Przecież używam oklumencji…
Barty zaśmiał się.
- Nie wiem tego od ciebie… po prostu mam swoje źródła – odpowiedział. – I wiem też, że Draco też jest na ciebie wściekły.
Wzruszyłam ramionami. Było mi obojętne, czy jest na mnie wściekły, czy nie. Ja byłam na niego tak strasznie wkurzona, że ani jego złość, ani złość jakiegokolwiek nauczyciela nie może się równać z moją wściekłością.
- Mam to gdzieś, Malfoy może sobie być zły, w końcu i tak już wybrał tą „Ash”, więc… - zawiesiłam głos. – Źle zrobiłam, że cię wtedy odtrąciłam, powinnam przewidzieć, że natura Dracona nie zatrzyma go długo przy mnie.
- Czarny Pan może kazać mu być z tobą – zasugerował Barty. – W końcu to wielki jest dla niego zaszczyt… to ogromna łaska dla całej rodziny Malfoyów…
- Nie chcę tego – przerwałam mu. – Nie będę nikogo do niczego zmuszać. Raz już przeżyłam to, mam dość. Myślisz, że Armand pytał mnie o pozwolenie? Myślisz, że chciałam, żeby zrobił ze mnie takiego potwora, którym jestem teraz?
- Nie jesteś potworem – zaprzeczył Crouch. - Nie dla mnie.
- Ani dla niego – powiedziałam. – Tak. Ale nie chcę już dłużej żyć w tym ciele. Jestem słaba teraz… powinnam się wystawić na promienie słońca. To najlepsze, co mogę w tej chwili zrobić.
Wstałam z łóżka i zaczęłam się przebierać w szatę szkolną. Ale nie zamierzałam wracać do Hogwartu. Pójdę teraz do ogrodu, zdejmę z siebie wszystkie zaklęcia, które dotąd chroniły mnie przed morderczym działaniem słońca. Wiele z nich są stare, bardzo stare, rzucone przez Armanda, Mariusa… oni chcieli, żebym przeżyła. Mnie było to obojętne.
- Wracasz do szkoły? – spytał Barty.
- Nie, to koniec mojego ziemskiego życia – odrzekłam. – Zostaniesz tutaj. Albo pójdziesz donieść o tym Czarnemu Panu… jest mi to obojętne, co zrobisz. Mi już nie można pomóc.
Ruszyłam w stronę drzwi, ale poczułam jego silny uścisk na ramieniu. Bez problemu mogłam mu złamać rękę, byleby mnie tylko puścił. Odepchnęłam go tylko lekko.
- Powiedziałam ci już, ułóż sobie jakoś życie beze mnie.
Zanim Barty zdążył cokolwiek zrobić, już mnie nie było. Wątpiłam, żeby promienie słońca mnie zabiły. Nie byłam Starszym, ale miałam w sobie krew Armanda oczywiście, Mariusa… i praktycznie tych wampirów, których znałam. Tylko Isabel nigdy nie chciała dać mi swojej i przyjąć krew ode mnie. Niesamowite, co ta zazdrość z nią zrobiła…
Zbiegłam schodami na parter i weszłam do ogrodu. Barty dopiero otwierał drzwi z mojego pokoju. Zanim dotrze na miejsce, ja będę już dawno płonąć żywym ogniem, wypalającym mi gałki oczne. Będzie to ogromny ból, ale każdy wampiry musi coś takiego przeżyć, nie znam chyba żadnego, który by nie przeszedł próby ognia.
Udało mi się na chwilę zatrzymać zaklęcie Mariusa i Armanda, swoje całkowicie zlikwidowałam. Będę płonąć do czasu, aż zaklęcia nie powrócą. Może ogień wypali ze mnie te problemy, może zwariuję od tego bólu i nie będę pamiętać dotychczasowych zdarzeń.
Poczekałam na Barty’ego. Ten wpadł do ogrodu jakieś kilkanaście sekund później. Zastał mnie, stojącą w cieniu. Uśmiechnęłam się do niego i spojrzałam na jaskrawe plamy słońca na trawie. Oczy zapiekły mnie boleśnie. Ale nie zważałam na to. Wystąpiłam krok na przód, a moje ciało owładnął ogień. Zapłonęły moje włosy, musiałam zamknąć oczy, bo ogień wdzierał się już pod moje powieki. Crouch rzucił się w moją stronę, ale powstrzymałam go machnięciem ręki. Barty wylądował pod drzewem. Gdyby mnie dotknął, sam mógłby się zapalić. Naprawdę, to nie było aż takie okropne uczucie. Ból cielesny, pieczenie skóry, ogromne gorąco… czułam się jak w piekle. Ale byłam szczęśliwa. To jeszcze nie śmierć, było mi do niej daleko, bardzo daleko.
Z mojej piersi wydobył się przerażający, rozdzierający powietrze krzyk. Czułam, jak płomienie liżą mi twarz, wdzierają się do ust… w tym momencie natychmiast chciałam wrócić w mrok, ale musiałam przecież dokończyć, co zaczęłam. Nie mogłam już dłużej utrzymać Barty’ego pod tym drzewem. Najgorzej się czułam, kiedy ogień trawił moje włosy. Takiego bólu nie czułam chyba nigdy, włączając w to przemianę w wampira.
Czyjeś ręce zacisnęły się na moich ramionach i wciągnęły mnie w cień drzewa. Poczułam ulgę, jednak wszystko mnie bolało. Ubranie prawie się na mnie spaliło. Miałam na sobie jedynie zwęgloną szmatę, rękawy całkowicie się sfajczyły. Ciekawa byłam, czy miałam włosy. Wszystko mnie piekło, trudno było mi oddychać. Prawie czułam żar, bijący od mojego ciała. Nie mogłam otworzyć oczu. Ktoś owinął mnie w jakąś dziwną, szorstką tkaninę i bez słowa zaniósł gdzieś. Dotyk tego koca sprawiał mi ból, ale był o wiele delikatniejszy od trawiącego mnie ognia i ostrej trawy. Położono mnie na czymś miękkim, chyba na łóżku, i odchylono tkaninę w miejscu, gdzie była moja głowa. Usłyszałam szum zasuwanych w pośpiechu zasłon, ale i tak nie mogłam otworzyć oczu. Pod powiekami czułam ból. Teraz dowiedziałam się, że mam włosy, bo bolały mnie nawet ich cebulki. Już nie chciałam nigdy ginąć w takich męczarniach, nie chciałam czuć żarłocznych płomieni, wypalających mi gałki oczne.
Leżałam tak kilka minut, oswajając się z dzikim bólem, tępym pulsowaniem w głowie i palącymi powiekami. W końcu otworzyłam oczy na jakiś milimetr, obraz był nieco rozmazany, ale jednak widziałam. Przetrwałam próbę ognia. Krew całkowicie wyschła w moich żyłach. Czułam, że zaklęcie Mariusa i jego syna powraca, jednak nie przyniosło mi ono ulgi w bólu. Chwilę później obraz zaczął się wyostrzać, a ja zauważyłam jakieś dwie postacie, jedna stojąca pod ścianą, druga oparta o brzeg mojego łóżka. Byłam w swojej komnacie, właśnie to spostrzegłam. Usłyszałam cichy głos Voldemorta. To on musiał mnie tu przynieść.
- Musimy ją stąd przenieść na górę.
- Jej nie pomogą lekarstwa – do moich uszu dotarł głos Barty’ego. – Ona potrzebuje krwi. Spójrz, panie, jaka jest wysuszona…
Nie chciałam się oglądać w lustrze. Aż serce podskoczyło mi do gardła, kiedy sobie wyobraziłam, jak mogłam wyglądać. Żadne ludzkie oko nie zniosłoby mojego widoku.
- Okryjcie mnie całą, nie patrzcie na mnie – powiedziałam. W gardle mnie piekło, wargi miałam całkiem spalone, jakbym przebywała na pustyni wiele dni. Voldemort, który stał pod ścianą, usiadł po mojej prawej stronie. Ale pojawiła się jeszcze jedna postać, w jasnozielonej sukience, nieskazitelnie białą twarzą i pięknymi, złotymi lokami. Usta wygięły się w uroczym, przyjaznym uśmiechu.
- Mówiłam ci, że będę z tobą, kiedy będziesz umierać – powiedziała. – Ale to jeszcze nie czas.
- Więc dlaczego przyszłaś? – spytałam.
- Co mówiłaś? – spytał Voldemort.
- Rozmawiam z Claudią.
Mała istota roześmiała się. Jej śmiech był niczym małe, srebrne dzwoneczki.
- Przyszłam, żeby ci to powiedzieć – odparła.
- To nie ma sensu, skoro nie umrę – mruknęłam. – Teraz się zjawiasz, kiedy jesteś najmniej potrzebna. Gdzie byłaś, kiedy ten głupi tleniony imbecyl się ze mnie naigrywał?
- Myślałam, że lepiej będzie dla ciebie, żebyś sama to załatwiła.
- To źle myślałaś – odwróciłam głowę w stronę Barty’ego. Był śmiertelnikiem, mój widok musiał być dla niego straszny. Podniosłam nieco rękę, bym mogła ją zobaczyć. Skóra była spalona na brązowo, paznokcie miałam powyłamywane. Pewnie musiałam wbijać je sobie w twarz, kiedy płomienie szalały po moim ciele.
- Nie uciekniesz ode mnie – drwiła Claudia.
- Ja wcale nie chcę uciekać – powiedziałam jej.
- Przyniosę jej coś na uspokojenie – mruknął Voldemort. Ależ był głupi. Nie rozumiał mnie. To jemu przyda się lek uspokajający, by przestał się już tak wydzierać na swoich pracowników. Mógłby dla przykładu zająć się robótkami ręcznymi, skoro się mu tak nudzi. Na przykład robota na drutach…
Czarny Pan wyszedł. Zostałam sama z Bartym i Claudią. Ta ostatnia zniknęła mi nagle z oczu, ale czułam, że jest w tym pomieszczeniu, pewnie siedzi na krześle… Spojrzałam Barty’emu w oczy, który już od dłuższego czasu szukał mojego wzroku.
- Muszę wyglądać okropnie – mruknęłam.
- I to jeszcze jak! – ucieszyła się Claudia.
- Możesz się uciszyć? – zapytałam ją. – Nie, nie ty. Tylko ta idiotka… mniejsza o to.
- Z czasem wrócisz do swojej normalnie postaci – powiedział Barty. – Tak pisze w książce… wampiry posiadają zdolność samo regeneracji.
Pocieszające. Przynajmniej Ashley nie będzie ze mnie drwiła. A gdy wrócę do Hogwartu, może trochę ją przestraszę.
- Nie zwariowałam – zwróciłam się do Croucha. – Nie pozwól, by mi podał jakiś eliksir. Ja potrzebuję krwi…
- Tak, wiem o tym. Ale jeszcze nie teraz – odrzekł Barty. – Śpij, zostanę tu z tobą.
- Nie patrz na mnie – poprosiłam.
- Nie jesteś taka okropna – pocieszył mnie Crouch. Tak, bardzo pocieszające słowa. Że nie jestem taka okropna, jak byłam jeszcze dwie minuty temu. Zamknęłam oczy. Prawie natychmiast opanowało mnie rozkoszne odrętwienie i zapadłam w sen.
~*~
Co, myśleliście, że już zabiję naszą drogą Sophie? O nie, jeszcze nie jej czas xD Mam nadzieję, że się podobało, bo wstałam specjalnie o 7 rano, żeby to napisać xD Dedykacja dla Gorgie :* I jeszcze raz was przepraszam za tragiczny wygląd notki, nadal nie mam Explodera.