20 lutego 2009

Rozdział 106

Przechyliłam lekko głowę, marszcząc czoło. Wyglądałam zupełnie jak zdumiony pies.
- Słucham? – zapytałam.
- Wybacz, jeśli wzięłaś to za bezczelność, ale…
Podeszłam do Croucha, chwyciłam go za koszulę na piersiach i powiedziałam:
- To było bardzo zuchwałe pytanie.
Nie wiem, z czyjej strony to wypłynęło, ale pocałowałam go. Zrobiłam to nieświadomie, czego później żałowałam, bo od wielu dni usiłowałam, bezskutecznie niestety, zapomnieć o nim.
Odsunęłam się od niego i ruszyłam do drzwi. Dostał, czego chciał, teraz może zostawić mnie w spokoju. Jednak on nie pozwolił mi odejść.
- Zostań, nie odchodź – zawołał za mną. Odwróciłam się, chwytając klamkę.
- Czego jeszcze chcesz? – zapytałam. – Co ty chcesz tym osiągnąć, raniąc mnie jeszcze bardziej. Masz z tego satysfakcję?
Barty pokręcił gwałtownie głową.
- Nie, nie wiem, czego chcę – odrzekł.
Uśmiechnęłam się blado.
- Więc pod tym względem akurat do siebie pasujemy – mruknęłam. – Nie będę ci już zabierać czasu, panie Crouch.
Odwróciłam się i opuściłam swój własny gabinet. Barty nie zagrzał tam jednak długo miejsca, bo natychmiast pojawił się u mojego boku. Westchnęłam. Coś czułam, że byłam skazana na jego obecność…
- Kiedy macie zamiar napaść na ministerstwo? – spytałam, chcąc szybko zmienić temat. Ku mojemu zdziwieniu [i oburzeniu], Barty roześmiał się.
- Mamy napadać na ministerstwo? My?
Zatrzymałam się gwałtownie przed jedną z łazienek.
- My nie zamierzamy napadać na ministerstwo – ciągnął Crouch. – Owszem, przepowiednia jest tam, ale…
- Przecież sama do was nie przyjdzie – przerwałam mu.
- Ano tak – odparł Barty. – Harry Potter nam ją przyniesie.
Nie, to był już szczyt podłości, chamskości i nie wiem jeszcze czego…
- Tak, jasne – zakpiłam. – Powiecie do niego… Cześć, Harry Potterze. Czy mógłbyś skoczyć do Departamentu Tajemnic i przynieść nam małą kulkę, byśmy mogli cię zniszczyć?... Albo lepiej, napiszcie do niego list. Witaj, Harry! Bylibyśmy wdzięczni, gdybyś w zamian za bezbolesną śmierć, przyniósł nam proroctwo o Tobie. Z poważaniem, Śmierciożercy.
Crouch zaczął się śmiać, co przyjęłam za chamstwo.
- Śmieszna jesteś – powiedział, kiedy już z łaski swojej się uspokoił. Skrzyżowałam ręce na piersiach i wydęłam usta.
- Ciekawa jestem, czy TO cię będzie śmieszyło – wycedziłam i zamachnęłam się rękę, by wymierzyć mu bardzo bolesny i bardzo upokarzający policzek. Barty jednak chwycił mnie za przegub. Moja dłoń zatrzymała się zaledwie na cal od jego twarzy, przez co poczerwieniałam ze złości.
- Za kogo ty się uważasz, co? – warknęłam.
- Nadal jesteś na mnie zła? – spytał. Uniosłam brwi i spojrzałam na niego jak na wariata.
- Oczywiście – odpowiedziałam. – Przecież się zapominasz. Wyobraź sobie, że na stopień siostrzenicy Czarnego Pana jeszcze będziesz musiał trochę popracować.
Znów się roześmiał i przytulił mnie. Zesztywniałam. Uświadomiłam sobie, że jest jak milion innych facetów, którzy grasują po tym świecie. A kto w ogóle potrzebuje taką gruboskórną istotę przy swoim boku? No, na pewno nie ja. Potrafię sobie doskonale radzić, chyba że w pobliży znajdzie się Bes w złym humorze. Albo dentysta. Wspominałam już, że mój bogin zmienia się w dentystę?
Przez kilka sekund kompletnie nie wiedziałam, co mam zrobić. W końcu pozwoliłam mu przez chwilę tak postać i potrzymać mnie w ramionach. W końcu to ostatni raz, bo zaraz musi biec do pracy. Czarny Pan go wzywa. Jeśli nie dopisze przecinka do jakiegoś marnego raportu, będzie koniec świata…
- Posłuchaj – odezwał się w pewnym momencie. – Długo myślałem nad twoją piosenką. I stwierdziłem, że jeśli teraz czujesz do mnie to samo, to… i jeśli Czarny Pan się zgodzi…
- Cofamy się do średniowiecza, tak? – przerwałam mu. – A co, jeśli nam nie pozwoli? To stanie się na pewno, więc nie ma nawet co próbować. On tobie może zabronić… każdemu w zasadzie… Ale mi nic nie może. Jestem od niego silniejsza psychicznie, fizycznie, magicznie i emocjonalnie. On chce pokonać Harry’ego od 15 lat. Ja mogę to zrobić w ciągu sekundy.
- Wiem – mruknął, chwycił mnie z tyłu za włosy i przywarł do moich ust. Oczywiście, długo tą chwilą nie mogliśmy się cieszyć, bo przecież życie człowieka, nawet pół wampira, to jedna wielka opera mydlana. Na korytarzu rozległy się kroki, później głuchy łoskot i piskliwy wrzask Voldemorta:
- Wiedziałem. Wiedziałem, że za moimi plecami jest jakiś spisek!
Odwróciłam się szybko, ale zanim obraz porozrzucanych pergaminów i rozwścieczona twarz Voldemorta utrwaliły mi się w pamięci, poczułam mocne szarpnięcie za rękę. To Czarny Pan chwycił mnie za ramię i pociągnął za sobą po schodach na pierwsze piętro.

- Przyłączę się do Zakonu! – ryknęłam na całe gardło.
- To dobrze – rozległ się jakby stłumiony, dobiegający z drugiego końca korytarza głos wuja.
- Wyjdę za mąż za Dumbledore’a! – ciągnęłam. Czułam, że przegięłam, ale nie dbałam o to. Chciałam jak najbardziej upokorzyć Voldemorta. – Będziemy mieć 15 dzieci, a ciebie zatrudnię jako sprzątaczkę na weselu!
Rozległy się kroki. Voldemort chyba wracał pod drzwi.
- Przeprowadzę się do Rumunii i zostanę prostytutką! – krzyknęłam.
Tak, przegięłam. Czarny Pan wpadł do komnaty, uderzając mnie w głowę drzwiami. Nie zwarzył na moją krwawiącą wargę i czoło, tylko chwycił mnie za gardło i wysyczał:
- Kiedy już zabiję Pottera, możesz sobie polecieć nawet w kosmos.
Odrzucił mnie od siebie i opuścił pokój, trzaskając drzwiami. Czułam, jak złość w nim buzuje. Zapach krwi był bardzo intensywny, pomimo, że mój wujaszek był już zapewne w drugim końcu domu. Być może nie chciał tego powiedzieć, może mu to się wyrwało, ale nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Chodziło mu tylko o władzę i zamordowanie Harry’ego ; jeszcze nigdy nie poczułam do tego chłopca takiej sympatii jak teraz…
Rany wsiąknęły w moją opalizującą skórę. Podniosłam się z błyszczącej podłogi i powlokłam się do swojego tronu. Przez chwilę siedziałam spokojnie, zbierając myśli, po czym zaczerpnęłam powietrza i zaśpiewałam:
- You think that I can't live without your love*
You'll see,
You think I can't go on another day.
You think I have nothing
Without you by my side,
You'll see
Somehow, some way

You think that I can never laugh again
You'll see,
You think that you destroyed my faith in love.
You think after all you've done
I'll never find my way back home,
You'll see
Somehow, someday


Wstałam i podeszłam do drzwi, które zniknęły, a na ich miejscu pojawiła się szyba, przed którą usiadłam.


All by myself
I don't need anyone at all
I know I'll survive
I know I'll stay alive,
All on my own
I don't need anyone this time
It will be mine
No one can take it from me



You'll see

You think that you are strong, but you are weak
You'll see,
It takes more strength to cry, admit defeat.
I have truth on my side,
You only have deceit
You'll see, somehow, someday


All by myself
I don't need anyone at all
I know I'll survive
I know I'll stay alive,
I'll stand on my own
I won't need anyone this time
It will be mine
No one can take it from me
You'll see

You'll see, you'll see
You'll see, mmmm, mmmm


Teraz mogłam patrzeć na Barty’ego, siedzącego pod obręczą schodów. Patrzył na mnie jak wtedy, kiedy śpiewałam mu "El beso del final". Nie mogłam też uwierzyć w słowa wuja. Jak mógł tak bezczelnie wtargnąć w moje życie osobiste? To jakaś paranoja…

~*~

No cóż, wyszło jak wyszło, ale nie mogłam się dziś skupić… Chciałam tylko powiedzieć, że jeśli słucha się muzyki, to trzeba dobrze wsłuchać się w jej słowa, w jej przesłanie. To mówię tak na zaś, bo się wam później koncentracja przyda xD

* Dziś nie ma tłumaczenia, ponieważ nie mogłam znaleźć bez teledysku Wybaczcie, po prostu nie mogę dać tego linku tutaj xD 

18 lutego 2009

Rozdział 105

Pierwszy z czterech dni ferii wielkanocnych spędziłam w domu matki Syriusza. Chciałam odwiedzić Czarnego Pana, ale brakowało mi odwagi, by porozmawiać i z Bartym. Chciałam załatwić to szybko i w miarę bezboleśnie. Dla mnie oczywiście. Skoro taka jest decyzja Bartemiusza, to już jego problem.
- Halo, słyszysz mnie?
Drgnęłam i podniosłam głowę. Syriusz machał mi przed oczami dłonią.
- Co?
- Co się z tobą dzieje? – zapytał nieco rozdrażnionym tonem. – Zapytałem, jak ci idzie nauka.
Wzruszyłam ramionami.
- Dobrze – odparłam, wodząc znudzonym wzrokiem po kamiennych ścianach w kuchni. – A jak idzie praca dla Zakonu?
Teraz Syriusz wzruszył ramionami.
- Normalnie.
- Nie pijesz już? – zapytałam. Syriusz oblał się rumieńcem.
- Nie – brzmiała odpowiedź, jednak ja od razu mu nie uwierzyłam. Wstałam i opuściłam kuchnie. Syriusz pobiegł za mną.
- Co ty robisz? – spytał nerwowo.
- Inspekcja – mruknęłam i pchnęłam drzwi do jego pokoju. Panował w nim jak zwykle, tak zwany artystyczny nieład, ale nigdzie nie było żadnych butelek. Obeszłam całą komnatę, zaglądając pod łóżko i patrząc do szafy.
- Nie ufasz mi? – zapytał Syriusz, opierając się plecami i framugę drzwi.
- Ufam – odrzekłam. – Ale wiesz, że robię to dla twojego dobra. No, jeśli byś zachorował przez alkohol, to miałabym cię na sumieniu…
Zamknęłam szafę, przeżartą już nieco przez korniki. Przez tą inspekcję, poprawił mi się trochę humor. Może warto spróbować? W ostateczności, mogę rzucić na Croucha silne zaklęcie zapomnienia…
- Wiesz, Syriusz… - zaczęłam dość kulawo. – Planowałam ferie spędzić z tobą, ale Czarnemu Panu też się coś należy…
- Tak, kop w dupę – prychnął Wąchacz, krzyżując ręce na piersiach. Podeszłam do niego i chwyciłam go za ręce.
- Wrócę wieczorem – powiedziałam i zniknęłam, uważając, by nie teleportować się z nim. Moje nogi uderzyły mocno w kamienną, wypolerowaną podłogę w komnacie wuja. Zachwiałam się lekko. Zawsze tak się działo, kiedy lądowałam w miejscu przed kominkiem. Nie wiedzieć, dlaczego, ale to miejsce było wyjątkowo śliskie. Pewnie to legowisko Nagini… Prawdę mówiąc, to nie zdziwiłabym się, gdyby Nagini miała dla siebie cały pokój, wielkości Wielkiej Sali w Hogwarcie…
Zaklęłam pod nosem.
- Nienawidzę, gdy mnie tutaj zniesie – mruknęłam, opadając na swój tron. Voldemort siedział w swoim, obserwując każdy mój ruch. Jego spojrzenie natychmiast wzbudziło we mnie podejrzenia.
- Chcesz mi coś powiedzieć? – zapytałam. Voldemort zaśmiał się nerwowo. On potrafił kłamać. Z resztą, nauczyłam się tej sztuki od niego. Niestety, moje, jak mówił, przenikliwe spojrzenie, nie pozwalało mu się na tym skupić. Tak było i tym razem. Odwrócił wzrok, by nie patrzeć mi w oczy.
- Panie?
Voldemort mruknął pod nosem, że słyszy. Wstałam i zaczęłam krążyć po pokoju, co chwila potykając się o krawędzie swojej szaty. Cóż, byłam jednak nieznacznie spokrewniona z Tonks, więc nic dziwnego…
Zaklęłam głośno, na co Voldemort wytrzeszczył oczy. Wspominałam już, że według mnie są słodkie?
- Skąd ty znasz takie słownictwo?!
- Prawda, jakim dobrym jesteś nauczycielem? – odpowiedziałam pospiesznie. – Słuchaj, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia…
- Jasne – przerwał mi Lord. – Idź.

Uniosłam brwi. Jakby czytał w moich myślach… Nie, w myślach się nie czyta. Według Severusa, umysł nie jest książką, którą można przeczytać, tylko bardzo skąp likowanym mechanizmem, czy jakoś tak…
Bądź co bądź, zatrzasnęłam za sobą drzwi i wbiegłam na drugie piętro, gdzie mieściły się gabinety. Nie będę już odwiedzać Barty’ego w jego pokoju. Niech on odwiedza mnie, skoro jego stanowisko jest o niebo niższe od mojego.
Gabinet, który dzieliłam z Lestrange’ami i Malfoy’ami był pusty. No tak, teraz, kiedy Czarny Pan popadł w obsesję na punkcie przepowiedni, każdy lata po kątach i załatwia różne pierdoły…
Rozsiadłam się w swoim kręconym fotelu i położyłam nogi na biurku. Zawsze tak robiłam.
Rozglądałam się przez chwilę po gabinecie, zastanawiając się, co mam Barty’emu powiedzieć. W końcu krzyknęłam:
- Glizdogonie!
Po chwili za drzwiami rozległo się sapanie, dyszenie, szuranie, chrobotanie i pojawił się Glizdogon, zapomniawszy na samym początku otworzyć drzwi, toteż oczywistą rzeczą było, że zderzył się z nimi. Przewróciłam oczami. Jak można być tak żałosnym, to ja nie wiem…
- Wzywała mnie pani? – wycharczał Glizdogon, kiedy już udało mu się wejść.
- Tak – odpowiedziałam chłodnym tonem. – Wezwij pana Croucha.
Glizdogon przez chwilę wytrzeszczał swoje małe oczka, jakby sens moich słów powoli docierała do jego otępiałego umysłu, aż skłonił się nisko i opuścił gabinet.
Nie musiałam długo czekać. Barty pojawił się zaledwie minutę po wyjściu Glizdogona. Nie zapukał nawet, tylko wpadł do gabinetu. Zmierzyłam go lodowatym spojrzeniem i zapytałam:
- Czy jest z panem Glizdogon?
Barty zerknął za drzwi.
- Nie.
Zamilkłam, zastanawiając się, co mam powiedzieć. Starałam się, by mój głos i wzrok były lodowate, ale miałam też ochotę się rozpłakać. Wybrałam to drugie. Nie mogłam mu pokazać, że cierpię. Na szczęście, to Barty pierwszy się odezwał:
- Ta dziewczyna…
- Zamilcz – rozkazałam. – Nie będę z tobą o niej rozmawiać.
Barty zwiesił głowę. Machnęłam energicznie różdżką i na środku pojawiło się twarde, kanciaste krzesło.
- Siadaj – rzuciłam. Barty usiadł dość niepewnie. Tak, niech czuje się jak na przesłuchaniu. Teraz znów przypominał mi tego przerażonego młodzieńca podczas rozprawy o śmierciożerstwo. Miał tak samo mlecznobiałą twarz, zmieszany wzrok i dygotał lekko.
- Uspokój się, nic ci nie zrobię – ciągnęłam bezlitośnie. Barty spojrzał na mnie.
- Ta dziewczyna… - powtórzył, ale znów mu przerwałam:
- Czy nie mówiłam ci już, żebyś o niej przy mnie nie wspominał?
- Ona nie żyje – powiedział lekko drżącym tonem Crouch, nie zważając na konsekwencje. Moje oczy rozszerzyły się gwałtownie, upodabniając mnie do zdumionego Voldemorta.
- Nie żyje? – spytałam. – Czarny Pan ją zamordował?
Barty pokiwał głową.
- Dobrze, panie Crouch – dodałam, uśmiechając się kpiąco. – Więc ma pan doła, nieprawdaż, monsieur?
Barty potrząsnął energicznie głową.
- Nie, jej ojciec też nie żyje! – zawołał. – To było ukartowane!
Uniosłam brwi i spojrzałam na niego, jak na coś obrzydliwego, co przywarło mi do podeszwy.
- Chcesz powiedzieć – wysyczałam. – Że Czarny Pan to wymyślił?
- Tak, tak było – odpowiedział gorliwie Crouch. Zerwałam się z miejsca, podeszłam do niego i wymierzyłam mu siarczysty policzek.
- Kłamiesz! – warknęłam. Różdżka zaczęłam mi gwałtownie drżeć w ręce. A więc Czarny Pan wykorzystał to, że znów zaufałam mu bezgranicznie.
- Możesz mnie bić – mruknął Barty. – Możesz mnie torturować, ale to nic nie zmieni. Czarny Pan chciał ci pomóc. Pomyślał, że jeśli…
- Zamilcz – przerwałam mu, ale tym razem już cicho. Odwróciłam się i zaczęłam krążyć po pokoju. Jego szarość mnie dobijała… Voldemort naprawdę nie ma dobrego gustu i wyczucia. Dopiero co pogodził się ze mną, już musiał to spieprzyć. Zaraz… ale dlaczego niby mam uwierzyć Barty’emu?
Zatrzymałam się, opierając dłonie o brzeg biurka. Usłyszałam skrzypienie podłogi i poczułam, jak Barty kładzie mi rękę na ramieniu. Natychmiast ją jednak strząsnęłam.
- Nie dotykaj mnie – warknęłam. – Chciałeś się mną tylko pobawić, a później zostawić, tak?
Odwróciłam się do niego i spojrzałam mu w oczy.
- Co ty sobie myślałeś, co? Że możesz bezkarnie bawić się moimi uczuciami?
Wybuchnęłam płaczem, ukrywając twarz w dłoniach.
- Nie chciałem… - zaczął Barty. Otarłam szybko łzy i powróciłam do swoich krzyków.
- Oczywiście, wielmożny pan Crouch nie przewidział skutków! – warknęłam. – Powiedz mi, monsieur, co tym chciałeś osiągnąć, co?
Barty bełkotał coś niezrozumiałego pod nosem.
- Co? – krzyknęłam, waląc ze złości pięścią w blat biurka, które rozpadło się na kawałki.
- To nie moja wina, że taka jest wola Czarnego Pana – powiedział. – Gdybym mógł, rzuciłbym to…
- Więc rzuć to! – przerwałam mu. – Ja zrobiłabym to samo dla ciebie!
Barty milczał. Jego nieśmiałość wydawała mi się niegdyś urocza, ale teraz po prostu doprowadziła mnie do szału. Podeszłam do ściany i uderzyłam w nią dwoma pięściami, robiąc w niej ogromną dziurę.
- Sophie – odezwał się nagle Crouch. – Mam pytanie.
Kiwnęłam głową, dysząc ciężko ze złości i zmęczenia.
- Pytaj – warknęłam, krzyżując ręce na piersiach.
- Mogę cię pocałować?

~*~

Znów kulawe zakończenie… Jakoś udało mi się wyrobić z niemieckim i geografią, więc "wyżebrałam" u taty te niecałe 3 godziny…

Mam nadzieję jutro napisać coś na Selene albo na blog o Tomie, bo mam kulig. Zastanawiałam się, czy jeśli już skończę Selene, nie założyć nowego bloga z opowiadaniami. Mam już nawet pomysł i to dość nietypowy [związany oczywiście z HP] ale to przecież zależy od czytelników, czy chcą czytać moje wypociny, czy nie xD Nie zanudzam, a dedykacja dla Gabriell’i xD 

16 lutego 2009

Rozdział 104

Biorąc pod uwagę fakt, że przed dwoma dniami doznałam dość poważnego wstrząsu, związanego z Bartym, czułam się całkiem nieźle. Podczas lekcji pracowałam tylko w milczeniu i nie rywalizowałam już z Hermioną o to, którą z nas dwóch nauczyciel zapyta pierwszą. Nigdy bym nie pomyślała, że nauka do SUMÓW może przynieść mi duże ukojenie. Do ferii wielkanocnych zostały jeszcze kolejne dwa dni, czego nie przyjęłam z radością, jak większość uczniów. Nauka pozwalała mi się oderwać od ponurych myśli. Postanowiłam też nic nie mówić Draconowi. Może sam się w końcu zorientuje, że chcę od niego odpocząć…

Leżałam właśnie na kanapie i uczyłam się na pamięć wszystkich księżycy Jowisza [co umiałam już od dawna, ale nie miałam co ze sobą zrobić], kiedy ktoś wszedł do dormitorium. Wszyscy Ślizgoni byli obecnie na błoniach, ciesząc się słońcem i zakończeniem dzisiejszych lekcji. Ja osobiście panicznie bałam się, może nie tyle słońca, ale jego promieni. Miałam tak już od dawna, i bynajmniej nie wpłynęła na to moja metamorfoza. Nie lubiłam się opalać. Zawsze twierdziłam, ze opalenizna mocno kontrastuje z moją pozycją i szlachetnym pochodzeniem. Poza tym, bladość jest odpowiednia dla wampirów…
- Wiedziałem, że cię tu znajdę.
- Fajnie – odpowiedziałam, nawet nie podnosząc głowy znad notatek, których treść znałam już jak mniemam, na pamięć. Malfoy ukląkł przy kanapie i położył mi rękę na czole.
- Jakoś źle wyglądasz – dodał.
- Fajnie – powtórzyłam sucho. – Przepraszam, ale się uczę. Czy możesz dać mi spokój?
Draco wyciągnął mi notatki z rąk.
- Co się dzieje? – spytał. – Nie jesteś normalna.
Uśmiechnęłam się blado.
- Nareszcie załapałeś – odparłam. – Od niedawna mam zwidy. Widzę Darlę, słyszę, jak ze mną rozmawia. Ktoś bardzo mnie zranił. Mam dalej wymieniać?
Draco chwycił mnie za rękę.
- Chodź – powiedział. – Wyjdź na zewnątrz.
Nie miałam siły się z nim kłócić. Poszłam z nim na błonia. Kiedy drzwi wejściowe otworzyły się, a promienie słońca padły na moją twarz, prawie mnie oślepiły. Przysłoniłam oczy ręką. Kiedy mój wzrok przyzwyczaił się już do jasności, zauważyłam, że wszędzie znajdują się uczniowie. Cóż, myślałam, że jest ich mniej w Hogwarcie.
- Idę do cienia, nie zniosę tego gorąca – mruknęłam i usadowiłam się w kępie krzaków. Stwierdziłam, że były to chyba te same krzaki, w których siedział młody Severus, tuż po zakończeniu Standardowych Umiejętności Magicznych. Malfoy usiadł obok mnie. Milczeliśmy przez dobrych kilka minut. Co chwilę zerkałam na niego. Wcale nie przypominał tego dawnego Dracona, który nie omieszkał podnieść na mnie rękę, czy dać się przyłapać na zdradzie.

- Jedziesz na ferie wielkanocne? – zapytał nagle. Wzdrygnęłam się.
- Co? Nie wiem… może… - odpowiedziałam cicho i wbiłam wzrok w trawę, kołyszącą się lekko pod wpływem wiatru. – Chyba tak. Muszę załatwić parę spraw, spotkać się z kimś.
- Z kim, jeśli można spytać? – naciskał Malfoy. Wzruszyłam ramionami.
- Można. Z wujem – skłamałam. Naprawdę planowałam mały wypad do dworu Czarnego Pana, ale bynajmniej nie po to, by się z nim spotkać. Chciałam rozmówić się z Bartym. Nie, na pewno nie będę się ani mu narzucać, ani stawać na jego drodze do szczęścia. Skoro woli Sharpey Pail ode mnie, to jego wybór.
Wstałam.
- Już wracasz? – odezwał się Draco.
- Nie – odparłam. – Idę do Zakazanego Lasu. Nie lubię tłoku.
Przeszłam w podskokach przez błonia. Stwierdziłam, że robię to, co zwykle uznawałam za głupie i dziecinne. Skaczę. Przeważnie to Lunę Lovegood spotykałam na korytarzu, przemierzającą całe trasy w podskokach.
Miałam nadzieję zgubić Dracona, jednak ten mnie dogonił.
- Idę z tobą – wydyszał.
Znów nadarzyła się okazja, by pokazać mu swoją cierpliwość. Nie uśmiechało mi się chodzić po lesie z wiecznie ględzącym, zrzędzącym i narzekającym arystokratą.
- Sam tego chciałeś – mruknęłam.
Doszliśmy do chatki Hagrida. Różowy parasol oparty był o ścianę, co oznaczało, że jego właściciel był w środku. Ominęłam grządkę z wielkimi dyniami i wkroczyłam do lasu. Było w nim o wiele chłodniej niż na błoniach, co przyjęłam z ulgą.
- Pamiętam, jak w pierwszej klasie miałem tu szlaban – odezwał się Malfoy. – Za szwendanie się po zamku nocą.
Pokiwałam głową.
- Wiem, byłam wtedy w lesie – odparłam i pogrążyłam się we wspomnieniach. Tak, doskonale pamiętam przerażony wyraz twarzy Dracona, gdy zobaczył Quillera, pijącego krew jednorożca, niczym najprawdziwszy wampir. Byłam wtedy w lesie. Mimochodem. Miałam do załatwienia pewną sprawę. Oczywiście, w imię wielkiego Dumbledore’a. Miałam pilnować księcia Pottera, a jakże. Co to by było, gdyby na szlabanie zabrudził sobie szatę…

Samo wspomnienie tej przykrej, bezsennej nocy przyprawiła mnie o napad złości, którą chcąc, nie chcąc, musiałam ukryć przed Malfoyem. Zagłębialiśmy się coraz bardziej w las. Było tu o wiele ciemniej, a na trawie lśniła rosa.
- Gdzie idziemy? – zapytał Draco.
- Przed siebie – odpowiedziałam.
Szliśmy jeszcze jakieś 10 minut. Rozległo się ciche, mroczne rżenie. Ja nie zwróciłam na to uwagi, jednak Draco zatrzymał się gwałtownie.
- Słyszałaś? – spytał. – Co to było?
- Pokażę ci – odrzekłam. Miałam duże wątpliwości, by Malfoy zobaczył teraz testrala, bo na lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami bynajmniej ich nie widział.
Tam, gdzie go prowadziłam, nie było już dróżki. Przedzieraliśmy się przez gęste krzaki. Malfoy, który nie posiadał nadnaturalnego wzroku, potykał się co chwilę o wystające korzenie drzew.

W końcu doszliśmy na dobrze znaną mi polankę. Zauważyłam tu pięć testrali z młodymi. Moje serce nieco się ociepliło. Jakie to słodkie…
- Podejdź bliżej – zwróciłam się do Dracona, który zatrzymał się na skaju polany, rozglądając się niespokojnie.
- Co to jest? – powtórzył. Teraz przypominał tego małego Dracona Malfoya, który podczas swojego szlabanu przestraszył się martwego jednorożca i zakapturzonej zjawy.
- Testrale – powiedziałam cicho i wyciągnęłam rękę do jednej z owych istot. – Nie możesz ich zobaczyć, gdyż…
- Nie widziałem, jak ktoś umiera – wpadł mi w słowo. – Wiem, Hagrid już o tym wspominał.
W mojej ręce pojawił się kawałek surowego mięsa. Jeden z malców podbiegł do mnie na załamujących się nóżkach. Poklepałam go po grzbiecie i rzuciłam mu mięso.
- Podejdź – odezwałam się do Malfoya. Ten podszedł i stanął obok mnie.
- Czuję się jak niewidomy – wyznał. Uśmiechnęłam się blado i poprowadziłam go do jednego z dorosłych testrali.
- Poprowadzę cię – odparłam. Chwyciłam go za rękę, czując przy tym, jak palą mnie policzki i położyłam jego dłonie na włochatym karku widmowego konia. Ten pogrzebał kopytami w ziemi. Zaśmiałam się i podetknęłam mu pod nos drugi kawałek surowego mięsa.
- Widziałaś czyjąś śmierć? – zapytał Malfoy, przesuwając ręką po czarnej, jedwabistej grzywie testrala.
- A bo to raz? – westchnęłam. – Widziałam wiele śmierci. W końcu przestały robić na mnie wrażenie, ale uwierz mi, to nic przyjemnego.
Odeszłam trochę od testrali i Dracona, podziwiając florę leśną. Pomimo mroku, widziałam, jak liście zarośli i drzew lśnią od rosy. Czyżby w nocy padało?
- Sophie – zawołał głośnym szeptem Draco. Ludzie no, jak dziecko. Nie zostawi się go na minutę samego, bo w gacie ze strachu narobi.
- Co? – zapytałam rozkojarzonym głosem. – Nie bój się, one nic ci nie zrobią.
- Nie chodzi o to – odrzekł Malfoy. – Kto cię tak zranił…
Zaśmiałam się, odwracając się do niego plecami, by ukryć smutek na swojej twarzy.
- Nie ważne.
- Właśnie że ważne – naciskał Draco. Podszedł do mnie i położył dłoń na moim ramieniu. Pozwoliłam, by mnie przytulił. Jakie to smutne, że będę go musiała zostawić… Może on naprawdę mnie kocha? Już nie wiem…
- Kochanie…
- Nie mów tak do mnie – przerwałam mu drżącym głosem. – Już chyba pójdę…
Oswobodziłam się z jego objęć i ruszyłam szybkim krokiem przez zarośla, mocząc sobie szatę kroplami rosy. Draco szedł tuż obok mnie. Nie patrzyłam jednak na niego. Słyszałam bicie jego serca, szum krwi i zapach jego żywego ciała… Cóż, typowa reakcja wampira. A przecież nie jestem nawet aż tak bardzo spokrewniona z Ghostami… Co prawda, każda rodzina czystej krwi czarodziejów jest spokrewniona z każdą inną rodziną, ale… Nie przypominam już córki Bes i Sethi’ego. Nie jestem już tą roześmianą, miłą, uczynną Sophie, tylko zimną, bezduszną panną Serpens.

Las opuściliśmy w o wiele krótszym czasie, niż wtedy, gdy do niego wchodziliśmy.
- Przyprowadziłam cię, teraz możesz mnie zostawić – odezwałam się lodowatym tonem, kiedy znaleźliśmy się na skraju dyniowej grządki Hagrida. Draco nawet nie drgnął.
- Musisz mi powiedzieć…
- Zostaw mnie tu – powtórzyłam stanowczo. – Proszę.
Malfoy jeszcze chwilę stał obok mnie, kręcąc się nerwowo, ale w końcu ruszył niepewnie przez błonia. Kiedy upewniłam się, że jest na tyle daleko, by mnie nie zauważył, cofnęłam się kilka kroków, by znów ukrył mnie głęboki cień pachnących drzew. Zsunęłam się po pniu jednego z nich i wybuchnęłam płaczem.

ξ
Przez te pozostałe do ferii wielkanocnych dni, byłam jeszcze bardziej przygaszona, niż przedtem. Dowiedziałam się, że Harry, Ron, Hermiona i Ghostowie zostają, bo mają dużo nauki. Ja byłam już, jak mniemam, w miarę przygotowana, więc mogłam sobie pozwolić na chwilę wytchnienia. Tak więc, rankiem, 17 kwietnia, uzyskałam zgodę Snape’a i Umbridge [ i bez zgody by się obeszło], bym użyła jej kominka do powrotu do domu. Poleciałam na Grimmauld Place, kiedy ropucha opuściła swój gabinet. Obowiązki wzywają, pani dyrektor…


- Wiedziałem, że wpadniesz – rzucił na powitanie Syriusz. Opierał się o stół w mrocznej, odpychającej kuchni swojej zmarłej matki.
- Ty zawsze wszystko wiesz – mruknęłam i uścisnęłam go.
- Dalej jesteś na mnie zła? – spytał. Pokręciłam głową.
- Nie, w końcu ja sama lepsza nie jestem – odparłam.
Syriusz przyjrzał mi się uważnie.
- A co robiłaś?
Roześmiałam się.
- Poddałam wymyślnym torturom Dracona – wyznałam. – Ale nie mów tego mamie, bo mnie zwymyśla. Bo wiesz… ona myśli, że ja nie używam Zaklęć Niewybaczalnych od czasu Mistrzostw Świata w Quidditchu…

~*~


Cóż, oto daje wam takie coś po tym, jak Onet mnie polecił… Nie miałam jednak czasu, bo ojca mam takiego… już i tak mam szlaban, więc z góry mówię, że bardzo poważnie wątpię, czy w tym tygodniu będzie nowa notka. Dedykacja dla tych, którzy czytali to coś

14 lutego 2009

Rozdział 103

Strzeliłam palcami, a nad moją głową pojawił się niewielki, biały płomyczek, by Syriusz mógł mnie zobaczyć w ciemności.
- Dobrze cię widzieć – powiedział.
- Wiesz, co ci powiem? – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Brak mi słów.
Syriusz zaśmiał się beztrosko, bawiąc się kosmykami swoich długich, czarnych włosów.
- Nie rozumiem cię – odparł.
Zacisnęłam wargi tak mocno, że aż mnie zabolały. Już nie byłam w stanie płakać. Krew szumiała mi w uszach.
- Myślę – warknęłam, uśmiechając się ze złością. – Że chętnie byś sobie ze mną pogadał twarzą w twarz, mam rację?
Syriusz otworzył usta, by odpowiedzieć, ale ponownie strzeliłam palcami, wysyłając tym samym dwukierunkowe lusterko do dormitorium, tam, gdzie jego miejsce – czyli pod łóżkiem.
Wstałam, otrzepałam szatę i zniknęłam. Pojawiłam się w kuchni domu matki Syriusza. Ten siedział na krześle z ogłupiałą miną i trzymał w dłoni swoje lusterko. Oj, szykowało się lanie… Już ja mu pokażę znęcanie się nad słabszymi…
- Chcesz, żebym przełożyła cię przez kolano? – zawołałam. Syriusz wstał od stołu i odwrócił się, krzyżując ręce na piersiach.
- Powiesz mi, o co ci chodzi, czy mam się domyślać do jutra? – spytał. Zamachnęłam się i wymierzyłam mu siarczysty policzek, który potoczył się echem po mrocznej, odpychającej kuchni.
- Za co? – zapytał, trzymając się za policzek, na którym odcisnęło się moich pięć zgrabnych paluszków.
- Za to, co robiłeś z ojcem Harry’ego w szkole – odpowiedziałam. Znów się zamachnęłam. Teraz Syriusz miał piękną ozdobę na obu policzkach. – A to za to, co zrobiłeś Severusowi. Widziałam jego wspomnienie. Zaraz wybieram się do Czarnego Pana, żeby ukarać Glizdogona. A kiedy spotkam Remusa… Cóż, jemu też się należy. Prefekt wielki się znalazł…
Syriusz trzymał się za piekące policzki i patrzył na mnie z przerażeniem. Słyszałam szybkie bicie jego serca i z niezadowoleniem stwierdziłam, że nie ma arytmii.
- Hej, Stworek – zadrwiłam. – Chodź zobaczyć, jak ściągam Syriuszowi gacie!
Syriusz westchnął ciężko, położył mi ręce na ramionach i posadził mnie na jednym z krzeseł.
- Sophie – powiedział takim tonem, jakiego zwykle używają nauczyciele w szkole, kiedy mówią do tępego ucznia. – Wyjaśnię ci wszystko. Byliśmy przecież jeszcze dziećmi. James i ja mieliśmy 15 lat i naprawdę nie lubiliśmy Snape’a.
Podniosłam rękę, jakbym znów go chciała uderzyć, na co Syriusz zakrył głowę rękami. Roześmiałam się szyderczo.
- Tak, ja też mam 15 lat i jakoś nie miotam zaklęciami w Malfoya, kiedy czymś mnie zirytuje – warknęłam.
- Skąd u Ślizgonki takie szlachetne myślenie – zdziwił się. Znów się roześmiałam.
- Jestem ostatnim potomkiem Slytherina i Gryffindora, niedouczony idioto – prychnęłam. Syriusz potarł swój gładko ogolony podbródek. Jak widać, myślenie zabierało mu dużo czasu… Jak każdemu facetowi.
- Jesteś dziedziczką Slytherina… ale Gryffindora? Pierwsze słyszę – powiedział w końcu.
- Jestem w Slytherinie, bo ten miał męskiego potomka – odparłam. – Natomiast Gryffindor miał córkę. Ona i syn Salazara się pobrali. Muszę ci dalej tłumaczyć, czy sam się skapniesz?
- Dobra, wiem co było dalej – zaśmiał się.
Wstałam.
- A ty gdzie? – spytał.
- Idę pogratulować wujowi zamordowania Jamesa – odrzekłam z mściwym uśmiechem. – Szkoda mi trochę Lily, ona była naprawdę spoko.
Już miałam się teleportować, kiedy Syriusz chwycił mnie za ramię.
- Wpadniesz na Wielkanoc? – spytał.
- Nie przeginaj – wycedziłam, ale dodałam łagodniejszym tonem. – Zastanowię się.
Teraz już teleportowałam się z powodzeniem do komnaty wuja. Jednak nie zastałam tam jego zmutowanej postaci. Pokręciłam głową. Ciekawe, gdzie to stworzenie się włóczy wieczorami…
Opuściłam pokój i wbiegłam na drugie piętro, oby jak najdalej od pokoi Barty’ego. Ku swojemu zdumieniu, o mało nie wpadłam na Voldemorta, wychodzącego z łazienki. Opanowałam się szybko i chwyciłam jego białą dłoń, którą potrząsnęłam entuzjastycznie.
- Gratuluję – powiedziałam szybko. – Gratuluję.
Poklepałam go po ramieniu, jak nowo wybranego prezydenta. Voldemort uniósł brwi.
- Sophie, bez przesady – odparł. – Wracam z łazienki… Tego mi gratulujesz?
Roześmiałam się.
- Tego, że się wypróżniłeś? – spytałam. – Nie, gratuluję ci zamordowania Jamesa Pottera. Naprawdę, po tym co zobaczyłam w myślodsiewni Snape’a, ani trochę mi go nie żal. Co prawda, szkoda mi trochę Lily, ale…
Nie dane mi było jednak dokończyć, bo wuj przytulił mnie.
- Stoimy przed łazienką – zauważyłam.
- Nieważne – odparł. – Chcę, żeby było tak jak kiedyś. Pamiętasz?
Zamyśliłam się. Dawniej, kiedy Czarny Pan nie miał jeszcze ciała, było cudownie. Miałam do niego większy szacunek, no, przynajmniej nie obrzucałam go szklankami… Kiedy Glizdogon do niego wrócił, surowo go ukarał za to, że Syriusza znów ściga ministerstwo. Na moją prośbę oczywiście. Nie jestem pewna, czy teraz by to dla mnie zrobił.
- Pamiętam – powiedziałam po chwili. – Ale to zawsze ty wszystko psujesz. Denerwujesz się, że nie chcę spełniać niektórych rozkazów, że Draco nie jest taki, jak ty byś chciał…
- Dlatego chciałem już zakopać topór wojenny – odrzekł Voldemort. – Możemy żyć jak dawniej. Mamy nowego Śmierciożercę, bardzo sumiennego, wiesz? Oh, zapomniałbym… Dla ciebie też zmęczyłem Bartemiusza, żeby dał ci spokój.
Oswobodziłam się z jego uścisku.
- Co mu zrobiłeś? – zapytałam. – To nie jego wina…
- Dobra, z twojej piosenki tylko głupiec by nic nie zrozumiał – przerwał mi.
- Muszę go zobaczyć – odpowiedziałam stanowczo i skierowałam się schodami na pierwsze piętro. Voldemort dogonił mnie w połowie drogi i chwycił mnie w objęcia.
- Porozmawiajmy jeszcze – rzucił pospiesznie, ale ja znów oswobodziłam się z jego uścisku.
- Później, dobrze? – zaproponowałam i minęłam go.
- Sophie, nie idź tam! – zawołał za mną, ale nie posłuchałam. Nawet nie zapukałam do pokoju Croucha, tylko otworzyłam drzwi. Zamarłam, z jedną ręką na klamce. Zobaczyłam Barty’ego, siedzącego przy stole z jakąś blond włosą, wyzywającą dziewczyną. Barty i owy „plastik” odwrócili się w moją stronę. Uśmiechnęłam się nerwowo.
- Możesz mi wyjaśnić, Bartemiuszu, co TO ma znaczyć? – zapytałam uprzejmie.
- To nie jest tak, jak myślisz – odpowiedział szybko.
- A skąd ty możesz wiedzieć, do cholery, co ja myślę? – wycedziłam, porzucając swój miły ton głosu. – A więc już rozumiem, dlaczego unikałeś stałego związku ze mną.
To mówiąc, odwróciłam się i opuściłam pokój, trzaskając drzwiami. Nie doszłam nawet do schodów, aż Barty mnie dogonił.
- Sophie, proszę – powiedział. Uśmiechnęłam się z goryczą.
- O co mnie prosisz? – zapytałam. – O nową parę butów? Proszę!

Wyciągnęłam z kieszeni całą garść złotych galeonów i wcisnęłam mu w ręce, po czym zbiegłam po schodach do holu, równie zimnego i surowego, jak reszta domu. Barty chwycił mnie za ramiona i potrząsnął mną.
- Jej ojciec jest nowym… - zaczął, ale rozległ się stukot szpilek i u szczytu schodów pojawiła się dziewczyna. Wyglądała jak typowa, plastikowa idiotka, więc chyba nie muszę jej dokładnie opisywać. Miła na sobie różową, krótką spódniczkę, obcisły top i czerwone szpilki. Gdybym nie była tak wkurzona, to zapytałabym ją, ile ton pudru ma na twarzy.
- Miałeś mi jeszcze opowiedzieć o… oh, przepraszam – odezwała się i zachichotała głupio. Odepchnęłam od siebie Croucha i podeszłam kilka kroków do schodów, wyciągając różdżkę z kieszeni.
- Wiesz, kto ja jestem? – zapytałam i uśmiechnęłam się mściwie.
- Nie, bo co? – odpowiedziała po chwili dziewczyna. Wyglądała na osobę, która dopiero co ukończyła Hogwart, lub inną magiczną szkołę.
- Jestem, jak mi się dobrze wydaje, twoją obecną panią i władczynią – warknęłam. – A kim ty jesteś?
- Sharpey Pail – brzmiała odpowiedź. No tak, takie dziewczyny zwykle potrzebują trochę czasu na odpowiedź… - I nie wydaje mi się, żebyś była moją panią.
Uśmiechnęłam się drwiąco.
- Tak? – spytałam. – A więc wynoś się z mojego domu!
Sharpey nie ruszyła się z miejsca.
- A kim ty jesteś, by mi rozkazywać? – zapytała. – Wydaje mi się, że tylko śpiewasz i uczysz się w Hogwarcie…
- I na twoje nieszczęście, moim wujem jest Czarny Pan – wpadłam jej w słowo. – Szef twojego starego, jak mniemam?
Zwróciłam się teraz do Barty’ego.
- Już nigdy nie dam ci się tak nabrać – wycedziłam. – Jeśli myślisz, że możesz się tylko ze mną zabawić, a potem rzucić, to bardzo się mylisz.
Minęłam go, wbiegłam po schodach na górę, odepchnęłam Sharpey i wpadłam do komnaty wuja. Ten siedział na tronie, jakby nigdy nic i gładził Nagini długim, białym palcem po łbie.
- Wolałem nie interweniować – odezwał się spokojnie. Opadłam na swój tron i wybuchnęłam płaczem. Nie chciałam robić mu awantury, postanowiłam trzeźwo przemyśleć całą sytuację.
Voldemort chwycił moją dłoń.
- Nie płacz, mówiłem ci, że te wszystkie uczucia, ta miłość, to strata czasu? – zapytał. Pokiwałam głową, ocierając łzy.
- Jak mogłeś pozwolić takiej idiotce pałętać się po domu?! – krzyknęłam. – Jak mogłeś pozwolić, żeby ta szmata mnie obraziła?!
- Chodź – powiedział tylko i wyciągnął ku mnie ramiona. Usiadłam mu na kolanach i przytuliłam się do niego.
- Odprawię ich – dodał spokojnie. – Wystarczy zaklęcie zapomnienia…
- Zabij ich – przerwałam mu. – Zabij na moich oczach. Niech giną w męczarniach.
Czarny Pan pogładził mnie po włosach.
- Nie będę mordował swoich Śmierciożerców – odparł.
Pierwszy raz usłyszałam, że Lord Voldemort nie chce kogoś zamordować. Zawsze aż palił się do tego, nawet dla własnej zabawy wdzierał się do ich umysłów, by na końcu zabić swoje ofiary. A teraz? Nie chce spełnić prośby swojej ukochanej? Nie chce pozbyć się aż nazbyt odpychającej, pustej idiotki ze sztucznymi tipsami? Aż dziw, że ziemia chce nosić takie, jak ona…
- Dobrze się czujesz? – zapytałam z troską. – Nie masz aby gorączki?
- Bardzo śmieszne – prychnął. – Dobrze, że już nic do niego nie czujesz.
Pokiwałam głową.
- Dobrze – powtórzyłam i zniknęłam. Pojawiłam się w sypialni dziewczyn. Jeszcze kilka dni i przerwa wielkanocna. Tak tęskniłam za matką… Za Bes oczywiście. Miała takie same niebieskie oczy, jak Sharpey. Patrzyły tylko inaczej.

Usiadłam na łóżku. Sapphire i inne dziewczyny były pewnie na kolacji. Ale ja nie byłam głodna. Chciałam zapomnieć to wszystko, co się tego dnia wydarzyło. Chciałam zapomnieć to, co widziałam w myślodsiewni, co zaszło między mną a Severusem, co powiedział mi Syriusz, a szczególnie co zastałam w domu wuja. Tak jak teraz, to chyba nikt mnie jeszcze nie upokorzył…
- Zawsze widziałaś tylko tą gorszą stronę.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie zawsze – mruknęłam.
Siedziała teraz na łóżku Sapphire, machając nóżkami. Ta uprzejma obojętność irytowała mnie coraz bardziej z każdą sekundą.
- Wracaj na swój cmentarz – powiedziałam do niej. – Nie męcz mnie.
- Myślałam, że się ucieszysz.
- Nie mam powodów do radości – odparłam. – Barty znalazł sobie inną. Ładniejszą. To nie w jego stylu. Zawsze był taki wierny mi i swojemu panu…
- On może tego nie chcieć – jej mglisty głos wydał mi się teraz trochę smutny.
Prychnęłam tak głośno, że Gloria, która właśnie spała w nogach mojego łóżka, otworzyła oko.
- Nie rozśmieszaj mnie – warknęłam. – Sugerujesz, że to nicy Czarny Pan mu kazał flirtować z jakąś latawicą?
- A dlaczego by nie? – zapytała. – Czarny Pan zrobi wszystko dla twojego dobra.
- Barty by mi czegoś takiego nie zrobił pod przymusem – powiedziałam stanowczo i położyłam się na łóżku. Gloria bezszelestnie położyła się na moich piersiach. Podrapałam ją mechanicznie za uszami. Spojrzałam na łóżko Sapphire, ale nikt już na nim nie siedział.
Długo leżałam na swoim łóżku, wpatrując się w kamienny sufit. A słowa Darli nadal dźwięczały mi w uszach. Pomyślałam, wuju, źle cię oceniłam. Owszem, jesteś podły, ale nie do tego stopnia…

~*~

Nie chciałam tego napisać, ale czas przyćmić wierność Barty’ego. Oczywiście, jeśli myślicie, że to koniec między Sophie i Crouchem, to nic z tego. Ta notka jednak bardzo będzie mi potrzebna do dalszych losów głównej bohaterki xD

Cóż, dziś Walentynki, Sophie sama, ja sama... jaki ten świat jest piękny, czy nie? Dedykacja dla Ann xD