31 grudnia 2009

Rozdział 225

Z dzikim rechotem wypadłam zza zakrętu, nie zauważyłam idącego Rabastana, przez co w niego wpadłam. Dokumenty, które niósł w ramionach, rozsypały się dookoła. Podniosłam się natychmiast na nogi i podciągnęłam z podłogi Śmierciożercę. Już miałam nawet pomóc mu pozbierać te kartki, ale usłyszałam biegnącego Voldemorta, więc ruszyłam w dalszą ucieczką.

Trwało to kilka minut. Już nawet nie patrzyłam, dokąd biegnę. Oblecieliśmy chyba połowę domu, jeśli nie cały.
- Mówiłam? – zawołałam, opierając się o barierkę i patrząc na Voldemorta, który był piętro niżej. – Jesteś dla mnie za cienki!
Dobiegł mnie ryk wściekłości wuja.

Rzuciłam się w stronę otwartych drzwi. Cudnie się złożyło. Znalazłam się w łazience dla dziewczyn. Voldemort nie jest oczywiście dziewczyną, więc nie może tu wejść. Oparłam się więc o framugę drzwi i z triumfalnym uśmiechem czekałam na niego.
Dobiegnięcie na to piętro nie zajęło mu dużo czasu. Chwilkę późnie stał już przede mną. Tyle że zamiast miny przegranej osoby, na jego twarzy wykwitł szeroki, triumfalny uśmiech.
- No i co teraz? – zapytałam. – Niestety, tak mi przykro, że nie możesz wejść.
Zrobiłam zasmucona minę, po czym wybuchnęłam szaleńczym śmiechem. Ku mojemu zaskoczeniu, on podzielał mój humor.
- Rozczaruję cię – rzekł. – Jeśli będę chciał, wejdę.
- Jeśli zmienisz płeć, to owszem – przyznałam.
- Albo jeśli łazienka nagle stanie się łazienką męską.
Parsknęłam drwiącym śmiechem.
- Takie kafelki są w damskich – zadrwiłam. – Przegrałeś, przegrałeś, a ja wygrałam.
- Aha. Czyli takie coś znajdziesz w damskich? – zapytał, wskazując na coś za moimi plecami.
Obejrzałam się za siebie. Świetnie. Popełniłam jeden głupi błąd. Jak mogłam właściwie nie zauważyć pisuarów? Odwróciłam się powoli i zaczęłam się cofać. Voldemort bez problemów przekroczył próg, idąc w moim kierunku.
- Robiliśmy mały remont – wyjaśnił.
- No to powodzenia – odpowiedziałam i zanim się zorientował, minęłam go i byłam już na korytarzu.
Oparłam się o balustradę i wybuchnęłam śmiechem. Przechyliłam się trochę do tyłu i poczułam, jak jakaś potężna siła ciągnie mnie w dół. Potężna siła. Grawitacja oczywiście. Sekundę później leciałam przez trzy piętra w dół, a w następną sekundę leżałam już na podłodze w holu. Kiedy się zorientowałam co właściwie się stało, roześmiałam się. Zobaczyłam przerażoną twarz Voldemorta, patrzącą na mnie w najwyższego piętra.
- Nic mi nie jest – zawołałam.

Ktoś wychodził właśnie z lochu, kiedy gruchnęłam na podłogę. Chciał podciągnąć mnie na nogi, na co się zgodziłam, ale kiedy zobaczyłam, kto jest owym pomocnikiem, odepchnęłam go od siebie, przy okazji sama lądując na podłodze.
- A fuj, Glizdogon, nie zapominasz się? – krzyknęłam, krzywiąc się z obrzydzenia.
Barty wyszedł z lochu. Ach, jaka z niego i Petera nierozłączna para. Nawet na wakacje jeżdżą razem.
Pomógł mi wstać.
- Aż sufit zadrżał, jak spadłaś – poinformował mnie.
- Nic dziwnego, zleciałam z trzeciego piastra – mruknęłam.
Plecy bolały mnie okropnie, nie mówiąc już o karku. Nic mi się poważniejszego nie stało, wampiry rozbijają się dopiero z odległości jakiegoś kilometra od ziemi, więc przeżyję.
Voldemort znalazł się przy mnie.
- Nie zrobiłaś sobie nic? – zapytał, oglądając moją głowę.
- Nie, ale zaraz tobie coś zrobię, jeśli mnie nie puścisz – warknęłam.
Czarny Pan odsunął się ode mnie na bezpieczną odległość. Barty również, i dobrze, bo nie chciałam, żeby ktoś mnie teraz oglądał ze wszystkich stron. Kazałam Glizdogonowi się  zająć jakąś pracą, żeby już nie gapił się na mnie bezczelnie, a sama oświadczyłam, że wracam do Hogwartu.

Voldemort natychmiast się oburzył, ale było to do przewidzenia.
- Nie puszczę cię – rzekł. – Nie jestem piwny, czy nic sobie nie zrobiłaś. Chodź. Poza tym, nie kończyliśmy naszej rozmowy.
Zarzucił mnie sobie na ramię, jak jakiś jaskiniowiec, wbiegł po schodach na pierwsze piętro i, mimo moich protestów, zatrzasnął drzwi.
- Co to ma znaczyć? – zapytałam, rozjuszona tak, jak tylko on potrafił mnie zdenerwować.
Upuścił mnie na mój tron, po czym sam zajął miejsce na swoim.
- Przecież musimy dokończyć naszą rozmowę – powtórzył. – Uspokój się już.
- Daj mi wrócić do Hogwartu – jęknęłam, zniecierpliwiona już tym wszystkim. – Tęsknię za nim.
- Rozumiem – rzekł. – Ale muszę mieć pewność, że nic ci się w środku nie urwało. Odpowiadam za ciebie.
- Tak właściwie… - zauważyłam. – Odpowiadają za mnie Ghostowie.

Czarny Pan przyglądał mi się uważnie przez pewien czas, po czym westchnął zrezygnowany.
- Niech będzie – powiedział. – Za chwilę i tak się ściemni, więc jak masz iść, to natychmiast.
Z uśmiechem przysunęłam do niego swoją twarz i pocałowałam go w policzek.
- W takim razie idę.
Wstałam z tronu i ruszyłam w stronę drzwi, już spokojnie, zadowolona, że nasza kłótnia skończyła się moim upadkiem tylko z trzeciego piętra.
Za drzwiami teleportowałam się. Ale nie do Hogwartu, nie. Chciałam jeszcze porozmawiać, zadać mu kilka pytań… po prostu być z nim. Od chwili, kiedy wyciągnął mnie z budynku mojej potencjalnej zagłady, nasze stosunki bardzo się ociepliły, a ja nawet byłam gotowa mu przebaczyć ów jego fatalny ruch na początku naszego spotkania. To przede wszystkim chciałam mu powiedzieć.

Słońce już prawie zachodziło. Było jeszcze wcześnie, ale przecież zima była w centrum swego jestestwa, więc ciemno zaczynało się robić bardzo wcześnie. To nic. Przecież mogę na niego poczekać tą godzinkę… Armand zawsze wyskakiwał z trumny kilka sekund po zajściu słońca.

Wdrapałam się na stromy, śliski od lodu mur i wskoczyłam z gracją przez okno do środka.
Trumna leżała obok łóżka, była jeszcze zamknięta. Położyłam się na boku, tuż obok niej i czekałam. Słyszałam dochodzące z tego małego grobowca spokojne, rytmiczne oddechy wampira. Mogłabym go unicestwić, gdybym tylko zechciała. Mogłabym na przykład zabić wieko gwoździami i podpalić ją. Ale po co miałabym to robić?


W końcu usłyszałam stłumione przez wieko trumny westchnienie. Uśmiechnęłam się, kiedy powoli otworzyło się, a Armand wyjrzał z jej wnętrza.
- Cóż za śliczny widok tuż po przebudzeniu – rzekł, również się uśmiechając.
- Chodź ze mną na łowy – zaproponowałam.
- Dobrze – odparł, wychodząc z trumny.
Zamknął ją i wsunął pod łóżko. Przyglądałam się temu w milczeniu. Armand odwrócił się, już otworzył usta, żeby coś powiedzieć, kiedy nagle ktoś wskoczył przez okno. Odwróciłam gwałtownie głowę, zaskoczona takim tłumem, przetaczającym się przez dom mojego stwórcy.

Był to Magnus. Widziałam go raz czy dwa od czasu zniknięcia wszystkich wampirów. Jego czarne, opadające na plecy włosy powiewały lekko na mroźnym wietrze, a bystre, szare oczy błyszczały, jak oczy każdego wampira.
Poderwałam się na nogi i cofnęłam się aż w ramiona stwórcy. Na mojej twarzy miejsce uśmiechu zajęło spore zdziwienie.
Ale Armanda wcale nie zaskoczyła ta wizyta. Wyglądał nawet, jakby się jej spodziewał. Uśmiechnął się, minął mnie i podszedł do wampira. Ujął jego twarz w dłonie i pocałował w usta. Poczułam się trochę nieswojo, odwróciłam wzrok, żeby na to nie patrzeć.

- Sophie, to jest Magnus – przedstawił mi go Armand.
- Wiem – odparłam. – Widziałam go podczas mojego Rytuału… Zaraz. Przecież my nie możemy przebywać na słońcu.
- Chyba, że znajdziemy kogoś, kto da nam trochę swojej czarodziejskiej krwi – wtrącił się Magnus.
- Krew czarodzieja – powiedziałam szeptem.
- Wampira-czarodzieja – poprawił mnie z drapieżnym uśmiechem Magnus.
Wyciągnął do mnie rękę, żebym podeszła, drugą zaś nadal obejmując Armanda.
- Nie wiedziałam, że jesteście razem – mruknęłam.
- Razem podróżujemy – odezwał się Armand.
Uniosłam jedną brew i uśmiechnęłam się.
- Tak, wmawiajcie to sobie codziennie – odpowiedziałam ze śmiechem. – Daj spokój, przecież wiem, kim jesteśmy.
Podeszłam do Armanda i objęłam go w pasie.
- Obiecałeś mi – dodałam. – Obiecałeś, że się przejdziemy.

~*~


Cóż, jest to ostatni rozdział w 2009 roku. Piszę go, kiedy inni świętują. Dla Was specjalnie zostałam w domu xD Nie no, żartuję. Ale i tak się cieszę, że siedzę w domu, napiszę kilka odcinków na zapas, żebym później miała mniej, zrobię szablony… nie tracę czasu, a i tak już niedługo znów trzeba iść do szkoły. Niemniej jednak, życzę udanego Sylwestra, Nowego Roku, etc, etc. Ten upadek Sophie wymyśliłam właśnie dziś i tak sobie pomyślałam, że może go kiedyś narysuję i zamieszczę zdjęcie na photoblogu, czy DA. Zobaczymy. To do zobaczenia w Nowym Roku, dokładnie drugiego stycznie. Jak dobrze, że to jeszcze weekend, bo bym była w szkole pytana xD 

29 grudnia 2009

Rozdział 224

Otworzyłam usta, ale żaden dźwięk się z nich nie wydobył. Zamrugałam szybko. Nie powiem, zaskoczyło mnie to pytani. Barty i kompleksy? Gdyby mi to ktoś powiedział, nigdy bym nie uwierzyła.
- W jakim sensie? – powtórzyłam. – Nie mogę ciebie z nim porównywać. Armand jest wampirem, nie potrafię tego ocenić. Zawsze myślałam, że to bez znaczenia. Wampiry się nie rozmnażają, chyba że przez przekazanie krwi. Jeśli masz do mnie żal… nie wiem, co mogę zrobić. Nie chciałam tego, co się stało, sądzę, że Armand jest… nie znam na to słowa… Jest inny.
Widząc nie rozumiejącą minę Barty’ego dodałam jeszcze:
- Ale to nie tak, że jesteś w moich oczach gorszy, bo nie jesteś wampirem, nie.
Uśmiech powoli zgasł na moich ustach. Kurde. Zawaliłam sprawę. Chciałam odpowiedzieć mu tak, żeby nie poczuła się zraniony, a uzyskałam zupełnie przeciwny efekt. Tak mi się zdawało przynajmniej, bo Crouch nic nie mówił, tylko mi się przypatrywał.

Odezwał się dopiero po długiej chwili:
- Dobrze wiem, że jest inaczej. Przecież chcesz, żebym przyjął od ciebie krew. Nie przekonasz mnie.
Jego słowa były wypowiedziane tak stanowczo, że ta resztka nadziei, która we mnie pozostała, zniknęła bezpowrotnie. Spuściłam wzrok, do oczu podeszły mi łzy.
- Nie chcę patrzeć jak się starzejesz i w końcu jak umierasz – powiedziałam i pociągnęłam głośno nosem.
- Póki co nie umieram – próbował mnie jakoś pocieszyć. – Chodź, Czarny Pan mówił, że to ponoć coś ważnego.
- Eee… a co do twojego pytania… - zaczęłam, zanim się jeszcze zdążył ze mną teleportować. – Sypiam z tobą, bo cię kocham. A z Armandem…
- Nie kończ – przerwał mi. – Nie wracajmy już do tego tematu.
Z ulgą przystałam na jego propozycję i pozwoliłam, żeby użył teleportacji łącznej. Nie lubiłam tego. Wolałam się sama teleportować. Wkurzało mnie, kiedy ktoś wisiał na moim ramieniu.

Wylądowaliśmy przed samymi drzwiami komnaty Voldemorta. Kurde. Niezłego ma cela. Ja zwykle, kiedy się teleportowałam, latałam po całym domu. Raz teleportowałam się tak, że wpadłam przez przypadek do basenu, kiedyś wylądowałam w łazience, raz w lochu… Różnie to bywało.
Powiedziałam to Barty’emu. On się tylko zaśmiał i odpowiedział, że teleportuję się zbyt chaotycznie.
- Powiem szczerze, nie lubię, kiedy ty się ze mną teleportujesz – dodał. – Dochodzę do siebie kilka godzin.
- Jaki delikatny się znalazł – zadrwiłam i weszłam bez pukania do pokoju.

Voldemort siedział na swoim tronie, jak zwykle nic nie robiąc. Nagini rozłożyła się na moim kamiennym fotelu, a jej pan gładził ją długim, białym palcem po łbie. Niedoczekanie jego. I jej też.
- Widzę, że się przepracowujesz – rzuciłam na powitanie.
Czarny Pan podniósł głowę. Twarz natychmiast mu stężała, wąskie brwi zmarszczyły się groźnie, a Nagini kazał się wynosić. Wskazał mi mój tron.
Opadłam na niego z ciężkim westchnieniem.
- Czy ja naprawdę nie mogę spędzić choćby dnia w Hogwarcie? – zapytałam. – Nie mogłeś mi wysłać sowy?
- Nie, bo to ważne – odparł.
Pogrzebał w kieszeni i wyciągnął jakiś mięty kawałek pergaminu. Wręczył mi go i kazał przeczytać. Cóż, zaczęłam czytać na głos:

Miło jest mi Ciebie poinformować, że Sophie powróciła do Zakonu. Nie jestem pewien, czy będzie łaskawa Cię o tym poinformować, więc wysyłam Flagro z tą wiadomością.

Nie było podpisu, ale w sekundę poznałam to cienkie, pochyłe pismo, pełne zawijasów, nakreślone zielonym atramentem.
- Dumbledore! – zawołałam. – Korespondujesz z nim!
- Tylko czasami – rzekł. – To dla twojego dobra. Ale nie wezwałem cię, żeby o nim rozmawiać. Powiedz mi, dlaczego wróciłaś do Zakonu Feniksa?
- Brakuje mi ich – odparłam. – Syriusza, Ghostów… nawet Pottera. Tamto życie, kiedy jeszcze byłam w Zakonie było prostsze.
Voldemort wziął ode mnie list i wrzucił w ogień.
- Myślałem, że robisz to, żeby nam pomóc – mruknął. – Mamy duży problem. Chyba niedługo będziemy musieli się stąd wyprowadzić i poszukać innej kryjówki.
Otworzyłam usta ze zdziwienia. Jak to wyprowadzić się? Były gorsze dla nas czasy, i jakoś nikt nic nie musiał robić z tym mieszkaniem. Po prostu stało i nic więcej. Żaden z członków Zakonu nie wie, gdzie mieszkamy. Wszyscy są przekonani, że we Francji, i tam też nas szukają.

- Tak na zawsze? – zapytałam. – Dokąd? Oni wszyscy myślą, że mieszkasz we Francji. Nie będą nas szukać w Krakowie.
- Niestety, nie do końca – odpowiedział. – Są na naszym tropie. Ale to pozostaw już mnie.
Umilkł na chwilę, po czym podjął na nowo.
- Wróciłaś do Zakonu, nie mogę ci tego zabronić – rzekł. – Ale pamiętaj, że naprawdę do nas należysz.
- Nie należę do nikogo! – krzyknęłam, wkurzona jego nagłą hipotezą. – Jak śmiesz traktować mnie jak przedmiot i przypisywać do jednego miejsca!
Wstałam, jeszcze bardziej wściekła, niż sekundę temu.
- Nie podnoś na mnie głosu! – wrzasnął Voldemort, również zrywając się z miejsca. – Robię wszystko co mogę, żebyś miała wszystko, czego tylko chcesz, przymykam oko na to, że flirtujesz z moim najlepszym Śmierciożercą, a ty jak mi się odpłacasz!
- Możesz sobie przymykać, co tylko chcesz! – zawołałam, dotknięta jego słowami. – A ja i tak zrobię, co będę chciała bez twojej wiedzy i zgody!
Chciałam odejść, ale poczułam jego rękę na przegubie. Zatrzymałam się. Nie znosiłam, kiedy ktoś mnie tak chwytał. Spojrzałam najpierw na jego palce, z całych sił boleśnie ściskające moją rękę, a później na jego wykrzywioną w podłym grymasie złości twarz.

- Puść – rozkazałam.
Voldemort zaśmiał się szyderczo.
- Nie puszczę – odpowiedział z radosnym błyskiem w oczach. – I nawet zrobię jeszcze tak.
Uczepił się moich długich, czarnych włosów. Otworzyłam szeroko oczy z poirytowania.
- Puszczaj! – zaczęłam wierzgać nogami w powietrzu, bo Czarny Pan podniósł mnie z podłogi za włosy. Nie czułam bólu, ale byłam tak wkurzona, że myślałam, że za chwilę wydrapię mu oczy.

Udało mi się dosięgnąć zębami jego ręki. Wbiłam w nią kły, aż krew trysnęła na podłogę.
Voldemort oczywiście natychmiast mnie puścił, z wściekłością wymalowaną na twarzy. Ruszył za mną szybkim krokiem, ale ja nie byłam taka głupia, żeby zostać w miejscu. Rzuciłam się od razu do drzwi, rycząc ze śmiechu i krzycząc:
- Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?

~*~

Dziś trochę krócej, bo tak się zagadałam z Eles., że nagle brat wchodzi i mówi, że muszę mu dawać kompa. A, właśnie, dedykacja dla niej xD I cytat: Volsemort kojarzy mi się z różowym papierem toaletowym xD

Zmieniłam też szablon, bo ten już jest za długo. A teraz ja idę wykonać bardzo ważną misję. Kupić długopis do szkoły. 

27 grudnia 2009

Rozdział 223

Zamrugałam szybko. Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam, więc poprosiłam, żeby powtórzył.
- Chcesz wrócić, a ja się zgadzam – rzekł.
Zmrużyłam oczy i przyjrzałam się mu dokładnie.
- Ty coś brałeś, profesorze? – spytałam szeptem.
Dumbledore parsknął śmiechem, nie spuszczając ze mnie wzroku swoich niebieskich oczu. Nozdrze zadrgało mi impulsywnie.
- Zabawna jesteś – stwierdził. - Ale zgadzam się, żebyś wróciła do Zakonu. Jesteś przydatna, poza tym, jakoś nieswojo nam bez ciebie. Jesteś cząstką jego historii, jak Voldemort jest cząstką tego chaosu, który się tutaj dzieje.
Zaśmiałam się drwiąco. Głupi starzec. Już nawet nie potrafię zliczyć, ile razy zdradzałam Zakon i powracałam do niego.
- A co z tym?
Podwinęłam lewy rękaw szaty, odsłaniając szary, mało widoczny już Mroczny Znak. Dumbledore zerknął na niego.
- Nie zrobisz krzywdy ani nam, ani Śmierciożercom – odpowiedział wymijająco. – W Zakonie jest twoja rodzina, Syriusz, za to po tej „złej” stronie jest twój wuj, z którym jesteś związana, mężczyzna, którego bardzo kochasz…
Spłonęłam rumieńcem, jednak udałam, że nie usłyszałam tego ostatniego.

Cholera. Skąd on wie to wszystko? Wygląda to tak, jakby on i Voldemort zawarli jakieś tajne porozumienie, żeby chronić mnie, mimo że oni i ich ludzie byli w śmiertelnym konflikcie. Ale to przecież nie możliwe. Wyobrażasz sobie Czarnego Pana i profesora Dumbledore’a, spotykającego się co jakiś czas na kawie, żeby omówić moją przyszłość albo ewentualnie swoje plany? Bo ja nie.

Odetchnęłam głęboko kilka razy.
- Masz rację – odparłam, wstając. – Sądzę, że możemy zakończyć naszą rozmowę.
Dumbledore uprzejmie skinął głową, zgadzając się ze mną. Zasunęłam za sobą krzesła i opuściłam okrągły gabinet.
Postanowiłam pójść do Hagrida. Czułam do niego sympatię, sądzę, że on również, mimo że nie zawsze się zgadzaliśmy. No i ja uczęszczałam na jego lekcje, a Harry i spółka nie.

Zbiegłam schodami do holu, podeszłam do drzwi, pchnęłam je i… nic. Kurde. Wytężyłam całą swoją siłę, i normalną, i wampirzą. Nadal nic. Kopnęłam w nie ze złości. Zamknięte. Głupi Filch. Jeśli trzeba, to tych drzwi nie zamknie, a jak nie potrzeba, to na złość zrobi.

Przeklinając niekompetentnego woźnego, różdżką otworzyłam sobie drzwi. Uderzyło mnie okrutne zimno i płatki śniegu. Znów się rozpadało. Cholera.
Brnąc przez śnieg, sięgający mi niemal do kolan, dotarłam do chatki Hagrida. Stanęłam na schodkach i zapukałam.
Usłyszałam ciężkie kroki pół-olbrzyma, a drzwi rozwarły się przede mną. Uśmiech z twarzy Rubeusa znacznie zbladł, lecz ten cofnął się, żeby wpuścić mnie do środka. Usiadłam na jednym z wielkich krzeseł, a on nalał do przypominającego garnek kubka herbatę.
- Jeśli wolisz krew, to nistety ni mam – odezwał się chłodno.
- Nie, może być – odparłam, nieco zdziwiona jego słowami.
Upiłam trochę. Musiałam uważać, żeby nie poparzyć sobie warg.
- A więc – zaczęłam. – Wróciłam do Zakonu, wyjaśniliśmy sobie wszystko z Dumbledore’m.
Hagrid uniósł lekko brwi.
- Po co mi to mówisz? – zapytał.
- Cóż – odpowiedziałam. – Jesteś jedną z ważniejszych osób w Zakonie Feniksa, tak sądzi Dumbledore, ja tak sądzę… wierzę, że inni członkowie też.
Twarz pół-olbrzyma rozluźniła się trochę.
- Naprawdę? – zdziwił się.
Pokiwałam głową.
- Po co to? – spytałam, żeby zejść z nieprzyjemnego tematu.
Wskazałam na miednicę wielkich, tłustych i obrzydliwych robaków. Rubeus zaśmiał się pod nosem, kiedy i on na nie spojrzał.
- To dla Aragoga – odrzekł. – Jest chory.
- Aragog to ten wielki pająk, tak? Ta akromantula.
Hagrid skinął włochatą głową, aż broda się mu zatrzęsła.
- A mogłabym go… odwiedzić? – zaproponowałam.
Olbrzym zgodził się bez proszenia. Stwierdził, że Aragogowi przyda się inne towarzystwo, a wierzy, że ja poradzę sobie z gromadką jego dzieci. Gromadką. Aha, tak, malusieńką. Co najwyżej czworaczki.

Pożegnałam się z nim, wyszłam na zewnątrz i aż zadrżałam z zimna. Ale to nic. W Lesie będzie cieplej.
Pobiegłam ile sił w nogach w stronę drzew. Byłam przy nich po sekundzie. Zaczęłam się przedzierać przez zarośla. Bez wątpienia zrobiło mi się cieplej, usiłując uniknąć podstępnych korzeni czerwonych brzóz, usiłujących owinąć się dookoła mojej kostki i spowodować upadek. Nie ze mną te numery.

Doskonale pamiętałam, gdzie znajduje się siedlisko akromantul. W ogóle znałam jako tako Zakazany Las. Byłam w nim już tyle razy… Doszłam więc do gniazda wielkich pająków po upływie jakiegoś kwadransa.

Najpierw zajrzałam do nory. Grobowa ciemność oczywiście. Zapaliłam różdżkę i weszłam do środka. Znów kilka minut drogi, potknęłam się jakieś dwa, trzy razy o wystający korzeń. Pajęczyna zewsząd oplatała ziemiste ściany.

Przejście robiło się coraz to szersze, aż w końcu doszłam do dużej komnaty. Czułam się jak w kokonie, zrobionym z kleistej pajęczyny.
I wtedy go zobaczyłam…
Wielki na kilka metrów pająk z czarnymi, paciorkowatymi oczami, pokrytymi bielmem, siedział po środku komnaty, długie nogi z brązowymi włoskami wyciągnięte miał po obu stronach boków, tłuste cielsko pokryte było gęsto równie brązowymi, aksamitnymi włoskami, gdzieniegdzie przyprószonymi siwizną.

- Kto tam jest? – zapytał donośnym, głębokim głosem. – Słyszę osobę, lecz nie czuję jej zapachu.
Pająki, o wiele mniejsze od swojego ojca, zaczęły mu odpowiadać, klekocząc głośno. Nie mogłam nic z tego zrozumieć.
- Jestem znajomą Hagrida – odpowiedziałam. – Sophie Serpens. Przyszłam zobaczyć, jak się czujesz.
Usłyszałam jakby śmiech pająka.
- Jesteś miła – odparł. – Ale niepotrzebnie tutaj się fatygowałaś. Przyszłaś tylko na śmierć.
Dzieci Aragoga zaczęły się do mnie zbliżać, a ich oczy błyskały groźnie w świetle mojej różdżki.
- Nie sądzę – powiedziałam krótko.
Wyciągnęłam rękę przed siebie, a pająk, który był najbliżej mnie, odskoczył oparzony. Pozostałe zawahały się. W końcu zaczęły się powoli wycofywać. Z uśmiechem opuściłam rękę.
- Nie przyszłam ci zaszkodzić – dodałam. – Wręcz przeciwnie. Może w czymś pomogę.
Aragog zachichotał znowu. O ile pająki mogą się śmiać. Usiadłam na twardej, zimnej ziemi, z oczami utkwionymi w akromantuli.
- Nic nie poradzisz na moją chorobę – odrzekł. – Hagrid wciąż ma nadzieję, jednak ja już wiem. Nie jestem chory, lecz stary. Oto moja choroba.
Westchnął ciężko i zamilkł.
Jakie to smutne. Zaczęłam lubić tego potwora, mimo że ostatnim razem, kiedy go widziałam, chciał pożreć mnie, Harry’ego i Rona. Co do pozostałych dwóch, nawet bym się ucieszyła, gdyby tak się stało.

Niemniej jednak, nie chciałam, żeby Aragog umierał.
- Jestem zmęczony – powiedział. – Zostaw mnie samego. Dziś pozwolę ci odejść, lecz nie przychodź tu już więcej.
Zgodziłam się. Skoro taka była jego wola, postanowiłam ją uszanować. Mimo że był tylko pająkiem, nie widziałam przeszkód, żeby się mu sprzeciwić.
Ruszyłam w stronę wyjścia. Aragog jeszcze raz zaklekotał nerwowo.
- Poczekaj – odezwał się. – Mam prośbę. Przyjdź na mój pogrzeb.
Zaskoczona jego propozycją, zgodziłam się bez zastanowienia. Pożegnałam się i odeszłam.

Idąc w stronę światła, co jakiś czas potykając się o coś, myślałam o tej rozmowie z wielkim pająkiem. Rzeczywiście, nic nie mogłam poradzić na jego powolną śmierć. Gdyby umierał z powodu choroby, wyleczyłabym go. Gdyby umierał przez jakiś uraz, naprawiłabym to. Ale ze starości? Nie mam pojęcia, jak wskrzesza się zwierzęta. A nawet, gdybym wiedziała, to nie ma pewności, że wszystko się powiedzie. To, że Syriusz żyje, jest tylko kwestią szczęścia…

Wyszłam już na powierzchnię. Nagle zobaczyłam coś złotoczerwonego. Wystraszyłam się okropnie, ale okazało się, że to tylko Flagro. W dziobie trzymał kawałek zwiniętego pergaminu, który od niego wzięłam. Rozwinęłam go…

Spójrz za siebie.

Odwróciłam się gwałtownie, zaskoczona treścią liściku. Zobaczyłam postać, ubraną w czarną szatę, z kapturem na głowie.
- Barty! – wydałam z siebie zduszony okrzyk, kiedy osoba zdjęła kaptur.
Pozwoliłam mu się objąć i pocałować w policzek.
- Co tu robisz? – spytałam.
- Tęskniłem za tobą – wyznał. – Poza tym, chciałem ci powiedzieć, że Czarny Pan chce się z tobą widzieć tak szybko, jak to tylko możliwe.
- Dlaczego sam mnie nie wezwie?
- Cóż, nie wiem – odparł. – Co ty właściwie robiłaś w tym gnieździe akromantul?
- Skąd wiesz, że to gniazdo?
- Nie tylko ty uczyłaś się w Hogwarcie i odwiedzałaś Zakazany Las – brzmiała odpowiedź.

Opowiedziałam mu o mojej rozmowie z Dumbledore’em, o tym, jak oficjalnie powróciłam do Zakonu, o reakcji Hagrida na moją wizytę w jego chatce, w końcu o Aragogu i jego powolnej śmierci ze starości.
- Słodki z niego pająk – zakończyłam. – Zrobiłabym coś, ale nie wiem, co.
- Najlepiej chodź teraz ze mną do Czarnego Pana – odpowiedział.
Westchnęłam. Zawahałam się, ale w końcu się zgodziłam. Czyżby i on stęsknił się za mną i nie mógł znieść beze mnie jednego choćby dnia?

Już miałam się teleportować, kiedy Barty chwycił rękaw mojej szaty, żeby mnie powstrzymać.
- Słuchaj – zaczął. – Myślałem nad tym długo, ale bałem się ciebie o to zapytać. Jaki jest Armand?
Uśmiechnęłam się.
- Ale w jakim sensie? – spytałam.
Chyba już wiedziałam, o co chce mnie zapytać. Ach, te kompleksy…
- Spałaś z nim – odpowiedział. – Jaki jest w łóżku.

~*~


Sądziłam, że dziś nie uda mi się po prostu dodać tego rozdziału, bo miałam dzisiaj dużo na głowie. Zostałam szabloniarką w Szablonowym-Mieście, musiałam przepisać rozdział na Czwórkę i jeszcze chciałam oglądnąć „Jeńca” w TV. Ale jakoś się wyrobiłam. Idę teraz oglądać, a dedykacja dla alice. :* 

25 grudnia 2009

Rozdział 222

Następnego dnia postanowiłam już, kiedy wrócę do szkoły. Chciałam powiedzieć o tym Czarnemu Panu, ale jego, cholera, nie było. Nigdzie normalnie. Szukałam go w całym domu. W końcu, strasznie wkurzona, wpadłam do gabinetu Barty’ego i trzasnęłam obiema rękami o blat jego biurka. Ten podskoczył na krześle i rozlał całą butelkę atramentu na to, co właśnie kończył pisać.
- Gdzie Voldemort? – wrzasnęłam.
- Proszę cię, żebyś nie wymawiała jego imienia – odpowiedział spokojnie, szukając różdżki w kieszeni. – Czarny Pan wyszedł.
- Kiedy? Nie wrócił jeszcze? – zdziwiłam się.
- Nie wiem. Nie mówi mi takich rzeczy.
Machnął różdżką, a plamy z atramentu zniknęły z kartki pergaminu, zapisanej jego drobnym pismem.
- Co chciałaś mu powiedzieć? – zapytał. – Przekażę, jeśli wróci.
- Jutro wracam do Hogwartu – odparłam. – Chciałam, żeby wiedział.
Usiadłam na brzegu biurka, patrząc w to miejsce, na którym siedziała kiedyś Sharpey. Chciałam zapytać Croucha, co zaszło dokładnie między nimi, ale bałam się, że na mnie nakrzyczy i każe mi wyjść. Już raz tak zrobił, mianowicie kiedy powiedziałam mu o mojej zdradzie.

Dlatego nie pozostało mi nic innego, jak przyglądać się jego pracy. Nie miałam nic do roboty. Nudziło mi się. Byłam niby i w Zakonie, i w domu Śmierciożerców, ale nudziło mi się jak cholera. Powinno być inaczej, powinnam nie znajdować czasu nawet na to, żeby się podrapać. Wiadomo po czym.

Barty co chwilę zerkał na mnie ze zniecierpliwieniem. W końcu zapytał:
- Będziesz tak tu siedzieć?
- Nudzi mi się – odpowiedziałam. – A ty co, znów zaczynasz? Znowu nie pasuje ci moje obecność.
- Nie, tylko nie mogę się skupić.
Uśmiechnęłam się. Cóż, nic dziwnego, że nie mógł się skupić. Będąc z taką osobą jak ja w jednym pokoju…
- Dobrze, jeśli przeze mnie masz nie zdążyć przepisać tego czegoś, to już sobie idę – wstałam z biurka i ruszyłam w stronę drzwi. – Pójdę napić się tego cudownego, czarodziejskiego alkoholu.
- Zaraz, zatrzymaj się.
Zastygłam w miejscu, z jedną ręką na klamce. Odwróciłam się. Barty już zmierzał w moim kierunku. Kazał mi pójść z nim. Cóż, nie opierałam się.

Crouch zaprowadził mnie do piwnicy, w której ukryte były chyba wszystkie trunki świata. Pokazał mi półkę, na której stało z trzydzieści takich samych butelek z czerwoną cieczą.
- Tak, właśnie o to mi chodziło – ucieszyłam się i sięgnęłam po butelkę, ale Barty chwycił mój przegub.
- To metanol – powiedział. – Silna trucizna. Chcesz oślepnąć, dostać paraliżu i umrzeć? Proszę bardzo, pij.
Uniosłam jedną brew.
- Metanol? – powtórzyłam. – Czy on nie jest czasami bezbarwny?
- Używamy go, jeśli chcemy podstępem zabić ofiarę – wyjaśnił Barty.

Wyprowadził mnie z piwnicy na wino. Pytałam go, dlaczego mnie nic się nie stało, nawet nie poczułam, że wypiłam silną truciznę, ale ten tylko mnie zbywał, mówiąc, że nie wie. Odprowadził mnie do pokoju, pocałował w policzek i odszedł.
Długo jeszcze stałam w progu. Korciło mnie, żeby spróbować jeszcze raz tego metanolu. Nie smakował mi, ale jaki był później odlot… jak na Bahamy normalnie.
Po dłuższym zastanowieniu, zamknęłam w końcu drzwi i opadłam na łóżko. Czekał mnie kolejny, okropnie nudny dzień.

*

Voldemort wrócił dopiero bardzo późno w nocy. Armand dawno już odprowadził mnie do domu z łowów, więc siedziałam bezczynnie na parapecie w swoim pokoju i czytałam książkę. Zapukał do drzwi i wszedł do środka.
Odwróciłam głowę. Wyczułam jego zapach już na korytarzu, ale postanowiłam poczekać, aż sam do mnie przyjdzie. I przyszedł.

Podszedł do parapetu, pogłaskał mnie po głowie.
- Nie śpisz? – spytał.
- Czekałam na ciebie – odpowiedziałam cicho. – Gdzie byłeś?
Wyglądał na zmęczonego i strasznie wkurzonego, nie dał się jednak ponieść nerwom, mówił najspokojniej, jak tylko mógł.
- Musiałem załatwić taką jedną sprawę, nic ważnego – odparł.
Muszę załatwić taką jedną sprawę. To ulubiona wymówka zapracowanych facetów. W tej sprawie oczywiście zawiera się praca, bo cóżby innego? Jaśniej się oczywiście nie da, gdzieżby tam. Trzeba strzec swoich tajemnic, jak się tylko da.

Objęłam go za szyję rękami.
- Jutro chcę wrócić do Hogwartu – odezwałam się po dłuższej chwili milczenia. – Dobrze?
Voldemort pokiwał tylko głową. Powiedział, żebym poszła już spać i wyszedł.
Zrobiłam, jak mi kazał. Poszłam spać. A właściwie położyłam się do łóżka. Leżałam i myślałam, co się działo w Hogwarcie podczas mojej nieobecności.


Następnego ranka, zaraz po śniadaniu, pożegnałam wuja i teleportowałam się z Glorią pod pachą i kufrem do Hogwartu. Brakowało mi tego miejsca. Dopiero kiedy się tam znalazłam, poczułam tęsknotę za szkołą. Ciekawa była, jak daleko jestem w tyle, co robiła Sapphire, czy Ashley zdążyła się już pociąć z rozpaczy, czy też podcięła sobie żyły…

Zorientowałam się, że jest sobota i nie ma żadnych lekcji. Przez ten natłok kłopotów, spraw i problemów całkowicie straciłam poczucie czasu, które świetnie funkcjonowało, kiedy w szkole rządziła Umbridge. Tak już znudził mi się dom Śmierciożerców i to całe „dorosłe” życie, że chciałabym znów poczuć się jak zwykła uczennica, szesnastoletnia dziewczyna. Nawet Umbridge byłaby tu mile widziana.

Pierwsze, co zrobiłam po przywitaniu się ze Ślizgonami, opowiedzeniu Sapphire i Spirytusowi, co mi się przytrafiło, poszłam zameldować się do Dumbledore’a. Tęskniłam nawet za nim.
Dowiedziałam się od Snape’a, jakie jest nowe hasło i weszłam do gabinetu dyrektora.
Dumbledore siedział jak zwykle za swoim biurkiem. Był oczywiście zajęty. Nie wiem czym. Przed sobą miał długi, wlokący się już po ziemi pergamin, który już kończył zapisywać. Na żerdzi jego feniksa siedziała bura sowa. Na łapce miała srebrną obrączkę z ozdobnym „M”.

Dyrektor podniósł wzrok natychmiast, kiedy tylko weszłam do jego gabinetu.
- Co cię tu sprowadza, Sophie? – spytał. – Siadaj. Napijesz się czegoś?
- Nie. Przyszłam, żeby powiedzieć, że już jestem – odpowiedziałam, siadając na wskazywanym przez niego miejscu przed biurkiem. – Miałam mały problem, dlatego nie mogłam przybyć do szkoły na czas.
Dumbledore uśmiechnął się.
- Tak, wiem – odparł. – Uciekłaś łowcom wampirów. Muszę ze smutkiem przyznać, że niektórzy z nich byli członkami Zakonu Feniksa.
- Skąd pan wie? – zapytałam ze zdziwieniem.
- Nie tylko ty kontaktujesz się z wampirami.
Uśmiechnął się jeszcze szerzej.

Po jakiejś minucie podjęłam na nowo.
- Wiesz, profesorze – odezwałam się. – Tak się zastanawiałam… opuściłam Zakon, ale bez niego moje życie jest jakieś takie… puste. Nie jestem dobra, ale też nie jestem do końca zła. I…
- I chciałabyś wrócić – wpadł mi w słowo Albus. – Dobrze.

~*~


Dziś krócej, bo za chwilę mam gości, a nie chcę pisać przy nich. Dedykacja dla Eles. :*

23 grudnia 2009

Rozdział 221

Usiadłam na brzegu łóżka i czekałam. Barty zajął miejsce obok mnie. Doskonale słyszałam bicie jego serca, czułam zmieszanie i niepewność. Chciał rozmawiać, a milczał. Nie wiedział, jak zacząć.
- Kiedy Marius mi pokazał… - odezwał się w końcu. – Czułem się winny, że się tam znalazłaś. Gdyby nie nasza kłótnia…
- Pokazał ci? -  przerwałam mu. – Jak?
- To nie jest ważne – machnął lekceważąco ręką.
- Gdzie jest Sharpey? – spytałam.
Barty nie odpowiedział od razu. Utkwił wzrok w dywanie, jakby się spodziewał, że jego dziewczyna wyskoczy za chwilę z szafy i sama odpowie mi na to pytanie.
- Nie ma jej.
Tak, bardzo wyczerpująca i dokładna odpowiedź. Poczułam nagle swego rodzaju złość i zniecierpliwienie. Nie takiego Croucha pokochałam. Sharpey zmieniła go, na gorsze niestety. Zorientowałam się, że nie mam z nim o czym rozmawiać. Bo każdy temat mógł skończyć się kłótnią albo dotknąć mojej lub jego prywatności.

Po minucie lub dwóch, postanowiłam się odezwać. Nie będziemy przecież tak siedzieć do rana, gapiąc się w przeciwległą ścianę i myśleć, jak wymienić kilka słów.
- Słuchaj – mruknęłam. – Wtedy, kiedy byłam u tych łowców, tak sobie pomyślałam, że jeśli już wyjdę stamtąd… to porwanie coś zmieni między nami. Nie wiem, po co ci to mówię, skoro nadal jesteś z osobą… Ta rozmowa prowadzi do nikąd.
- Skąd wiesz, że nic nie zmieni? – spytał, powstrzymując mnie przed wyjściem z tego pokoju. – Wybacz, że to powiem, ale twoje zniknięcie dało mi do myślenia. Byłem z Sharpey tylko dla tego, żeby zapomnieć o tobie.
Otworzyłam usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Byłam zaskoczona, że tak szybko rzuci Sharpey, nawet bez poinformowania jej o tym. A ta głupia idiotka nadal myśli, że są szczęśliwą, idealną parą. O nie, kochanie. Przeliczyłaś się.
Kurde. Gdyby ci bandyci porwali mnie wcześniej, to może nie doszłoby do wielu rzeczy, które się już zdarzyły i nie można ich cofnąć. Idioci. Gdybym wiedziała, dałabym się im złapać!

Odwróciłam wzrok. Nie mogłam powstrzymać nikłego uśmiechu, który pojawił się na moich ustach.
- Nie powiem, że się nie cieszę – zaczęłam. – Ale twoja bliższa znajomość z osobą cię zmieniła. Ale nie myśl, że wrócę do ciebie, jeśli powiesz jedno słowo. Nie zapomniałam tego, co mi powiedziałeś. Po co chcesz do mnie wracać, skoro jestem tylko dzieckiem.
Barty również uśmiechnął się, ale raczej z zażenowania.
- Potrafisz zepsuć nastrój – powiedział. – Przecież wiesz, że powiedziałem to tylko dla tego, żeby cię do siebie zniechęcić.
- I osiągnąłeś to.
- Nie chcesz zacząć od początku? – zapytał.
- Chcę.
Pozwoliłam, żeby objął mnie i pocałował w szyję.
- Armand mieszka nad morzem, tak? – spytał.
Skinęłam głową.
Poczułam dawno już zapomniane pocałunki. Ogarnęła mnie niewyjaśniona panika, mimo że pragnęłam jego bliskości. Po prostu zesztywniałam w jednej chwili, spętana przez niepewność, z nikąd mającą swój początek.
Barty nie poczuł zmiany, która się we mnie dokonała. Nie mógł. Była to zmiana tak niezauważalna, zdolna do wykrycia jedynie przez wampira.

Po długiej chwili, sekunda po sekundzie, zaczęłam się na nowo oswajać z Bartym. Nie dawał mi spokoju jeden problem, mianowicie problem osoby. Nie chciałam o niej teraz myśleć. Z całych sił starałam się skupić tylko na Crouchu. Pozwoliłam się położyć na łóżku. Mój wzrok przyciągnęły dwie niewielkie, znajome ranki po lewej stronie jego szyi.
- Co to? – spytałam.
Jego ręka automatycznie powędrowała do wskazywanych przeze mnie kropek.
- Mówiłem ci – rzekł. – Marius pokazał mi ciebie. Ugryzł mnie.
Przywarłam do jego szyi. Nie musiałam w ogóle zatapiać zębów w rankach. Krew natychmiast przebiła świeżo stworzoną, cienką warstwę tkanek.
Nie dałam się ponieść piciu krwi. Przegryzłam swój język, a kiedy moja krew dotknęła dwóch niewielkich dziurek, te zaczęły się natychmiast zrastać.

Z czasem powróciło zaufanie do Barty’ego. Nie mogłam się jednak pozbyć tego okropnego poczucia, że był przez jakiś czas z Sharpey, dotykał jej tak, jak mnie teraz dotykał. Z trudem się powstrzymałam od wzdrygnięcia. Nie miałam prawa czuć się zdradzona, jednak czułam się tak. Crouch miał pewnie to samo, kiedy powiedziałam mu o wszystkim. Zasługiwałam na to.

*

Rano obudziło mnie coś, na początku nie wiedziałam, co. Ukryta byłam prawie w całości pod kołdrą, więc zostało mi tylko nasłuchiwanie, co to takiego nadchodzi. Na początku myślałam, że to Bes przyszła, żeby mnie obudzić, ale chwilę później wróciło do mnie wspomnienie minionego wieczora.

Tak więc, leżałam spokojnie, wsłuchując się w kroki. Były bardzo ciche, jakby osoba, do której należały, nie chciała nas obudzić.
Nagle usłyszałam…
- Przyszłam specjalnie wcześniej, żeby cię obudzić – rozbrzmiał słodki szczebiot.
SHARPEY PAIL.
Wszystko się we mnie zagotowało, niczym we wszystkich siedmiu super wulkanach jednocześnie.
Wynurzyłam się spod kołdry.
- Cześć, przyniosłaś nam śniadanie? – zapytałam z wściekłością.
Sharpey krzyknęła. To całe zamieszanie obudziło Barty’ego.
- Sharpey! – wydał z siebie zduszony okrzyk, podciągając pod szyję kołdrę. – Po co tu przyszłaś?
Blondynka skrzyżowała ręce na piersiach.
- Co ona robi w twoim łóżku? – zapytała z pretensją.
- Nie zapominasz się czasami? – wtrąciłam się.
Osoba wypowiedziała jakieś obraźliwe wyzwisko, skierowane w pod moim adresem. Nie. Koniec tego dobrego.
Rzuciłam się na nią, zwalając z nóg.
- Jeszcze mi się sprzeciwiasz? – krzyknęłam, uderzając jej głową raz po raz o podłogę.
Podrapałam jej dekolt tak, jak kiedyś Barty’ego po policzku. Sharpey zawyła, jak ciężko raniony pies.
Ktoś odciągnął mnie od niedoszłej ofiary i cisnął na łóżko. Barty podniósł też z podłogi Sharpey i wyrzucił ją z pokoju, mówiąc, że później porozmawiają.
Ja leżałam w bezruchu na łóżku, pierś pod czarną koszulą falowała szybko w niespokojnym oddechu.
- Po co ona tu przylazła? – zapytałam ze złością. – Mówiłeś, że to już koniec.
- Przecież nie wiedziała o tym.
Usiadł obok i przytulił mnie, gładząc mechanicznie po włosach.
- Agresywna istotka – dodał.
- To oczywiste, bezczelna dziewucha – warknęłam.
- Ale ja mówiłem o tobie.
Pocałował mnie w ramię. Spojrzałam na czarne kropki, które pozostawiły po sobie kule z ciekłym srebrem. Zniknęły.
- Co ty w niej w ogóle widziałeś – odezwałam się już spokojniejszym tonem. – Brzydziłabym się tego dotknąć.
Otrzepałam dłonie i paznokcie, pod które dostała się skóra i krew Sharpey. Obrzydlistwo.
- My nie…
- Barty – odwróciłam się, żeby spojrzeć mu w oczy. – Nie chcę wiedzieć. Jeśli się z nią przespałeś, dobrze. Zasłużyłam na to.
- Między nami do niczego nie doszło - odparł, zanim zdążyłam mu przerwać.

Nic na to nie odpowiedziałam. Barty mógł się zemścić. Nie zrobił tego jednak. Nie wiem, dlaczego. Okazał się mądrym człowiekiem. Poczułam się głupio, że nazwałam go dyktatorskim arystokratą, podobnym do Malfoyów. Jakoś źle mi się ta rodzina kojarzy. Nie przez zdradę Dracona, nie, nie przez to. Oni są po prostu jacyś tacy… fałszywi, dwulicowi. Kiedy jest im lepiej trzymać się Dumbledore’a, trzymają się go. Jeśli lepiej jest im u boku Lorda Voldemorta, są na jego rozkazy.

Barty powiedział, że chciałby teraz porozmawiać z Sharpey. Zgodziłam się. Nie miałam powodu, żeby tego nie zrobić. Zresztą… od czego mam swój świetny, wampiryczny słuch?
Patrzyłam, jak Barty się ubiera, później jak całuje mnie w policzek i wychodzi.
Ledwo zamknął drzwi, ja od razu rzuciłam się w kierunku swojej różdżki, żeby jednym ruchem się przebrać.


Usiadłam w fotelu i zamknęłam oczy.
Usiadł na drewnianym krześle w jednym z tych pokoi, w których leczyło się rannych. Sharpey siedziała na brzegu łóżka z podciągniętymi pod brodę kolanami. Cały dekolt obwiązany miała jakimś fioletowym, błyszczącym bandażem.

- Co z nami? – zapytała.
- Nigdy nie było nas – odpowiedział cicho.
Dziewczyna pochyliła głowę i rozpłakała się. Żałosne przedstawienie.
Ryczała tak przez minutę, a Barty po prostu przyglądał się jej, oczekując, aż się uspokoi.
W końcu przestała. Tusz do rzęs rozmazał się idiotycznie dookoła jej oczu, z których nie przestawały cieknąć łzy.
- Myślałam, że mnie kochasz – wyszeptała.
- Nie mogłaś tak myśleć – odpowiedział. – Kiedy cierpiałem po rozstaniu z Sophie, ty postanowiłaś mnie pocieszyć. Byłem bezradny, stwierdziłem, że czemu by nie spróbować. Pamiętasz swoją pierwszą miłość?
Sharpey nic nie powiedziała, ale wiedziałam, że nie pamięta. Tyle razy była zakochana, że przestaje robić na niej wrażenie kolejny facet.
- Nie zmusisz mnie, żebym z tobą był – dodał. – A jeśli już tak, to nie będę szczęśliwy. Jeśli naprawdę mnie kochasz, daj mi odejść.
Blondynka nadal milczała. Ukryła twarz w dłoniach i wybuchnęła płaczem. Barty wstał i wyszedł, pozostawiając tą żałosną dziewczynę w pokoju.

Zanim się rozłączyłam, Crouch już wszedł do swojej sypialni.
- Co robiłaś? – zapytał.
Uśmiechnęłam się.
- Nic – odparłam. – Ale… Podle ją potraktowałeś.

~*~

Kurde, śnieg już stopniał. Wiedziałam, że tak będzie. Na święta będzie błoto, a na Sylwestra będzie taki mróz, że nawet z domu się nie będzie dało wyjść. Cóż, takie życie.
Wygląda na to, że jest to ostatni rozdział przed wigilią. Następna notka już w Boże Narodzenie. Nie wiem, czy rodzice mi pozwolą ze względu na to święto włączyć komputer, więc jeśli rozdział się nie ukaże, nie bądźcie zaskoczeni.

Dedykacja dla Nadine :* 

21 grudnia 2009

Rozdział 220

Powoli ocknęłam się z cudownego odrętwienia, które brało w posiadanie moje ciało. Próbowałam sobie przypomnieć, co mi się śniło, jednak bez skutku.
Spojrzałam na Armanda. Leżał bardzo blisko mnie, w trumnie było zbyt ciasno, żeby mógł leżeć tak, by nie dotykał mnie w ogóle. Oddychał miarowo, oczy utkwione miał w atłasowym obiciu sufitu trumny.
- Jest już wieczór? – zapytałam cicho.
Wampir skinął głową. Odwrócił się twarzą do mnie. Milczał przez chwilę, bawiąc się moimi włosami.
- Żałuję, że przyczyniłem się do rozpadu twojego związku – mruknął.
- Trudno. Przeżyję.
Poprosiłam go, żeby wypuścił mnie na zewnątrz. Teraz, kiedy byłam już nad Bałtykiem, mogłam zrobić coś, nad czym zawsze się zastanawiałam, a Voldemort nie zgodziłby się na to nigdy. Poza tym, nie miałam jakoś sposobności.

- Wrócę za niedługo – powiedziałam Armandowi.
Pozwolił mi iść, choć niechętnie. Martwił się o mnie, mimo że zatłukł całą osadę łowców.
Wyskoczyłam przez okno. Chwilę potem poczułam, jak uderzam stopami o twardy, ubity śnieg. Pośliznęłam się trochę, ale podparłam się ściany, która uchroniła mnie przed upadkiem.

Szłam przez chwilę brzegiem morza. Powietrze było słone i ostre, wiatr chlastał mnie po twarzy. Kiedy stwierdziłam, że jestem już dość daleko od wieży Armanda, po prostu zdjęłam wszystkie ubrania, odrzuciłam je gdzieś na pokryty śniegiem piasek i rzuciłam się w lodowatą, słoną wodę.

Poczułam się, jakby krew, którą dostałam wczoraj od Armanda, zamarzła w moich żyłach. Nie zważałam jednak na to. Zanurzyłam głowę pod wodę. To było wstrząsające przeżycie, ale nie wycofałam się nawet, kiedy słona woda nalała mi się do uszu. Od dawna miałam jakąś taką szaloną myśl, żeby wykąpać się nago w morzu. Nie wiedziałam tylko, że wypadnie to akurat w środku zimy, gdzie normalni ludzie chodzą w Korzuchach, albo najlepiej w ogóle nie wychodzą z domu. Ale to szczegół.

Popływałam tak kilka minut. Robiło mi się coraz cieplej, albo po prostu tylko przyzwyczajałam się do zimna. Zauważyłam, że odpłynęłam dość daleko od brzegu. Nie czułam już piasku pod stopami. Spojrzałam na horyzont. Przerażający odmęt czarnej, lodowatej wody otaczał mnie ze wszystkich stron, nad moją głową zaś roztaczało się równie czarne, bezgwiezdne sklepienie nocnego nieba.

Zobaczyłam jakiś ruch w wodzie, a coś musnęło mi udo. Utkwiłam wzrok w wodzie, ale okazało się, że to tylko jakaś ryba nieznanego mi gatunku przepłynęła. Cóż, zdarza się. Ale… zaraz. Ryba w zimie? I to tak blisko pod powierzchnią? Nie może być.

Zanurkowałam. Moim oczom ukazał się przedziwny, magiczny stwór, będący rzeczywiście rybą, lecz okropnie przerażającą w swoim wyglądzie. Nie była duża, jak duży kot, czy coś. Pływała w kółko, świecąc maleńką żaróweczką, którą miała na końcu długiego wyrostka, wystającego z czoła. O ile ryby mają czoło. Urocza, do prawdy. Nie wierzysz? To spójrz tu*.

Obserwowałam przez kilka minut rybę, co chwilę wynurzając się, żeby zaczerpnąć powietrza. Jakoś odzwyczaiłam się od magii. Nigdy nie myślałam, że to powiem, ale sprawiało mi wielką radość, zachowywanie się jak zwykły, przeciętny człowiek.

W końcu dałam rybie odpłynąć. Patrzyłam, jak z powrotem ginie w lodowatej, gęstej toni.
Postanowiłam wrócić. Dopłynęłam z powrotem do brzegu, wyszłam z wody i otrzepałam się jak pies. Moje ciało stało się całkiem suche, a nawet nie próbowałam używać czarów. Wygląda na to, że odkryłam nową moc wampirzą. Całkiem przydatna, jeśli się nie jest czarodziejem.

Ubrałam się i wróciłam do wieży Armanda. Ten stał przy oknie i wypatrywał mojego powrotu. Po wyrazie jego twarzy poznałam, że ucieszył się na mój widok i na fakt, że nic po drodze mnie nie zjadło.
- Gdzie byłaś? – zapytał, dotykając dwoma palcami mojej szyi niczym uzdrowiciel. – Nie byłaś na łowach, co?
- Nie – odpowiedziałam. – Pływałam w morzu. Woda jest cudowna, sam powinieneś spróbować.
Wampir zamknął trumnę, leżącą jeszcze otwartą na podłodze, i wsunął ją pod łóżko. Kiedy to robił, ja tymczasem opowiadałam mu o swoich „przygodach”. Nie można to nazwać przygodami, ale sądziłam, że chciałabym, żeby wiedział wszystko o mnie, nawet to, jak zainteresowałam się tamtą rybą.

- Śliczna była – zakończyłam. – Widziałeś kiedyś rybę głębinową?
On tylko skinął głową.
- To te straszne potwory, grasujące w ciemnych zakamarkach mórz? – zapytał. – Skąd się tutaj wzięła?
- Nie wiem – wzruszyłam ramionami. – Myślę, że to jakaś magiczna ryba. Może czarodzieje łowią takie, żeby sprzedawać je zasuszone mugolom.
- Może.
Oboje zeszliśmy przez okno na zewnątrz. Armand wziął mnie na ręce, żeby później wzbić się w powietrze i przelecieć ze mną przez całą Polskę, prosto do domu wuja.

Kiedy zobaczyłam mroczne, wysokie zamczysko, zrobiło mi się ciepło na sercu. Przeszliśmy przez zasypane do granic możliwości podwórko, Armand otworzył drzwi wejściowe i przepuścił mnie.
Zaprowadził mnie do komnaty Voldemorta. Zastanawiałam się, jak zareaguje, widząc mnie tak obdartą, pachnącą morską wodą i wychudzoną. Bo, przecież to oczywiste, samą krwią żyć nie będę.

Zanim zdążyłam się zorientować, kto znajdował się w pokoju, mój wzrok od razu padł na ukochaną osobę. Padłam w jego ramiona, mimo że powinnam pierwsze uściskać wuja. Był ze mną spokrewniony, poza tym wiadomo, że nie lubił, kiedy stawiałam na pierwszym miejscu jego sługę.

Barty długo nie chciał mnie puścić, tak jak i ja jego. Dopiero po chwili, bardzo długiej chwili, która minęła naprawdę jak sekunda (teraz powinnam powiedzieć, że zdała mi się ona wiecznością, ale nie chcę, żeby było już tak oklepanie), odsunęłam się od niego i pozwoliłam się uścisnąć Czarnemu Panu.
Z jego wyrazu twarzy wywnioskowałam, że był po części szczęśliwy… (Voldemort szczęśliwy? Zabrzmiało dziwnie…) ale i zły, jakby chciał przełożyć mnie przez kolano i konkretnie zlać po dupsku.

Marius podszedł jako ostatni.
A on tu właściwie po co? Jeszcze nie zorientowałam się w tych wszystkich dziwnych zachowaniach wampirów. Zauważyłam już na starcie, kiedy zaczęła się ta cała przygoda z nieśmiertelnymi, że są oni groteskowi, ale tak jakby na własne życzenie. I zachowują się, jakby ich ta cała sprawa nie dotyczyła. Żyją swoim życiem, codziennie zabijając… codziennie lub niecodziennie, ale jednak zabijając.


Voldemort usiadł na swoim tronie i wziął mnie na kolana. Czułam jego obawę, jakbym miała nagle rozpłynąć się w powietrzu i więcej nie wrócić. Teraz do mnie dotarło. Choćbym ile razy odchodziła i zarzekała się, że nie wrócę, i tak bym wróciła. Moje życie stałoby się nudne bez tych jego humorów, wkurzającej troski i ciągłego marudzenia.

I wiem, jak to zabrzmi. Z moich opowieści wynika, że Lord Voldemort jest sympatycznym, trochę zwariowanym „wujaszkiem”, nieco ciamajdowatym… To trochę mocne słowo. Ale chyba wiesz, co mam na myśli. Nie jest tak niestety. Czarny Pan jest niebezpieczny, może zabić bez najmniejszych skrupułów. Mnie pozwala na to wszystko, bo jest ze mną związany jakimś uczuciem, nie koniecznie miłości. Nie wymagam tego od niego.

Na jego prośbę opowiedziałam wszystko, co mnie spotkało podczas tych kilku dni. Voldemort za to powiedział mi, że nowe półrocze zaczęło się kilka dni temu, a wrócę do szkoły, kiedy tylko będę chciała. Zapytałam, dlaczego Dumbledore znosi te moje ciągłe nieobecności. Nie odpowiedział. Tak więc, powróciłam do swojej opowieści.

- Jak to się stało, że nie wyczułaś tego drugiego napastnika? – zapytał Armand, który ukrył się w cieniu. Widocznie raziło go światło ognia, huczącego w kominku.
- Bo odcięłam się od wszystkiego – odparłam. – Wy wiecie, o czym mówię – zwróciłam się do wampirów – na celu miałam tylko tego śmiertelnika, potrzebowałam jego krwi. A później poczułam ból, zanim nawet się do tego mężczyzny zbliżyłam.
- Srebro – odezwał się Barty. – Armand tak zasugerował, chociaż myślałem, że to tylko legendy. Srebro unicestwiające wampiry… słońce w płynie… różne są nazwy.
- No tak – zgodziłam się. – Ale nie unicestwiło mnie, chociaż dostałam dwie kulki i nie piłam krwi przez ponad tydzień.
Zamilkłam na chwilę, żeby Armand i Barty mogli się pogryźć wzrokiem i wymienić kilka kąśliwych uwag pod swoimi adresami.
- Kiedy się obudziłam – podjęłam na nowo, żeby zapobiec dalszemu rozwinięciu kłótni. – byłam w jakiejś komórce. W podobnej, jakie tutaj są, tylko większej. Wiesz, w której nie można używać czarów. Ten łysy, jak mu tam… nieważne. Zasugerował, żeby się trochę mną zabawić. A ten drugi powiedział, żeby nawet nie próbował, bo uschną mu jaja.
Przerwałam, żeby reszta skończyła się śmiać. Mnie samą teraz również bawił tamten cały zbieg zdarzeń, choć dobrze pamiętam, że jeszcze wczoraj nie było mi wcale do śmiechu.

- Później wpadł Armand, rozwalił ich i zabrał mnie do siebie, żeby mnie trochę wyleczyć – dodałam, pokazując im dwie czarne plamy, jakby wypalone papierosem, na ramieniu. Byłby to ślady, które pozostawiły po sobie naboje z ciekłym srebrem.
Voldemort kazał Barty’emu zobaczyć, która godzina. Ten zerknął na zegarek i powiedział, że jest już kilka minut po północy.
- Idź już spać – zwrócił się do mnie. – Jutro jeszcze porozmawiamy.
Zaczęłam protestować, ale Czarny Pan ukrócił to stanowczym „bez dyskusji”. Kazał Armandowi mnie odprowadzić. Odesłał tez resztę, bo miał zbyt dużo pracy, żeby jeszcze zajmować sobie czas takimi. Nie dowiedziałam się, jacy są, bo Mistrz wypchnął mnie na zewnątrz.
Barty, który wyszedł ostatni, objął mnie w talii i odepchnął Armanda.
- Chodź, porozmawiamy – mruknął.
Spojrzał z podejrzeniem na wampira, ten jednak uśmiechnął się do mnie nieznacznie i zbiegł po schodach, kierując się z Mariusem do wyjścia.
Poszłam z Crouchem do jego pokoju. Oczekiwałam zastać tam Sharpey, jednak spotkała mnie miła niespodzianka. Nie było jej tam!

~*~

Zakończenie dziwne, niemniej jednak z tego rozdziału jestem zadowolona. Cóż, dziś mam po prostu lepszy dzień, nie wiem, czy to dla tego, że jutro mam tylko dwie lekcje, apel i wigilię klasową. I święta xD
Co do rozdziału, to chciałabym, żeby wszyscy zobaczyli to zdjęcie, które jest przy opisie tej ryby. Urocza, prawda? Śliczniutka po prostu xD Zakochałam się w niej normalnie. Nie no, bez przesady. Dedykacja dla Kicysławy :*

PS: Szablon świąteczny, jakoś tak mnie naszło, żeby taki zrobić xD