30 grudnia 2008

Rozdział 82

Staliśmy tak przez chwilę, aż zaśmiałam się i odsunęłam różdżkę od swojego gardła.
- Łoł, łoł, łoł, spokojnie – powiedziałam rozbawionym tonem. – Bo mi wydłubiesz tym oko, monsieur.
- Więc proszę nie zapominać o dobrych manierach, cherie – warknął Voldemort i chwycił mnie za włosy. – Minęły już te czasy, kiedy byłem dla pani popychadłem. Dość już.
Te słowa nie wywarły jednak na mnie wrażenia. Nie odpowiadałam. Patrzyłam tylko, jak on daje tutaj popis swoich dobrych manier.
Ale Czarnego Pana zaczęło wkrótce irytować moje milczenie, mój ironiczny uśmieszek i spokój. Na jego twarzy coraz wyraźniej znaczyła się wściekłość i rządza mordu.
- Jeśli tak bardzo musisz kogoś zabić – odezwałam się spokojnie. – nie potrafisz się pohamować, zrób to.
Voldemort przez chwilę bił się z myślami. Nie starałam się zajrzeć mu do umysłu, ale czułam to. Prawie słyszałam odgłosy tej bitwy, toczącej się w jego znękanej głowie.
Riddle puścił mnie, schował różdżkę i zaczął powoli krążyć po komnacie. Jego kroki dudniły głucho po pokoju. Wsunęłam ręce głęboko do kieszeni i zaczęłam gwizdać. Nie spotkałam się jeszcze z gorszą drwiną, która mogłaby bardziej odcisnąć się na dumie Voldemorta, jak gwizdanie w jego obecności. Tym razem również bardzo go to zirytowało. Nie dawał jednak przez chwilę tego po sobie poznać. Chodził tam i z powrotem, uparcie hamując swój gniew. Nie wytrzymał jednak zbyt długo tej presji. Doskoczył do mnie i przycisnął mnie do drzwi.
- Zamknij się! – zawołał. Zorientowałam się, że moje nogi nie dotykają już podłogi. Zaczęłam się śmiać.
- Gniew, furia – wydyszałam, z trudem panując nad śmiechem. – No, tak lepiej!
Voldemort puścił mnie i znów zaczął krążyć po komnacie. Jego zachowanie wydawało mi się czasem nieco dziecinne, nie uważacie?
- Dobra, uspokój się – odezwałam się i zaszłam mu drogę. – O co właściwie poszło, bo ja już się w tym gubię.
- Nie mam pojęcia – odparł surowym tonem Voldemort. – Ja też już nie wiem, co myśleć o naszych kłótniach. I to wszystko przez ciebie. Nakręcasz tylko tą spiralę nienawiści, która się między nami wytworzyła.  
- Że ja to nakręcam – prychnęłam. – No popatrz, nie wiedziałam.
- Czuję się zaszczycony, mademoiselle – wycedził Czarny Pan. Teraz już prawie stykaliśmy się nosami [biorąc pod uwagę fakt, że Voldemort nie posiadał obecnie tego narządu].
- Bo ja myślałam, że to wszystko twoja wina – warknęłam, szturchając go w pierś palcem. – To ty zawsze pchasz tą płaską gębę w moje sprawy.
Voldemort wyprostował się.
- Nie mów tak do mnie – powiedział grobowym tonem.
- Bo co?
Znów szturchnęłam go palcem w pierś.
- Nie rób tak – wycedził, drżąc ze złości. Roześmiałam się i znów go dźgnęłam. Voldemort zesztywniał, co spowodowało we mnie jeszcze większą wesołość.
- Irytuje mnie twój śmiech – stwierdził po chwili Riddle. Umilkłam. Moje ręce zaczęły drżeć ze złości.
- A mnie irytuje cała twoja osoba, panie – prychnęłam i szturchnęłam go palcem w pierś. Tym razem otrzymałam odpowiedź w postaci śliwy pod okiem. Siła tego ciosu była tak duża [doskonale znałam niepospolite umiejętności „walki” swojego wuja], że upadłam na podłogę. Skwitowałam to wybuchem śmiechu.
- Żałosny jesteś – powiedziałam, gdy powoli zbliżał się do mnie. – I gdzie twoje maniery, monsieur? Gdzie twoja duma! I co teraz ze mną zrobisz, panie? Będziesz mnie torturował? A może od razu zabijesz?
Voldemort wyciągnął do mnie pomocną dłoń, ale roześmiałam się i wstałam z podłogi, a siniak zniknął.
- Idź do diabła – wycedziłam i splunęłam mu pod nogi.
- Dajmy już sobie z tym spokój – odrzekł Voldemort i chwycił mnie w objęcia. Słyszałam bicie jego serca, przyspieszony, nierówny oddech… Czułam się jak staruszka, a miałam tylko niecałe 15 lat. Jednak moim doświadczeniem życiowym mogłabym się podzielić z niemal tuzinem dorosłych ludzi.
- Zostaw mnie – powiedziałam chłodnym tonem. – Mam tego dość. I jak sam powiedziałeś, drażnię cię.
Tym razem to Voldemort się roześmiał.
- Wiele razy chciałaś odejść – powiedział. – Tym razem też tego nie zrobisz. Uzależniłaś się ode mnie.
Wytrzeszczyłam oczy. Uzależniłam się od kocimiętki, nie od niego. Jestem związana z Czarnym Panem, ale bez przesady…
- A ja od ciebie – dodał.
Przez moją twarz przebiegł cień uśmiechu, ale odwróciłam się i otworzyłam drzwi.
- Spirytus! – zawołałam. Po chwili rozległy się kroki dwóch osób i z jakiegoś korytarza wyszedł Barty i Spirydion. – Dziękuję, Barty, że się nim zająłeś przez moment.
Chwyciłam brata i teleportowałam się z nim do jego uroczej dzielnicy. Ja, jak każdy zwykły śmiertelnik, nie mam szczęścia przez cały czas. I niestety, zbrakło mi tego szczęścia akurat przed domem Spirydiona.
- Co ty tutaj robisz?! – usłyszałam mało znajomy głos kobiety. Odwróciłam się i zobaczyłam również mało znajomą postać. Miała czarne długie do ramion włosy, zielone oczy i chudą, wysoką sylwetkę.
- Eee… - zaczęłam. – Odprowadzam brata…
Nagle okropna myśl ugodziła mnie w tył głowy. To jest moja matka. Bogowie, jakie szczęście, że nie jestem do niej podobna…
- Mamo – odezwał się Spirydion, ale kobieta wpadła mu w słowo:
- Do domu, Spirydion. Zawołaj tu ojca.
Spirytus wbiegł po schodkach do domu, a matka minęła go i stanęła kilka metrów przede mną.
- Myślałam, że mój diaboliczny braciszek nie pozwala ci się spotykać z gorszymi, takimi jak my – prychnęła. Miała dziwny, zarozumiały głos, wcale nie podobny do mojego. To było wprost niemożliwe, że jest moją matką. Jak można pałać taką nienawiścią do własnego dziecka?!
- Nie uważam, że jesteście gorsi – odpowiedziałam. – On też tak nie uważa. Stwierdził po prostu, że lepiej mi będzie…
- Jeśli przeciągnie ciebie na swoją stronę – przerwała mi.
- To nie prawda – warknęłam. – Czarny Pan wcale tak tego nie postrzega. Zależy mu na mnie.
Matka roześmiała się.
- Tak ci powiedział? – zapytała. – A więc skłamał. To w jego stylu. Jemu na nikim nie zależy. Chce cię tylko wykorzystać, a później wyrzucić, jak zwykły śmieć.
Przez chwilę poruszałam ustami, jak ryba wyciągnięta z wody.
- O co chodzi, Melanio? – zapytał jakiś mężczyzna i wyszedł na ganek. Jego zielone oczy zwęziły się, gdy mnie ujrzał. Wyglądał teraz jak typowy mugol. Miał na sobie szary, wełniany sweter, wytarte dżinsy i granatowe kapcie. Jego żona nie wyglądała lepiej. Miała różową bluzkę  z długim rękawem i fioletową spódnicę poza kolano oraz wełniane kapcie, obszyte sztucznym futerkiem.

- To ty kłamiesz – warknęłam. – Łżesz jak pies. Chcesz, abym zostawiła Czarnego Pana. Ale nie ciesz się, bo to się nigdy nie stanie.
Zanim którekolwiek z nich zdążyło się odezwać, rozpłynęłam się w powietrzu, pozostawiając po sobie jedynie chmurkę zielonego dymu, który stopniowo zaczął opadać, aż zniknął całkowicie.
Pojawiłam się w domu przy Grimmauld Place. Wszyscy już wrócili ze szpitala i gawędzili wesoło w kuchni przy drugim śniadaniu.
- Gdzie byłaś? – zapytała Bes. – Nie było cię tak długo…
- Trochę mi się przeciągnęło – mruknęłam i zajęłam swoje miejsce obok Syriusza, który objął mnie ramieniem.
- Coś taka zdołowana? – spytał. Wzruszyłam lekko ramionami.
- Gdzie Harry?
- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie – zaśmiał się Syriusz.
- Już dziś powiedziano mi, że jestem nieobyta, więc mógłbyś sobie darować –mruknęłam, na co Wąchacz roześmiał się.
- Tak, Voldemort zawsze miał poczucie humoru – prychnął.
- Ciesz się, że tego nie słyszy – stwierdziłam.
Podparłam głowę rękami. Teraz wyglądałam jak człowiek znękany życiem i całkiem zalany.
- Harry jest na górze, Molly kazała mu się przespać – odpowiedział nagle Syriusz.
Wstałam.
- A ciebie gdzie znowu niesie? – zapytał Wąchacz.
- Nieważne gdzie, byle daleko od ciebie – prychnęłam i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Dziwne, że mój ponury nastrój wziął się od jednego, rzuconego mimochodem słowa biologicznej matki. „Jemu na nikim nie zależy.” To absurd! Przecież martwił się o mnie, kiedy Harry podczas jego odrodzenia rzucił na mnie Zaklęcie Cruciatus. Podobnie było wtedy, gdy przechodziłam swoją metamorfozę. Owszem, nie okazywał tego w jakiś wyszukany sposób, ale jednak się o mnie bał. I to wszystko miałoby być kłamstwem?

Wspięłam się po schodach na pierwsze piętro. Nogi same powiodły mnie do opustoszałego salonu. Usiadłam przed lustrem i wbiłam w nie spojrzenie. Po tym, co usłyszałam od matki, było dla mnie po prostu zwykłym lustrem w posrebrzanej, prostej ramie.

~*~

Nowy rozdział będzie dopiero po nowym roku, cóż tu poradzić… Życzę jeszcze raz wam wszystkim udanego Sylwestra i zabawy do białego rana xD

Mam nadzieję, że nowy szablon nie jest gorszy od poprzedniego. Jeśli jest, mówcie, to przywrócę poprzedni xD A dedykacja, z okazji Sylwestra dla każdego, kto przeczyta tą notkę xD Pozdro xD 

28 grudnia 2008

Rozdział 81

Cały poranek wszyscy odsypiali nieprzespaną noc. Tylko ja oczywiście, po wypiciu eliksiru uzupełniającego sen, bynajmniej nie miałam ochoty na to. W głowie nadal siedziało mi to lustro. Nie mogłam jednak nic o nie wypytać, bo gdy tylko zadawałam pytanie „Powiesz mi coś więcej o tym lustrze?”, Syriusz wzdrygał się i zmieniał temat. Z resztą, nie on jeden. Wszystkich domowników poraziło jakby zaklęcie szczękościsku.

Kiedy wszyscy zamknęli się w swoich sypialniach, ja wymknęłam się z pokoju, który dzieliłam z Livią, Ginny i Sapphire i poszłam do salonu. Postanowiłam bliżej zbadać to lustro, bez względu na wszystko. Nic jednak nie udało mi się stwierdzić, oprócz tego, że jest oprawione w posrebrzaną ramę, napełnia mnie lękiem, obrzydzeniem i zachwytem.
Usiadłam więc ‘po turecku’ na zakurzonym dywanie i wbiłam w nie wzrok. Siedziałam tak przez wiele minut, może godzin. Czas przestał się dla mnie liczyć. Byłam tylko ja i to lustro.
Nagle otworzyły się drzwi i wszedł Syriusz.
- Wiedziałem, że cię tu znajdę – odezwał się i usiadł obok mnie.
Pokiwałam głową, nie odrywając wzroku od lustra.
- Chodź stąd – dodał.
- Dobrze – odpowiedziałam, ale nie ruszyłam się z miejsca.
Po kilku minutach, Syriusz zaczął tracić cierpliwość.
- Nie ignoruj mnie – powiedział groźnym tonem.
- Nie ignoruję – rzekłam tym samym monotonnym głosem, nie spuszczając wzroku z lustra.
Syriusz wstał i stanął przede mną, by zasłonić mi widok.
- Nie rób mi na złość, bo to się źle dla ciebie skończy – powiedziałam i pochyliłam lekko głowę, by nadal móc pochłaniać wzrokiem każdy kawałek lustra.
- Jesteś opętana – stwierdził Syriusz.
- Nie sądzę.
- Sama tego chciałaś – warknął Wąchacz i przerzucił mnie przez swoje ramię. Zaczęłam się wić, by jakoś uwolnić się z jego uścisku, jednak nic nie poskutkowało.
- Natychmiast mnie puszczaj! – zawołałam. Mój krzyk obudził panią Black, która zaczęła swoją serenadę.
Syriusz nie odpowiedział, tylko zaniósł mnie do kuchni. Ku mojej czarnej rozpaczy, była w niej połowa członków Zakonu, Weasleyowie i Ghostowie. Przestałam się wiercić, by nie dodawać sobie jeszcze bardziej idiotycznego wyglądu w i tak już żałosnym położeniu.
- Jeszcze raz cię zobaczę przed tym lustrem, a zamknę cię w piwnicy – zagroził mi Syriusz i rzucił mnie na moje miejsce. Sama groźba Syriusza była dla mnie bardzo przerażająca. Przecież spędziłam kilka dni w całkiem ciemnej, małej komórce w rezydencji Voldemorta i nie uśmiechało mi się do niej wracać.
-Głupi jesteś – prychnęłam i zaczęłam znęcać się nad swoim widelcem.

Ogólne rozbawienie z okazji mojego intrygującego wejścia do kuchni, zmalało dopiero po drugim śniadaniu. Pożegnaliśmy się z Syriuszem [ja ograniczyłam się tylko do chłodnego spojrzenia i kiwnięcia głową] i opuściliśmy zrujnowany dom przy Grimmauld Place. Do Szpitala Świętego Munga pojechaliśmy tramwajem. Nie potrafię zrozumieć, jak mugole mogą czymś takim jeździć. Małe to takie i zatłoczone w dodatku… a zapach tak przyjemny, że może powalić konia.
Wysiedliśmy w samym sercu Krakowa [przypominam, że akcja toczy się w Polsce]. Moody i Tonks poprowadzili nas wszystkich w stronę staroświeckiego domu handlowego, zbudowanego z czerwonej cegły. Nad drzwiami widniała tabliczka z ledwo czytelnym napisem: „Purge & Dowse Ltd”. Na wystawie stał stary manekin, reklamujący zielony nylonowy fartuch. Na wielkich zakurzonych drzwiach było napisane: Zamknięte z powodu remontu.
Tonks przycisnęła nos do szyby i powiedziała do manekina:
-Cześć, przyszliśmy odwiedzić Artura Weasleya.
Uniosłam lekko brwi. Czarodzieje rzeczywiście muszą mieć bzika, skoro wymyślają tak dziwne sposoby na ukrycie szpitala przed mugolami.
Manekin kiwnął palcem i Tonks razem z Ginny i Sapphire przeszła przez zamknięte drzwi, jakby były tylko gazem. Ja miałam już wprawę w przenikaniu przez różne rzeczy, więc bez wahania weszłam jako druga, trzymając za rękę krzywiącego się Spajka i Ripa.
W Świętym Mungu byłam tylko raz, kiedy Sethi’ego ukąsiła jadowita tentakula, a było to kilka ładnych lat temu.
Kiedy wszyscy już bezpiecznie przeszli przez szybę, nikogo nie rozjechał mugolski samochód, stanęliśmy w kolejce. Rozejrzałam się po izbie przyjęć, która po naszym przybyciu, stała się jeszcze bardziej zatłoczona, niż była.
Pani Weasley porozmawiała chwilę ze znudzoną czarownicą, siedzącą za biurkiem i poprowadziła nas na pierwsze piętro. Na ścianach korytarzy wisiały portrety różnych pokręconych uzdrowicieli, w tym jednego idioty, który krzyczał przez cały korytarz, że jestem chora na kurzą ślepotę.
- Nie jestem ślepa, ty hipochondryku jeden! – wrzasnęłam w końcu.

Dotarliśmy na pierwsze piętro.
- Może najpierw niech wejdzie rodzina – mruknęła Tonks. Cofnęliśmy się, ale Molly powiedziała:
- Nie, wejdźmy wszyscy.
- Molly, nie będziemy męczyć Artura – odrzekł stanowczo Sethi, więc do sali weszli tylko Weasleyowie, Harry, Livia, Victor i Spajk z Ripem.
Usiadłam na jednym z krzeseł, stojących pod ścianą. Po upływie kilku minut drzwi się otworzyły i wszystkie dzieciaki opuściły salę, a na ich miejsce weszli „dorośli”.
W komnacie było tylko czterech pacjentów. Artur Weasley leżał pod ścianą w kącie z „Prorokiem Codziennym” na kolanach.
- Witajcie – powitał nas radośnie.
- Dzień dobry – odpowiedział Sethi i wszyscy przyciągnęliśmy sobie krzesła.
- A więc, co z tym wężem? – zapytał od razu pan Weasley.
- Przeszukali cały teren – odrzekł basem Moody. – Ale nigdzie go nie znaleźli. Sam-Wiesz-Kto chyba nie spodziewał się, że wąż wśliźnie się do środka… Myślę, że wysłał go na zwiady. I Potter mówił, że to widział?
- Tak – odparła grobowym głosem Molly. – Wydaje mi się, że Dumbledore spodziewał się, że Harry to zobaczy…
Zaśmiałam się cicho.
- Dumbledore nie jest wszechwiedzący – prychnęłam. – To wielki czarodziej, ale bardziej prawdopodobne jest to, że raczej miał nadzieję na to, że Harry zobaczy tę wizję.
Nikt nie odpowiedział. Oczywiste było, że nikt nie zrozumiał mojej wielce inteligentnej tezy, więc dodałam:
- Dumbledore może tylko podejrzewać, jakie plany ma Czarny Pan. Ale fakt faktem, nawet Dumbledore martwi się o Harry’ego.
- To chyba oczywiste – odpowiedział Moody. – Chłopak widzi to oczami węża Sami-Wiecie-Kogo. A jeśli on go opętał…
Mój szyderczy śmiech znów rozbrzmiał w sali chorych.
- To jest mocno śmieszne, Alastorze – stwierdziłam. – Czarny Pan ma już własne ciało i nie potrzebuje korzystać z innego. I, wybacz, mamo, mówisz o Dumbledore’rze jak o Bogu. To człowiek i również popełnia błędy. A co do Czarnego Pana…
- Wiem, że go szanujesz… - przerwała mi Bes.
- Nie zaprzeczysz, że Czarny Pan to największy mistrz oklumencji i legilimencji, jakiego oglądał świat – wpadłam jej w słowo. – Więc nie miałby problemu z, przykładowo… zmuszeniem Pottera, by uwierzył, że jest tym wężem. I nie widzę powodu, Alastorze, byś podważał jego autorytet.
Wstałam.
- Będę wieczorem, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia – dodałam. – Arturze, zdrowia życzę.
I skierowałam się do drzwi. Na korytarzu nie zauważyłam nikogo, więc teleportowałam się do małego miasteczka, gdzie mieszkali moi rodzice. Nie prędko odnalazłam osiedle, w którym mieszkali Serpensowie. Kiedy mi się to już udało, zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu odpowiedniego domu.
Wszystkie domu były do siebie złączone bokami, co jeszcze bardziej utrudniało mi poszukiwania. Nagle zobaczyłam biegającego z jakimiś innymi chłopakami Spirydiona, ubranego w mugolski kurtkę. Wzdrygnęłam się lekko i ruszyłam ku niemu przez śnieg.
- Spirydion! – zawołałam go. Spirytus spojrzał na mnie, a jego oczy zrobiły się okrągłe, jak 5 złotych. Bawił się przed jakimś żółtym, dwupiętrowym mieszkaniem o numerze 34.
- A co ty tu robisz? – zapytał brat, gdy już byłam na posesji jego rodziców.
- Zabieram cię na chwilę – odpowiedziałam.
- Dobrze, powiem tylko mamie i…
- O, nie – przerwałam mu z groźnym błyskiem w oku, ignorując całkowicie poszeptywania jego kolegów. – Gdyby rodzice się dowiedzieli, na pewno by się nie zgodzili. Chodź.
Spirydion, chcąc się już nie kłócić, poszedł ze mną poza osiedle, gdzie chwyciłam go za rękę i teleportowałam się z nim do sali wejściowej rezydencji Voldemorta.
- Poczekaj, chyba nie chcesz iść w czymś takim do wuja – prychnęłam i jednym machnięciem różdżki zmieniłam jego mugolskie ubranie w szatę szkolną. Mój płaszcz zmienił się w szatę Śmierciożercy.
- Zaraz – powiedział powoli Spirydion. – Jesteśmy u niego w mieszkaniu, czyli…
- On jest tutaj – wpadłam mu w słowo. – Tak, niezwykłe odkrycie. A teraz chodź. Masz być grzeczny i nie przynieś mi wstydu.
Chwyciłam go za ramię i wspięliśmy się po schodach na pierwsze piętro. Zapukałam [chyba pierwszy raz w życiu] i szepnęłam do Spirytusa:
- Kiedy Czarny Pan wstanie, masz złożyć mu ukłon.
Bez oczekiwań na łaskawe „proszę”, otworzyłam drzwi i szturchnęłam brata, by wszedł do komnaty. Zamknęłam za sobą drzwi, a Spirydion pochylił się lekko, gdy Voldemort wstał.
- Jak obiecałam, wuju – odezwałam się. – To Spirydion, mój brat.
Podeszłam nieco bliżej niego, a Spirytus chwycił fałdę mojej szaty i podreptał za mną. Teraz wydawał się taki malutki i bezbronny, że nie zdziwiłabym się, gdyby Czarny Pan wybuchnął śmiechem.
- Spirydion, tak? – powiedział powoli Voldemort, przyglądając się mu uważnie. – Nie bój się tak, chłopcze. Podejdź.
Spirydion podszedł kilka kroków. Voldemort obszedł go dookoła i położył mu rękę na ramieniu.
- Jesteś podobny do siostry – rzekł.
Spirydion podniósł głowę, by na niego spojrzeć.
- W-wydaje mi się, że do ojca – wyjąkał.
Voldemort roześmiał się.
- Obyś nie miał jego charakteru – odpowiedział.
Podeszłam do swojego tronu i opadłam na niego.
- Tylko nie proponuj mu od razu posady Śmierciożercy – odezwałam się chłodno. Nadal byłam trochę obrażona na Voldemorta. Nie uszło to jego uwadze.
- To byłoby nierozsądne – odrzekł z paskudnym uśmiechem. Rzuciłabym tutaj głośno kilka uwag na jego temat, ale wolałam nie straszyć Spirydiona, więc postanowiłam zatrzymać je dla siebie.
- Nie jestem taki zły, Spirydionie – mówił Czarny Pan. – Przynajmniej nie dla tych, którzy dla mnie coś znaczą. A ty z pewnością jesteś dla mnie taką osobą.
Uśmiechnęłam się drwiąco. Takie słowa chyba po raz pierwszy wypłynęły z ust Lorda Voldemorta.
- Sophie, idź po Barty’ego, niech się zajmie twoim bratem – zwrócił się do mnie Czarny Pan. – Chciałbym z tobą chwilkę porozmawiać.
Wstałam z tronu i spełniłam jego prośbę. Po chwili pojawiłam się z Crouch’em. Po drodze wyjaśniłam mu wszystko.
- Idź z nim, za chwilę po ciebie wrócę – powiedziałam Spirytusowi. Kiedy drzwi się zamknęły, Voldemort od razu na mnie naskoczył:
- Myślałem, że żartowałaś!
Rozwaliłam się na swoim tronie i zadrwiłam:
- Ta, bo powitałbyś mojego brata ze wszystkimi Śmierciożercami, czy może walnąłbyś mu na dzień dobry Cruciatusa?
- Nie byłem na to przygotowany – warknął Riddle. – Wcale nie liczysz się z moimi uczuciami.
Znów się roześmiałam.
- A masz jakieś? – zdziwiłam się. – Żyję z tobą przez dwanaście lat i jakoś nie zauważyłam u ciebie w miarę ludzkiej tkliwości.
- Myślisz, że jakbym okazywał uczucia, to miałbym to wszystko? – zawołał, już całkowicie wyprowadzony z równowagi. Oh, jak ja uwielbiam, gdy się złościł…
- A co ty masz? – spytałam spokojnie. – Płaską gębę.
Voldemortowi drgnęła szczęka, na co wybuchnęłam śmiechem.
- I pamiętaj, że nie wolno ci wpadać w furię – dodałam. – Możesz wystraszyć Spirydiona, a poza tym… podskoczy ci ciśnienie.
Wstałam i ruszyłam ku drzwiom, chichocząc. Voldemort złapał mnie za ramię i przyłożył mi różdżkę do gardła.

+.+

Mam nadzieję, że nie będziecie narzekać, że za krótka. Myślę też, że nie przynudzałam, ale to tylko moje wewnętrzne mniemanie xD Teraz by pewnie pasowało, żeby Spirytus wszedł w tym „intymnym” momencie, prawda?

Wiem, że napiszę jeszcze jedną notkę przed 2009 rokiem, ale już teraz, na wypadek, gdybym zapomniała, życzę wam udanego i szalonego Sylwestra. Bawcie się więc do rana i nie przedawkujcie ogórki kiszone xD 

26 grudnia 2008

Rozdział 80

Pojawiłam się [jak można się było domyślać] w komnacie Voldemorta. Po raz pierwszy zobaczyłam w niej tuzin Śmierciożerców, robiących niesamowity hałas.
-Co tu się dzieje? – zapytałam. Pomimo wrzawy, słychać mnie było doskonale.
Wszyscy natychmiast ucichli.
-Wiedziałem, że przyjdziesz – odezwał się Voldemort, podnosząc się ze swojego tronu.
-Jasnowidz się znalazł – zadrwiłam. –Dowiedziałabym się z chęcią, dlaczego Artur Weasley leży teraz ranny w szpitalu?
-Wszedł mi w drogę – odpowiedział Czarny Pan. Uśmiechnęłam się słodko.
-Aha, a dlaczego narażasz Nagini? – dopytywałam się.
Voldemort skinął ręką i Śmierciożercy opuścili pokój. Nie otrzymałam odpowiedzi, więc wyciągnęłam różdżkę.
-Posłuchaj mnie uważnie – wycedziłam. – Mam dosyć tego cyrku. Jestem zmęczona po tej całej przemianie, a wizje, które powinny być w głowie Pottera, dziwnym trafem lądują też u mnie.
-Opuść różdżkę, to ci wszystko wyjaśnię – powiedział Voldemort. Schowałam różdżkę do kieszeni i skrzyżowałam ręce na piersiach.
-Kiedy wypowiedziałaś tą przepowiednię, wiedziałem, że to musi mieć związek z twoimi nadzwyczajnymi mocami… - zaczął Riddle.
-Do rzeczy – przerwałam mu.
-Dziadek mojej matki był jasnowidzem – powiedział bez ogródek Voldemort. – Ty, skoro należysz do tej rodziny, najwidoczniej odziedziczyłaś część tego daru.
Uniosłam brwi tak wysoko, że zniknęły pod grzywką. Oczywiście wiedziałam, że moja rodzina należała do wyjątkowo uzdolnionych czarodziejów, ale nie miałam pojęcia, że był tam jakiś jasnowidz.
-Aha, więc powiedz mi jeszcze… po kim odziedziczyłam moją skłonność do kłótni? – wysyczałam. –Okazuje się, że nic nie wiem o moich przodkach, więc mnie olśnij.
-Ukrywałem przed tobą wszystko, bo chciałem cię chronić…
-Oczywiście! – znów mu przerwałam. –Jesteś taki, jak Dumbledore! On też chciał chronić Harry’ego, nic mu nie mówiąc i OTO, kim się stał!
Zamilkłam, dysząc ciężko.
-Ale nie zaprzeczysz, że lepiej ci się żyło w niewiedzy – odparł Voldemort.
Roześmiałam się.
-Oh, tak! Żałuję tylko tego, że mi nie powiedziałeś, kim dla mnie jesteś – warknęłam. – Może wtedy byłabym szczęśliwsza.
-Nie wiesz, co mówisz – stwierdził Czarny Pan, jakby to była najjaśniejsza rzecz pod słońcem.
-Cieszę się, że tak o mnie myślisz, panie – wycedziłam i dodałam spokojnym, oficjalnym tonem: -Zanim odejdę, chcę ci tylko powiedzieć, że w te Święta mam zamiar przyprowadzić do ciebie mojego brata. Nie chcę, aby nie znał swojego wuja.
Ukłoniłam się i odeszłam, zatrzaskując za sobą drzwi. Na bogów, co ja wyprawiam! Zamiast wyjaśnić jakoś ten napad na pana Weasleya i dowiedzieć się więcej o tym jasnowidzu, ja po prostu informuję, że w Święta wpadniemy do Czarnego Pana z wizytą.
Jest jednak pocieszająca myśl w tym względzie. Miejmy tylko nadzieję, że dom Serpensów będzie pusty, lub ojciec obrzuci mnie wyzwiskami i zatrzaśnie mi drzwi przed nosem. Ale z drugiej strony, Spirydion ma prawo poznać Voldemorta i choć częściowo zapewnić sobie ochronę na te mroczne czasy, które wkrótce nadejdą.
Jakiś głos w mojej głowie zapytał: Dlaczego?
A choćby dlatego, że jest moim bratem.
Voldemort nie ma sentymentów do Spirydiona, nie jest do niego przywiązany tak, jak do ciebie.
Ale może ma jakieś poczucie obowiązku… odpowiedzialności za niego…
Głupia jesteś, dziewczyno! Prowadzisz brata na śmierć!

Drgnęłam, otrząsając się z tych idiotycznych myśli. Zorientowałam się, że nadal stoję za drzwiami do komnaty Czarnego Pana. Przetarłam oczy rękami i teleportowałam się z powrotem na osiedle Grimmauld Place. Przechadzałam się przez jakiś czas ciemną uliczką. Czułam w powietrzu zbliżający się ranek. Świeże, rześkie powietrze zaczęło palić mnie w płucach, więc skierowałam się w stronę domu matki Syriusza, który pojawił się po chwili po mojej prawej stronie. Nawet nie zapukałam do odrapanych drzwi, tylko przeniknęłam przez drewno, jakby było zrobione z dymu. Rozejrzałam się po mrocznym holu, szukając zegara. No tak, ten, który wisiał nad drzwiami do kuchni, został wyrzucony przez Syriusza w lecie…
Skierowałam się w stronę kuchni. Moja ręka już spoczywała na klamce, ale coś mnie powstrzymało. To palące poczucie winy, które dokuczało mi zawsze po kłótni z Voldemortem, odezwało się i tym razem.
Udałam się więc do salonu. Był to już całkowicie opustoszały pokój, z oliwkowozielonymi ścianami, na których wisiały stare gobeliny, w tym ten z drzewem genealogicznym Blacków.
Usiadłam w skórzanym fotelu, jedynym meblu, którego nie wyrzucił Syriusz. Rozejrzałam się po salonie i zamknęłam na chwilę oczy. Byłam tak zmęczona…
Poczułam, że jakiś włochaty przedmiot wskakuje mi na kolana. Otworzyłam oczy i poznałam, że tym przedmiotem była Gloria. Ah, jak dawno nie była tak blisko mnie. Gloria była chimerką o wyglądzie kotki, jednak nie była całkiem zwyczajna. Miała włochaty ogon, czarną, długą sierść i długie pazury, pokryte łuskami. Końcówek jej wąsów radziłabym się strzec, ponieważ każdy, gdy tylko ich dotknął, mógł poważnie się poparzyć.
Pogładziłam Glorię po czarnym grzbiecie i podrapałam ją za uszami. Jeszcze raz rozejrzałam się po pokoju i spostrzegłam wiszące na ścianie nieopodal drzwi, proste, podłużne lustro w posrebrzanej ramie.
-Muszę powiedzieć Syriuszowi, żeby je wyrzucił – mruknęłam do siebie, a po chwili uświadomiłam sobie, że Syriusz jest na mnie zapewne śmiertelnie obrażony.
Wstałam, a Gloria zeskoczyła z moich kolan, sycząc i machając groźnie łapą. Nie zwróciłam na nią najmniejszej uwagi. Już przywykłam do jej fochów.
Podeszłam do lustra i oparłam czoło o jego powierzchnię. Chłód złagodził nieco ból głowy, który z niewiadomych przyczyn zaczął mi dokuczać.
Za oknem zaczęło się rozjaśniać. Słońce wypłynęło znad różowych obłoków, rzucając chłodne światło na stary, zakurzony dywan. Światłowstręt już mi przeszedł, ale nadal odczuwałam pewien niepokój, patrząc na nie.
Gdzieś z dołu dobiegły mnie hałasy i krzyki. Zapewne członkowie Zakonu wrócili z jakiejś nocnej zmiany… Może to Moody? Zapytałabym go wtedy, dlaczego zabił Rosiera… A może Tonks? Ona zawsze poprawiała mi humor samą swoją obecnością… Może do kwatery wrócił Lupin? On miał radę na wszystko. Potrafił mi pomóc w każdej sytuacji. I pomyśleć, że każdego dnia zdradzałam tak wspaniałych ludzi, Aby zaspokoić żądzę i zemstę swojego okrutnego wuja…

Zeszłam po schodach i zobaczyłam panią Weasley i Bes, stojące w drzwiach kuchni. Na ten widok bardzo się zdziwiłam, ponieważ Molly nie była zbyt szczupłą osobą.
Na odgłos moich kroków, Bes odwróciła się i wypuściła z rąk torbę.
-Sophie, Syriusz mówił… - zaczęła.
-Nieważne, co Syriusz mówił – przerwałam jej zmęczonym głosem i pozwoliłam się jej przytulić. –Gdzie tata?
-Jest z Billem u Artura – powiedziała Bes. Puściłam matkę i oparłam się plecami o ścianę. W mojej ręce pojawiła się nagle szklana fiolka z granatowym eliksirem, w którym migotały maleńkie złote gwiazdki. Wypiłam zawartość fiolki jednym haustem i od razu poczułam się lepiej.
-Śniadanie – rzucił Syriusz i jednym machnięciem różdżki zmiótł ze stołu resztki swojej kolacji. Rzuciłam się do pomocy, aby po prostu zająć czymś ręce.
-Jest tylko mały problem – odezwała się pani Weasley. – Będziemy musieli tu zostać na Święta, bo z Grimmauld Place jest o wiele bliżej do szpitala świętego Munga.
-To świetnie – ucieszył się Syriusz. Uśmiechnęłam się cierpko i położyłam na stole dzban z kremowym piwem, poważnie rozważając, czy się w nim nie utopić. Poczucie winy piekło mnie w gardle. Chciałam zakopać się pod ziemię, kiedy usiadłam obok niego, by zjeść śniadanie. Dlatego manipulowałam widelcem jak najostrożniej, by nie dotknąć jego ramienia.
W pewnej chwili, nasze spojrzenia się spotkały. Spłonęłam rumieńcem i odniosłam talerz do zlewu. Nie miałam najmniejszej ochoty z powrotem wracać do stołu. Podziękowałam i opuściłam kuchnię. Przypomniałam sobie o nieszczęsnej Glorii, którą przypadkowo zamknęłam w salonie. Wspięłam się więc po schodach na pierwsze piętro i wpadłam do salonu. Gloria siedziała na czarnym skórzanym fotelu, wpatrując się w drzwi. Gdy mnie ujrzała, podreptała w moją stronę i otarła się o moje nogi, po czym zbiegła po schodach na parter. Zostałam sama z moimi myślami i tajemniczym lustrem.

Nagle usłyszałam ciche skrzypienie drzwi i w odbiciu lustra zobaczyłam Syriusza, który zakrył mi oczy rękami.
-Nie patrz w nie – usłyszałam jego głos.
-Dlaczego? – zapytałam.
-Przy nim zginęła siostra mojej matki – odpowiedział. –Glace* stała przy nim i czesała włosy. Nagle lustro pękło i wbiło się jej w gardło. Zginęła na miejscu.
Odwróciłam się do Syriusza i zdjęłam jego ręce z moich oczu.
-Wybaczysz mi? – te słowa same wyrwały się z moich ust.
Syriusz przycisnął mnie do piersi.
-Bez dwóch zdań – odpowiedział.
W głębi serca bardzo mi ulżyło, ale coś nadal mnie gnębiło i jakby uciskało w sercu.
Odwróciłam się do Syriusza placami i spojrzałam w lustro. Dotknęłam jego powierzchni.
-Jakie ono piękne – westchnęłam.
-Dlatego jest zakazane w świecie czarodziejów – odparł Syriusz, wkładając ręce głęboko do kieszeni spodni. – Nie patrz na nie, chodź stąd.
Chwycił mnie za ramię, ale ja nie ruszyłam się z miejsca. Nadal stałam przed lustrem i wpatrywałam się we własne odbicie.
-Sophie, proszę – naciskał Syriusz. Poczułam się, jakbym obudziła się z jakiegoś snu. Odwróciłam się od lustra i uśmiechnęłam się blado.
-Tak, chodźmy już – powiedziałam i zeszłam z nim do kuchni.

~+~

Wydaje mi się, że nie było tak źle. No i nowa zagadka do wyjaśnienia. Tajemnicze lustro, oczarowujące ludzi swoją prostotą i… mordujące ich xD

*Glace Black – jej imię z francuskiego oznacza lustro

24 grudnia 2008

Rozdział 79

Do Świąt Bożego Narodzenia został jeszcze co najmniej tydzień, a w Hogwarcie już zaczęły się przygotowania. Był to oczywiście dodatkowy obowiązek dla prefektów.
-Wyobrażasz sobie przez półtorej godziny wieszać z Filchem ozdoby BEZ UŻYCIA CZARÓW i wysłuchiwać jego ględzenia? – skarżyłam się Sapphire.
Oczywiście, od Filcha był tylko gorszy Irytek. Zaraz po nim, były spotkania GD [gdy ja byłam u Czarnego Pana przez te kilka dni, odbyło się pierwsze spotkanie i tajnemu stowarzyszeniu nadano nazwę „Gwardia Dumbledore’a]. Według mnie była to strata czasu, ale większość zapisanych ludzi lubiło te spotkania. Do tej grupy należał również Spajk, Rip i Spirytus. Przyznam się, że nie uszczęśliwiło mnie to.

-Wyobrażacie sobie, co powie mama, jak przez to całe GD wylecicie ze szkoły? – zapytałam kiedyś Spajka i Ripa.
-Nie wyobrażamy sobie, bo nie wylecimy – odpowiedział Rip, ale dostał ode mnie po uszach.
Takie same urwanie głowy miałam również ze Spirydionem.
-Jesteś dopiero w pierwszej klasie – syknęłam. - Jak Umbridge nas przyłapie, możesz się pożegnać z jakąkolwiek pracą w Ministerstwie.
Spirydion podniósł oczy znad książki.
-Dobrze powiedziałaś – odrzekł chłodnym tonem. – Jeśli nas przyłapią. Ty również nie znajdziesz sobie pracy, nie masz nawet SUMÓW.
Roześmiałam się szyderczo.
-Tylko że JA w przeciwieństwie do CIEBIE, mam jakieś oparcie w moim wuju.
Tym razem Spirydion się zaśmiał.
-Nie zapominaj, że jesteś moją siostrą, czyli to też i mój wuj.
Za tą odzywkę i on dostał po uszach, ale za to wpadł mi do głowy pewien pomysł. Spirytus miał rację. Teoretycznie, Voldemort to też i jego rodzina, więc czemu by go w Święta nie zaprowadzić do Toma?

Pięć dni przed Świętami, gdy siedziałam w salonie Ślizgonów i wkuwałam numerologię, ktoś stanął przede mną, rzucając na mnie głęboki cień. Podniosłam głowę znad podręcznika i zmierzyłam chłodnym spojrzeniem postać, którą okazała się Pansy Parkinson.
-Czego chcesz? – spytałam obojętnym tonem, wracając do lektury.
Pansy usiadła obok mnie, zachowując jednak pewną, bezpieczną dla niej odległość i odezwała się:
-Bo widzisz… kilka dni temu miałaś koszmar nocny…
Spojrzałam na nią i uniosłam brwi.
-Śmiej się, idiotko, proszę bardzo – odparłam. – W końcu to jedyna okazja, aby zadrwić sobie z wielkiej Sophie Serpens.
-Nie… po prostu chciałam zapytać, co to za Evan – wyjąkała. Najwyraźniej przeraził ją sam fakt, że rozmawia ze mną.
Roześmiałam się.
-Nie martw się, to tylko stary kumpel twojego taty – odpowiedziałam. – I mój też. Evan Rosier. Co, nie znasz go? Zginął, kiedy miałam 10 lat. Zamordował go Alastor Moody. Ale nie zaprzątaj sobie tym głowy, nie łączyło mnie z nim nic więcej, oprócz biznesu i więzi, łączącej panią i sługę. Tyle, że był dla mnie tym, kim teraz jest Barty. Chcesz jeszcze czegoś?
-Jak wam się układa? – zapytała. – Tobie i Malfoyowi.
Moje wargi wykrzywił cyniczny uśmieszek.
-Nie jest już twoim Dracusiem? – zadrwiłam.
-Sophie, ja myślałam, że już ciebie z nim nic nie łączy…
-Zamilcz – przerwałam jej i trzasnęłam książką. – Jesteśmy ze sobą bliżej, niż kiedykolwiek. I radzę ci się od niego odwalić, zanim Czarny Pan zrobi z ciebie karmę dla Glorii.
Wstałam, ale moją uwagę przykuło ciche pyknięcie i na moim ramieniu zmaterializował się Flagro.
-Co tu robisz? – spytałam go łagodnie. Flagro potrząsnął wspaniałą głową i oddał mi byle jak zwinięty kawałek pergaminu. Rozwinęłam go i przeczytałam:

Cały plan szlag trafił. Muszę wkroczyć do akcji.

List pisany był ręką Voldemorta, najwyraźniej ten bardzo się spieszył, po litery był nabazgrane i trudne do odczytania. Wrzuciłam więc kartkę do kominka i ryknęłam ze złości, ściągając na siebie spojrzenia innych Ślizgonów. Chwyciłam swój podręcznik do numerologii i cisnęłam nim przez cały salon. Zaczęłam nerwowo targać swoje czarne włosy i chodzić tam i z powrotem przed kominkiem.
-Cholera – mruczałam. – Jeśli on ma zamiar się pojawić w Ministerstwie, to tym bardziej spieprzy cały plan.
-Co się stało? – zapytała Pansy.
-A co cię to obchodzi? – warknęłam. – Idę spać.
Kazałam Flagro się wynosić i poszłam do sypialni. Chłód, panujący na klatce schodowej, ukoił nieco moje nerwy. Przecież Voldemort za nic nie chciał się ujawniać, dopóki nie zdobędzie proroctwa. Z resztą, wiedziałabym o tym pierwsza.
Te myśli uspokoiły mnie trochę. Położyłam się więc do łóżka, mając w pamięci spotkanie GD, które odbyło się tego dnia. Nie powiem, było całkiem fajnie…
*
Znajdowałam się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Po lśniącej podłodze pełzł ogromny, czarny wąż. Nagini wysunęła język, badając nim drogę. Zmierzała korytarzem w stronę drzwi, aż za bardzo mi znajomych, pod którymi kulił się jakiś człowiek. Okulary zsunęły się mu na czubek nosa. Nagini podpełzła do niego jeszcze bliżej, a mężczyzna obudził się. Chwycił srebrną pelerynę, która zsunęła się z niego, wyciągnął różdżkę… Wąż skoczył na niego. Całą podłogę po minucie pokryła ciepła, szkarłatna krew mężczyzny.
Zerwałam się z łóżka z wrzaskiem. Jak kiedyś, zauważyłam pochylającą się nade mną Sapphire i inne lokatorki sypialni.
-Nie ma czasu – powiedziałam stanowczo i wylazłam z łóżka.
-Sophie – zaczęła Sapphire. – Mamrotałaś coś o Nagini
-Dosyć – przerwałam jej stanowczo, a moja piżama zmieniła się w czarną szatę. – Idziemy do Dumbledore’a. Miałam wizję.
Chwyciłam przyjaciółkę za rękę i wyprowadziłam ją z dormitorium Ślizgonów. Nasze kroki dudniły w ciemnym korytarzu.
-Wyjaśnij mi to! – zażądała Sapphire, gdy opuściłyśmy lochy.
-Później – rzuciłam tylko, wspinając się po schodach. Pobiegłyśmy do gabinetu dyrektora. Wpadłam do pomieszczenia i krzyknęłam, dysząc ciężko:
-Artur jest w niebezpieczeństwie…
Dumbledore wstał ze swojego krzesła, obszedł biurko i stanął przede mną.
-Artur? – zapytał. Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale drzwi ponownie się otworzyły i stanęli w nich Harry z McGonagall. Za nimi czaił się Ron.
-Panie profesorze, Potter miał… eee, nocny koszmar – powiedziała McGonagall.
-To nie był nocny koszmar! – przerwał jej szybko Harry.
-Opowiedz panu dyrektorowi – odrzekła McGonagall.
-To było coś w rodzaju wizji – mówił Harry. – Śniło mi się, że wąż atakuje tatę Rona…
Dumbledore zwrócił wzrok na mnie.
-To była ta wizja, tak? – zapytał.
Skinęłam głową.
-Idź obudzić swoje rodzeństwo i pozostałych Weasleyów – odparł Dumbledore. Ponownie pokiwałam głową i opuściłam gabinet. Poszłam więc do dormitorium Gryfonów, obudziłam Ghostów i Weasleyów, a po drodze opowiedziałam im wszystko, co mi się śniło. Kiedy wróciliśmy do gabinetu dyrektora, Dumbledore postawił właśnie na stole jakiś zardzewiały czajnik i powiedział:
-Ten świstoklik przeniesie was do domu Syriusza.
Otoczyliśmy ciasno czajnik, Dumbledore policzył do trzech, poczułam szarpnięcie w okolicy pępka i pojawiliśmy się nagle w brudnej kuchni domu przy Grimmauld Place.
-Stworek, wynoś się! – krzyknął Syriusz. Podźwignęłam się z ziemi i usiadłam na najbliższym krześle. Kiedy znalazłam się w jednym pomieszczeniu z Wąchaczem, od razu odechciało mi się z nim rozmawiać. Podparłam więc głową ręką i wbiłam wzrok w zakurzoną podłogę.
-Co się dzieje? – zapytał Syriusz. – Fineas Nigellus był tu i powiedział, że coś nie tak z Arturem.
-Zapytaj Harry’ego – powiedział George.
-Miałem coś w rodzaju wizji – odrzekł Potter. – W której widziałem, że jakiś wąż atakuje pana Weasleya. To ja byłem…
-Dość tego – przerwałam mu stanowczo i wstałam z krzesła. – Harry, powinieneś się przespać. To był tylko zły sen. Widziałeś to przez przypadek. Wszyscy powinniście wracać do łóżek.
-Ty chyba nie wiesz, co mówisz – prychnął Fred. – Nasz tata został zaatakowany i może umrzeć!
-Nie wiem, co mówię, tak? – zapytałam jadowitym tonem. – Artur dobrze wiedział, co mu grozi i sam ponosi tego konsekwencje.
Ruszyłam w stronę drzwi, ale Syriusz złapał mnie za rękę.
-Nigdzie cię nie puszczę – powiedział chłodno.
-Założymy się? – zapytałam i zasyczałam, jak rozjuszona kotka. Machnęłam ręką, a paznokcie rozcięły Syriuszowi rękę.
-Nie poznaję cię – powiedział. Uśmiechnęłam się.
-Dawna Sophie już nie żyje – odpowiedziałam i kopniakiem otworzyłam drzwi, za którymi teleportowałam się.

~*~


Eh, nie chciało mi się dzisiaj pisać… Wesołych Świąt życzę wam wszystkim xD I już nie zanudzam xD 

22 grudnia 2008

Rozdział 78

Nadszedł grudzień, a wraz z nim śnieg, mróz i kolejna seria moich kłopotów. Miałam nadzieję, że po tej aferze z Draconem, Pansy i moją metamorfozą, wszystko wróci do normy, ale jednak nie wróciło… Oczywiście, powrót do mojej dawnej diety był dla mnie katorgą, ale jakoś sobie z nią poradziłam i starałam się nie patrzeć na krew. Miałam w tym jedno pocieszenie – Victor przechodził to samo. Tylko że on nie miał pod nosem tyle smakowitych kąsków z czystą krwią, co ja. Starałam się jak najrzadziej całować Dracona, aby przez przypadek go nie ukąsić.
Ten problem ciągnął się za mną przez kilka dni, ale powoli odzyskałam panowanie nad sobą. Następnym, bardziej uciążliwym problemem, stała się bezsenność. Kiedy w końcu udawało mi się zasnąć, dręczyły mnie koszmarne sny. Chodziłam więc przez cały dzień, jak wstawiona.
*
Szłam jakimś ciemnym korytarzem. Na ścianach oprócz szarej tapety, nie było nic. Skądś znałam to pomieszczenie, ale nie mogłam sobie przypomnieć skąd.
Przeszłam więc na jego koniec i otworzyłam drewniane, rozlatujące się drzwi. Uderzyła mnie jeszcze większa ciemność, niż na korytarzu, przerywana co chwilę rozbłyskami różnokolorowego światła, a ciszę rozdzierał co chwilę czyjś krzyk i bieganina. Nagle w pokoju rozjaśniło się i zobaczyłam ludzi, walczących ze sobą. Większość z nich bardzo była mi znajoma i z pewnością wygrywała bitwę. Ta mniejszość była zakapturzona, ubrana w czarne szaty, niektórzy z nich leżeli w bezruchu na zakurzonej podłodze. Wśród zamieszania zauważyłam znajomą twarz z jasnymi lokami, sięgającymi ramion. Sięgnęłam po różdżkę, ale z rozpaczą stwierdziłam, że kieszeń jest pusta. Nie ma jednak się czym martwić… Nie potrzebuję różdżki, by pokonać tą nieprzyjazną większość wrogo nastawionych posłańców z ministerstwa.

-Sophie, Czarny Pan nie byłby rad, gdyby cię tu zobaczył! – krzyknęła postać z jasnymi lokami.
-Evan, uważaj! – zawołałam tylko, ale zanim Rosier się zorientował, został trafiony szkarłatnym promieniem i padł porażony na podłogę. Jakaś inna postać, również dobrze mi znajoma, uchyliła się przed zielonym ogniem i pochyliła głowę nad Evanem.
-Za długo załaziłeś mi za skórę – wycharczał Moody, ale zamiast skierować na niego różdżkę, spojrzał w moją stronę i dodał: - Ty również.
Otworzył usta, by wypowiedzieć zaklęcie, ale Rosier podniósł się z ziemi i krzyknął:
-Sectusempra!
Krew trysnęła z twarzy Moody’ego, który chwycił się za nos i zawołał:
-Avada kedavra!
Rosier padł na podłogę, a ja wrzasnęłam i machnęłam rękami. Żadne zaklęcie jednak nie podziałało, a Szalonooki roześmiał się i wycelował we mnie różdżką.
-To za zdradę Zakonu, Dark Lady – powiedział. Zobaczyłam tylko błysk zielonego światła…

Zerwałam się z krzykiem z łóżka. Moje oczy, które przywykły już od dawna do ciemności, od razu spostrzegły Sapphire, Pansy, Celestynę i Emmę. Zauważyłam, że pościel na moim łóżku jest całkiem poskręcana. Otarłam z czoła zimny pot i spuściłam wzrok. Jeszcze nigdy nie czułam się tak głupio, głównie z tego powodu, że Parkinson, która niegdyś lękała się mnie, teraz była świadkiem, jak pannę Serpens nękają koszmary nocne.
-Wszystko dobrze? – zapytała Sapphire. Po raz pierwszy byłam jej wdzięczna za jej zatroskany ton.
-Sapphire, ja już tego nie zniosę dalej – jęknęłam. – Nie mogę spać, nie mogę jeść, nie mogę trzeźwo myśleć… w nocy nękają mnie koszmary… co noc patrzę, jak Alastor morduje Evana…
Ukryłam twarz w dłoniach, pozwalając łzom płynąć po policzkach. Sapphire objęła mnie ramieniem.
-A wy nie macie nic innego do roboty? – warknęła do pozostałych dziewczyn.
-Zostaw mnie, nie rób ze mnie kaleki – powiedziałam do Sapphire, uwalniając się z jej objęć. – Idźcie spać, dajcie mi spokój…
Padłam na łóżko i przewróciłam się na bok twarzą do ściany. Nie chciałam widzieć ani mściwego uśmieszku Pansy, ani zatroskanej miny Sapphire. Chciałam po prostu zasnąć i już się nie obudzić…
*
-To tylko taki skutek uboczny – mówiła po raz setny Sapphire na drugi dzień.
-To nie przypadek – rzekłam, kiedy szłyśmy na śniadanie. – Śni mi się jakaś bitwa w znanym mi miejscu, jest tam Evan, który walczy z Moodym. Rosier ginie, a Alastor mówi, że to za zdradę Zakonu. Sapphire, on mówi do mnie Dark Lady… Myślisz, że to jakaś wizja, czy coś…?
-Absurd – prychnęła Szafir i usiadła na swoim krześle.
-Przecież miałam już tego rodzaju wizje – upierałam się.
-Więc idź do Dumbledore’a i przyznaj się, że zdradzasz Za…
-Nie drzyj się tak! – syknęłam, rozglądając się dookoła. – I wcale nie spiskuję przeciw niemu. Jestem tylko wierna wujowi. Jak Snape.
-Więc idź do niego – powiedziała Sapphire, tym samym kończąc temat, za co byłam jej bardzo wdzięczna. Rozprawiania na temat snów miałam już serdecznie dosyć, wystarczyły mi lekcje wróżbiarstwa, które były po prostu tragedią. Umbridge była teraz na każdych zajęciach profesor Trelawney. Prosiła ją, by przepowiadała jej, jaka będzie następnego dnia pogoda, jaka będzie odpowiedź ucznia na zadane pytanie. Nic więc dziwnego, że Trelawney w końcu dopadła depresja. W sumie, nie dziwię się jej… Też bym się załamała, gdybym codziennie musiała prawie cały dzień spędzać z Umbridge…
Na szczęście, uczniowie widywali ropuchę tylko dwa razy na tydzień, chyba że natknęli się na nią na korytarzu [te spotkania nie były miłym doznaniem].

Ale Umbridge też Hagrida obsmarowywała. Od kiedy na swoją pierwszą lekcję opieki nad magicznymi stworzeniami przyprowadził Testrale, Umbridge postanowiła i jego się uczepić. Oczywiście, chciała się go pozbyć ze szkoły dla tego, że jest mieszańcem i murem stoi za Dumbledore’em.

-Ah, te wszystkie skrzaty, których jeszcze nie uwolniłam, będą musiały zostać tu na Boże Narodzenie – westchnęła Hermiona podczas jednego z wieczorów, spędzonych ze mną i Sapphire w bibliotece.
-Ciesz się, że Ron tego nie słyszy – mruknęłam do niej sponad podręcznika obrony przed czarną magią.
-Jak ty możesz to czytać – prychnęła Hermiona, wskazując na moją książkę.
-Ja mam zamiar przejść do 6 klasy – odpowiedziałam. – Jeśli wolisz powtarzać SUMY z obrony przed czarną magią, nie wchodzę ci w drogę.
Hermiona westchnęła i odłożyła pióro, którym coś pisała w jakimś zeszycie.
-Masz rację – przyznała i zatrzasnęła mi zeszyt przed nosem, bo próbowałam do góry nogami odczytać treść w nim zawartą.
-Daj sobie spokój z tą wszą, dobrze? – poprosiłam znudzonym tonem. – Skrzaty są po to, aby PRACOWAĆ, a nie wyjeżdżać na wakacje.
Hermiona, która właśnie sięgała po swój podręcznik obrony przed czarną magią, spojrzała na mnie, a jej ręka zawisła nieruchomo ponad książką.
-Myślałam, że jesteś po MOJEJ stronie – powiedziała rozjuszona. – Nie czujesz żalu, kiedy patrzysz na te smutne skrzaty, tęskniące do równouprawnień?
-Ona nic nie czuje, odkąd jest… - wtrąciła się Sapphire, ale umilkła, gdy spostrzegła moją minę. Schowała więc twarz za książką, mając nadzieję, że Hermiony nie objedzie jej zdanie. Myliła się jednak.
-Odkąd Sophie jest czym? – dopytywała się Miona.
-Dziękuję za porównanie do przedmiotu – prychnęłam.
-Dobra, ale kim się stałaś? – naciskała.
Westchnęłam ciężko.
-Wiesz, kim są Ghostowie, prawda? – zapytałam. – Więc, każdy dzieciak z tej rodziny przechodzi fazę, w której zmienia się w dojrzałego wampira. To spotkało i mnie.
Hermiona cofnęła rękę od książki, sądząc po raz pierwszy w życiu, że coś może być ciekawszego od nauki.
-Czyli żywisz się krwią, jesteś nieśmiertelna i potrafisz latać? – spytała.
Roześmiałam się.
-Zachowujesz się jak dziecko – stwierdziłam. – Nie, nie jestem nieśmiertelna, potrafię latać, a krwią się nie żywiłam, bo siedziałam w zamknięciu przez kilka dni.
-Kto cię zamknął?
Wstałam i zagarnęłam do torby ze stolika wszystkie swoje książki.
-I tak już za dużo wiesz – odpowiedziałam. – Módl się więc, żebym nie zaspokoiła swojego głodu, pijąc twoją krew.
Mrugnęłam do niej i opuściłam bibliotekę. A jednak mogę rozmawiać z kimś takim jak Hermiona Granger, nie wpadając przy tym w złość…

^.^.^.^


Uff, koniec xD Nareszcie. Ten rozdział z dedykacją dla Clumsy :* Mam nadzieję, że rozdział ujdzie, w końcu trochę się nad nim namęczyłam… coś leń wziął górę nad weną xD Ale w następnym odcinku nie będę już nudzić, może dam trochę akcji xD 

20 grudnia 2008

Rozdział 77

Voldemort myślał zapewne, że teleportuję się od razu do Hogwartu, ale jak bardzo się mylił. No, pomiędzy szkołą a cmentarzem jest zasadnicza różnica. Jakie to dziwne, że zawsze przypominam sobie o moich bliskich zmarłych akurat w dniu ich rocznicy śmierci… Nie byłoby też rozważnie wpadać do zamku w samym środku nocy.
Rozejrzałam się dookoła, pozwalając oczom przypomnieć sobie to miejsce. Ah, jak dawno mnie tu nie było… będzie jakieś cztery lata…
Moje oczy, pomimo mroku, który mnie otaczał, zobaczyły wszystko. Bez trudu dotarłam do bramki cmentarza i otworzyłam ją. Ta zaskrzypiała donośnie, przyprawiając mnie o dreszcze. Przypominałam sobie wszystko. Zaniedbane grobowce, porośnięty mchem murek, otaczający niewielki cmentarzyk, drewniany kościół nieopodal niego… To miejsce do złudzenia przypominało mi „dom”, w którym mieszkało teraz ciało Darli…
Moje nogi same poprowadziły mnie przez alejkę, jakbym odwiedzała to miejsce wiele razy, a byłam tu przecież tak dawno… Zmierzyłam wzrokiem mogiłę, całkiem podobną do innych, z tym jednak wyjątkiem, że w rogu czarnej tablicy grobowej wygrawerowany był, teraz już mało widoczny znak małej czaski z wężem zamiast języka. Na środku zaś, wypisane było srebrnymi literami:

Evan Rosier
*17.07.1972
+29.11.2003

Usiadłam na piętach przy grobowcu i oparłam o jego płytę łokcie. Uśmiechnęłam się blado i zaczęłam mówić, jak niegdyś z nim rozmawiałam:
-Byłam u ciebie ostatnio, dopiero na pogrzebie. Mam nadzieję, że się nie gniewasz?
Westchnęłam, a w mojej ręce pojawił się bukiet niezapominajek, który złożyłam pod napisanym nazwiskiem. Zawsze zwykłam dawać kwiaty na grób, a każdy kwiat miał swoje znaczenie. W tym przypadku chciałam dać Evanowi znak mojej pamięci o nim.
Dla Voldemorta może było to idiotyczne, ale nie dla mnie. Jego nie obchodziło dobro jego oddanych sług. Kiedy byli jeszcze w pełni sił fizycznych i magicznych, dbał o nich jako tako. Ale po och śmierci, pozwalał łaskawie na pochowanie ciała. Później już nigdy o nich nie wspominał.
Ja byłam inna. Pamiętałam każdego Śmierciożercę i to wszystko, co zrobił dla mnie i Czarnego Pana. Utrata każdego sługi była dla mnie ogromnym ciosem. Każdą śmierć przeżywałam w podobny sposób. Nie płakałam. Przecież płacz nic nie daje. Roniąc łzy, nie przywrócę nikomu życia…
Evan Rosier był dla mnie wyjątkowy. Pamiętałam jego twarz jak przez mgłę. Wtedy, kiedy widziałam go po raz ostatni, byłam jeszcze małym dzieciakiem. Nie chodziłam nawet do Hogwartu.
Był to dzień, kiedy zginął. Przyczynił się do tego bunt popleczników Voldemorta. Jego wielbiciele, bo innego słowa na to nie ma, postanowili bez swojego pana zdobyć władzę, a raczej pokazać, że choć Czarny Pan poniósł ciężką ranę, ma jeszcze swoje wierne sługi. Później, około północy, doszła do mnie wiadomość, przyniesiona przez sowę Lucjusza Malfoya. Zginęło trzech Śmierciożerców, niektórych złapano, a niewielka reszta z nich uciekła. Wśród ofiar został wymieniony Evan Rosier, zamordowany przez Alastora Moody’ego.

Wybuchnęłam płaczem. Nie mogłam się powstrzymać. Była to jedna z nielicznych chwil, kiedy pozwoliłam sobie na taką słabość. Gdybym nie posłuchała Malfoya, na pewno sprawy potoczyłyby się inaczej. Poszłabym wtedy z nimi do tego cholernego ministerstwa i nie pozwoliłabym, by śmierć zagarnęła w swoje ramiona bliską mi osobę.

Evan należał do tej grupy Śmierciożerców, których darzyłam ciepłym uczuciem. Nie przyjaźniłam się ze wszystkimi [do wyjątku należał na przykład Glizdogon], lecz z większością. I nie byli to odważni, skorzy do poświęceń osoby. Ale Rosier należał akurat do takich. Zginął za Czarnego Pana, poważnie okaleczając Moody’ego.
Uśmiechnęłam się triumfalnie, ale ten gest został przyćmiony przez kolejny wybuch płaczu. Jak to jest, że tacy wspaniali ludzie giną w walce, kiedy miernoty, typu Glizdogona, wałęsają się po świecie?
Uderzyłam pięściami w płytę nagrobkową. Rozkleiłam się całkowicie. Ile osób jeszcze stracę? Czy śmierć nie widzi, że ma pod nosem kogoś mniej wartościowego od nich? Mnie na przykład…
Zawsze chciałam wiedzieć, co stanie się po śmierci. Gdzie jest Bóg, który daje ludziom życie? I gdzie jest śmierć, która je ludziom odbiera? Chciałam poznać odpowiedź na tyle pytań… Czy to co robię, jest dobre? Zdradzam Zakon, by być szczera z Voldemortem. Utrudniam mu działanie, by pomóc Dumbledore’owi.

Ah, sentymenty… to jedyna rzecz, do której miałam słabość. Ale mnie wzięło… Jednak, kiedy człowiek zastanowi się nad wszystkim, dochodzi do wniosku, że kiedy pozna odpowiedź na jedno pytanie, nasuwa się pięć kolejnych, i nie wie, która odpowiedź jest prawdziwa. Życie jest jak dziki ogród, wypełniony pięknem i śmiercią…

Po chwili uspokajałam się. Zmusiłam łzy, aby przestały płynąć. Zacisnęłam odrętwiałe ręce na krawędzi nagrobka, uświadamiając sobie, że powietrze jest mroźne i suche. Po raz pierwszy od kilku dni poczułam chłód. Moje zmysły odzyskują czujność, mózg zaczyna normalnie pracować… zaczynam odczuwać ludzki głód. A więc moja metamorfoza dobiega końca.
Wstałam ze zmrożonej ziemi i otrzepałam kolana. Teraz dręczyło mnie tylko jedno. Dlaczego Barty zapomniał?
*
-Gdzie ty byłaś?
-O mój Boże, jak ty wyglądasz!
-Tak się o ciebie martwiliśmy!
-Dlaczego nie było cię tak długo?
-Musisz nam wszystko opowiedzieć!
Z takimi pytaniami powitali mnie Ślizgoni, kiedy rano teleportowałam się do ich salonu. Nie licząc tego, że byłam zziębnięta, głodna i zmęczona, humor nawet mi dopisywał, biorąc pod uwagę sytuację, która miała miejsce zaledwie kilka godzin temu.
-Sophie, czy jesteś świadoma, co czułam, kiedy tak nagle zniknęłaś? – naskoczyła na mnie Sapphire.
-Nie mam zielonego pojęcia – wyznałam, mając ogromną nadzieję, że Sapphire zedrze gardło, zanim całkowicie pogrąży się w swoim kazaniu.
-A więc wyobraź sobie, że nie spałam całą noc, zamartwiając się – wysyczała Sapphire. – Może ktoś cię porwał? Ależ nie, bo to przecież nie możliwe w Hogwarcie!
-Sapphire – przerwałam jej zmęczonym tonem. – Jest mi przykro z tego powodu. Wybaczcie mi wszyscy, ale jestem głodna i chciałabym się przebrać.
Wycofałam się z tłumu Ślizgonów i pobiegłam do sypialni dziewczyn. Dopadłam łazienki i zatrzasnęłam za sobą drzwi. W samą porę, bo zaraz po tym, do pokoju wpadła Sapphire.
-Wyjaśnij mi wszystko! – zażądała, waląc w drzwi. Już raz spotkałam się z jej nadopiekuńczością, więc wolałam spokojnie jej opowiedzieć cały przebieg zdarzeń, niż ponownie się przekonać, jaką jest dobrą przyjaciółką.
-Powiem ci, ale nie przerywaj mi – zawołałam z łazienki, włażąc pod prysznic. – Byłam u wuja, bo chciał mnie widzieć. I dobrze, bo gdybym nie posła wtedy, nie obyłoby się bez ofiar śmiertelnych.
-Co masz właściwie na myśli? – zapytała Sapphire.
-Wiesz, że Ghostowie są w pewnym sensie inni od wszystkich ludzi? – odpowiedziałam, przekrzykując szum wody. – Są po części wampirami i mnie też się to udzieliło. Czarny Pan zamknął mnie na pewien czas w jakimś pomieszczeniu dla wariatów, aby mi się odmieniło. Później mnie wypuścił, ja wróciłam do sił, krew nie stanowi już mojej diety i jestem.
Wyszłam spod prysznica i owinęłam się ręcznikiem.
-Wiesz, to dziwne, bo Victor też dziwnie się zachowywał – odezwała się Sapphire. – W końcu przybyła tu twoja matka, żeby go zabrać. Ma wrócić dziś po śniadaniu.
Szczotka do włosów wypadła mi z ręki. Otworzyłam drzwi, a ubranie samo pojawiło się na moim ciele. Chwyciłam ręcznik, który opadł na podłogę i cisnęłam nim przez cały pokój, trafiając w niespodziewającą się niczego Sapphire.
-Może ją jeszcze złapię – powiedziałam do siebie i wypadłam z sypialni. W salonie na szczęście już trochę się uspokoiło, więc skorzystałam z okazji i przemknęłam niezauważona przez całą jego długość. Opuściłam lochy i dziwnym trafem wpadłam prosto w ramiona Bes.
-Tak się martwiłam o ciebie! – zawołała, całując mnie kilkakrotnie w policzek.
-Mamo! – wybełkotałam. – Tom nic ci nie napisał? Nie wyjaśnił, że…
-Nie dostałam od niego sowy – wyjaśniła Bes. – Ale wiedziałam, że coś jest nie tak. Victor powiedział, że nie było cię w szkole cały dzień.
-Więc ile dni mnie nie było? – zapytałam.
-Prawie tydzień – odparła. – Sześć dni.
Jęknęłam. No, to rzeczywiście będę miała do nadrobienia w szkole.
-Vipi też się zmienił, prawda? – spytałam.
-Tak – przyznała. – Właśnie poszedł do Wielkiej Sali, a ja wybieram się do Dumbledore’a. Powiedz mi jeszcze… jak on cię traktował?
Rozejrzałam się dookoła, aby sprawdzić, czy nikt nas nie podsłuchuje i odpowiedziałam szeptem:
-Czarny Pan? Noo… można powiedzieć, że przeżyłam – odpowiedziałam.
-To idź już na śniadanie, zobaczymy się niedługo –odrzekła Bes i pobiegła schodami na pierwsze piętro.
Coś czuję, że przez ten krótki czas do przerwy świątecznej będzie bardzo ciekawy…

*_*_*_*_*_*


Ah, nareszcie się z tym uporałam. Nie zanudzam, więc dedykacja dla Maiki :*