Staliśmy
tak przez chwilę, aż zaśmiałam się i odsunęłam różdżkę od swojego gardła.
- Łoł,
łoł, łoł, spokojnie – powiedziałam rozbawionym tonem. – Bo mi wydłubiesz tym
oko, monsieur.
- Więc
proszę nie zapominać o dobrych manierach, cherie
– warknął Voldemort i chwycił mnie za włosy. – Minęły już te czasy, kiedy byłem
dla pani popychadłem. Dość już.
Te słowa
nie wywarły jednak na mnie wrażenia. Nie odpowiadałam. Patrzyłam tylko, jak on
daje tutaj popis swoich dobrych manier.
Ale
Czarnego Pana zaczęło wkrótce irytować moje milczenie, mój ironiczny uśmieszek
i spokój. Na jego twarzy coraz wyraźniej znaczyła się wściekłość i rządza
mordu.
- Jeśli
tak bardzo musisz kogoś zabić – odezwałam się spokojnie. – nie potrafisz się
pohamować, zrób to.
Voldemort
przez chwilę bił się z myślami. Nie starałam się zajrzeć mu do umysłu, ale
czułam to. Prawie słyszałam odgłosy tej bitwy, toczącej się w jego znękanej
głowie.
Riddle
puścił mnie, schował różdżkę i zaczął powoli krążyć po komnacie. Jego kroki
dudniły głucho po pokoju. Wsunęłam ręce głęboko do kieszeni i zaczęłam gwizdać.
Nie spotkałam się jeszcze z gorszą drwiną, która mogłaby bardziej odcisnąć się
na dumie Voldemorta, jak gwizdanie w jego obecności. Tym razem również bardzo
go to zirytowało. Nie dawał jednak przez chwilę tego po sobie poznać. Chodził
tam i z powrotem, uparcie hamując swój gniew. Nie wytrzymał jednak zbyt długo
tej presji. Doskoczył do mnie i przycisnął mnie do drzwi.
- Zamknij
się! – zawołał. Zorientowałam się, że moje nogi nie dotykają już podłogi.
Zaczęłam się śmiać.
- Gniew,
furia – wydyszałam, z trudem panując nad śmiechem. – No, tak lepiej!
Voldemort
puścił mnie i znów zaczął krążyć po komnacie. Jego zachowanie wydawało mi się
czasem nieco dziecinne, nie uważacie?
- Dobra, uspokój
się – odezwałam się i zaszłam mu drogę. – O co właściwie poszło, bo ja już się
w tym gubię.
- Nie mam
pojęcia – odparł surowym tonem Voldemort. – Ja też już nie wiem, co myśleć o
naszych kłótniach. I to wszystko przez ciebie. Nakręcasz tylko tą spiralę
nienawiści, która się między nami wytworzyła.
- Że ja to
nakręcam – prychnęłam. – No popatrz, nie wiedziałam.
- Czuję
się zaszczycony, mademoiselle –
wycedził Czarny Pan. Teraz już prawie stykaliśmy się nosami [biorąc pod uwagę
fakt, że Voldemort nie posiadał obecnie tego narządu].
- Bo ja
myślałam, że to wszystko twoja wina – warknęłam, szturchając go w pierś palcem.
– To ty zawsze pchasz tą płaską gębę w moje sprawy.
Voldemort
wyprostował się.
- Nie mów
tak do mnie – powiedział grobowym tonem.
- Bo co?
Znów
szturchnęłam go palcem w pierś.
- Nie rób
tak – wycedził, drżąc ze złości. Roześmiałam się i znów go dźgnęłam. Voldemort
zesztywniał, co spowodowało we mnie jeszcze większą wesołość.
- Irytuje
mnie twój śmiech – stwierdził po chwili Riddle. Umilkłam. Moje ręce zaczęły
drżeć ze złości.
- A mnie
irytuje cała twoja osoba, panie –
prychnęłam i szturchnęłam go palcem w pierś. Tym razem otrzymałam odpowiedź w
postaci śliwy pod okiem. Siła tego ciosu była tak duża [doskonale znałam
niepospolite umiejętności „walki” swojego wuja], że upadłam na podłogę.
Skwitowałam to wybuchem śmiechu.
- Żałosny
jesteś – powiedziałam, gdy powoli zbliżał się do mnie. – I gdzie twoje maniery,
monsieur? Gdzie twoja duma! I co
teraz ze mną zrobisz, panie? Będziesz mnie torturował? A może od razu zabijesz?
Voldemort
wyciągnął do mnie pomocną dłoń, ale roześmiałam się i wstałam z podłogi, a
siniak zniknął.
- Idź do
diabła – wycedziłam i splunęłam mu pod nogi.
- Dajmy
już sobie z tym spokój – odrzekł Voldemort i chwycił mnie w objęcia. Słyszałam
bicie jego serca, przyspieszony, nierówny oddech… Czułam się jak staruszka, a
miałam tylko niecałe 15 lat. Jednak moim doświadczeniem życiowym mogłabym się
podzielić z niemal tuzinem dorosłych ludzi.
- Zostaw
mnie – powiedziałam chłodnym tonem. – Mam tego dość. I jak sam powiedziałeś,
drażnię cię.
Tym razem
to Voldemort się roześmiał.
- Wiele
razy chciałaś odejść – powiedział. – Tym razem też tego nie zrobisz.
Uzależniłaś się ode mnie.
Wytrzeszczyłam
oczy. Uzależniłam się od kocimiętki, nie od niego. Jestem związana z Czarnym
Panem, ale bez przesady…
- A ja od
ciebie – dodał.
Przez moją
twarz przebiegł cień uśmiechu, ale odwróciłam się i otworzyłam drzwi.
-
Spirytus! – zawołałam. Po chwili rozległy się kroki dwóch osób i z jakiegoś
korytarza wyszedł Barty i Spirydion. – Dziękuję, Barty, że się nim zająłeś
przez moment.
Chwyciłam
brata i teleportowałam się z nim do jego uroczej dzielnicy. Ja, jak każdy
zwykły śmiertelnik, nie mam szczęścia przez cały czas. I niestety, zbrakło mi
tego szczęścia akurat przed domem Spirydiona.
- Co ty
tutaj robisz?! – usłyszałam mało znajomy głos kobiety. Odwróciłam się i
zobaczyłam również mało znajomą postać. Miała czarne długie do ramion włosy,
zielone oczy i chudą, wysoką sylwetkę.
- Eee… -
zaczęłam. – Odprowadzam brata…
Nagle
okropna myśl ugodziła mnie w tył głowy. To
jest moja matka. Bogowie, jakie szczęście, że nie jestem do niej podobna…
- Mamo –
odezwał się Spirydion, ale kobieta wpadła mu w słowo:
- Do domu,
Spirydion. Zawołaj tu ojca.
Spirytus
wbiegł po schodkach do domu, a matka minęła go i stanęła kilka metrów przede
mną.
-
Myślałam, że mój diaboliczny braciszek nie pozwala ci się spotykać z gorszymi,
takimi jak my – prychnęła. Miała dziwny, zarozumiały głos, wcale nie podobny do
mojego. To było wprost niemożliwe, że jest moją matką. Jak można pałać taką
nienawiścią do własnego dziecka?!
- Nie
uważam, że jesteście gorsi – odpowiedziałam. – On też tak nie uważa. Stwierdził
po prostu, że lepiej mi będzie…
- Jeśli
przeciągnie ciebie na swoją stronę – przerwała mi.
- To nie
prawda – warknęłam. – Czarny Pan wcale tak tego nie postrzega. Zależy mu na
mnie.
Matka
roześmiała się.
- Tak ci
powiedział? – zapytała. – A więc skłamał. To w jego stylu. Jemu na nikim nie
zależy. Chce cię tylko wykorzystać, a później wyrzucić, jak zwykły śmieć.
Przez
chwilę poruszałam ustami, jak ryba wyciągnięta z wody.
- O co
chodzi, Melanio? – zapytał jakiś mężczyzna i wyszedł na ganek. Jego zielone
oczy zwęziły się, gdy mnie ujrzał. Wyglądał teraz jak typowy mugol. Miał na
sobie szary, wełniany sweter, wytarte dżinsy i granatowe kapcie. Jego żona nie
wyglądała lepiej. Miała różową bluzkę z
długim rękawem i fioletową spódnicę poza kolano oraz wełniane kapcie, obszyte
sztucznym futerkiem.
- To ty
kłamiesz – warknęłam. – Łżesz jak pies. Chcesz, abym zostawiła Czarnego Pana.
Ale nie ciesz się, bo to się nigdy nie stanie.
Zanim
którekolwiek z nich zdążyło się odezwać, rozpłynęłam się w powietrzu,
pozostawiając po sobie jedynie chmurkę zielonego dymu, który stopniowo zaczął
opadać, aż zniknął całkowicie.
Pojawiłam
się w domu przy Grimmauld Place. Wszyscy już wrócili ze szpitala i gawędzili
wesoło w kuchni przy drugim śniadaniu.
- Gdzie
byłaś? – zapytała Bes. – Nie było cię tak długo…
- Trochę
mi się przeciągnęło – mruknęłam i zajęłam swoje miejsce obok Syriusza, który
objął mnie ramieniem.
- Coś taka
zdołowana? – spytał. Wzruszyłam lekko ramionami.
- Gdzie
Harry?
- Nie
odpowiada się pytaniem na pytanie – zaśmiał się Syriusz.
- Już dziś
powiedziano mi, że jestem nieobyta, więc mógłbyś sobie darować –mruknęłam, na
co Wąchacz roześmiał się.
- Tak,
Voldemort zawsze miał poczucie humoru – prychnął.
- Ciesz
się, że tego nie słyszy – stwierdziłam.
Podparłam
głowę rękami. Teraz wyglądałam jak człowiek znękany życiem i całkiem zalany.
- Harry
jest na górze, Molly kazała mu się przespać – odpowiedział nagle Syriusz.
Wstałam.
- A ciebie
gdzie znowu niesie? – zapytał Wąchacz.
- Nieważne
gdzie, byle daleko od ciebie – prychnęłam i zatrzasnęłam za sobą drzwi. Dziwne,
że mój ponury nastrój wziął się od jednego, rzuconego mimochodem słowa
biologicznej matki. „Jemu na nikim nie
zależy.” To absurd! Przecież martwił się o mnie, kiedy Harry podczas jego
odrodzenia rzucił na mnie Zaklęcie Cruciatus. Podobnie było wtedy, gdy
przechodziłam swoją metamorfozę. Owszem, nie okazywał tego w jakiś wyszukany
sposób, ale jednak się o mnie bał. I to wszystko miałoby być kłamstwem?
Wspięłam
się po schodach na pierwsze piętro. Nogi same powiodły mnie do opustoszałego
salonu. Usiadłam przed lustrem i wbiłam w nie spojrzenie. Po tym, co usłyszałam
od matki, było dla mnie po prostu zwykłym lustrem w posrebrzanej, prostej
ramie.
~*~
Nowy
rozdział będzie dopiero po nowym roku, cóż tu poradzić… Życzę jeszcze raz wam
wszystkim udanego Sylwestra i zabawy do białego rana xD
Mam
nadzieję, że nowy szablon nie jest gorszy od poprzedniego. Jeśli jest, mówcie,
to przywrócę poprzedni xD A dedykacja, z okazji Sylwestra dla każdego, kto
przeczyta tą notkę xD Pozdro xD
Cały
poranek wszyscy odsypiali nieprzespaną noc. Tylko ja oczywiście, po wypiciu
eliksiru uzupełniającego sen, bynajmniej nie miałam ochoty na to. W głowie
nadal siedziało mi to lustro. Nie mogłam jednak nic o nie wypytać, bo gdy tylko
zadawałam pytanie „Powiesz mi coś więcej o tym lustrze?”, Syriusz wzdrygał się
i zmieniał temat. Z resztą, nie on jeden. Wszystkich domowników poraziło jakby
zaklęcie szczękościsku.
Kiedy
wszyscy zamknęli się w swoich sypialniach, ja wymknęłam się z pokoju, który
dzieliłam z Livią, Ginny i Sapphire i poszłam do salonu. Postanowiłam bliżej
zbadać to lustro, bez względu na wszystko. Nic jednak nie udało mi się
stwierdzić, oprócz tego, że jest oprawione w posrebrzaną ramę, napełnia mnie
lękiem, obrzydzeniem i zachwytem.
Usiadłam
więc ‘po turecku’ na zakurzonym dywanie i wbiłam w nie wzrok. Siedziałam tak
przez wiele minut, może godzin. Czas przestał się dla mnie liczyć. Byłam tylko
ja i to lustro.
Nagle
otworzyły się drzwi i wszedł Syriusz.
-
Wiedziałem, że cię tu znajdę – odezwał się i usiadł obok mnie.
Pokiwałam
głową, nie odrywając wzroku od lustra.
- Chodź
stąd – dodał.
- Dobrze –
odpowiedziałam, ale nie ruszyłam się z miejsca.
Po kilku
minutach, Syriusz zaczął tracić cierpliwość.
- Nie
ignoruj mnie – powiedział groźnym tonem.
- Nie
ignoruję – rzekłam tym samym monotonnym głosem, nie spuszczając wzroku z
lustra.
Syriusz
wstał i stanął przede mną, by zasłonić mi widok.
- Nie rób
mi na złość, bo to się źle dla ciebie skończy – powiedziałam i pochyliłam lekko
głowę, by nadal móc pochłaniać wzrokiem każdy kawałek lustra.
- Jesteś
opętana – stwierdził Syriusz.
- Nie
sądzę.
- Sama
tego chciałaś – warknął Wąchacz i przerzucił mnie przez swoje ramię. Zaczęłam
się wić, by jakoś uwolnić się z jego uścisku, jednak nic nie poskutkowało.
-
Natychmiast mnie puszczaj! – zawołałam. Mój krzyk obudził panią Black, która
zaczęła swoją serenadę.
Syriusz
nie odpowiedział, tylko zaniósł mnie do kuchni. Ku mojej czarnej rozpaczy, była
w niej połowa członków Zakonu, Weasleyowie i Ghostowie. Przestałam się wiercić,
by nie dodawać sobie jeszcze bardziej idiotycznego wyglądu w i tak już żałosnym
położeniu.
- Jeszcze
raz cię zobaczę przed tym lustrem, a zamknę cię w piwnicy – zagroził mi Syriusz
i rzucił mnie na moje miejsce. Sama groźba Syriusza była dla mnie bardzo
przerażająca. Przecież spędziłam kilka dni w całkiem ciemnej, małej komórce w
rezydencji Voldemorta i nie uśmiechało mi się do niej wracać.
-Głupi
jesteś – prychnęłam i zaczęłam znęcać się nad swoim widelcem.
Ogólne
rozbawienie z okazji mojego intrygującego wejścia do kuchni, zmalało dopiero po
drugim śniadaniu. Pożegnaliśmy się z Syriuszem [ja ograniczyłam się tylko do
chłodnego spojrzenia i kiwnięcia głową] i opuściliśmy zrujnowany dom przy
Grimmauld Place. Do Szpitala Świętego Munga pojechaliśmy tramwajem. Nie
potrafię zrozumieć, jak mugole mogą czymś takim jeździć. Małe to takie i
zatłoczone w dodatku… a zapach tak przyjemny,
że może powalić konia.
Wysiedliśmy
w samym sercu Krakowa [przypominam, że akcja toczy się w Polsce]. Moody i Tonks
poprowadzili nas wszystkich w stronę staroświeckiego domu handlowego,
zbudowanego z czerwonej cegły. Nad drzwiami widniała tabliczka z ledwo
czytelnym napisem: „Purge & Dowse Ltd”. Na wystawie stał stary manekin,
reklamujący zielony nylonowy fartuch. Na wielkich zakurzonych drzwiach było
napisane: Zamknięte z powodu remontu.
Tonks
przycisnęła nos do szyby i powiedziała do manekina:
-Cześć,
przyszliśmy odwiedzić Artura Weasleya.
Uniosłam
lekko brwi. Czarodzieje rzeczywiście muszą mieć bzika, skoro wymyślają tak
dziwne sposoby na ukrycie szpitala przed mugolami.
Manekin
kiwnął palcem i Tonks razem z Ginny i Sapphire przeszła przez zamknięte drzwi,
jakby były tylko gazem. Ja miałam już wprawę w przenikaniu przez różne rzeczy,
więc bez wahania weszłam jako druga, trzymając za rękę krzywiącego się Spajka i
Ripa.
W Świętym
Mungu byłam tylko raz, kiedy Sethi’ego ukąsiła jadowita tentakula, a było to
kilka ładnych lat temu.
Kiedy
wszyscy już bezpiecznie przeszli przez szybę, nikogo nie rozjechał mugolski
samochód, stanęliśmy w kolejce. Rozejrzałam się po izbie przyjęć, która po
naszym przybyciu, stała się jeszcze bardziej zatłoczona, niż była.
Pani
Weasley porozmawiała chwilę ze znudzoną czarownicą, siedzącą za biurkiem i
poprowadziła nas na pierwsze piętro. Na ścianach korytarzy wisiały portrety różnych
pokręconych uzdrowicieli, w tym jednego idioty, który krzyczał przez cały
korytarz, że jestem chora na kurzą ślepotę.
- Nie
jestem ślepa, ty hipochondryku jeden! – wrzasnęłam w końcu.
Dotarliśmy
na pierwsze piętro.
- Może
najpierw niech wejdzie rodzina – mruknęła Tonks. Cofnęliśmy się, ale Molly
powiedziała:
- Nie,
wejdźmy wszyscy.
- Molly,
nie będziemy męczyć Artura – odrzekł stanowczo Sethi, więc do sali weszli tylko
Weasleyowie, Harry, Livia, Victor i Spajk z Ripem.
Usiadłam
na jednym z krzeseł, stojących pod ścianą. Po upływie kilku minut drzwi się
otworzyły i wszystkie dzieciaki opuściły salę, a na ich miejsce weszli
„dorośli”.
W komnacie
było tylko czterech pacjentów. Artur Weasley leżał pod ścianą w kącie z
„Prorokiem Codziennym” na kolanach.
- Witajcie
– powitał nas radośnie.
- Dzień
dobry – odpowiedział Sethi i wszyscy przyciągnęliśmy sobie krzesła.
- A więc,
co z tym wężem? – zapytał od razu pan Weasley.
-
Przeszukali cały teren – odrzekł basem Moody. – Ale nigdzie go nie znaleźli.
Sam-Wiesz-Kto chyba nie spodziewał się, że wąż wśliźnie się do środka… Myślę,
że wysłał go na zwiady. I Potter mówił, że to widział?
- Tak –
odparła grobowym głosem Molly. – Wydaje mi się, że Dumbledore spodziewał się,
że Harry to zobaczy…
Zaśmiałam
się cicho.
-
Dumbledore nie jest wszechwiedzący – prychnęłam. – To wielki czarodziej, ale
bardziej prawdopodobne jest to, że raczej miał nadzieję na to, że Harry zobaczy
tę wizję.
Nikt nie
odpowiedział. Oczywiste było, że nikt nie zrozumiał mojej wielce inteligentnej
tezy, więc dodałam:
-
Dumbledore może tylko podejrzewać, jakie plany ma Czarny Pan. Ale fakt faktem,
nawet Dumbledore martwi się o Harry’ego.
- To chyba
oczywiste – odpowiedział Moody. – Chłopak widzi to oczami węża
Sami-Wiecie-Kogo. A jeśli on go opętał…
Mój
szyderczy śmiech znów rozbrzmiał w sali chorych.
- To jest
mocno śmieszne, Alastorze – stwierdziłam. – Czarny Pan ma już własne ciało i
nie potrzebuje korzystać z innego. I, wybacz, mamo, mówisz o Dumbledore’rze jak
o Bogu. To człowiek i również popełnia błędy. A co do Czarnego Pana…
- Wiem, że
go szanujesz… - przerwała mi Bes.
- Nie
zaprzeczysz, że Czarny Pan to największy mistrz oklumencji i legilimencji,
jakiego oglądał świat – wpadłam jej w słowo. – Więc nie miałby problemu z,
przykładowo… zmuszeniem Pottera, by uwierzył, że jest tym wężem. I nie widzę
powodu, Alastorze, byś podważał jego
autorytet.
Wstałam.
- Będę
wieczorem, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia – dodałam. – Arturze, zdrowia
życzę.
I
skierowałam się do drzwi. Na korytarzu nie zauważyłam nikogo, więc
teleportowałam się do małego miasteczka, gdzie mieszkali moi rodzice. Nie
prędko odnalazłam osiedle, w którym mieszkali Serpensowie. Kiedy mi się to już
udało, zaczęłam się rozglądać w poszukiwaniu odpowiedniego domu.
Wszystkie
domu były do siebie złączone bokami, co jeszcze bardziej utrudniało mi
poszukiwania. Nagle zobaczyłam biegającego z jakimiś innymi chłopakami
Spirydiona, ubranego w mugolski kurtkę. Wzdrygnęłam się lekko i ruszyłam ku
niemu przez śnieg.
-
Spirydion! – zawołałam go. Spirytus spojrzał na mnie, a jego oczy zrobiły się
okrągłe, jak 5 złotych. Bawił się przed jakimś żółtym, dwupiętrowym mieszkaniem
o numerze 34.
- A co ty
tu robisz? – zapytał brat, gdy już byłam na posesji jego rodziców.
- Zabieram
cię na chwilę – odpowiedziałam.
- Dobrze,
powiem tylko mamie i…
- O, nie –
przerwałam mu z groźnym błyskiem w oku, ignorując całkowicie poszeptywania jego
kolegów. – Gdyby rodzice się dowiedzieli, na pewno by się nie zgodzili. Chodź.
Spirydion,
chcąc się już nie kłócić, poszedł ze mną poza osiedle, gdzie chwyciłam go za
rękę i teleportowałam się z nim do sali wejściowej rezydencji Voldemorta.
-
Poczekaj, chyba nie chcesz iść w czymś takim do wuja – prychnęłam i jednym
machnięciem różdżki zmieniłam jego mugolskie ubranie w szatę szkolną. Mój
płaszcz zmienił się w szatę Śmierciożercy.
- Zaraz –
powiedział powoli Spirydion. – Jesteśmy u niego w mieszkaniu, czyli…
- On jest
tutaj – wpadłam mu w słowo. – Tak, niezwykłe odkrycie. A teraz chodź. Masz być
grzeczny i nie przynieś mi wstydu.
Chwyciłam
go za ramię i wspięliśmy się po schodach na pierwsze piętro. Zapukałam [chyba
pierwszy raz w życiu] i szepnęłam do Spirytusa:
- Kiedy
Czarny Pan wstanie, masz złożyć mu ukłon.
Bez
oczekiwań na łaskawe „proszę”, otworzyłam drzwi i szturchnęłam brata, by wszedł
do komnaty. Zamknęłam za sobą drzwi, a Spirydion pochylił się lekko, gdy
Voldemort wstał.
- Jak
obiecałam, wuju – odezwałam się. – To Spirydion, mój brat.
Podeszłam
nieco bliżej niego, a Spirytus chwycił fałdę mojej szaty i podreptał za mną.
Teraz wydawał się taki malutki i bezbronny, że nie zdziwiłabym się, gdyby
Czarny Pan wybuchnął śmiechem.
- Spirydion,
tak? – powiedział powoli Voldemort, przyglądając się mu uważnie. – Nie bój się
tak, chłopcze. Podejdź.
Spirydion
podszedł kilka kroków. Voldemort obszedł go dookoła i położył mu rękę na
ramieniu.
- Jesteś
podobny do siostry – rzekł.
Spirydion
podniósł głowę, by na niego spojrzeć.
- W-wydaje
mi się, że do ojca – wyjąkał.
Voldemort
roześmiał się.
- Obyś nie
miał jego charakteru – odpowiedział.
Podeszłam
do swojego tronu i opadłam na niego.
- Tylko
nie proponuj mu od razu posady Śmierciożercy – odezwałam się chłodno. Nadal
byłam trochę obrażona na Voldemorta. Nie uszło to jego uwadze.
- To
byłoby nierozsądne – odrzekł z paskudnym uśmiechem. Rzuciłabym tutaj głośno
kilka uwag na jego temat, ale wolałam nie straszyć Spirydiona, więc postanowiłam
zatrzymać je dla siebie.
- Nie
jestem taki zły, Spirydionie – mówił Czarny Pan. – Przynajmniej nie dla tych,
którzy dla mnie coś znaczą. A ty z pewnością jesteś dla mnie taką osobą.
Uśmiechnęłam
się drwiąco. Takie słowa chyba po raz pierwszy wypłynęły z ust Lorda
Voldemorta.
- Sophie,
idź po Barty’ego, niech się zajmie twoim bratem – zwrócił się do mnie Czarny
Pan. – Chciałbym z tobą chwilkę porozmawiać.
Wstałam z
tronu i spełniłam jego prośbę. Po chwili pojawiłam się z Crouch’em. Po drodze
wyjaśniłam mu wszystko.
- Idź z
nim, za chwilę po ciebie wrócę – powiedziałam Spirytusowi. Kiedy drzwi się
zamknęły, Voldemort od razu na mnie naskoczył:
-
Myślałem, że żartowałaś!
Rozwaliłam
się na swoim tronie i zadrwiłam:
- Ta, bo
powitałbyś mojego brata ze wszystkimi Śmierciożercami, czy może walnąłbyś mu na
dzień dobry Cruciatusa?
- Nie
byłem na to przygotowany – warknął Riddle. – Wcale nie liczysz się z moimi
uczuciami.
Znów się
roześmiałam.
- A masz
jakieś? – zdziwiłam się. – Żyję z tobą przez dwanaście lat i jakoś nie
zauważyłam u ciebie w miarę ludzkiej tkliwości.
- Myślisz,
że jakbym okazywał uczucia, to miałbym to wszystko? – zawołał, już całkowicie
wyprowadzony z równowagi. Oh, jak ja uwielbiam, gdy się złościł…
- A co ty
masz? – spytałam spokojnie. – Płaską gębę.
Voldemortowi
drgnęła szczęka, na co wybuchnęłam śmiechem.
- I
pamiętaj, że nie wolno ci wpadać w furię – dodałam. – Możesz wystraszyć
Spirydiona, a poza tym… podskoczy ci ciśnienie.
Wstałam i
ruszyłam ku drzwiom, chichocząc. Voldemort złapał mnie za ramię i przyłożył mi
różdżkę do gardła.
+.+
Mam
nadzieję, że nie będziecie narzekać, że za krótka. Myślę też, że nie
przynudzałam, ale to tylko moje wewnętrzne mniemanie xD Teraz by pewnie
pasowało, żeby Spirytus wszedł w tym „intymnym” momencie, prawda?
Wiem, że
napiszę jeszcze jedną notkę przed 2009 rokiem, ale już teraz, na wypadek,
gdybym zapomniała, życzę wam udanego i szalonego Sylwestra. Bawcie się więc do
rana i nie przedawkujcie ogórki kiszone xD
Pojawiłam
się [jak można się było domyślać] w komnacie Voldemorta. Po raz pierwszy
zobaczyłam w niej tuzin Śmierciożerców, robiących niesamowity hałas.
-Co tu się
dzieje? – zapytałam. Pomimo wrzawy, słychać mnie było doskonale.
Wszyscy
natychmiast ucichli.
-Wiedziałem,
że przyjdziesz – odezwał się Voldemort, podnosząc się ze swojego tronu.
-Jasnowidz
się znalazł – zadrwiłam. –Dowiedziałabym się z chęcią, dlaczego Artur Weasley
leży teraz ranny w szpitalu?
-Wszedł mi
w drogę – odpowiedział Czarny Pan. Uśmiechnęłam się słodko.
-Aha, a
dlaczego narażasz Nagini? – dopytywałam się.
Voldemort
skinął ręką i Śmierciożercy opuścili pokój. Nie otrzymałam odpowiedzi, więc
wyciągnęłam różdżkę.
-Posłuchaj
mnie uważnie – wycedziłam. – Mam dosyć tego cyrku. Jestem zmęczona po tej całej
przemianie, a wizje, które powinny być w głowie Pottera, dziwnym trafem lądują
też u mnie.
-Opuść różdżkę,
to ci wszystko wyjaśnię – powiedział Voldemort. Schowałam różdżkę do kieszeni i
skrzyżowałam ręce na piersiach.
-Kiedy
wypowiedziałaś tą przepowiednię, wiedziałem, że to musi mieć związek z twoimi
nadzwyczajnymi mocami… - zaczął Riddle.
-Do rzeczy
– przerwałam mu.
-Dziadek
mojej matki był jasnowidzem – powiedział bez ogródek Voldemort. – Ty, skoro
należysz do tej rodziny, najwidoczniej odziedziczyłaś część tego daru.
Uniosłam
brwi tak wysoko, że zniknęły pod grzywką. Oczywiście wiedziałam, że moja
rodzina należała do wyjątkowo uzdolnionych czarodziejów, ale nie miałam
pojęcia, że był tam jakiś jasnowidz.
-Aha, więc
powiedz mi jeszcze… po kim odziedziczyłam moją skłonność do kłótni? –
wysyczałam. –Okazuje się, że nic nie wiem o moich przodkach, więc mnie olśnij.
-Ukrywałem
przed tobą wszystko, bo chciałem cię chronić…
-Oczywiście!
– znów mu przerwałam. –Jesteś taki, jak Dumbledore! On też chciał chronić
Harry’ego, nic mu nie mówiąc i OTO, kim się stał!
Zamilkłam,
dysząc ciężko.
-Ale nie
zaprzeczysz, że lepiej ci się żyło w niewiedzy – odparł Voldemort.
Roześmiałam
się.
-Oh, tak!
Żałuję tylko tego, że mi nie powiedziałeś, kim dla mnie jesteś – warknęłam. –
Może wtedy byłabym szczęśliwsza.
-Nie
wiesz, co mówisz – stwierdził Czarny Pan, jakby to była najjaśniejsza rzecz pod
słońcem.
-Cieszę
się, że tak o mnie myślisz, panie –
wycedziłam i dodałam spokojnym, oficjalnym tonem: -Zanim odejdę, chcę ci tylko
powiedzieć, że w te Święta mam zamiar przyprowadzić do ciebie mojego brata. Nie
chcę, aby nie znał swojego wuja.
Ukłoniłam
się i odeszłam, zatrzaskując za sobą drzwi. Na bogów, co ja wyprawiam! Zamiast
wyjaśnić jakoś ten napad na pana Weasleya i dowiedzieć się więcej o tym
jasnowidzu, ja po prostu informuję, że w Święta wpadniemy do Czarnego Pana z
wizytą.
Jest
jednak pocieszająca myśl w tym względzie. Miejmy tylko nadzieję, że dom
Serpensów będzie pusty, lub ojciec obrzuci mnie wyzwiskami i zatrzaśnie mi
drzwi przed nosem. Ale z drugiej strony, Spirydion ma prawo poznać Voldemorta i
choć częściowo zapewnić sobie ochronę na te mroczne czasy, które wkrótce
nadejdą.
Jakiś głos
w mojej głowie zapytał: Dlaczego?
A choćby
dlatego, że jest moim bratem.
Voldemort nie ma sentymentów do Spirydiona,
nie jest do niego przywiązany tak, jak do ciebie.
Ale może
ma jakieś poczucie obowiązku… odpowiedzialności za niego…
Głupia jesteś, dziewczyno! Prowadzisz brata
na śmierć!
Drgnęłam,
otrząsając się z tych idiotycznych myśli. Zorientowałam się, że nadal stoję za
drzwiami do komnaty Czarnego Pana. Przetarłam oczy rękami i teleportowałam się
z powrotem na osiedle Grimmauld Place. Przechadzałam się przez jakiś czas
ciemną uliczką. Czułam w powietrzu zbliżający się ranek. Świeże, rześkie
powietrze zaczęło palić mnie w płucach, więc skierowałam się w stronę domu
matki Syriusza, który pojawił się po chwili po mojej prawej stronie. Nawet nie
zapukałam do odrapanych drzwi, tylko przeniknęłam przez drewno, jakby było
zrobione z dymu. Rozejrzałam się po mrocznym holu, szukając zegara. No tak,
ten, który wisiał nad drzwiami do kuchni, został wyrzucony przez Syriusza w
lecie…
Skierowałam
się w stronę kuchni. Moja ręka już spoczywała na klamce, ale coś mnie
powstrzymało. To palące poczucie winy, które dokuczało mi zawsze po kłótni z
Voldemortem, odezwało się i tym razem.
Udałam się
więc do salonu. Był to już całkowicie opustoszały pokój, z oliwkowozielonymi
ścianami, na których wisiały stare gobeliny, w tym ten z drzewem genealogicznym
Blacków.
Usiadłam w
skórzanym fotelu, jedynym meblu, którego nie wyrzucił Syriusz. Rozejrzałam się
po salonie i zamknęłam na chwilę oczy. Byłam tak zmęczona…
Poczułam,
że jakiś włochaty przedmiot wskakuje mi na kolana. Otworzyłam oczy i poznałam,
że tym przedmiotem była Gloria. Ah,
jak dawno nie była tak blisko mnie. Gloria była chimerką o wyglądzie kotki,
jednak nie była całkiem zwyczajna. Miała włochaty ogon, czarną, długą sierść i
długie pazury, pokryte łuskami. Końcówek jej wąsów radziłabym się strzec,
ponieważ każdy, gdy tylko ich dotknął, mógł poważnie się poparzyć.
Pogładziłam
Glorię po czarnym grzbiecie i podrapałam ją za uszami. Jeszcze raz rozejrzałam
się po pokoju i spostrzegłam wiszące na ścianie nieopodal drzwi, proste,
podłużne lustro w posrebrzanej ramie.
-Muszę
powiedzieć Syriuszowi, żeby je wyrzucił – mruknęłam do siebie, a po chwili
uświadomiłam sobie, że Syriusz jest na mnie zapewne śmiertelnie obrażony.
Wstałam, a
Gloria zeskoczyła z moich kolan, sycząc i machając groźnie łapą. Nie zwróciłam
na nią najmniejszej uwagi. Już przywykłam do jej fochów.
Podeszłam
do lustra i oparłam czoło o jego powierzchnię. Chłód złagodził nieco ból głowy,
który z niewiadomych przyczyn zaczął mi dokuczać.
Za oknem
zaczęło się rozjaśniać. Słońce wypłynęło znad różowych obłoków, rzucając
chłodne światło na stary, zakurzony dywan. Światłowstręt już mi przeszedł, ale
nadal odczuwałam pewien niepokój, patrząc na nie.
Gdzieś z
dołu dobiegły mnie hałasy i krzyki. Zapewne członkowie Zakonu wrócili z jakiejś
nocnej zmiany… Może to Moody? Zapytałabym go wtedy, dlaczego zabił Rosiera… A
może Tonks? Ona zawsze poprawiała mi humor samą swoją obecnością… Może do
kwatery wrócił Lupin? On miał radę na wszystko. Potrafił mi pomóc w każdej
sytuacji. I pomyśleć, że każdego dnia zdradzałam tak wspaniałych ludzi, Aby
zaspokoić żądzę i zemstę swojego okrutnego wuja…
Zeszłam po
schodach i zobaczyłam panią Weasley i Bes, stojące w drzwiach kuchni. Na ten
widok bardzo się zdziwiłam, ponieważ Molly nie była zbyt szczupłą osobą.
Na odgłos
moich kroków, Bes odwróciła się i wypuściła z rąk torbę.
-Sophie,
Syriusz mówił… - zaczęła.
-Nieważne,
co Syriusz mówił – przerwałam jej zmęczonym głosem i pozwoliłam się jej
przytulić. –Gdzie tata?
-Jest z
Billem u Artura – powiedziała Bes. Puściłam matkę i oparłam się plecami o
ścianę. W mojej ręce pojawiła się nagle szklana fiolka z granatowym eliksirem,
w którym migotały maleńkie złote gwiazdki. Wypiłam zawartość fiolki jednym
haustem i od razu poczułam się lepiej.
-Śniadanie
– rzucił Syriusz i jednym machnięciem różdżki zmiótł ze stołu resztki swojej
kolacji. Rzuciłam się do pomocy, aby po prostu zająć czymś ręce.
-Jest
tylko mały problem – odezwała się pani Weasley. – Będziemy musieli tu zostać na
Święta, bo z Grimmauld Place jest o wiele bliżej do szpitala świętego Munga.
-To
świetnie – ucieszył się Syriusz. Uśmiechnęłam się cierpko i położyłam na stole
dzban z kremowym piwem, poważnie rozważając, czy się w nim nie utopić. Poczucie
winy piekło mnie w gardle. Chciałam zakopać się pod ziemię, kiedy usiadłam obok
niego, by zjeść śniadanie. Dlatego manipulowałam widelcem jak najostrożniej, by
nie dotknąć jego ramienia.
W pewnej
chwili, nasze spojrzenia się spotkały. Spłonęłam rumieńcem i odniosłam talerz
do zlewu. Nie miałam najmniejszej ochoty z powrotem wracać do stołu.
Podziękowałam i opuściłam kuchnię. Przypomniałam sobie o nieszczęsnej Glorii,
którą przypadkowo zamknęłam w salonie. Wspięłam się więc po schodach na
pierwsze piętro i wpadłam do salonu. Gloria siedziała na czarnym skórzanym
fotelu, wpatrując się w drzwi. Gdy mnie ujrzała, podreptała w moją stronę i
otarła się o moje nogi, po czym zbiegła po schodach na parter. Zostałam sama z
moimi myślami i tajemniczym lustrem.
Nagle
usłyszałam ciche skrzypienie drzwi i w odbiciu lustra zobaczyłam Syriusza,
który zakrył mi oczy rękami.
-Nie patrz
w nie – usłyszałam jego głos.
-Dlaczego?
– zapytałam.
-Przy nim
zginęła siostra mojej matki – odpowiedział. –Glace* stała przy nim i czesała
włosy. Nagle lustro pękło i wbiło się jej w gardło. Zginęła na miejscu.
Odwróciłam
się do Syriusza i zdjęłam jego ręce z moich oczu.
-Wybaczysz
mi? – te słowa same wyrwały się z moich ust.
Syriusz
przycisnął mnie do piersi.
-Bez dwóch
zdań – odpowiedział.
W głębi
serca bardzo mi ulżyło, ale coś nadal mnie gnębiło i jakby uciskało w sercu.
Odwróciłam
się do Syriusza placami i spojrzałam w lustro. Dotknęłam jego powierzchni.
-Jakie ono
piękne – westchnęłam.
-Dlatego
jest zakazane w świecie czarodziejów – odparł Syriusz, wkładając ręce głęboko
do kieszeni spodni. – Nie patrz na nie, chodź stąd.
Chwycił
mnie za ramię, ale ja nie ruszyłam się z miejsca. Nadal stałam przed lustrem i
wpatrywałam się we własne odbicie.
-Sophie,
proszę – naciskał Syriusz. Poczułam się, jakbym obudziła się z jakiegoś snu.
Odwróciłam się od lustra i uśmiechnęłam się blado.
-Tak,
chodźmy już – powiedziałam i zeszłam z nim do kuchni.
~+~
Wydaje mi
się, że nie było tak źle. No i nowa zagadka do wyjaśnienia. Tajemnicze lustro,
oczarowujące ludzi swoją prostotą i… mordujące ich xD
*Glace
Black – jej imię z francuskiego oznacza lustro.
Do Świąt
Bożego Narodzenia został jeszcze co najmniej tydzień, a w Hogwarcie już zaczęły
się przygotowania. Był to oczywiście dodatkowy obowiązek dla prefektów.
-Wyobrażasz
sobie przez półtorej godziny wieszać z Filchem ozdoby BEZ UŻYCIA CZARÓW i
wysłuchiwać jego ględzenia? – skarżyłam się Sapphire.
Oczywiście,
od Filcha był tylko gorszy Irytek. Zaraz po nim, były spotkania GD [gdy ja
byłam u Czarnego Pana przez te kilka dni, odbyło się pierwsze spotkanie i
tajnemu stowarzyszeniu nadano nazwę „Gwardia Dumbledore’a]. Według mnie była to
strata czasu, ale większość zapisanych ludzi lubiło te spotkania. Do tej grupy
należał również Spajk, Rip i Spirytus. Przyznam się, że nie uszczęśliwiło mnie
to.
-Wyobrażacie
sobie, co powie mama, jak przez to całe GD wylecicie ze szkoły? – zapytałam
kiedyś Spajka i Ripa.
-Nie
wyobrażamy sobie, bo nie wylecimy – odpowiedział Rip, ale dostał ode mnie po
uszach.
Takie same
urwanie głowy miałam również ze Spirydionem.
-Jesteś
dopiero w pierwszej klasie – syknęłam. - Jak Umbridge nas przyłapie, możesz się
pożegnać z jakąkolwiek pracą w Ministerstwie.
Spirydion
podniósł oczy znad książki.
-Dobrze
powiedziałaś – odrzekł chłodnym tonem. – Jeśli nas przyłapią. Ty również nie znajdziesz sobie pracy, nie masz
nawet SUMÓW.
Roześmiałam
się szyderczo.
-Tylko że
JA w przeciwieństwie do CIEBIE, mam jakieś oparcie w moim wuju.
Tym razem
Spirydion się zaśmiał.
-Nie
zapominaj, że jesteś moją siostrą, czyli to też i mój wuj.
Za tą
odzywkę i on dostał po uszach, ale za to wpadł mi do głowy pewien pomysł.
Spirytus miał rację. Teoretycznie, Voldemort to też i jego rodzina, więc czemu
by go w Święta nie zaprowadzić do Toma?
Pięć dni
przed Świętami, gdy siedziałam w salonie Ślizgonów i wkuwałam numerologię, ktoś
stanął przede mną, rzucając na mnie głęboki cień. Podniosłam głowę znad
podręcznika i zmierzyłam chłodnym spojrzeniem postać, którą okazała się Pansy
Parkinson.
-Czego
chcesz? – spytałam obojętnym tonem, wracając do lektury.
Pansy
usiadła obok mnie, zachowując jednak pewną, bezpieczną dla niej odległość i
odezwała się:
-Bo
widzisz… kilka dni temu miałaś koszmar nocny…
Spojrzałam
na nią i uniosłam brwi.
-Śmiej
się, idiotko, proszę bardzo – odparłam. – W końcu to jedyna okazja, aby zadrwić
sobie z wielkiej Sophie Serpens.
-Nie… po
prostu chciałam zapytać, co to za Evan – wyjąkała. Najwyraźniej przeraził ją
sam fakt, że rozmawia ze mną.
Roześmiałam
się.
-Nie martw
się, to tylko stary kumpel twojego taty – odpowiedziałam. – I mój też. Evan
Rosier. Co, nie znasz go? Zginął, kiedy miałam 10 lat. Zamordował go Alastor
Moody. Ale nie zaprzątaj sobie tym głowy, nie łączyło mnie z nim nic więcej,
oprócz biznesu i więzi, łączącej panią i sługę. Tyle, że był dla mnie tym, kim
teraz jest Barty. Chcesz jeszcze czegoś?
-Jak wam
się układa? – zapytała. – Tobie i Malfoyowi.
Moje wargi
wykrzywił cyniczny uśmieszek.
-Nie jest
już twoim Dracusiem? – zadrwiłam.
-Sophie,
ja myślałam, że już ciebie z nim nic nie łączy…
-Zamilcz –
przerwałam jej i trzasnęłam książką. – Jesteśmy ze sobą bliżej, niż
kiedykolwiek. I radzę ci się od niego odwalić, zanim Czarny Pan zrobi z ciebie
karmę dla Glorii.
Wstałam,
ale moją uwagę przykuło ciche pyknięcie i na moim ramieniu zmaterializował się
Flagro.
-Co tu
robisz? – spytałam go łagodnie. Flagro potrząsnął wspaniałą głową i oddał mi
byle jak zwinięty kawałek pergaminu. Rozwinęłam go i przeczytałam:
Cały plan szlag trafił. Muszę wkroczyć do
akcji.
List
pisany był ręką Voldemorta, najwyraźniej ten bardzo się spieszył, po litery był
nabazgrane i trudne do odczytania. Wrzuciłam więc kartkę do kominka i ryknęłam
ze złości, ściągając na siebie spojrzenia innych Ślizgonów. Chwyciłam swój
podręcznik do numerologii i cisnęłam nim przez cały salon. Zaczęłam nerwowo
targać swoje czarne włosy i chodzić tam i z powrotem przed kominkiem.
-Cholera –
mruczałam. – Jeśli on ma zamiar się pojawić w Ministerstwie, to tym bardziej
spieprzy cały plan.
-Co się
stało? – zapytała Pansy.
-A co cię
to obchodzi? – warknęłam. – Idę spać.
Kazałam
Flagro się wynosić i poszłam do sypialni. Chłód, panujący na klatce schodowej,
ukoił nieco moje nerwy. Przecież Voldemort za nic nie chciał się ujawniać,
dopóki nie zdobędzie proroctwa. Z resztą, wiedziałabym o tym pierwsza.
Te myśli
uspokoiły mnie trochę. Położyłam się więc do łóżka, mając w pamięci spotkanie
GD, które odbyło się tego dnia. Nie powiem, było całkiem fajnie…
*
Znajdowałam
się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Po lśniącej podłodze pełzł ogromny, czarny
wąż. Nagini wysunęła język, badając nim drogę. Zmierzała korytarzem w stronę
drzwi, aż za bardzo mi znajomych, pod którymi kulił się jakiś człowiek. Okulary
zsunęły się mu na czubek nosa. Nagini podpełzła do niego jeszcze bliżej, a
mężczyzna obudził się. Chwycił srebrną pelerynę, która zsunęła się z niego,
wyciągnął różdżkę… Wąż skoczył na niego. Całą podłogę po minucie pokryła
ciepła, szkarłatna krew mężczyzny.
Zerwałam
się z łóżka z wrzaskiem. Jak kiedyś, zauważyłam pochylającą się nade mną
Sapphire i inne lokatorki sypialni.
-Nie ma
czasu – powiedziałam stanowczo i wylazłam z łóżka.
-Sophie –
zaczęła Sapphire. – Mamrotałaś coś o Nagini…
-Dosyć –
przerwałam jej stanowczo, a moja piżama zmieniła się w czarną szatę. – Idziemy
do Dumbledore’a. Miałam wizję.
Chwyciłam
przyjaciółkę za rękę i wyprowadziłam ją z dormitorium Ślizgonów. Nasze kroki
dudniły w ciemnym korytarzu.
-Wyjaśnij
mi to! – zażądała Sapphire, gdy opuściłyśmy lochy.
-Później –
rzuciłam tylko, wspinając się po schodach. Pobiegłyśmy do gabinetu dyrektora.
Wpadłam do pomieszczenia i krzyknęłam, dysząc ciężko:
-Artur
jest w niebezpieczeństwie…
Dumbledore
wstał ze swojego krzesła, obszedł biurko i stanął przede mną.
-Artur? –
zapytał. Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale drzwi ponownie się otworzyły i
stanęli w nich Harry z McGonagall. Za nimi czaił się Ron.
-Panie
profesorze, Potter miał… eee, nocny koszmar – powiedziała McGonagall.
-To nie
był nocny koszmar! – przerwał jej szybko Harry.
-Opowiedz
panu dyrektorowi – odrzekła McGonagall.
-To było
coś w rodzaju wizji – mówił Harry. – Śniło mi się, że wąż atakuje tatę Rona…
Dumbledore
zwrócił wzrok na mnie.
-To była
ta wizja, tak? – zapytał.
Skinęłam
głową.
-Idź
obudzić swoje rodzeństwo i pozostałych Weasleyów – odparł Dumbledore. Ponownie
pokiwałam głową i opuściłam gabinet. Poszłam więc do dormitorium Gryfonów,
obudziłam Ghostów i Weasleyów, a po drodze opowiedziałam im wszystko, co mi się
śniło. Kiedy wróciliśmy do gabinetu dyrektora, Dumbledore postawił właśnie na
stole jakiś zardzewiały czajnik i powiedział:
-Ten
świstoklik przeniesie was do domu Syriusza.
Otoczyliśmy
ciasno czajnik, Dumbledore policzył do trzech, poczułam szarpnięcie w okolicy
pępka i pojawiliśmy się nagle w brudnej kuchni domu przy Grimmauld Place.
-Stworek,
wynoś się! – krzyknął Syriusz. Podźwignęłam się z ziemi i usiadłam na
najbliższym krześle. Kiedy znalazłam się w jednym pomieszczeniu z Wąchaczem, od
razu odechciało mi się z nim rozmawiać. Podparłam więc głową ręką i wbiłam
wzrok w zakurzoną podłogę.
-Co się
dzieje? – zapytał Syriusz. – Fineas Nigellus był tu i powiedział, że coś nie
tak z Arturem.
-Zapytaj
Harry’ego – powiedział George.
-Miałem
coś w rodzaju wizji – odrzekł Potter. – W której widziałem, że jakiś wąż
atakuje pana Weasleya. To ja byłem…
-Dość tego
– przerwałam mu stanowczo i wstałam z krzesła. – Harry, powinieneś się
przespać. To był tylko zły sen. Widziałeś to przez przypadek. Wszyscy
powinniście wracać do łóżek.
-Ty chyba
nie wiesz, co mówisz – prychnął Fred. – Nasz tata został zaatakowany i może
umrzeć!
-Nie wiem,
co mówię, tak? – zapytałam jadowitym tonem. – Artur dobrze wiedział, co mu
grozi i sam ponosi tego konsekwencje.
Ruszyłam w
stronę drzwi, ale Syriusz złapał mnie za rękę.
-Nigdzie
cię nie puszczę – powiedział chłodno.
-Założymy
się? – zapytałam i zasyczałam, jak rozjuszona kotka. Machnęłam ręką, a
paznokcie rozcięły Syriuszowi rękę.
-Nie
poznaję cię – powiedział. Uśmiechnęłam się.
-Dawna
Sophie już nie żyje – odpowiedziałam i kopniakiem otworzyłam drzwi, za którymi
teleportowałam się.
~*~
Eh, nie
chciało mi się dzisiaj pisać… Wesołych Świąt życzę wam wszystkim xD I już nie
zanudzam xD
Nadszedł
grudzień, a wraz z nim śnieg, mróz i kolejna seria moich kłopotów. Miałam
nadzieję, że po tej aferze z Draconem, Pansy i moją metamorfozą, wszystko wróci
do normy, ale jednak nie wróciło… Oczywiście, powrót do mojej dawnej diety był
dla mnie katorgą, ale jakoś sobie z nią poradziłam i starałam się nie patrzeć
na krew. Miałam w tym jedno pocieszenie – Victor przechodził to samo. Tylko że
on nie miał pod nosem tyle smakowitych kąsków z czystą krwią, co ja. Starałam
się jak najrzadziej całować Dracona, aby przez przypadek go nie ukąsić.
Ten
problem ciągnął się za mną przez kilka dni, ale powoli odzyskałam panowanie nad
sobą. Następnym, bardziej uciążliwym problemem, stała się bezsenność. Kiedy w
końcu udawało mi się zasnąć, dręczyły mnie koszmarne sny. Chodziłam więc przez
cały dzień, jak wstawiona.
*
Szłam
jakimś ciemnym korytarzem. Na ścianach oprócz szarej tapety, nie było nic.
Skądś znałam to pomieszczenie, ale nie mogłam sobie przypomnieć skąd.
Przeszłam
więc na jego koniec i otworzyłam drewniane, rozlatujące się drzwi. Uderzyła
mnie jeszcze większa ciemność, niż na korytarzu, przerywana co chwilę
rozbłyskami różnokolorowego światła, a ciszę rozdzierał co chwilę czyjś krzyk i
bieganina. Nagle w pokoju rozjaśniło się i zobaczyłam ludzi, walczących ze
sobą. Większość z nich bardzo była mi znajoma i z pewnością wygrywała bitwę. Ta
mniejszość była zakapturzona, ubrana w czarne szaty, niektórzy z nich leżeli w
bezruchu na zakurzonej podłodze. Wśród zamieszania zauważyłam znajomą twarz z jasnymi
lokami, sięgającymi ramion. Sięgnęłam po różdżkę, ale z rozpaczą stwierdziłam,
że kieszeń jest pusta. Nie ma jednak się czym martwić… Nie potrzebuję różdżki,
by pokonać tą nieprzyjazną większość wrogo nastawionych posłańców z
ministerstwa.
-Sophie,
Czarny Pan nie byłby rad, gdyby cię tu zobaczył! – krzyknęła postać z jasnymi
lokami.
-Evan,
uważaj! – zawołałam tylko, ale zanim Rosier się zorientował, został trafiony szkarłatnym
promieniem i padł porażony na podłogę. Jakaś inna postać, również dobrze mi
znajoma, uchyliła się przed zielonym ogniem i pochyliła głowę nad Evanem.
-Za długo
załaziłeś mi za skórę – wycharczał Moody, ale zamiast skierować na niego różdżkę,
spojrzał w moją stronę i dodał: - Ty również.
Otworzył
usta, by wypowiedzieć zaklęcie, ale Rosier podniósł się z ziemi i krzyknął:
-Sectusempra!
Krew
trysnęła z twarzy Moody’ego, który chwycił się za nos i zawołał:
-Avada
kedavra!
Rosier
padł na podłogę, a ja wrzasnęłam i machnęłam rękami. Żadne zaklęcie jednak nie
podziałało, a Szalonooki roześmiał się i wycelował we mnie różdżką.
-To za
zdradę Zakonu, Dark Lady – powiedział. Zobaczyłam tylko błysk zielonego
światła…
Zerwałam
się z krzykiem z łóżka. Moje oczy, które przywykły już od dawna do ciemności,
od razu spostrzegły Sapphire, Pansy, Celestynę i Emmę. Zauważyłam, że pościel
na moim łóżku jest całkiem poskręcana. Otarłam z czoła zimny pot i spuściłam
wzrok. Jeszcze nigdy nie czułam się tak głupio, głównie z tego powodu, że
Parkinson, która niegdyś lękała się mnie, teraz była świadkiem, jak pannę
Serpens nękają koszmary nocne.
-Wszystko
dobrze? – zapytała Sapphire. Po raz pierwszy byłam jej wdzięczna za jej
zatroskany ton.
-Sapphire,
ja już tego nie zniosę dalej – jęknęłam. – Nie mogę spać, nie mogę jeść, nie
mogę trzeźwo myśleć… w nocy nękają mnie koszmary… co noc patrzę, jak Alastor
morduje Evana…
Ukryłam
twarz w dłoniach, pozwalając łzom płynąć po policzkach. Sapphire objęła mnie
ramieniem.
-A wy nie
macie nic innego do roboty? – warknęła do pozostałych dziewczyn.
-Zostaw
mnie, nie rób ze mnie kaleki – powiedziałam do Sapphire, uwalniając się z jej
objęć. – Idźcie spać, dajcie mi spokój…
Padłam na
łóżko i przewróciłam się na bok twarzą do ściany. Nie chciałam widzieć ani
mściwego uśmieszku Pansy, ani zatroskanej miny Sapphire. Chciałam po prostu
zasnąć i już się nie obudzić…
*
-To tylko
taki skutek uboczny – mówiła po raz setny Sapphire na drugi dzień.
-To nie
przypadek – rzekłam, kiedy szłyśmy na śniadanie. – Śni mi się jakaś bitwa w
znanym mi miejscu, jest tam Evan, który walczy z Moodym. Rosier ginie, a
Alastor mówi, że to za zdradę Zakonu. Sapphire, on mówi do mnie Dark Lady… Myślisz, że to jakaś wizja,
czy coś…?
-Absurd –
prychnęła Szafir i usiadła na swoim krześle.
-Przecież
miałam już tego rodzaju wizje – upierałam się.
-Więc idź
do Dumbledore’a i przyznaj się, że zdradzasz Za…
-Nie drzyj
się tak! – syknęłam, rozglądając się dookoła. – I wcale nie spiskuję przeciw
niemu. Jestem tylko wierna wujowi. Jak Snape.
-Więc idź
do niego – powiedziała Sapphire, tym samym kończąc temat, za co byłam jej
bardzo wdzięczna. Rozprawiania na temat snów miałam już serdecznie dosyć,
wystarczyły mi lekcje wróżbiarstwa, które były po prostu tragedią. Umbridge
była teraz na każdych zajęciach profesor Trelawney. Prosiła ją, by
przepowiadała jej, jaka będzie następnego dnia pogoda, jaka będzie odpowiedź
ucznia na zadane pytanie. Nic więc dziwnego, że Trelawney w końcu dopadła
depresja. W sumie, nie dziwię się jej… Też bym się załamała, gdybym codziennie
musiała prawie cały dzień spędzać z Umbridge…
Na
szczęście, uczniowie widywali ropuchę tylko dwa razy na tydzień, chyba że
natknęli się na nią na korytarzu [te spotkania nie były miłym doznaniem].
Ale
Umbridge też Hagrida obsmarowywała. Od kiedy na swoją pierwszą lekcję opieki
nad magicznymi stworzeniami przyprowadził Testrale, Umbridge postanowiła i jego
się uczepić. Oczywiście, chciała się go pozbyć ze szkoły dla tego, że jest
mieszańcem i murem stoi za Dumbledore’em.
-Ah, te
wszystkie skrzaty, których jeszcze nie uwolniłam, będą musiały zostać tu na
Boże Narodzenie – westchnęła Hermiona podczas jednego z wieczorów, spędzonych
ze mną i Sapphire w bibliotece.
-Ciesz
się, że Ron tego nie słyszy – mruknęłam do niej sponad podręcznika obrony przed
czarną magią.
-Jak ty
możesz to czytać – prychnęła Hermiona, wskazując na moją książkę.
-Ja mam
zamiar przejść do 6 klasy – odpowiedziałam. – Jeśli wolisz powtarzać SUMY z
obrony przed czarną magią, nie wchodzę ci w drogę.
Hermiona
westchnęła i odłożyła pióro, którym coś pisała w jakimś zeszycie.
-Masz
rację – przyznała i zatrzasnęła mi zeszyt przed nosem, bo próbowałam do góry
nogami odczytać treść w nim zawartą.
-Daj sobie
spokój z tą wszą, dobrze? – poprosiłam znudzonym tonem. – Skrzaty są po to, aby
PRACOWAĆ, a nie wyjeżdżać na wakacje.
Hermiona,
która właśnie sięgała po swój podręcznik obrony przed czarną magią, spojrzała
na mnie, a jej ręka zawisła nieruchomo ponad książką.
-Myślałam,
że jesteś po MOJEJ stronie – powiedziała rozjuszona. – Nie czujesz żalu, kiedy
patrzysz na te smutne skrzaty, tęskniące do równouprawnień?
-Ona nic nie czuje, odkąd jest… - wtrąciła
się Sapphire, ale umilkła, gdy spostrzegła moją minę. Schowała więc twarz za
książką, mając nadzieję, że Hermiony nie objedzie jej zdanie. Myliła się
jednak.
-Odkąd
Sophie jest czym? – dopytywała się Miona.
-Dziękuję
za porównanie do przedmiotu – prychnęłam.
-Dobra,
ale kim się stałaś? – naciskała.
Westchnęłam
ciężko.
-Wiesz,
kim są Ghostowie, prawda? – zapytałam. – Więc, każdy dzieciak z tej rodziny
przechodzi fazę, w której zmienia się
w dojrzałego wampira. To spotkało i
mnie.
Hermiona
cofnęła rękę od książki, sądząc po raz pierwszy w życiu, że coś może być
ciekawszego od nauki.
-Czyli
żywisz się krwią, jesteś nieśmiertelna i potrafisz latać? – spytała.
Roześmiałam
się.
-Zachowujesz
się jak dziecko – stwierdziłam. – Nie, nie jestem nieśmiertelna, potrafię
latać, a krwią się nie żywiłam, bo siedziałam w zamknięciu przez kilka dni.
-Kto cię
zamknął?
Wstałam i
zagarnęłam do torby ze stolika wszystkie swoje książki.
-I tak już
za dużo wiesz – odpowiedziałam. – Módl się więc, żebym nie zaspokoiła swojego
głodu, pijąc twoją krew.
Mrugnęłam
do niej i opuściłam bibliotekę. A jednak mogę rozmawiać z kimś takim jak
Hermiona Granger, nie wpadając przy tym w złość…
^.^.^.^
Uff,
koniec xD Nareszcie. Ten rozdział z dedykacją dla Clumsy :* Mam nadzieję, że rozdział ujdzie, w końcu trochę się nad
nim namęczyłam… coś leń wziął górę nad weną xD Ale w następnym odcinku nie będę
już nudzić, może dam trochę akcji xD
Voldemort
myślał zapewne, że teleportuję się od razu do Hogwartu, ale jak bardzo się
mylił. No, pomiędzy szkołą a cmentarzem jest zasadnicza różnica. Jakie to
dziwne, że zawsze przypominam sobie o moich bliskich zmarłych akurat w dniu ich
rocznicy śmierci… Nie byłoby też rozważnie wpadać do zamku w samym środku nocy.
Rozejrzałam
się dookoła, pozwalając oczom przypomnieć sobie to miejsce. Ah, jak dawno mnie
tu nie było… będzie jakieś cztery lata…
Moje oczy,
pomimo mroku, który mnie otaczał, zobaczyły wszystko. Bez trudu dotarłam do
bramki cmentarza i otworzyłam ją. Ta zaskrzypiała donośnie, przyprawiając mnie
o dreszcze. Przypominałam sobie wszystko. Zaniedbane grobowce, porośnięty mchem
murek, otaczający niewielki cmentarzyk, drewniany kościół nieopodal niego… To
miejsce do złudzenia przypominało mi „dom”, w którym mieszkało teraz ciało
Darli…
Moje nogi
same poprowadziły mnie przez alejkę, jakbym odwiedzała to miejsce wiele razy, a
byłam tu przecież tak dawno… Zmierzyłam wzrokiem mogiłę, całkiem podobną do
innych, z tym jednak wyjątkiem, że w rogu czarnej tablicy grobowej
wygrawerowany był, teraz już mało widoczny znak małej czaski z wężem zamiast
języka. Na środku zaś, wypisane było srebrnymi literami:
Evan Rosier
*17.07.1972
+29.11.2003
Usiadłam
na piętach przy grobowcu i oparłam o jego płytę łokcie. Uśmiechnęłam się blado
i zaczęłam mówić, jak niegdyś z nim rozmawiałam:
-Byłam u
ciebie ostatnio, dopiero na pogrzebie. Mam nadzieję, że się nie gniewasz?
Westchnęłam,
a w mojej ręce pojawił się bukiet niezapominajek, który złożyłam pod napisanym
nazwiskiem. Zawsze zwykłam dawać kwiaty na grób, a każdy kwiat miał swoje
znaczenie. W tym przypadku chciałam dać Evanowi znak mojej pamięci o nim.
Dla
Voldemorta może było to idiotyczne, ale nie dla mnie. Jego nie obchodziło dobro
jego oddanych sług. Kiedy byli jeszcze w pełni sił fizycznych i magicznych,
dbał o nich jako tako. Ale po och śmierci, pozwalał łaskawie na pochowanie
ciała. Później już nigdy o nich nie wspominał.
Ja byłam
inna. Pamiętałam każdego Śmierciożercę i to wszystko, co zrobił dla mnie i
Czarnego Pana. Utrata każdego sługi była dla mnie ogromnym ciosem. Każdą śmierć
przeżywałam w podobny sposób. Nie płakałam. Przecież płacz nic nie daje. Roniąc
łzy, nie przywrócę nikomu życia…
Evan
Rosier był dla mnie wyjątkowy. Pamiętałam jego twarz jak przez mgłę. Wtedy,
kiedy widziałam go po raz ostatni, byłam jeszcze małym dzieciakiem. Nie
chodziłam nawet do Hogwartu.
Był to
dzień, kiedy zginął. Przyczynił się do tego bunt popleczników Voldemorta. Jego wielbiciele, bo innego słowa na to nie
ma, postanowili bez swojego pana zdobyć władzę, a raczej pokazać, że choć
Czarny Pan poniósł ciężką ranę, ma jeszcze swoje wierne sługi. Później, około
północy, doszła do mnie wiadomość, przyniesiona przez sowę Lucjusza Malfoya.
Zginęło trzech Śmierciożerców, niektórych złapano, a niewielka reszta z nich
uciekła. Wśród ofiar został wymieniony Evan Rosier, zamordowany przez Alastora
Moody’ego.
Wybuchnęłam
płaczem. Nie mogłam się powstrzymać. Była to jedna z nielicznych chwil, kiedy
pozwoliłam sobie na taką słabość. Gdybym nie posłuchała Malfoya, na pewno
sprawy potoczyłyby się inaczej. Poszłabym wtedy z nimi do tego cholernego
ministerstwa i nie pozwoliłabym, by śmierć zagarnęła w swoje ramiona bliską mi
osobę.
Evan
należał do tej grupy Śmierciożerców, których darzyłam ciepłym uczuciem. Nie
przyjaźniłam się ze wszystkimi [do wyjątku należał na przykład Glizdogon], lecz
z większością. I nie byli to odważni, skorzy do poświęceń osoby. Ale Rosier
należał akurat do takich. Zginął za Czarnego Pana, poważnie okaleczając
Moody’ego.
Uśmiechnęłam
się triumfalnie, ale ten gest został przyćmiony przez kolejny wybuch płaczu.
Jak to jest, że tacy wspaniali ludzie giną w walce, kiedy miernoty, typu
Glizdogona, wałęsają się po świecie?
Uderzyłam
pięściami w płytę nagrobkową. Rozkleiłam się całkowicie. Ile osób jeszcze
stracę? Czy śmierć nie widzi, że ma pod nosem kogoś mniej wartościowego od
nich? Mnie na przykład…
Zawsze
chciałam wiedzieć, co stanie się po śmierci. Gdzie jest Bóg, który daje ludziom
życie? I gdzie jest śmierć, która je ludziom odbiera? Chciałam poznać odpowiedź
na tyle pytań… Czy to co robię, jest dobre? Zdradzam Zakon, by być szczera z
Voldemortem. Utrudniam mu działanie, by pomóc Dumbledore’owi.
Ah,
sentymenty… to jedyna rzecz, do której miałam słabość. Ale mnie wzięło… Jednak,
kiedy człowiek zastanowi się nad wszystkim, dochodzi do wniosku, że kiedy pozna
odpowiedź na jedno pytanie, nasuwa się pięć kolejnych, i nie wie, która
odpowiedź jest prawdziwa. Życie jest jak dziki ogród, wypełniony pięknem i
śmiercią…
Po chwili
uspokajałam się. Zmusiłam łzy, aby przestały płynąć. Zacisnęłam odrętwiałe ręce
na krawędzi nagrobka, uświadamiając sobie, że powietrze jest mroźne i suche. Po
raz pierwszy od kilku dni poczułam chłód. Moje zmysły odzyskują czujność, mózg
zaczyna normalnie pracować… zaczynam odczuwać ludzki głód. A więc moja
metamorfoza dobiega końca.
Wstałam ze
zmrożonej ziemi i otrzepałam kolana. Teraz dręczyło mnie tylko jedno. Dlaczego
Barty zapomniał?
*
-Gdzie ty
byłaś?
-O mój Boże,
jak ty wyglądasz!
-Tak się o
ciebie martwiliśmy!
-Dlaczego
nie było cię tak długo?
-Musisz
nam wszystko opowiedzieć!
Z takimi
pytaniami powitali mnie Ślizgoni, kiedy rano teleportowałam się do ich salonu.
Nie licząc tego, że byłam zziębnięta, głodna i zmęczona, humor nawet mi
dopisywał, biorąc pod uwagę sytuację, która miała miejsce zaledwie kilka godzin
temu.
-Sophie,
czy jesteś świadoma, co czułam, kiedy tak nagle zniknęłaś? – naskoczyła na mnie
Sapphire.
-Nie mam
zielonego pojęcia – wyznałam, mając ogromną nadzieję, że Sapphire zedrze
gardło, zanim całkowicie pogrąży się w swoim kazaniu.
-A więc
wyobraź sobie, że nie spałam całą noc, zamartwiając się – wysyczała Sapphire. –
Może ktoś cię porwał? Ależ nie, bo to przecież nie możliwe w Hogwarcie!
-Sapphire
– przerwałam jej zmęczonym tonem. – Jest mi przykro z tego powodu. Wybaczcie mi
wszyscy, ale jestem głodna i chciałabym się przebrać.
Wycofałam
się z tłumu Ślizgonów i pobiegłam do sypialni dziewczyn. Dopadłam łazienki i
zatrzasnęłam za sobą drzwi. W samą porę, bo zaraz po tym, do pokoju wpadła
Sapphire.
-Wyjaśnij
mi wszystko! – zażądała, waląc w drzwi. Już raz spotkałam się z jej
nadopiekuńczością, więc wolałam spokojnie jej opowiedzieć cały przebieg
zdarzeń, niż ponownie się przekonać, jaką jest dobrą przyjaciółką.
-Powiem
ci, ale nie przerywaj mi – zawołałam z łazienki, włażąc pod prysznic. – Byłam u
wuja, bo chciał mnie widzieć. I dobrze, bo gdybym nie posła wtedy, nie obyłoby
się bez ofiar śmiertelnych.
-Co masz
właściwie na myśli? – zapytała Sapphire.
-Wiesz, że
Ghostowie są w pewnym sensie inni od
wszystkich ludzi? – odpowiedziałam, przekrzykując szum wody. – Są po części
wampirami i mnie też się to udzieliło. Czarny Pan zamknął mnie na pewien czas w
jakimś pomieszczeniu dla wariatów, aby mi się odmieniło. Później mnie wypuścił,
ja wróciłam do sił, krew nie stanowi już mojej diety i jestem.
Wyszłam
spod prysznica i owinęłam się ręcznikiem.
-Wiesz, to
dziwne, bo Victor też dziwnie się zachowywał – odezwała się Sapphire. – W końcu
przybyła tu twoja matka, żeby go zabrać. Ma wrócić dziś po śniadaniu.
Szczotka
do włosów wypadła mi z ręki. Otworzyłam drzwi, a ubranie samo pojawiło się na
moim ciele. Chwyciłam ręcznik, który opadł na podłogę i cisnęłam nim przez cały
pokój, trafiając w niespodziewającą się niczego Sapphire.
-Może ją
jeszcze złapię – powiedziałam do siebie i wypadłam z sypialni. W salonie na
szczęście już trochę się uspokoiło, więc skorzystałam z okazji i przemknęłam
niezauważona przez całą jego długość. Opuściłam lochy i dziwnym trafem wpadłam
prosto w ramiona Bes.
-Tak się
martwiłam o ciebie! – zawołała, całując mnie kilkakrotnie w policzek.
-Mamo! –
wybełkotałam. – Tom nic ci nie napisał? Nie wyjaśnił, że…
-Nie
dostałam od niego sowy – wyjaśniła Bes. – Ale wiedziałam, że coś jest nie tak.
Victor powiedział, że nie było cię w szkole cały dzień.
-Więc ile
dni mnie nie było? – zapytałam.
-Prawie
tydzień – odparła. – Sześć dni.
Jęknęłam.
No, to rzeczywiście będę miała do nadrobienia w szkole.
-Vipi też
się zmienił, prawda? – spytałam.
-Tak –
przyznała. – Właśnie poszedł do Wielkiej Sali, a ja wybieram się do
Dumbledore’a. Powiedz mi jeszcze… jak on cię traktował?
Rozejrzałam
się dookoła, aby sprawdzić, czy nikt nas nie podsłuchuje i odpowiedziałam
szeptem:
-Czarny
Pan? Noo… można powiedzieć, że przeżyłam – odpowiedziałam.
-To idź
już na śniadanie, zobaczymy się niedługo –odrzekła Bes i pobiegła schodami na
pierwsze piętro.
Coś czuję,
że przez ten krótki czas do przerwy świątecznej będzie bardzo ciekawy…
*_*_*_*_*_*
Ah,
nareszcie się z tym uporałam. Nie zanudzam, więc dedykacja dla Maiki :*