11 lipca 2008

4. Czwarty brat


Jeszcze trzy dni i Hogwart. Miałam co do niego mieszane uczucia; w tym roku nie wyprawiałam urodzin, więc cieszyłam się, że po dwóch miesiącach nareszcie zobaczę przyjaciół, ale z drugiej bałam się, jakie uczucia wywoła we mnie widok szkolnych korytarzy. Na samo wspomnienie skrzydła szpitalnego żołądek wiązał się w bolesny supeł, a przed oczami natychmiast stawała mi Sapphire — wiotka, półprzytomna, z siną twarzą, mocno kontrastującą z czernią włosów rozsypanych na poduszce. I biały parawan rozstawiony dookoła ostatniego łóżka, za który nie pozwolono mi zajrzeć. Pani Pomfrey nie wpuściła za niego nawet babci Darli. No i w tym roku nie miałam co liczyć na ekscytujące aktywności. Zero quidditcha, zero wyjazdów na występy, nawet profesor Lupin zrezygnował z posady… Nie spodziewałam się, żeby nowy nauczyciel obrony przed czarną magią miał nam do zaoferowania więcej niż on. Tym bardziej, że tata milczał w tej kwestii jak zaklęty, a przecież kontaktował się z Dumbledore’em i pracował w Departamencie Transportu Magicznego, musiał znać kogoś, kto znał kogoś, kto orientował się w sprawach kadrowych w Hogwarcie. Wyglądało więc na to, że dyrektor znów szukał nauczyciela na ostatnią chwilę.
Spędziliśmy kolejne popołudnie nad rzeką, ale tym razem w towarzystwie mugolskich dzieci z wioski. Z niektórymi dziewczynkami chodziłam kilka lat temu do szkoły, podobnie Victor, a Spajk i Rip całkowicie stracili głowę na widok kolegów z klasy, więc było znacznie weselej, ale musieliśmy się obejść bez latania i paplania o Mistrzostwach Świata w Quidditchu. Zresztą Livia pilnowała, żeby żadnemu nic się nie wymsknęło; chodziła ze skrzyżowanymi rękami na piersiach wzdłuż brzegu jak ratownik i obserwowała nas wzrokiem charakterystycznym dla profesor McGonagall podczas klasówki. Wyobrażała sobie, że była chyba jedyną rozsądną, a rodzice na czas nauki w mugolskiej podstawówce musieli kneblować nam usta. Zdawała się nie pamiętać swojej wielkiej wpadki, po której mama skończyła na dywaniku u dyrektorki. Oczywiście zaraz po tym, jak straż pożarna ściągnęła dziewięcioletnią Livię z dachu sali gimnastycznej; wszystkie dzieci, które akurat spędzały przerwę na boisku, zarzekały się, że dziewczynka po prostu wskoczyła na dwupiętrowy budynek. To była jedyna taka sytuacja, kiedy Bes musiała skonfundować starszą panią, ale i tak nasza rodzina przez te wszystkie lata wyrobiła sobie niezbyt przychylną opinię — sąsiedzi brali nas po prostu za dziwaków.
Zaraz po kolacji — wykąpana i przebrana w piżamy — zaczaiłam się na Victora pod łazienką. A musiałam czekać bardzo długo. Za oknem już się całkowicie ściemniło, a w pokoju bliźniaków zapadła głucha cisza; Spajk i Rip musieli paść jak muchy po całym dniu pluskania się w rzece.
Drzwi się otworzyły i w tym samym momencie odskoczyłam jak poparzona, a Victor wrzasnął; włosy miał w turbanie z ręcznika, a na twarzy grubą warstwę czegoś, co przypominało czerwone błoto.
— Co się skradasz? — wydyszał, przyciskając rękę do piersi.
— Chciałam pożyczyć sowę… Co to jest?
Wyraźnie się zmieszał, bo na szyi pojawił mu się ostry pąs. Nerwowo otulił się puchatym szlafrokiem i za nic w świecie nie chciał spojrzeć mi w oczy.
— Czerwona glinka — odparł i zarumienił się jeszcze bardziej, kiedy zaczęłam chichotać. — No co, ujędrnia skórę i łagodzi trądzik, nie wszyscy urodzili się z doskonałą cerą…
Nie mogłam przestać się śmiać; wychowywaliśmy się razem z Victorem od najmłodszych lat, spędzaliśmy wspólnie każdą wolną chwilę i wydawało mi się, że znałam go już na wylot, dopóki nie przyłapywałam go na obcinaniu sznurków z tamponów Livii, podpalaniu papierosów albo na czymś takim jak dziś.
— Nie mów… nie mów, że miałeś zamiar położyć sobie na oczy ogórek… — wyrzuciłam z siebie, ledwo łapiąc oddech. Zawyłam jeszcze głośniej, kiedy zażenowany wyciągnął z kieszeni szlafroka dwa zielone plasterki. Uszy Victora musiały płonąć pod turbanem.
Tymczasem na dole w kuchni rozległy się szybkie kroki i głowa Bes pojawiła się u stóp schodów.
— Cicho tam — syknęła. — Dziewczynki już śpią!
Żadne z nas nie odpowiedziało, ale — chcąc nie chcąc — musiałam stłumić śmiech. Cofnęliśmy się w głąb korytarza, żeby zniknąć mamie z pola widzenia. Wciąż walcząc z drgającymi kącikami ust, zapytałam szeptem:
— To co, pożyczysz Hełmofona?
— I uważasz, że wyśmianie mojej maseczki sprawi, że bez wahania dam ci sowę? — Nie wyglądał na zadowolonego, ale zaraz potem bąknął pod nosem: — Dobra, ale ma wrócić przed Hogwartem.
— Wróci, wróci — zapewniłam go ucieszona.
Przemknęliśmy chyłkiem przez przedpokój i Vipi otworzył drzwi do sypialni. Równie maleńka jak moja, może tylko troszkę bardziej przestronna, choć podejrzewałam, że sprawiała takie wrażenie przez brak skośnego stropu. Tutaj również brakowało szafy, ale Victor wszystkie swoje ubrania trzymał w szkolnym kufrze wepchniętym do kąta za drewnianym zagłówkiem łóżka. Nie pamiętałam koloru ścian, ponieważ każda powierzchnia (łącznie z sufitem) została dokładnie pokryta nieruchomymi plakatami filmowymi, jakie udało się Victorowi zdobyć w kinie albo wysępić od kolegów — Leon zawodowiec, Kraina traw, Silent Hill, wszystkie trzy części Candymana, Halloween, Martwe zło, Koszmar z ulicy Wiązów… Nie dało się ukryć, że Victor był ogromnym fanem horrorów. Mama nie mogła patrzeć na tę makabrę, ale kiedy po tysięcznej walce o zrywanie plakatów wpadł w szał i zagroził, że wytapetuje sobie pokój kalendarzami z nagimi modelkami, Bes odpuściła i jakoś nauczyła się żyć z jej zdaniem nietypowym hobby najstarszego syna.
W sypialni panował tak olbrzymi bałagan, że pierwsze, co zrobiłam, to potknęłam się o stos komiksów usypany pod samymi drzwiami. Vipi podszedł do biurka wciśniętego pod oknem, lawirując zręcznie między brudnymi kubkami po kawie, napoczętymi opakowaniami fasolek Bertiego Botta i masą porozrzucanych skarpetek. Otworzył klatkę stojącą na parapecie, a wielki, podstarzały puchacz wylazł posłusznie na ramię brata.
— A po co ci?
— Zgadnij — rzuciłam ironicznie i rzuciłam się na zwichrowaną pościel. — Poleci z listem.
Nie chciałam brać domowej sowy. Wiedziałam, że mama będzie miała miliony pytań, a tym razem bardziej niż zwykle zależało mi na dyskrecji. Prawdopodobnie gdybym robiła coś nielegalnego, nie przejmowałabym się aż tak bardzo, po prostu nie chciałam, żeby rodzicom było przykro. A wiedziałam, że tak by się to skończyło. Victor nie naciskał i przez moment, kiedy zabierałam ptaka na górę, czułam nieprzyjemny uścisk w dołku, ale nie mogłam inaczej. Im mniej osób o tym wiedziało, tym lepiej, a i tak coś obrzydliwego przewracało mi się w żołądku na myśl, że jutro najprawdopodobniej będę musiała wtajemniczyć w to Livię.
Hełmofon sfrunął z moich rąk na szczyt zawalonego świeżym praniem krzesła, a ja z lampką i pudełkiem do pisania listów usadowiłam się wygodnie na łóżku. Rozłożyłam się ze wszystkim na poduszkach i zaczęłam gryźć pióro, gapiąc się na papeterię w kotki. W głowie miałam kompletną pustkę; pisałam jedno zdanie i natychmiast je usuwałam. I tak w kółko, a końcówka pióra robiła się coraz bardziej i bardziej przeżuta. Dzięki bogom za wymazywalny atrament.
Sowa niecierpliwiła się na krześle dobre pół godziny, ale trzy plamy atramentu na pościeli i czterdzieści osiem westchnień później w końcu usiadłam wyprostowana, ściskając w obu dłoniach swoje dzieło. Wyprodukowałam zaledwie kilka zdań, ale kosztowały mnie one więcej niż wypracowanie dla profesora Binnsa.

Hej, Spirydion,
za trzy dni jadę do Hogwartu. Nie będę już grała w drużynie, przynajmniej w tym roku, mam umowę ze Snape’em i McGonagall, że jak podciągnę się z kilku przedmiotów, to zostanę w chórze i za rok będę mogła wrócić do drużyny. Muszę zdać historię magii, numerologię i eliksiry przynajmniej na powyżej oczekiwań, a to takie nudne! Ostrzegam cię, jak już pójdziesz do Hogwartu, nie wybieraj numerologii. Spajk i Rip już się nie mogą doczekać, ty pewnie też? Z rodzicami jeszcze o tym nie rozmawialiśmy, ale chciałabym, żebyś przyjechał do nas podczas przerwy świątecznej. Moi na sto procent się zgodzą.
Napisz czasem, jak będę w szkole.
Sophie

Wiedziałam, że to brzmiało trochę kulawo, ale nadal miałam opór przed korespondowaniem z bratem. No tak. Bo poza Victorem, Spajkiem i Ripem miałam jeszcze jednego brata — Spirydiona Serpensa. Niby rodzonego, ale momentami czułam, że był dla mnie całkowicie obcym dzieckiem. Rozmawiałam z nim tylko dwa razy — w zeszłym roku, zimą, w kawiarni na Pokątnej, a potem pojawił się z matką na pogrzebie Darli, zamieniliśmy wtedy może dwa słowa i od tamtej pory nie mieliśmy kontaktu. Spirydion bardzo słabo mówił po polsku i wszystkie listy, które wymienialiśmy przez ostatnie dwa semestry, pisaliśmy wyłącznie w języku francuskim. Wiedziałam, że wysyłanie sobie sów raz na miesiąc to kiepski sposób na poznanie się, zwłaszcza wtedy, kiedy drugą stroną był dziesięciolatek, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, jakbym rozmawiała ze swoim rówieśnikiem. Nawet pismo miał wyrobione i eleganckie, a zasób słownictwa nad wyraz bogaty, przynajmniej w porównaniu z bliźniakami. I mimo wszystko wciąż nie potrafiłam się przełamać, choć to ja w zeszłym roku poprosiłam tatę, żeby zorganizował pierwsze spotkanie. Do dziś na samo wspomnienie czułam w żołądku skurcz wyrzutów sumienia; Sethi natychmiast się zgodził i jeszcze tego samego dnia napisał do Serpensów, ale nie zdołał ukryć grymasu, który przez sekundę wystąpił na jego twarz. Rodzice domyślali się, że wciąż korespondowałam z biologicznym bratem, ale nie chciałam kłuć ich tym w oczy. Tym bardziej, że w planach miałam coś więcej niż sam list.
Przywiązałam zapieczętowany rulonik do nogi puchacza i z trudem wyrzuciłam ptaka przez okno; ważył chyba tyle, co sam Victor. Księżyc był w nowiu, więc na zewnątrz panował niemal całkowity mrok, tylko gwiazdy migotały figlarnie na bezchmurnym niebie. Usiadłam na parapecie i próbowałam medytować, ale myślami cały czas wracałam do Spirydiona, rodziców, do planów na wspólne święta… Nie chciałam spędzać tego czasu w towarzystwie Serpensów, ale czułam, że oni również nie życzyli sobie mnie widzieć — na spotkanie na Pokątnej ja przybyłam z rodzicami, a brat z sąsiadką. Choć wspomnienia Melanii i Bonitusa wiązały się wyłącznie z obojętnością, poczułam się tak, jakby wymierzono mi policzek. Nigdy nie zdołałam wyciągnąć od taty, co było w liście do Serpensów, że zgodzili się na tamto spotkanie, oraz co kierowało Melanią, że postanowiła zabrać Spirydiona na pogrzeb jakiejś obcej dziewczyny. Nie potrafiłam sobie poukładać w głowie, do czego zmierzała ta nowa znajomość, wszak do poprzedniej zimy wszelkie informacje odnośnie moich biologicznych rodziców i brata praktycznie nie istniały. Nie chciałam potwierdzenia, że po prostu byłam niechciana. Ogarnęły mnie wątpliwości co do wspólnego spędzenia ferii zimowych. To brzmiało jak utopia.
Sowa już dawno zniknęła za horyzontem. Przynajmniej na to wyglądało, bo na zewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność. Siedziałam tak na parapecie przynajmniej pół godziny, gapiłam się w czarną noc i słuchałam, jak dom powoli zasypiał. Tata wrócił kilka minut temu i mama właśnie szykowała mu kolację, a z pokoju Livii słychać było cichutkie mruczenie radia, ale reszta sypialni pogrążyła się w ciszy. Cykanie świerszczy na polu wypełniło mi uszy łącznie z całą głową; po dłuższej chwili doświadczyłam tak obezwładniającego poczucia odrealnienia, że nie byłam w stanie ocenić, gdzie dokładnie się znajdowałam i czy w ogóle istniałam. Zdarzało się, że doznawałam czegoś podobnego, gdy medytowałam, dlatego robiłam to rzadko i wpędzałam się w coraz większe wyrzuty sumienia. Wróciłam myślami do wczorajszej rozmowie z Victorem — a co, jeżeli najwięcej dobrego dla mnie zrobiłaby właśnie nie-wiara? Przeanalizowałam swoje roczne uczestnictwo w Towarzystwie Świadomości Kryszny, płomienną korespondencję z niektórymi członkami, restrykcyjne przestrzeganie doktryn… przynajmniej na początku. Nie pamiętałam, by kiedykolwiek jakakolwiek religia rozpaliła we mnie poczucie tak bezwarunkowej akceptacji… i bycia zaakceptowaną. A łączenie się z bogiem poprzez muzykę mocniej niż cokolwiek oddziaływało na moje zmysły. Ale czy ja w ogóle wierzyłam w Krysznę? Czy spożywanie wegetariańskich posiłków w zamian za kontaktowanie się ze śmierciożercą miało zapewnić mi po śmierci lepsze życie? To nie mogło być takie proste. Każda decyzja pociągała za sobą zarówno złe, jak i dobre konsekwencje. Nie przykładałam ręki do krzywdzenia zwierząt, ale gotowanie oddzielnych dwóch obiadów sprawiało mamie więcej kłopotów. Wyswobodzenie Barty’ego Croucha spod władzy jego ojca z całą pewnością skończy się tym, że ktoś zginie. Ale Crouch pomoże sprowadzić do mnie Armanda i wtedy wszystko się ułoży, a ja nareszcie będę szczęśliwa.
Poczułam na grzbiecie dreszcz podniecenia. Obietnice Rosiera, że Czarny Pan powróci i zaopiekuje się moją rodziną, odszuka Armanda, wraz z jego śmiercią stały się tylko fantastyczną bajką, którą wspominałam między jawą a snem. A teraz to naprawdę zaczynało się dziać. Dostałam list. Widziałam wuja. Zaufano mi, zostałam potraktowana jak dorosła — nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę zaczynało się dziać. Kiedy o tym myślała, szczypałam się od czasu do czasu, by się upewnić, że to nie kolejna fala derealizacji, a potem wyciągałam z kufra pergamin, który nakazano mi spalić. Czytałam wiadomość, ale wciąż nie dowierzałam. Skoro obietnice Rosiera zaczynały się urzeczywistniać, to może i to, co napisał Barty… Zobaczymy się jeszcze w tym roku. Ale w tym roku kiedy? Siedziałam jak na szpilkach każdego ranka przy śniadaniu, kiedy mama pojawiała się z pocztą, ale nie było do mnie żadnego listu. Denerwowałam się, bo wyjazd do szkoły był równoznaczny z całkowitym uziemieniem, przynajmniej do najbliższej wycieczki do Hogsmeade. Nie chciałam nic wiedzieć, wolałam, by ich wielkie plany toczyły się poza mną, nie interesowało mnie, co należało zrobić i kogo zabić. Pragnęłam się tylko znów z nim zobaczyć. Gdybym wierzyła w reinkarnację i to jakimś cudem byłoby możliwe, pomyślałabym, że Darla zamieszkała w tamtym dwudziestoparoletnim, całkiem atrakcyjnym męskim ciele. A może po prostu byli pokrewnymi duszami?
Dotknęłam swoich ust, nie mogąc powstrzymać małego uśmieszku, który się na nie wkradł.
Zdecydowanie oboje musieli urodzić się pod tą samą gwiazdą.
Kładłam się do łóżka, kiedy w łazience na dole któreś z rodziców akurat napełniało wannę wodą; po tygodniach walki z kołdrą i poduszkami nareszcie zasypiałam ogarnięta rozluźniającą błogością. I chyba pierwszy raz od pogrzebu Darli widziałam w przyszłości jakiś przebłysk, który świadczył o tym, że coś mogło mnie jeszcze kiedyś czekać. Że życie bez niej chyba mogło być możliwe. A kiedy rankiem otworzyłam oczy i poczułam się naprawdę wypoczęta, podeszłam do rozmowy z Livią z większym entuzjazmem.
Do tej pory nie podejrzewałam starszej siostry o posiadanie jakiegokolwiek serca. Nie pamiętałam, bym kiedykolwiek widziała ją z jakimś chłopakiem, a ona sama — choć zafascynowana książkowymi romansami i miłosnymi historyjkami swoich przyjaciółek — nigdy nie sprawiała wrażenia zakochanej. Jednak dziś pojawiła się okazja, aby obalić tę teorię.
Maszyna do szycia huczała od bladego świtu. Schodząc w piżamach do kuchni, natknęłam się na ogromny wór pełen szat u stóp schodów i mamę z okularami na nosie, siedzącą przy swoim standardowym stanowisku pod szeroką biblioteczką na książki. Serce podskoczyło mi w piersi — Livia właśnie robiła sobie herbatę.
— Co tak wcześnie? — zagadnęła mnie Bes, nie odrywając wzroku i igły od ogromnego, koronkowego biustonosza. — Reszta jeszcze śpi.
— Przestawiam się na wczesne wstawanie do szkoły — odparłam rezolutnie i w podskokach pobiegłam do kuchni.
— Bo zaraz dostanę przepukliny ze śmiechu…
Ale nic już na to nie odpowiedziałam, tym bardziej, że za moment znów rozległ się głośny warkot maszyny. Zaczęłam się kręcić koło czajnika, przygotowując sobie wszystko na śniadanie, ale kątem oka cały czas obserwowałam siostrę. Ścieląc łóżko, zastanawiałam się, co mogłabym powiedzieć, żeby ją przekonać, ale ostatecznie uznałam, że jakkolwiek bym jej nie zagadała, zawsze znajdzie sobie powód do marudzenia.
— Co będziesz dzisiaj robić? — rzuciłam, siląc się na obojętność.  
— A co? — zapytała podejrzliwie.
W pomieszczeniu zrobiło się dziwnie gęsto.
— A, nic takiego — ciągnęłam tym samym beznamiętnym tonem. Krzątałam się jeszcze chwilę przy szafkach, słodząc herbatę, sypiąc do twarożka pokrojoną rzodkiewkę; zniecierpliwiona Livia rozłożyła się przy stole, ale nie tknęła swoich kanapek. Usatysfakcjonowana czułam na plecach jej palący wzrok, ale podjęłam dopiero wtedy, gdy się do niej dosiadłam. — Potrzebuję… potrzebuję wymknąć się z domu na jakieś dwie godzinki i myślałam, że mogłabyś pójść ze mną, ale jak masz już jakieś plany…
— A niby gdzie? — cisnęła napastliwie; pochyliła się ku mnie, a jej oczy zmieniły się w szparki. — Czemu nie prosisz Vipa?
— On zaraz wypaple mamie, a mnie chodzi o to, żeby mam nie wiedziała — odparłam konspiracyjnym szeptem.
Kłamałam jak z nut, to Livia tylko szukała okazji, by latać na skargę do taty. Victor nigdy dotąd nie zdradził żadnej mojej tajemnicy, a ilość sekrecików i wspólnych spraw, które tailiśmy przed rodzicami, prawdopodobnie wyrwałaby mamę z kapci. Chociażby fajki i to, jak wymykaliśmy się nocą, żeby polatać nad miastem… Ale doskonale wiedziałam, że tamte słowa to był strzał w dziesiątkę, bo przez twarz siostry przebiegł cień uśmiechu. Na ułamek sekundy jej wzrok powędrował gdzieś ponad moim ramieniem, a Livia przysunęła się jeszcze bliżej i wyszeptała podekscytowana:  
— Dobra, wchodzę w to, ale najpierw powiedz, gdzie idziemy.
— Do Serpensów — odparłam krótko i sama się obejrzałam, ale mama była nadal pochłonięta pracą. — Ale nie chciałam robić rodzicom przykrości.
— Do Serpensów? — Zawiedziona Livia opadła na oparcie krzesła. — Po co?
— Napisałam wczoraj do Spirydiona i chciałabym go zobaczyć… Nie będziemy wchodzić do środka, zerknęłabym tylko przez okno.
Dziewczyna westchnęła ostentacyjnie i przewróciła oczami.
— No dobra — mruknęła w końcu i zabrała się za śniadanie. — Ale tylko na chwilę, a później ty zrobisz coś dla mnie, umowa stoi?
— Stoi.
Przez chwilę milczałyśmy, przeżuwając kanapki i wsłuchując się w monotonny warkot maszyny, ale obie nie myślałyśmy ani o śniadaniu, ani o tym, co brzęczało w radiu. Livia wyglądała na rozkojarzoną, a ja konfrontowałam się ze świadomością, że za kilka godzin zobaczę brata. Poczułam w środku skurcz, jakby wnętrzności pod wpływem stresu zwinęły się w supeł. Nie obawiałam się, że ktoś mnie zobaczy — wystarczyło się zakameleonować i mogłam bez trudu usiąść z Serpensami na tarasie. Ale co, jeśli ich nie zastaniemy? Albo Livia nas zdradzi?
— Gdzie oni w ogóle mieszkają? — spytała niespodziewanie.
Supeł w moim żołądku zacisnął się jeszcze mocniej.
— Kurcze… nie mam pojęcia. Gdzieś niedaleko, ta sąsiadka, z którą przyszedł Spirydion, mówiła, że przyjechali autobusem — odpowiedziałam. — Więc chyba w okolicy, nie?
— Błędny Rycerz jeździ po całym kraju, a to też autobus — zauważyła lekko zirytowana. — To dowiedz się, czy czasami nie czeka nas podróż na drugi koniec kraju, a ja idę urobić mamę.
— Jak?
Ale już nie odpowiedziała.
Posprzątała po sobie ze stołu, a gąbka natychmiast zaczęła szorować naczynia, które siostra dorzuciła do zlewu. Udając całkowicie zaabsorbowaną swoim śniadaniem, słuchałam, jak Livia rozmawiała z Bes i wtedy się przekonałam, że wybrałam do tego zadania najwłaściwszą osobę.
— Mamo, możemy z Sophie wpaść na chwilę na Pokątną?
— Zapomniałyście czegoś z listy? — zapytała mama, a w jej głosie zabrzmiała narastająca groźba.
— Nie, ale dzisiaj jest piątek, pamiętasz? Przecena w lumpeksie, półtora sykla sztuka — jęczała. — Jak pojadę do Hogwartu, to już nie pójdę, a chciałabym znaleźć jakąś tiarę…
— Już nie ma gdzie trzymać tych szat!  
Siedziałam cała spięta, wytężając słuch, ale Livia nie dawała za wygraną i tak okręciła mamę, że dla świętego spokoju się zgodziła i nakazała wrócić na obiad. Podekscytowane natychmiast rzuciłyśmy się do łazienki, żeby jak najszybciej się przygotować. Zdążyłyśmy dosłownie kilka minut przed poranną walką o toaletę — na schodach minęłyśmy się z zaspanymi bliźniakami schodzącymi na śniadanie, a z pokoju Victora dobiegało skrzypienie świadczące o otwieraniu okiennic. Została tylko jedna rzecz — zdobycie adresu Serpensów. Co prawda ułożyłam już w głowie wstępny zarys planu, kiedy myłam zęby, ale czułam pewien opór przed grzebaniem w torebce mamy. Wszystkie ważne adresy, daty i notatki trzymała w grubym notesie w czerwono-niebieską kratę, z którym w zasadzie się nie rozstawała. Gdy zwolniłam Livii łazienkę, polazłam z powrotem na dół jak na ścięcie; chyba cały świat sprzyjał tej kradzieży — najpierw mama zgodziła na lot na Pokątną, dała nam na to dziesięć sykli, a teraz zostawiła otwartą torebkę na komódce w holu i poszła zająć się kanapkami dla bliźniaków. Ukucnęłam na najniższym stopniu i wlepiłam wzrok w rozsunięty zamek, szepcząc:
— Accio notes.
Jak się spodziewałam, dzienniczek wysunął się z torebki i bezgłośnie przefrunął przez cały salon; pochwyciłam go w locie i zaczęłam gorączkowo przewracać kartki. Miałam wrażenie, że znalezienie adresu Spirydiona zajmie wieki, ponieważ prawie każda strona była zapisana. Jakieś notatki sprzed lat dotyczące wywiadówek w szkole podstawowej, przelicznik galeonów na złotówki, które trzeba było zapłacić za wycieczkę Livii w góry… Ale nareszcie znalazłam. Proszowice, ul. Sośniny 14B, Serpensowie, wciśnięte gdzieś na marginesie nad numerem telefonu do wychowawczyni Spajka i Ripa. Co dziwne, bo my nie mieliśmy telefonu. Ale podekscytowana przepisałam adres na wnętrze dłoni i naprędce odesłałam notatnik z powrotem do torebki. Teraz wystarczyło jeszcze ukraść tacie mapę i lecieć.
— Masz? — wyszeptała Livia, kiedy dziesięć minut później zwolniła łazienkę i wparowała do mojego pokoju bez pukania.
— Mam, mam — odparłam i prawie natychmiast zaniemówiłam. Ja włożyłam długie dżinsy, trampki i zwykłą czarną koszulkę, ale siostrę zdecydowanie poniosła wyobraźnia. Białe szorty biodrówki, beżowa kamizelka, miniaturowy, słomkowy kapelusik i te paski na koturnie… Bardzo chciałam zobaczyć, jak spadną jej ze stóp po przefrunięciu pierwszego kilometra. — Ale to… ty tak idziesz?
— Przecież musimy się wtopić tłum, to mugolskie miasto, nie? — zdziwiła się i zaczęła grzebać w skórzanej torebeczce. — Mam tu mapę, wyciągnęłam z auta… będę cię nawigować.
Rozdrażniła mnie, ale nie chciałam się z nią kłócić; byłam już tak blisko od zobaczenia brata i bałam się, że zrezygnuje w ostatniej chwili, więc nic już nie powiedziałam i wyjrzałam na korytarz. Bardzo mi zależało, żeby nie natknąć się po drodze na Victora, bo nie obyłoby się bez lawiny pytań — w końcu ja i Livia lecące wspólnie za zakupy to sprawa śmierdząca na kilometr. Byłam naprawdę zaskoczona, że mama nie wyczuła podstępu. Ale udało nam się dostać do szopy bez większych przeszkód, ponieważ w kuchni Bes usiłowała opanować kolejny sajgon — z wrzasków wywnioskowałam, że któraś z bliźniaczek stłukła Ripowi okulary.
Serce rosło mi w piersi, kiedy z miotłą w garści wymykałam się z szopy, a siostra dreptała w miejscu przy płocie, cały czas zerkając w kierunku drzwi; ona również wyglądała na ekstremalnie zdenerwowaną, chociaż usiłowała sprawiać wrażenie opanowanej.
— Pośpiesz się, zanim się rozmyśli — syknęła.
Dosiadłam miotły, Livia usadowiła się za mną, odepchnęłam się mocno nogami od ziemi i byłyśmy wolne. Oreżnów bardzo szybko zniknął nam z oczu i teraz widziałyśmy wyłącznie olbrzymią, łagodną połać zieleni przetykanej czerwonymi i brązowymi plamami dachów i połyskującą, krętą serpentyną rzeki. Skok adrenaliny sprawił, że przykleiłam się do rączki i przyśpieszyłam, a wiatr mocniej rozwiał mi włosy; musiały teraz chlastać Livię po twarzy, bo słyszałam za plecami, jak przeklinała.
— Leć cały czas na północny zachód, powiem ci, jak trzeba będzie skręcić! — wrzasnęła mi do ucha. — I zwolnij, do cholery, bo nas zabijesz!
Czułam, jak z całych sił oplatała mnie jedną ręką w pasie, a drugą oparła razem z mapą na moim karku. Gdybym w tej chwili się odwróciła, prawdopodobnie dostrzegłabym ją bladą i przerażoną, więc jeszcze bardziej zwiększyłam prędkość. Ten lot był bardziej uskrzydlający, niż się spodziewałam — ciepły powiew, jasne, bezchmurne niebo, słońce za plecami… i za chwilę, już za moment zobaczę brata. Miałam ochotę zostawić miotłę i pruć sama do przodu. Nie mogłam się doczekać, kiedy to nareszcie stanie się możliwe — stuprocentowa, absolutnie nieskończona i nieograniczona niczym wolność.
Livia, choć sztywna ze strachu, uważnie monitorowała drogę i — tak na oko — ze dwadzieścia minut później kazała mi obniżyć lot.
— To są chyba te Proszowice! — zawołała, przekrzykując szum powietrza. — Widzisz ten wielki dach? Wyląduj tam, powinna być drabina ewakuacyjna!
Skierowałam miotłę nieco w prawo i wystrzeliłam prosto w kierunku olbrzymiego, kilkupiętrowego budynku pokrytego czarną papą; kiedy podleciałyśmy bliżej, zorientowałam się, że to szpital. Chyba nie mogłyśmy wybrać bardziej nieodpowiedniego miejsca na lądowanie, ale było już za późno. Miotła wyhamowała łagodnie jakieś półtora metra nad dachem i Livia natychmiast z niej zeskoczyła. Dekolt miała pokryty gęsią skórką, włosy w nieładzie, a sama cała okropnie dygotała.
— Latasz jak wariatka — wycedziła przez zaciśnięte zęby i zaczęła się rozglądać. — Tam.
Zaczęła ostrożnie iść w kierunku krawędzi, stawiając stopy tak, jakby stąpała po bardzo kruchym, śliskim lodzie. Wyprzedziłam ją w dwóch susach i nie bez trudu, wciąż ściskając pod pachą miotłę, wlazłam do niewielkiego, metalowego okręgu, a później — szczebelek po szczebelku — zaczęłam posuwać się na dół. Wrzaski siostry, żebym uważała, przemknęły mi jakoś przez uszy i nie zostawiły w głowie żadnego śladu. W ogóle nie zastanawiałam się nad tym, że mogłyśmy zwracać na siebie uwagę mugoli, w końcu już tyle razy wymykaliśmy się z Victorem i nigdy nie wpadliśmy przez to w kłopoty, za to Livia bez przerwy marudziła i zanudzała dobrymi radami.
— Tylko ostrożnie — dyszała mi nad głową, a metalowa drabina trzęsła się pod ciężarem jej topornych sandałów. — Patrz pod nogi, żebyś się nie ześlizgnęła… Musimy znaleźć jakąś mapę miasta i na niej poszukamy ulicy… jakiej ulicy szukamy?
— Ulica Sośniny 14B — wyrecytowałam i zeskoczyłam z kilku ostatnich szczebli na popękane płyty chodnikowe. — A nie lepiej kogoś zapytać? Przecież samej mapy będziemy szukać do wieczora!
I pobiegłam w stronę podjazdu dla karetek, żeby rozejrzeć się za jakimś wejściem, zostawiwszy siostrę nadal na drabinie ewakuacyjnej. Budynek był naprawdę spory, pomalowany na żółto, ale — wbrew obawom Livii — po parkingu ani przy głównych drzwiach nie kręciło się zbyt wielu ludzi. Poczułam na sobie intensywne spojrzenia ściągnięte zapewne przez miotłę, ale zniknęłam w środku, zanim ktoś zdążył się lepiej przyjrzeć.
W korytarzu uderzył mnie przyjemny chłodek i smród charakterystyczny dla mugolskiego szpitala. Ani w Świętym Mungu, ani w skrzydle szpitalnym w Hogwarcie nie czułam czegoś podobnego. Tam czuć było zioła, ostry zapach eliksirów i maści, ale wydawało się to raczej przyjemne dla nosa, natomiast tego, z czym zetknęłam się w mugolskiej lecznicy, nie dało się wytrzymać. W zapuszczonej, bardzo staromodnej poczekalni siedziała jakaś para staruszków i matka z dzieckiem, a kiedy weszłam głębiej, spostrzegłam młodą dziewczynę w białym kitlu i z plastikową plakietką umocowaną na agrafce. Stanęłam zdyszana przy wyślizganym kontuarze, ale mugolka ani drgnęła, więc zastukałam delikatnie w szybkę.
— Przepraszam… powie mi pan, jak się dostać na ulicę Sośniny? — zapytałam z nerwowym uśmieszkiem.
Dziewczyna podniosła łaskawie wzrok i zmierzyła mnie nim intensywnie. Wydęła usta na widok drążka miotły, którą oparłam o krawędź blatu, ale tylko westchnęła ostentacyjnie i mruknęła:
— Za szpitalem jest przystanek, wsiadasz w trójkę i jedziesz do końca.
— Dziękuję! — wykrzyknęłam. Trzy susy w stronę wyjścia i już mnie nie było.
Na zewnątrz spotkałam nadąsaną siostrę; stała ze skrzyżowanymi na piersiach ramionami, a stopa podrygiwała jej nerwowo. Już miałam ochotę rzucić jakąś zaczepkę na temat latania i tych okropnych buciorów na platformach, ale zanim otworzyłam usta, Livia już na mnie naskoczyła.
— Umawiałyśmy się, że to JA dowodzę — warknęła.
— Na nic takiego się nie umawiałyśmy, nie przypominam sobie — odpowiedziałam obojętnie i rozejrzałam się po parkingu. Przy wyjeździe dostrzegłam ulicę prowadzącą do większej, chyba głównej, a dalej granatowy znak na drążku. — Patrz, tam jest przystanek. Jedna mugolka powiedziała, że mamy jechać autobusem trójką do samego końca. Chodź, bo coś jedzie, może to to!
— Przecież nie mamy mugolskich pieniędzy na bilety, mama dała tylko sykle…
— Pojedziemy na gapę, no chodź!
Ruszyłyśmy szaleńczym pędem najpierw chodnikiem, a potem przez przejście na drugą stronę ulicy, ale okazało się, że nasz numerek miał nadjechać dopiero za trzynaście minut, więc usiadłyśmy w cieniu pod kioskiem — ja na rozgrzanym betonie, siostra na rozłożonej mapie — i czekałyśmy. To było trzynaście najdłuższych, najbardziej nieprzyjemnych i męczących minut, jakie mogłam sobie wyobrazić. Livia bez przerwy się odgrażała, paplała o odpowiedzialności (i, dla kontrastu, o mojej nieodpowiedzialności) i zarzekała się, że to nasza pierwsza i ostatnia podróż na miotle. Ja również się o to modliłam. Powoli zaczynałam żałować tej wyprawy i zastanawiałam się, czy podejrzenie Spirydiona przez okno było warte tej ceny. Dlatego kiedy nadjechał nasz numerek, poderwałam się na równe nogi i niemal pędem doskoczyłam do automatycznych drzwi.
Przez całą drogę obie siedziałyśmy jak na szpilkach, ale kartonowa tabliczka nad oknem powiedziała nam, że spod szpitala do końca trasy zostało tylko cztery przystanki. Mugole, którzy przewijali się przez autobus, gapili się na moją miotłę, a kierowca raz na jakiś czas zerkał na nas przez wsteczne lusterko, dlatego kamień spadł mi z serca, gdy po jakimś kwadransie w korkach wysiadłyśmy z nagrzanego pojazdu na prawie całkowitym pustkowiu. Wyjrzałam zza blaszanego przystanku w poszukiwaniu jakiegokolwiek oznaczenia, ale niczego takiego nie znalazłam. Droga biegła dalej za miasto, po jednej stronie znajdowały się jakieś magazyny, a po drugiej zarośnięte nieużytki. Z nerwów zaczęłam gryźć wargi.
— Patrz, tam chyba jest jakieś osiedle — mruknęła Livia i pokazała palcem na ledwo widoczny zza wysokich traw kawałek brązowego płotu.
— Dobra! — rzuciłam podekscytowana. — To ty tu zostań, a ja tylko pójdę zerknąć, wrócę za pięć minut…
— Wykluczone! — przerwała mi pretensjonalnie. — Myślisz, że zmarnuję jedyną okazję, żeby zobaczyć, jak oni mieszkają? Tylko trzeba gdzieś schować miotłę, żeby nie zwracała uwagi… już wiem, zostawmy ją w tych krzakach za przystankiem…
Zapowietrzyłam się na samą myśl o tym.
— Teraz to ja wykluczone, miotła idzie ze mną! Mam inny pomysł…
Chwyciłam ją za przedramię i pociągnęłam szybko w kierunku siatki otaczającej posesję, na której stały magazyny; gdy zniknęłyśmy z pola widzenia kierowcy autobusu, wyciągnęłam spod koszulki różdżkę i dotknęłam nią miotły, a ta skurczyła się do rozmiarów zapałki. Z szerokim uśmiechem schowałam ją troskliwie do kieszeni dżinsów. Livia przyglądała się temu procederowi z szeroko otwartymi ustami.
— Coś ty zrobiła? — fuknęła zajadle. — A Namiar?
— E tam, Namiar, daj spokój, przecież nikt nie wie, że tu jesteśmy — odparłam, wzruszając ramionami. — Albo nas zaka… zak… czekaj, to trudne… albo cię zakameleonuję i idziesz ze mną, albo nie i tutaj czekasz.
Widziałam, że przez moment biła się z myślami, ale w końcu — upokorzona i nadąsana do granic możliwości — zgodziła się. Podekscytowana, z narastającym skurczem w brzuchu, stuknęłam mocno różdżką najpierw w czubek głowy siostry, później w swój i mogłyśmy ruszać. Na wszelki wypadek trzymałyśmy się za ręce, żeby się od siebie nie odłączyć, ale poza tym jednym osiedlem i ogromnymi halami dookoła rozciągał się wyłącznie ugór, więc nie było się gdzie zgubić.
Jak na ulicę Sośniny w okolicy nie było ani jednej sosny. Po obu stronach drogi stały rzędy ładnych, nowych bliźniaków z wypielęgnowanymi ogródkami, niektóre wyglądały tak, jakby jeszcze nikt w nich nie mieszkał. Osiedle prezentowało się bardzo ekskluzywnie, to samo mogłam powiedzieć o samochodach, które stały na podjazdach. Na widok niskiego, sportowego auta pod osiemnastką Livii wyrwało się ciche westchnienie. Jak na środek dnia w piątek w ogródkach i na tarasach przesiadywało całkiem sporo mugoli; niektórzy pchali przed sobą hałasujące, czerwone wózki strzygąca trawę, inni wygrzewali się na słońcu, jedząc lody, a kilku młodszych grało w koszykówkę na dużym, wybetonowanym placu pod jednym z garaży.
— To chyba ten — mruknęłam do siostry i zwolniłam kroku.
Coś podskoczyło mi w żołądku na widok prostej tabliczki z napisem 14B. Bliźniak wyglądał całkowicie zwyczajnie. Dwupiętrowy, w odcieniach bieli i szarości, pokryty lśniącą, czarną dachówką. Widziałam już wiele domów, w których mieszkały czarodziejskie rodziny, w każdym można było się dopatrzeć jakiegoś magicznego pierwiastka, ale nie w tym. Podeszłam bliżej i naparłam na bramkę; zamknięta. Puściłam Livię i bez zastanowienia wspięłam się na poziome, metalowe sztachety.
— Zaczekaj! — szepnęła, kiedy ogrodzenie zadźwięczało cichutko pod moim ciężarem. — A jak mają psa?
— Chyba nie mają — odparłam, ale zastygłam na moment z nogą przerzuconą przez barierkę. — Przynajmniej Spirydion nie wspominał…
Na wszelki wypadek jeszcze się rozejrzałam, ale ani na bramce, ani na drzwiach nie wisiało żadne ostrzeżenie o „groźnym psie”, więc bezszelestnie skoczyłam na szary podjazd i podpełzłam bliżej okna. Żeby zobaczyć coś przez gęstą firankę, musiałam przykleić nos do szyby; wyglądało na to, że zaglądałam do przestronnego salonu połączonego z jadalnią. Do złudzenia przypominało tamto mieszkanie, które pamiętałam jak przez mgłę, jeszcze zanim trafiłam do Ghostów. Minimalistyczny wystrój, masa mugolskich sprzętów i… poczułam na plecach lodowaty dreszcz… fragment tamtego fortepianu zakrytego czarnym pokrowcem — jakbym cofnęła się w czasie o dziesięć lat.
Tymczasem zza ogrodzenia dobiegł mnie natarczywy szept siostry:
— I co? Widzisz kogoś?
— Nie — rzuciłam i na wszelki wypadek przycisnęłam twarz do drugiego okna, ale po kuchni również nikt się nie kręcił. — Może są w pracy? Albo poszli ze Spirydionem na zakupy do…
Reszta moich słów utonęła w głośnym warkocie; w sąsiednim ogrodzie pojawił się mocno opalony, łysiejący mężczyzna z takim samym czerwonym wózkiem, jaki widziałam wcześniej u innych mugoli. Trawa wchodziła z przodu i — dziwnie przemielona — lądowała w półprzezroczystym koszu przymocowanym do drugiego końca urządzenia. Z sercem łomoczącym w gardle i drżącą dłonią przyciśniętą do piersi, obeszłam dom dookoła, zerkając do każdego okna, ale nikogo się nie dopatrzyłam. Wyglądało na to, że Serpensów naprawdę nie było w domu.
Albo…
Uniosłam głowę i zobaczyłam nad sobą mały balkonik.
Albo siedzieli na górze.
Od dziś Zaklęcie Kameleona stało się moim ulubionym. Do tej pory tylko Victor i Darla widzieli, jak wspinałam się po pionowej ścianie budynku i wolałam, żeby tak pozostało. Właśnie tę umiejętność zawdzięczałam Armandowi, a fakt, że od kilku tygodni rozwijała się w tak zabójczym tempie, świadczyło o tym, że lada dzień mogłam zacząć się spodziewać swędzących dziąseł. Bez trudu wlazłam na kuchenny parapet, później na szczyt okiennic i, mocno przyklejona do szorstkiej fasady, podciągnęłam się do góry i już dyndałam nad ogrodem, trzymając się krawędzi balkonu. Wskoczenie na niego pozostawało tylko czystą formalnością.
Nachyliłam się ostrożnie ku plastikowym drzwiom; najprawdopodobniej zerkałam do sypialni rodziców Spirydiona, bo w centralnej części pokoju stało olbrzymie, dwuosobowe łóżko z kolumienkami, a na toaletce piętrzyła się całkiem duża kolekcja drogich perfum i kosmetyków. Wyglądało na to, że Serpensom całkiem nieźle się powodziło.
Przyssana do ściany, przesunęłam się do sąsiedniego okna i to był strzał w dziesiątkę. Starając się nie robić hałasu, usadowiłam się na parapecie i przycisnęłam nos do szyby; tak, zdecydowanie zaglądałam do pokoju brata. Utrzymany w równie minimalistycznym stylu, bez śladu jakiekolwiek magiczności, sypialnia przypominała sypialnię przeciętnego dziesięciolatka. Książki i komiksy porozrzucane na biurku, jakieś figurki, zabawki poukładane na półkach, pościel z jakimś mugolskim superbohaterem w masce ze spiczastymi uszami… chyba Batmanem. Serce podskoczyło mi do gardła, kiedy drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł chłopiec, wycierając mokre dłonie w dresowe spodnie. Wysoki jak na swój wiek, szczupły, ubrany w zwyczajne mugolskie spodnie i koszulkę, usiadł przy biurku i otworzył dziwną, płaską walizeczkę rozłożoną na blacie. Z ust wyrwał mi się cichy okrzyk, kiedy Spirydion nacisnął jeden z przycisków na klawiaturze i postawiona pionowo część walizki rozbłysła na niebiesko. Przez dłuższy czas obserwowałam, jak różne obrazki pojawiały się na ekranie, a chłopiec stukał w klawiaturę jak w maszynę do pisania. Siedział tak w bezruchu bardzo długo, a ja nie potrafiłam oderwać wzroku od jego pleców i ocknęłam się dopiero wtedy, kiedy Livia na dole zaczęła się niecierpliwić.
— Znalazłaś go? Chodźmy już, za godzinę mamy być w domu!
Nie mogłam jej odpowiedzieć, nie zwróciwszy uwagi brata, więc po prostu siedziałam na parapecie i zaglądałam to do okna, to na dół, bijąc się z myślami. Przez moment naszła mnie pokusa, żeby zastukać w szybę i zamienić ze Spirydionem kilka słów, skoro rodziców nie było w domu, ale zanim podjęłam decyzję, drzwi do jego pokoju ponownie się otworzyły, a ja prawie zleciałam na dół do ogrodu. Do środka weszła filigranowa kobieta z naręczem świeżego prania i bez słowa zaczęła rozkładać je po szafkach. Ciemne włosy upięte w luźny kok, twarz trójkątna i ciasno obleczona ziemistą skórą… poczułam, jak wnętrzności skurczyły mi się na widok nosa, który codziennie widywałam w lustrze. Melania. Bez dwóch zdań Melania Serpens. Nie pamiętałam jej z pogrzebu Darli, wtedy była dla mnie wyłącznie jedną z dziesiątek czarnych postaci, a wspomnienia sprzed dziesięciu lat już dawno zatarł czas. Dopiero teraz zaczęłam sobie uświadamiać: pierwszy raz od momentu, w którym mnie oddali, widziałam swoją biologiczną matkę. Tamta kobieta z koszem pełnym czystych koszulek i spodenek, w letniej, kwiecistej sukience i z lekko wiszącymi policzkami. Zostawiła ubrania i wyszła bez słowa, jak gdyby nigdy nic.
Bo przecież to było nic. Dla niej to było nic, zostawić jedno dziecko, żeby za cztery lata urodzić sobie kolejne, chciane, kochane, dla którego robiono pranie, urządzono ten ładny pokój, kupiono świecącą walizeczkę z klawiaturą… Nie spodziewałam się, że taki widok spowoduje taką zadrę w moim sercu. Jeszcze przez chwilę siedziałam na parapecie, z nogami podkurczonymi pod brodą i plecami przyciśniętymi do okna, żeby się uspokoić. Livia musiała tam na dole wyłazić ze skóry, ale miałam to gdzieś. Do tej pory starałam się o tym nie myśleć, ale widok Melanii nie jako złej, wrednej wiedźmy bez uczuć, a matki troszczącej się o syna sprawił, że wykiełkowało w mojej głowie to pytanie: dlaczego to ja byłam niechciana? Co miałam w sobie takiego, czego nie miał Spirydion, że wywołałam w Serpensach taką niechęć? Słyszałam tę ciszę, widziałam ten nudny, mugolski dom, perfekcyjnie przystrzyżony trawnik, wypucowaną kuchnię w stonowanych kolorach, salon pełen drogich sprzętów, markowe kosmetyki i za nic w świecie nie zamieniłabym Oreżnowa na ulicę Sośniny, ale czułam, że już nic nie ugasi pragnienia, by się tego dowiedzieć.
Zsunęłam się z parapetu i wylądowałam miękko na ziemi. Ta stłumiła tąpnięcie, ale zza ogrodzenia natychmiast dobiegł mnie zniecierpliwiony głos siostry:
— Co to było? Wszystko gra?
— Tak, tak — mruknęłam i sprawnie przelazłam przez barierki na drugą stronę. — Chyba faktycznie nikogo nie ma, wracajmy do domu.
— Ej, hola, hola, a zakupy? — obruszyła się. — Tylko dlatego dałam się namówić na tę podróż.
Szczerze powiedziawszy to ostatnią rzeczą, na jaką miałam ochotę, było buszowanie z Livią po lumpeksach, ale musiałam zacisnąć zęby i obrać kierunek na ulicę Pokątną. Odkameleonowałam nas przy głównej ulicy, powiększyłam miotłę i pofrunęłyśmy. Ten lot nie sprawił mi już takiej przyjemności, tak naprawdę marzyłam już tylko o tym, żeby wrócić do domu i zaszyć się w lesie, żeby to wszystko przemyśleć. Przez całą drogę za bardzo wiało, a na szmateksie siostra była zbyt zajęta przeglądaniem wieszaków i grzebaniem w olbrzymich koszach, by podjąć temat Serpensów, ale nie oczekiwałam od niej głębokich rozmów na takie tematy. Tak naprawdę nawet trochę mi ulżyło. Snułam się tylko po sklepie i od niechcenia przerzucałam używane szaty.
Za to siostra nareszcie wyglądała na usatysfakcjonowaną. Po trzech kwadransach w ciucholandzie wstąpiłyśmy jeszcze na lody do Floriana Fortescue i przysiadłyśmy na chwilę pod jednym z kolorowych parasoli, udając, że wcale nie byłyśmy spóźnione już ponad czterdzieści minut.
— Już dawno nie miałam takich świetnych łowów — paplała ucieszona, grzebiąc w papierowej torbie. — Szkoda, że nie kupiłaś tamtej apaszki, ładnie ci w niej było.
— Wyobrażasz mnie sobie w apaszce? — mruknęłam.
— Nie lubisz ładnie wyglądać? — zapytała z niedowierzaniem.
— Lubię — odparłam krótko. — Ale nie lubię łazić po sklepach.
Siostra tylko wzruszyła ramionami. Sama wydała prawie całe złoto, które dała nam mama, za ostatnie dwa sykle kupiłyśmy sobie po jednej porcji czekoladowo-miętowych lodów i w sakiewce nie zostało ani knuta. Przewidywałam, że Bes nie będzie zadowolona, kiedy spóźnione wparujemy do kuchni w połowie obiadu, a Livia pokaże cały wór nowych ubrań. Upolowała wcale niebrzydką tiarę z delikatnie wypłowiałej, granatowej satyny, szytą jak na miarę letnią pelerynkę, w której — o ile pogoda pozwoli — będzie mogła się pokazać na pierwszym wypadzie do Hogsmeade w tym semestrze, z koszy wygrzebała trzy skórzane paski, a na koniec stoczyła bój z taką jedną korpulentną czarownicą o kraciasty fartuszek. Poza mamą nikt u nas nie gotował, ale siostra uważała, że był uroczy, więc go kupiła.
Naprędce skończyłyśmy nasze lody i raz dwa ruszyłyśmy w drogę powrotną. Tym razem Livia nie marudziła ani na wiatr, ani na prędkość. Siedziała na drążku cała spięta i czułam, jak raz po raz zerkała na zegarek. Kiedy wyhamowałyśmy ostro tuż przed gankiem, zegar wskazywał godzinę czternastą, a przez otwarte okno wypływał zapach świeżo ugotowanych pierogów. Po tak emocjonującym przedpołudniu żołądek głośno domagał się obiadu, ale najpierw obie z siostrą musiałyśmy odsłuchać swoje.
Resztę dnia spędziłam w naszej kryjówce na drzewie. Potrzebowałam odpoczynku od harmideru panującego w domu, od bliźniaczek domagających się zabawy w Hogwart, bijącego się Spajka i Ripa, od grającego bez wytchnienia radia. Nie potrafiłam przestać myśleć o Melanii roznoszącej pranie. Nie przypominałam sobie, żebym kiedykolwiek jakoś ją sobie wyobrażała. W mojej głowie istniała jako imię i nazwisko, mglisty, trochę nieprzyjemny obraz z przeszłości, ale wspomnienie o niej nigdy nie bolało. Czy teraz już zawsze będę ją widziała jak dziś przez okno u Spirydiona? Zaczynałam żałować tej wyprawy. Nie potrzebowałam kolejnego powodu bezsenności.
Usłyszałam szelest ściółki i trzeszczenie rozgarnianych gałęzi. To Victor z rękami w kieszeniach zmierzał powoli w kierunku domku na drzewie i uśmiechał się enigmatycznie.
— Zaraz kolacja… Ej, ty naprawdę byłaś z Livią na zakupach? — zapytał z niedowierzaniem.
— Tak i nie — odparłam i położyłam się z powrotem na wznak na podłodze z desek. Zapaliłam papierosa i powoli wypuściłam dym przez nos, kiedy brat gramolił się po krzywo przybitych szczeblach na górę. — Chciałam zobaczyć Spirydiona, ale Livia postawiła warunek, że w zamian za to polecą z nią na Pokątną.
— To czemu nie powiedziałaś mamie albo tacie? Pojechaliby z tobą.
Z trudem przecisnął się przez wąską klapę i położył się obok mnie. Wyciągnął z kieszeni swoje fajki i też zapalił.
— Nie chciałam im sprawić przykrości — mruknęłam i natychmiast poczułam rosnącą gulę w gardle. Pierwszy raz miałam opory przed zwierzeniem się bratu, a czułam, że jego ciekawość była wręcz namacalna.
— Ty… no wiesz… — zająknął się. — Chcesz do nich wrócić?
— Za żadne skarby świata! — wypaliłam i poderwałam się z podłogi. Victor również się wyprostował; jego twarz zapałała silnym rumieńcem i przez krótką chwilę patrzyliśmy sobie w oczy, a napięcie rosło i rosło, aż powietrze stało się gęste. Zdenerwowana zaczęłam chodzić tam i z powrotem wzdłuż krzywej balustrady. — Nie mogę sobie nawet tego wyobrazić… zamieszkać nagle z kimś obcym! Przecież mama to mama… a tata to tata, a tamci ludzie są totalnie obcy! Chodzi o to, że… zobaczyłam ją dzisiaj przez okno. No wiesz… Melanię… I cały czas myślę o tym, dlaczego się mnie pozbyli. Dlaczego kochają Spirydiona, a mnie nie chcieli? Przecież… przecież nie jestem chora, nie jestem dla nikogo ciężarem… nie?
— No jasne, że nie — zapewnił gorliwie. — Ale to i tak nie powód, żeby się kogoś pozbywać. Cokolwiek się nie stanie, my zawsze będziemy rodziną.
Pod powiekami zebrały mi się łzy i musiałam na chwilę się odwrócić, żeby je ukryć; stałam przez moment przy balustradzie zrobionej z brzozowego pnia, oddychając głęboko. W tym czasie Victor dźwignął się z podłogi i stanął tuż obok, a jego ręka spoczęła na mojej.
— A ja się cieszę, że tak się to potoczyło — dodał po chwili. — Jesteś moją najlepszą siostrą i gdybym miał się tak kumplować z Livią… no… to by raczej nie przeszło. Tylko jej tego nie mów.
Po tym, co powiedział, nie potrafiłam już dłużej hamować łez.

~*~

Sunę z betą jak na łyżwach. Przypuszczam, że poprawię te do momentu wyjazdu do Hogwartu i będę musiała przeskoczyć z powrotem do DLR, czyli według mojej rozpiski zostały do ogarnięcia jeszcze dwa rozdziały.

24 komentarze:

  1. ~dream
    11 lipca 2008 o 17:22

    fajne piszesz opowiadania i oby tak dalej…nie moge sie doczekac nastepnego rozdzialu

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Nieobliczalna ;]
    11 lipca 2008 o 17:24

    Byłoby mi miło, gdybyś w komentarzu pod 1. rozdziałem na moim blogu nie tylko reklamowała swojego bloga i nową notkę, ale powiedziała też coś o rozdziale, bo w innym razie uznam Twoje komentarze za jeden wielki SPAM.

    OdpowiedzUsuń
  3. resa@buziaczek.pl
    11 lipca 2008 o 17:44

    hejka jestem z http://www.asiulka-blogasek-o-wszystkim.blog.onet.plŚwietny blog, naprawdę. To był świetny pomysł z ytą opowieścią. Chyba będę tu częściej wpadała bouwielbiam Harrego Pottera a ty fajnie piszesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 15:00
      Ja też go uwielbiam, choć sam bohater główny (czyt. Harry Potter) jest trochę… biedny. Ojejku, boli go blizna… Żeby się tak choć nie polał ze strachu xDDDD

      Usuń
  4. ~Olka
    11 lipca 2008 o 17:48

    Ten rozdział(tak jak i poprzednie)jest fajny,na pewno jeśli napiszesz ich więcej będzie się również fajnie czytało.Naprawdę fajnie piszesz.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:59
      Będzie ich baaardzo dużo xD

      Usuń
  5. ~Cam.
    11 lipca 2008 o 18:07

    Całkiem fajne :)) Czuję, że Sophie połączy miłość z Draco :) Pozdrawiam [cameron-riddle]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:58
      Nooom, nie wiadomo, w sumie to ta opowieść ich połączy i rozdzieli, może nów połączy…? Nie wiadomo tak do końca, ale ja nie za bardzo lubię opisywać sceny miłosne i erotyczne, trochę to głupie, ale staram się jak mogę xD

      Usuń
  6. ~Aś ;***
    11 lipca 2008 o 23:05

    hej;* fajny blog. Świetnie piszesz :) poinformuj mnie o kolejnych rozdziałach … http://www.beyonce-knowles-blog.blog.onet.pl bu$ka ;*

    OdpowiedzUsuń
  7. ~Cam.
    12 lipca 2008 o 08:18

    Nowy rozdział na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl :) Zapraszam do przeczytania i skomentowania :) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  8. Cherry_tropical_valle
    12 lipca 2008 o 12:59

    Dzieki za komentarza na http://www.tropical-valle.blog.onet.pl. Nie czytam zazwyczaj opowiadań o HP, no chyba że jest zachowany charakter postaci ;P . Ale u ciebie jest opo. całkiem fajne =)

    OdpowiedzUsuń
  9. ~Nadia
    12 lipca 2008 o 16:14

    Zapraszam na nowy rozdział na http://laura-love-lapa.blog.onet.pl/.Pozdrawiam, Nadia

    OdpowiedzUsuń
  10. skazana@onet.eu
    12 lipca 2008 o 22:37

    http://www.ucieczka-serc.blog.onet.pl nowa część zapraszam. niemodna

    OdpowiedzUsuń
  11. Cameron_Riddle
    14 lipca 2008 o 07:52

    Nowy rozdział pt. ,,Opowiedz mi o mamie” na http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl :) Serdecznie zapraszam!

    OdpowiedzUsuń
  12. ~:*
    14 lipca 2008 o 18:20

    tak.moj blog jest o shakirze…a co chcialas?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:54
      Chciałam się dowiedzieć, bo niebardzo po nim widać =(

      Usuń
  13. ~with-emma
    14 lipca 2008 o 21:11

    No wiesz mi się taki kolory podobają w szczególności gdy są ze sobą połączone =).A Tobie może się nie podobać i masz prawo do napisania tego w komie.Dzięki za komentarz i zapraszam ponownie http://www.with-emma.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:52
      Tak właściwie, to nie wiem, dlaczego się ludzie wnerwiają o SPAMY … przecież to podnosi statystykę…

      Usuń
  14. Brillen
    7 września 2008 o 14:32

    No no no wątek Draco się zaczoł xD Coś mi się widzi że on i Sophie będą razem :P Ale to tylko takie moje przypuszczenia xD :*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2008 o 14:42
      Przypuszczenia? Oni będą razem w dalszych rozdziałach, ale się chwilowo posypie. Może już się nie dogadają? xD

      Usuń