1 lipca 2008

1. Ghostowie

Nie przewidziałam, że lądowanie na parapecie okaże się tak cholernie niewygodne, ale to nic w porównaniu do skutków wielogodzinnego siedzenia na miotle. Poczułam je dopiero kiedy wstałam z łóżka. Przez ostatni tydzień niemal dzień w dzień albo graliśmy w quidditcha (Spajk już cztery razy stłukł okno w łazience), albo lataliśmy do Skalskich; ja miałam na sumieniu jedną kurewsko długą wyprawę, a chłopaki od rana znowu gadali tylko o miotłach. Przy stole był tłok, mimo że tata zmył się do pracy, zanim się obudziliśmy, a Livia jeszcze okupowała kibel na dole. Była z nas najstarsza i okropnie się rządziła, a mama ją faworyzowała, choć naszym zdaniem powinna zamknąć ją w piwnicy na ziemniaki. Naszym, bo poza szesnastoletnią Livią miałam jeszcze piątkę rodzeństwa i wszyscy tak samo o niej myśleliśmy. Pomieszczenie nas wszystkich przy prostokątnym, rozkładanym stole rodziło problemy podczas każdego posiłku, który prawie zawsze rozpoczynał się jakąś kłótnią albo bitką. Kiedy wszyscy pojawialiśmy się na dole, robiło się duszno; żeby dojść do maleńkiej kuchni, trzeba było przejść przez zapchany fotelami i pufami salonik, a kiedy mama coś gotowała, roznosiło się po całym domu, bo otwarta klatka schodowa znajdowała się zaraz przy wejściu, a drzwi do sypialni przeważnie nikt nie zamykał — wyjątek stanowił pokój rodziców na parterze i pokój gościnny, który tata czasami zamykał zaklęciem, żeby nikt się tam nie szlajał. W całym domu zawsze panował lekki rozgardiasz, a przy śniadaniu osiągał swoje apogeum. Szafki trzaskały i skrzypiały, bo śmigające po całym pomieszczeniu talerze (i goniąca je ścierka) bez przerwy do nich wlatywały i wylatywały. Mama zawsze wstawała przed nami, więc kiedy pojawialiśmy się na dole, żeby coś zjeść, ona krzątała się już przy obiedzie, prychając i mamrocząc, jakie to jej się trafiły leniwe dzieci. Problem w tym, że kiedy już któreś z nas porywało się na szczyty altruizmu i proponowało pomoc, dostawało uszczypliwą odpowiedź w stylu „Pomożesz, jak nie będziesz przeszkadzać” albo „Już ja cię znam, nie kręć, tylko gadaj, ile chcesz”. Była krawcową i pracowała w domu przy zaczarowanej maszynie ustawionej w kącie salonu, ale zwykle pomiędzy jedną a drugą szatą miała jeszcze milion innych rzeczy do roboty, więc przed obiadem lepiej było nie wchodzić mamie w drogę. Maszyna miała już ze trzydzieści lat i kiedy chodziły zbyt długo, wydawała z siebie dźwięki przywodzące na myśl warkot krztuszącego się traktora, ale każdy z domowników już dawno do tego przywykł. Do tego wszystkiego w kuchni bez przerwy grało czarodziejskie radio — tata włączał je, kiedy o piątej wychodził do pracy, więc brzęczało tak, dopóki ostatnia osoba nie kładła się spać.

— Czyli dziś dla odmiany gracie, tak? — zapytała mama i zmniejszyła różdżką płomień na kuchni, bo już chciała stawiać ziemniaki. Przez zapuchnięte oczy zauważyłam, że była w umiarkowanym humorze. — Porobilibyście coś pożytecznego… Victor, już trzeci dzień sprzątasz swój pokój, ile mam prosić? Jeszcze tam tylko nasrać… A ty co się śmiejesz, ciebie to się też dotyczy.

Spajk, obok którego siedziałam, zakrył usta rękami i przestał chichotać, ale zrobił się cały czerwony i przez chwilę wyglądał tak, jakby miał się udusić. Mama już zaczynała besztać Ripa (choć był bliźniakiem Spajka, przyjął jej reprymendę z pokorą, której jego brat nie znał), kiedy na schodach pojawiła się Livia. Szła dopiero do szóstej klasy, a już była tak wysoka, że prawie zamiatała strzelistą fryzurą drewniany sufit w kuchni; jako jedyna nie miała na sobie piżamy i zdążyła się nawet lekko pomalować, choć nie zamierzała nigdzie wychodzić. Ostatnio całe dnie przesiadywała albo w swoim pokoju (sowy przylatywały do niej przynajmniej trzy razy dziennie, ale to nikogo nie dziwiło, bo Livia miała dużo koleżanek), albo na dole w salonie i przeglądała gazety.

— Są jakieś listy? — zapytała natychmiast i szturchnęła Spajka, żeby się przesunął, ale chyba zrobiła to zbyt mocno, bo ten od razu rzucił się na nią z pięściami. Miał dopiero dziesięć lat i mógł co najwyżej napluć jej do talerza, ale siostra dała się sprowokować i przy stole wybuchła kolejna szarpanina.

— Uspokójcie się. — Mama łypnęła groźnie na rodzeństwo, ale żadne z nich tego nie zauważyło, bo Livia właśnie strąciła brata z krzesła. Nie pomyliłam się: właśnie ją opluł. — Nie będę się powtarzać! Masz, do ciebie przyleciały dwie, Sophie, do ciebie też coś przyszło. Niezaadresowane. I przypomnienie od Jędrzejewiczowej… ja nie wiem, kiedy się wyrobię z tą peleryną… zażyczyła sobie podwójną podszewkę… 

Choć udało mi się zasnąć dopiero przed czwartą i przez całe śniadanie siedziałam skwaśniała, obolała i niewyspana, na informację o liście od razu rzuciłam się w kierunku wyciągniętej ręki mamy, przewracając przy okazji obity gąbką taboret i podnoszącego się z podłogi Spajka. Drżącymi rękami rozerwałam kopertę i wygrzebałam złożoną na pół karteczkę z grubego pergaminu; pierwszy raz od dwóch miesięcy poczułam w żołądku coś tak innego od mdlącego znużenia — płonącą kuleczkę podniecenia.

— Który dzisiaj jest? — zapytała Livia, która też już dobrała się do swoich listów i zaczęła grzebać w szufladzie kredensu w poszukiwaniu czegoś do pisania.

— Le vingt-deux aout — mruknęłam rozkojarzona, bo już pochłaniałam wzrokiem pięknie nakreślony podpis powodujący kolejny przyjemny skurcz żołądka.

— Po polsku, Sophie — wtrąciła się mama, chociaż jej najstarsza córka i tak nie słuchała; zgarnęła ze stołu coś do jedzenia, znalazła jakieś pióro, atrament i z tym wszystkim umościła się w salonie. — Livia, wracaj z tym dżemem!

— Tak, tak, dwudziesty drugi… Vipi, używasz Hełmofona?

— Nie, spoko, bierz go. Ale nie wiem, gdzie jest.

Dopiłam kompot (bardziej z przyzwyczajenia niż przez grzeczność) i ruszyłam w stronę schodów, starając się powolnym krokiem odwrócić uwagę od mojego wcześniejszego podekscytowania, ale zanim opuściłam kuchnię, mama wydała z siebie jakieś przepraszające westchnienie.

— Poleciał z próbkami dla Marysi — prawie natychmiast przełączyła się na tryb gderacza — bo oczywiście wczoraj zapomniałam, przecież przy was się nie da o wszystkim pamiętać…

— Trudno, nie pali się. — Spróbowałam się uśmiechnąć, ale niezbyt mi to wyszło. — To od Stefy.

Musiałam skłamać, ale miałam w tym wprawę, a mama na powrót zajęła się obiadem, więc nawet nie przyszło jej do głowy, że kręciłam, inaczej nie dałaby mi wyjść. Do kuchni powrócił zwykły poranny rozgardiasz, więc obróciłam się na pięcie, minęłam wciśniętą w fotel Livię i pobiegłam na górę. Klatka schodowa była ciasna i obita boazerią, a każdy stopień skrzypiał przeraźliwie, kiedy się nie wiedziało, gdzie stanąć. Mieszkaliśmy w małym, dwupiętrowym wiejskim dworku, w którym pierwotnie były tylko cztery ogromne sypialnie, ale zanim tu zamieszkałam, tata przebudował wnętrze, żeby każdy miał swój kąt. Nie urodziłam się w tej rodzinie i to było widać na pierwszy rzut oka, bo wszyscy Ghostowie byli wysocy, mieli jasnobrązowe, długie włosy (nawet tata i chłopcy) i urocze, pełne usta, natomiast mnie Kryszna obdarował wzrostem skrzata i zapadniętymi policzkami. Niezmiennie od lat nosiłam długie, czarne włosy (zwykle poplątane, jeśli mama wcześniej nie zaplotła ich w warkocz), a na pierwszy rzut oka przypominałam zabiedzoną rówieśniczkę Spajka i Ripa, lecz nigdy nie reagowałam na docinki kolegów i koleżanek ze szkoły, bo przez całe dzieciństwo trzymałam się z braćmi i bliżej mi było do chłopczycy niż do ułożonej panienki.

Wspięłam się po drewnianych schodach na strych. Za jednymi drzwiami znajdowała się rupieciarnia, a za drugimi (potwornie skrzypiącymi na starych zawiasach — tata miał je naoliwić przed Bożym Narodzeniem, ale nie zapowiadało się, by miał zamiar to zrobić przed kolejnym) mój pokój. Był tak mały, że poza żelaznym łóżkiem i wąskim biurkiem nie mieścił się tam żaden inny mebel, jednak — mając za alternatywę dzielenie sypialni z Livią — w zupełności mi to wystarczało. Choć w sięgającym podłogi skosie znajdowało się tylko jedno okno, nie narzekałam na brak światła; tata zamontował na wszystkich ścianach (łącznie ze skosem) drewniane listewki, na których układałam świece i paliłam je, kiedy robiło się ciemno. W kącie zostało niewiele miejsca, ale i ono zostało zagospodarowane — na podłodze stała zakurzona, porcelanowa figurka Kryszny złączonego z Radhą. Jako że często zdarzało mi się włazić lub wymykać przez okno, Kryszna stracił nogę, którą tata obiecał naprawić, ale w końcu się zgubiła i teraz szacowne bóstwo musiało obchodzić się bez niej.

Odłożyłam list na zwojowane łóżko i zaczęłam przewalać książki, papierki po słodyczach i masę niepotrzebnych bibelotów w poszukiwaniu pióra. W końcu znalazłam jakieś (o dziwo niepołamane) ze sprawą stalówką i zasiadłam do czytania. Tekst miał może cztery wersy, ale duże litery zostały schludnie i elegancko napisane na całej stronie, nie było też żadnego kleksa.

Wygrałaś. Zobaczymy się jeszcze w tym roku. Ciekawe, czy mnie poznasz.

Mam nadzieję, że już lepiej sypiasz.
BC


To nie znaczyło zupełnie nic. Ot, kilka słów nakreślonych granatowym atramentem, ale pierwszy raz od śmierci Darli jakiś liścik tak zadziałał na moje emocje. Przez chwilę wpatrywałam się w to ładne B z zawijasami i proste C — te dwie niepozorne litery kryły za sobą osobę, która na początku wydawała mi się żartem, ale od wspomnienia do wspomnienia (choć było zaledwie jedno) ten cały BC stawał się coraz wyraźniejszy. Wierzyłam, że to już coś, skoro zagościł mi w myślach. Kiwałam się chwilę nad odwrotem kartki, to zbliżając, to odsuwając od niej pióro, aż w końcu zatrzasnęłam wszystko w ledwo domykającej się szufladzie i zeszłam z powrotem na parter, żeby podstępem wywalić jedną z najmłodszych sióstr z łazienki. Kitana i Sonia były bliźniaczkami, a ich pojawienie się na świecie rok po narodzinach Spajka i Ripa sporo zamieszało w naszym życiu — rodzice utrzymywali, że chcieli mieć jeszcze jedną córkę, ale z Victorem wiedzieliśmy swoje.

Kiedy już wszyscy zdążyliśmy doprowadzić się do ładu, a łazienka niemal pływała po wizycie siódemki dzieciaków, wszyscy pognaliśmy do szopy po miotły. Ból siedzenia i zakwasy jakimś cudem minęły, więc z chęcią przystałam na propozycję braci. Nasza kolekcja składała się z dwóch identycznie wysłużonych Zmiataczy Piątek, jednej całkiem nowej Komety 260, którą dzieliłam z Vipim, do tego mieliśmy także Spadającą Gwiazdę, która nadawała się jedynie do zamiatania podwórka. Przez lata straciła prawie wszystkie witki i wpadała w niekontrolowane drżenia, kiedy zbyt długo się jej używało, dlatego wyjmowaliśmy ją tylko wtedy, kiedy Livii zachciało się do nas dołączyć, co na szczęście nie zdarzało się często. Tym razem znowu zostało nam to oszczędzone, więc zabraliśmy trzy miotły, zamknęliśmy szopę na narzędzia i udaliśmy się na małe, otoczone drzewami podwórko od strony kuchni. Do Oreżnowa (bo tak nazywał się majątek Ghostów) należała niewielka część ziemi, na której tata miał w tym roku buraki, sad z jabłoniami i czereśniami, wielki kawał łąki i cały las. Jeśli przeszło się jego skrajem, można było dojść do rzeki, gdzie przesiedzieliśmy pół wakacji. Niczego więcej nie potrzebowaliśmy, bo zawsze potrafiliśmy sobie wynaleźć jakieś zabawy, a im dalej od matczynego oka, tym lepiej. Jednak tym razem ostrzegła nas, że za półtorej godziny będzie wołać na obiad, więc bez gadania podzieliliśmy się na dwa składy: ja i Vipi kontra Spajk i Rip z bliźniaczkami. Jeszcze nigdy nie przegraliśmy, mimo że graliśmy jedna miotła na dwie.

Usiadłam za Victorem, a ten od razu wzniósł się wysoko ponad korony grubych, wysokich dębów i dał popis, robiąc szybko kilka ostrych pętli. Słońce stało już wysoko na niebie i grzało mocno, zapowiadając upalne popołudnie. Przez mocny gwizd powietrza usłyszałam niewyraźny okrzyk zachwytu dziewczynek i odgrażającego się Ripa:

— M-mama mówiła, że mamy tak wys-wysoko nie latać!

Ale Vipi skierował miotłę z powrotem w dół; drzewa rosnące za domem były wystarczająco wysokie, że mogliśmy spokojnie grać trzy, cztery metry nad ziemią i nie narażać się na zdemaskowanie. Co prawda nie mieliśmy żadnych sąsiadów w promieniu dwóch kilometrów, a najbliższe domy znajdowały się dopiero nad rzeką, ale dzieci mugoli czasami przychodziły bawić się do naszego domku w lesie albo na czereśnie. Najbliższa czarodziejska rodzina mieszkała na drugim końcu wsi. Państwo Skalscy mieli jednak ledwo siedmioletniego syna, więc dla mnie i Victora odwiedziny u nich nie należały do wielkich atrakcji.

— Tylko się nie poryczcie, jak znów dostaniecie po dupach — zakpił Vipi, kiedy chłopcy znaleźli się naprzeciwko nas.

Sonia jak zwykle została na dole i robiła za sędziego, czyli tak naprawdę biegała pod nami, krzyczała coś niezrozumiałego i obserwowała grę, a Tonia siedziała za Spajkiem i nie przeszkadzała, kiedy ten próbował wytrącić nam piłkę z rąk. W zeszłym roku grałam jako ścigająca w domowej drużynie quidditcha, a Victor doskonale czuł miotłę i miał bezbłędnego cela, więc nasi bracia nie mieliby z nami najmniejszych szans, nawet gdyby każdy dosiadał Błyskawicy. Przez jakiś czas bawiliśmy się z nimi, upuszczając sflaczałą piłkę do nogi, a kiedy się tym znudziliśmy, pozwoliliśmy im łaskawie wysunąć się na prowadzenie i wbić kilka goli do wielkiego omszałego kosza, który robił za bramkę. Ale przewaga chłopców trwała krótko, bo bez problemu odzyskaliśmy piłkę i w nie więcej niż kwadrans dobiliśmy do trzystu punktów.

— Czekaj… no czekaj, Vipi… Ja potrafię bez miotły! — zawołałam, znudzona bezcelowym zdobywaniem kolejnych bramek.

Podbudowana kolejną nieznaczącą wygraną z braćmi postanowiłam zatrzymać miotłę i spróbować sił w prawdziwym lataniu. Przez całe wakacje próbowałam się nauczyć, od kiedy profesor Lupin powiedział, że w moim wypadku to teoretycznie możliwe. Wkręciłam sobie (podjudzana złośliwymi komentarzami Spajka), że dopóki nie spędzę w powietrzu bez miotły pod siedzeniem przynajmniej kilku minut, pozostanę kiepską lultilianką. Rip chyba obraził się za nazwanie go szczerbatym jąkałą, bo nie chciał patrzeć, ale łaskawie zatrzymał się z bratem, aby wszyscy mogli podziwiać moje zmagania.

— Ej, to może ja będę krążył, żeby cię złapać, jak spadniesz? — zaproponował, udając powagę.

— Weź spadaj — mruknęłam, autentycznie zdenerwowana i podekscytowana.

Lot bez niczego i nikogo do pomocy znalazł się na szczycie moich marzeń, a ostatnia nocna podróż tylko wzmogła to pragnienie. Byłam zdeterminowana jak jasna cholera. Z bijącym szybko sercem zsunęłam się z miotły, która lekko się przechyliła, ale Vipi utrzymywał ją prosto i stabilnie. Zrobiłam to na wyczucie (i na wyczucie też się motywowałam, próbując wyobrazić sobie siebie unoszącą się nad ziemią) i zwyczajnie zsunęłam się ze śliskiego kija, w myślach prując ku górze. Wyszło jak wczoraj — coś pomiędzy wyobrażeniem a rzeczywistością. Zawisłam niepewnie jak przywiązana za szyję do sznurka i zawieszona w przestrzeni; instynktownie rozłożyłam ramiona, bo ten moment nie trwał długo i energia, która utrzymywała mnie w powietrzu, to gasła, to rozpalała się na nowo. Cała spięta i zestresowana próbowałam utrzymać równowagę, zaciskając mocno wargi i pięści, aż to coś się ustabilizowało. Jeszcze przez kilka sekund kiwałam się leciutko, sprawdzając, czy aby na pewno zadziałało — nadal nie wiedziałam, co takiego, ale czułam w sobie coś… jak lina? Cienka i rozciągnięta, ale mocna jak żelazo. Podniosłam wzrok i uśmiechnęłam się nerwowo na widok uniesionych brwi braci. Victor zrobił dookoła nas pętlę, a Sonia z dołu zaczęła klaskać; chciałam zrobić jakiś niezgrabny ukłon, usztywniona adrenaliną, ale sznur się zerwał i zachwiałam się w powietrzu, by wylądować boleśnie na trawie cztery metry niżej. Po drodze próbowałam się ratować, ale to były sekundy i zanim się zorientowałam, spadłam na sam środek podwórka i stłukłam sobie i tak już obolałe pośladki. Szok i ból na dłuższą chwilę stłumił moje zmysły, ale musiałam spaść z dużym hukiem, bo z kuchni wyleciała mama z surową rybą w jednej ręce i różdżką w drugiej. Jednak zanim do mnie podbiegła, ja już zerwałam się na nogi; nie mogłam jeszcze zaczerpnąć powietrza, ale strach natychmiast mnie otrzeźwił. Mama wyglądała naprawdę przerażająco — usta miała zaciśnięte i twarz jej się wydłużyła. Musiała chyba widzieć, jak spadłam, bo nie pamiętałam jej takiej bladej. Chyba że na pogrzebie Darli.

— Mówiłam… mówiłam, żebyś latała… na miotle… — wyrzuciła z siebie przez zaciśnięte gardło. Zaczęła ostrożnie otrzepywać moje spodenki i bluzkę, jednocześnie oglądając, czy nic sobie nie zrobiłam, ale czułam się już zupełnie dobrze, tylko siedzenie pulsowało tępym bólem. — A wy na dół! Dosyć tego latania…! Poczekajcie, aż ojciec przyjdzie… Kurda mola, on wam da quidditcha…

Nie było z nią dyskusji. Pewnie dostalibyśmy jeszcze tą pangą po głowach, gdyby mama tak się nie wystraszyła, ale skończyło się na długiej reprymendzie (ryby prawie się usmażyły i można było siadać do obiadu) i zamknięciu mioteł w piwnicy. Pozajmowaliśmy miejsca przy stole — ja z niesamowitą ostrożnością, starając się nie krzywić — i każdy skupił się na własnym talerzu. Sięgnęłam po gotowanego kalafiora z ziemniakami. Jako jedyna w domu nie spożywałam mięsa i z Sonią i Tonią należałyśmy raczej do grona niejadków, więc trzeba było dla nas oddzielnie gotować. Livia akurat uporała się z sierpniowym numerem Czarownicy, a kiedy mama trochę się uspokoiła (rozpoznawaliśmy to po odgłosach jej kapci), zaczęła zaczęła się rozmowa o wyprawie a Pokątną. Choć listy z Hogwartu od dobrych kilku tygodni leżały w koszyku na korespondencję, zawsze odkładaliśmy to na koniec sierpnia. Wyjazd wiązał się z kolejnym rozgardiaszem, urlopem taty, ogarnięciem naszego zwierzyńca dzień wcześniej i zorganizowaniem gotówki — bo choć rodzice nigdy nie mieli problemu z utrzymaniem nas na takim poziomie, by nie martwić się o przyszłość, złota zawsze wystarczało na styk.

— Nie wiem, może w poniedziałek… Kochanie, zjedz trochę kalafiora.

— Nie chcę. To śmierdzi — mruknęła Sonia, dłubiąc widelcem w ziemniakach. Wszystko, co miała na talerzu, rozgrzebała tak, że pospadało nawet pod stół i nie wyglądało ani trochę apetycznie.

— Ej no, to ja też nie chcę…

— A dajcie wy mi święty spokój. Możecie nic nie jeść, tylko potem nie ma rozbijania się po szafkach!

Mama odwróciła się, łopocząc czerwonym fartuchem w święte Mikołaje, a ogromna, brudna patelnia pofrunęła z kuchni do zlewu, żeby ustawić się w kolejce do mycia. Gąbka pracowała tak, że cała podłoga była uwalana wodą i tłuszczem, ale na to miała zaradzić podrygująca przy drzwiach szczotka obwiązana mokrą szmatą. Bliźniaczki otwarcie grymasiły, a ja ograniczyłam się jedynie do grzebania w swoim talerzu. Spoglądałam na swoje kartofle bez większego entuzjazmu, czując w żołądku wielką, piekącą gulę, która wyrosła nie wiadomo kiedy. Mama usiadła do obiadu dopiero wtedy, gdy przy stole zrobił się względny spokój. Wszyscy zachowywali się jak zwykle, ale od niej biło jakieś słabo ukrywane skrępowanie i chyba zerkała na mnie nienaturalnie często. I to nie pierwszy raz. Te wakacje, choć jak zwykle cudowne i spędzone w wytęsknionej, domowej szczęśliwości, różniły się od poprzednich atmosferą. Drobne, z pozoru niewiele znaczące szczegóły, lecz na tyle wyraźne, bym mając czternaście lat, mogła je odczytać. Co chwilę zerkałam na zegarek — trzynasta. Wiedziałam, że do powrotu taty jeszcze co najmniej trzy godziny, ale nie mogłam się powstrzymać. Kiedy pojawiał się w domu, wszystko się zmieniało, mama już tak nie krzyczała, a i ja czułam większy spokój. Od kiedy wróciłam z bratem i siostrą do Oreżnowa, utknęłam w irytującej stagnacji, z której nie potrafiłam się wyrwać. Czas z rodzeństwem i nasze liczne zabawy były dobre, ale działały tylko wtedy, gdy trwały. Kiedy zostawałam sama, natrętne myśli przybierały na sile i zamykałam się w swojej głowie. Pokonana.

Zostaliśmy bez mioteł, więc poszliśmy na łąkę. Nadal czułam stłuczone pośladki, ale wychowana z chłopakami nigdy nie skarżyłam się na coś tak wstydliwego jak ból tyłka. Kiedy przeszliśmy przez maleńką kładkę przed domem i weszliśmy w plamę słońca, kolejny raz przekonaliśmy się, co to znaczy sierpień. Żar lał się z nieba, a zupełny brak chmur wskazywał, że tak będzie do wieczora. W powietrzu unosił się mocny, ciężki zapach trawy i polnych kwiatów, który wzmocnił się, kiedy zaszliśmy na pastwisko. Nie mieliśmy miejsca na krowy, ale to nie przeszkadzało tacie w hodowaniu kóz, które doprowadzały mamę do białej gorączki. Ojciec zawijał się o świcie do ministerstwa, a jego żona musiała pędzić je na łąkę, bo nikt inny „nie posiadał odpowiednich umiejętności”, aby ją wyręczyć. Kóz było osiem i pewnie porozłaziłyby się po okolicy, gdyby nie zaklęcia ochronne otaczające naszą farmę.

— Vipi…

— Co?

Nie wiedziałam, dlaczego się zawahałam, skoro już dawno podjęłam decyzję. Kątem oka spojrzałam na brata: szedł z rękami wciśniętymi w kieszenie wytartych, sztruksowych spodni i pochylał się, patrząc pod nogi. Na głowie miał czapkę z daszkiem, pod którą co chwilę wciskał długie, jasnobrązowe włosy, ale na dłuższą metę się to nie sprawdzało, bo kosmyki co jakiś czas wysuwały się na zewnątrz. Oboje szliśmy w tym roku do czwartej klasy, ale przez dużą różnicę wzrostu wyglądaliśmy razem jak szóstoklasista i pierwszoroczniak.

— Możesz w tym roku zabrać Kometę — mruknęłam. — Zrezygnowałam z grania. Napisałam do Flinta, żeby się nie nastawiał… chociaż on i tak odchodzi, więc wiesz…

— No dobra, chociaż Wood nie będzie robił naboru — zgodził się i poprawił sobie czapkę. — Czemu nie chcesz już grać?

Parsknęłam śmiechem, ale nie było w nim humoru. Korciło mnie, żeby zapalić, ale bliźniaczki cały czas przed nami biegły, a chwilę później przyszwędała się Livia, nudząc coś o pójściu na basen, więc musiałam obejść się smakiem. Podeszliśmy już prawie pod las, gdzie nie właziły kozy, dlatego brnęłam przez trawę jak przez śnieg sięgający pasa. Niemal biegłam, żeby zrównać się z bratem, który leniwie powłóczył nogami.

— McGonagall powiedziała, że wywali mnie z chóru, jak nie będę się uczyć — prychnęłam, po czym dodałam bardzo cicho: — Kurwisko. Snape pewnie by mnie zagroził, gdybym nie była w jego domu.

Chłopak parsknął śmiechem, nie zważając na to, jak się obruszyłam. Przekroczyliśmy granicę cienia i niemal natychmiast uderzyła nas fala przyjemnego chłodu. Leśne powietrze mocno pachniało igliwiem, ponieważ w okolicy rosły przede wszystkim choinki różnych odmian i rozmiarów. Kiedy nadchodził grudzień, tata ugadywał się ze starym Skalskim — razem ścinali kilkadziesiąt drzewek i sprzedawali w najbliższych miasteczkach, a jako że znali się na czarodziejskich sposobach przedłużenia życia takim choinkom, nie narzekali na brak klientów. Ojciec był naszym prywatnym herosem i zawsze wiedział, jak zdobyć więcej złota, żebyśmy z Vipim nie musieli używać wysłużonych książek po Livii, a Spajk i Rip mogli jeździć co roku na obozy z innymi dziećmi czarodziejów. Nie potrzebowaliśmy ukrywającego się za maską Spider-Mana bohatera z komiksów, kiedy na co dzień mieliśmy swojego — czułego i kochającego, którego z nikim nie musieliśmy dzielić.

— A tak naprawdę?

Wzruszyłam lekko ramionami.

— Już mnie nie cieszy taka rywalizacja.

Kontynuowaliśmy z Victorem nasze ciche pomstowanie na nauczycieli, dopóki nie dotarliśmy do ogromnego, powyginanego buka. Stał na maleńkiej polanie w połowie łagodnego wzgórza, lecz korony drzew rosnących dookoła były tak rozłożyste, że promienie słońca nie mogły znaleźć między nimi ujścia. Znaliśmy już na pamięć układ wystających z ziemi korzeni, więc — popychając się i wrzeszcząc na siebie — zaczęliśmy się ścigać do drabinki przybitej do szerokiego pnia. Victor miał z nas wszystkich najdłuższe nogi, dlatego nikogo nie zdziwiło, że dobiegł do drzewa jako pierwszy i natychmiast wspiął się na pierwsze piętro domku. Następna dopadła do niego Livia, a później przy drabinie rozgorzała zacięta walka między mną, Spajkiem i Ripem. Gdyby nie moje długie włosy, za które doskonale im się ciągnęło, zapewne wyszłabym z niej zwycięsko, jednak przez klapę w podłodze weszłam jako piąta. Musiałam za karę pomóc bliźniaczkom, które natychmiast zaczęły wyciągać ręce, żeby ktoś wciągnął je na górę. 

Przebywanie w naszym domku na drzewie polegało głównie na samym siedzeniu. Kiedy Livia przynosiła ze sobą swoje przerośnięte ego, ledwo mieściliśmy się na pokrytej piórami podłodze, ale bardzo szybko zrobiło się luźniej, gdy Spajk i Rip wyleźli przez dziurę na dach. Zwykle pędziliśmy długie godziny na jałowej paplaninie, prostowaniu w dłoniach pokurczonych liści i dłubaniu w korze, aż palce zrobiły się lepkie od żywicy i pogniecionych robaków. Nasz buk rozrósł się tak bardzo, że wszyscy mogliśmy wspiąć się po rozłożystych gałęziach i dla każdego wystarczyłoby miejsca, ale od kiedy Rip wrócił do domu cały poobijany i zabeczany po upadku z ponad dwóch metrów, tata zabezpieczył drzewo ochronną tarczą i nikt nie mógł się wyskrobać wyżej niż na dach.

Z czasem nasza grupka zaczęła się wykruszać. Najpierw Livia oświadczyła, że za kwadrans ma zacząć się jej audycja, z gracją zsunęła się z drewnianej barierki i wylądowała w zagłębieniu między dwoma korzeniami, następnie za siostrą pobiegły nierozłączne bliźniaczki, do których dołączył Rip. Spajk jeszcze zbijał z nami bąki przez kolejne pół godziny, ale kiedy większa część towarzystwa się rozeszła i zrobiło się nudno, i on wrócił do domu. Zostaliśmy z Victorem sami, a domek na drzewie (z wyłącznie naszej perspektywy) momentalnie się powiększył. Zrobiło się tyle miejsca, że mogliśmy leżeć na wznak na nieheblowanych deskach, z nogami swobodnie zwisającymi między barierkami i gapić się na korony drzew, wyszukując ptasich gniazd. Choć podczas wakacji spędziłam z rodzeństwem niemal każdą wolną chwilę, bardzo rzadko zdarzało się nam pobyć sam na sam. Z Vipim łączyła nas szczególna więź; miałam wrażenie, że kochałam go jeszcze zanim się poznaliśmy i byłam prawie pewna, że on czuł do mnie to samo. Mogliśmy rozmawiać godzinami albo milczeć, a ciszy nigdy nie przesycała niezręczność. Byliśmy wobec siebie naturalni do bólu, a i tak — mimo wysłuchania niezliczonych pierdów, przyjęcia na buty malowniczego pawia i wyrywania mu włosów spod pach — widziałam w nim księcia. Znałam jego wstydliwe sekrety, a on znał moje i nigdy nie obawiałam się, że je zdradzi. Mieliśmy także kilka wspólnych, a jeden spoczywał w kieszeni sztruksów Victora i właśnie domagał się spaceru na świeżym powietrzu.

— Trzeba będzie dokupić — mruknął, grzebiąc w małym, papierowym kartoniku. Zapobiegawczo kazałam mu zdrapać naklejkę z wieczka, ale gdyby mama znalazła to w jego spodniach, nie musiałaby zaglądać do środka, żeby się domyślić, co kryło pudełeczko, zwłaszcza że sześć lata temu sama paliła. — Ale tym razem ty załatwiasz.

— Zgłupiałeś? — obruszyłam się, prawie się prostując. Przyjęłam ręcznie zwijaną fajkę, szybko ją odpaliłam i zaciągnęłam się głęboko. Pierwszy haust dymu uderzył mi do głowy, a jako że wciąż nie byłam wprawionym palaczem, zaczęłam kaszleć. Dopiero po jakimś czasie wykrztusiłam, choć uczucie pieczenia nie ustępowało: — Przecież nie sprzedadzą mi… ani na Pokątnej, ani mugole… a od Flinta już nie kupię, on kończy szkołę, nie pamiętasz?

— Pamiętam, pamiętam — mruknął, moszcząc się wygodnie na deskach, z papierosem w ustach i ramionami wciśniętymi pod głową.

— Jasne — żachnęłam się, ale po pierwszym obruszeniu już prawie nie było śladu. — Tak mnie słuchasz. Nie chcę żadnego syfu, tylko tytoń z kocimiętką, tak?

— Mhm. — Zamknął oczy i leżał tak przez dłuższą chwilę, kończąc powoli papierosa, a ja obserwowałam go z ukosa i kopciłam swojego, ale tym razem dużo ostrożniej, by znów nie dostać ataku kaszlu. To ja skusiłam Victora, który nie wykazał się w tym wypadku żadną asertywnością, podtykałam mu ręcznie skręcane fajki od Flinta, on szybko złapał bakcyla i nauczył się organizować mój ulubiony tytoń z kocimiętką, że pożegnałam się z wysiłkiem i bez trudu wyciągałam ręce do brata, kiedy zachciało mi się palić. — Co tam u Stefy? Myślałem, że przejdzie jej po tym cyrku w kościele i przyjedzie na kilka dni.

— Nie przyjedzie — ucięłam sucho, przerażona, bo temat powoli zbaczał na ścieżkę, której nie chciałam odsłaniać przed bratem. Poczułam się dziwnie z myślą, że pojawiła się rzecz, którą nie podzieliłam się z Vipim, ale wiedziałam, że ten moment prędzej czy później nastąpi. — Ej — szturchnęłam go lekko, patrząc na jego łagodny profil — jak nikt mnie nie zechce… i jak ciebie nikt nie zechce… zbudujemy une chaumière dans les forêt… chatę, zamieszkamy w niej… dokupimy Glorii kocie rodzeństwo, będziemy jeść to, co urośnie w ogródku…

Odwrócił się z szerokim uśmiechem na twarzy, błyskając ładnymi, białymi zębami, między którymi zatańczył papieros. Wyjął go z ust i dmuchnął mi dymem w twarz, ale nie zdążyłam mu oddać, bo zaraz przyciągnął mnie bliżej, żebym mogła się przytulić.

— Ech, ora et labora. Pięknie chcesz mnie załatwić. — Westchnął ostentacyjnie i znowu się zaciągnął. — No dobra, ale bez grzybów. I ty będziesz gotować.

— Ooo, skoro tak, to możesz się spodziewać samych grzybów.

Leżeliśmy tak i snuliśmy coraz bardziej niestworzone plany, świetnie się przy tym bawiąc. I choć rozmowa przerodziła się w grę, ja wcale nie żartowałam. Nie potrafiłam sobie wyobrazić mieszkania poza Oreżnowem, z dala od rodziców, Victora, braci, bliźniaczek… nawet Livii, chociaż do tego trudniej było mi się przyznać. Moja przyszłość nigdy nie wykraczała poza tę maleńką wioskę, która wytyczała granice przynależności do jakiegoś miejsca. Zaszczepiona głęboko we duszy francuszczyzna determinowała silną chęć ujrzenia prawdziwej ojczyzny, lecz nie pragnęłam tam zamieszkać — zawsze widziałam siebie wracającą do rodzinnego domu. Wyobrażenie sobie, że kiedykolwiek mogłabym pokochać kogoś równie mocno jak ich, było niemożliwe. Nie potrzebowałam używać magii, by czuć się tutaj wyjątkowa, chciana i ważna. Po prostu ich. A oni moi.

— …i wiem, że właśnie dlatego nikt do mnie nie pisze — paplałam, bawiąc się drugim papierosem, którego odpaliłam od fajki Victora. — Hermiona, Weasley… prawdziwi przyjaciele… Do ciebie napisali po Mistrzostwach Świata, o mnie nawet nie spytali. Ale ja wcale tego nie chcę, niech się pierdolą — chłopak zaśmiał się automatycznie jak zwykle, kiedy wypowiadałam to słowo — nie robią mi łaski.

— No tak, ale sama mówisz, że nie chcą ci zawracać dupy po… no… po Darli — przerwał spokojnie, ale głos lekko mu zadrżał, gdy wypowiedział jej imię. — Więc, kurka wodna, przestań się nad sobą użalać, tego się już słuchać nie da. Nie dokazuj, miła, nie dokazuj, przecież nie jest z ciebie znowu taki cud… 

Spojrzałam na niego z wyrzutem, unosząc się gwałtownie na łokciu, ale nie mogłam temu zaprzeczyć. Mimo że cała w środku drżałam na myśl, że ktoś mógłby zagaić mnie o Darlę, prawie obsesyjnie pragnęłam, by o tym porozmawiać, choć każde słowo z nią związane raniło gardło niemal do krwi. W tej małej paranoi całkiem zapomniałam o egoizmie, od którego najbardziej obrywało się Victorowi, bo poza nim z nikim nie potrafiłam poruszyć drażliwego tematu. Wiedziałam, że — siłą rzeczy — on również zmagał się z męczącą pustką.

— Żebyś na próbach u McGonagall był taki… ech… — mruknęłam i opadłam z powrotem na deski. — No dobra, masz rację. Ale Hogwart to będzie męka…

— Owszem. Sophie i jej zarozumialstwo, które przez wakacje wyhodowało drugą głowę, faktycznie straszne. — Wyprostowaliśmy się jak na komendę, z tym że Vipi wyglądał na zachwyconego, a ja musiałam się potwornie skrzywić, bo zaczął rechotać jak opętany. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy udało mu się złapać oddech, dodał: — Ale podobno w tym roku ma być coś super… Podsłuchałem, jak tata rozmawiał ze Skalskim, kiedy przywiózł ziemniaki.

Oburzyłam się na to jeszcze bardziej niż przez wszystkie epitety, którymi brat uraczył mnie przez cały dzień. Sąsiad zza rzeki przyjechał do nas swoim rozklekotanym, cytrynowym Żukiem w zeszłą sobotę, co oznaczało, że brat ukrywał coś już prawie tydzień, a ja nawet się nie zorientowałam! Jednak pohamowałam wściekłość, kiedy przypomniałam sobie, że również nie byłam z nim w pełni szczera, ale w przeciwieństwie do niego nie zamierzałam ujawnić tej jednej tajemnicy. Dlatego ograniczyłam się do bardzo delikatnego, wręcz symbolicznego klepnięcia w ramię i fuknięcia:

— Jak mogłeś to zataić! Ja bym od razu do ciebie przyleciała i…

— No pięknie!

Głos Livii, choć zagłuszony przez dzielącą nas odległość i ptasie serenady, zabrzmiał jak wystrzał z armaty. Nie musiałam widzieć miny Victora, żeby wiedzieć, że przeraził się równie mocno co ja. Fajki w naszych rękach mówiły same za siebie i chowanie ich mijało się z celem, bo rozjuszona siostra już zmierzała w naszą stronę, machając rękami jak chiński żołnierz na defiladzie. Jej wyraz twarzy zapowiadał kłopoty, a gdy się zbliżyła, dostrzegłam, jak płatki małego, zadartego noska drgały w nerwowym tiku, dotrzymując kroku lewej powiece. 

— Mama woła na kolację, bo tata wrócił — wycedziła. Na dźwięk przesyconego pretensją głosu strach momentalnie ze mnie wyparował, robiąc miejsce kolejnej fali złości. — Ciekawe, co powiedzą, jak się dowiedzą, że takie smarki palą…

— Ty kurwiu, spróbuj im powiedzieć! — wyrwało mi się. Zaślepiona irytacją wyciągnęłam rękę i cisnęłam w stronę Livii pierwszym, co wpadło mi w dłoń, jednak patyk upadł dobry metr od dziewczyny, która stała nieporuszona ze skrzyżowanymi na piersiach rękami. Zmierzyła gałązkę kpiącym spojrzeniem, ale wyraźnie nie spodobało jej się to, co powiedziałam, bo jeszcze bardziej się napuszyła, a na opalonej twarzy wykwitły czerwone plamy.

— Coś ty powiedziała? — zapytała dramatycznym szeptem. — Jesteście u mamy.

Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała między korzeniami w kierunku łąki, celując nosem w liściasto-iglaste sklepienie. Kilka brązowych kosmyków wypuszczonych z niedbałego koka powiewały za nią gniewnie. Vipi natychmiast zareagował: zsunął się z wystającej deski i pozbierał rozrzucone u stóp domku pety, podczas gdy ja nadal dyszałam w gniewie, próbując opanować wewnętrzne drżenie. Brat ściągnął mnie na dół i poradził pognać za Livią, choć jego zaciśnięte usta i uniesione brwi mówiły, że wcale nie chciał tego robić. Przepraszanie tej nadętej Gryfonki było loterią — czasami dawała się udobruchać, ale innym razem skarżyła mamie, dodając do listy zarzutów próbę przekupstwa.

— Po co ją prowokujesz? — syknął, kiedy zbiegaliśmy z leśnego wzniesienia ku skąpanej w słońcu łące. Sekundę później przekroczyliśmy granicę chłodu i znaleźliśmy się z powrotem w morzu brązowiejących traw. Lato w tym roku wyjątkowo niedelikatnie obeszło się z roślinnością i trzeba było podlewać buraki, żeby nie wyschły. — Teraz to się dopiero wściekła…

— Dobra, tais-toi — wyrzuciłam z siebie na wydechu, starając się dotrzymać mu kroku.

Przyspieszyliśmy, bo Livia pruła tak szybko, że znalazła się już między wylegującymi się w słońcu kozami, choć dogonienie jej — koniec końców — okazało się nie takie trudne, jak się wydawało, ponieważ w pewnym momencie sama się zatrzymała, znów krzyżując ręce na obfitym dekolcie. Z przekrzywioną głową, wąskimi, zmarszczonymi brwiami i szybko falującymi piersiami wyglądała niemal jak mama, ale wzięliśmy to z Victorem za dobry znak — możliwe, że tym razem chciała dać się przejednać. Zatrzymaliśmy się przed nią, zdyszani i spoceni (ja sapałam ciężko za bratem, usiłując zapanować nad trzęsącymi się kolanami).

— Przepraszam, no, wystarczy? — zapytałam, patrząc na drzewa ponad głową dziewczyny. Za nic nie chciałam zobaczyć tego złośliwego wyrazu twarzy, kiedy każe nam się pierdolić i poleci do mamy jak na skrzydłach. — Chcieliśmy tylko spróbować, nie mów tacie.

Zapanowało milczenie przerywane typową podwórkowo-letnią wrzawą. Na jej tle od czasu do czasu odcinały się pokrzykiwania kur łażących po całym ogrodzie, a sekundy wlokły się w nieskończoność. Zerknęłam na siostrę; choć patrzyła to na mnie, to na Victora z niczym niezaburzoną surowością, wiedziałam, że w środku rozkoszowała się władzą, którą sami wsadziliśmy jej w ręce.

— Daj spokój… sama nigdy nie próbowałaś? — odezwał się Vipi, ale Livia westchnęła ostentacyjnie i spuściła ręce wzdłuż ciała, więc natychmiast urwał.

— Tylko że ja jestem dorosła — odparła, irytująco przeciągając sylaby i akcentując ostatnie słowo. — A wy nadal pozostajecie gówniakami. Ale niech wam będzie. Nikomu nie powiem, ale macie u mnie dług, jasne?

— Jasne — mruknęliśmy jednocześnie, a ja z marszu zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek nadejdzie taki moment, że złamie się i poprosi nas o przysługę.

Krótka radość po powrocie taty minęła równie szybko, jak się pojawiła, a kolacja minęła mi na przeżuwaniu chleba z serem i smętnym zerkaniu na najstarszą siostrę, lecz nic nie wskazywała na to, że zamierzała złamać obietnicę. Kiedy już całkowicie się uspokoiłam, perspektywa dzielenia z Livią tego niezbyt chlubnego sekretu wydała się szczególnie niepokojąca. Na samą myśl, że mama dowiedziałaby się o papierosach ukrytych w kieszeni Victora i tajnej skrytce w skarpecie pod łóżkiem, czułam krew odpływającą z twarzy — o ile to w ogóle możliwe, bym mogła jeszcze bardziej zbladnąć. W oczach rodziców pozostawałam małym niewiniątkiem, zwłaszcza gdy patrzyli przez pryzmat ostatnich wydarzeń i regresji, którą dopiero co udało się nam powstrzymać. Nie tylko wyobrażenie pustego łóżka Darli przyczyniało się do nocnych lęków; wiedziałam, że w Hogwarcie nie będzie ojca, który nie zawaha się ze mną spać, kiedy go o to poproszę. Wyraźne wspomnienia przesycą każdy korytarz, każdą klasę, wszystko, nawet najciemniejsze kąty w dormitorium, a ja nie znajdę w szkole miejsca, w które mogłabym od tego uciec. Powrotu bałam się także z czysto prozaicznego powodu — przez spojrzenia tych wszystkich ludzi. Nie potrzebowałam rozmawiać ze Stefą, żeby wiedzieć, że ona drżała na myśl o Hogwarcie z dokładnie tych samych powodów. A matka (jakby czytała mi w myślach!) wybrała sobie doskonały moment, żeby akurat porozmawiać sobie z ojcem na jej temat. 

— Sophie, zdaje się, że dostałaś od niej dzisiaj sowę, hmm? — zagaiła. — Pisała, czy zrobiła już zakupy do szkoły?

Krzątała się po kuchni nawet podczas jedzenia, co chwilę czegoś szukając albo wskazując różdżką na różne przedmioty, które fruwały po całym parterze przy akompaniamencie rozstrojonego radia i buczącej w salonie maszyny. Trzeba było uważać, żeby nie wstać od stołu, kiedy do zlewu leciały akurat naczynia z obiadokolacji taty. Już kilka razy przeżyłam bliskie spotkanie trzeciego stopnia z tłustą patelnią albo salaterką, która akurat przemieszczała się nad stołem.

— No taak — mruknęłam przeciągle, starając się wymyślić na poczekaniu jakieś wiarygodne, ostrożne kłamstwo. — Ale nie wiem, czy była na Pokątnej. Nie za bardzo… no wiesz… kores… korespondy… piszemy w te wakacje.

— Szkoda. To nie wiem, kochanie — zwróciła się do męża, sięgając po pękaty, czerwony terminarz, który zaczął podskakiwać obok kuchennego palnika — może… dwudziestego piątego? To jest poniedziałek.

— A nie możemy w sobotę? — jęknął Spajk znad swojej miski płatków z mlekiem.

— Ciebie to tam faktycznie najbardziej potrzeba — sarknęła, zapisując coś w swoim notatniku, a kiedy go odłożyła, trochę za bardzo nim trzasnęła; psychicznie nastroiła się już na codzienne wieczorne rywalizacje o łazienkę.

— Nie dostanę wolnego na weekend — wyjaśnił tata. Nie musiał podnosić głosu ani warczeć, żebyśmy z uwagą słuchali tego, co miał do powiedzenia. I choć wcześniej przeszkadzało mi ciągłe utyskiwanie mamy, teraz powoli zaczynałam rozumieć, że nie miała lekko z gospodarką i siódemką leniwych dzieciaków. — Nadal nie mogą się uporać z rozgardiaszem po Mistrzostwach Świata… oczywiście całe ministerstwo aż chodzi. Chyba chcą się poczuć ważni. Jak gdyby w tym kraju było mało roboty, to jeszcze musimy wtrącać się w sprawy Anglików… przecież to takie polskie

— Gdzie ministerstwo chodzi? — wyrwało się Sonii. Kiwała mu się na kolanach (uprzednio pobiwszy się o to z Tonią, która przez pół kolacji siedziała obrażona z ustami wykrzywionymi w podkówkę).

— Nigdzie. To znaczy, że wszyscy się martwią — odparł i przechylił szklankę w wiklinowym koszyczku, żeby wypić resztkę herbaty. — Dostałem pod opiekę wszystkich praktykantów z Departamentu Transportu, wszystkich, a przez całą niedzielę mamy z Fiodorem Filipczukiem egzaminować niedobitków, którzy w zeszłym roku nie dostali licencji na teleportację.

Opowiadałby tak zapewne przez kolejne pół godziny, ale zegar nad drzwiami kuchennymi wybił godzinę dwudziestą, więc wszyscy zostali oddelegowani do swoich zajęć. W tym tygodniu pozamykanie kurczaków przypadło mnie i Ripowi, więc najedzeni i z kwaśnymi minami powlekliśmy się na podwórko, żeby otworzyć przybudówkę do stodoły, która służyła za kurnik. Został zbudowany — jak zresztą wszystko na naszej farmie — przez ojca i dziadka lata temu i posiadał fantazyjny kształt krzywego prostokąta z maleńkim otworem dla ptaków; żeby dostać się do środka, trzeba było przejść przez oborę, w której trzymaliśmy cały nasz oreżnowski zwierzyniec. Kiedy tata kupił kozy, z początku zawsze przemykaliśmy przez nią jak duchy, żeby nie przejść charakterystycznym smrodem, ale w końcu przestaliśmy zwracać na to uwagę i czasami spędzaliśmy w niej długie godziny, czesząc spasione króliki i robiąc świnkom morskim tory przeszkód, dopóki mama nas nie przeganiała, oskarżając o znęcanie się nad zwierzętami i dokładanie jej roboty.

Dzisiejszy wieczór idealnie wpisał się w któryś z letnich schematów: podczas pakowania koniczyny do króliczych paśników ignorowałam uwagi Ripa (zanim zdążył wyrzucić z siebie to, co chciał powiedzieć, wszystkie kury były już zamknięte, a tata akurat wprowadzał do stodoły ustawione w kolumnę kozy, dyrygując nimi za pomocą uniesionej różdżki), następnie oberwało się nam za słomę, którą roznieśliśmy po całym korytarzu, a na koniec stoczyłam z Livią zażartą bitwę o łazienkę, z której — o dziwo — wyszłam zwycięsko. Napuszczałam wodę do wanny i uśmiechałam się do siebie triumfalnie, słuchając stłumionego wrzeszczenia siostry:

— Maamoo! Sophie mnie opluuułaaa!

Słońce zniknęło już za czarnym pasmem koron drzew, kiedy mogłam zamknąć się w swoim pokoju. Pozapalałam świece i z zawalonego rupieciami biurka mechanicznie zgarnęłam do wiklinowego kosza papierki po czekoladowych żabach i butelkę z resztką soku pomarańczowego, który (sądząc po konsystencji) nie nadawał się już do picia. Przed wieczorną mantrą chciałam powrócić do tego, co zostawiłam na później, a teraz leżało zamknięte w szufladzie. Nie miałam problemu, żeby znaleźć list — teraz cały pogięty i z zaschniętym kleksem na samym środku tekstu — wystarczyło lekko pociągnąć za żelazny uchwyt, a połowa zawartości wyskoczyła na zewnątrz i rozsypała się po podłodze. Jakieś stare wiadomości od znajomych (mignął mi lipiec 2007), dwa grube dzienniki oprawione w wytartą skórę, grająca kartka urodzinowa od Stefy, masa poniszczonych piór, na wpół opróżnione kałamarze i inne śmieci, które wepchnęłam nogą pod biurko i usiadłam wygodnie na łóżku, które mama musiała pościelić, kiedy poszliśmy do lasu. Dotknęłam dużych liter z zawijasami i przesunęłam po nich palcami, czując pod ich opuszkami miłe łaskotanie. Wiedziałam, że to tylko przez fakturę pergaminu, ale przyjemnie było myśleć, że kryło się za tym coś magicznego, boskiego — płynącego od Kryszny. Choć powinnam się za to skarcić, zuchwale powróciłam do wspomnienia sprzed kilku dni i przywołałam intensywne pieszczoty ust, które — jako wyobrażane — były jedynie subtelnym muśnięciem. Coś zupełnie nowego, lecz nie na tyle istotnego, by radość z powrotu do Hogwartu mogła równać się tej z poprzedniego roku.

Zanim całkowicie zdążyłam się rozmarzyć, z korytarza dobiegł mnie dźwięk znajomych, ciężkich kroków. W panice wepchnęłam i tak już pomiętą kartkę pod materac i chwyciłam porzucony najbliżej łóżka dziennik; kiedy ręka taty nacisnęła klamkę, udało mi się nawet znaleźć jakąś niedokończoną stronę, a gdy zajrzał do środka, śledziłam przywołanym piórem poszczególne wyrazy. Miałam ciasne, ostre pismo, które stawało się niechlujne, kiedy trzeba było zwiększyć tempo pisania; zwykle w notatniku z tekstami piosenek było mnóstwo plam, skreśleń i dopisków na marginesach, ale teraz zauważyłam, że ta została nakreślona nadzwyczaj starannie — o, tylko jeden wyraz wyglądał kulfoniasto, ten w przedostatniej linijce. Zmroziło mnie na ułamek sekundy, kiedy się zorientowałam, dlaczego tak się do tego przyłożyłam.

— Co tam tworzysz? — zagaił przyjacielsko ojciec i bez słowa przekroczył porozrzucane na krzywym parkiecie bibeloty. Mama na jego miejscu wparowałaby do pokoju ze standardowym pakietem narzekań na bałagan i otwieranie okien przy zapalonym świetle.

— Piosenkę dla Darli — mruknęłam, gapiąc się niewidzącymi oczami na pierwszy wers. — Musi być idealna.

— O, wracasz do śpiewania?

— Nie wiem. Może. Ale nie chcę na razie podpisywać żadnego kontraktu.

Usiadł obok mnie w identyczny sposób — z plecami opartymi o ścianę i kolanami podciągniętymi pod brodę; zerknął z góry do zeszytu, dając subtelnie znać, że chciałby przeczytać. Zawahałam się, ale w końcu odłożyłam pióro i podałam mu dziennik, obserwując powiększające się dołeczki w jego pełnych policzkach. Wyłączając Armanda, Sethi Ghost był najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego miałam okazję zobaczyć. Długie, niemal miodowe włosy spływały mu miękkimi falami na ramiona i plecy, wysokie czoło — przyozdobione trzema poziomymi zmarszczkami — i ledwo widoczne kości policzkowe w tym wypadku doskonale ze sobą współgrały, a wydatny podbródek pokrywał jednodniowy zarost. Tata bardzo rzadko zapominał o goleniu, bo broda i wąsy rosły mu w randomowych miejscach, a w słońcu pobłyskiwały na rudo. Musiał też od czasu do czasu regulować brwi pęsetą mamy, bo pomiędzy nimi rósł mu brązowy meszek. Mimo jasnych włosów oprawę oczu miał ciemną, pięknie podkreślającą jego oczy — niesamowicie podobne do oczu Dumbledore’a: czyste, niebieskie, lecz o nie tak bardzo przeszywającym spojrzeniu. Przez moment śledził wzrokiem siedem krótkich akapitów, a jego uśmiech coraz bardziej się pogłębiał, podczas gdy mnie samej nagle zachciało się płakać.

— Jest dobra — powiedział cicho, ale przysunął się bliżej, wskazując długim palcem na drugą linijkę tekstu. — Ale może zamiast „stop my world” lepsze będzie „change”?

— Dla kogo lepsze? Dla piosenki czy dla mnie? — zapytałam, nie patrząc na niego, ale pospiesznie naniosłam poprawkę.

Przez moment milczeliśmy, a miła, wieczorna atmosfera luźnego zainteresowania zgęstniała. Czułam na sobie jego spojrzenie, ale wiedziałam, że jeśli podniosę wzrok, znowu się popłaczę. Delikatne pieczenie pod powiekami wyraźnie na to wskazywało. Z jednej strony ucieszyłam się, że tata mógł dzięki temu zostać trochę dłużej, ale perspektywa ponownego wałkowania z nim tego tematu rozkładała mnie na łopatki. Po jego pytaniu szybko się domyśliłam, że nawet gdyby zeszyt nie otworzył się na zaznaczonej tasiemką stronie, Sethi i tak jakoś poprowadziłby tę rozmowę, żeby zeszła na właściwe tory.

— Obwiniasz Stefę?

— Tak, trochę — mruknęłam i na moment zagryzłam wnętrze policzka, próbując w końcu zdobyć się na szczerość. Ojciec wiedział, że nie wyjawiłam mu wszystkiego, więc liczyłam, że jeśli w końcu się na to zdobędę, dyskusje o Darli staną się mniej raniące. — Najbardziej Stefę, trochę Dumbledore’a i Harry’ego… i ich wszystkich… i trochę siebie, bo gdybym wtedy…

Poczułam gulę w gardle, która z każdym słowem rosła jak szalona, więc musiałam przerwać, żeby odetchnąć. Zastopowałam w najgorszym momencie, przed wypowiedzeniem czegoś, do czego bałam się przyznać przez całe wakacje, aż w końcu nadeszła ta chwila. Tata patrzył na mnie wyczekująco, pozwoliwszy mi się uspokoić.

— Wydaje… wydaje mi się, że wolałabym, żeby… to Stefa wtedy umarła — dodałam martwym głosem, przyglądając się własnym rękom; zaciskałam i prostowałam je, aż wnętrza dłoni były pełne śladów po paznokciach. — Przecież sama chciała. Albo pani Pomfrey… albo inny nauczyciel. Nie mogę tego zrozumieć.

— A ty? Byłabyś w stanie się poświęcić, żeby ukochana osoba pożyła jeszcze trochę? — zapytał znienacka, aż z zaskoczenia poderwałam głowę, by na niego spojrzeć. Jedna mała łezka wymknęła się oku i spłynęła szybko po policzku, ale całkowicie ją zignorowałam. — Skoro masz odwagę decydować o tym, kto inny mógłby umrzeć, mogłabyś sama zapłacić taką cenę?

Jeszcze nigdy nie dyskutował ze mną w tak spokojny, poważny sposób, ale nie dostrzegłam na jego twarzy nic oceniającego. Mimo ciążącego od tygodni przygnębienia poczułam się w pewien sposób uskrzydlona tym pytaniem. Gdzieś z tyłu głowy od dawna miałam już gotową odpowiedź, ale wiedziałam, że niezbyt dojrzałe będzie wystrzelenie jej bez żadnego zawahania.

— Chyba tak. Chociaż wolałabym, żeby wszyscy żyli.

— Tak nigdy nie będzie — odparł ze śmiechem. — Śmierć jest nieodłączną częścią życia. To naturalna kolej rzeczy, że się starzejemy, a potem umieramy. Owszem, można szukać sposobów, żeby stać się nieśmiertelnym, ale kiedy nie ma śmierci, nie ma mowy o życiu.

— Nie rozumiem.

Znów się roześmiał, tym razem pobłażliwie, zamknął zeszyt i odłożył go na szczyt książek, które mama pożyczyła z mugolskiej biblioteki. Cała wypełniłam się piekącą, dynamiczną frustracją, tak że przez kilka sekund walczyłam z pokusą podniesienia na ojca głosu, ale udało się ją powstrzymać. Akurat wtedy, kiedy tata pocałował mnie w czoło i wstał z łóżka — najwyraźniej w celu pozostawienia tej kwestii bez wyjaśnienia.

— Zrozumiesz, jak będziesz starsza. A teraz kładź się spać i nie rozmyślaj więcej. Po niedzieli wezmę kilka dni wolnego i pójdziemy z Vipim na ryby, hmm? Chcesz? 

Pokiwałam z zapałem głową, a pod wpływem miny ojca usta same rozciągnęły się w uśmiechu. Moszcząc się w posłaniu, zastanawiałam się, czy zadać jeszcze jedno pytanie, ale w końcu uległam.

— Będziesz dzisiaj ze mną spał?

Choć zastygł przez moment ze smukłą dłonią na klamce, cofnął się, uważając, by nie uderzyć głową o mocny skos. Zdjął cienki, bawełniany szlafrok, powiesił go na i tak już zawalonym ciuchami oparciu krzesła i wślizgnął się pod cienką kołdrę z patchworku.

— Przesuń się trochę.

~*~

Pisanie z perspektywy czternastolatki po takim czasie jest… no… interesującym doświadczeniem. Chociaż będzie miło poddawać Sophie takiej przemianie (i osobowościowej, i słownikowej), nie mogę się doczekać. Ubawiłam się, opisując ględzenie Bes, inspiracji mi nie brakuje, bo w domu wysłuchuję tego samego. XD To taki naturalny risercz. Z jakichś nieznanych mi względów mam wrażenie, że ten rozdział wyszedł cholernie smutno, nawet te wszystkie sceny z młodymi Ghostami.

A teraz ogarnijcie: imię Ripa wzięło się od R.I.P. z nagrobków. Miałam w podstawówce fantazję. XD 

33 komentarze:

  1. ~Olka
    1 lipca 2008 o 23:32

    Fajny blog.Fajne opowiadanie.Widać ze potrafisz wymyślać opowiadania,szacunek.Bardzo ładne.Oby tak dalej.Na pewno inne też będą fajne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 25 lipca 2008 o 16:51
      Noo, na pewno będą. Najlepsze będą te pod koniec 7 klasy

      Usuń
  2. ~Rowena
    2 lipca 2008 o 08:06

    Hej! ;)Jestem z bloga http://swiat-wedlug-huncwotow.blog.onet.pl i dziękuję za komentarz.Ciekawy pomysł, na opowiadanie. Szczerze mówiąc pierwszy raz spotykam się z taką fabułą, a wierz mi, że blogów o huncwotach przeczytałam już wiele.Zapowiada się ciekawie, więc czekam na następny rozdział.Pozdrawiam.A… I oczywiście dodaję Cię do linków ;))

    OdpowiedzUsuń
  3. ~dream
    2 lipca 2008 o 11:27

    fajny blog i fajne opowiadanka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 25 lipca 2008 o 16:52
      Wyczerpujący komentarz, ale na pewno szczery xD

      Usuń
  4. oluuuuusqa210@buziaczek.pl
    3 lipca 2008 o 11:50

    Witam ;) naprawde nieźle piszesz. Dzięki za komentarzyk, jesli chcesz wiedzieć co dalej wydarzy się w moim opowiadaniu zajrzyj do mnie na czy-umiesz-oszukac-przeznaczenie.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  5. ~Seth xD
    3 lipca 2008 o 16:14

    Jak milo ^^ Moją pięknąi i cudowną osobę umieściłaś w tym wspaniałym opowiadaniu @_@ Dziękuję ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 25 lipca 2008 o 16:49
      No, widzisz, ma się to coś xD

      Usuń
  6. ~Iza
    3 lipca 2008 o 20:11

    jest na razie spox zapowiada się obiecująco!! pisz dalej a bedzie wiecej komcii

    OdpowiedzUsuń
  7. ~niemka
    3 lipca 2008 o 21:31

    Super opowiadanka :D Niezle sie zapowiada :D Będę stałą czytelniczka :D

    OdpowiedzUsuń
  8. ~niemka
    3 lipca 2008 o 21:32

    Super opowiadanka :D Niezle sie zapowiada :D Będę stałą czytelniczka :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~niemka
      3 lipca 2008 o 21:33

      Super opowiadanka :D Niezle sie zapowiada :D Będę stałą czytelniczka :D

      Usuń
    2. ~niemka
      3 lipca 2008 o 21:33

      Super opowiadanka :D Niezle sie zapowiada :D Będę stałą czytelniczka :D

      Usuń
    3. ~niemka
      3 lipca 2008 o 21:34

      Super opowiadanka :D Niezle sie zapowiada :D Będę stałą czytelniczka :D

      Usuń
    4. ~niemka
      3 lipca 2008 o 21:34

      Super opowiadanka :D Niezle sie zapowiada :D Będę stałą czytelniczka :D

      Usuń
    5. ~niemka
      3 lipca 2008 o 21:35

      Super opowiadanka :D Niezle sie zapowiada :D Będę stałą czytelniczka :D

      Usuń
    6. ~niemka
      3 lipca 2008 o 21:36

      Super opowiadanka :D Niezle sie zapowiada :D Będę stałą czytelniczka :D

      Usuń
  9. Brillen
    7 września 2008 o 11:59

    Jak obiecalam tak robie:)Bardzo fajny rozdział jest troszkę niewielkich błędów:)Musze przeczytać reszte bo nei bardzo wiem o co chodzi:)Mam nadzieje ze mi wybaczysz tą chwilową niewiedze:)Reszte przeczytam za 1 bo narazie nie mam czasu:(.Buśka:*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2008 o 14:39
      Hehe, w końcu trzeba od czegoś zacząć xD Nom, a błędy są od tego, że mam słabą ortografię xD chyba o to chodzi, nie? xD

      Usuń
  10. ~Marcine05
    8 kwietnia 2013 o 16:45

    Witaj! Trafiłem na tego bloga, można powiedzieć,że przez przypadek. Przeczytałem tą ciekawą historię i nie żałuje..Jednak , rozdział jest trochę krótki, nie wciągnęła mnie do końca fabuła. Pomysł jest na pewno ciekawy, bohaterowie mogę być barwni i charakterni. Nie wiem czy połączenie HP i wampirów jest najkorzystniejszym wyborem ale może jestem zrażony przez zmierzch itp. ;P W każdym razie widzę,że historia ta ma już dużo rozdziałów i czeka mnie, mam nadzieję przyjemna lektura, jak znajdę trochę czasu. Sam pisałem kiedyś historię inspirowaną HP i jej bohaterami. Masz może jeszcze jakieś inne blogi?

    P.s Nie wiem czy jest sens pisania tego komentarza, bo data publikacji to 2008 ale niech stracę ;D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 8 kwietnia 2013 o 18:23
      To jest właśnie jedyna pozytywna rzecz w blog.pl – można zawsze bez problemu dotrzeć do komentarza, choć się nawet nie wie, pod jakim jest postem.
      Wiesz, SCP jest prowadzone bardziej przez sentyment nie tylko do wieloletniego bloga, ale i historii, mogę Ci przysiąc, że wampiry nie są tu zmierzchowe, tylko klasyczne (Kroniki Wampirów mojej ukochanej Anne Rice). Jeśli chcesz, możesz sobie zobaczyć inne blogi: http://www.linki-frozenki.blogspot.com, mam ich aż siedem xD

      Usuń
    2. ~Marcine05
      9 kwietnia 2013 o 14:58

      To fajnie. Miło,że odpowiadasz na komentarze:). Cieszy mnie fakt iż wampiry nie są zmierzchowe bo uważam tę książkę za jedną z najgorszych na świecie.Dla mnie „Zmierzch” jest bardzo dużym złem. XDD Mam nadzieję, że cię jakoś tym nie uraziłem ;p Bo może jesteś fanką tej sagi ;p Ogólnie to też lubię temat wampirów aczkolwiek taki bardziej- nie wiem jak to ująć – może wyrafinowany, ;p Na pewno nie taki jak w „Zmierzchu”

      Usuń
    3. 9 kwietnia 2013 o 15:14
      Fanką sagi zmierzch? NIE, to jest najgorsza rzecz, jaka się przytrafiła świętej i pięknej sztuce pisania.

      Usuń
  11. ~Marcine05
    11 kwietnia 2013 o 19:54

    ;D Zgadzam się ale staram się wypowiadać teraz ostrożniej, bo ostatnio jak wypowiedziałem kulturalną, aczkolwiek negatywną opinie to zostałem prawie ukamienowany ;P Każdy ma różne gusta, akurat nie wiedziałem czy jesteś fanką czy nie dlatego wypowiedziałem ostrożnie swoją opinie na ten temat ;D W każdym razie nie miałem na celu nawet tego sugerować tylko dowiedzieć się w jakiej literaturze gustujesz ;P^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 kwietnia 2013 o 20:43
      Wiadomo, ale nawet gdybyś nie lubił np. HP, masz prawo krytykować, mimo że dla mnie jest to prawie świętość xD A ja nie mam prawa Ci tego zabraniać xD

      Usuń
  12. ~Patrycja
    11 stycznia 2017 o 20:06

    Po zmianie jest… całkowicie inaczej :D Ta nowa Bes jest tak trochę… Hm :D
    I ta Livia – kurwisko jedne.
    Victor – niezmienny <3
    Ostatnia scena – no wiesz?! Żeby już w pierwszym rozdziale?! I to z ojcem?! Będę musiała nowy wierszyk wymyślić, bo ten ostatni nie będzie pasował do sytuacji :P

    A tak swoją drogą – teraz opowiadanie nabierze… dojrzałego smaku. Jak wino~! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 stycznia 2017 o 21:25
      Dojrzałego, tiaaa, miałam wrażenie, że Sophie cofnęła się tu w rozwoju o jakieś cztery lata. No ale kip kalm, Frozenka, kip kalm, ona ma tu czternaście lat, nie osiemnaście. Ma prawo. XD
      Cooo. XD Ja tu nic nie sugeruję! To było zwykłe spanie w łóżku, dokładnie tak, jak tata może spać z córką. MAŁĄ CÓRKĄ. XD
      Powiem szczerze, że im bardziej zagłębiam się w relację Sophie/Victor, tym bardziej zaczynam ich szipować. A nie powinnam. </3

      Usuń
    2. ~Patrycja
      11 stycznia 2017 o 22:00

      Ona już nie jest taka mała… 14 lat to całkiem sporo! ;)
      A znając Sophie … ;) Nigdy nic nie wiadomo ;)

      Usuń
    3. 12 stycznia 2017 o 10:32
      Gdzieś miałam zapisane, ile Sophie ma wzrostu w tym wieku… Musiałabym poszukać, ale w tym wieku jeszcze nie dobiega metra czterdzieści. XD Więc Sophie czuje się usprawiedliwiona, momentami zachowując się jak 11-latka. XD

      Usuń