Nie
przewidziałam, że lądowanie na parapecie okaże się tak cholernie niewygodne,
ale to nic w porównaniu do skutków wielogodzinnego siedzenia na miotle.
Poczułam je dopiero kiedy wstałam z łóżka. Przez ostatni tydzień niemal dzień w
dzień albo graliśmy w quidditcha (Spajk już cztery razy stłukł okno w
łazience), albo lataliśmy do Skalskich; ja miałam na sumieniu jedną kurewsko
długą wyprawę, a chłopaki od rana znowu gadali tylko o miotłach. Przy stole był
tłok, mimo że tata zmył się do pracy, zanim się obudziliśmy, a Livia jeszcze
okupowała kibel na dole. Była z nas najstarsza i okropnie się rządziła, a mama
ją faworyzowała, choć naszym zdaniem powinna zamknąć ją w piwnicy na ziemniaki.
Naszym, bo poza szesnastoletnią Livią
miałam jeszcze piątkę rodzeństwa i wszyscy tak samo o niej myśleliśmy.
Pomieszczenie nas wszystkich przy prostokątnym, rozkładanym stole rodziło
problemy podczas każdego posiłku, który prawie zawsze rozpoczynał się jakąś
kłótnią albo bitką. Kiedy wszyscy pojawialiśmy się na dole, robiło się duszno;
żeby dojść do maleńkiej kuchni, trzeba było przejść przez zapchany fotelami i
pufami salonik, a kiedy mama coś gotowała, roznosiło się po całym domu, bo
otwarta klatka schodowa znajdowała się zaraz przy wejściu, a drzwi do sypialni
przeważnie nikt nie zamykał — wyjątek stanowił pokój rodziców na
parterze i pokój gościnny, który tata czasami zamykał zaklęciem, żeby nikt się
tam nie szlajał. W całym domu zawsze panował lekki rozgardiasz, a przy
śniadaniu osiągał swoje apogeum. Szafki trzaskały i skrzypiały, bo śmigające po
całym pomieszczeniu talerze (i goniąca je ścierka) bez przerwy do nich
wlatywały i wylatywały. Mama zawsze wstawała przed nami, więc kiedy
pojawialiśmy się na dole, żeby coś zjeść, ona krzątała się już przy obiedzie,
prychając i mamrocząc, jakie to jej się trafiły leniwe dzieci. Problem w tym,
że kiedy już któreś z nas porywało się na szczyty altruizmu i proponowało
pomoc, dostawało uszczypliwą odpowiedź w stylu „Pomożesz, jak nie będziesz
przeszkadzać” albo „Już ja cię znam, nie kręć, tylko gadaj, ile chcesz”. Była
krawcową i pracowała w domu przy zaczarowanej maszynie ustawionej w kącie
salonu, ale zwykle pomiędzy jedną a drugą szatą miała jeszcze milion innych
rzeczy do roboty, więc przed obiadem lepiej było nie wchodzić mamie w drogę.
Maszyna miała już ze trzydzieści lat i kiedy chodziły zbyt długo, wydawała z
siebie dźwięki przywodzące na myśl warkot krztuszącego się traktora, ale każdy
z domowników już dawno do tego przywykł. Do tego wszystkiego w kuchni bez
przerwy grało czarodziejskie radio — tata włączał je, kiedy o piątej
wychodził do pracy, więc brzęczało tak, dopóki ostatnia osoba nie kładła się
spać.
— Czyli dziś
dla odmiany gracie, tak? — zapytała mama i zmniejszyła różdżką
płomień na kuchni, bo już chciała stawiać ziemniaki. Przez zapuchnięte oczy
zauważyłam, że była w umiarkowanym humorze. — Porobilibyście coś
pożytecznego… Victor, już trzeci dzień sprzątasz swój pokój, ile mam prosić?
Jeszcze tam tylko nasrać… A ty co się śmiejesz, ciebie to się też dotyczy.
Spajk, obok
którego siedziałam, zakrył usta rękami i przestał chichotać, ale zrobił się
cały czerwony i przez chwilę wyglądał tak, jakby miał się udusić. Mama już
zaczynała besztać Ripa (choć był bliźniakiem Spajka, przyjął jej reprymendę z
pokorą, której jego brat nie znał), kiedy na schodach pojawiła się Livia. Szła
dopiero do szóstej klasy, a już była tak wysoka, że prawie zamiatała strzelistą
fryzurą drewniany sufit w kuchni; jako jedyna nie miała na sobie piżamy i
zdążyła się nawet lekko pomalować, choć nie zamierzała nigdzie wychodzić.
Ostatnio całe dnie przesiadywała albo w swoim pokoju (sowy przylatywały do niej
przynajmniej trzy razy dziennie, ale to nikogo nie dziwiło, bo Livia miała dużo
koleżanek), albo na dole w salonie i przeglądała gazety.
— Są jakieś
listy? — zapytała natychmiast i szturchnęła Spajka, żeby się
przesunął, ale chyba zrobiła to zbyt mocno, bo ten od razu rzucił się na nią z
pięściami. Miał dopiero dziesięć lat i mógł co najwyżej napluć jej do talerza,
ale siostra dała się sprowokować i przy stole wybuchła kolejna szarpanina.
— Uspokójcie
się. — Mama łypnęła groźnie na rodzeństwo, ale żadne z nich tego nie
zauważyło, bo Livia właśnie strąciła brata z krzesła. Nie pomyliłam się:
właśnie ją opluł. — Nie będę się powtarzać! Masz, do ciebie
przyleciały dwie, Sophie, do ciebie też coś przyszło. Niezaadresowane. I
przypomnienie od Jędrzejewiczowej… ja nie wiem, kiedy się wyrobię z tą
peleryną… zażyczyła sobie podwójną podszewkę…
Choć udało mi się
zasnąć dopiero przed czwartą i przez całe śniadanie siedziałam skwaśniała,
obolała i niewyspana, na informację o liście od razu rzuciłam się w kierunku
wyciągniętej ręki mamy, przewracając przy okazji obity gąbką taboret i
podnoszącego się z podłogi Spajka. Drżącymi rękami rozerwałam kopertę i
wygrzebałam złożoną na pół karteczkę z grubego pergaminu; pierwszy raz od dwóch
miesięcy poczułam w żołądku coś tak innego od mdlącego znużenia — płonącą
kuleczkę podniecenia.
— Który
dzisiaj jest? — zapytała Livia, która też już dobrała się do swoich
listów i zaczęła grzebać w szufladzie kredensu w poszukiwaniu czegoś do
pisania.
— Le vingt-deux aout — mruknęłam
rozkojarzona, bo już pochłaniałam wzrokiem pięknie nakreślony podpis powodujący
kolejny przyjemny skurcz żołądka.
— Po polsku,
Sophie — wtrąciła się mama, chociaż jej najstarsza córka i tak nie
słuchała; zgarnęła ze stołu coś do jedzenia, znalazła jakieś pióro, atrament i
z tym wszystkim umościła się w salonie. — Livia, wracaj z tym dżemem!
— Tak, tak,
dwudziesty drugi… Vipi, używasz Hełmofona?
— Nie,
spoko, bierz go. Ale nie wiem, gdzie jest.
Dopiłam kompot
(bardziej z przyzwyczajenia niż przez grzeczność) i ruszyłam w stronę schodów,
starając się powolnym krokiem odwrócić uwagę od mojego wcześniejszego
podekscytowania, ale zanim opuściłam kuchnię, mama wydała z siebie jakieś
przepraszające westchnienie.
— Poleciał z
próbkami dla Marysi — prawie natychmiast przełączyła się na tryb
gderacza — bo oczywiście wczoraj zapomniałam, przecież przy was się
nie da o wszystkim pamiętać…
— Trudno,
nie pali się. — Spróbowałam się uśmiechnąć, ale niezbyt mi to
wyszło. — To od Stefy.
Musiałam skłamać,
ale miałam w tym wprawę, a mama na powrót zajęła się obiadem, więc nawet nie
przyszło jej do głowy, że kręciłam, inaczej nie dałaby mi wyjść. Do kuchni
powrócił zwykły poranny rozgardiasz, więc obróciłam się na pięcie, minęłam
wciśniętą w fotel Livię i pobiegłam na górę. Klatka schodowa była ciasna i
obita boazerią, a każdy stopień skrzypiał przeraźliwie, kiedy się nie
wiedziało, gdzie stanąć. Mieszkaliśmy w małym, dwupiętrowym wiejskim dworku, w
którym pierwotnie były tylko cztery ogromne sypialnie, ale zanim tu
zamieszkałam, tata przebudował wnętrze, żeby każdy miał swój kąt. Nie urodziłam
się w tej rodzinie i to było widać na pierwszy rzut oka, bo wszyscy Ghostowie
byli wysocy, mieli jasnobrązowe, długie włosy (nawet tata i chłopcy) i urocze,
pełne usta, natomiast mnie Kryszna obdarował wzrostem skrzata i zapadniętymi
policzkami. Niezmiennie od lat nosiłam długie, czarne włosy (zwykle poplątane,
jeśli mama wcześniej nie zaplotła ich w warkocz), a na pierwszy rzut oka
przypominałam zabiedzoną rówieśniczkę Spajka i Ripa, lecz nigdy nie reagowałam
na docinki kolegów i koleżanek ze szkoły, bo przez całe dzieciństwo trzymałam
się z braćmi i bliżej mi było do chłopczycy niż do ułożonej panienki.
Wspięłam się po
drewnianych schodach na strych. Za jednymi drzwiami znajdowała się
rupieciarnia, a za drugimi (potwornie skrzypiącymi na starych
zawiasach — tata miał je naoliwić przed Bożym Narodzeniem, ale nie
zapowiadało się, by miał zamiar to zrobić przed kolejnym) mój pokój. Był tak
mały, że poza żelaznym łóżkiem i wąskim biurkiem nie mieścił się tam żaden inny
mebel, jednak — mając za alternatywę dzielenie sypialni z
Livią — w zupełności mi to wystarczało. Choć w sięgającym podłogi
skosie znajdowało się tylko jedno okno, nie narzekałam na brak światła; tata
zamontował na wszystkich ścianach (łącznie ze skosem) drewniane listewki, na
których układałam świece i paliłam je, kiedy robiło się ciemno. W kącie zostało
niewiele miejsca, ale i ono zostało zagospodarowane — na podłodze
stała zakurzona, porcelanowa figurka Kryszny złączonego z Radhą. Jako że często
zdarzało mi się włazić lub wymykać przez okno, Kryszna stracił nogę, którą tata
obiecał naprawić, ale w końcu się zgubiła i teraz szacowne bóstwo musiało
obchodzić się bez niej.
Odłożyłam list na
zwojowane łóżko i zaczęłam przewalać książki, papierki po słodyczach i masę
niepotrzebnych bibelotów w poszukiwaniu pióra. W końcu znalazłam jakieś (o
dziwo niepołamane) ze sprawą stalówką i zasiadłam do czytania. Tekst miał może
cztery wersy, ale duże litery zostały schludnie i elegancko napisane na całej
stronie, nie było też żadnego kleksa.
Wygrałaś. Zobaczymy się jeszcze w tym roku. Ciekawe, czy mnie
poznasz.
Mam nadzieję, że już lepiej sypiasz.
BC
BC
To nie znaczyło
zupełnie nic. Ot, kilka słów nakreślonych granatowym atramentem, ale pierwszy
raz od śmierci Darli jakiś liścik tak zadziałał na moje emocje. Przez chwilę
wpatrywałam się w to ładne B z zawijasami i proste C — te dwie
niepozorne litery kryły za sobą osobę, która na początku wydawała mi się
żartem, ale od wspomnienia do wspomnienia (choć było zaledwie jedno) ten cały BC stawał się coraz wyraźniejszy.
Wierzyłam, że to już coś, skoro zagościł mi w myślach. Kiwałam się chwilę nad
odwrotem kartki, to zbliżając, to odsuwając od niej pióro, aż w końcu
zatrzasnęłam wszystko w ledwo domykającej się szufladzie i zeszłam z powrotem
na parter, żeby podstępem wywalić jedną z najmłodszych sióstr z łazienki.
Kitana i Sonia były bliźniaczkami, a ich pojawienie się na świecie rok po
narodzinach Spajka i Ripa sporo zamieszało w naszym życiu — rodzice
utrzymywali, że chcieli mieć jeszcze jedną córkę, ale z Victorem wiedzieliśmy
swoje.
Kiedy już wszyscy
zdążyliśmy doprowadzić się do ładu, a łazienka niemal pływała po wizycie
siódemki dzieciaków, wszyscy pognaliśmy do szopy po miotły. Ból siedzenia i
zakwasy jakimś cudem minęły, więc z chęcią przystałam na propozycję braci.
Nasza kolekcja składała się z dwóch identycznie wysłużonych Zmiataczy Piątek,
jednej całkiem nowej Komety 260, którą dzieliłam z Vipim, do tego mieliśmy
także Spadającą Gwiazdę, która nadawała się jedynie do zamiatania podwórka.
Przez lata straciła prawie wszystkie witki i wpadała w niekontrolowane drżenia,
kiedy zbyt długo się jej używało, dlatego wyjmowaliśmy ją tylko wtedy, kiedy
Livii zachciało się do nas dołączyć, co na szczęście nie zdarzało się często.
Tym razem znowu zostało nam to oszczędzone, więc zabraliśmy trzy miotły,
zamknęliśmy szopę na narzędzia i udaliśmy się na małe, otoczone drzewami
podwórko od strony kuchni. Do Oreżnowa (bo tak nazywał się majątek Ghostów)
należała niewielka część ziemi, na której tata miał w tym roku buraki, sad z
jabłoniami i czereśniami, wielki kawał łąki i cały las. Jeśli przeszło się jego
skrajem, można było dojść do rzeki, gdzie przesiedzieliśmy pół wakacji. Niczego
więcej nie potrzebowaliśmy, bo zawsze potrafiliśmy sobie wynaleźć jakieś
zabawy, a im dalej od matczynego oka, tym lepiej. Jednak tym razem ostrzegła
nas, że za półtorej godziny będzie wołać na obiad, więc bez gadania
podzieliliśmy się na dwa składy: ja i Vipi kontra Spajk i Rip z bliźniaczkami.
Jeszcze nigdy nie przegraliśmy, mimo że graliśmy jedna miotła na dwie.
Usiadłam za
Victorem, a ten od razu wzniósł się wysoko ponad korony grubych, wysokich dębów
i dał popis, robiąc szybko kilka ostrych pętli. Słońce stało już wysoko na
niebie i grzało mocno, zapowiadając upalne popołudnie. Przez mocny gwizd
powietrza usłyszałam niewyraźny okrzyk zachwytu dziewczynek i odgrażającego się
Ripa:
— M-mama
mówiła, że mamy tak wys-wysoko nie latać!
Ale Vipi
skierował miotłę z powrotem w dół; drzewa rosnące za domem były wystarczająco
wysokie, że mogliśmy spokojnie grać trzy, cztery metry nad ziemią i nie narażać
się na zdemaskowanie. Co prawda nie mieliśmy żadnych sąsiadów w promieniu dwóch
kilometrów, a najbliższe domy znajdowały się dopiero nad rzeką, ale dzieci
mugoli czasami przychodziły bawić się do naszego domku w lesie albo na
czereśnie. Najbliższa czarodziejska rodzina mieszkała na drugim końcu wsi. Państwo
Skalscy mieli jednak ledwo siedmioletniego syna, więc dla mnie i Victora
odwiedziny u nich nie należały do wielkich atrakcji.
— Tylko się
nie poryczcie, jak znów dostaniecie po dupach — zakpił Vipi, kiedy
chłopcy znaleźli się naprzeciwko nas.
Sonia jak zwykle
została na dole i robiła za sędziego, czyli tak naprawdę biegała pod nami,
krzyczała coś niezrozumiałego i obserwowała grę, a Tonia siedziała za Spajkiem
i nie przeszkadzała, kiedy ten próbował wytrącić nam piłkę z rąk. W zeszłym
roku grałam jako ścigająca w domowej drużynie quidditcha, a Victor doskonale
czuł miotłę i miał bezbłędnego cela, więc nasi bracia nie mieliby z nami
najmniejszych szans, nawet gdyby każdy dosiadał Błyskawicy. Przez jakiś czas
bawiliśmy się z nimi, upuszczając sflaczałą piłkę do nogi, a kiedy się tym
znudziliśmy, pozwoliliśmy im łaskawie wysunąć się na prowadzenie i wbić kilka
goli do wielkiego omszałego kosza, który robił za bramkę. Ale przewaga chłopców
trwała krótko, bo bez problemu odzyskaliśmy piłkę i w nie więcej niż kwadrans
dobiliśmy do trzystu punktów.
— Czekaj… no
czekaj, Vipi… Ja potrafię bez miotły! — zawołałam, znudzona
bezcelowym zdobywaniem kolejnych bramek.
Podbudowana
kolejną nieznaczącą wygraną z braćmi postanowiłam zatrzymać miotłę i spróbować
sił w prawdziwym lataniu. Przez całe wakacje próbowałam się nauczyć, od kiedy
profesor Lupin powiedział, że w moim wypadku to teoretycznie możliwe. Wkręciłam sobie (podjudzana złośliwymi
komentarzami Spajka), że dopóki nie spędzę w powietrzu bez miotły pod siedzeniem
przynajmniej kilku minut, pozostanę kiepską lultilianką. Rip chyba obraził się
za nazwanie go szczerbatym jąkałą, bo nie chciał patrzeć, ale łaskawie
zatrzymał się z bratem, aby wszyscy mogli podziwiać moje zmagania.
— Ej, to
może ja będę krążył, żeby cię złapać, jak spadniesz? — zaproponował,
udając powagę.
— Weź
spadaj — mruknęłam, autentycznie zdenerwowana i podekscytowana.
Lot bez niczego i
nikogo do pomocy znalazł się na szczycie moich marzeń, a ostatnia nocna podróż
tylko wzmogła to pragnienie. Byłam zdeterminowana jak jasna cholera. Z bijącym
szybko sercem zsunęłam się z miotły, która lekko się przechyliła, ale Vipi
utrzymywał ją prosto i stabilnie. Zrobiłam to na wyczucie (i na wyczucie też
się motywowałam, próbując wyobrazić sobie siebie unoszącą się nad ziemią) i
zwyczajnie zsunęłam się ze śliskiego kija, w myślach prując ku górze. Wyszło
jak wczoraj — coś pomiędzy wyobrażeniem a rzeczywistością. Zawisłam
niepewnie jak przywiązana za szyję do sznurka i zawieszona w przestrzeni;
instynktownie rozłożyłam ramiona, bo ten moment nie trwał długo i energia,
która utrzymywała mnie w powietrzu, to gasła, to rozpalała się na nowo. Cała
spięta i zestresowana próbowałam utrzymać równowagę, zaciskając mocno wargi i
pięści, aż to coś się ustabilizowało.
Jeszcze przez kilka sekund kiwałam się leciutko, sprawdzając, czy aby na pewno
zadziałało — nadal nie wiedziałam, co takiego, ale czułam w sobie
coś… jak lina? Cienka i rozciągnięta, ale mocna jak żelazo. Podniosłam wzrok i
uśmiechnęłam się nerwowo na widok uniesionych brwi braci. Victor zrobił dookoła
nas pętlę, a Sonia z dołu zaczęła klaskać; chciałam zrobić jakiś niezgrabny
ukłon, usztywniona adrenaliną, ale sznur się zerwał i zachwiałam się w
powietrzu, by wylądować boleśnie na trawie cztery metry niżej. Po drodze
próbowałam się ratować, ale to były sekundy i zanim się zorientowałam, spadłam
na sam środek podwórka i stłukłam sobie i tak już obolałe pośladki. Szok i ból
na dłuższą chwilę stłumił moje zmysły, ale musiałam spaść z dużym hukiem, bo z
kuchni wyleciała mama z surową rybą w jednej ręce i różdżką w drugiej. Jednak
zanim do mnie podbiegła, ja już zerwałam się na nogi; nie mogłam jeszcze
zaczerpnąć powietrza, ale strach natychmiast mnie otrzeźwił. Mama wyglądała
naprawdę przerażająco — usta miała zaciśnięte i twarz jej się
wydłużyła. Musiała chyba widzieć, jak spadłam, bo nie pamiętałam jej takiej
bladej. Chyba że na pogrzebie Darli.
— Mówiłam…
mówiłam, żebyś latała… na miotle… — wyrzuciła z siebie przez
zaciśnięte gardło. Zaczęła ostrożnie otrzepywać moje spodenki i bluzkę,
jednocześnie oglądając, czy nic sobie nie zrobiłam, ale czułam się już zupełnie
dobrze, tylko siedzenie pulsowało tępym bólem. — A wy na dół! Dosyć
tego latania…! Poczekajcie, aż ojciec przyjdzie… Kurda mola, on wam da quidditcha…
Nie było z nią
dyskusji. Pewnie dostalibyśmy jeszcze tą pangą po głowach, gdyby mama tak się
nie wystraszyła, ale skończyło się na długiej reprymendzie (ryby prawie się
usmażyły i można było siadać do obiadu) i zamknięciu mioteł w piwnicy.
Pozajmowaliśmy miejsca przy stole — ja z niesamowitą ostrożnością,
starając się nie krzywić — i każdy skupił się na własnym talerzu.
Sięgnęłam po gotowanego kalafiora z ziemniakami. Jako jedyna w domu nie
spożywałam mięsa i z Sonią i Tonią należałyśmy raczej do grona niejadków, więc
trzeba było dla nas oddzielnie gotować. Livia akurat uporała się z sierpniowym
numerem Czarownicy, a kiedy mama
trochę się uspokoiła (rozpoznawaliśmy to po odgłosach jej kapci), zaczęła zaczęła
się rozmowa o wyprawie a Pokątną. Choć listy z Hogwartu od dobrych kilku
tygodni leżały w koszyku na korespondencję, zawsze odkładaliśmy to na koniec
sierpnia. Wyjazd wiązał się z kolejnym rozgardiaszem, urlopem taty, ogarnięciem
naszego zwierzyńca dzień wcześniej i zorganizowaniem gotówki — bo
choć rodzice nigdy nie mieli problemu z utrzymaniem nas na takim poziomie, by
nie martwić się o przyszłość, złota zawsze wystarczało na styk.
— Nie wiem,
może w poniedziałek… Kochanie, zjedz trochę kalafiora.
— Nie chcę.
To śmierdzi — mruknęła Sonia, dłubiąc widelcem w ziemniakach.
Wszystko, co miała na talerzu, rozgrzebała tak, że pospadało nawet pod stół i
nie wyglądało ani trochę apetycznie.
— Ej no, to
ja też nie chcę…
— A dajcie
wy mi święty spokój. Możecie nic nie jeść, tylko potem nie ma rozbijania się po
szafkach!
Mama odwróciła
się, łopocząc czerwonym fartuchem w święte Mikołaje, a ogromna, brudna patelnia
pofrunęła z kuchni do zlewu, żeby ustawić się w kolejce do mycia. Gąbka
pracowała tak, że cała podłoga była uwalana wodą i tłuszczem, ale na to miała
zaradzić podrygująca przy drzwiach szczotka obwiązana mokrą szmatą. Bliźniaczki
otwarcie grymasiły, a ja ograniczyłam się jedynie do grzebania w swoim talerzu.
Spoglądałam na swoje kartofle bez większego entuzjazmu, czując w żołądku
wielką, piekącą gulę, która wyrosła nie wiadomo kiedy. Mama usiadła do obiadu
dopiero wtedy, gdy przy stole zrobił się względny spokój. Wszyscy zachowywali
się jak zwykle, ale od niej biło jakieś słabo ukrywane skrępowanie i chyba
zerkała na mnie nienaturalnie często. I to nie pierwszy raz. Te wakacje, choć
jak zwykle cudowne i spędzone w wytęsknionej, domowej szczęśliwości, różniły
się od poprzednich atmosferą. Drobne, z pozoru niewiele znaczące szczegóły,
lecz na tyle wyraźne, bym mając czternaście lat, mogła je odczytać. Co chwilę
zerkałam na zegarek — trzynasta. Wiedziałam, że do powrotu taty
jeszcze co najmniej trzy godziny, ale nie mogłam się powstrzymać. Kiedy
pojawiał się w domu, wszystko się zmieniało, mama już tak nie krzyczała, a i ja
czułam większy spokój. Od kiedy wróciłam z bratem i siostrą do Oreżnowa,
utknęłam w irytującej stagnacji, z której nie potrafiłam się wyrwać. Czas z rodzeństwem
i nasze liczne zabawy były dobre, ale działały tylko wtedy, gdy trwały. Kiedy
zostawałam sama, natrętne myśli przybierały na sile i zamykałam się w swojej
głowie. Pokonana.
Zostaliśmy bez
mioteł, więc poszliśmy na łąkę. Nadal czułam stłuczone pośladki, ale wychowana
z chłopakami nigdy nie skarżyłam się na coś tak wstydliwego jak ból tyłka. Kiedy przeszliśmy przez
maleńką kładkę przed domem i weszliśmy w plamę słońca, kolejny raz
przekonaliśmy się, co to znaczy sierpień. Żar lał się z nieba, a zupełny brak
chmur wskazywał, że tak będzie do wieczora. W powietrzu unosił się mocny,
ciężki zapach trawy i polnych kwiatów, który wzmocnił się, kiedy zaszliśmy na
pastwisko. Nie mieliśmy miejsca na krowy, ale to nie przeszkadzało tacie w hodowaniu
kóz, które doprowadzały mamę do białej gorączki. Ojciec zawijał się o świcie do
ministerstwa, a jego żona musiała pędzić je na łąkę, bo nikt inny „nie posiadał
odpowiednich umiejętności”, aby ją wyręczyć. Kóz było osiem i pewnie
porozłaziłyby się po okolicy, gdyby nie zaklęcia ochronne otaczające naszą
farmę.
— Vipi…
— Co?
Nie wiedziałam,
dlaczego się zawahałam, skoro już dawno podjęłam decyzję. Kątem oka spojrzałam
na brata: szedł z rękami wciśniętymi w kieszenie wytartych, sztruksowych spodni
i pochylał się, patrząc pod nogi. Na głowie miał czapkę z daszkiem, pod którą
co chwilę wciskał długie, jasnobrązowe włosy, ale na dłuższą metę się to nie
sprawdzało, bo kosmyki co jakiś czas wysuwały się na zewnątrz. Oboje szliśmy w
tym roku do czwartej klasy, ale przez dużą różnicę wzrostu wyglądaliśmy razem
jak szóstoklasista i pierwszoroczniak.
— Możesz w
tym roku zabrać Kometę — mruknęłam. — Zrezygnowałam z
grania. Napisałam do Flinta, żeby się nie nastawiał… chociaż on i tak odchodzi,
więc wiesz…
— No dobra,
chociaż Wood nie będzie robił naboru — zgodził się i poprawił sobie
czapkę. — Czemu nie chcesz już grać?
Parsknęłam
śmiechem, ale nie było w nim humoru. Korciło mnie, żeby zapalić, ale
bliźniaczki cały czas przed nami biegły, a chwilę później przyszwędała się
Livia, nudząc coś o pójściu na basen, więc musiałam obejść się smakiem.
Podeszliśmy już prawie pod las, gdzie nie właziły kozy, dlatego brnęłam przez
trawę jak przez śnieg sięgający pasa. Niemal biegłam, żeby zrównać się z
bratem, który leniwie powłóczył nogami.
— McGonagall
powiedziała, że wywali mnie z chóru, jak nie będę się
uczyć — prychnęłam, po czym dodałam bardzo
cicho: — Kurwisko. Snape pewnie by mnie zagroził, gdybym nie była w
jego domu.
Chłopak parsknął
śmiechem, nie zważając na to, jak się obruszyłam. Przekroczyliśmy granicę
cienia i niemal natychmiast uderzyła nas fala przyjemnego chłodu. Leśne
powietrze mocno pachniało igliwiem, ponieważ w okolicy rosły przede wszystkim
choinki różnych odmian i rozmiarów. Kiedy nadchodził grudzień, tata ugadywał
się ze starym Skalskim — razem ścinali kilkadziesiąt drzewek i
sprzedawali w najbliższych miasteczkach, a jako że znali się na czarodziejskich
sposobach przedłużenia życia takim choinkom, nie narzekali na brak klientów.
Ojciec był naszym prywatnym herosem i zawsze wiedział, jak zdobyć więcej złota,
żebyśmy z Vipim nie musieli używać wysłużonych książek po Livii, a Spajk i Rip
mogli jeździć co roku na obozy z innymi dziećmi czarodziejów. Nie
potrzebowaliśmy ukrywającego się za maską Spider-Mana bohatera z komiksów,
kiedy na co dzień mieliśmy swojego — czułego i kochającego, którego z
nikim nie musieliśmy dzielić.
— A tak
naprawdę?
Wzruszyłam lekko
ramionami.
— Już mnie
nie cieszy taka rywalizacja.
Kontynuowaliśmy z
Victorem nasze ciche pomstowanie na nauczycieli, dopóki nie dotarliśmy do
ogromnego, powyginanego buka. Stał na maleńkiej polanie w połowie łagodnego
wzgórza, lecz korony drzew rosnących dookoła były tak rozłożyste, że promienie
słońca nie mogły znaleźć między nimi ujścia. Znaliśmy już na pamięć układ
wystających z ziemi korzeni, więc — popychając się i wrzeszcząc na
siebie — zaczęliśmy się ścigać do drabinki przybitej do szerokiego
pnia. Victor miał z nas wszystkich najdłuższe nogi, dlatego nikogo nie
zdziwiło, że dobiegł do drzewa jako pierwszy i natychmiast wspiął się na
pierwsze piętro domku. Następna dopadła do niego Livia, a później przy drabinie
rozgorzała zacięta walka między mną, Spajkiem i Ripem. Gdyby nie moje długie
włosy, za które doskonale im się ciągnęło, zapewne wyszłabym z niej zwycięsko,
jednak przez klapę w podłodze weszłam jako piąta. Musiałam za karę pomóc
bliźniaczkom, które natychmiast zaczęły wyciągać ręce, żeby ktoś wciągnął je na
górę.
Przebywanie w
naszym domku na drzewie polegało głównie na samym siedzeniu. Kiedy Livia
przynosiła ze sobą swoje przerośnięte ego, ledwo mieściliśmy się na pokrytej
piórami podłodze, ale bardzo szybko zrobiło się luźniej, gdy Spajk i Rip
wyleźli przez dziurę na dach. Zwykle pędziliśmy długie godziny na jałowej
paplaninie, prostowaniu w dłoniach pokurczonych liści i dłubaniu w korze, aż
palce zrobiły się lepkie od żywicy i pogniecionych robaków. Nasz buk rozrósł
się tak bardzo, że wszyscy mogliśmy wspiąć się po rozłożystych gałęziach i dla
każdego wystarczyłoby miejsca, ale od kiedy Rip wrócił do domu cały poobijany i
zabeczany po upadku z ponad dwóch metrów, tata zabezpieczył drzewo ochronną
tarczą i nikt nie mógł się wyskrobać wyżej niż na dach.
Z czasem nasza
grupka zaczęła się wykruszać. Najpierw Livia oświadczyła, że za kwadrans ma
zacząć się jej audycja, z gracją zsunęła się z drewnianej barierki i wylądowała
w zagłębieniu między dwoma korzeniami, następnie za siostrą pobiegły
nierozłączne bliźniaczki, do których dołączył Rip. Spajk jeszcze zbijał z nami
bąki przez kolejne pół godziny, ale kiedy większa część towarzystwa się
rozeszła i zrobiło się nudno, i on wrócił do domu. Zostaliśmy z Victorem sami,
a domek na drzewie (z wyłącznie naszej perspektywy) momentalnie się powiększył.
Zrobiło się tyle miejsca, że mogliśmy leżeć na wznak na nieheblowanych deskach,
z nogami swobodnie zwisającymi między barierkami i gapić się na korony drzew,
wyszukując ptasich gniazd. Choć podczas wakacji spędziłam z rodzeństwem niemal
każdą wolną chwilę, bardzo rzadko zdarzało się nam pobyć sam na sam. Z Vipim
łączyła nas szczególna więź; miałam wrażenie, że kochałam go jeszcze zanim się
poznaliśmy i byłam prawie pewna, że on czuł do mnie to samo. Mogliśmy rozmawiać
godzinami albo milczeć, a ciszy nigdy nie przesycała niezręczność. Byliśmy
wobec siebie naturalni do bólu, a i tak — mimo wysłuchania
niezliczonych pierdów, przyjęcia na buty malowniczego pawia i wyrywania mu
włosów spod pach — widziałam w nim księcia. Znałam jego wstydliwe
sekrety, a on znał moje i nigdy nie obawiałam się, że je zdradzi. Mieliśmy
także kilka wspólnych, a jeden spoczywał w kieszeni sztruksów Victora i właśnie
domagał się spaceru na świeżym powietrzu.
— Trzeba
będzie dokupić — mruknął, grzebiąc w małym, papierowym kartoniku.
Zapobiegawczo kazałam mu zdrapać naklejkę z wieczka, ale gdyby mama znalazła to
w jego spodniach, nie musiałaby zaglądać do środka, żeby się domyślić, co kryło
pudełeczko, zwłaszcza że sześć lata temu sama paliła. — Ale tym razem
ty załatwiasz.
— Zgłupiałeś? — obruszyłam
się, prawie się prostując. Przyjęłam ręcznie zwijaną fajkę, szybko ją odpaliłam
i zaciągnęłam się głęboko. Pierwszy haust dymu uderzył mi do głowy, a jako że
wciąż nie byłam wprawionym palaczem, zaczęłam kaszleć. Dopiero po jakimś czasie
wykrztusiłam, choć uczucie pieczenia nie ustępowało: — Przecież nie
sprzedadzą mi… ani na Pokątnej, ani mugole… a od Flinta już nie kupię, on kończy
szkołę, nie pamiętasz?
— Pamiętam,
pamiętam — mruknął, moszcząc się wygodnie na deskach, z papierosem w
ustach i ramionami wciśniętymi pod głową.
— Jasne — żachnęłam
się, ale po pierwszym obruszeniu już prawie nie było śladu. — Tak
mnie słuchasz. Nie chcę żadnego syfu, tylko tytoń z kocimiętką, tak?
— Mhm. — Zamknął
oczy i leżał tak przez dłuższą chwilę, kończąc powoli papierosa, a ja
obserwowałam go z ukosa i kopciłam swojego, ale tym razem dużo ostrożniej, by
znów nie dostać ataku kaszlu. To ja skusiłam Victora, który nie wykazał się w
tym wypadku żadną asertywnością, podtykałam mu ręcznie skręcane fajki od
Flinta, on szybko złapał bakcyla i nauczył się organizować mój ulubiony tytoń z
kocimiętką, że pożegnałam się z wysiłkiem i bez trudu wyciągałam ręce do brata,
kiedy zachciało mi się palić. — Co tam u Stefy? Myślałem, że
przejdzie jej po tym cyrku w kościele i przyjedzie na kilka dni.
— Nie
przyjedzie — ucięłam sucho, przerażona, bo temat powoli zbaczał na
ścieżkę, której nie chciałam odsłaniać przed bratem. Poczułam się dziwnie z
myślą, że pojawiła się rzecz, którą nie podzieliłam się z Vipim, ale
wiedziałam, że ten moment prędzej czy później
nastąpi. — Ej — szturchnęłam go lekko, patrząc na jego
łagodny profil — jak nikt mnie nie zechce… i jak ciebie nikt nie
zechce… zbudujemy une chaumière dans les
forêt… chatę, zamieszkamy w niej… dokupimy Glorii kocie rodzeństwo,
będziemy jeść to, co urośnie w ogródku…
Odwrócił się z
szerokim uśmiechem na twarzy, błyskając ładnymi, białymi zębami, między którymi
zatańczył papieros. Wyjął go z ust i dmuchnął mi dymem w twarz, ale nie
zdążyłam mu oddać, bo zaraz przyciągnął mnie bliżej, żebym mogła się przytulić.
— Ech, ora et labora. Pięknie chcesz mnie
załatwić. — Westchnął ostentacyjnie i znowu się
zaciągnął. — No dobra, ale bez grzybów. I ty będziesz gotować.
— Ooo, skoro
tak, to możesz się spodziewać samych grzybów.
Leżeliśmy tak i
snuliśmy coraz bardziej niestworzone plany, świetnie się przy tym bawiąc. I
choć rozmowa przerodziła się w grę, ja wcale nie żartowałam. Nie potrafiłam
sobie wyobrazić mieszkania poza Oreżnowem, z dala od rodziców, Victora, braci,
bliźniaczek… nawet Livii, chociaż do tego trudniej było mi się przyznać. Moja
przyszłość nigdy nie wykraczała poza tę maleńką wioskę, która wytyczała granice
przynależności do jakiegoś miejsca.
Zaszczepiona głęboko we duszy francuszczyzna determinowała silną chęć ujrzenia
prawdziwej ojczyzny, lecz nie pragnęłam tam zamieszkać — zawsze
widziałam siebie wracającą do rodzinnego domu. Wyobrażenie sobie, że
kiedykolwiek mogłabym pokochać kogoś równie mocno jak ich, było niemożliwe. Nie
potrzebowałam używać magii, by czuć się tutaj wyjątkowa, chciana i ważna. Po
prostu ich. A oni moi.
— …i wiem,
że właśnie dlatego nikt do mnie nie pisze — paplałam, bawiąc się
drugim papierosem, którego odpaliłam od fajki Victora. — Hermiona,
Weasley… prawdziwi przyjaciele… Do
ciebie napisali po Mistrzostwach Świata, o mnie nawet nie spytali. Ale ja wcale
tego nie chcę, niech się pierdolą — chłopak zaśmiał się automatycznie
jak zwykle, kiedy wypowiadałam to słowo — nie robią mi łaski.
— No tak,
ale sama mówisz, że nie chcą ci zawracać dupy po… no… po
Darli — przerwał spokojnie, ale głos lekko mu zadrżał, gdy
wypowiedział jej imię. — Więc, kurka wodna, przestań się nad sobą
użalać, tego się już słuchać nie da. Nie dokazuj, miła, nie dokazuj, przecież
nie jest z ciebie znowu taki cud…
Spojrzałam na
niego z wyrzutem, unosząc się gwałtownie na łokciu, ale nie mogłam temu
zaprzeczyć. Mimo że cała w środku drżałam na myśl, że ktoś mógłby zagaić mnie o
Darlę, prawie obsesyjnie pragnęłam, by o tym porozmawiać, choć każde słowo z
nią związane raniło gardło niemal do krwi. W tej małej paranoi całkiem
zapomniałam o egoizmie, od którego najbardziej obrywało się Victorowi, bo poza
nim z nikim nie potrafiłam poruszyć drażliwego tematu. Wiedziałam,
że — siłą rzeczy — on również zmagał się z męczącą pustką.
— Żebyś na
próbach u McGonagall był taki… ech… — mruknęłam i opadłam z powrotem
na deski. — No dobra, masz rację. Ale Hogwart to będzie męka…
— Owszem.
Sophie i jej zarozumialstwo, które przez wakacje wyhodowało drugą głowę,
faktycznie straszne. — Wyprostowaliśmy się jak na komendę, z tym że
Vipi wyglądał na zachwyconego, a ja musiałam się potwornie skrzywić, bo zaczął
rechotać jak opętany. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy udało mu się złapać
oddech, dodał: — Ale podobno w tym roku ma być coś super…
Podsłuchałem, jak tata rozmawiał ze Skalskim, kiedy przywiózł ziemniaki.
Oburzyłam się na
to jeszcze bardziej niż przez wszystkie epitety, którymi brat uraczył mnie
przez cały dzień. Sąsiad zza rzeki przyjechał do nas swoim rozklekotanym,
cytrynowym Żukiem w zeszłą sobotę, co oznaczało, że brat ukrywał coś już prawie
tydzień, a ja nawet się nie zorientowałam! Jednak pohamowałam wściekłość, kiedy
przypomniałam sobie, że również nie byłam z nim w pełni szczera, ale w
przeciwieństwie do niego nie zamierzałam ujawnić tej jednej tajemnicy. Dlatego
ograniczyłam się do bardzo delikatnego, wręcz symbolicznego klepnięcia w ramię
i fuknięcia:
— Jak mogłeś
to zataić! Ja bym od razu do ciebie przyleciała i…
— No
pięknie!
Głos Livii, choć
zagłuszony przez dzielącą nas odległość i ptasie serenady, zabrzmiał jak
wystrzał z armaty. Nie musiałam widzieć miny Victora, żeby wiedzieć, że przeraził
się równie mocno co ja. Fajki w naszych rękach mówiły same za siebie i chowanie
ich mijało się z celem, bo rozjuszona siostra już zmierzała w naszą stronę,
machając rękami jak chiński żołnierz na defiladzie. Jej wyraz twarzy zapowiadał
kłopoty, a gdy się zbliżyła, dostrzegłam, jak płatki małego, zadartego noska
drgały w nerwowym tiku, dotrzymując kroku lewej powiece.
— Mama woła
na kolację, bo tata wrócił — wycedziła. Na dźwięk przesyconego
pretensją głosu strach momentalnie ze mnie wyparował, robiąc miejsce kolejnej
fali złości. — Ciekawe, co powiedzą, jak się dowiedzą, że takie
smarki palą…
— Ty kurwiu,
spróbuj im powiedzieć! — wyrwało mi się. Zaślepiona irytacją
wyciągnęłam rękę i cisnęłam w stronę Livii pierwszym, co wpadło mi w dłoń,
jednak patyk upadł dobry metr od dziewczyny, która stała nieporuszona ze
skrzyżowanymi na piersiach rękami. Zmierzyła gałązkę kpiącym spojrzeniem, ale
wyraźnie nie spodobało jej się to, co powiedziałam, bo jeszcze bardziej się
napuszyła, a na opalonej twarzy wykwitły czerwone plamy.
— Coś ty
powiedziała? — zapytała dramatycznym szeptem. — Jesteście u
mamy.
Odwróciła się na
pięcie i pomaszerowała między korzeniami w kierunku łąki, celując nosem w
liściasto-iglaste sklepienie. Kilka brązowych kosmyków wypuszczonych z
niedbałego koka powiewały za nią gniewnie. Vipi natychmiast zareagował: zsunął
się z wystającej deski i pozbierał rozrzucone u stóp domku pety, podczas gdy ja
nadal dyszałam w gniewie, próbując opanować wewnętrzne drżenie. Brat ściągnął
mnie na dół i poradził pognać za Livią, choć jego zaciśnięte usta i uniesione
brwi mówiły, że wcale nie chciał tego robić. Przepraszanie tej nadętej Gryfonki
było loterią — czasami dawała się udobruchać, ale innym razem
skarżyła mamie, dodając do listy zarzutów próbę przekupstwa.
— Po co ją
prowokujesz? — syknął, kiedy zbiegaliśmy z leśnego wzniesienia ku
skąpanej w słońcu łące. Sekundę później przekroczyliśmy granicę chłodu i
znaleźliśmy się z powrotem w morzu brązowiejących traw. Lato w tym roku
wyjątkowo niedelikatnie obeszło się z roślinnością i trzeba było podlewać
buraki, żeby nie wyschły. — Teraz to się dopiero wściekła…