9 lipca 2008

3. Oreżnów


Dwa bite dni przesiedzieliśmy nad rzeką, do domu wracając tylko na jedzenie i spanie. Nie potrzebowaliśmy wyjazdu na Chorwację, żeby nabrać kolorów — regularne kąpiele słoneczne połączone z pluskaniem na płyciźnie sprawiły, że w czwartkowy wieczór szliśmy gościńcem z ręcznikami i w przemoczonych trampkach, opaleni i zmęczeni. Wiedziałam, że ten jasny brąz nie utrzyma się długo na moim ciele. Kilka tygodni i już — powrót do trupiej bladości w stylu Severusa Snape’a, a gama barw, którą mogłam przybrać, składała się z różnych odcieni szarości, zielonego i dla odmiany z gorącej czerwieni. Ja nigdy nie rumieniłam się uroczo, zawsze musiałam płonąć na twarzy po czubki uszu, przypominając babską wersję Rona Weasleya. Mama powtarzała, że to z czasem minie.
Wrzesień był już tuż-tuż, ale pogoda utrzymywała się iście lipcowa. Skwar lał się z nieba na spieczoną ziemię, a ledwo wyczuwalny wiaterek nie miał siły, żeby poruszyć korony drzew. Od miesiąca w naszej wiosce nie spadła ani jedna kropla deszczu, więc razem z rodzicami musieliśmy codziennie podlewać. Nasze wakacje w tym roku nie wyglądały zbyt imponująco i wiedziałam, że nie będziemy mieli się czym pochwalić, kiedy wrócimy do szkoły. Za każdym razem, kiedy Livia marudziła o jakąś egzotyczną wycieczkę, czułam powracające wyrzuty sumienia. Nigdy nie miałyśmy zajebistego kontaktu, siostra wolała pisać z koleżankami albo się uczyć, ustaliła sobie jasne życiowe cele, a my z Vipim fruwaliśmy w obłokach. Rodzice mówili, że jakoś to będzie, bliźniaki niczego jeszcze nie pojmowali… Nikt nie powiedział mi tego wprost, ale ja wiedziałam swoje. A Livia dawała mi to odczuć. To wszystko moja wina.

Kiedy wracał tata, wszystko się zmieniało. Zawsze byłam pod wrażeniem jego energii i zapału, z jakim ciągnął ten grajdołek do przodu; wieczny niedobór złota, zmęczona domem żona, dorastające dzieci, gospodarstwo, sad, teraz ten okropny dług… A on i tak potrafił znaleźć odrobinę czasu, żeby przed śniadaniem pograć ze mną na pianinie. Od kiedy pojawiłam się w Oreżnowie, ciągnęło mnie tylko do tego instrumentu. Mówiłam wyłącznie po francusku, nie chciałam jeść, ignorowałam wszystkich, tak mówiła mama. Z tamtego okresu pamiętałam wyłącznie to, jak siedziałam Sethiemu na kolanach, a on grał. Tylko to jedno, jakbym przez pół roku nie robiła niczego innego. Od tamtego momentu stałam się córeczką tatusia — w muzyce mieliśmy swój świat, do którego nie miał dostępu nikt poza nami. Kochałam wszystkich bez wyjątku, nawet Livię, tę zarozumiałą, nudną jak flaki z olejem Livię, która od pianina wolała krzyżówki i horoskopy — moje życie kręciło się tylko wkoło grania, śpiewania i Oreżnowa. To mnie uszczęśliwiało. Byłam jednym z niewielu uczniów, dla których Hogwart nie kojarzył się z domem, bo miałam własny. A w tym roku bardziej niż zwykle marzyłam o tym, by zostać z rodzicami. Wstawać rano, pomagać mamie w kuchni, potem na grządkach, doić kozy, biegać po łąkach, spacerować po lesie, a wieczorem grać z tatą nasze improwizacje. Bez codziennego cierpienia na widok pustego łóżka Darli, bez mijania jej zdjęcia przeciętego czarną szarfą na tablicy ogłoszeń, bez słuchania szeptów o tym, jak to umarła i pewnie niedługo zacznie straszyć w szkolnej toalecie. Ja nigdy nie byłam taka odważna jak Darla i nie wstydziłam się tego przyznać — bałam się konfrontacji ze światem bez niej. A nasz świat — w odróżnieniu od tego, który dzieliłam z Sethim — był światem wyłącznie w Hogwarcie.

*

Latanie na miotłach już nam się znudziło. Spodziewałam się, że kiedy wrócę do szkoły i zobaczę, jak koledzy zaczną ustalać nową strategię w quidditchu na ten rok, bardzo zatęsknię za grą, ale na ten moment miałam lotu po dziurki w nosie. Victor najwidoczniej także, bo zaproponował tego dnia wyjście na lody.
Nasz dom znajdował się na prawie całkowitym odludziu. Gospodarstwo z dwóch stron otaczały ogromne połacie traw, a z dwóch pozostałych rzeka i fragment lasu. Do najbliższego sąsiada mieliśmy dziesięć minut rowerami, a do centrum wsi — jakieś pół godziny, dlatego wypad do mugolskiego sklepu zwykle bywał powodem do świętowania; mama niechętnie zgadzała się na wyprawy między ludzi. Zawsze zachodziliśmy w głowę, czy wynikało to ze wstydu za nasze zachowanie, czy po prostu bała się o nasze bezpieczeństwo, choć przeważnie dawała nam odczuć, że chodziło jej raczej o to pierwsze. Wolny czas spędzaliśmy na własnych zasadach, tata nam pobłażał, a Bes była zbyt zajęta, żeby pilnować nas na każdym kroku — prawdopodobnie z tego wynikała ta ilość szlabanów, z jaką kończyliśmy z Victorem każdy semestr, a i Spajk z Ripem nie zapowiadali się na sobowtórów Livii. Ona jedyna z całej naszej siódemki miała głowę na karku, w końcu nie bez powodu została prefektem.
Sprintem dojechaliśmy do sklepu, ustawiliśmy rowery przed wejściem i po kolei weszliśmy do środka; wnętrze spożywczaka prezentowało się całkowicie zwyczajnie, ot, biały, odrapany kontuar biegnący dookoła pomieszczenia, brudne płytki na podłodze, lamperia maźnięta olejną farbą, a nieopodal zakratowanych drzwi nasz cel — le congélateur wypełniony lodami. Bez żadnego dzień dobry dopadliśmy skrzyni, a kiedy Livia uniosła przezroczystą klapę, w twarze buchnęło nam przyjemnie zmrożone powietrze.
— Ja chcę ten, ale truskawkowy — jęknął Rip.
Razem z Vipim niestrudzenie przeszukiwaliśmy sterty lodów, aż zaczęły nas boleć palce.
— Nie ma, jest wanilia albo czekolada — mruknął zniecierpliwiony.
— Ale ja chcę truskawkowy!
Pochyliłam się tak mocno, że prawie zanurkowałam w mrożonkach, grzebiąc zawzięcie. To, co chwilę przedtem było przyjemnym chłodkiem, teraz wywołało na całym ciele gęsią skórkę. Zziębnięta i zirytowana krzyknęłam ze skrzyni:
— No mówię ci, że nie ma!
W tym samym momencie rozległ się ostry stukot obcasów i czyjeś zirytowane, surowe warknięcie:
— Przestańcie tam kopać, na dole jest to samo, co na górze.
Mugolska sprzedawczyni musiała być po sześćdziesiątce i za każdym razem, kiedy przychodziliśmy po coś słodkiego, zastawaliśmy ją gaszącą papierosa na schodkach pod sklepem. Kręciła się za ladą w swojej nieśmiertelnej podomce w kwiatki i w drewnianych chodakach na platformie, niezadowolona, że ktoś śmiał zakłócić jej przerwę. Przywołani do porządku, naprędce pochwyciliśmy lody, a Livia podeszła, żeby zapłacić.
Choć na zewnątrz panował ukrop nie do zniesienia, z ulgą wyszliśmy na parking; Spajk bawił się patykiem, lewitując swój rower kilka centymetrów nad ziemię. Razem z Vipim byliśmy pod wrażeniem, a bliźniaczki wydały z siebie przeciągłe ooo, ale Livia doskoczyła do niego z furią w oczach.
— Zwariowałeś? — syknęła do brata, a rower wylądował z powrotem na betonie. — A potem się dziwicie, że matka nie pozwala nam wychodzić między ludzi. Masz.
Wcisnęła mu w ręce loda na patyku i wyszarpnęła swoją damkę z zardzewiałego stojaka, wściekła jak osa. Natomiast Spajk nie wyglądał na ani trochę poruszonego tym karygodnym incydentem.
— No co, długo was nie było — mruknął, wzruszając ramionami. — Nudziłem się.
Pozabieraliśmy rowery i ruszyliśmy w milczeniu za siostrą; co prawda wyglądała na śmiertelnie rozjuszoną, ale wiedzieliśmy, że gdyby naskarżyła mamie, wszyscy bez wyjątku dostalibyśmy szlaban na wyjazdy. Ona również.
Choć tak naprawdę i tak nie było czego żałować. W centrum wioski oprócz kilkunastu domów rozsianych na niewielkich odległościach znajdował się tylko niewielki deptak z kocich łbów, sklep spożywczy oklejony starymi, zniszczonymi plakatami wyborczymi przed kilku lat, szkoła podstawowa z czerwonej cegły, drewniany kościół i plebania. Do najbliższego miasta z kinem, lodziarnią i galerią handlową należało się teleportować albo jechać samochodem, ale i tak prawie nigdy tam nie bywaliśmy. Po wszystko, czego potrzebowaliśmy, wybieraliśmy się na Pokątną.
Lody zjedliśmy jeszcze w drodze powrotnej. Asfaltowa droga urwała się zaraz za cmentarzem i dalej w głąb wioski prowadziła już tylko wąska uliczka wysypana czarnym żwirem. Domy tutaj również nie były już takie ładne. W większości drewniane, przykryte eternitem, należały do starych mugoli i jedyne dzieci, jakie tam widywaliśmy, to te, które przyjeżdżały do dziadków na wakacje. Nikt nie hodował tam ani zwierząt, ani nie uprawiał ziemi, ludzie żyli tu z dnia na dzień, zajęci swoimi niewielkimi grządkami, jakby w Oreżnowie czas płynął inaczej. Albo w ogóle nie istniał.
Zamiast wrócić prosto do domu, skręciliśmy za posesją Skalskich i pojechaliśmy przez niewielkie wzniesienie w stronę leśnej połaci. Słaby wiatr kołysał delikatnie koronami powykręcanych, krępych śliw z naszego sadu, a gęstwina strzelistych jabłoni całkowicie przysłoniła gospodarstwo; jedynie dym z komina świadczył o tym, że za drzewami krył się jakiś budynek. Kiedy nadchodziła wiosna, Oreżnów stawał się najbardziej urokliwym miejscem we wszechświecie, a jeżeli po śmierci dla dobrych dusz istniał jakiś raj, musiał wyglądać dokładnie w ten sposób. To była jedna z rzeczy, której brakowało mi w Hogwarcie — widoku kwitnących owocowych drzew. Zanim dostałam list i na co dzień uczyłam się w miejscowej podstawówce, uwielbiałam wspinać się na łagodne zbocze tuż pod lasem, siadać prosto na ziemi i patrzeć, jak wiatr wprawiał w ruch morze białych kwiatów. Powietrze było przesycone zapachem świeżej trawy i słodkiej, odurzającej woni znad sadu. Mogłam spędzać tam całe godziny, głowiąc się nad rachunkami i nucąc piosenki, których uczyłam się wraz z ojcem. Nie potrzebowałam wtedy nikogo, nawet Victora, żeby świetnie się bawić. Ale teraz, kiedy rozłożyliśmy się na górce w cieniu eleganckich brzóz, przed naszymi oczami rozciągała się jedynie ogromna przestrzeń we wszystkich odcieniach zieleni.
— Chodźmy po obiedzie nad rzekę — mruknął Vipi.
Leżał z rękami założonymi pod głową i daszkiem czapki zsuniętym na twarz, a w kąciku ust przeżuwał zawadiacko sterczący patyczek po lodzie.
— Codziennie chodzimy — stwierdziłam i oparłam się plecami o biały pień.
Spajk i Rip zabrali rowery i zaczęli się ścigać, kto pierwszy zjedzie na sam dół; obserwowałam ich przez dłuższą chwilę, stuprocentowo pewna, że za chwilę któryś z chłopców się przewróci i zabawa skończy się płaczem. Uśmiechnęłam się do siebie z nostalgią, kiedy sobie przypomniałam, że przed pierwszą klasą robiliśmy to samo z Victorem i, koniec końców, mama musiała wstawić mu wybitego zęba z powrotem.
Natomiast Livia znowu marudziła.
— Co jest ciekawego nad rzeką, nikt tam nie chodzi…
— Opalisz się i będziesz mogła wszystkim opowiadać, że byłaś we Włoszech — podsunął Vipi; w jego głosie zabrzmiała nutka szyderstwa, ale siostra nie odgryzła się.
— Ja już chcę do Hogwartu — jęknęła i wyciągnęła się leniwie na trawie. — Tutaj się nic nie dzieje, umieram z nudów…
Oboje milczeliśmy. Victor przysypiał, ja medytowałam. Chociaż tej medytacji było raczej bliżej do rozmyślania; nie miałam Livii za złe, że chciała się stąd wyrwać. Ją zawsze ciągnęło do miasta, chciała prowadzić życie pełne ekscytacji, pięknych strojów, błyskotliwych umysłów. Marzyła o studiowaniu w stolicy, gdzie mogła poznać ludzi na poziomie, tak jej się przynajmniej wydawało. A to, co miała w Oreżnowie, było wyłącznie jednym wielkim zawodem. Wstydziła się, że tata prowadził kursy teleportacji, irytowała się na widok walających się wszędzie stosów szat, które mama dostawała do poprawki, narzekała, że hałasująca maszyna do szycia przeszkadzała jej w czytaniu. Ale nie miałam jej tego za złe; Livia dorastała w przekonaniu, że to zwyczajne rodzinne ciepło było jej dane raz na zawsze, a mnie zawsze gdzieś z tyłu głowy towarzyszył obraz cichego, zimnego saloniku w mieszkaniu Serpensów. I obawa, że któregoś dnia znów przyjdzie mi tam wrócić.
Tak, jak się spodziewałam, Rip najechał na jakąś gałąź, przeleciał do przodu przez kierownicę roweru i stłukł okulary, więc trzeba było wracać do domu; chłopak ryczał przez resztę drogi, cały potłuczony i zakrwawiony, ale na szczęście obyło się bez wybitego zęba. Na sznurku przed gankiem powiewały szmaty do podłogi, a szczotka podrygiwała oparta o ścianę, więc bez gadania pozdejmowaliśmy buty i ostrożnie, by nie narobić śladów, gęsiego weszliśmy do środka.
— Ale jestem głodny, kiedy będzie obiad? — zapytał z progu Victor i od razu podszedł zajrzeć do ogromnego gara.
Mama tymczasem krzątała się przy olbrzymim kufrze stojącym w kącie małego salonu.
— Jak się ziemniaki ugotują. Aha, kto ostatni ruszał biszkopty? Ktoś wszystkie powyjadał i zostawił puste opakowanie w szafce…
Spajk zniknął w nieznanych okolicznościach, ale Bes zapomniała i o ciastkach, i o papierkach w kredensie, bo zaraz weszła do kuchni i zobaczyła zasmarkanego, obdartego Ripa z połamanymi okularami w ręce. Trzeba było naprawić, pocieszyć, obmyć i nasmarować dyptamem, a nas opieprzyć za niedopilnowanie brata. Garnek dyszał i sapał, bo zupa zaczęła kipieć. Całkowicie zwyczajne przedpołudnie.

*

Spędziliśmy resztę dnia nad rzeką, jak zaproponował Victor. Livia ostatecznie wybrała się z nami, ale nie brała udziału ani w pływaniu, ani w innych zabawach; podczas gdy my podtapialiśmy Spajka, robiliśmy zawody w puszczaniu kaczek i nurkowaniu, ona rozłożyła się na kocu nieopodal kamienistego brzegu i zagłębiła się w lekturze czasopisma. Widziałam, że w torbie przywlekła jeszcze jakieś dwa opasłe tomiszcza. Pokój Livii przypominał w jednej części ogromną garderobę, a w drugiej bibliotekę; przez całe wakacje sowy latały jak szalone z antykwariatu do jej sypialni i z powrotem, a regały zasilały coraz to nowe książki. Ponadto siostra była okładkową sroką, co pozwalało mi sądzić, że większość egzemplarzy kupowała nie ze względu na treść, a na to, jak prezentowały się na półkach. Tak czy siak — u siostry zawsze mogłam pożyczyć coś do czytania, gdybym za tym przepadała. Ale ja wolałam polatać. Podczas tego lata moja nowa umiejętność zrobiła wśród rodzeństwa furorę, szczególnie gdy szliśmy się kąpać. Sonia i Tonia były zachwycone, kiedy unosiłam się jakieś półtora metra nad rzeką, trzymając je za ramiona, a potem puszczałam prosto do wody. Wyłaniały się wtedy całe mokre i roześmiane, domagając się powtórki. Mogłam tak z nimi latać przez cały dzień, przynajmniej dopóki nie rozbolały mnie plecy. Nawet przez moment żadne z nas nie pomyślało, że to mogło być niebezpieczne. Livia, która miała nas pilnować, akurat przysnęła.
Zaczynało zmierzchać już w okolicy wpół do ósmej; przez niebo biegła przepięknie rozproszona łuna — od zachodu, gdzie znikające za horyzontem słońce grzało delikatną żółcią, w centralnej części róż przechodził subtelnie w fiolet, a ten tuż przy wschodniej stronie horyzontu zmieniał się w atramentową czerń. Co odważniejsze gwiazdy zaczynały nieśmiało migotać, zwiastując zbliżającą się noc.
Pojawiliśmy się w domu punktualnie na godzinę dwudziestą; w radiu leciał akurat wieczorny dziennik. Do kuchni wparowaliśmy całą chmarą: zdyszani, spieczeni na słońcu, z włosami przylepionymi do twarzy i przemoczonymi butami w dłoniach. Mama dla odmiany kręciła się przy kredensie, z koszem pod pachą i różdżką wycelowaną w sufit, a świeże, wyprasowane pościele, bielizna i ręczniki fruwały po całym piętrze i same układały się w szafkach. Na stole leżał rozłożony chleb, masło i warzywa, a woda w czajniku prawie wrzała — to była sugestia, że tego wieczora to nasza kolej przygotować kolację, więc bez słowa zabraliśmy się za robotę. Livia od razu uciekła na górę i po głuchym trzaśnięciu domyśliłam się, że zabarykadowała się w łazience. Dla dobra wszystkich powyciągałam z rąk bliźniaczek szklanki i sama zajęłam się herbatą; imbir, cytryna i pomarańcze posłusznie wytoczyły się z wiklinowej misy i ustawiły się grzecznie na blacie. Zerknęłam na Bes — wciąż stała odwrócona plecami i machała różdżką na pranie. Uwielbiałam ten mały skok adrenaliny, kiedy tuż pod nosem mamy czarowałam miotłę albo naczynia w zlewie. Tym razem obserwowałam, jak nóż sam kroił owoce, a plasterki wskakiwały posłusznie do dziewięciu szklanek. Profesor Flitwick byłby zachwycony, widząc precyzję cięcia i równo odmierzony cukier. Zadowolona — już własnoręcznie — sięgnęłam po gwiżdżący czajnik i zaczęłam rozlewać wodę.
Zwykle jadaliśmy wspólnie, ale tata jeszcze nie wrócił, Livia siedziała w łazience, a Bes nadal była zajęta nadzorowaniem prasowania, więc zrobiłam sobie kanapki i pobiegłam z talerzem na górę. Przemknęłam przez salonik w takim tempie, że mama nawet nie zauważyła fruwającej herbaty.
Choć wieczory zrobiły się już znacznie chłodniejsze, w domu wciąż panowała potworna duchota, a na poddaszu nie dało się wytrzymać. Zamiast do sypialni weszłam na strych naprzeciwko niej. Był znacznie większy od mojego pokoju oraz dużo bardziej zagracony. Przez lata rodzice upychali tam jakieś starocie, nietrafione prezenty, wszystko, czego nie potrzebowaliśmy, ale szkoda było wyrzucić, więc zaraz przy wejściu potknęłam się o drewnianą głowę, która odpadła od starego manekina mamy. Ściany pokrywała tak gruba warstwa kurzu, że z trudem mogłam się dopatrzeć wzorów na wyblakłej, odrapanej tapecie. Z pochyłego stropu zwisały girlandy pajęczyn, a przez dwa niewielkie okienka nawet za dnia wpadało tu niewiele światła. Gdy poślizgnęłam się na czymś wiotkim i boleśnie stłukłam sobie biodro, stękając i jęcząc, pokuśtykałam po omacku w głąb pomieszczenia, żeby zapalić lampkę. Na podłodze pomiędzy starymi kartonami i narzędziami taty połyskiwał fragment jakiejś zielonej, taftowej tkaniny, przycięty drzwiami topornej szafy. Chociaż prawdopodobnie dorobiłam się ogromnego siniaka, uśmiechnęłam się do siebie i pochyliłam się, żeby schować sukienkę w całości do szuflady. W mojej sypialni nie miałam miejsca na nic poza łóżkiem i biurkiem, więc wszystkie szaty trzymałam tutaj. A Sonia i Tonia faktycznie ostatnio częściej niż zwykle kręciły się po strychu…
Położyłam talerzyk na kulawym pufie i zabrałam się za przeszukiwanie staromodnego kufra. W środku znajdowały się jakieś stare, szkolne zeszyty Livii, nasze podręczniki z mugolskiej podstawówki, segregatory pełne karteczek z obrazkami, którymi lata temu wymieniałam się z dziećmi z wioski… I drewniane pudełko z wyrwaną kłódką. Środek był wyłożony powycieraną, czerwoną tkaniną, a w dopasowanym zagłębieniu leżał miniaturowy projektor. Używałam go tyle razy, że rozłożenie wszystkiego zajęło mi niecałą minutę. Usiadłam wygodnie na podłodze pod ścianą — na tyle, na ile pozwalało mi obite biodro — skręciłam oliwną lampkę i po ciemku założyłam kliszę. Na prześcieradle rozwieszonym na szafie i bezgłowym manekinie zaczął wyświetlać się obraz. Czarno-białe klatki lekko się przycinały, lecz film był bardzo wyraźny. W końcu nagranie zostało wykonane lekko ponad rok temu, poznałam po świeczkach na torcie — płonęło trzynaście. Siedziałam na honorowym miejscu — krześle z wysokim oparciem, przyozdobionym wstążkami nieokreślonego koloru, mama niosła ciasto do ogrodu, a tata z kamerą w garści deptał jej po piętach. Moje przyjęcia urodzinowe co roku odbywały się przed domem, rodzice wyciągali wtedy stół do ogrodu, nakrywali najlepszym obrusem, a do płotu i drzew przywiązywali balony napełnione helem. Jedliśmy wtedy obiad, otwierałam prezenty, a później zabierali nas wszystkich do cyrku, wesołego miasteczka albo do kina, gdzie mugole wyświetlali kolorowe filmy. Rok temu — na fali zaufania do Livii, która dzień wcześniej dostała odznakę prefekta — pozwolili nam na samodzielny wypad na kryte lodowisko. Mnie, Victorowi, Livii, Neville’owi, Deanowi, Seamusowi, Ronowi, Hermionie, Sapphire i Darli. Ze łzami kołyszącymi się w oczach wpatrywałam się tylko w nią, chociaż na przyjęciu było całe mnóstwo ludzi. Wszyscy akurat śpiewali niemo Sto lat. Znałam na pamięć każdy fragment jej twarzy. Brązowe fale nieco za ramiona, zgrabny nosek, piwne oczy w kształcie migdałów, usta jak pączek róży… Tak, te usta… I urocze dołeczki w policzkach, kiedy się uśmiechała. Delikatnie piegowate policzki i ramiona. Darla była uosobieniem słońca i łagodności. Na trzynaste urodziny dostałam od niej przyciemniane gogle do latania — zapamiętała, jak po przegranym meczu kilka miesięcy wcześniej narzekałam na oślepiający śnieg na boisku. Chociaż nie znosiła quidditcha, kibicowała mi najmocniej na świecie. Pamiętałam to wszystko, pamiętałam, jak na trybunach razem z Sapphire skakały w pierwszym rzędzie zaraz przy barierce i machały szalikami w barwach Domu Węża, pamiętałam wszystko, co mówiła, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie brzmienia jej głosu. Uparcie wpatrywałam się, jak jej wargi poruszały się, kiedy składała mi życzenia. Marzyłam, by intensywność mojego spojrzenia jakoś zaczarowała nagranie i Darla przemówiła jak na mugolskich filmach, ale tak się nie stało. Mogłam nauczyć się latać dwa metry nad ziemią, mogłam zmusić nóż, żeby w tajemnicy przed mamą pokroił pomarańczę, ale nie mogłam cofnąć się do przeszłości, żeby jeszcze raz ją usłyszeć.
Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki — Victorowi najwidoczniej znudziło się siedzenie z bliźniakami i teraz szukał mnie po całym domu. Kiedy zaglądał do pokoju naprzeciwko, zdążyłam wytrzeć sobie nos i oczy. W następnej chwili drzwi się uchyliły, a w szparze pojawiła się głowa brata.
— Boże, jaka duchota, nie ma czym oddychać — wysapał. Wślizgnął się do środka i na strychu znów zrobiło się ciemno. Vipi zerknął na rozwieszone prześcieradło; mama akurat kroiła tort. — O, tego nie widziałem…
— A ja oglądam całkiem często — odparłam. Udało mi się osuszyć twarz, ale głos wciąż miałam wilgotny.
— Ale wtedy było fajnie, łyżwy w lecie, mugole nie są wcale tacy durni, nie? Pamiętasz, jak Neville przewrócił się tamtą wielką babę? To był chyba jego pierwszy kontakt z kobiecą piersią i chłopak pewnie do tej pory ma traumę — zarechotał wesoło, ale widząc mój naciągany uśmiech, oklapł lekko. — Po co się tym katujesz? Jeszcze tutaj w samotności.
Wzruszyłam ramionami. Poczułam w gardle rosnącą gulę i łzy nabrzmiewające pod powiekami, wiec szybko odwróciłam wzrok od brata i wbiłam go z powrotem w scenkę przesuwającą się na płótnie. To, jak Sophie sprzed roku z lekkością rozrywała papier i pokazywała wszystkim prezenty, wydawało mi się teraz potwornie groteskowe i karykaturalne.
— Nie katuję się — mruknęłam. Musiałam przełknąć ślinę, żeby opanować łamiący się głos. — Po prostu… nie chcę udawać, że nic się nie stało. Że jej nigdy nie było.
Victor milczał. Przez jakiś czas oboje patrzyliśmy, jak Spajk i Rip po kolei przymierzali gogle od Darli, dosiadali kija od szczotki i biegali po ogródku, jakby ścigali złotego znicza. Mnie poszukiwania małej piłeczki zawsze nużyły, od początku wolałam walczyć o kafla i strzelać bramki. Kiedy dosiadałam miotły, nie patrzyłam już na nic, adrenalina sprawiała, że rodził się we mnie diabeł. Grałam ostro, strącałam z mioteł, jak i sama bywałam strącana. To, co działo się na trybunach, tylko burzyło mi krew w żyłach. Czułam się prawie jak na scenie, uwielbiałam ten moment, gdy przyklejona do rączki mknęłam z kaflem w stronę złotych obręczy przeciwnika, a tłum skandował moje nazwisko. A w tym roku musiałam nauczyć się bez tego żyć.
Tymczasem Vipi musiał nad czymś gorączkowo rozmyślać, bo po dłuższej chwili odezwał się z taką miną, jakby głowił się nad eliksirem dla Snape’a.
— Przecież ty wierzysz w reinkarnację, nie? A w reinkarnacji chodzi o to, że cały czas się odradzamy.
Znów się uśmiechnęłam, ale tym razem już całkowicie szczerze.
— Niby tak. Ale to dusza się odradza, nie człowiek. Na czas jednego życia przybieramy formy, z którymi się idyn-iden-idynfikujemy… no, wiesz, o czym mówię… a po śmierci znów mamy nowe ciała, nowe świadomości… Więc Darla nie jest Darlą. Wszystko, co związane z jej życiem na ziemi, przepadło. Teraz jest już ktoś nowy — powiedziałam, a po krótkim namyśle dodałam: — Poza tym ja chyba nie wierzę w reinkarnację. Po co bóg miałby dawać nam miliony szans?
— Tak w ogóle można? — zdziwił się. — Trochę wierzyć, a trochę nie?
— Nie wiem — westchnęłam ciężko, zajęta oglądaniem swoich paznokci. — Najłatwiej byłoby nie wierzyć w nic, nie musiałabym się zastanawiać, czy to, co robię, jest słuszne z punktu widzenia boga… Ale ja chyba muszę w coś wierzyć. Muszę do kogoś należeć, bo chyba… chyba strasznie bym się bała tej świadomości, że jestem sama we wszechświecie, vous comprenez?
Po jego wyrazie twarzy wywnioskowałam, że nie zrozumiał, ale skinął głową. Choć nie był katolikiem ekstremalnie zaangażowanym w życie wspólnoty, nigdy nie miał wątpliwości. Od początku wierzył w jednego Boga i nawet jeżeli się nad tym zastanawiał, czasami buntował się przed chodzeniem do kościoła w niedzielę, wiedział, że to jego religia była tą właściwą. Momentami zazdrościłam mu tej pewności. Miałam czternaście lat i tylu bogów za sobą, że nie potrafiłam określić, czy którykolwiek z nich mógł faktycznie istnieć. Im dłużej nad tym myślałam, im więcej czytałam, tym bardziej chciałam się tym nie przejmować.
Już nie odpowiedziałam. Oparłam się policzkiem o ramię brata i wróciłam do oglądania. Bardzo żałowałam, że nie mogłam tak po prostu wyciągnąć z głowy swoich wspomnień i włożyć ich do projektora. Być może istniała jakaś dziedzina magii, która pozwoliłaby na przeżywanie przeszłości jeszcze raz i jeszcze raz, ale bez używania zmieniacza czasu. Z całą pewnością istniała. Skoro potrafiła ściągnąć Czarnego Pana zza grobu…

~*~


Skaczę z jednego opowiadania do drugiego, dlatego, tyle trzeba czekać na zbetowany rozdział, ale pamiętam o tym blogu. Można powiedzieć, że wszystko jest pod kontrolą. Wcześniej miałam ambicję pisać od nowa te rozdziały po 7, 10 tysięcy słów, ale pytanie — czy warto lać wodę, żeby natrzaskać byle co? Już chyba przestałam mieć parcie na mega długie odcinki o niczym. 

14 komentarzy:

  1. ~lidzia0408
    9 lipca 2008 o 17:43

    no no frozenka musze przyznac ze ciekawie piszesz bardzo ladne:)mi sie podoba:D czekam na nastepne:*pozdro paap:P

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Nieobliczalna ;]
    9 lipca 2008 o 18:15

    Fajnie ;) W ogóle quidditch jest fajny xD Pozdrawiam :*W najbliższym czasie dodam Cię do linków ;]:*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:50
      Quidditch to jest coś, a nie to co piłka nożna… Osobiście mnie wnerwia to uganianie się za piłką. Lepszy jest quidditch – zdecydowanie xD

      Usuń
  3. ~Cam.
    9 lipca 2008 o 18:39

    Notka całkiem fajna :)) Taka spokojna :)) Mi się podoba :) Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na newsa :)) http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:49
      Właśnie… spokojna… ale już niedługo będzie niezłe zamieszanie i to nie jedno

      Usuń
  4. ~niemodna
    10 lipca 2008 o 12:08

    ciekawe serio. Dlaczego Ci sie nie podoba?Koniec najlepszy :D http://www.ucieczka-serc.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:47
      Końce opowiadań zawsze najlepiej mi wychodzą xD

      Usuń
  5. Brillen
    7 września 2008 o 14:26

    Strasznie króciutki ten rozdzialik:( Ale za to napisany poprawnie:) Tak trzymaj:) :*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2008 o 14:41
      Tak, krótki, żeby było ich więcej xD

      Usuń
  6. ~koyotekk
    14 października 2009 o 15:58

    a mi sie wydaje czy to z ksiązki HP??

    OdpowiedzUsuń
  7. Kurcze betowane a chciałam przeczytać... :(

    OdpowiedzUsuń
  8. O NIE! Znów to samo! Kiedy chcę przeczytać rozdział, ten okazuje się betowany... Mam wrażenie, czy to na Twoim innym blogu też na to narzekałam? : P
    Nie mogę się doczekać zbetowanej wersji. Oby była jak najszybciej.
    Weny życzę, Glenka

    OdpowiedzUsuń