Dwa
bite dni przesiedzieliśmy nad rzeką, do domu wracając tylko na jedzenie i
spanie. Nie potrzebowaliśmy wyjazdu na Chorwację, żeby nabrać kolorów — regularne
kąpiele słoneczne połączone z pluskaniem na płyciźnie sprawiły, że w czwartkowy
wieczór szliśmy gościńcem z ręcznikami i w przemoczonych trampkach, opaleni i
zmęczeni. Wiedziałam, że ten jasny brąz nie utrzyma się długo na moim ciele.
Kilka tygodni i już — powrót do trupiej bladości w stylu Severusa
Snape’a, a gama barw, którą mogłam przybrać, składała się z różnych odcieni
szarości, zielonego i dla odmiany z gorącej czerwieni. Ja nigdy nie rumieniłam się uroczo, zawsze musiałam
płonąć na twarzy po czubki uszu, przypominając babską wersję Rona Weasleya. Mama powtarzała, że to z czasem minie.
Wrzesień był już tuż-tuż, ale pogoda utrzymywała się iście lipcowa.
Skwar lał się z nieba na spieczoną ziemię, a ledwo wyczuwalny wiaterek nie miał
siły, żeby poruszyć korony drzew. Od miesiąca w naszej wiosce nie spadła ani
jedna kropla deszczu, więc razem z rodzicami musieliśmy codziennie podlewać.
Nasze wakacje w tym roku nie wyglądały zbyt imponująco i wiedziałam, że nie
będziemy mieli się czym pochwalić, kiedy wrócimy do szkoły. Za każdym razem,
kiedy Livia marudziła o jakąś egzotyczną wycieczkę, czułam powracające wyrzuty
sumienia. Nigdy nie miałyśmy zajebistego kontaktu, siostra wolała pisać z
koleżankami albo się uczyć, ustaliła sobie jasne życiowe cele, a my z Vipim
fruwaliśmy w obłokach. Rodzice mówili, że jakoś to będzie, bliźniaki niczego
jeszcze nie pojmowali… Nikt nie powiedział mi tego wprost, ale ja wiedziałam
swoje. A Livia dawała mi to odczuć. To wszystko moja wina.
Kiedy wracał tata, wszystko się zmieniało. Zawsze byłam pod wrażeniem
jego energii i zapału, z jakim ciągnął ten grajdołek do przodu; wieczny
niedobór złota, zmęczona domem żona, dorastające dzieci, gospodarstwo, sad,
teraz ten okropny dług… A on i tak potrafił znaleźć odrobinę czasu, żeby przed
śniadaniem pograć ze mną na pianinie. Od kiedy pojawiłam się w Oreżnowie,
ciągnęło mnie tylko do tego instrumentu. Mówiłam wyłącznie po francusku, nie
chciałam jeść, ignorowałam wszystkich, tak mówiła mama. Z tamtego okresu
pamiętałam wyłącznie to, jak siedziałam Sethiemu na kolanach, a on grał. Tylko
to jedno, jakbym przez pół roku nie robiła niczego innego. Od tamtego momentu
stałam się córeczką tatusia — w muzyce mieliśmy swój świat, do
którego nie miał dostępu nikt poza nami. Kochałam wszystkich bez wyjątku, nawet
Livię, tę zarozumiałą, nudną jak flaki z olejem Livię, która od pianina wolała
krzyżówki i horoskopy — moje życie kręciło się tylko wkoło grania,
śpiewania i Oreżnowa. To mnie uszczęśliwiało. Byłam jednym z niewielu uczniów,
dla których Hogwart nie kojarzył się z domem, bo miałam własny. A w tym roku
bardziej niż zwykle marzyłam o tym, by zostać z rodzicami. Wstawać rano,
pomagać mamie w kuchni, potem na grządkach, doić kozy, biegać po łąkach,
spacerować po lesie, a wieczorem grać z tatą nasze improwizacje. Bez
codziennego cierpienia na widok pustego łóżka Darli, bez mijania jej zdjęcia
przeciętego czarną szarfą na tablicy ogłoszeń, bez słuchania szeptów o tym, jak
to umarła i pewnie niedługo zacznie straszyć w szkolnej toalecie. Ja nigdy nie
byłam taka odważna jak Darla i nie wstydziłam się tego
przyznać — bałam się konfrontacji ze światem bez niej. A nasz świat — w
odróżnieniu od tego, który dzieliłam z Sethim — był światem wyłącznie
w Hogwarcie.
*
Latanie na miotłach już nam się znudziło. Spodziewałam się, że kiedy
wrócę do szkoły i zobaczę, jak koledzy zaczną ustalać nową strategię w
quidditchu na ten rok, bardzo zatęsknię za grą, ale na ten moment miałam lotu
po dziurki w nosie. Victor najwidoczniej także, bo zaproponował tego dnia
wyjście na lody.
Nasz dom znajdował się na prawie całkowitym odludziu. Gospodarstwo z
dwóch stron otaczały ogromne połacie traw, a z dwóch pozostałych rzeka i
fragment lasu. Do najbliższego sąsiada mieliśmy dziesięć minut rowerami, a do
centrum wsi — jakieś pół godziny, dlatego wypad do mugolskiego sklepu
zwykle bywał powodem do świętowania; mama niechętnie zgadzała się na wyprawy
między ludzi. Zawsze zachodziliśmy w głowę, czy wynikało to ze wstydu za nasze
zachowanie, czy po prostu bała się o nasze bezpieczeństwo, choć przeważnie
dawała nam odczuć, że chodziło jej raczej o to pierwsze. Wolny czas spędzaliśmy
na własnych zasadach, tata nam pobłażał, a Bes była zbyt zajęta, żeby pilnować
nas na każdym kroku — prawdopodobnie z tego wynikała ta ilość
szlabanów, z jaką kończyliśmy z Victorem każdy semestr, a i Spajk z Ripem nie
zapowiadali się na sobowtórów Livii. Ona jedyna z całej naszej siódemki miała
głowę na karku, w końcu nie bez powodu została prefektem.
Sprintem dojechaliśmy do sklepu, ustawiliśmy rowery przed wejściem i
po kolei weszliśmy do środka; wnętrze spożywczaka prezentowało się całkowicie
zwyczajnie, ot, biały, odrapany kontuar biegnący dookoła pomieszczenia, brudne
płytki na podłodze, lamperia maźnięta olejną farbą, a nieopodal zakratowanych
drzwi nasz cel — le congélateur
wypełniony lodami. Bez żadnego dzień
dobry dopadliśmy skrzyni, a kiedy Livia uniosła przezroczystą klapę, w twarze
buchnęło nam przyjemnie zmrożone powietrze.
— Ja chcę ten, ale truskawkowy — jęknął Rip.
Razem z Vipim niestrudzenie przeszukiwaliśmy sterty lodów, aż zaczęły
nas boleć palce.
— Nie ma, jest wanilia albo czekolada — mruknął
zniecierpliwiony.
— Ale ja chcę truskawkowy!
Pochyliłam się tak mocno, że prawie zanurkowałam w mrożonkach,
grzebiąc zawzięcie. To, co chwilę przedtem było przyjemnym chłodkiem, teraz
wywołało na całym ciele gęsią skórkę. Zziębnięta i zirytowana krzyknęłam ze
skrzyni:
— No mówię ci, że nie ma!
W tym samym momencie rozległ się ostry stukot obcasów i czyjeś
zirytowane, surowe warknięcie:
— Przestańcie tam kopać, na dole jest to samo, co na górze.
Mugolska sprzedawczyni musiała być po sześćdziesiątce i za każdym
razem, kiedy przychodziliśmy po coś słodkiego, zastawaliśmy ją gaszącą
papierosa na schodkach pod sklepem. Kręciła się za ladą w swojej nieśmiertelnej
podomce w kwiatki i w drewnianych chodakach na platformie, niezadowolona, że
ktoś śmiał zakłócić jej przerwę. Przywołani do porządku, naprędce pochwyciliśmy
lody, a Livia podeszła, żeby zapłacić.
Choć na zewnątrz panował ukrop nie do zniesienia, z ulgą wyszliśmy na
parking; Spajk bawił się patykiem, lewitując swój rower kilka centymetrów nad
ziemię. Razem z Vipim byliśmy pod wrażeniem, a bliźniaczki wydały z siebie
przeciągłe ooo, ale Livia doskoczyła
do niego z furią w oczach.
— Zwariowałeś? — syknęła
do brata, a rower wylądował z powrotem na betonie. — A potem się
dziwicie, że matka nie pozwala nam wychodzić między ludzi. Masz.
Wcisnęła mu w ręce loda na patyku i wyszarpnęła swoją damkę z zardzewiałego
stojaka, wściekła jak osa. Natomiast Spajk nie wyglądał na ani trochę
poruszonego tym karygodnym
incydentem.
— No co, długo was nie było — mruknął, wzruszając
ramionami. — Nudziłem się.
Pozabieraliśmy rowery i ruszyliśmy w milczeniu za siostrą; co prawda
wyglądała na śmiertelnie rozjuszoną, ale wiedzieliśmy, że gdyby naskarżyła
mamie, wszyscy bez wyjątku dostalibyśmy szlaban na wyjazdy. Ona również.
Choć tak naprawdę i tak nie było czego żałować. W centrum wioski
oprócz kilkunastu domów rozsianych na niewielkich odległościach znajdował się
tylko niewielki deptak z kocich łbów, sklep spożywczy oklejony starymi,
zniszczonymi plakatami wyborczymi przed kilku lat, szkoła podstawowa z
czerwonej cegły, drewniany kościół i plebania. Do najbliższego miasta z kinem,
lodziarnią i galerią handlową należało się teleportować albo jechać samochodem,
ale i tak prawie nigdy tam nie bywaliśmy. Po wszystko, czego potrzebowaliśmy,
wybieraliśmy się na Pokątną.
Lody zjedliśmy jeszcze w drodze powrotnej. Asfaltowa droga urwała się
zaraz za cmentarzem i dalej w głąb wioski prowadziła już tylko wąska uliczka
wysypana czarnym żwirem. Domy tutaj również nie były już takie ładne. W
większości drewniane, przykryte eternitem, należały do starych mugoli i jedyne
dzieci, jakie tam widywaliśmy, to te, które przyjeżdżały do dziadków na
wakacje. Nikt nie hodował tam ani zwierząt, ani nie uprawiał ziemi, ludzie żyli
tu z dnia na dzień, zajęci swoimi niewielkimi grządkami, jakby w Oreżnowie czas
płynął inaczej. Albo w ogóle nie istniał.
Zamiast wrócić prosto do domu, skręciliśmy za posesją Skalskich i
pojechaliśmy przez niewielkie wzniesienie w stronę leśnej połaci. Słaby wiatr
kołysał delikatnie koronami powykręcanych, krępych śliw z naszego sadu, a
gęstwina strzelistych jabłoni całkowicie przysłoniła gospodarstwo; jedynie dym
z komina świadczył o tym, że za drzewami krył się jakiś budynek. Kiedy
nadchodziła wiosna, Oreżnów stawał się najbardziej urokliwym miejscem we
wszechświecie, a jeżeli po śmierci dla dobrych dusz istniał jakiś raj, musiał
wyglądać dokładnie w ten sposób. To była jedna z rzeczy, której brakowało mi w
Hogwarcie — widoku kwitnących owocowych drzew. Zanim dostałam list i na
co dzień uczyłam się w miejscowej podstawówce, uwielbiałam wspinać się na
łagodne zbocze tuż pod lasem, siadać prosto na ziemi i patrzeć, jak wiatr
wprawiał w ruch morze białych kwiatów. Powietrze było przesycone zapachem
świeżej trawy i słodkiej, odurzającej woni znad sadu. Mogłam spędzać tam całe
godziny, głowiąc się nad rachunkami i nucąc piosenki, których uczyłam się wraz
z ojcem. Nie potrzebowałam wtedy nikogo, nawet Victora, żeby świetnie się
bawić. Ale teraz, kiedy rozłożyliśmy się na górce w cieniu eleganckich brzóz,
przed naszymi oczami rozciągała się jedynie ogromna przestrzeń we wszystkich
odcieniach zieleni.
— Chodźmy po obiedzie nad rzekę — mruknął Vipi.
Leżał z rękami założonymi pod głową i daszkiem czapki zsuniętym na
twarz, a w kąciku ust przeżuwał zawadiacko sterczący patyczek po lodzie.
— Codziennie chodzimy — stwierdziłam i oparłam się
plecami o biały pień.
Spajk i Rip zabrali rowery i zaczęli się ścigać, kto pierwszy zjedzie
na sam dół; obserwowałam ich przez dłuższą chwilę, stuprocentowo pewna, że za
chwilę któryś z chłopców się przewróci i zabawa skończy się płaczem.
Uśmiechnęłam się do siebie z nostalgią, kiedy sobie przypomniałam, że przed
pierwszą klasą robiliśmy to samo z Victorem i, koniec końców, mama musiała
wstawić mu wybitego zęba z powrotem.
Natomiast Livia znowu marudziła.
— Co jest ciekawego nad rzeką, nikt tam nie chodzi…
— Opalisz się i będziesz mogła wszystkim opowiadać, że byłaś we
Włoszech — podsunął Vipi; w jego głosie zabrzmiała nutka szyderstwa,
ale siostra nie odgryzła się.
— Ja już chcę do Hogwartu — jęknęła i wyciągnęła się
leniwie na trawie. — Tutaj się nic nie dzieje, umieram z nudów…
Oboje milczeliśmy. Victor przysypiał, ja medytowałam. Chociaż tej
medytacji było raczej bliżej do rozmyślania; nie miałam Livii za złe, że
chciała się stąd wyrwać. Ją zawsze ciągnęło do miasta, chciała prowadzić życie
pełne ekscytacji, pięknych strojów, błyskotliwych umysłów. Marzyła o
studiowaniu w stolicy, gdzie mogła poznać ludzi na poziomie, tak jej się
przynajmniej wydawało. A to, co miała w Oreżnowie, było wyłącznie jednym
wielkim zawodem. Wstydziła się, że tata prowadził kursy teleportacji, irytowała
się na widok walających się wszędzie stosów szat, które mama dostawała do
poprawki, narzekała, że hałasująca maszyna do szycia przeszkadzała jej w czytaniu.
Ale nie miałam jej tego za złe; Livia dorastała w przekonaniu, że to zwyczajne
rodzinne ciepło było jej dane raz na zawsze, a mnie zawsze gdzieś z tyłu głowy towarzyszył
obraz cichego, zimnego saloniku w mieszkaniu Serpensów. I obawa, że któregoś
dnia znów przyjdzie mi tam wrócić.
Tak, jak się spodziewałam, Rip najechał na jakąś gałąź, przeleciał do
przodu przez kierownicę roweru i stłukł okulary, więc trzeba było wracać do
domu; chłopak ryczał przez resztę drogi, cały potłuczony i zakrwawiony, ale na
szczęście obyło się bez wybitego zęba. Na sznurku przed gankiem powiewały
szmaty do podłogi, a szczotka podrygiwała oparta o ścianę, więc bez gadania
pozdejmowaliśmy buty i ostrożnie, by nie narobić śladów, gęsiego weszliśmy do
środka.
— Ale jestem głodny, kiedy będzie obiad? — zapytał z
progu Victor i od razu podszedł zajrzeć do ogromnego gara.
Mama tymczasem krzątała się przy olbrzymim kufrze stojącym w kącie
małego salonu.
— Jak się ziemniaki ugotują. Aha, kto ostatni ruszał biszkopty?
Ktoś wszystkie powyjadał i zostawił puste opakowanie w szafce…
Spajk zniknął w nieznanych okolicznościach, ale Bes zapomniała i o ciastkach,
i o papierkach w kredensie, bo zaraz weszła do kuchni i zobaczyła zasmarkanego,
obdartego Ripa z połamanymi okularami w ręce. Trzeba było naprawić, pocieszyć,
obmyć i nasmarować dyptamem, a nas opieprzyć za niedopilnowanie brata. Garnek dyszał
i sapał, bo zupa zaczęła kipieć. Całkowicie zwyczajne przedpołudnie.
*
Spędziliśmy resztę dnia nad rzeką, jak zaproponował Victor. Livia
ostatecznie wybrała się z nami, ale nie brała udziału ani w pływaniu, ani w
innych zabawach; podczas gdy my podtapialiśmy Spajka, robiliśmy zawody w
puszczaniu kaczek i nurkowaniu, ona rozłożyła się na kocu nieopodal
kamienistego brzegu i zagłębiła się w lekturze czasopisma. Widziałam, że w torbie
przywlekła jeszcze jakieś dwa opasłe tomiszcza. Pokój Livii przypominał w
jednej części ogromną garderobę, a w drugiej bibliotekę; przez całe wakacje
sowy latały jak szalone z antykwariatu do jej sypialni i z powrotem, a regały
zasilały coraz to nowe książki. Ponadto siostra była okładkową sroką, co
pozwalało mi sądzić, że większość egzemplarzy kupowała nie ze względu na treść,
a na to, jak prezentowały się na półkach. Tak czy siak — u siostry
zawsze mogłam pożyczyć coś do czytania, gdybym za tym przepadała. Ale ja
wolałam polatać. Podczas tego lata moja nowa umiejętność zrobiła wśród
rodzeństwa furorę, szczególnie gdy szliśmy się kąpać. Sonia i Tonia były
zachwycone, kiedy unosiłam się jakieś półtora metra nad rzeką, trzymając je za ramiona,
a potem puszczałam prosto do wody. Wyłaniały się wtedy całe mokre i roześmiane,
domagając się powtórki. Mogłam tak z nimi latać przez cały dzień, przynajmniej
dopóki nie rozbolały mnie plecy. Nawet przez moment żadne z nas nie pomyślało,
że to mogło być niebezpieczne. Livia, która miała nas pilnować, akurat
przysnęła.
Zaczynało zmierzchać już w okolicy wpół do ósmej; przez niebo biegła
przepięknie rozproszona łuna — od zachodu, gdzie znikające za
horyzontem słońce grzało delikatną żółcią, w centralnej części róż przechodził
subtelnie w fiolet, a ten tuż przy wschodniej stronie horyzontu zmieniał się w
atramentową czerń. Co odważniejsze gwiazdy zaczynały nieśmiało migotać,
zwiastując zbliżającą się noc.
Pojawiliśmy się w domu punktualnie na godzinę dwudziestą; w radiu
leciał akurat wieczorny dziennik. Do kuchni wparowaliśmy całą chmarą: zdyszani,
spieczeni na słońcu, z włosami przylepionymi do twarzy i przemoczonymi butami w
dłoniach. Mama dla odmiany kręciła się przy kredensie, z koszem pod pachą i
różdżką wycelowaną w sufit, a świeże, wyprasowane pościele, bielizna i ręczniki
fruwały po całym piętrze i same układały się w szafkach. Na stole leżał
rozłożony chleb, masło i warzywa, a woda w czajniku prawie
wrzała — to była sugestia, że tego wieczora to nasza kolej
przygotować kolację, więc bez słowa zabraliśmy się za robotę. Livia od razu
uciekła na górę i po głuchym trzaśnięciu domyśliłam się, że zabarykadowała się
w łazience. Dla dobra wszystkich powyciągałam z rąk bliźniaczek szklanki i sama
zajęłam się herbatą; imbir, cytryna i pomarańcze posłusznie wytoczyły się z
wiklinowej misy i ustawiły się grzecznie na blacie. Zerknęłam na
Bes — wciąż stała odwrócona plecami i machała różdżką na pranie.
Uwielbiałam ten mały skok adrenaliny, kiedy tuż pod nosem mamy czarowałam
miotłę albo naczynia w zlewie. Tym razem obserwowałam, jak nóż sam kroił owoce,
a plasterki wskakiwały posłusznie do dziewięciu szklanek. Profesor Flitwick
byłby zachwycony, widząc precyzję cięcia i równo odmierzony cukier.
Zadowolona — już własnoręcznie — sięgnęłam po gwiżdżący
czajnik i zaczęłam rozlewać wodę.
Zwykle jadaliśmy wspólnie, ale tata jeszcze nie wrócił, Livia
siedziała w łazience, a Bes nadal była zajęta nadzorowaniem prasowania, więc
zrobiłam sobie kanapki i pobiegłam z talerzem na górę. Przemknęłam przez
salonik w takim tempie, że mama nawet nie zauważyła fruwającej herbaty.
Choć wieczory zrobiły się już znacznie chłodniejsze, w domu wciąż
panowała potworna duchota, a na poddaszu nie dało się wytrzymać. Zamiast do
sypialni weszłam na strych naprzeciwko niej. Był znacznie większy od mojego
pokoju oraz dużo bardziej zagracony. Przez lata rodzice upychali tam jakieś
starocie, nietrafione prezenty, wszystko, czego nie potrzebowaliśmy, ale szkoda
było wyrzucić, więc zaraz przy wejściu potknęłam się o drewnianą głowę, która
odpadła od starego manekina mamy. Ściany pokrywała tak gruba warstwa kurzu, że
z trudem mogłam się dopatrzeć wzorów na wyblakłej, odrapanej tapecie. Z
pochyłego stropu zwisały girlandy pajęczyn, a przez dwa niewielkie okienka
nawet za dnia wpadało tu niewiele światła. Gdy poślizgnęłam się na czymś
wiotkim i boleśnie stłukłam sobie biodro, stękając i jęcząc, pokuśtykałam po
omacku w głąb pomieszczenia, żeby zapalić lampkę. Na podłodze pomiędzy starymi
kartonami i narzędziami taty połyskiwał fragment jakiejś zielonej, taftowej
tkaniny, przycięty drzwiami topornej szafy. Chociaż prawdopodobnie dorobiłam
się ogromnego siniaka, uśmiechnęłam się do siebie i pochyliłam się, żeby
schować sukienkę w całości do szuflady. W mojej sypialni nie miałam miejsca na
nic poza łóżkiem i biurkiem, więc wszystkie szaty trzymałam tutaj. A Sonia i
Tonia faktycznie ostatnio częściej niż zwykle kręciły się po strychu…
Położyłam talerzyk na kulawym pufie i zabrałam się za przeszukiwanie
staromodnego kufra. W środku znajdowały się jakieś stare, szkolne zeszyty
Livii, nasze podręczniki z mugolskiej podstawówki, segregatory pełne karteczek
z obrazkami, którymi lata temu wymieniałam się z dziećmi z wioski… I drewniane pudełko
z wyrwaną kłódką. Środek był wyłożony powycieraną, czerwoną tkaniną, a w
dopasowanym zagłębieniu leżał miniaturowy projektor. Używałam go tyle razy, że
rozłożenie wszystkiego zajęło mi niecałą minutę. Usiadłam wygodnie na podłodze
pod ścianą — na tyle, na ile pozwalało mi obite
biodro — skręciłam oliwną lampkę i po ciemku założyłam kliszę. Na
prześcieradle rozwieszonym na szafie i bezgłowym manekinie zaczął wyświetlać
się obraz. Czarno-białe klatki lekko się przycinały, lecz film był bardzo
wyraźny. W końcu nagranie zostało wykonane lekko ponad rok temu, poznałam po
świeczkach na torcie — płonęło trzynaście. Siedziałam na honorowym
miejscu — krześle z wysokim oparciem, przyozdobionym wstążkami
nieokreślonego koloru, mama niosła ciasto do ogrodu, a tata z kamerą w garści
deptał jej po piętach. Moje przyjęcia urodzinowe co roku odbywały się przed
domem, rodzice wyciągali wtedy stół do ogrodu, nakrywali najlepszym obrusem, a
do płotu i drzew przywiązywali balony napełnione helem. Jedliśmy wtedy obiad,
otwierałam prezenty, a później zabierali nas wszystkich do cyrku, wesołego
miasteczka albo do kina, gdzie mugole wyświetlali kolorowe filmy. Rok
temu — na fali zaufania do Livii, która dzień wcześniej dostała
odznakę prefekta — pozwolili nam na samodzielny wypad na kryte
lodowisko. Mnie, Victorowi, Livii, Neville’owi, Deanowi, Seamusowi, Ronowi,
Hermionie, Sapphire i Darli. Ze łzami kołyszącymi się w oczach wpatrywałam się
tylko w nią, chociaż na przyjęciu było całe mnóstwo ludzi. Wszyscy akurat
śpiewali niemo Sto lat. Znałam na
pamięć każdy fragment jej twarzy. Brązowe fale nieco za ramiona, zgrabny nosek,
piwne oczy w kształcie migdałów, usta jak pączek róży… Tak, te usta… I urocze
dołeczki w policzkach, kiedy się uśmiechała. Delikatnie piegowate policzki i
ramiona. Darla była uosobieniem słońca i łagodności. Na trzynaste urodziny
dostałam od niej przyciemniane gogle do latania — zapamiętała, jak po
przegranym meczu kilka miesięcy wcześniej narzekałam na oślepiający śnieg na
boisku. Chociaż nie znosiła quidditcha, kibicowała mi najmocniej na świecie. Pamiętałam
to wszystko, pamiętałam, jak na trybunach razem z Sapphire skakały w pierwszym
rzędzie zaraz przy barierce i machały szalikami w barwach Domu Węża, pamiętałam
wszystko, co mówiła, ale nie potrafiłam przypomnieć sobie brzmienia jej głosu.
Uparcie wpatrywałam się, jak jej wargi poruszały się, kiedy składała mi
życzenia. Marzyłam, by intensywność mojego spojrzenia jakoś zaczarowała
nagranie i Darla przemówiła jak na mugolskich filmach, ale tak się nie stało.
Mogłam nauczyć się latać dwa metry nad ziemią, mogłam zmusić nóż, żeby w
tajemnicy przed mamą pokroił pomarańczę, ale nie mogłam cofnąć się do
przeszłości, żeby jeszcze raz ją usłyszeć.
Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki — Victorowi
najwidoczniej znudziło się siedzenie z bliźniakami i teraz szukał mnie po całym
domu. Kiedy zaglądał do pokoju naprzeciwko, zdążyłam wytrzeć sobie nos i oczy.
W następnej chwili drzwi się uchyliły, a w szparze pojawiła się głowa brata.
— Boże, jaka duchota, nie ma czym oddychać — wysapał.
Wślizgnął się do środka i na strychu znów zrobiło się ciemno. Vipi zerknął na
rozwieszone prześcieradło; mama akurat kroiła tort. — O, tego nie
widziałem…
— A ja oglądam całkiem często — odparłam. Udało mi się
osuszyć twarz, ale głos wciąż miałam wilgotny.
— Ale wtedy było fajnie, łyżwy w lecie, mugole nie są wcale tacy
durni, nie? Pamiętasz, jak Neville przewrócił się tamtą wielką babę? To był
chyba jego pierwszy kontakt z kobiecą piersią i chłopak pewnie do tej pory ma
traumę — zarechotał wesoło, ale widząc mój naciągany uśmiech, oklapł
lekko. — Po co się tym katujesz? Jeszcze tutaj w samotności.
Wzruszyłam ramionami. Poczułam w gardle rosnącą gulę i łzy
nabrzmiewające pod powiekami, wiec szybko odwróciłam wzrok od brata i wbiłam go
z powrotem w scenkę przesuwającą się na płótnie. To, jak Sophie sprzed roku z
lekkością rozrywała papier i pokazywała wszystkim prezenty, wydawało mi się
teraz potwornie groteskowe i karykaturalne.
— Nie katuję się — mruknęłam. Musiałam przełknąć ślinę,
żeby opanować łamiący się głos. — Po prostu… nie chcę udawać, że nic
się nie stało. Że jej nigdy nie było.
Victor milczał. Przez jakiś czas oboje patrzyliśmy, jak Spajk i Rip po
kolei przymierzali gogle od Darli, dosiadali kija od szczotki i biegali po
ogródku, jakby ścigali złotego znicza. Mnie poszukiwania małej piłeczki zawsze
nużyły, od początku wolałam walczyć o kafla i strzelać bramki. Kiedy dosiadałam
miotły, nie patrzyłam już na nic, adrenalina sprawiała, że rodził się we mnie
diabeł. Grałam ostro, strącałam z mioteł, jak i sama bywałam strącana. To, co
działo się na trybunach, tylko burzyło mi krew w żyłach. Czułam się prawie jak
na scenie, uwielbiałam ten moment, gdy przyklejona do rączki mknęłam z kaflem w
stronę złotych obręczy przeciwnika, a tłum skandował moje nazwisko. A w tym
roku musiałam nauczyć się bez tego żyć.
Tymczasem Vipi musiał nad czymś gorączkowo rozmyślać, bo po dłuższej
chwili odezwał się z taką miną, jakby głowił się nad eliksirem dla Snape’a.
— Przecież ty wierzysz w reinkarnację, nie? A w reinkarnacji
chodzi o to, że cały czas się odradzamy.
Znów się uśmiechnęłam, ale tym razem już całkowicie szczerze.
— Niby tak. Ale to dusza się odradza, nie człowiek. Na czas
jednego życia przybieramy formy, z którymi się idyn-iden-idynfikujemy… no,
wiesz, o czym mówię… a po śmierci znów mamy nowe ciała, nowe świadomości… Więc
Darla nie jest Darlą. Wszystko, co związane z jej życiem na ziemi, przepadło.
Teraz jest już ktoś nowy — powiedziałam, a po krótkim namyśle
dodałam: — Poza tym ja chyba nie wierzę w reinkarnację. Po co bóg
miałby dawać nam miliony szans?
— Tak w ogóle można? — zdziwił się. — Trochę
wierzyć, a trochę nie?
— Nie wiem — westchnęłam ciężko, zajęta oglądaniem
swoich paznokci. — Najłatwiej byłoby nie wierzyć w nic, nie
musiałabym się zastanawiać, czy to, co robię, jest słuszne z punktu widzenia
boga… Ale ja chyba muszę w coś
wierzyć. Muszę do kogoś należeć, bo chyba… chyba strasznie bym się bała tej
świadomości, że jestem sama we wszechświecie, vous comprenez?
Po jego wyrazie twarzy wywnioskowałam, że nie zrozumiał, ale skinął
głową. Choć nie był katolikiem ekstremalnie zaangażowanym w życie wspólnoty,
nigdy nie miał wątpliwości. Od początku wierzył w jednego Boga i nawet jeżeli
się nad tym zastanawiał, czasami buntował się przed chodzeniem do kościoła w
niedzielę, wiedział, że to jego religia była tą właściwą. Momentami
zazdrościłam mu tej pewności. Miałam czternaście lat i tylu bogów za sobą, że
nie potrafiłam określić, czy którykolwiek z nich mógł faktycznie istnieć. Im
dłużej nad tym myślałam, im więcej czytałam, tym bardziej chciałam się tym nie
przejmować.
Już nie odpowiedziałam. Oparłam się policzkiem o ramię brata i
wróciłam do oglądania. Bardzo żałowałam, że nie mogłam tak po prostu wyciągnąć
z głowy swoich wspomnień i włożyć ich do projektora. Być może istniała jakaś
dziedzina magii, która pozwoliłaby na przeżywanie przeszłości jeszcze raz i
jeszcze raz, ale bez używania zmieniacza czasu. Z całą pewnością istniała.
Skoro potrafiła ściągnąć Czarnego Pana zza grobu…
~*~
Skaczę
z jednego opowiadania do drugiego, dlatego, tyle trzeba czekać na zbetowany
rozdział, ale pamiętam o tym blogu. Można powiedzieć, że wszystko jest pod
kontrolą. Wcześniej miałam ambicję pisać od nowa te rozdziały po 7, 10 tysięcy
słów, ale pytanie — czy warto lać wodę, żeby natrzaskać byle co? Już
chyba przestałam mieć parcie na mega długie odcinki o niczym.
~lidzia0408
OdpowiedzUsuń9 lipca 2008 o 17:43
no no frozenka musze przyznac ze ciekawie piszesz bardzo ladne:)mi sie podoba:D czekam na nastepne:*pozdro paap:P
26 lipca 2008 o 14:50
UsuńDanke =)
~Nieobliczalna ;]
OdpowiedzUsuń9 lipca 2008 o 18:15
Fajnie ;) W ogóle quidditch jest fajny xD Pozdrawiam :*W najbliższym czasie dodam Cię do linków ;]:*
26 lipca 2008 o 14:50
UsuńQuidditch to jest coś, a nie to co piłka nożna… Osobiście mnie wnerwia to uganianie się za piłką. Lepszy jest quidditch – zdecydowanie xD
~Cam.
OdpowiedzUsuń9 lipca 2008 o 18:39
Notka całkiem fajna :)) Taka spokojna :)) Mi się podoba :) Pozdrawiam i z niecierpliwością czekam na newsa :)) http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl
26 lipca 2008 o 14:49
UsuńWłaśnie… spokojna… ale już niedługo będzie niezłe zamieszanie i to nie jedno
~niemodna
OdpowiedzUsuń10 lipca 2008 o 12:08
ciekawe serio. Dlaczego Ci sie nie podoba?Koniec najlepszy :D http://www.ucieczka-serc.blog.onet.pl
26 lipca 2008 o 14:47
UsuńKońce opowiadań zawsze najlepiej mi wychodzą xD
Brillen
OdpowiedzUsuń7 września 2008 o 14:26
Strasznie króciutki ten rozdzialik:( Ale za to napisany poprawnie:) Tak trzymaj:) :*lg-potter.xx.pl
7 września 2008 o 14:41
UsuńTak, krótki, żeby było ich więcej xD
~koyotekk
OdpowiedzUsuń14 października 2009 o 15:58
a mi sie wydaje czy to z ksiązki HP??
22 stycznia 2010 o 18:44
UsuńDokładnie xD
Kurcze betowane a chciałam przeczytać... :(
OdpowiedzUsuńO NIE! Znów to samo! Kiedy chcę przeczytać rozdział, ten okazuje się betowany... Mam wrażenie, czy to na Twoim innym blogu też na to narzekałam? : P
OdpowiedzUsuńNie mogę się doczekać zbetowanej wersji. Oby była jak najszybciej.
Weny życzę, Glenka