Przygotowywaliśmy się do wypadu na Pokątną
przez cały poprzedni wieczór i poranek, a i tak wyjechaliśmy z domu z godzinnym
spóźnieniem. Rodzice co roku próbowali wcisnąć Spajka, Ripa i bliźniaczki do
Skalskich i za każdym razem ponosili klęskę, więc nasz seledynowy Polonez
podwójnie boleśnie odczuł tę niemal trzydziestominutową wyprawę najpierw do
miasta, później w korkach, zanim tata znalazł miejsce do parkowania. Brak klimatyzacji
i skwar lejący się z nieba spowodował, że starzy mieli serdecznie dość zakupów,
zanim je w ogóle rozpoczęliśmy, ale nas niezmiennie ogarnęło podniecenie. Do
pierwszego września został niecały tydzień, więc w Dziurawym Kotle, a później
na brukowanej ulicy wrzało jak w ulu — wszyscy robili zakupy na
ostatnią chwilę. W Esach i Floresach panował kurewski armagedon, a Sonia
przeżyła przygodę życia, gubiąc się pośród tłumu uczniów z towarzyszącymi im
matkami, ojcami, babkami i innymi krewnymi. Jednak wspólny wypad na Pokątną
pokazał się także z jaśniejszej strony — zjedliśmy obiad w barze i
mama nie musiała tego dnia gotować.
— Mamuś, pój-pójdziemy na
l-lody? — odezwał się Rip, ciągnąc ją nieśmiało za szatę.
— Tak, chodźmy na
lody! — zawtórowała mu Tonia, podskakując na
krawężniku. — Lo-dy! Lo-dy! Lo-dy!
— Później, najpierw Madame
Malkin — mruknęła, rozłożyła długi kawałek pergaminu, który dopiero
co zwinęła i jeszcze raz odczytała wszystko, co na nim
zapisała. — Trzeba będzie wpaść po proszek Fiuu… Aj, Rip, puść mnie,
urwiesz mi rękaw.
— Lo-dy! Lo-dy! Lo-dy!
Teraz już i Sonia, i Spajk dołączyli się do
Kitany, tworząc świdrująco-wkurwiający chórek smarkaczy, których było słychać w
promieniu kilkunastu metrów; ludzie zaczęli się na nas oglądać.
— Nie słyszeliście, co mama
powiedziała? Później, teraz szaty.
Wystarczyło, że tata się odezwał, a lodowy
hymn ustał. Nareszcie mogłam cieszyć się chwilą spokoju, bo choć rok temu sama
chętnie przyłączyłabym się do skandującego rodzeństwa, teraz nie miałam ochoty
na żarty. Szłam z Vipim na tyłach kolorowego, roześmianego pochodu, który
zamykała nadąsana Livia; mama nie pozwoliła jej na kupno Niewidzialnej księgi niewidzialności, twierdząc, że jedną już
zgubiła, więc tamta szła z obrażoną miną i buntowniczo skrzyżowanymi na
piersiach rękami, uważając, by nie skręcić kostki na kocich łbach, po których
kaleczyła w nowych szpilkach. Jednak humor od razu jej się poprawił, kiedy
weszliśmy po schodkach do Madame Malkin. Póki co przelotnie widziałam
kilkanaście osób, które znałam ze szkoły, ale nigdy nie utrzymywałam z nimi aż
takich dobrych relacji, żeby rzucić do nich czymś więcej niż uprzejmym cześć. Natomiast Livię co chwilę ktoś
zatrzymywał, patrzyliśmy z Victorem, jak witała się z przyjaciółkami,
wymieniała się pospiesznie jakimiś ploteczkami i całusami — była
lubiana przez wszystkich, a dla mnie
przypominało to zjawisko z innego świata. Już przez odsłoniętą witrynę
spostrzegłam znajomą twarz i zdążyłam odwzajemnić uśmiech, zanim wszyscy razem
z siostrą, bratem i Bes wcisnęliśmy się do małego sklepu wypchanego ludźmi;
Neville Longbottom stał w zbyt obszernej, czarnej szacie na stołeczku,
obsługiwany przez jakąś młodą krawcową, natomiast sama właścicielka wraz z
pretensjonalnie odzianą starszą damą tańczyła dookoła ogromnego stojaka z
próbkami tkanin.
— Dzień dobry.
Cześć — odezwał się chłopak, kłaniając się naszej mamie, która prawie
natychmiast zniknęła w przystającym pomieszczeniu, dopiero później
nam. — Jak tam wakacje?
— Cześć, Neville. Bite dwa miesiące na
starych śmieciach — odparł Victor, a ja w milczeniu pokiwałam
głową. — A ty co, wyjściowe szmatki?
— No — zaczerwienił się
gwałtownie, rzucając mimowolne spojrzenie w kierunku dwóch kobiet, które nadal
krzątały się przy próbnikach — jak babcia zobaczyła na liście szatę
wyjściową, od razu chciała mi dopasować jakąś starą szatę mojego taty, ale
jakoś ją od tego odwiodłem. W ogóle się w
nią nie zmieściłem!
Zarechotał nerwowo, więc i my zaśmialiśmy
się przez grzeczność, ale na tym się skończyło, bo na horyzoncie znów pojawiła
się Bes, a za nią jakaś młodziutka, przeraźliwie chuda czarownica, cała w
zieleni, powiewając peleryną blond włosów.
— Pani się wami zajmie… Livia, zostaw
te welony. Wybrałaś już kolor? — Mama natychmiast przeszła do rzeczy;
wyglądała na jeszcze bardziej zirytowaną. — Córka myślała o
błękitach… zresztą sama pani powie. Sophie…?
— Ja nie chcę.
Wyrwało mi się, zanim mama skończyła
zdanie. Czarownica, którą przyprowadziła, przyniosła właśnie naręcze sukienek w
kilku odcieniach niebieskiego, ale moja siostra nawet nie zaszczyciła ich
spojrzeniem; gapiła się z szeroko otwartymi oczami, jakbym zbluźniła. Stałam
spokojnie z rękami w kieszeniach, czekając na wybuch, widziałam to w oczach
Bes, w której najwyraźniej się przelało.
— Jak to nie
chcesz? — zapytała Livia, zniżając głos, żeby nikt obcy nie
usłyszał. — Zwariowałaś?
Pierwszy raz mamy okazję się wystroić, pewnie będzie jakiś bal albo coś… Szata wyjściowa!
Mama nie okazała już takiej pobłażliwości,
tylko Vipi stał kilka kroków od nas i milczał, dłubiąc czubkiem buta w szparze
pomiędzy ścianą a podłogą.
— Sophie, ty mnie nie doprowadzaj do
ostateczności…
— Nie wiem, może ty masz powody do
balowania, ja nie bardzo — rzuciłam chłodno, patrząc na siostrę i to
ucięło temat. Wiedziałam, że nie brzmiałam za grzecznie, ale było mi wszystko
jedno, chciałam nareszcie wyjść i wrócić do domu. Cały zakupowy czar
natychmiast wyparował.
Jednak minęło sporo czasu, zanim
opuściliśmy Madame Malkin. Kiedy mama doszła do konsensusu z Victorem co do
koloru i kroju jego stroju, młoda krawcowa przystąpiła do mierzenia, skracania,
zwężania i poszerzania, natomiast siostra nadal grzebała w sukienkach,
przykładała do siebie kolejne i oglądała się w lustrze, zanim wybrała tę
właściwą. Stałam i przyglądałam się, jak czarownica ze sklepu pomagała jej
zasznurować ładny gorset obszyty białą i niebieską koronką; walczyłam z
mieszanymi, bo dawniej i mnie cieszyło przeglądanie ładnych, kolorowych i
błyszczących fatałaszków, a teraz dałam się ponieść nawykom wyuczonym przez
braci i sama szydziłam z Livii, kiedy zaczęła przywiązywać wagę do tego, w co się
ubierała. Chciałam tylko palić, śpiewać i szlajać się z chłopakami, a właściwie
tylko z jednym, na którego patrzyłam teraz z mieszaniną niedowierzania i
rozbawienia. Tylko Vipi mógł wybrać fioletową szatę i jeszcze uśmiechać się do
mnie łobuzersko.
Dochodziła siedemnasta, kiedy mama
zapłaciła za dwa komplety i w końcu mogliśmy opuścić sklep; na ulicy już trochę
się przerzedziło i dominowali głównie dorośli czarodzieje, dlatego nie sposób
było przeoczyć gromadki, której pilnował tata. Podekscytowane bliźniaczki
opowiadały jedna przez drugą, co widziały w Magicznej menażerii, gdy szliśmy
spacerowym krokiem w kierunku kawiarni Floriana Fortescue. Siedzieliśmy pod
kolorowymi parasolami, każdy zajęty swoją porcją i pobieżnym słuchaniem
paplaniny Sonii i Kitany; jadłam swoje miętowo-truskawkowe lody i humor trochę
mi się poprawił, choć bez przerwy nie mogłam pozbyć się wrażenia, że nie
patrzyłam już na tę samą Pokątną. Nie byłam tu od dokładnie dwunastu miesięcy,
ale prawie nic się nie zmieniło. Te same kolorowe, oszklone witryny, wąskie
schodki, identyczne kamienice z czerwonej i szarej cegły — ze
sklepami na parterze, zamieszkałe na piętrach, z domagającymi się remontu
fasadami, stale rozgadany, barwny korowód czarownic i czarodziejów, lecz
charakterystyczna atmosfera, która towarzyszyła przebywaniu w tym miejscu przez
trzy lata z rzędu, wyparowała.
Droga powrotna do samochodu również nie
obyła się bez atrakcji. Wzbudzaliśmy już i tak niemałe zainteresowanie
przechodniów, to jeszcze chłopcy paplali bez przerwy o lataniu, Spajk dostał
burę od taty za kiwanie się na krawężniku, a ja, desperacko pragnąc dotrzymać
kroku Victorowi, potknęłam się i prawie przejechałam kolanami po betonowych
płytach, ale w czarodziejski sposób odbiłam się od nich jak piłka i wylądowałam
stabilnie na ziemi. Obładowani pakunkami, siatkami, torbami i pudełkami
dotarliśmy na zalany słońcem parking; każdy coś dźwigał, nawet bliźniaczki, ale
nikt nie chciał nieść papieru toaletowego, który kursował pomiędzy nami przez
całą drogę, dopóki zirytowany ojciec nie przerwał tego łańcuszka, skazując się
tym samym na marsz wstydu do samiuteńkiego auta. Magicznie powiększony bagażnik
Poloneza został załadowany sprawunkami, ja i Ghostowie pozajmowaliśmy miejsca w
samochodzie (nie obyło się bez bitki o to, kto miał siedzieć z przodu) i
ruszyliśmy. W radiu nie mieściły się ogromne gramofonowe płyty, których
używaliśmy, mogliśmy tam włożyć wyłącznie te małe — mugolskie i
błyszczące, ale bez problemu wszyscy nauczyliśmy się je obsługiwać. Ze starych
głośników brzęczały ulubione kawałki ojca z lat osiemdziesiątych, gdy staliśmy
w korkach przy wyjeździe z miasta i pociliśmy się potwornie w sierpniowych
promieniach słońca, któremu jeszcze daleko było do zachodu.
— Co powiecie na ryby? Został mi
jeszcze jeden dzień urlopu — odezwał się tata.
— O tak! — zawołaliśmy z
Victorem, a ja zaczęłam klaskać.
Wyprawa na ryby w trzydziestostopniowym
upale brzmiała jak marzenie. Rześki poranek, rosa na trawie, zimny wschód,
przyjemny, letni wiaterek znad wody, spokój, cisza i kanapki z serem, tylko
szmer rzeki i śpiew ptaków z pobliskiego lasu. Poza naszą trójką nikt nie
podzielał zapału do łowienia, lecz to, co Livia nazywała zrywaniem się o
godzinie szatana i ślęczeniem bez celu nad wędką, dla nas wiązało się z
urzekającymi porankami i odprężającym milczeniem; to był jedyny moment, kiedy w
towarzystwie mogłam usiedzieć bez słowa przez kilka godzin i nie czuć potrzeby
paplania. I choć przez całe wakacje wyglądałam jak cień dawnej siebie, przez
następne pół godziny w samochodzie gadałam jak najęta, przekrzykując się z
Vipim, jakby nigdy nic się nie stało. Jakbym po dwóch miesiącach nareszcie się
przebudziła.
Polonez zajechał nierówną, polną drogą na
podwórko prawie pod sam ganek; kury uciekały w popłochu najpierw spod kół,
później spod dziewięciu par stóp, które kursowały tam i z powrotem, dopóki
bagażnik się nie opróżnił. Rzuciliśmy się z tobołami i pakunkami w stronę drzwi
frontowych. Choć słońce już prawie zniknęło za horyzontem, a ja dopiero po
przekroczeniu progu domu poczułam w kościach wysiłki z całego dnia, wiedziałam,
że jeszcze minie kawał wieczora, zanim mój odpoczynek nie zostanie potraktowany
jako bezczelne marnotrawienie czasu. Nasza mama była najbardziej zabieganą
czarownicą świata, ale zawsze znalazła chwilę, żeby wejść do pokoju akurat
wtedy, kiedy któreś z nas wygospodarowało sobie minutkę na obijanie się. Nigdy
wcześniej, nigdy później, zawsze w tym jednym konkretnym momencie. Dlatego
powybierałam z toreb swoje paczki i nawet ich nie rozpakowałam, wrzuciłam je
tylko na strych i pobiegłam na podwórko, gdzie tata zdejmował właśnie zaklęcia
ochronne z obory. Po drodze przemknęłam przez burzę, którą rozpętała Livia,
rozrzucając po kuchni wszystkie kupione na Pokątnej ubrania. Z nieba zniknęły
ostatnie ślady czerwieni, kiedy razem z Victorem — pokąsani i
poparzeni — opróżniliśmy trzecie wiadro ślimaków pokrzywiaków. Warto
było męczyć się przez godzinę, żeby obserwować, jak nadymały się i strzelały na
rozpalonym przez ojca ognisku.
— Zrobimy ju-jutro
grilla? — zagadnął Rip, nie przerywając grzebania w palenisku.
Nabijał napuchnięte ślimaki na patyk i straszył dziewczynki, które co chwilę
odskakiwały z piskiem, żeby droczyć się z bratem.
— Zobaczymy.
— Zróbmy! Zróbmy grillowanie!
Upieczemy pianki! — zawołała Sonia. — Zróóóbmy!
— A będziesz miała czym to
zjeść? — wtrącił się Spajk, który postanowił wziąć przykład z
bliźniaka i też wymachiwał kijem z nabitym na czubek
ślimakiem. — Zostawisz w piance drugą jedynkę i się skończy… babci
sranie…
— Spadaj!
— Sama się zbadaj! Szczerbata,
szczerbata, szczerbata…
— Maamoo!
Tata zawsze starał się odczekać, aż sami
rozwiążemy swoje konflikty i kłótnie rozejdą się po kościach, ale zwykle
uprzedzała go żona; nie inaczej było i tym razem. Bes stanęła na ganku z
różdżką w jednej i szpulą nici w drugiej ręce, z tą samą miną, która przeważnie
zwiastowała szlaban. Na podwórku zrobiło się nienaturalnie cicho, i choć Sonia
nadal krzywiła się z zamiarem płaczu, nie wydała z siebie żadnego dźwięku.
Zirytowana mama wyrwana z pracy niezmiennie kojarzyła się z grozą.
— Wszyscy do mycia. Sophie, Victor, w
tej chwili — powiedziała nadzwyczaj spokojnie, ale stopa w kapciu
drgała jej nerwowo. — To, że wstajecie wcześnie, nie znaczy, że resztę
dnia będziecie się obijać. Myślałam, że jutro poplewimy i mi pomożecie.
Choć mama wyraźnie wyznaczyła kolejność,
rozgorzała zwyczajna walka o łazienkę. Po drodze prawie stratowaliśmy Livię,
która schodziła do salonu w kusym szlafroku i turbanie z ręcznika na głowie;
mimo że powtarzaliśmy to dwa razy absolutnie każdego dnia podczas przerw
świątecznych i wakacji, adrenalina jak zawsze pozostawała na niezmiennie
wysokim poziomie. Rzadko udawało mi się dobiec pierwszej, lecz tego wieczora
wygrałam wyścig. Zatrzasnęłam Vipiemu drzwi przed nosem i odkręciłam kurek,
zaśmiewając się tak głośno, żeby kolejka na korytarzu słyszała. Dzisiaj ja,
jutro ktoś inny. Przez otwarte okno napływało do środka miłe, ciepłe powietrze
nadchodzącej nocy. Zapach łąki, zwierząt i lasu. Woń lata w Oreżnowie. Choć
lampa oliwna świeciła mocno i wzmagała biel wyszorowanych płytek, z
przyjemnością rozłożyłam się w wannie i zamknęłam oczy, by prawie natychmiast
odczuć rozkoszną senność. Dopiero teraz poczułam ból pleców po zbieraniu ślimaków
i słabość w nogach — jak zwykle po maratonie na Pokątnej. Umysł
miałam cudownie lekki. Pierwszy raz od dawna nie myślałam o wszystkim złym,
które zatruło prawie całe nasze lato, choć przecież za dnia bombardowało mnie
ze wszystkich stron. Czułam się po prostu taka zmęczona. Leżałam po szyję
zanurzona w wodzie i nareszcie wspominałam samo dobre. To było tak niesamowite,
że nie poznałam sama siebie — jeszcze wcześniej sekretna,
podniecająca wyprawa na miotle do Wielkiej Brytanii powracałaby przez następny
tydzień, a ja nie usiedziałabym na miejscu, gdybym nie napisała do Stefy i
Darli sprawozdania z kilka stron pergaminu. Czy zawsze będzie już tak… jałowo?
Czy to tylko kwestia powagi sytuacji? Naprawdę wierzyłam, że w końcu spełni się
wszystko to, o czym opowiadał Evan, kiedy tak naprawdę przychodził do taty, ale
traktował mnie jak wujek. Brał na kolana i dzielił się sekretami, o których
wiedzieliśmy tylko my dwoje. W tonie jego głosu nigdy nie usłyszałam nic
protekcjonalnego, pierwszy raz poczułam się przy kimś tak dorosło, choć miałam
zaledwie dziesięć lat. Spacerowaliśmy po łąkach, a ja trzymałam go za rękę i
słuchałam o Armandzie, licząc, że kiedyś wróci. Nie wrócił, ale w zamian za to
odszedł Rosier, zabrał wszystkie nadzieje i dopiero teraz, po czterech latach odrodziły
się na nowo. Że być może… na jego miejsce zyskam wujka? Prawdziwego, w którym
będę się doszukiwać podobieństw. Może okaże się, że mamy podobne nosy,
identyczny temperament, lubimy jednakową herbatę, słodzimy tyle samo… A później
prawdziwego brata… prawdziwą mamę… prawdziwego…
— Wyłaź!
Ktoś załomotał w drzwi, aż zatrzeszczała
drewniana framuga. Podskoczyłam tak gwałtownie, że nachlapałam na podłogę i
zalałam wodą wszystkie powierzchnie na wysokości wanny. Zbyt daleko popłynęłam.
Dosłyszałam jeszcze kilka buntowniczych pomruków z korytarza brzmiących jak
„baba” i „ile można siedzieć”; z niechęcią dokończyłam wieczorne mycie i
zwolniłam łazienkę tak szybko, na ile to możliwe, bo pogardliwe przyrównanie do
baby wciąż mnie gniotło. Pobiegłam prosto
do swojego pokoju, rezygnując z kolacji. Chciałam wślizgnąć się do łóżka i
jeszcze trochę pomarzyć o tym, jak cudownie byłoby ich wszystkich odzyskać. To
wyglądało doskonale w mojej głowie, choć wiedziałam, że nigdy do tego nie
dojdzie. Mieliśmy nigdy nie świętować wspólnego Bożego Narodzenia, nie mieliśmy
się odwiedzać podczas wakacji, robić sobie prezentów na urodziny, miałam nigdy
nie dostać sowy od pana Serpensa z zapytaniem o wyniki z testów. Pani Serpens
miała nigdy nie podziękować mamie za to, że wychowała mnie na taką wspaniałą
osobę. Przewróciłam się na drugi bok, plecami do ściany, żeby czuć na twarzy
łagodny, ciepły powiew; w poduszkę wsiąkło kilka łez, z którymi przez jakiś
czas walczyłam. Już dawno pogodziłam się z tym, że tak nigdy nie będzie. Że
zawsze będę kimś z odzysku — córką, siostrą, przyjaciółką… Chciałam
tylko wiedzieć dlaczego.
Mimo że wieczór zapowiadał tak udany sen,
noc miała wobec niego inne plany. Była to raczej jawa, przerywana
najdrobniejszymi hałasami z zewnątrz; to zaryczał motor na głównej drodze, to zasyczał
kot, później uruchomiły się ptaszyska… Kiedy mama wypuściła kurczaki i kogut
zaczął piać jak oszalały, wiedziałam, że już nie zasnę, lecz nie potrafiłam
zwlec się z łóżka nawet wtedy, gdy do pokoju wparował kompletnie ubrany Victor.
Słyszałam go na schodach przez uchylone drzwi, ale ignorowałam jego kroki do
samego końca, marząc, by utrzymać zamknięte oczy do ostatniej sekundy.
— Nie śpisz, nie
oszukuj — odezwał się dziarsko Vipi i szarpnął za koc. Poczułam
pierwszy dotyk chłodu i natychmiast zatęskniłam za wczorajszym
upałem. — Masz pięć minut albo idziesz w piżamie.
Skrzypienie podłogi i oddalający się odgłos
dudnienia na klatce. Nie skorzystałam z ofiarowanych pięciu minut; kiedy tylko
brat zniknął na za progiem, wstałam z łóżka, lekko drżąc, zgarnęłam ze sterty
świeżo wyprasowanych ubrań pierwszy lepszy mugolski przyodziewek i poczłapałam
do łazienki. Myjąc zęby, doceniłam tak wczesną porę — dostęp do
umywalki nieograniczony, żadnych błąkających się pod nogami sióstr i braci, a
piasek pod powiekami zaczął znikać po przemyciu twarzy zimną wodą, więc w
kuchni pojawiłam się w niemal przeciętnym humorze. Mijając zamknięte drzwi do
sypialni Livii, poczułam ukłucie zazdrości, ale wiedziałam, że to minie, kiedy
tylko wyjdziemy na zewnątrz.
Rzadko miałam okazję widywać kuchnię w
takim porządku; wszystkie blaty były względnie puste, sztućce i talerze w
szafkach, nawet kwieciste ścierki spoczywały przewieszone przez drewnianą
sprzączkę. Radio niezmiennie trzeszczało obok pustego ociekacza.
Vipi — ubrany w dżinsową katanę bez rękawów, z czapką zawadiacko
przekręconą daszkiem do tyłu — majstrował jeszcze przy torbie ze
spławikami, a tata (niezmiennie w swojej starej, flanelowej koszuli i kapeluszu
wędkarskim) robił kanapki. Nóż sam kroił chleb w równe kromki, a drugi wywijał
nad nimi, smarując masłem i nakładając ser. Nadal dumałam nad swoim
niepościelonym łóżkiem, dlatego usiadłam bezczynnie przy stole i zaczęłam
zlepiać okruchy w kulki; liczyłam na bardziej udaną noc. Z niepokojem
odliczałam dni do pierwszego września — perspektywa codziennego
zrywania się z łóżka o siódmej trzydzieści (i bynajmniej nie po to, żeby udać
się na ryby) wydawała się jeszcze bardziej nużąca niż wcześniej. Znów nauka,
zrzędzenie, przymus wyrabiania się z pracami domowymi i widmo Darli wyzierające
z każdego znanego nam kąta.
— O, trzeba
podgłośnić! — zawołał Victor i rzucił się do radia.
Do mnie również dotarło znajome śpiewanie,
ale zmieszałam się bardziej, niż podejrzewałam. Wbiłam wzrok w blat stołu,
nadal mechanicznie kręcąc kulki z chleba; słuchanie samej siebie dopiero teraz
wydawało się tak kosmicznie dziwaczne i
zawstydzające, że poczułam gorący rumieniec rozlewający się po twarzy,
choć jeszcze niedawno potrafiliśmy słuchać radia godzinami i przeskakiwać ze
stacji na stację w nadziei, że natrafimy na to raz jeszcze. A przecież zupełnie
niedawno nuciłam tę piosenkę z ogromną przyjemnością.
— This
was just mean… no, dalej… you are
coming back to me…! — Victor pląsał przy zlewie z identycznym
zapałem jak dwa lata temu, kiedy pierwszy raz usłyszeliśmy to w Radiu
Szyszymora, a ojciec mruczał pod nosem, zawijając kanapki w brązowy papier.
Ukryłam twarz w dłoniach, żeby zasłonić uśmiech i coraz bardziej palące
policzki, jednocześnie walcząc z pragnieniem dołączenia do
brata. — No, dalej, dalej, wiem, że chcesz.
Teraz nawet tata podśpiewywał, widziałam
przez palce, jak obaj się uśmiechali, bo już wiedzieli, że się przemogłam.
Wciąż bardzo zaczerwieniona, z trochę spoconymi dłońmi maltretującymi chlebowe okruchy,
odważyłam się wydać z siebie pierwszy dźwięk, a sekundę później — nie
mając pojęcia, jak to się stało — wszyscy troje śpiewaliśmy na całą
kuchnię, jak to mieliśmy w zwyczaju. W takich chwilach jak tamta byłam
przekonana w dwustu procentach, że wzięła mnie najlepsza rodzina, na którą
mogłam trafić. Choć muzyka niepowiązana z chórem od początku wakacji stanowiła
w domu temat tabu, które sama nieświadomie wprowadziłam, nikt nie naciskał.
— Całe szczęście, że to jedna
jedyna — westchnęłam, gdy w radiu rozbrzmiało Ich Troje; dotknęłam
policzków, żeby się upewnić, czy ich temperatura wróciła do normy. Nadal miałam
wyrzuty sumienia, że moje śpiewanie zakończyło się dla rodziców niemal
katastrofą finansową, choć tata ani przez chwilę nie dał nam tego odczuć. Z
jednakową miną kończył wlewać herbatę do termosu.
— Przed Hogwartem będziemy musieli
jeszcze trochę poćwiczyć, bo coś tak czuję — zerknął na nas z
łobuzerskim błyskiem w oku — że w tym roku każdy będzie chciał dostać
solówkę.
Wystarczyło to jedno zdanie, żebyśmy z
Vipim suszyli ojcu głowę przez całą drogę do lasu, ale Sethi tylko milczał i
uśmiechał się konspiracyjnie. Raz na jakiś czas albo on, albo mama
rzucali — ot, niby mimochodem — uwagę dotyczącą naszego
czwartego roku w Hogwarcie, ale na tym się kończyło, mogliśmy błagać ich do
usranej śmierci, lecz żadne nie puściło pary z ust.
Wyszliśmy z domu punkt piąta, kiedy słońce
już powoli zaczynało dawać o sobie znać. Nieba nie plamiła żadna chmurka, i
choć przy wschodzie wyglądało to prześlicznie, znów zapowiadała się walka z
upałem. Jednak w tym momencie temperatura była idealna. Szliśmy przez łąkę i
zanim dotarliśmy do granicy lasu, miałam przemoczone nie tylko buty, ale i
skarpetki. Na przedzie gnał Victor, również stękając z obrzydzeniem; jego podeszwy
skrzypiały potwornie, a z jednej lekko się dymiło — musiał wleźć
ślimaka pokrzywiaka. Po naszej lewej stronie pomarańczowe promienie wyzierały
już zza czarnego konturu drzew, tak że mgła rozciągająca się po polach nabrała
żółtawego odcienia. Sierpniowa trawa pokładała się pod ciężarem rosy, która
osadziła się także na ostach, kwiatach, nawet na pajęczynach. Łąka błyszczała
jak obsypana brokatem. Warto było wstać o czwartej trzydzieści, żeby to
wszystko zobaczyć, i choć mogłam doświadczać takiego widoku codziennie rano,
ten wschód był dla mnie niepowtarzalny, rzadki, związany wyłącznie z wyprawą na
ryby. Te poranki kojarzyły się z rześkością, ze wszystkimi odcieniami zieleni i
pomarańcza, z polanami skąpanymi we mgle. Serce ściskało się na samo wspomnienie
tej sielanki, którą dzieliłam wyłącznie z bratem i tatą. To był czas tylko dla
naszej trójki, gdzie nikt inny nie miał wstępu.
— To coś będzie miało związek z
quidditchem? — zapytał Victor, gdy weszliśmy między drzewa.
Zaczęliśmy się wspinać łagodnym wzniesieniem, ale zaraz za domkiem na drzewie odbiliśmy
na wschód. — Powiedz. Chociaż kiwnij głową. Tak albo nie.
Lecz tata tylko wzruszył ramionami.
— Tak, to na pewno coś z
quidditchem — mruknął Vipi, ale znacznie mniej
skwapliwie. — Mistrzostwa Świata w Quidditchu… no i Świstaki z Dębicy
weszły do półfinału z Goblinami… Tak, to musi być quidditch. Ej, może
faktycznie Wood zrobi nabór? Sophie, jednak biorę miotłę.
To było potwornie frustrujące. Choć mogłam
po części zgodzić się z bratem, że czekał nas rok latania, z drugiej strony nie
potrafiłam sobie wyobrazić, że nasi rodzice tak bardzo by się tym emocjonowali.
Mama nie interesowała się żadnym sportem i chyba niespecjalnie ubolewała nad
tym, że Sethi musiał sprzedać nasze bilety na mistrzostwa w Anglii, a ojca
ciekawiły wyłącznie małe sukcesy miotlarskie jego dzieci. Jednak na obecną
chwilę musieliśmy przyjąć taką koncepcję i uzbroić się w cierpliwość na ten
ostatni tydzień, bo łudzenie się, że starzy jednak puszczą farbę, stawało się
coraz mniej prawdopodobne.
Las o tej porze roku wyglądał jak z bajki.
Przez ściółkę na wydeptanych ścieżkach przebijała się trawa, wszędzie dookoła
aż gęsto było od zieleni, lecz nie wyglądała ona już tak soczyście, zapowiadając
zbliżającą się jesień — moją ulubioną i jednocześnie znienawidzoną
porę roku. Brakowało tylko Śnieżki w towarzystwie siedmiu krasnoludków, chociaż
co jakiś czas natykaliśmy się na gnomy wyzierające z jam pomiędzy korzeniami. Z
jednej strony Hogwart po dwóch miesiącach przerwy, feerie wszystkich odcieni
żółtego, czerwieni i złota, zapowiedź zimy, z drugiej szaruga, strugi
lodowatego deszczu, tęsknota za domem, wrześniowa depresja Stefy… Tylko tu, w
Oreżnowie, wszystko zdawało się utrzymywać harmonię na stałym poziomie.
Niezmiennie powyginane drzewa, po których łaziliśmy, zanim poszliśmy do szkoły,
te same dróżki — znaliśmy je na pamięć, ale rodzice i tak nie
pozwalali nam zapuszczać się zbyt głęboko, jakbyśmy naprawdę mogli się tu zgubić. Z Victorem rozbiegliśmy się w dwie
strony i jak zwykle przed rybami zrobiliśmy zawody w zbieraniu grzybów, choć
wynik od początku był jasny. Vipi mógł sobie mieć długie nogi i biegać cztery
razy szybciej, ale w tej rozgrywce i tak zawsze spodziewał się przegranej.
— Ile
znalazłeś? — zawołałam.
— Trzy!
— Ha, ha, ha! — ryknęłam
śmiechem, aż ptaki na najbliższych drzewach odfrunęły w panice. — A
ja czternaście, przegrany człowieku!
Zasady były proste: szukaliśmy po obu
stronach ścieżki, ale nie mogliśmy oddalać się na więcej niż kilka metrów. W
sierpniu obyło się bez kilku grzybowych wypraw i w tym
roku — analogicznie do poprzedniego — zwyciężyłam we
wszystkich zawodach, za każdym razem dostarczając mamie do suszenia pełniutki
kosz prawdziwków, podgrzybków, borowików i maślaków. Szybko nauczyłam się
rozróżniać jadalne od niejadalnych, zbierałam wszystkie jak opętana, bez
różnicy czy ładne, czy przydeptane, dostrzegałam je w takich miejscach, które
moje rodzeństwo omijało, a cel był prosty — mieć najwięcej. Zwłaszcza teraz, kiedy ścigałam się jeden na jeden
z bratem. Gdy dotarliśmy na skraj lasu, zdyszani, zarumienieni, w przemoczonych
po kolana spodniach i butach, tata przystąpił do podliczania zbiorów. Zeszliśmy
po małej skarpie na deptak, uważając, żeby się nie poślizgnąć, później na
drewniany pomost i opróżniliśmy kieszenie.
— Vipi sześć, Sophie
osiemnaście — podsumował Sethi. — To nam daje… no, chyba
już pięć zero dla Sophie. Tak więc następnym razem, brachu.
Poklepał syna po ramieniu, podczas gdy ja
odtańczyłam dziki taniec wygranej i ukłoniłam się dramatycznie.
— Je
suis le meilleur niffleur parmi tous les niffleurs — zaśpiewałam
przy akompaniamencie niezbyt entuzjastycznych braw Victora.
Wsypaliśmy wszystkie grzyby do wiadra i
zostawiliśmy na kładce; rozklekotana, długa na dwa metry, z obu stron gęsto
zarośnięta trzciną i z grubym, obślizgłym łańcuchem przymocowanym do jedynej
barierki, która jeszcze się nie rozpadła. Ojciec chwycił i mocno pociągnął, a z
przybrzeżnej plątaniny wychynęła mała, odrapana łajba. Kilka lat temu
pomalowana na jasny błękit, z białym wnętrzem i wiosłami, teraz szara,
złuszczona i omszała na dziobie. W środku walało mnóstwo petów i papierków,
która tata zlikwidował krótkim machnięciem różdżki. Jeszcze jedno zaklęcie i
wszystko zalśniło czystością — mogliśmy ładować się na pokład. Nie
baliśmy się, że wpadniemy do rzeki, wskoczyliśmy z rozpędu, aż łódka
zachybotała się na wodzie, podczas gdy Sethi powoli rozkładał sprzęt. Mieliśmy
trzy wędki: Błękitnego Nurka, starego White Dagona 1960 jeszcze z czasów
szkolnych ojca i nowoczesną, zaledwie dwuletnią Arctium Trójkę, za którą
zapłacił calutkie dwie pensje i tydzień na kanapie. Kiedy przyniósł ją do domu
(a pech chciał, że było to w lipcu), oberwało się każdemu z osobna i najdalszą
podróżą w tamte wakacje okazała się wyprawa Polonezem do Stefy na piętnastą
rocznicę ślubu jej starych. Livia wyjątkowo się wtedy wściekała.
Minutę później płynęliśmy leniwie z prądem,
wyciągając ręce po kanapki; tata umościł się tyłem do dzioba i zaczął wszystko
rozkładać. Przyglądaliśmy mu się w milczeniu, żując powoli chleb z serem i
popijając herbatą z termosu. Smakowało zupełnie inaczej, kiedy siedzieliśmy
sobie w milczeniu, w kołyszącej się lekko łajbie, otoczeni porannym chłodem i
smrodem rzeki. Choć była brudna, kilometr dalej wszystkie okoliczne dzieciaki
(łącznie z nami) zbiegały się kąpać w miejscach, gdzie woda sięgała pasa. Ale to miejsce doskonale nadawało się do
łowienia. Kompletna cisza, oba brzegi odgrodzone od świata drzewami, które
pochylały się tak nisko, że momentami gałęzie kładły się po tafli, a w oddali
tylko pola. Ta część rzeki najbardziej cieszyła oko późnym sierpniem, kiedy
drzewa nabierały cieplejszych odcieni, a poranna rosa osadzała się na
zżółkniętych trawach i błyszczała jak diamenty, kiedy słońce wzniosło się ponad
horyzont. Zapowiadał się kolejny upalny dzień — chabrowe niebo bez
jednej chmurki, promienie dawały o sobie znać, choć nie wybiła jeszcze ósma, a
mama po południu chciała plewić. Wyłożyłam się na podłodze na tyle, na ile
pozwalały mi długie, zawadzające jak zwykle nogi brata, oparłam głowę o
drewnianą krawędź i przymknęłam oczy. Przyjemnie było leżeć w niezbyt wygodnej
pozycji, ze starym Dagonem w ręku, czując na twarzy ciepłe promienie słońca. W
pewnym momencie zatrzymaliśmy się, tak że delikatne kołysanie nasiliło się wraz
z naporem wody; prawie natychmiast zrobiło mi się sennie, rozpoczęła się tak
długo wyczekiwana idylla. W tym momencie za nic w świecie nie zamieniłabym tej
wyprawy na nic innego, nawet na bilety na Mistrzostwa Świata w Quidditchu, choć
wiedziałam, że kiedy nareszcie Harry i Ron zaczną opowiadać o wspaniałym meczu
i o walce na śmierć i życie na obozowisku, oboje z Victorem będziemy im tego
zazdrościć. Ale teraz nie liczyło się nic poza tą chwilą.
— Szkoda, że Seamus nie przyjechał w
tym roku. Mogliście go zaprosić — odezwał się tata. Przez uchylone
powieki obserwowałam, jak montował samozwijającą się przynętę.
— Seamus w tym roku dorabia. Przed mistrzostwami
pojechał z wujkiem do Szkocji na ponad miesiąc, załatwił mu robotę na takiej
ogromnej plantacji kłaposkrzeczek — paplał Vipi. — Pod Fort
William czy gdzieś… Najpierw zbierał zielska, ale później awansował na
pakowacza. Napisał mi, że wujek trochę mu dołożył i za to kupił sobie nową
miotłę, Nimbusa. Fajnie przytulić trochę złota, mógłbym za rok pojechać z nim?
— Zobaczymy, co na to mama. No i
wszystko zależy od twoich ocen. Pamiętaj, że za rok zaczniecie przygotowywać
się do SUM-ów, musisz wszystko zdać w terminie. Poza tym praca za granicą to
odpowiedzialność, test twojej dojrzałości. To żadna sztuka pracować tam, gdzie
ktoś ci załatwi, a potem przehulać złoto na przyjemności. Może warto coś
odłożyć na czarną godzinę? Albo kiedy naprawdę będziesz czegoś potrzebował.
Zresztą do następnych wakacji jeszcze dużo czasu, skup się najpierw na nauce, a
teraz najlepiej na rybach.
Po cichym chlupnięciu poznałam, że i jego
przynęta znalazła się w wodzie. Nigdy nie spodziewaliśmy się wielkich łowów,
Bes zawsze nazywała te wyprawy moczeniem kijka, ale dla nas to znaczyło
znacznie więcej. Wspólne spędzanie czasu na kilka dni przed prawie półroczną
rozłąką, ekscytacja, kiedy wracaliśmy z wiadrem sandaczy i nie mogliśmy się
doczekać, żeby pokazać wszystkim, co złapaliśmy. Nawet milczało się inaczej, bo
byliśmy przekonani, że i to czemuś służyło. Znów pogrążyliśmy się w ciszy. Gdy
Victor wspomniał o Seamusie, przypomniała mi się Darla i zatrzęsienie wspólnie
przeżytych pierwszych razów. Głównie to — pierwsze wędkowanie dwa
lata temu, ale i pierwsze farbowanie włosów, które skończyło się szlabanem u
McGonagall, pierwszy łyk wina, pierwszy papieros… Pierwszy pocałunek. Tyle że
ona na tym zaprzestała, potrafiła być asertywna i dojrzała, po każdym semestrze
zasługiwała na wybitny z zachowania,
podczas gdy ja ledwo wyciągałam na zadowalający.
Chciałam się na niej wzorować, ale miałam do tego słomiany zapał, wystarczył
zapalnik, bym dała się ponieść emocjom, Stefa gnała za mną, lecz Darla zawsze
nas strzegła, pilnowała, żebyśmy za dużo nie spierdoliły. Była naszym Aniołem
Stróżem.
Rozległ się przyduszony okrzyk i świst
szybko zwijanej żyłki.
— Coś jest!
Łódka zakołysała się gwałtownie, kiedy Vipi
wychylił się za burtę, manewrując wędką, jakby siłował się z rekinem. Oboje z
ojcem przyglądaliśmy się tej walce (ja z zapartym tchem, Sethi z pobłażliwym
uśmiechem), aż na podłogę upadła pierwsza trzepocząca się
sztuka — łaciaty, średniej wielkości pstrąg, który natychmiast trafił
do wiaderka.
— Wielkie bydlę — zaśmiał
się tata, kiedy Victor grzebał w pudełku na przynętę.
I na tym zakończyło się nasze szczęście na
kolejne dwie godziny. Co prawda zdarzyło się kilka fałszywych szarpnięć, a mnie
udało się wyciągnąć z wody podartą, foliową reklamówkę z pobliskiego marketu,
ale to wszystko, dopóki słońce nie znalazło się wystarczająco wysoko, żeby
spiec nam karki i ramiona. Powkładaliśmy na głowy czapki, które do tej pory
zawadzały na dnie łodzi, ale i tak nie uchroniło nas to przed narastającym upałem.
A zapowiadało się jeszcze gorzej. Współczułam przyszłej sobie, która za kilka
godzin po obiedzie będzie ręcznie pielić ziemniaki. W taką pogodę pięć arów
wyglądało jak szkolne boisko do quidditcha. Po tym, jak tata złapał dwie
kolejne ryby — prawie jedna po drugiej — wróciłam do
podpierania się o odrapany dziób i zeskrobywania starej farby. Przesiąkliśmy
zapachem rzeki na tyle, że nie czuliśmy tego od siebie nawzajem, ale
wiedziałam, że kiedy wrócimy, Livia na sto procent to wytknie. Choć nieustannie
wypatrywałam sensacji, kochałam tę naszą rodzinną
przewidywalność — znaliśmy się jak łyse konie i miałam wrażenie, że
przed Ghostami nie było niczego. A przecież miałam swoją przeszłość, którą
wspominałam jak sen, i choć bardzo chciałam traktować go jak koszmar, nie
wszystko pamiętałam jako złe. Do dziś wyraźnie widziałam siebie siedzącą na
kolanach Melanii Serpens — nie matki,
po prostu pani Serpens — kiedy tamta grała na fortepianie, jednej z
wielu pięknych rzeczy w ich domu, ale zapamiętałam wyłącznie tamten fortepian.
Biały, zdobiony mnóstwem małych, złotych i beżowych różyczek, z obitym skórą
stołeczkiem — rodem wyjęty z Wersalu. Ich dom wyglądał zupełnie
inaczej niż nasz, wydawało mi się, że prawie wcale nie używali magii i
korzystali z mugolskich sprzętów — wciąż widziałam to oczami
wyobraźni, lecz w białe plamy nie potrafiłam wstawić twarzy. Wiedziałam, że
pani Serpens była wysoka i bardzo ładna, tak mówił tata. Wysoka, ładna, z
ciemnymi włosami i długimi palcami. Paznokcie malowała na czerwono, patrzyłam,
jak migotały, kiedy grała. A pan Serpens? Z nim nie miałam praktycznie żadnych
wspomnień, tylko wciąż dźwięczało mi w głowie, jak szybko świergotał po
francusku. Całe mieszkanie wypełnione tylko fortepianową muzyką, szumem z télé i tym irytującym szwargotaniem. Gdy
o tym rozmyślałam, odnosiłam wrażenie, że czytałam to jak zmyśloną historię, po
której mogłam z czystym sumieniem wrócić do swoich prawdziwych starych, do
Oreżnowa. A później patrzyłam w lustro i widziałam nos całkiem niepodobny do
nosów Ghostów, ostre kości policzkowe, za chude nogi. I ten cholerny wzrost
skrzata domowego.
Niespodziewanie wędka zadrgała. Szarpnęła raz,
drugi, a ja dopiero wtedy poderwałam się w miejscu, chwyciwszy w panice rączkę,
która już sunęła po brzegu burty. Zaparłam się kolanami, kręcąc kołowrotkiem
jak szalona, ale ryba nie zamierzała się tak łatwo poddać. Brat dopingował
mnie, podskakując w miejscu, aż kołysała się cała łajba; zacisnęłam z wysiłku
wargi, wzrok skupiłam na naprężonej żyłce, starając się tak nią manipulować,
żeby nie urwać. Nareszcie. Po godzinach cierpliwego wyczekiwania, smażenia się
na słońcu i męczeniu się z kilometrowymi nogami Victora na pokładzie nadeszła
moja chwila.
— To jakiś…
potwór… — wydyszałam cała spocona, kiedy poczułam, że opór zelżał.
Jeszcze raz zakręciłam kołowrotkiem, pociągnęłam wędką, a taflę przebił
ociekający wodą worek. Kolejny. Vipi runął na podłogę i wybuchnął śmiechem;
zgromiłam spojrzeniem ojca, który przez sekundę wyglądał tak, jakby również
miał zamiar się roześmiać. W zamian za to zerknął na zegarek.
— Chyba mamy adekwatne zakończenie
naszego połowu — oświadczył, a kąciki ust lekko mu zadrgały, gdy
zaczął składać sprzęt.
Przy akompaniamencie chichotu brata,
czerwona ze wstydu i nadal zziajana, musiałam odczepić reklamówkę i cisnęłam ją
z powrotem do rzeki. Nadąsana włożyłam rękę do wody, kiedy łajba sama sunęła
wzdłuż brzegu; woda była przyjemnie chłodna i nawet nie taka brudna na tle
skóry, chociaż według mamy kąpiel w tym miejscu nadal nie wchodziła w grę.
Przypuszczałam, że to przez te wodorosty na dnie, niepewną głębokość i kij w
tyłku Bes — jakby nadal widziała w nas nieodpowiedzialnych smarkaczy.
Bok łódki otarł się łagodnie o drewniany słupek, a tata wyskoczył na pomost,
żeby ją zacumować; Victor zabrał wiadro z rybami, ja torbę z przynętą i kosz
pełen grzybów, dopiero wtedy odzyskałam humor. Pierwszy krok na ziemi po
godzinach bujania się z prądem niezmiennie wydał się nieswój, tak samo
ścierpnięte nogi i obolałe plecy, ale wszystko szybko przeszło w drodze
powrotnej. Słońce stało w najwyższym punkcie, a z dala od rzeki powietrze
szybko stało się parne i ciężkie, tak więc przyjemnie było wejść z powrotem do
lasu i odetchnąć. Rosa poznikała, tak samo poczucie niczym niezmąconej
harmonii — ptasi jazgot brzmiał w koronach drzew, a szelesty i
trzaski o różnym nasileniu napływały ze wszystkich stron. W oddali usłyszałam
cichutki warkot traktora. Miałam wrażenie, że przedpołudnie na rybach zostało
wyjęte z rzeczywistości, by mogło zasilić kolekcję snów o idealnych wakacjach.
— Jak się ze wszystkim wyrobimy,
przelecimy pierwszą listę od McGonagall, chcecie? — zagadnął tata,
kiedy biegliśmy truchtem przez głęboki wąwóz pomiędzy dwoma stromymi
wzniesieniami. Już kilka razy potknęłam się o wystające korzenie, chcąc
dotrzymać bratu kroku.