4 lipca 2008

2. Narybek na rybach

Przygotowywaliśmy się do wypadu na Pokątną przez cały poprzedni wieczór i poranek, a i tak wyjechaliśmy z domu z godzinnym spóźnieniem. Rodzice co roku próbowali wcisnąć Spajka, Ripa i bliźniaczki do Skalskich i za każdym razem ponosili klęskę, więc nasz seledynowy Polonez podwójnie boleśnie odczuł tę niemal trzydziestominutową wyprawę najpierw do miasta, później w korkach, zanim tata znalazł miejsce do parkowania. Brak klimatyzacji i skwar lejący się z nieba spowodował, że starzy mieli serdecznie dość zakupów, zanim je w ogóle rozpoczęliśmy, ale nas niezmiennie ogarnęło podniecenie. Do pierwszego września został niecały tydzień, więc w Dziurawym Kotle, a później na brukowanej ulicy wrzało jak w ulu — wszyscy robili zakupy na ostatnią chwilę. W Esach i Floresach panował kurewski armagedon, a Sonia przeżyła przygodę życia, gubiąc się pośród tłumu uczniów z towarzyszącymi im matkami, ojcami, babkami i innymi krewnymi. Jednak wspólny wypad na Pokątną pokazał się także z jaśniejszej strony — zjedliśmy obiad w barze i mama nie musiała tego dnia gotować.

— Mamuś, pój-pójdziemy na l-lody? — odezwał się Rip, ciągnąc ją nieśmiało za szatę.

— Tak, chodźmy na lody! — zawtórowała mu Tonia, podskakując na krawężniku. — Lo-dy! Lo-dy! Lo-dy!

— Później, najpierw Madame Malkin — mruknęła, rozłożyła długi kawałek pergaminu, który dopiero co zwinęła i jeszcze raz odczytała wszystko, co na nim zapisała. — Trzeba będzie wpaść po proszek Fiuu… Aj, Rip, puść mnie, urwiesz mi rękaw.

— Lo-dy! Lo-dy! Lo-dy!

Teraz już i Sonia, i Spajk dołączyli się do Kitany, tworząc świdrująco-wkurwiający chórek smarkaczy, których było słychać w promieniu kilkunastu metrów; ludzie zaczęli się na nas oglądać.

— Nie słyszeliście, co mama powiedziała? Później, teraz szaty.

Wystarczyło, że tata się odezwał, a lodowy hymn ustał. Nareszcie mogłam cieszyć się chwilą spokoju, bo choć rok temu sama chętnie przyłączyłabym się do skandującego rodzeństwa, teraz nie miałam ochoty na żarty. Szłam z Vipim na tyłach kolorowego, roześmianego pochodu, który zamykała nadąsana Livia; mama nie pozwoliła jej na kupno Niewidzialnej księgi niewidzialności, twierdząc, że jedną już zgubiła, więc tamta szła z obrażoną miną i buntowniczo skrzyżowanymi na piersiach rękami, uważając, by nie skręcić kostki na kocich łbach, po których kaleczyła w nowych szpilkach. Jednak humor od razu jej się poprawił, kiedy weszliśmy po schodkach do Madame Malkin. Póki co przelotnie widziałam kilkanaście osób, które znałam ze szkoły, ale nigdy nie utrzymywałam z nimi aż takich dobrych relacji, żeby rzucić do nich czymś więcej niż uprzejmym cześć. Natomiast Livię co chwilę ktoś zatrzymywał, patrzyliśmy z Victorem, jak witała się z przyjaciółkami, wymieniała się pospiesznie jakimiś ploteczkami i całusami — była lubiana przez wszystkich, a dla mnie przypominało to zjawisko z innego świata. Już przez odsłoniętą witrynę spostrzegłam znajomą twarz i zdążyłam odwzajemnić uśmiech, zanim wszyscy razem z siostrą, bratem i Bes wcisnęliśmy się do małego sklepu wypchanego ludźmi; Neville Longbottom stał w zbyt obszernej, czarnej szacie na stołeczku, obsługiwany przez jakąś młodą krawcową, natomiast sama właścicielka wraz z pretensjonalnie odzianą starszą damą tańczyła dookoła ogromnego stojaka z próbkami tkanin.

— Dzień dobry. Cześć — odezwał się chłopak, kłaniając się naszej mamie, która prawie natychmiast zniknęła w przystającym pomieszczeniu, dopiero później nam. — Jak tam wakacje?

— Cześć, Neville. Bite dwa miesiące na starych śmieciach — odparł Victor, a ja w milczeniu pokiwałam głową. — A ty co, wyjściowe szmatki?

— No — zaczerwienił się gwałtownie, rzucając mimowolne spojrzenie w kierunku dwóch kobiet, które nadal krzątały się przy próbnikach — jak babcia zobaczyła na liście szatę wyjściową, od razu chciała mi dopasować jakąś starą szatę mojego taty, ale jakoś ją od tego odwiodłem. W ogóle się w nią nie zmieściłem!

Zarechotał nerwowo, więc i my zaśmialiśmy się przez grzeczność, ale na tym się skończyło, bo na horyzoncie znów pojawiła się Bes, a za nią jakaś młodziutka, przeraźliwie chuda czarownica, cała w zieleni, powiewając peleryną blond włosów.

— Pani się wami zajmie… Livia, zostaw te welony. Wybrałaś już kolor? — Mama natychmiast przeszła do rzeczy; wyglądała na jeszcze bardziej zirytowaną. — Córka myślała o błękitach… zresztą sama pani powie. Sophie…?

— Ja nie chcę.

Wyrwało mi się, zanim mama skończyła zdanie. Czarownica, którą przyprowadziła, przyniosła właśnie naręcze sukienek w kilku odcieniach niebieskiego, ale moja siostra nawet nie zaszczyciła ich spojrzeniem; gapiła się z szeroko otwartymi oczami, jakbym zbluźniła. Stałam spokojnie z rękami w kieszeniach, czekając na wybuch, widziałam to w oczach Bes, w której najwyraźniej się przelało.

— Jak to nie chcesz? — zapytała Livia, zniżając głos, żeby nikt obcy nie usłyszał. — Zwariowałaś? Pierwszy raz mamy okazję się wystroić, pewnie będzie jakiś bal albo coś… Szata wyjściowa!

Mama nie okazała już takiej pobłażliwości, tylko Vipi stał kilka kroków od nas i milczał, dłubiąc czubkiem buta w szparze pomiędzy ścianą a podłogą.

— Sophie, ty mnie nie doprowadzaj do ostateczności…

— Nie wiem, może ty masz powody do balowania, ja nie bardzo — rzuciłam chłodno, patrząc na siostrę i to ucięło temat. Wiedziałam, że nie brzmiałam za grzecznie, ale było mi wszystko jedno, chciałam nareszcie wyjść i wrócić do domu. Cały zakupowy czar natychmiast wyparował.

Jednak minęło sporo czasu, zanim opuściliśmy Madame Malkin. Kiedy mama doszła do konsensusu z Victorem co do koloru i kroju jego stroju, młoda krawcowa przystąpiła do mierzenia, skracania, zwężania i poszerzania, natomiast siostra nadal grzebała w sukienkach, przykładała do siebie kolejne i oglądała się w lustrze, zanim wybrała tę właściwą. Stałam i przyglądałam się, jak czarownica ze sklepu pomagała jej zasznurować ładny gorset obszyty białą i niebieską koronką; walczyłam z mieszanymi, bo dawniej i mnie cieszyło przeglądanie ładnych, kolorowych i błyszczących fatałaszków, a teraz dałam się ponieść nawykom wyuczonym przez braci i sama szydziłam z Livii, kiedy zaczęła przywiązywać wagę do tego, w co się ubierała. Chciałam tylko palić, śpiewać i szlajać się z chłopakami, a właściwie tylko z jednym, na którego patrzyłam teraz z mieszaniną niedowierzania i rozbawienia. Tylko Vipi mógł wybrać fioletową szatę i jeszcze uśmiechać się do mnie łobuzersko.

Dochodziła siedemnasta, kiedy mama zapłaciła za dwa komplety i w końcu mogliśmy opuścić sklep; na ulicy już trochę się przerzedziło i dominowali głównie dorośli czarodzieje, dlatego nie sposób było przeoczyć gromadki, której pilnował tata. Podekscytowane bliźniaczki opowiadały jedna przez drugą, co widziały w Magicznej menażerii, gdy szliśmy spacerowym krokiem w kierunku kawiarni Floriana Fortescue. Siedzieliśmy pod kolorowymi parasolami, każdy zajęty swoją porcją i pobieżnym słuchaniem paplaniny Sonii i Kitany; jadłam swoje miętowo-truskawkowe lody i humor trochę mi się poprawił, choć bez przerwy nie mogłam pozbyć się wrażenia, że nie patrzyłam już na tę samą Pokątną. Nie byłam tu od dokładnie dwunastu miesięcy, ale prawie nic się nie zmieniło. Te same kolorowe, oszklone witryny, wąskie schodki, identyczne kamienice z czerwonej i szarej cegły — ze sklepami na parterze, zamieszkałe na piętrach, z domagającymi się remontu fasadami, stale rozgadany, barwny korowód czarownic i czarodziejów, lecz charakterystyczna atmosfera, która towarzyszyła przebywaniu w tym miejscu przez trzy lata z rzędu, wyparowała.

Droga powrotna do samochodu również nie obyła się bez atrakcji. Wzbudzaliśmy już i tak niemałe zainteresowanie przechodniów, to jeszcze chłopcy paplali bez przerwy o lataniu, Spajk dostał burę od taty za kiwanie się na krawężniku, a ja, desperacko pragnąc dotrzymać kroku Victorowi, potknęłam się i prawie przejechałam kolanami po betonowych płytach, ale w czarodziejski sposób odbiłam się od nich jak piłka i wylądowałam stabilnie na ziemi. Obładowani pakunkami, siatkami, torbami i pudełkami dotarliśmy na zalany słońcem parking; każdy coś dźwigał, nawet bliźniaczki, ale nikt nie chciał nieść papieru toaletowego, który kursował pomiędzy nami przez całą drogę, dopóki zirytowany ojciec nie przerwał tego łańcuszka, skazując się tym samym na marsz wstydu do samiuteńkiego auta. Magicznie powiększony bagażnik Poloneza został załadowany sprawunkami, ja i Ghostowie pozajmowaliśmy miejsca w samochodzie (nie obyło się bez bitki o to, kto miał siedzieć z przodu) i ruszyliśmy. W radiu nie mieściły się ogromne gramofonowe płyty, których używaliśmy, mogliśmy tam włożyć wyłącznie te małe — mugolskie i błyszczące, ale bez problemu wszyscy nauczyliśmy się je obsługiwać. Ze starych głośników brzęczały ulubione kawałki ojca z lat osiemdziesiątych, gdy staliśmy w korkach przy wyjeździe z miasta i pociliśmy się potwornie w sierpniowych promieniach słońca, któremu jeszcze daleko było do zachodu.

— Co powiecie na ryby? Został mi jeszcze jeden dzień urlopu — odezwał się tata.

— O tak! — zawołaliśmy z Victorem, a ja zaczęłam klaskać.

Wyprawa na ryby w trzydziestostopniowym upale brzmiała jak marzenie. Rześki poranek, rosa na trawie, zimny wschód, przyjemny, letni wiaterek znad wody, spokój, cisza i kanapki z serem, tylko szmer rzeki i śpiew ptaków z pobliskiego lasu. Poza naszą trójką nikt nie podzielał zapału do łowienia, lecz to, co Livia nazywała zrywaniem się o godzinie szatana i ślęczeniem bez celu nad wędką, dla nas wiązało się z urzekającymi porankami i odprężającym milczeniem; to był jedyny moment, kiedy w towarzystwie mogłam usiedzieć bez słowa przez kilka godzin i nie czuć potrzeby paplania. I choć przez całe wakacje wyglądałam jak cień dawnej siebie, przez następne pół godziny w samochodzie gadałam jak najęta, przekrzykując się z Vipim, jakby nigdy nic się nie stało. Jakbym po dwóch miesiącach nareszcie się przebudziła.

Polonez zajechał nierówną, polną drogą na podwórko prawie pod sam ganek; kury uciekały w popłochu najpierw spod kół, później spod dziewięciu par stóp, które kursowały tam i z powrotem, dopóki bagażnik się nie opróżnił. Rzuciliśmy się z tobołami i pakunkami w stronę drzwi frontowych. Choć słońce już prawie zniknęło za horyzontem, a ja dopiero po przekroczeniu progu domu poczułam w kościach wysiłki z całego dnia, wiedziałam, że jeszcze minie kawał wieczora, zanim mój odpoczynek nie zostanie potraktowany jako bezczelne marnotrawienie czasu. Nasza mama była najbardziej zabieganą czarownicą świata, ale zawsze znalazła chwilę, żeby wejść do pokoju akurat wtedy, kiedy któreś z nas wygospodarowało sobie minutkę na obijanie się. Nigdy wcześniej, nigdy później, zawsze w tym jednym konkretnym momencie. Dlatego powybierałam z toreb swoje paczki i nawet ich nie rozpakowałam, wrzuciłam je tylko na strych i pobiegłam na podwórko, gdzie tata zdejmował właśnie zaklęcia ochronne z obory. Po drodze przemknęłam przez burzę, którą rozpętała Livia, rozrzucając po kuchni wszystkie kupione na Pokątnej ubrania. Z nieba zniknęły ostatnie ślady czerwieni, kiedy razem z Victorem — pokąsani i poparzeni — opróżniliśmy trzecie wiadro ślimaków pokrzywiaków. Warto było męczyć się przez godzinę, żeby obserwować, jak nadymały się i strzelały na rozpalonym przez ojca ognisku.

— Zrobimy ju-jutro grilla? — zagadnął Rip, nie przerywając grzebania w palenisku. Nabijał napuchnięte ślimaki na patyk i straszył dziewczynki, które co chwilę odskakiwały z piskiem, żeby droczyć się z bratem.

— Zobaczymy.

— Zróbmy! Zróbmy grillowanie! Upieczemy pianki! — zawołała Sonia. — Zróóóbmy!

— A będziesz miała czym to zjeść? — wtrącił się Spajk, który postanowił wziąć przykład z bliźniaka i też wymachiwał kijem z nabitym na czubek ślimakiem. — Zostawisz w piance drugą jedynkę i się skończy… babci sranie…

— Spadaj!

— Sama się zbadaj! Szczerbata, szczerbata, szczerbata…

— Maamoo!

Tata zawsze starał się odczekać, aż sami rozwiążemy swoje konflikty i kłótnie rozejdą się po kościach, ale zwykle uprzedzała go żona; nie inaczej było i tym razem. Bes stanęła na ganku z różdżką w jednej i szpulą nici w drugiej ręce, z tą samą miną, która przeważnie zwiastowała szlaban. Na podwórku zrobiło się nienaturalnie cicho, i choć Sonia nadal krzywiła się z zamiarem płaczu, nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Zirytowana mama wyrwana z pracy niezmiennie kojarzyła się z grozą.

— Wszyscy do mycia. Sophie, Victor, w tej chwili — powiedziała nadzwyczaj spokojnie, ale stopa w kapciu drgała jej nerwowo. — To, że wstajecie wcześnie, nie znaczy, że resztę dnia będziecie się obijać. Myślałam, że jutro poplewimy i mi pomożecie.

Choć mama wyraźnie wyznaczyła kolejność, rozgorzała zwyczajna walka o łazienkę. Po drodze prawie stratowaliśmy Livię, która schodziła do salonu w kusym szlafroku i turbanie z ręcznika na głowie; mimo że powtarzaliśmy to dwa razy absolutnie każdego dnia podczas przerw świątecznych i wakacji, adrenalina jak zawsze pozostawała na niezmiennie wysokim poziomie. Rzadko udawało mi się dobiec pierwszej, lecz tego wieczora wygrałam wyścig. Zatrzasnęłam Vipiemu drzwi przed nosem i odkręciłam kurek, zaśmiewając się tak głośno, żeby kolejka na korytarzu słyszała. Dzisiaj ja, jutro ktoś inny. Przez otwarte okno napływało do środka miłe, ciepłe powietrze nadchodzącej nocy. Zapach łąki, zwierząt i lasu. Woń lata w Oreżnowie. Choć lampa oliwna świeciła mocno i wzmagała biel wyszorowanych płytek, z przyjemnością rozłożyłam się w wannie i zamknęłam oczy, by prawie natychmiast odczuć rozkoszną senność. Dopiero teraz poczułam ból pleców po zbieraniu ślimaków i słabość w nogach — jak zwykle po maratonie na Pokątnej. Umysł miałam cudownie lekki. Pierwszy raz od dawna nie myślałam o wszystkim złym, które zatruło prawie całe nasze lato, choć przecież za dnia bombardowało mnie ze wszystkich stron. Czułam się po prostu taka zmęczona. Leżałam po szyję zanurzona w wodzie i nareszcie wspominałam samo dobre. To było tak niesamowite, że nie poznałam sama siebie — jeszcze wcześniej sekretna, podniecająca wyprawa na miotle do Wielkiej Brytanii powracałaby przez następny tydzień, a ja nie usiedziałabym na miejscu, gdybym nie napisała do Stefy i Darli sprawozdania z kilka stron pergaminu. Czy zawsze będzie już tak… jałowo? Czy to tylko kwestia powagi sytuacji? Naprawdę wierzyłam, że w końcu spełni się wszystko to, o czym opowiadał Evan, kiedy tak naprawdę przychodził do taty, ale traktował mnie jak wujek. Brał na kolana i dzielił się sekretami, o których wiedzieliśmy tylko my dwoje. W tonie jego głosu nigdy nie usłyszałam nic protekcjonalnego, pierwszy raz poczułam się przy kimś tak dorosło, choć miałam zaledwie dziesięć lat. Spacerowaliśmy po łąkach, a ja trzymałam go za rękę i słuchałam o Armandzie, licząc, że kiedyś wróci. Nie wrócił, ale w zamian za to odszedł Rosier, zabrał wszystkie nadzieje i dopiero teraz, po czterech latach odrodziły się na nowo. Że być może… na jego miejsce zyskam wujka? Prawdziwego, w którym będę się doszukiwać podobieństw. Może okaże się, że mamy podobne nosy, identyczny temperament, lubimy jednakową herbatę, słodzimy tyle samo… A później prawdziwego brata… prawdziwą mamę… prawdziwego…

— Wyłaź!

Ktoś załomotał w drzwi, aż zatrzeszczała drewniana framuga. Podskoczyłam tak gwałtownie, że nachlapałam na podłogę i zalałam wodą wszystkie powierzchnie na wysokości wanny. Zbyt daleko popłynęłam. Dosłyszałam jeszcze kilka buntowniczych pomruków z korytarza brzmiących jak „baba” i „ile można siedzieć”; z niechęcią dokończyłam wieczorne mycie i zwolniłam łazienkę tak szybko, na ile to możliwe, bo pogardliwe przyrównanie do baby wciąż mnie gniotło. Pobiegłam prosto do swojego pokoju, rezygnując z kolacji. Chciałam wślizgnąć się do łóżka i jeszcze trochę pomarzyć o tym, jak cudownie byłoby ich wszystkich odzyskać. To wyglądało doskonale w mojej głowie, choć wiedziałam, że nigdy do tego nie dojdzie. Mieliśmy nigdy nie świętować wspólnego Bożego Narodzenia, nie mieliśmy się odwiedzać podczas wakacji, robić sobie prezentów na urodziny, miałam nigdy nie dostać sowy od pana Serpensa z zapytaniem o wyniki z testów. Pani Serpens miała nigdy nie podziękować mamie za to, że wychowała mnie na taką wspaniałą osobę. Przewróciłam się na drugi bok, plecami do ściany, żeby czuć na twarzy łagodny, ciepły powiew; w poduszkę wsiąkło kilka łez, z którymi przez jakiś czas walczyłam. Już dawno pogodziłam się z tym, że tak nigdy nie będzie. Że zawsze będę kimś z odzysku — córką, siostrą, przyjaciółką… Chciałam tylko wiedzieć dlaczego.

Mimo że wieczór zapowiadał tak udany sen, noc miała wobec niego inne plany. Była to raczej jawa, przerywana najdrobniejszymi hałasami z zewnątrz; to zaryczał motor na głównej drodze, to zasyczał kot, później uruchomiły się ptaszyska… Kiedy mama wypuściła kurczaki i kogut zaczął piać jak oszalały, wiedziałam, że już nie zasnę, lecz nie potrafiłam zwlec się z łóżka nawet wtedy, gdy do pokoju wparował kompletnie ubrany Victor. Słyszałam go na schodach przez uchylone drzwi, ale ignorowałam jego kroki do samego końca, marząc, by utrzymać zamknięte oczy do ostatniej sekundy.

— Nie śpisz, nie oszukuj — odezwał się dziarsko Vipi i szarpnął za koc. Poczułam pierwszy dotyk chłodu i natychmiast zatęskniłam za wczorajszym upałem. — Masz pięć minut albo idziesz w piżamie.

Skrzypienie podłogi i oddalający się odgłos dudnienia na klatce. Nie skorzystałam z ofiarowanych pięciu minut; kiedy tylko brat zniknął na za progiem, wstałam z łóżka, lekko drżąc, zgarnęłam ze sterty świeżo wyprasowanych ubrań pierwszy lepszy mugolski przyodziewek i poczłapałam do łazienki. Myjąc zęby, doceniłam tak wczesną porę — dostęp do umywalki nieograniczony, żadnych błąkających się pod nogami sióstr i braci, a piasek pod powiekami zaczął znikać po przemyciu twarzy zimną wodą, więc w kuchni pojawiłam się w niemal przeciętnym humorze. Mijając zamknięte drzwi do sypialni Livii, poczułam ukłucie zazdrości, ale wiedziałam, że to minie, kiedy tylko wyjdziemy na zewnątrz.

Rzadko miałam okazję widywać kuchnię w takim porządku; wszystkie blaty były względnie puste, sztućce i talerze w szafkach, nawet kwieciste ścierki spoczywały przewieszone przez drewnianą sprzączkę. Radio niezmiennie trzeszczało obok pustego ociekacza. Vipi — ubrany w dżinsową katanę bez rękawów, z czapką zawadiacko przekręconą daszkiem do tyłu — majstrował jeszcze przy torbie ze spławikami, a tata (niezmiennie w swojej starej, flanelowej koszuli i kapeluszu wędkarskim) robił kanapki. Nóż sam kroił chleb w równe kromki, a drugi wywijał nad nimi, smarując masłem i nakładając ser. Nadal dumałam nad swoim niepościelonym łóżkiem, dlatego usiadłam bezczynnie przy stole i zaczęłam zlepiać okruchy w kulki; liczyłam na bardziej udaną noc. Z niepokojem odliczałam dni do pierwszego września — perspektywa codziennego zrywania się z łóżka o siódmej trzydzieści (i bynajmniej nie po to, żeby udać się na ryby) wydawała się jeszcze bardziej nużąca niż wcześniej. Znów nauka, zrzędzenie, przymus wyrabiania się z pracami domowymi i widmo Darli wyzierające z każdego znanego nam kąta.

— O, trzeba podgłośnić! — zawołał Victor i rzucił się do radia.

Do mnie również dotarło znajome śpiewanie, ale zmieszałam się bardziej, niż podejrzewałam. Wbiłam wzrok w blat stołu, nadal mechanicznie kręcąc kulki z chleba; słuchanie samej siebie dopiero teraz wydawało się tak kosmicznie dziwaczne i  zawstydzające, że poczułam gorący rumieniec rozlewający się po twarzy, choć jeszcze niedawno potrafiliśmy słuchać radia godzinami i przeskakiwać ze stacji na stację w nadziei, że natrafimy na to raz jeszcze. A przecież zupełnie niedawno nuciłam tę piosenkę z ogromną przyjemnością.

— This was just mean… no, dalej… you are coming back to me…! — Victor pląsał przy zlewie z identycznym zapałem jak dwa lata temu, kiedy pierwszy raz usłyszeliśmy to w Radiu Szyszymora, a ojciec mruczał pod nosem, zawijając kanapki w brązowy papier. Ukryłam twarz w dłoniach, żeby zasłonić uśmiech i coraz bardziej palące policzki, jednocześnie walcząc z pragnieniem dołączenia do brata. — No, dalej, dalej, wiem, że chcesz.

Teraz nawet tata podśpiewywał, widziałam przez palce, jak obaj się uśmiechali, bo już wiedzieli, że się przemogłam. Wciąż bardzo zaczerwieniona, z trochę spoconymi dłońmi maltretującymi chlebowe okruchy, odważyłam się wydać z siebie pierwszy dźwięk, a sekundę później — nie mając pojęcia, jak to się stało — wszyscy troje śpiewaliśmy na całą kuchnię, jak to mieliśmy w zwyczaju. W takich chwilach jak tamta byłam przekonana w dwustu procentach, że wzięła mnie najlepsza rodzina, na którą mogłam trafić. Choć muzyka niepowiązana z chórem od początku wakacji stanowiła w domu temat tabu, które sama nieświadomie wprowadziłam, nikt nie naciskał.

— Całe szczęście, że to jedna jedyna — westchnęłam, gdy w radiu rozbrzmiało Ich Troje; dotknęłam policzków, żeby się upewnić, czy ich temperatura wróciła do normy. Nadal miałam wyrzuty sumienia, że moje śpiewanie zakończyło się dla rodziców niemal katastrofą finansową, choć tata ani przez chwilę nie dał nam tego odczuć. Z jednakową miną kończył wlewać herbatę do termosu.

— Przed Hogwartem będziemy musieli jeszcze trochę poćwiczyć, bo coś tak czuję — zerknął na nas z łobuzerskim błyskiem w oku — że w tym roku każdy będzie chciał dostać solówkę.

Wystarczyło to jedno zdanie, żebyśmy z Vipim suszyli ojcu głowę przez całą drogę do lasu, ale Sethi tylko milczał i uśmiechał się konspiracyjnie. Raz na jakiś czas albo on, albo mama rzucali — ot, niby mimochodem — uwagę dotyczącą naszego czwartego roku w Hogwarcie, ale na tym się kończyło, mogliśmy błagać ich do usranej śmierci, lecz żadne nie puściło pary z ust.

Wyszliśmy z domu punkt piąta, kiedy słońce już powoli zaczynało dawać o sobie znać. Nieba nie plamiła żadna chmurka, i choć przy wschodzie wyglądało to prześlicznie, znów zapowiadała się walka z upałem. Jednak w tym momencie temperatura była idealna. Szliśmy przez łąkę i zanim dotarliśmy do granicy lasu, miałam przemoczone nie tylko buty, ale i skarpetki. Na przedzie gnał Victor, również stękając z obrzydzeniem; jego podeszwy skrzypiały potwornie, a z jednej lekko się dymiło — musiał wleźć ślimaka pokrzywiaka. Po naszej lewej stronie pomarańczowe promienie wyzierały już zza czarnego konturu drzew, tak że mgła rozciągająca się po polach nabrała żółtawego odcienia. Sierpniowa trawa pokładała się pod ciężarem rosy, która osadziła się także na ostach, kwiatach, nawet na pajęczynach. Łąka błyszczała jak obsypana brokatem. Warto było wstać o czwartej trzydzieści, żeby to wszystko zobaczyć, i choć mogłam doświadczać takiego widoku codziennie rano, ten wschód był dla mnie niepowtarzalny, rzadki, związany wyłącznie z wyprawą na ryby. Te poranki kojarzyły się z rześkością, ze wszystkimi odcieniami zieleni i pomarańcza, z polanami skąpanymi we mgle. Serce ściskało się na samo wspomnienie tej sielanki, którą dzieliłam wyłącznie z bratem i tatą. To był czas tylko dla naszej trójki, gdzie nikt inny nie miał wstępu.

— To coś będzie miało związek z quidditchem? — zapytał Victor, gdy weszliśmy między drzewa. Zaczęliśmy się wspinać łagodnym wzniesieniem, ale zaraz za domkiem na drzewie odbiliśmy na wschód. — Powiedz. Chociaż kiwnij głową. Tak albo nie.

Lecz tata tylko wzruszył ramionami.

— Tak, to na pewno coś z quidditchem — mruknął Vipi, ale znacznie mniej skwapliwie. — Mistrzostwa Świata w Quidditchu… no i Świstaki z Dębicy weszły do półfinału z Goblinami… Tak, to musi być quidditch. Ej, może faktycznie Wood zrobi nabór? Sophie, jednak biorę miotłę.

To było potwornie frustrujące. Choć mogłam po części zgodzić się z bratem, że czekał nas rok latania, z drugiej strony nie potrafiłam sobie wyobrazić, że nasi rodzice tak bardzo by się tym emocjonowali. Mama nie interesowała się żadnym sportem i chyba niespecjalnie ubolewała nad tym, że Sethi musiał sprzedać nasze bilety na mistrzostwa w Anglii, a ojca ciekawiły wyłącznie małe sukcesy miotlarskie jego dzieci. Jednak na obecną chwilę musieliśmy przyjąć taką koncepcję i uzbroić się w cierpliwość na ten ostatni tydzień, bo łudzenie się, że starzy jednak puszczą farbę, stawało się coraz mniej prawdopodobne.

Las o tej porze roku wyglądał jak z bajki. Przez ściółkę na wydeptanych ścieżkach przebijała się trawa, wszędzie dookoła aż gęsto było od zieleni, lecz nie wyglądała ona już tak soczyście, zapowiadając zbliżającą się jesień — moją ulubioną i jednocześnie znienawidzoną porę roku. Brakowało tylko Śnieżki w towarzystwie siedmiu krasnoludków, chociaż co jakiś czas natykaliśmy się na gnomy wyzierające z jam pomiędzy korzeniami. Z jednej strony Hogwart po dwóch miesiącach przerwy, feerie wszystkich odcieni żółtego, czerwieni i złota, zapowiedź zimy, z drugiej szaruga, strugi lodowatego deszczu, tęsknota za domem, wrześniowa depresja Stefy… Tylko tu, w Oreżnowie, wszystko zdawało się utrzymywać harmonię na stałym poziomie. Niezmiennie powyginane drzewa, po których łaziliśmy, zanim poszliśmy do szkoły, te same dróżki — znaliśmy je na pamięć, ale rodzice i tak nie pozwalali nam zapuszczać się zbyt głęboko, jakbyśmy naprawdę mogli się tu zgubić. Z Victorem rozbiegliśmy się w dwie strony i jak zwykle przed rybami zrobiliśmy zawody w zbieraniu grzybów, choć wynik od początku był jasny. Vipi mógł sobie mieć długie nogi i biegać cztery razy szybciej, ale w tej rozgrywce i tak zawsze spodziewał się przegranej.

— Ile znalazłeś? — zawołałam.

— Trzy!

— Ha, ha, ha! — ryknęłam śmiechem, aż ptaki na najbliższych drzewach odfrunęły w panice. — A ja czternaście, przegrany człowieku!

Zasady były proste: szukaliśmy po obu stronach ścieżki, ale nie mogliśmy oddalać się na więcej niż kilka metrów. W sierpniu obyło się bez kilku grzybowych wypraw i w tym roku — analogicznie do poprzedniego — zwyciężyłam we wszystkich zawodach, za każdym razem dostarczając mamie do suszenia pełniutki kosz prawdziwków, podgrzybków, borowików i maślaków. Szybko nauczyłam się rozróżniać jadalne od niejadalnych, zbierałam wszystkie jak opętana, bez różnicy czy ładne, czy przydeptane, dostrzegałam je w takich miejscach, które moje rodzeństwo omijało, a cel był prosty — mieć najwięcej. Zwłaszcza teraz, kiedy ścigałam się jeden na jeden z bratem. Gdy dotarliśmy na skraj lasu, zdyszani, zarumienieni, w przemoczonych po kolana spodniach i butach, tata przystąpił do podliczania zbiorów. Zeszliśmy po małej skarpie na deptak, uważając, żeby się nie poślizgnąć, później na drewniany pomost i opróżniliśmy kieszenie.

— Vipi sześć, Sophie osiemnaście — podsumował Sethi. — To nam daje… no, chyba już pięć zero dla Sophie. Tak więc następnym razem, brachu.

Poklepał syna po ramieniu, podczas gdy ja odtańczyłam dziki taniec wygranej i ukłoniłam się dramatycznie.

— Je suis le meilleur niffleur parmi tous les niffleurs — zaśpiewałam przy akompaniamencie niezbyt entuzjastycznych braw Victora.

Wsypaliśmy wszystkie grzyby do wiadra i zostawiliśmy na kładce; rozklekotana, długa na dwa metry, z obu stron gęsto zarośnięta trzciną i z grubym, obślizgłym łańcuchem przymocowanym do jedynej barierki, która jeszcze się nie rozpadła. Ojciec chwycił i mocno pociągnął, a z przybrzeżnej plątaniny wychynęła mała, odrapana łajba. Kilka lat temu pomalowana na jasny błękit, z białym wnętrzem i wiosłami, teraz szara, złuszczona i omszała na dziobie. W środku walało mnóstwo petów i papierków, która tata zlikwidował krótkim machnięciem różdżki. Jeszcze jedno zaklęcie i wszystko zalśniło czystością — mogliśmy ładować się na pokład. Nie baliśmy się, że wpadniemy do rzeki, wskoczyliśmy z rozpędu, aż łódka zachybotała się na wodzie, podczas gdy Sethi powoli rozkładał sprzęt. Mieliśmy trzy wędki: Błękitnego Nurka, starego White Dagona 1960 jeszcze z czasów szkolnych ojca i nowoczesną, zaledwie dwuletnią Arctium Trójkę, za którą zapłacił calutkie dwie pensje i tydzień na kanapie. Kiedy przyniósł ją do domu (a pech chciał, że było to w lipcu), oberwało się każdemu z osobna i najdalszą podróżą w tamte wakacje okazała się wyprawa Polonezem do Stefy na piętnastą rocznicę ślubu jej starych. Livia wyjątkowo się wtedy wściekała.

Minutę później płynęliśmy leniwie z prądem, wyciągając ręce po kanapki; tata umościł się tyłem do dzioba i zaczął wszystko rozkładać. Przyglądaliśmy mu się w milczeniu, żując powoli chleb z serem i popijając herbatą z termosu. Smakowało zupełnie inaczej, kiedy siedzieliśmy sobie w milczeniu, w kołyszącej się lekko łajbie, otoczeni porannym chłodem i smrodem rzeki. Choć była brudna, kilometr dalej wszystkie okoliczne dzieciaki (łącznie z nami) zbiegały się kąpać w miejscach, gdzie woda sięgała pasa. Ale to miejsce doskonale nadawało się do łowienia. Kompletna cisza, oba brzegi odgrodzone od świata drzewami, które pochylały się tak nisko, że momentami gałęzie kładły się po tafli, a w oddali tylko pola. Ta część rzeki najbardziej cieszyła oko późnym sierpniem, kiedy drzewa nabierały cieplejszych odcieni, a poranna rosa osadzała się na zżółkniętych trawach i błyszczała jak diamenty, kiedy słońce wzniosło się ponad horyzont. Zapowiadał się kolejny upalny dzień — chabrowe niebo bez jednej chmurki, promienie dawały o sobie znać, choć nie wybiła jeszcze ósma, a mama po południu chciała plewić. Wyłożyłam się na podłodze na tyle, na ile pozwalały mi długie, zawadzające jak zwykle nogi brata, oparłam głowę o drewnianą krawędź i przymknęłam oczy. Przyjemnie było leżeć w niezbyt wygodnej pozycji, ze starym Dagonem w ręku, czując na twarzy ciepłe promienie słońca. W pewnym momencie zatrzymaliśmy się, tak że delikatne kołysanie nasiliło się wraz z naporem wody; prawie natychmiast zrobiło mi się sennie, rozpoczęła się tak długo wyczekiwana idylla. W tym momencie za nic w świecie nie zamieniłabym tej wyprawy na nic innego, nawet na bilety na Mistrzostwa Świata w Quidditchu, choć wiedziałam, że kiedy nareszcie Harry i Ron zaczną opowiadać o wspaniałym meczu i o walce na śmierć i życie na obozowisku, oboje z Victorem będziemy im tego zazdrościć. Ale teraz nie liczyło się nic poza tą chwilą.

— Szkoda, że Seamus nie przyjechał w tym roku. Mogliście go zaprosić — odezwał się tata. Przez uchylone powieki obserwowałam, jak montował samozwijającą się przynętę.

— Seamus w tym roku dorabia. Przed mistrzostwami pojechał z wujkiem do Szkocji na ponad miesiąc, załatwił mu robotę na takiej ogromnej plantacji kłaposkrzeczek — paplał Vipi. — Pod Fort William czy gdzieś… Najpierw zbierał zielska, ale później awansował na pakowacza. Napisał mi, że wujek trochę mu dołożył i za to kupił sobie nową miotłę, Nimbusa. Fajnie przytulić trochę złota, mógłbym za rok pojechać z nim?

— Zobaczymy, co na to mama. No i wszystko zależy od twoich ocen. Pamiętaj, że za rok zaczniecie przygotowywać się do SUM-ów, musisz wszystko zdać w terminie. Poza tym praca za granicą to odpowiedzialność, test twojej dojrzałości. To żadna sztuka pracować tam, gdzie ktoś ci załatwi, a potem przehulać złoto na przyjemności. Może warto coś odłożyć na czarną godzinę? Albo kiedy naprawdę będziesz czegoś potrzebował. Zresztą do następnych wakacji jeszcze dużo czasu, skup się najpierw na nauce, a teraz najlepiej na rybach.

Po cichym chlupnięciu poznałam, że i jego przynęta znalazła się w wodzie. Nigdy nie spodziewaliśmy się wielkich łowów, Bes zawsze nazywała te wyprawy moczeniem kijka, ale dla nas to znaczyło znacznie więcej. Wspólne spędzanie czasu na kilka dni przed prawie półroczną rozłąką, ekscytacja, kiedy wracaliśmy z wiadrem sandaczy i nie mogliśmy się doczekać, żeby pokazać wszystkim, co złapaliśmy. Nawet milczało się inaczej, bo byliśmy przekonani, że i to czemuś służyło. Znów pogrążyliśmy się w ciszy. Gdy Victor wspomniał o Seamusie, przypomniała mi się Darla i zatrzęsienie wspólnie przeżytych pierwszych razów. Głównie to — pierwsze wędkowanie dwa lata temu, ale i pierwsze farbowanie włosów, które skończyło się szlabanem u McGonagall, pierwszy łyk wina, pierwszy papieros… Pierwszy pocałunek. Tyle że ona na tym zaprzestała, potrafiła być asertywna i dojrzała, po każdym semestrze zasługiwała na wybitny z zachowania, podczas gdy ja ledwo wyciągałam na zadowalający. Chciałam się na niej wzorować, ale miałam do tego słomiany zapał, wystarczył zapalnik, bym dała się ponieść emocjom, Stefa gnała za mną, lecz Darla zawsze nas strzegła, pilnowała, żebyśmy za dużo nie spierdoliły. Była naszym Aniołem Stróżem.

Rozległ się przyduszony okrzyk i świst szybko zwijanej żyłki.

— Coś jest!

Łódka zakołysała się gwałtownie, kiedy Vipi wychylił się za burtę, manewrując wędką, jakby siłował się z rekinem. Oboje z ojcem przyglądaliśmy się tej walce (ja z zapartym tchem, Sethi z pobłażliwym uśmiechem), aż na podłogę upadła pierwsza trzepocząca się sztuka — łaciaty, średniej wielkości pstrąg, który natychmiast trafił do wiaderka.

— Wielkie bydlę — zaśmiał się tata, kiedy Victor grzebał w pudełku na przynętę.

I na tym zakończyło się nasze szczęście na kolejne dwie godziny. Co prawda zdarzyło się kilka fałszywych szarpnięć, a mnie udało się wyciągnąć z wody podartą, foliową reklamówkę z pobliskiego marketu, ale to wszystko, dopóki słońce nie znalazło się wystarczająco wysoko, żeby spiec nam karki i ramiona. Powkładaliśmy na głowy czapki, które do tej pory zawadzały na dnie łodzi, ale i tak nie uchroniło nas to przed narastającym upałem. A zapowiadało się jeszcze gorzej. Współczułam przyszłej sobie, która za kilka godzin po obiedzie będzie ręcznie pielić ziemniaki. W taką pogodę pięć arów wyglądało jak szkolne boisko do quidditcha. Po tym, jak tata złapał dwie kolejne ryby — prawie jedna po drugiej — wróciłam do podpierania się o odrapany dziób i zeskrobywania starej farby. Przesiąkliśmy zapachem rzeki na tyle, że nie czuliśmy tego od siebie nawzajem, ale wiedziałam, że kiedy wrócimy, Livia na sto procent to wytknie. Choć nieustannie wypatrywałam sensacji, kochałam tę naszą rodzinną przewidywalność — znaliśmy się jak łyse konie i miałam wrażenie, że przed Ghostami nie było niczego. A przecież miałam swoją przeszłość, którą wspominałam jak sen, i choć bardzo chciałam traktować go jak koszmar, nie wszystko pamiętałam jako złe. Do dziś wyraźnie widziałam siebie siedzącą na kolanach Melanii Serpens — nie matki, po prostu pani Serpens — kiedy tamta grała na fortepianie, jednej z wielu pięknych rzeczy w ich domu, ale zapamiętałam wyłącznie tamten fortepian. Biały, zdobiony mnóstwem małych, złotych i beżowych różyczek, z obitym skórą stołeczkiem — rodem wyjęty z Wersalu. Ich dom wyglądał zupełnie inaczej niż nasz, wydawało mi się, że prawie wcale nie używali magii i korzystali z mugolskich sprzętów — wciąż widziałam to oczami wyobraźni, lecz w białe plamy nie potrafiłam wstawić twarzy. Wiedziałam, że pani Serpens była wysoka i bardzo ładna, tak mówił tata. Wysoka, ładna, z ciemnymi włosami i długimi palcami. Paznokcie malowała na czerwono, patrzyłam, jak migotały, kiedy grała. A pan Serpens? Z nim nie miałam praktycznie żadnych wspomnień, tylko wciąż dźwięczało mi w głowie, jak szybko świergotał po francusku. Całe mieszkanie wypełnione tylko fortepianową muzyką, szumem z télé i tym irytującym szwargotaniem. Gdy o tym rozmyślałam, odnosiłam wrażenie, że czytałam to jak zmyśloną historię, po której mogłam z czystym sumieniem wrócić do swoich prawdziwych starych, do Oreżnowa. A później patrzyłam w lustro i widziałam nos całkiem niepodobny do nosów Ghostów, ostre kości policzkowe, za chude nogi. I ten cholerny wzrost skrzata domowego.

Niespodziewanie wędka zadrgała. Szarpnęła raz, drugi, a ja dopiero wtedy poderwałam się w miejscu, chwyciwszy w panice rączkę, która już sunęła po brzegu burty. Zaparłam się kolanami, kręcąc kołowrotkiem jak szalona, ale ryba nie zamierzała się tak łatwo poddać. Brat dopingował mnie, podskakując w miejscu, aż kołysała się cała łajba; zacisnęłam z wysiłku wargi, wzrok skupiłam na naprężonej żyłce, starając się tak nią manipulować, żeby nie urwać. Nareszcie. Po godzinach cierpliwego wyczekiwania, smażenia się na słońcu i męczeniu się z kilometrowymi nogami Victora na pokładzie nadeszła moja chwila.

— To jakiś… potwór… — wydyszałam cała spocona, kiedy poczułam, że opór zelżał. Jeszcze raz zakręciłam kołowrotkiem, pociągnęłam wędką, a taflę przebił ociekający wodą worek. Kolejny. Vipi runął na podłogę i wybuchnął śmiechem; zgromiłam spojrzeniem ojca, który przez sekundę wyglądał tak, jakby również miał zamiar się roześmiać. W zamian za to zerknął na zegarek.

— Chyba mamy adekwatne zakończenie naszego połowu — oświadczył, a kąciki ust lekko mu zadrgały, gdy zaczął składać sprzęt.

Przy akompaniamencie chichotu brata, czerwona ze wstydu i nadal zziajana, musiałam odczepić reklamówkę i cisnęłam ją z powrotem do rzeki. Nadąsana włożyłam rękę do wody, kiedy łajba sama sunęła wzdłuż brzegu; woda była przyjemnie chłodna i nawet nie taka brudna na tle skóry, chociaż według mamy kąpiel w tym miejscu nadal nie wchodziła w grę. Przypuszczałam, że to przez te wodorosty na dnie, niepewną głębokość i kij w tyłku Bes — jakby nadal widziała w nas nieodpowiedzialnych smarkaczy. Bok łódki otarł się łagodnie o drewniany słupek, a tata wyskoczył na pomost, żeby ją zacumować; Victor zabrał wiadro z rybami, ja torbę z przynętą i kosz pełen grzybów, dopiero wtedy odzyskałam humor. Pierwszy krok na ziemi po godzinach bujania się z prądem niezmiennie wydał się nieswój, tak samo ścierpnięte nogi i obolałe plecy, ale wszystko szybko przeszło w drodze powrotnej. Słońce stało w najwyższym punkcie, a z dala od rzeki powietrze szybko stało się parne i ciężkie, tak więc przyjemnie było wejść z powrotem do lasu i odetchnąć. Rosa poznikała, tak samo poczucie niczym niezmąconej harmonii — ptasi jazgot brzmiał w koronach drzew, a szelesty i trzaski o różnym nasileniu napływały ze wszystkich stron. W oddali usłyszałam cichutki warkot traktora. Miałam wrażenie, że przedpołudnie na rybach zostało wyjęte z rzeczywistości, by mogło zasilić kolekcję snów o idealnych wakacjach.

— Jak się ze wszystkim wyrobimy, przelecimy pierwszą listę od McGonagall, chcecie? — zagadnął tata, kiedy biegliśmy truchtem przez głęboki wąwóz pomiędzy dwoma stromymi wzniesieniami. Już kilka razy potknęłam się o wystające korzenie, chcąc dotrzymać bratu kroku.

Jak zwykle zgarniemy coś na dzień nauczyciela i pewnie coś na Boże Narodzenie.

Odwróciłam się, żeby obserwować reakcję ojca. Szedł niespiesznie, z rękami w kieszeniach i czapką zawadiacko przysłaniającą jedno oko. Bez przerwy się uśmiechał i od razu zauważyłam, że nie dał się nabrać na niewinne pytanko Victora. Tamten typ celowo chciał się z nami podroczyć, po raz setny w tym miesiącu dając do zrozumienia, że o czymś wiedział i wcale nie zamierzał się tym podzielić!

— W tym roku warto będzie wystąpić przed… szerszą publiką, że się tak wyrażę — odparł enigmatycznie i zaczął gwizdać Sen o Warszawie.

— Będzie jakiś muzyczny turniej czy co? — mruknęłam, wycierając pot z twarzy. Natomiast Vipi wyglądał na zupełnie rozluźnionego po tym krótkim biegu, jednakowo jak ojciec wsunął ręce do kieszeni. — Bo już zgłupiałam.

— Hmm… nie, turniej muzyczny nie.

Schodziliśmy dalej w milczeniu, patrząc pod nogi. Po porannej wilgoci nie zostało ani śladu, choć powietrze wciąż było przyjemnie rześkie. Zerknęłam na brata; szedł ze zwieszoną głową, wpatrzony we własne stopy i z taką miną, jakby zmierzał na kurewsko trudny egzamin z historii magii. Od kilkunastu dni próbowaliśmy zgadnąć, ale ojciec za każdym razem podśmiechiwał się złośliwie. Sfrustrowana i zła przyspieszyłam kroku. Pomysły skończyły mi się już dawno, a sądząc po wyrazie twarzy Victora — jemu również. Czułam, że zaledwie dwa miesiące po… po śmierci Darli nie powinnam się tym interesować ani myśleć o rozrywkach, ale nic nie mogłam na to poradzić — cierpliwość nigdy nie była moją mocną stroną.

Na łące panowała spiekota godna lipca. I pomyśleć, że rok temu o tej porze mogliśmy co najwyżej pomarzyć o słońcu. Perspektywa kończących się wakacji malowała się w jeszcze bardziej ponurych barwach — siedzenie w klasach w taką pogodę ani trochę nie zachęcało do nauki. Na samą myśl o dusznym strychu profesor Trelawney i jej mętnych, kryształowych kulach nagle zachciało mi się spać. A miałam takie wielkie plany, że w tym semestrze naprawdę przysiądę nad książkami! Jak zresztą co roku, choć i tak prawdopodobnie skończy się na solidnym prowadzeniu notatek… przez pierwsze dwa tygodnie września. Kiedy zaszliśmy do domu, dochodziła trzynasta, w kuchni siedziała tylko Livia z nogami wywalonymi na wyszorowany stół, a mama krzątała się przy wyżymaczce. Usłyszałam zza drzwi prowadzących do piwnicy:

— …cholera… złośliwość losu zawsze musi się gdzieś wkraść. Robię białe pranie, a czarna skarpetka musiała się zaplątać.

Po chwili Bes wyłoniła się na korytarzu, kierując wielkim, wiklinowym koszem za pomocą różdżki. Na samym szczycie białych podkoszulków, majtek i koszul leżało coś ciemnego i wywróconego na lewą stronę.

— I to jeszcze jedna!

— No właśnie — odpowiedziała Livii; kubeł przeleciał ze świstem przez cały parter i ustawił się grzecznie przed tylnym wejściem. — Gdyby się wyprały dwie, byłoby z głowy. No, najwyższa pora, obiad już stygnie. I co, złowiliście coś?

— Sophie dwa worki — wyrwał się Victor, a sam pokazał jej zawartość swojego wiadra.

— Spadaj — mruknęłam.

— Sama się zbadaj. Co na obiad?

Każda wyprawa na ryby kończyła się tak samo — wszyscy zlatywali się, żeby obejrzeć to, co złapaliśmy, Spajk jak zwykle porwał jednego pstrąga i zaczął z nim ganiać bliźniaczki; żadna z nich pod żadnym pozorem nie chciała go dotknąć, ale i tak w kuchni zrobiło się tłocznie i przyjemnie gwarno. Obserwowałam ich z kwaśną miną, bo z jednej strony nasz mały sukces został doceniony, ale z drugiej nadal pamiętałam o docinkach o maczaniu kijków. Zasiedliśmy do stołu w znakomitych humorach — spoceni, brudni i w roboczych ubraniach, ale makaron z sosem już dawno mi tak nie smakował. Oboje z bratem dostaliśmy po wszystkim całe pół godziny świętego spokoju, podczas którego zdążyliśmy walnąć się na fotele w salonie w rozkosznie zacienionym, chłodnym zakątku pod regałem z książkami na całą ścianę, zajadając lody i raz na jakiś czas przymykając zmęczone oczy; pod powiekami na nowo pojawił się piasek, a ja zaczęłam marzyć o popołudniowej drzemce, ale nic z tego. Mama skończyła wieszać pranie, uprzątnęła kuchnię po obiedzie i — nie tracąc energii — wygoniła nas na pole. Jej zdanie w sprawie wakacyjnego wyjazdu Victora było znacznie bardziej radykalne.

— Absolutnie nie! — oświadczyła, majstrując kluczem w ogromnej kłódce wiszącej na wejściu do szopy. — Żadna praca za granicą. Jak skończysz siedemnaście lat, będziesz się teleportował, gdzie ci się podoba.

— Za rok kończę siedemnaście lat!

— Za dwa lata i sześć miesięcy, o ile nie mam jeszcze sklerozy.

— No ale mamuś…

— Żadne mamuś. Do roboty na własnym podwórku nie można cię zagonić, a zagranicy ci się zachciewa! Seamus ci napisał, o której musiał wstawać do tych kłaposkrzeczek? Praca w szklarniach to nie takie hop-siup, trzeba się zrywać o piątej i tyrać do wieczora. I nie ma, że boli. — Kliknęło mechanicznie i drzwi się otworzyły. — Posprzątałbyś lepiej w swoim pokoju, pouczyłbyś się… A jak chcesz dorobić, proszę bardzo, Kuciński co roku szuka kogoś do słoneczników.

Wręczyła nam wiaderka, grube rękawice i zatrzasnęła szopę. Zanim włożyłam swoje, wyciągnęłam z jednej wielkiego pająka i znalazłam kilka dziurek na palcach — już wiedziałam, że tego wieczora nie doczyszczę paznokci. We trójkę minęliśmy garaż, obserwowani przez nachmurzoną Livię z miotłą w garści; dotarliśmy na skraj działki i, chcąc nie chcąc, zabraliśmy się za pielenie. Vipi nie odzywał się do mamy przez następną godzinę, wyrywając chwasty i ciskając je agresywnie na ziemię, a zaczarowana łopatka zagarniała wszystko do kubła. Pomimo czapek i ciemnych okularów słońce dawało się we znaki, grzało nas w karki, a pot lał się strumieniami po twarzach. Co jakiś czas ocierałam czoło rękawicami, marząc, by po wszystkim napełnić wannę lodowatą wodą i zanurzyć się po czubek głowy, ale takie myśli ani trochę nie pomagały. Plecy zaczęły mnie boleć, zanim obrobiliśmy pierwszy rząd ziemniaków, lecz nie odważyłam się poprosić o zgodę na jakieś małe zaklęcie. Doskonale wiedziałam, co usłyszę, w końcu rodzice trąbili nam o tym za każdym razem: „Praca uczy szacunku do złota”. „Jak popracujecie jak mugole, zaczniecie ich doceniać”, „Nie wszystko można rozwiązać za pomocą różdżki” i inne mądrości, które wychodziły nam bokami. Zwłaszcza wtedy, kiedy z nieba lał się żar, a nogi ścierpły od kucania i nie zapowiadało się, by miało się to zmienić przez kilka następnych godzin. Przy szóstej grządce przestałam już sprawiać wrażenie i plewiłam na kolanach, głucha na zrzędzenie mamy, że wytrę dziury w spodniach. O ile rano współczułam sobie tylko trochę, nawet nie chciałam sobie wyobrażać, z jakimi zakwasami przyjdzie mi się zmierzyć jutro zaraz po wstaniu. Co chwilę narzekałam i mamrotałam pod nosem z nadzieją, że to przyniesie ulgę, ale było tylko ciężej i ciężej, zwłaszcza kiedy pomyślałam o obijających się bliźniakach. Natomiast Victorowi szybko przeszły dąsy i zaczął paplać o mistrzostwach, przez co z początku poczułam się jeszcze gorzej.

— Strasznie gburowaty ten Krum — stwierdziła Bes, gdy zaczęliśmy ósmy rząd. Do końca zostało drugie osiem. — Byłby przystojniejszy, gdyby tak się cały czas nie krzywił.

— To nie ma znaczenia! Ważne, jak on lata. Kurka wodna, chciałbym to zobaczyć na żywo…

Makaron z sosem nieprzyjemnie przewrócił mi się w żołądku; automatycznie zaczęłam szybciej przebierać rękami, zagarniając pod paznokcie ziemię, żeby zagłuszyć poczucie winy, lecz mama i brat rozmawiali dalej, jak gdyby nigdy nic. Jak gdybym nic nie zrobiła, a przecież musieli czuć się rozczarowani.

— Będą jeszcze inne mistrzostwa i może nie trzeba będzie oglądać Irlandczyków i Bułgarów. Za cztery lata już na pewno pojedziemy i obejrzymy sobie, jak Polacy wygrywają.

O ile Sophie znów czegoś nie spieprzy i nie trzeba będzie sprzedawać biletów.

Ale Vipi tylko prychnął pogardliwie.

— Jasne! Chyba w snach. Nie z takim kapitanem! W tym roku nie weszliśmy nawet do piętnastki. No i co z tego, że mamy Wrońskiego… do kolejnych mistrzostw na bank zmieni klub, zobaczysz. No nie, Sophie? Byłoby tak samo jak z Bułgarami w tym roku, zajebisty szukający, ale reszta do luftu.

Podniosłam głowę, wciąż trochę zaczerwieniona, ale brat był tak oburzony stanem i kondycją polskiej reprezentacji, że chyba temat tegorocznego meczu w Anglii zszedł na boczny tor. Tymczasem mama tylko pokręciła głową, uśmiechając się do siebie; w jej wiadrze znajdowała się największa kopa chwastów, choć wcale tak bardzo się nie śpieszyła.

— Czy ja wiem… najważniejsze, że pokonaliśmy Niemców — mruknęłam. — Trzysta do dwustu dziesięć… dziesięćdziesię… dziwięćdzies… Putain! No, wygraliśmy dziesięcioma punktami. Ale im dokopaliśmy. 

— Sophie, nie wyrażaj się…

— Tia, a później Korea Północna dokopała nam — przerwał jej, nie zwracając uwagi na ostrzegawczy ton. — Korea Północna! Wstyd.

W tym przypadku oboje z bratem mieliśmy trochę inne definicje tego, co w mistrzostwach było dla naszych Goblinów wstydem, ale podczas tej niegroźnej kłótni ból w plecach zelżał, a słońce nie prażyło już tak nieznośnie, choć cztery godziny później, gdy wróciliśmy do domu — zmęczeni, mokrzy i przegrzani — zjedliśmy podwójną porcję lodów. Zmyliśmy z siebie z Victorem wszystko to, co osadziło się na nas przez cały dzień — smród rzeki, pył i ze cztery warstwy potu, a lodowata woda, o której dumałam podczas pielenia, nie okazała się wcale takim świetnym pomysłem, kiedy w grę wchodziło poparzenie. Musiałam uciec się do ostateczności i posmarować ramiona śmierdzącą maścią. Koniec końców, grill nie doszedł do skutku, za co byłam ojcu ogromnie wdzięczna; kilkutygodniowe niedosypianie i intensywny dzień w ostrej spiekocie dały się we znaki, zanim słońce całkiem schowało się za horyzontem. Podczas kolacji myślałam już tylko o tym, żeby zamknąć się w pokoju na strychu, odciąć się od wieczornego hałasu, kłótni Spajka i Ripa, trzeszczącego radia, od tej czarodziejskiej krzątaniny, fruwających wszędzie talerzy i rzężenia staroświeckiej maszyny do szycia, lecz zamknęłam się na górze dopiero czterdzieści minut później, kurewsko padnięta i rozbita. W przypływie nostalgii rozłożyłam się z atramentem i pergaminem na łóżku, z zamiarem napisania listu do Stefy. Przez całe wakacje nienawidziłam jej, obwiniałam za śmierć Darli, ale momentami tak potwornie tęskniłam, że z trudem panowałam nad łzami. Wściekałam się, że nie pisała. Codziennie wypatrywałam sowy tylko po to, żeby zignorować list. Żeby Stefa cierpiała i nie wyobrażała sobie, że poza nią już nikt mi nie pozostał. Kołysałam się nad kartką, gryzłam stalówkę pióra i rozmyślałam, jak zacząć. Opowiedzieć o rybach i o Pokątnej, jakby nic się nie stało? Naskoczyć, że milczała przez dwa miesiące? Ale w końcu chyba na nic się nie zdecydowałam, bo zasnęłam, zanim nakreśliłam pierwsze słowa, a następnego ranka obudziłam się w zalanej atramentem pościeli. Ostatecznie żadna wiadomość nie powstała, zostałam tylko obsztorcowana przez mamę, kiedy o dziewiątej przyszła otworzyć okno.

~*~

Miałam wielkie plany napisać rozdział na 8k, ale plan ramowy nie pozwolił, a bez sensu lać wodę. Czwarta część „Pottera” zapowiada się problematycznie, bo tak naprawdę nie ma tam za dużo fabuły, nawet teraz czytam sobie „Czarę”, żeby być na świeżo. I wynika mi, że rozdziały będą dość rozwodnione, zwłaszcza że mam dużą grupę bohaterów do przedstawienia, dlatego można się spodziewać wielu scenek, które nie za wiele wnoszą w przebieg samego Turnieju Trójmagicznego, a skupią się na bohaterach. Nie podobało mi się, jak postacie trzecioplanowe (typu Neville, Dean, Seamus, Pansy) zostały potraktowane po macoszemu, więc bardzo prawdopodobne, że dodam im kilka cech od siebie, skoro już mają występować w tym opku.

* Fragment piosenki: Arash Pure Love

20 komentarzy:

  1. ~Olka
    4 lipca 2008 o 21:09

    Fajny,wogóle piszesz fajne opowiadania.Z treści można poznać o czym piszesz.Czytając pierwszy rozdział wiedziałam że to jest o Harrym Potterze….inaczej. Pisz tak dalej.

    OdpowiedzUsuń
  2. ~Seth
    6 lipca 2008 o 21:36

    Czadowe, ale czemu do imienia Seth dodałaś „i”? Czadowy pomysł z tym wplątaniem twojego opowiadania z książką J.K. Rowling ^^ Pozdrawiem i czekam na III rozdział xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:44
      Bo „Seth” mi się kojarzy jakoś tak… źle a jak dodam „i” to już lepiej brzmi

      Usuń
  3. ~dream
    7 lipca 2008 o 15:03

    fajny blog czekam na nastepna nocie

    OdpowiedzUsuń
  4. nieobliczalna@poczta.onet.eu
    7 lipca 2008 o 18:10

    Hej :) Dzięki za komentarz ;] Bleeh, nie lubię tego Amosa xD Wkurzył mnie już w 4 części Harry’ego, jak się to przechwalał Cedrikiem ;] Strona główna mojego bloga to http://www.clementine-edwards.blog.onet.pl :)) Gdy już opublikuję 1 rozdział to dam Ci znać. Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:43
      Mnie też ten Cedrik wnerwiał, ale bardziej jego ojciec

      Usuń
  5. ~Cam.
    8 lipca 2008 o 17:41

    Hej! Całkiem przyjemne opowiadanie :) PRzeczytałam te 2 rozdziały i mam nadzieję, że będziesz mnie informować o newsach :) Ja oczywiście dodam Cię do linek i będe informować Cię o nowych notkach :) Myślę jednak, że nie przeczytałaś mojego opowiadania i nadrobisz to :P:P [wiem, szczera jestem] Pozdrawiam http://www.cameron-riddle.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lipca 2008 o 14:42
      Pisz następne, będę czekała xD

      Usuń
  6. Brillen
    7 września 2008 o 14:22

    Rozdział bardzo fajny:)Już wiem o co chodzi:P Zauważyłam że cześć zdarzeń i wypowiedzi są spisywane z książki.Mi sie to osobiście bardzo podoba:P Czytam dalej:P Buska:*lg-potter.xx.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 7 września 2008 o 14:40
      Taak, ten początek to jest bardzo podobny do książki, ale już im więcej rozdziałów, tym mniejsze podobieństwo do HP J.K.Rowling xD

      Usuń
  7. ~Marcine05
    9 kwietnia 2013 o 15:17

    Dobry pomysł z beretem, zaskoczyłaś mnie faktem, że nie moherowy XD Rozdział bardzo przyjemnie się czyta, zainteresowała mnie fabułą tzn. jestem ciekawy jaką sprawkę ma do załatwienia Sophie ;P Pewnie jakąś niecną ;P Nie chciałem ci spamować pod tamtym rozdziałem więc przeczytałem kolejną część tej historii;p . Patrząc na tamten link, który mi wysłałaś masz sporo tych blogów, wiem, że to będzie głupie pytanie, porównywalne z zapytaniem matki,które jej dziecko jest najlepsze;DD Ale może mi powiesz, który z twoich blogów wg twojej oceny jest najlepszy, może inaczej do któregoś z nich masz jakieś specjalne wspomnienia lub fabuła jaką wymyśliłaś z perspektywy czasu ci się najbardziej podoba itp.? Chyba jestem trochę namolny aczkolwiek lubię rozmawiać lub pisać lub pytać ciekawe osoby, bo za taką cię biorę,gdyż,ponieważ ;p piszesz opowiadania !! ;) Kończąc moją wyczerpującą wypowiedź, który blog polecasz? ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ~Marcine05
      9 kwietnia 2013 o 15:50

      AAAA i czy może ta historia się rozgrywa tak jakby zgodnie z „Czarą Ognia „?

      Usuń
    2. 9 kwietnia 2013 o 16:02
      Taaak, ale kurde, może lepiej nie czytaj lepiej tych rozdziałów tylko zacznij od 150-tego, tam jest już lepiej napisane, te pierwsze odcinki pisało dziecko w podstawówce, haha xD

      Usuń
    3. 9 kwietnia 2013 o 16:05
      Nie jesteś namolny, nawet tak nie mów, Czytelnicy są dla mnie ważni, bardzo ważni, to jedne z najważniejszych osób w moim życiu :)
      Powiem tak – najbardziej jestem przywiązana do SCP, czyli do tego bloga, bo opowiadanie powstało już bardzo dawno temu. A poza tym to w sumie lubię opisy na douce-fleur, acz jest to nieco nudnawe opowiadanie, bardzo sielankowe.

      Usuń
  8. ~Marcine05
    11 kwietnia 2013 o 20:08

    XD Muszę powiedzieć, że miejscami można zauważyć małą „dziecinność” wypowiedzi, jednak wydaje mi się, że masz lekkie pióro, przynajmniej po tych dwóch rozdziałach,które przeczytałem. Także twoje opowiadanie zaczęte w podstawówce jest bardzo ciekawe ;P Kurde a nie zgubie się w fabule jak zacznę czytać od 150? ;d To fajnie, że interesuje cię opinia innych bo zazwyczaj osoby, które prowadzą blogi patrzą na ilość komentarzy i wyświetleń, a nie na to czy ktoś coś pisze ;))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 11 kwietnia 2013 o 20:47
      Co mi po statystyce? Sama sobie mogę pospamować pod postem i na to samo wyjdzie. A im bardziej treściwe komentarze, tym mnie bardziej radują, a jak jeszcze jest krytyka, która ma mnie naprowadzić na właściwą drogę… ohoho, radość xD

      Usuń
  9. ~zakręcona
    26 lutego 2017 o 14:04

    Ejj! Dlaczeego :-(
    Jak chcę coś poczytać to akurat betowanie :–( zaczęło się bardzo ciekawie, czekam na akcję :-Dmyślę że z czasem się zaogni akcja więc. .. betuj skoro musisz xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 26 lutego 2017 o 21:03
      Zobaczysz, jak to wygląda później (tak od 10 rozdziału, bo tych chyba jeszcze nie skasowałam), zrozumiesz, dlaczego chcę betować. XD

      Usuń