31 października 2014

Rozdział 367

         Inez wróciła do Hiszpanii kilka dni później, ponieważ dostała „pilną sowę” od kogoś „bardzo ważnego”. Czym prędzej zabrała swoje rzeczy i wyjechała zaraz po obiedzie. Victor i reszta Ghostów przyjęli to z ulgą, choć mi było trochę przykro, że Bes nie mogła polegać na swojej matce tak, jak my na niej. Przez chwilę nawet wydawało mi się, że czuła się lepiej, gdy Inez była w pobliżu, ponieważ w momencie, kiedy wyjechała, stan Bes znacznie się pogorszył.
         Ja zaś po spotkaniu z Victorem wróciłam do domu Jacquesa. Mimo że czułam się bardzo dobrze wśród swojego rodzeństwa, ciągle wydawało mi się, że w głębi duszy mają do mnie żal. Że uważają mnie za kogoś, kto rozbił naszą rodzinę. Odeszłam wszak, a teraz miałam wrócić z podkulonym ogonem? O wiele lepiej było mi z Jacquesem. Oboje żyliśmy jak na wygnaniu, tyle że wuj mógł zawsze wrócić, a ja…

         Pewnego czerwcowego przedpołudnia odwiedził mnie ktoś całkiem nieoczekiwany. Nie spodziewałam się nikogo, dlatego Jacques mnie zaskoczył, kiedy wkroczył do mojego pokoju z informacją:
- Masz gościa, poprosić?
Nie robiłam niczego, co mogłoby absorbować moją uwagę. Zerwałam się z krzesła, na którym kiwałam się przez cały ranek i przytaknęłam gorliwie. Gdy wuj się cofał, aby wpuścić anonimowego czarodzieja, wpatrywałam się w drzwi, usiłując wyczuć zapach, jednak brak dostępu do krwi zrobił swoje i wszystkie wonie zlewały się ze sobą tak, że każdy człowiek pachniał tak samo.
Tajemniczym przybyszem okazał się być Syriusz. Wyglądał wspaniale, a ja od razu spostrzegłam w zwyczajny, ludzki sposób, że osiadł na nim aromat kobiecych perfum. Spokój po bitwie bardzo mu służył. Jego długie do pasa, kruczoczarne włosy lśniły w ciepłym świetle dnia, skóra na twarzy wyglądała zdrowo i promiennie, a policzki miał delikatnie zarumienione. Od razu rzuciłam mu się w objęcia. Całkowicie zapomniałam, że widzieliśmy się tego samego wieczora, kiedy Bes trafiła do szpitala. Wtedy jednak oko mojego Wszechświata skierowane było tylko na matkę, dziś natomiast mogliśmy poświęcić sobie trochę więcej czasu. Mimo że nieco się od siebie oddaliliśmy, miałam do niego spory sentyment.
- Czym sobie zasłużyłam na twoją wizytę? – Zapytałam, kiedy opadliśmy na łóżko.
Syriusz wyciągnął wygodnie nogi i odpowiedział ze śmiechem:
- Przesiadujesz tu całymi dniami, nie odzywasz się do starego Wąchacza, więc postanowiłem się do ciebie pofatygować. Chociaż powiem szczerze, że ostatnio nie narzekam na nudę, mimo że nie dzieje się właściwie nic ciekawego.
W jego szarych oczach zaigrały takie światełka, że natychmiast mnie zainteresowało, co tak bardzo absorbuje uwagę mego chrzestnego ojca, że nie nuży go polityczna bezczynność.
- Masz na myśli… kobietę? – Zapytałam, uśmiechając się złośliwie.
Mimo że Syriusz był przystojnym mężczyzną, nie potrafiłam go sobie wyobrazić z jakąś dziewczyną. Miał naturę samotnika. Jednak nie myliłam się, ponieważ Black uśmiechnął się tak, jak jeszcze nigdy dotąd i chyba troszkę się zarumienił. Pierwszy raz widziałam go tak zmieszanego.
- Kilka dni temu wprowadziła się do mnie Primavara, między nami już dawno nie było tak dobrze – odparł i żart całkowicie go opuścił, mówił teraz ze mną zupełnie szczerze.
- Na stałe?
Skinął głową. Bardzo chciałam natychmiast polecieć z nim do jego domu i ją zobaczyć, wypytać o wszystko, sprawdzić, jak bardzo się zmieniła, dowiedzieć się, co robiła przez ten czas. Ale musiałam usiedzieć na miejscu, co nie było łatwe. Mimo że Syriusz nie był osobą, która nadawała się do stałych związków, mogłam połączyć go tylko z Primą. Choć nie znałam jej zbyt długo, wiedziałam, że będzie dla Wąchacza idealną towarzyszką. Czułam rozpierającą mnie radość, gdyż zaledwie miesiąc po bitwie prawie wszyscy moi bliscy zaczynali na nowo układać sobie życie. Byli po prostu szczęśliwi, jakby w Hogwarcie nic się w ogóle nie stało, a to w jakiś sposób łagodziło moje poczucie winy. A no właśnie… Hogwart.
Posmutniałam trochę, co nie umknęło uwadze Syriusza, który zapytał:
- Coś nie tak?
- Nie, tylko… Mam trochę wyrzuty sumienia przez to, co się stało – odparłam niechętnie. – No wiesz, bitwa i te sprawy… Hogwart pewnie jest jedną wielką kupą gruzu, przez naszą pazerność zniszczyliśmy historyczny budynek. Gdzie teraz dzieci będą się uczyć?
Byłam przekonana, że Black zasępi się podobnie jak ja i przytaknie, jednak on uśmiechnął się jeszcze radośniej, co trochę mnie oburzyło, ponieważ spodziewałam się po nim większej empatii i powagi. Syriusz szybko to wyjaśnił:
- Nie jest tak źle, a śmierciożercy nie są takimi mocarzami, jak ci się wydaje. Jeśli chcesz, możemy tam polecieć, przekonasz się.

         Podglądanie z krzaków nie było czymś, co by mnie usatysfakcjonowało, ale zgodziłam się. Zabraliśmy ze sobą Jacquesa, po czym od razu teleportowaliśmy się do Hogsmeade. Wioska wyglądała na nienaruszoną, jakby bitwa o szkołę nigdy nie miała miejsca. Wszystko wróciło do normy i, choć aportowaliśmy się po środku biegnącej przez Zakazany Las ścieżki, byłam przekonana, że mieszkańcy znów cieszyli się życiem i nadchodzącym latem.
         Przez kilka minut szliśmy w milczeniu drogą, którą ciągnięte przez testrale drewniane karety wiozły uczniów pod szkolną bramę, lecz w końcu stwierdziliśmy, że w moim przypadku bezpieczniej byłoby spotkać centaura, niż kogoś pracującego przy odbudowie zamku, więc wkroczyliśmy do lasu. Po grzbiecie przebiegły mi znajome dreszcze radości i tęsknoty, które zawsze towarzyszyły mi podczas powrotu do Hogwartu po długich wakacjach. Jednak była w naszym trzyosobowym gronie osoba, która bardziej tęskniła za tym miejscem.
         Widać było, że podczas swojej nauki w Hogwarcie Jacques przestrzegał regulaminu jak na dobrego ucznia przystało, ponieważ w ogóle nie znał grogi do szkoły, zatem nigdy nie wymykał się do Zakazanego Lasu. Nie wtrącał się również do naszych wspominek, jedynie przysłuchiwał się im z większą bądź mniejszą aprobatą, która objawiała się bladymi, pobłażliwymi uśmiechami rozciągającymi jego wargi.
- Kiedy byliśmy z trzeciej klasie, zwabiliśmy Smarka do lasu – mówił Black, a jego oczy połyskiwały w chłodnym półmroku wewnętrzną radością, którą wywołały wspomnienia z najszczęśliwszych lat jego życia. – Ten idiota zawsze dawał się nabierać Jamesowi i tym razem nie zwietrzył podstępu. A może się domyślał, że zamierzamy zrobić mu jakiś dowcip? Pewnie chciał, żebyśmy wpadli i dostali szlaban, ale nie tym razem…
- Już raz go nabraliście i nie wyszło wam to na dobre – wtrącił się Jacques, patrząc znacząco na Wąchacza, który tylko zarechotał pobłażliwie, choć wszyscy wiedzieliśmy, którą historię miał na myśli Serpens.
- No tak, ale w tym nie było nic niebezpiecznego, Snape po prostu poleciał za nami do Zakazanego Lasu, myśląc, że jesteśmy głupcami i nie zdajemy sobie sprawy z tego, że nas śledzi – odparł Syriusz, machając beztrosko ręką. – Zaprowadziliśmy go prawie do samego gniazda akromantuli, było strasznie ciemno, a ten kretyn nie zapalił różdżki i przykleił się do wielkiej pajęczyny tuż przy wejściu. Było tak ciemno, że Snape stracił nas z oczu i tak się przestraszył, że zaczął miotać zaklęciami we wszystkie strony, co oczywiście zwabiło pająki. Na szczęście Hagrid jakimś cudem znalazł się w środku tego gniazda i uwolnił Smarkerusa. Wszyscy dostaliśmy miesięczny szlaban u Filcha, musieliśmy we trójkę czyścić klopy. Nawet te w łazience Jęczącej Marty.
Przez chwilę śmialiśmy się cicho z tej głupiej historyjki, nawet Jacques nie starał się powstrzymać uśmiechu, jednak szybko zapadło między nami całkowite milczenie. Szliśmy, nie mówiąc ani słowa, wsłuchani w trzaskające pod naszymi stopami suche liście, gałązki i szyszki. Mimo że poza mną, Czarnym Panem i Severusem nie było nikogo we Wrzeszczącej Chacie w noc, kiedy Voldemort usiłował zabić swego najwierniejszego sługę, jakimś cudem wiadomość o tym, co się wtedy zdarzyło rozeszła się nie tylko wśród śmierciożerców, ale obiegła także członków Zakonu Feniksa. Niemniej jednak nigdy nie drążyłam tego tematu, zapytałam tylko, siląc się na obojętność:
- Kontaktowałeś się ze Snape’em po bitwie?
Syriusz zaprzeczył krótko i znów zapanowało niezręczne milczenie. Ostatnio bardzo często rozmyślałam o tym, co mogło przydarzyć się Severusowi zaraz po tym incydencie we Wrzeszczącej Chacie. Im więcej czasu mijało od bitwy, tym bardziej się niepokoiłam, niejednokrotnie planowałam też eskapadę do owego miejsca, aby się upewnić, że ciało Mistrza Eliksirów nie gnije pomiędzy roztrzaskanymi meblami.
         Nagle krajobraz zaczął się zmieniać. Drzewa rosły od siebie coraz dalej, a na horyzoncie pojawiły się hogwardzkie błonia. Serce zadrżało mi z niecierpliwości, a ja automatycznie przyspieszyłam kroku, jednak Syriusz prędko mnie powstrzymał i przyłożył palec do ust. Podpełzliśmy praktycznie do samej granicy pomiędzy Zakazanym Lasem a terenem szkoły. Dokładnie widziałam majaczący w oddali zamek. Kiedy widziałam go po raz ostatni, niektóre wieże wciąż dymiły, a wygryzione niebezpiecznie ściany trzymały się chyba tylko dzięki magii. Chatka Hagrida przysłaniała mi widok, jednak bez problemu mogłam spostrzec, że szkoła wyglądała niemal tak dobrze, jak przed bitwą. Dachy i ściany były załatane, a w powietrzu nie było śladu po czarnych kłębach dymu. Zorane, pokryte gruzem błonia ktoś pięknie uporządkował. Zupełnie tak, jakby nic się nie stało. Zerknęłam przelotnie na swoich towarzyszy. Syriusz chyba musiał tutaj wcześniej bywać, a może nawet pomagać przy remoncie szkoły, ponieważ widok ten nie zrobił na nim najmniejszego wrażenia, natomiast Jacques… On chłonął wzrokiem każdy kawałek rozciągającego się przed nim obrazu. Uśmiechnęłam się do siebie, kiedy to ujrzałam. Byłam bardzo wdzięczna Syriuszowi, że nas tutaj zabrał. Uspokoił moje sumienie, a memu opiekunowi ofiarował widok, którego brakowało mu od lat.
- Można bliżej? – Zapytałam szeptem, lecz Wąchacz nawet nie zdążył skierować wzroku w moją stronę, bo ja już wstałam i ruszyłam pędem w stronę szkoły.
         Prędko uniosłam się w powietrze, a blask słońca na niezapominajkowym, czystym niebie natychmiast mnie oślepił. Bardzo szybko przybrałam błękitny kolor, abym mogła dłużej pozostać niezauważalna i zbliżyłam się do zamku tak, jak tylko mogłam najbardziej. Natychmiast zauważyłam pośród wielu pracujących jak mrówki osób te, które znałam i w przeszłości lubiłam. W oczy rzuciła mi się stojąca na dziedzińcu Tonks, której różowe, krótkie włosy widziałam już z daleka. Towarzyszył jej jakiś chudy, odziany w brąz mężczyzna, którym był zapewne Remus Lupin, a także ładna, choć już nieco starsza kobieta o twarzy tak podobnej do Bellatriks, że musiałam nieco zniżyć lot, aby się upewnić, że to nie Lestrange postanowiła zdradzić Czarnego Pana i przystać do członków Zakonu Feniksa.
         Obleciałam zamek dookoła i stwierdziłam, że na zewnątrz wyglądał tak, jak przed bitwą. Usunięto gruz, kolorowe szkło z powybijanych okien, nie było także śladów krwi, której podczas potyczek było tu tak wiele. Kiedy tak szybowałam nad Hogwartem niczym złakniony sęp, poczułam w sercu swego rodzaju ukłucie zazdrości. Bardzo żałowałam, że nie mogłam wylądować i pomóc im wszystkim w odbudowie szkoły, zwłaszcza, że nigdy tak naprawdę nie chciałam, aby śmierciożercy doprowadzili ją do takiego stanu. Kiedy przelatywałam nad jeziorem, dostrzegłam kilku moich szkolnych znajomych, którzy siedzieli w cieniu wielkiego dębu i pałaszowali obiad, który musieli wynieść z zamku. Był wśród nich Neville i Luna, w oczy rzuciła mi się też rozwiewana przez letni wiaterek grzywa rudych włosów Ginny. Z jednej strony bardzo się ucieszyłam, że widzę ich całych i zdrowych, pełnych zapału do odbudowy nowego świata, choć na myśl, że będę musiała wrócić do ponurego domu Jacquesa i czekać na jakiś gest ze strony Czarnego Pana bądź Dumbledore’a…
         Natychmiast oddaliłam się od zapewne odpoczywających po ciężkiej, przedpołudniowej pracy znajomych, aby zbadać, co działo się w środku. Wiedziałam, że to o wiele bardziej niebezpieczne od swobodnego latania wysoko ponad dachami szkoły, jednak ciekawość paliła mnie w środku niczym trucizna. Korzystając z wampirycznych właściwości swego ciała, przemknęłam niezauważona głównym wejściem, przy którym stali jacyś nieznani mi mężczyźni i oto znalazłam się w sali wejściowej. Spodziewałam się, że ujrzę tam całą masę ludzi, jednak spotkałam tam tylko jakąś ładną, ciemnowłosą dziewczynę. Miałam szczęście, że przechadzała się z wyciągniętą przed siebie różdżką po szczycie głównych schodów i mnie nie zauważyła, jednak kiedy obok niej przebiegałam, chyba poczuła jakiś powiew, ponieważ wzdrygnęła się gwałtownie i rozejrzała dookoła. Rzuciłam na nią okiem, kiedy zatrzymałam się bezpiecznie w opustoszałym, wysprzątanym korytarzu. Dziewczyna najprawdopodobniej stwierdziła, że to duch, ponieważ tylko wzruszyła lekko ramionami, coś do siebie mruknęła i ruszyła w dalszą drogę. Ja natomiast omiotłam wzrokiem cały długi korytarz. Dopiero tutaj można było zobaczyć, że bitwa jednak się odbyła. Podłoga, owszem, była uprzątnięta, a dziury w niej załatane, ale w ścianach i suficie wciąż widać było olbrzymie kratery. Wszystkie całe ramy były puste, natomiast te zniszczone ktoś pozdejmował z gwoździ i zrobił z nich w kącie spory stos, który czekał na naprawę.
         Zapuściłam się może niezbyt daleko, jednak zdążyłam zauważyć, jak wiele już zostało tu zrobione. W moim sercu pojawiła się iskierka nadziei, że uda im się wszystko odbudować do końca sierpnia, a pierwszego września dzieciaki znów, jak co roku, przyjadą tu pociągiem, aby móc, jakby nigdy nic, studiować w spokoju magię.
Uniosłam różdżkę i machnęłam nią krótko w kierunku sporego otworu w podłodze, przez który mogłam spokojnie włożyć głowę i spojrzeć na to, co działo się piętro niżej, jednak nic się nie stało. Po tych krótkich, acz dokładnych oględzinach miejsc, w których nie spotkałam nikogo szybko zdałam sobie sprawę, że niektóre zaklęcia zostawiły po sobie magiczne ślady, przez które nie można było za pomocą zwykłych czarów załatać dziur lub naprawić niektóre przedmioty, wszędzie jednak panował idealny porządek, tak, jakby dyrektor Hogwartu zatrudnił do pracy dodatkowo dziesięciu nowych Filchów.
Spróbowałam jeszcze kilku zaklęć, w tym wyczarowania nowych kamiennych płyt, aby załatać dziurę, jednak nic nie pomogło. Dlatego wycięłam w podłodze równy, sporej wielkości kwadrat w miejscu, w którym był otwór i patrzyłam, jak spada on na podłogę piętro niżej. Nieprzyjemny, głuchy odgłos tąpnięcia rozległ się zarówno na drugim, jak i pierwszym piętrze. Szybko wstawiłam w kwadratową dziurę wyczarowane wcześniej płyty i przyspawałam je za pomocą różdżki. Otwór rozjarzył się białym, oślepiającym blaskiem, jakbym kamiennymi kaflami przykryła słońce, a dziura natychmiast zniknęła. Wyprostowałam się z zadowoloną miną, a serce rozpierała mi cudowna lekkość. Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu podobnego defektu, jednak zamiast zniszczonych ram czy wysadzonych zaklęciem okien dostrzegłam stojącą niedaleko zakrętu Lunę, która przyglądała mi się szeroko otwartymi oczami i uśmiechała się z tajemniczym rozmarzeniem. Poczułam się tak, jakby ogromny głaz upadł mi na samo dno żołądka. Krukonka otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale ja już wystrzeliłam przez dziurę, która przed bitwą była wysokim oknem wypełnionym kolorowymi, szklanymi witrażami. Wiatr ostro ciął moją skórę, a włosy boleśnie chlastały twarz, jednak nie mogłam zwolnić. Serce wciąż waliło mi z całych sił w piersiach, a całe ciało drżało tak, że leciałam niczym ptak ze zranionymi skrzydłami. Oby jak najdalej od Hogwartu.
         Na początku chciałam wrócić po Syriusza i Jacquesa, jednak bałam się, że Luna zawiadomi jakiegoś bardziej doświadczonego czarodzieja, który wzmocni barierę ochronną dookoła szkoły i nie będę mogła już się stąd wydostać. Czułam, jak przelatuję przez delikatną, płynną bańkę zaklęć, którymi otoczony był zamek i błonia. Kiedy opuściłam teren szkoły, poczułam się nareszcie bezpieczna. W powietrzu teleportowałam się na posesję wuja, a kiedy weszłam do przyjemniej chłodnej, opustoszałej kamienicy, natychmiast opadłam zmęczona na kanapę. W głowie kręciło mi się niemiłosiernie, gdyż pozwoliłam sobie na zbyt szybki lot, jednak nie dbałam o to. Ważne było, że wróciłam bezpiecznie do domu. Wąchacz miał rację. Nie powinnam była tak ryzykować. Obojętne mi były intencje Luny, być może nie miała w stosunku do mnie złych zamiarów, jednak doskonale wiedziałam, że z pewnością podzieli się tą wiadomością chociażby z Neville’em, który już nie był do mnie tak przyjaźnie nastawiony. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że naprawdę mam na tym świecie wrogów, którzy nie zawahają się, aby zemścić się na mnie za czyny Czarnego Pana.

*

         Jacques i Syriusz wrócili dopiero po godzinie czwartej po południu, gawędząc ze sobą spokojnie, choć widziałam po ich twarzach, że coś ich trapiło. Jednak w chwili, kiedy mnie zobaczyli, oboje uśmiechnęli się do siebie z zadowoleniem.
- Jak zwykle – odezwał się ze śmiechem Black i rozsiadł się wygodnie w fotelu naprzeciwko mnie. – Po co wracać po starych przyjaciół, skoro można sobie zwiedzić Hogwart od środka i przylecieć do domu.
Jacques nie przyjął tego tak optymistycznie, jak jego towarzysz. Przyniósł z kuchni trzy butelki piwa kremowego i rzekł, a w jego głosie mogłam bez trudu dosłyszeć rozczarowanie:
- Uznałaś to za świetny żart, co? Nie pomyślałaś, że będziemy się z Łapą martwić?
Poczułam się jednocześnie rozwścieczona, jak i przytłoczona tymi po części żartobliwymi i poważnymi oskarżeniami, jednak opanowałam nerwy, gdyż zdałam sobie sprawę z tego, że faktycznie musieli się trochę niepokoić, dlatego odpowiedziałam tak spokojnie, jak tylko mogłam:
- Chciałam wrócić, ale wpadłam na Lunę Lovegood i spanikowałam, przepraszam. Jakim cudem jej w ogóle nie wyczułam?
Ostatnie zdanie wymruczałam raczej do siebie, niż do nich, jednak moje słowa trochę udobruchały Jacquesa, bo usiadł z cichym westchnieniem na kanapie, a jego twarz nieco się rozluźniła. Syriusz natomiast chyba faktycznie był święcie przekonany, że jestem w stanie wyjść z każdej opresji cało, bo tylko machnął w swój lekceważący sposób ręką, pociągnął spory łyk chłodnego, słodko cierpkiego napoju i powiedział:
- Luna nic by ci nie zrobiła. Tak samo jak i reszta Zakonu, która cię zna, ja bym się bardziej obawiał tych sztywniaków z ministerstwa. Wiem, że teraz, kiedy Kingsley jest ministrem, sporo się poprawiło, ale niektóre fałszywe hieny nadal pozostały hienami, które tylko czekają, aż komuś powinie się noga.
Mimo że atmosfera nieco się rozluźniła, a Syriuszowi wrócił humor, jakoś nie mieliśmy ochoty na wspominanie dawnych czasów czy na roztrząsanie spraw Hogwartu. W zamian za to Jacques postanowił podzielić się z nami swoją historią. Doskonale wiedziałam, że służył w mugolskiej armii, jednak jakoś nie przyszło mi do głowy podczas tych wielu śmiertelnie nudnych wieczorów zapytać go o to, skąd ten pomysł.
- Nasi rodzice nigdy nie byli jakoś specjalnie… zaściankowi. Zaściankowi, tak, to dobre słowo – mówił, a ja widziałam, jaką przyjemność sprawiają mu wspomnienia związane ze szkołą, dlatego słuchałam z jeszcze większą uwagą. – Być może gdyby ojciec z większym zapałem pielęgnował w nas przekonanie, jak ważna jest czystość krwi i nasze pochodzenie, Bonitus pewnie wyrósłby na lepszego człowieka. Ale my nigdy nie mieliśmy ze sobą dobrego kontaktu, ja zawsze byłem tym odludkiem, a Bonek z kolegami wolał robić sobie żarty z pierwszoroczniaków z Hufflepuffu. Kiedy w szóstej klasie powiedziałem, że chciałbym zrobić mugolską maturę, rodzice byli ze mnie dumni, że mają tak wszechstronnego syna, a on jak zwykle wyśmiał mnie i rozpowiedział swoim kumplom, jakiego ma brata zdrajcę. Ale nie miało to dla mnie znaczenia, ja od zawsze chciałem służyć w armii, nie pociągała mnie kariera aurora, o wiele bardziej podobała mi się broń, która wcale nie jest taka prosta w obsłudze, na jaką wygląda, te piękne mundury i wizja ewentualnej walki o wolność… Możecie się śmiać – dodał, widząc, jak wymieniamy z Syriuszem porozumiewawcze uśmiechy – ale tak wtedy myślałem. I myślę do dziś. Nie marnowałem czasu na szczeniackie psikusy, tylko skupiłem się na nauce, aby móc swobodnie po SUMACH zacząć przygotowania do matury. Dzięki odrobinie magii udało mi się sfabrykować świadectwa z mugolskich szkół, pozaliczać wszystkie przedmioty i po ukończeniu Hogwartu przystąpić do egzaminu dojrzałości. Później wyjechałem do Francji, dostałem się na studia… Tak naprawę większość czasu spędziłem wtedy wśród mugoli i przyznam, że nie są oni takimi tępakami, jak sądzą maniacy czystości krwi.
Tym razem to on spojrzał na nas z nieco złośliwym półuśmieszkiem, a cała złość wyparowała w sekundę. Byłam tak zaaferowana swoją przeszłością i tajemnicami, które były dla mnie jeszcze bardziej mroczne i zamglone, niż niepewna przyszłość, że nie zwróciłam uwagi na to, że inni mogą mieć również swoje historie równie interesujące, jak moja. Oczy otworzyły mi się na ludzi, których nienawidziłam, ba, dzięki słowom Jacquesa pomyślałam sobie nawet, że być może warto odkryć przeszłość także i mojego biologicznego ojca, postarać się go zrozumieć… Jednak nie było dane zastanawiać się nad tym dłużej, ponieważ w tej samej chwili tuż nad naszymi głowami zmaterializował się z cichym pyknięciem Flagro, przynosząc ze sobą delikatne ciepło oraz czerwonozłoty poblask podobny do zachodzącego krwawo słońca. W połyskującym, miedzianym dziobie trzymał byle jak poskładany kawałek pergaminu, który wyglądał tak, jakby autor pospiesznie oderwał kawałek kartki z pierwszej lepszej gazety i nabazgrał na nim byle jak kilka słów, które z trudem odczytałam:

         Jesteśmy wszyscy w szpitalu, mamie się pogorszyło, przybądź tak szybko, jak możesz.
         Sethi

Jeszcze zanim Flagro upuścił mi na głowę ten liścik, poczułam, jak żołądek podskakuje mi do gardła, natomiast w momencie, kiedy zapoznałam się z jego treścią, zrobiło mi się nieznośnie gorąco, a serce waliło mi w piersi jak oszalałe.
- I co? – Ponaglił mnie Syriusz, który również szybko utracił dobry humor.
- Tata napisał tylko, żeby szybko przyjść do szpitala, bo z mamą jest kiepsko – te słowa przeszły mi przez gardło z takim trudem, jak wielka, ciężka, zbita kula.
         Coś sparaliżowało moje członki, wciąż siedziałam sobie wygodnie na kanapie obok Jacquesa, który zaczął szarpać mnie za ramię. Dopiero to mnie ocuciło. Choć Sethi nie napisał, co właściwie się stało, wiedziałam, że musi być bardzo źle, inaczej nie wysyłałby Flagro. Mimo że na zewnątrz wciąż było jasno, a pora odwiedzin z całą pewnością jeszcze się nie skończyła, nie mogłam czekać, aż zapadnie zmrok i wszyscy odwiedzający swoich bliskich opuszczą szpital, teraz liczyła się każda sekunda. Tak, jak wtedy, kiedy dostałam wiadomość, że Bes trafiła do Świętego Munga. Tylko wtedy towarzyszył mi wszechmocny Armand i rozsądny Bartemiusz, który zawsze służył mi dobrą radą. A teraz miałam przy sobie jedynie porywczego Syriusza i Jacquesa, który pół życia spędził z mugolami i nie miał zielonego pojęcia, jak sobie poradzić ze smoczym zapaleniem oskrzeli. Czułam się jak schwytany w pułapkę lis, którego jedyną deską ratunku było odgryzienie swej własnej nogi. I to właśnie musiałam zrobić, choć cholernie się bałam, że w emocjach coś sknocę i pogorszę całą sytuację.
         Jacques polecił mi, abym dostała się do szpitala jak najprędzej, a oni dostaną się tam w bardziej przyziemny sposób – za pomocą kominka. Bez słowa skinęłam sztywno głową i wbiegłam na najwyższe piętro, po czym wdrapałam się po drabinie na dach, skąd mogłam bez obaw wzbić się w powietrze. Ślepa byłam na piękno zachodzącego słońca, rozkrwawione promienie, które zalewały złotem i fioletem całe niebo, na którym za kilka godzin zaczną rodzić się gwiazdy, nieczuła pozostałam dla ciepłego, przyjemnie opływającego moje ciało powiewu pachnącego latem. Znów leciałam zbyt szybko, wiedziałam, że kiedy wyląduję, będę się bardzo źle czuła, jednak to było dla mnie w tej chwili najmniej ważne.
         Mimo rozbieganych myśli i całkowitego braku rozsądku, który opuścił mnie w chwili, w której najbardziej go potrzebowałam, zachowałam w sobie odrobinę inteligencji i skierowałam się prosto do okna, za którym zapewne zgromadzona była cała moja rodzina, a nie do głównego wejścia, jak jeszcze kilka minut temu chciałam uczynić. Z nieprzyjemnym trzaskiem wylądowałam na parapecie i obiłam sobie boleśnie kolana. Przykleiłam nos do szyby, przez którą faktycznie ujrzałam wszystkich Ghostów. Brakowało tylko Livii. Pierwszy zauważył mnie Victor i to on wpuścił mnie do środka. Kiedy wgramoliłam się niezgrabnie na podstawione przez brata krzesło, poczułam, jak świat wiruje mi w głowie, jednak nie dałam się zwyciężyć słabości, która stopniowo zaczęła mijać. Mój wzrok od razu powędrował w stronę matki, która na pierwszy rzut oka nie wyglądała wcale tak źle, jak się spodziewałam. Na jej twarzy, owszem, pojawiły się już paskudne, cuchnące zgnilizną strupy o zielonkawym odcieniu, jednak Bes leżała w łóżku jakby nigdy nic, oczy miała spokojne, a usta rozciągały się lekko w bladym, acz radosnym uśmiechu. Jedyne, co mnie zaniepokoiło, to fakt, że rany, które pokrywały sporą część odkrytego ciała nie były opatrzone.
- Skąd ten list? – Zwróciłam się do ojca, nie kryjąc swych pretensji.
Byłam zła, że napędził mi strachu tym niedbałym, krótkim listem. Jednak w tym samym czasie na korytarzu rozległy się przyspieszone kroki, a sekundę później w drzwiach stanął Syriusz, a zaraz za nim do sali wpadł Jacques. Oboje byli nieco zdyszani i przestraszeni, choć ich ciała tego nie zdradzały. Wąchacz natychmiast zapytał, jak Bes się czuje, ale Sethi zignorował i jego, tylko dał nam znak, abyśmy za nim wyszli. Byłam tak zdenerwowana i zaniepokojona, że bez słowa udałam się za ojcem, depcząc mu po piętach. Nawarstwiające się wciąż tajemnice zaczęły mnie powoli drażnić.
- Dlaczego nie chcesz mówić przy wszystkich? – Spytałam natychmiast, kiedy stanęliśmy wszyscy pod ścianą tuż obok drzwi, aby nikt przebywający na sali nie mógł nas zobaczyć.
Mimo że korytarz był całkiem pusty, Sethi mruknął tak cicho, jakby otaczała nas cała gromada obcych, wrogo nastawionych ludzi:
- Nie chcę, żeby dziewczynki słyszały. Nie powinienem ich tu zabierać, widziałaś, jak wygląda Bes… Ale obie uderzyły w bek i rozmowa się skończyła.
Nie dałam mu dokończyć, tylko od razu na niego naskoczyłam, tym razem z innego powodu:
- Gdzie są uzdrowiciele? Dlaczego mama nie ma jakoś opatrzonych tych ran? Przecież może wdać się zakażenie…
- Nie przerywaj mi. – Sethi również stracił cierpliwość. – Byli tutaj po południu, majstrowali coś przy tym świństwie ze trzy godziny, a kiedy już wyszli, stwierdzili, że to tylko kwestia dni. Stwierdzili, że Bes jest silna, wytrzyma może ze dwa tygodnie…
Byłam w szoku, że mówi o tym z takim spokojem. Jego poszarzała twarz nie wyrażała już żadnych emocji czy uczuć poza zmęczeniem. Wiedziałam, że jemu musi być o wiele ciężej, niż mi czy mamie, ponieważ został z dnia na dzień z całym domem, dziećmi i problemami całkiem sam, nie otrzymał pomocy ani od Livii, która nas opuściła, ani ode mnie, bo wolałam ukryć się bezpiecznie u Jacquesa i użalać się nad sobą, ale jakoś nie potrafiłam do siebie dopuścić tej prawdy. Prościej było mi go oskarżać o to, że nie walczył o mamę, tylko bezczynnie czekał na diagnozę, którą postawią leniwi uzdrowiciele.
- A wiedzą chociaż, jak można złagodzić objawy? – Zapytał Syriusz, rozluźniając tym samym atmosferę.
- Podają jej eliksir uzupełniający krew i jakieś środki przeciwbólowe, dlatego jest ciągle taka spokojna – odparł krótko.
Nie mogłam już tego słuchać. Oni wszyscy mówili ze sobą tak, jakby Bes była tylko jakąś fikcyjną postacią z książki, której losy już dawno przesądził autor. Jeśli przekartkowałby tę powieść nieco dalej, można byłoby przeczytać, czy poradziła sobie z chorobą, czy przegrała walkę.
- Przecież ona rozkłada się żywcem – wycedziłam przez zaciśnięte zęby, z całych sił walcząc ze łzami pchającymi się do moich oczu. – A wy pieprzycie coś o eliksirze uzupełniającym krew i środkach przeciwbólowych…
- Sophie, uzdrowiciele powiedzieli już, że nic się nie da zrobić – przerwał mi Jacques, który do tej pory nie odezwał się ani słowem. – Nie znasz się na tym, więc skąd możesz wiedzieć, co jest dobre dla Bes?
Gniew przedarł się przez zaporę zlepioną z innych emocji. Niepokój, strach, poirytowanie, niepewność… To wszystko natychmiast zniknęło, a wściekłość całkowicie mnie wypełniła. Nie mogłam uwierzyć w naiwność wuja. We trójkę wraz z ojcem i Syriuszem stali teraz naprzeciwko mnie, tworząc jeden front, a ja byłam teraz całkiem sama. Zupełnie tak, jak wtedy, kiedy znaleziono Livię. Nie mogłam uwierzyć, że nawet Black był pozbawiony intuicji. Byłam pewna, że gdyby był ze mną Harry Potter, poparłby mnie, ponieważ on również potrafił mniej lub bardziej trafnie określić, że istnieje jeszcze inne wyjście poza tym narzuconym przez system.
- Może i się nie znam, ale nie wierzę ślepo w to, co mówią mi inni – odpowiedziałam podniesionym głosem. – I nie będę stać bezczynnie i się gapić, kiedy jeszcze nie jest za późno na to, żeby coś zrobić.
Odepchnęłam Syriusza na bok i wkroczyłam na salę. Poczucie konieczności i wściekłość, którą tylko podsycała głupota moich rozmówców natychmiast wymazała z mojego serca strach. Drżałam na całym ciele, a łzy wciąż dygotały na granicy moich oczu, kiedy chwyciłam z całej siły za rękę najpierw Tanię, potem jej siostrę i popchnęłam je trochę zbyt brutalnie w stronę drzwi, mówiąc do Ripa:
- Zabierz je stąd. W tej chwili.
- Ale tata…
- Zabieraj je!
Dziewczynki, które jeszcze chwilę temu były rozluźnione i nawet lekko uśmiechnięte, teraz zbladły, a na ich gładkich twarzach pojawiły się zmarszczki przerażenia. Jeszcze nigdy pry nich tak bardzo nie wybuchłam, przez co poczułam ukłucie wyrzutów sumienia, ale nie mogłam już dłużej czekać. Gniew wciąż we mnie szalał, ale wiedziałam, że jeśli jeszcze chwilę poczekam, odwaga mnie opuści i stchórzę.
Patrzyłam, jak Rip posłusznie wychodzi z bliźniaczkami, które chyba z ulgą opuściły salę, bo nie obejrzały się za siebie ani razu. Ja również szybko odwróciłam wzrok od drzwi i skierowałam go na matkę, która wciąż uśmiechała się delikatnie. Dopiero teraz zauważyłam, że jej oczy nieco już przygasły, a spojrzenie było mętne, a nawet nieobecne.
- Co ty chcesz zrobić? Słyszałaś ojca – wysyczał Victor.
- Był u mnie wczoraj Harry Potter – poinformowała mnie Bes.
Poczułam, jak coś ściska mnie boleśnie w gardle, a oczy palą żywym ogniem. Twarz miałam już mokrą od łez, choć wciąż uparcie z nimi walczyłam.
- Cudownie – odpowiedziałam, po czym szybko warknęłam do brata: - No i co z tego? Chcesz, żeby matka do śmierci piła te ogłupiające eliksiry?
Odepchnęłam go i zignorowałam powolne, nieskładne upomnienie Bes, abym nie biła się z Vipim, bo jesteśmy już przecież dorośli. Nie mogłam uwierzyć, że wystarczyło kilka porcji jakichś pseudo uspokajających, przeciwbólowych wywarów, aby mama całkowicie zdziecinniała. Nie tak chciałam ją zapamiętać. Nie chciałam widywać ją codziennie w tym szpitalnym łóżku i obserwować, jak z dnia na dzień jest coraz słabsza, jak gnije jej skóra, odpadają uszy, nos, później palce… Na głowie już miała chustkę, pod którą miała z całą pewnością niewiele włosów przetykanych gnijącymi, brązowymi plamami odsłaniającymi czaszkę. Wszystko to przerażało mnie jeszcze bardziej niż sama śmierć – powolne konanie z jednym wyborem: potworna męka albo otumanienie i halucynacje.

- She was so young with such innocent eyes*
She always dreamt of a fairytale life 
And all the things your money can't buy 
She thought daddy was a wonderful guy 
Then suddenly, things seemed to change 
It was the moment she took on his name 
He took his anger out on her face 
She kept all of her pain locked away 

Oh mother, we're stronger 
From all of the tears you have shed 
Oh mother, don't look back 
Cause he'll never hurt us again 
So mother, I thank you 
For all you've done and still do 
You got me, I got you 
Together we always pull through 
We always pull through 
We always pull through 
Oh mother, oh mother, oh mother 

It was the day that he turned on his kids 
That she knew she just had to leave him 
So many voices inside of her head 
Saying over and over and over, 
"You deserve much more than this" 

She was so sick of believing the lies and trying to hide 
Covering the cuts and bruises (cuts and bruises) 
So tired of defending her life, she could have died 
Fighting for the lives of her children 

Oh mother, we're stronger 
From all of the tears you have shed
Oh mother, don't look back 
Cause he'll never hurt us again

So mother, I thank you
For all that you've done and still do
You got me, I got you,
Together we always pull through. 
We always pull through 
We always pull through 
Oh mother, oh mother, oh mother 

All of your life you have spent 
Burying hurt and regret 
But mama, he'll never touch us again 
For everytime he tried to break you down 
Just remember who's still around 
It's over and we're stronger 
And we'll never have to go back again 

Byłam już wykończona, czułam się tak, jak po szybkim, długim, męczącym locie, który nie był wskazany tak młodym wampirom jak ja. W oczach mi wirowało, a głowa była niezwykle ciężka, widziałam kilka łóżek i klika mam. Z setek oczu, uszu i ust wydobywały się całe kłęby trującego, cuchnącego, szarozielonego dymu, który całkowicie mnie opętał. Rozwarł moje szczęki i wsiąknął głęboko w moje ciało, tak, że nie szalał już tylko w nim, ale dostał się także do głowy. Był już w mózgu, a przez mózg przeszedł do umysłu. I nie myślałam już trzeźwo, wszystko, co później robiłam było jednym wielkim odruchem. Poczułam tylko, jak opadają mi włosy.

Oh mother don't look back again
Cause he'll never hurt us again
And I thank you for everything you've done
Together we always move on
You got me, I got you
Always pull through
We always pull through 
We always pull through 

Ktoś ścisnął moją dłoń, ale nie był to nikt żyjący. Kiedy uderzyłam plecami o coś twardego, czułam już każdą moją kończynę osobno, jakbym rozpadła się na części.

~*~

         Czekałam na ten moment, zanim wyszła ostatnia część Pottera. Nie miałam zielonego pojęcia, czy będzie istnieć coś takiego jak bitwa, ale te zdarzenia miałam już zaplanowane i nie mogłam się doczekać, aż będę mogła to opisać. Nie wiem, czy wyszło tak, jak to sobie wymarzyłam, sami osądźcie, czy przedstawiłam to zjadliwie.

* Christina Aguilera - Oh mother

10 października 2014

Rozdział 366

         Do domu Jacquesa wróciliśmy o piątej nad ranem. Słońce już dawno jaśniało na szybko blednącym niebie, a poranny chłód przyjemnie orzeźwiał. Czułam na sobie smród choroby i środków czystości, którymi pucowano korytarze i sale, dlatego myślałam tylko o tym, aby zdjąć szatę i wziąć gorący prysznic, który uwolniłby mnie od tego wszechogarniającego odoru. Niestety w chwili, kiedy wszyscy znaleźliśmy się w holu, natychmiast naskoczył na nas bardzo zmartwiony Jacques.
- I co? – Dopytywał się, tańcząc dookoła Sethiego, który spoczął bez zaproszenia na ciemnej sofie w salonie. – Dziewczynki postanowiły, że będą czekać całą noc, ale zasnęły przed trzecią…
Ja, Bartemiusz i bracia Ghost usiedliśmy tam, gdzie się tylko dało, podczas gdy Sethi odpowiedział:
- Dziękuję, że się nimi zaopiekowałeś. Może to i lepiej, że śpią, oszczędzimy im tej prawdy… choć przez chwilę. Co tu dużo mówić, z Bes nie jest najlepiej. Uzdrowiciele trzymają ją w Mungu, bo przecież coś muszą robić, chociaż wątpię, żeby…
- Tato, jak możesz tak mówić! – Przerwałam mu, nie mogąc już zapanować nad swym wzburzeniem. – Mama ma prawo się poddać, ale chociaż my musimy wierzyć, że wszystko jakoś się ułoży.
Spojrzałam na ojca może nieco zbyt karcąco, niż planowałam, niemniej jednak jego słowa ugodziły boleśnie me serce, ponieważ jedyne, czym karmiłam się przez całą noc to nadzieja. Wszystko, aby nie dać się zwariować. Po prostu nie mogłam przestać myśleć o tym, jak pomóc Bes. Jacques również podzielał moje zdanie, ponieważ zwrócił się uprzejmie do Sethiego:
- Sophie ma rację, nie powinniśmy tak myśleć. Bez jest silna i rozsądna, a mając taką wspaniałą rodzinę, która ją wspiera… Och, nie zapytałem. Co jej w ogóle jest? Co uzdrowiciele zdiagnozowali?
Ojciec westchnął ciężko, jakby samo wspomnienie dzisiejszej nocy mimowolnie wpychało go w otchłań rozmyślań. Otrząsnął się jednak z natarczywych myśli i rzekł:
- Bes ma smocze zapalenie oskrzeli. Późno zostało wykryte, do tego Livia zniknęła bez śladu… Nie mam pojęcia, co się między nimi wydarzyło, ale cokolwiek to było, teraz trzeba zrobić wszystko, żeby Bes wyzdrowiała.

*

         Jacques udostępnił Sethiemu i moim braciom dwa z wielu pustych, niezamieszkanych pokoi. Widziałam po zmęczonej, poszarzałej z wielogodzinnego frasunku twarzy ojca, że jest mu wstyd z powodu swego chwilowego zwątpienia, ja również nie czułam się komfortowo z tym, co mu powiedziałam. To nie był dobry moment na kłótnie.
         Zamiast do łóżka udałam się do łazienki, uprzednio pożegnawszy się z Bartemiuszem, któremu byłam niesamowicie wdzięczna za to, jak się dla mnie poświęcał. Musiał być przez Czarnego Pana niesamowicie pilnowany, tym razem nie dla mojego, a dla jego samego dobra. Lord Voldemort wszak wyklął mnie i nie zamierzał zmienić zdania. Przez pewien moment nawet łudziłam się, że choroba Bes będzie punktem zwrotnym i się pogodzimy, jednak szybko sobie uświadomiłam, że przecież Czarnego Pana nie interesuje moja rodzina. W takich chwilach żałowałam, że tak bardzo skupiałam się na pielęgnowaniu niepewnych relacji z wujem kosztem mojej rodziny. Teraz widziałam, że tylko jej tak naprawdę zależało na moim życiu.
         Weszłam do wanny, którą wcześniej wypełniłam gorącą wodą, a moje ciało rozluźniło się przyjemnie. Mogłam choć na chwilę się odprężyć, nie myśleć o niczym, choć tak naprawdę nie potrafiłam oczyścić umysłu. Tyle dylematów miałam na głowie, tak wiele spraw mnie dręczyło… I właśnie w chwilach takiej próżni barwy tych problemów stawały się intensywniejsze.
Co stało się ze Snape’em? Dokąd się udał? A może moja krew okazała się zbyt słaba i ciało Mistrza Eliksirów rozkładała się we Wrzeszczącej Chacie? Dlaczego Darla przestała do mnie przychodzić? I czy Claudia zjawi się niedługo, aby szydzić z mojego cierpienia? Gdzie podziała się Livia? Czy zamierza jeszcze zjawić się u matki? Być może Borys już pokazał, jakim jest tyranem…
         Otworzyłam gwałtownie oczy i usiadłam sztywno w stygnącej szybko wodzie. Nienawidziłam bezczynności, jednak jeszcze bardziej przytłaczała mnie ta okrutna bezsilność. Niby potrafiłam ujarzmić najmroczniejsze czary, jakie widział świat, ale nie mogłam pomóc matce. Dla ojca zrzekła się Mrocznego Daru, który odziedziczyła po Sanguinim, więc jedyny eliksir, który teoretycznie mógłby jej pomóc był bezużyteczny.
         Naga, ociekająca wodą podeszłam do lustra, przetarłam dłonią jego zaparowaną powierzchnię i spojrzałam na twarz swego odbicia. Spodziewałam się ujrzeć w nim smutne, zmęczone, podkrążone oczy, ziemistą skórę… Ale nie. Poza zniechęceniem, które całkowicie przejęło kontrolę nad mimiką, wyglądałam tak świeżo, jak po dobrze przespanej nocy. To już się zaczęło dziać. Wkroczyłam w najodpowiedniejszy dla pisklęcia wiek, aby znaleźć ofiarę i przemienić ją, dzięki czemu mogłabym na stałe wkroczyć w świat Nieśmiertelnych i pozostać w nim do końca wszechświata.

         Sethi wraz z bliźniaczkami i trzema braćmi opuścił dom Jacquesa zaraz po śniadaniu. Kiedy tylko zniknęli w szmaragdowozielonych płomieniach tańczących w kominku, uśmiechnęłam się do siebie dyskretnie. Jacques doskonale to maskował, lecz ja wiedziałam, jaką przyjemność sprawiła mu wizyta Ghostów i opieka nad siostrami. Kiedy ogień rozpalony na potrzeby podróży zgasł, wuj zapytał mnie nawet, dlaczego nie wróciłam z nimi, odpowiedziałam krótko:
- Dobrze mi z tobą.
Oboje udaliśmy się na dach kamienicy, aby po prostu pomilczeć. Mimo że była dopiero godzina dziewiąta i wciąż w powietrzu czuć było delikatną, poranną rześkość, słońce wisiało już wysoko na niezapominajkowym niebie. Ze szczytu dachu tętniące życiem miasto wyglądało nieco inaczej, nie przytłaczało już swym hałasem, można było nawet odnaleźć w nim piękno. Wystarczyło jedynie odciąć się od tego, co działo się na poziomie drzwi.
         Nie mogłam myśleć o niczym innym, jak o Bes. Przeanalizowałam sobie kilka spraw i zadecydowałam, że nie będę odwiedzać matki za dnia, aby uniknąć niepotrzebnego zainteresowania swoją osobą. Zauważyłam, że regenerujący siły po męczącej wojnie świat czarodziejów naiwnie postanowił po prostu odpuścić mnie i moim domniemanym pobratymcom, o ile również liżemy w ukryciu rany, gdyż nie doszły do mnie żadne informacje ani od Sethiego lub Syriusza, ani od Barty’ego, szukał mnie w ich kwaterach. Więc po co miałam kusić los?

         Dlatego jeszcze tego samego wieczora, kiedy tylko zapadł mrok, a rozgrzany całodziennym blaskiem słońca asfalt mógł spokojnie wyparować ciepło, wymknęłam się przez okno i wystrzeliłam w przyjemnie chłodną noc. Łagodny powiew rozwiewał moje włosy, kiedy leciałam szybko ponad dachami z rękami opuszczonymi wzdłuż tułowia. Byłam pewna, że Bes nie będzie sama, choć trochę się obawiałam, kogo zastanę przy jej łóżku.
         Minęło zaledwie kilka minut, a ja wylądowałam już bezszelestnie na parapecie okna, za którym dostrzegłam matkę. Na sali panował mrok rozpraszany przez jedną jedyną świeczkę stojącą pod drzwiami na stoliku – oczy chorej najwyraźniej nie mogły znieść światła. Tak, jak sądziłam, ktoś jej towarzyszył. Nie był to ani Sethi, ani któryś z pozostałej gromadki Ghostów. Nie była to nawet osoba, którą znałam. Na surowym, żelaznym krześle pociągniętym niechlujnie białą, olejną farbą siedziała sztywno wyprostowana kobieta. Wydawało mi się, ze już ją kiedyś widziałam, jednak nie mogłam sobie przypomnieć okoliczności. Miała włosy nieco jaśniejsze od Bes i trochę już wyliniałe, upięte w ładny, nonszalancko rozpadający się kok, jej długie paznokcie połyskiwały w słabym światełku świecy szlachetną purpurą, a sama przybyła odziana była w ciemnozieloną, dopasowaną szatę z długimi rękawami. Była bardzo podobna do Bes, jednak musiała mieć co najmniej sześćdziesiąt lat. A może to Bes była podobna do niej?
Prawda spadła na mnie jak grom z jasnego nieba, sama byłam zaskoczona tym, co odkryłam. To musiała być Inez, matka Bes! Nie mogłam uwierzyć, że tak szybko przyjechała. Sethi zapewne wysłał do niej Flagro z wiadomością o chorobie żony, stąd ta nagła wizyta.
Zapukałam delikatnie w brudną szybę, a obie kobiety jak na komendę odwróciły głowy w stronę okna. Kiedy tylko mnie rozpoznały, przybrana babka podniosła się z gracją i czym prędzej wpuściła mnie do środka.
- Sophie, tak wyrosłaś – westchnęła Inez.
Teraz już byłam pewna, że to ona. Potwornie się zestarzała. Jej twarz pokrywała mocno rzucająca się w oczy siateczka zmarszczek, oczy zrobiły się bardziej wodniste, artretyzm powykrzywiał jej kościste palce, a na pomarszczonych dłoniach pojawiły się pierwsze plamy starcze. Nie wiedziałam, jak mam się do niej zwracać i co na to odpowiedzieć. Widziałam ją zaledwie dwa razy po tym, jak znalazłam się u Ghostów. Po raz pierwszy przyjechała do Polski, gdy urodziły się bliźniaczki, drugi raz zaś ujrzałam ją na fotografii, którą pokazał mi Armand. Matka dziwnym trafem nie trzymała w domu jej zdjęć, jakby miała do Inez niewypowiedziany żal za jakąś tajemnicę z przeszłości.
- Tak. Trochę – mruknęłam, starając się uniknąć wzroku jej przenikliwych, ciemnych oczu. Szybko i trochę niegrzecznie wobec Inez zwróciłam się do Bes: - Kiedy się obudziłaś? Tata dawno poszedł?
Mama w mdłym blasku samotnej świecy wyglądała jeszcze gorzej, niż we wczorajszym mroku. A może po prostu choroba tak szybko postępowała? Jej zapadnięta, przeraźliwie blada twarz nie była twarzą Bes. Nie byłam pewna tego, co dostrzegłam na jej skórze, ale wydawało mi się, e niektóre miejsca na czole, podbródku i dłoniach nieco zzieleniały i spuchły. Włosy również nie wyglądały najlepiej, bo były szorstkie oraz mocno przerzedzone. Mimo swej bardzo zmienionej prezencji i gorączki, która trawiła jej wysuszone ciało, uśmiechała się do mnie ciepło, jakby nic się właściwie nie stało.
- Tak się cieszę, że przyszłaś, cały dzień na ciebie czekałam.
Te słowa prawie wycisnęły ze mnie łzy z tych najgłębszych, najskrytszych otchłani mego wzruszenia. Ostrożnie opadłam na łóżko, aby jej zbytnio nie przygnieść i zanurzyłam się w otaczającym ze wszystkich stron smrodzie choroby, przez który przebijał się nieśmiało aromat życia i zatrutej krwi.
- Nie będę cię odwiedzać w ciągu dnia – odparłam, z trudem panując nad drżeniem głosu. – Tak będzie bezpieczniej, ale niedługo wrócisz do domu i wszystko będzie dobrze. Wyzdrowiejesz.
Bes tylko się uśmiechnęła, jednak obie wiedziałyśmy, że to nieprawda. Całkowicie zapomniałam o obecności Inez, która usiadła na krześle i postanowiła uprzejmie odczekać, aż sobie porozmawiamy, choć wiedziałam, że jej cierpliwość nie będzie trwać zbyt długo. Mama natomiast odsunęła się niezgrabnie, a jej twarz wyrażała coś na kształt zaskoczenia, jakby sobie nagle coś przypomniała.
- Usiądź tam, nie chcę, żebyś wdychała ten smród.
Spojrzałam na nią z przestrachem, ale Bes tylko pokiwała głową.
- Też to czuję. Powoli się rozkładam.
Spokój w jej głosie i blada promienność na jej zmienionej twarzy wydały mi się lodowato przerażające. Serce zabiło mi gwałtowniej, a żołądek ścisnął się boleśnie, gdy to usłyszałam. Natomiast Inez nie przejęła się aż tak stanem chorej, bo wtrąciła się beznamiętnie, machając ręką:
- Nie przesadzaj, córko, nie może być aż tak tragicznie. Owszem, nie wyglądasz najlepiej, ale to w końcu smocze zapalenie oskrzeli…
Mimo że już raz ją widziałam, sądziłam, że to właśnie po niej Bes odziedziczyła czułość, ciepło i zrozumienie, jednak Inez okazała się być zimna i próżna. Zamieniłam z nią zaledwie kilka słów, ale już chciałam, aby wyszła i nie dołowała mojej matki. Nie ufałam starszej pani, a ona nie przepadała za mną, dlatego w ciemnej, ubogiej sali zapanowała niezręczna atmosfera, którą usiłowałam przełamać:
- Jak się czujesz? Uzdrowiciele szukają już jakiegoś lekarstwa? – Zapytałam, całkowicie ignorując przybraną babkę, która chyba poczuła się urażona.
- Dostałam eliksir na wzmocnienie, a po południu rozmawiał ze mną psychomag. Mówił, że przezwyciężenie choroby zależy tylko ode mnie, że zalążek wirusa siedzi w mojej głowie, takie tak… Ojciec mówił, że był tu w nocy Bartemiusz wraz z Armandem. Jak oni się dogadują?
Westchnęłam zasmucona i jednocześnie rozbawiona tą nagłą zmianą tematu. Cała Bes. Była najlepszą matką, na jaką mogłam trafić. Nie byłabym tym, kim jestem teraz, gdyby nie to, że wychowali mnie Ghostowie. Zawsze już będę wdzięczna Czarnemu Panu za to, że umieścił mnie właśnie w ich domu. A teraz miałam się rozstać z matką na całą wieczność? Wszystkie emocje zostały wessane przez jakąś niewidzialną siłę, pozostawiającą uczucie przerażającej pustki, która pojawiła się w momencie, kiedy sobie uświadomiłam, że może jej już nie być. Usiłowałam się uśmiechnąć, ale łzy pociekły mi niespodziewanie z oczu i groteskowo wykrzywiły twarz. Kiedy Bes zapytała mnie o powód łez, udało mi się wychrypieć tylko jedno identyczne zdanie:
- Cieszę się, że są w stanie tolerować się nawzajem.

*

         Tak właśnie wyglądały moje kolejne noce. Co prawda nie spędzałam z matką kilku godzin pod rząd, jednak kiedy zapadał zmrok, aż rwałam się, by ją zobaczyć. Utrzymywałam też kontakt z braćmi i ojcem, jednak nie mogliśmy powiedzieć sobie niczego nowego. Każdy dzień, kiedy Bes czuła się choć odrobinę lepiej był niczym święto, a każdy bał się wypowiedzieć na głos, że pewnego wieczora przyjdziemy ją odwiedzić, a jej łóżko będzie już puste.
         Moje życie znów wypełniła przykra monotonia, a towarzystwo Jacquesa przestało mi wystarczać, dlatego postanowiłam odwiedzić Victora. Popołudnie było duszne i gorące, kiedy przyleciałam do naszego domu, choć dzień wcześniej wysłałam mu sowę z prośbą o spotkanie, ale doskonale wiedziałam, że brat mi nie odmówi.
- Tata poszedł z babcią i Ripem do szpitala.
Brodziliśmy przez polne trawy i kwiaty, które sięgały nam niemal do pasa, a w karki grzało nas popołudniowe słońce. Ja z trudem przedzierałam się przez chaszcze, co chwilę szarpiąc i targając dłońmi liście albo najwyższe źdźbła, które złośliwie chlastały mnie po twarzy.
- Zatrzymała się u was? – Spytałam.
- Tak, śpi w pokoju Livii, bo twój pokój jest dla niej za mały. Tata chyba już przyjął do świadomości, że ona nie wróci – mruknął i zerknął na mnie z wyraźną prośbą w oczach. – Powiesz mi, co się wydarzyło między wami?
Ale ja pokręciłam tylko głową. Ostatnią rzeczą, jaką chciałam zrobić było wyjawienie sekretu Bes. Gdy mówiła mi o swojej zdradzie, poczułam, że powierza mi swój najbardziej wstydliwy i najcenniejszy zarazem klejnot, który musiał pozostać w ukryciu przez kolejne lata dla dobra nas wszystkich. Postanowiłam więc zmienić temat.
- To wygnanie ma też swoje dobre strony – wyznałam już nieco pogodniej. – Dostrzegłam, że poza Czarnym Panem istnieje też inny świat i osoby, którym na mnie zależy. I choćby mój pan przyjął mnie z powrotem, pewnie znów stanąłby na moim piedestale… Nie zapomniałabym, jak serdecznie mnie przyjęliście.
Dotarliśmy do lasu, z którego bił przyjemny chłód. Zmęczona mocnym słońcem od razu skierowałam swe kroki w jego głąb. Victor w tym czasie odparł krótko:
- Nie musimy rozumieć tej twojej chorej fascynacji, jesteśmy rodziną i nigdy się od ciebie nie odwrócimy.
Zaśmiałam się cicho na te słowa, lecz zaraz szybko ogarnął mnie smutek. Utkwiłam wzrok w wysuszonej, brązowej ściółce, przez którą przebijały się żywe, jędrne, zielone chwasty i trawy. Znajomy widok lasu natychmiast przywołał wspomnienia słodkich chwil młodzieńczych. Kiedy byliśmy jeszcze dziećmi, uciekaliśmy tu z Victorem, żeby ukryć się przed Livią, uniknąć odgnamiania ogrodu, które ostatecznie spadało na Spajka i Ripa, wieczorami szukaliśmy elfów… Wszystko było tak idealne, jak mogliśmy sobie wymarzyć. Miałam bajkowe życie, które rozpadło się swym naturalnym rytmem w przykrą, niesprawiedliwą rzeczywistość. A wspomnienia wspólnych zabaw z braćmi wcale nie przywoływały na me usta uśmiechu.
- Z jednej strony wracam do was, z drugiej zaś marnuję relacje ze Spirydionem, o które tak walczyłam – westchnęłam. – Wciągnęłam go w środowisko Śmierciożerców trochę zbyt pochopnie. Powinnam to lepiej przemyśleć, a Melania miała rację. Świat Czarnego Pana jest niszczący. Przeżuł i wypluł mnie, a teraz Spirydion zajął moje miejsce i być może czeka go taki sam koniec. Chociaż… on jest chłopcem, nie ma tego dziwnego… punktu, z którym Czarny Pan nie mógł sobie u mnie poradzić. Być może Spirydion da sobie radę i nie zawiedzie wuja.
Ta optymistyczna wizja rozciągnęła moje usta w blady uśmiech. Oczywiście było mi trochę przykro, że nie mogłam razem z nim realizować planów Lorda Voldemorta, cieszyłam się, że choć jemu się udało. Być może pewnego dnia mój młodszy brat zdobędzie wystarczający wpływ na naszego wuja i przekona go, aby ten zezwolił Bartemiuszowi na poślubienie mnie.
- Tak będzie. Ty jesteś jedną z nas, nie pasujesz do tamtego świata – odrzekł Victor i, choć się mylił odpowiedziałam mu szerszym uśmiechem, a on dodał: - Pamiętasz, jak wchodziliśmy na to drzewo, żeby Livia nie mogła nas znaleźć?
Ze śmiechem podbiegł do grubego, powyginanego dębu, którego rozłożysta, soczyście zielona korona dawała na skraju lasu najwięcej cienia. Teraz, kiedy byliśmy już starsi i sporo wyżsi (przynajmniej Victor), o wiele łatwiej było wdrapać się niemal na samą górę, jednak jeszcze dziesięć lat temu był to nie lada wyczyn.
- Mam coś lepszego! – Zawołałam do brata.
Humor trochę mi się poprawił. Chwyciłam Victora za rękę i pociągnęłam go w głąb lasu. Lata temu wydawało się to bardzo daleko od łąki, jednak teraz okazało się, że odbiegliśmy zaledwie kilkanaście metrów od granicy, którą była linia słońca i cienia rzucanego przez korony drzew. Na konarach jednego z buków wciąż trzymał się zbity przez Sethiego domek na drzewie. Wtedy zdawał się nam wykwintnym pałacem, w którym spędzaliśmy tak upalne popołudnia, jak dziś, gdzie walczyliśmy ze Spajkiem i Ripem o możliwość zabawy w nim… A teraz okazał się po prostu niezbyt dużą, nieco nieporadnie zbitą z nieheblowanych desek budką z dziurawym dachem. Ile to razy wracaliśmy do domu z drzazgami w tyłkach i ze łzami w oczach! Do pnia drzewa przybite były podrdzewiałymi gwoździkami kawałki desek, które pełniły rolę drabiny, dzięki której można było dostać się o domku. W podłodze była klapa, przez którą ja przecisnęłam się teraz bez trudu, Victor natomiast miał pewne problemy, jednak wystarczyło jedno proste zaklęcie i oboje mogliśmy się gnieździć na brudnej, pokrytej zeschłymi liśćmi, piórami i drobnymi gałązkami podłodze. Vipi wyjrzał przez małe okienko i zerknął w dół. Do ziemi było ze trzy metry, ale w dzieciństwie czuliśmy się tu jak na samym szczycie Wieży Astronomicznej w Hogwarcie.
- Pamiętasz, jak Sonya próbowała wspiąć się przez okno na dach? Spadła i złamała nogę – zagadnął brat, uśmiechając się na to wspomnienie.
- Oczywiście – przyznałam ochoczo. – Dostałeś później takie lanie, że nawet mi nie było do śmiechu. A kojarzysz, kto zrobił tę dziurę w dachu?
- Taki Piotrek od Sandeckich. Mieszkali za rzeką. Słyszałem, że wszyscy zginęli, kiedy to wszystko się zaczęło.
Przez krótką chwilę zapanowało między nami milczenie. Wiedziałam, że to absurdalne, lecz poczułam się tak, jakby Victor podświadomie oskarżał mnie o śmierć Piotrka, który przedziurawił dach w naszym domku, jego rodziców i setki bezimiennych mugoli, którzy Doś mieli swoich wojen, aby musieć jeszcze ginąć w naszej.
Znów się uśmiechnęłam, może trochę sztucznie, jednak chciałam w jakiś sposób rozluźnić atmosferę.
- Brakuje mi tych beztroskich chwil. Chciałabym się cofnąć w czasie i znowu mieć osiem lat, słabo mówić po polsku i kłócić się z Livią o pierdoły, mimo że nie znałam wtedy seksu i wódki.
Victor spojrzał na mnie i zaśmiał się serdecznie. Ja również zachichotałam pod nosem, pozwalając się objąć bratu. W naszym życiu właśnie działa się tragedia, dlatego najlepsze, co dla nas teraz było, to pogrążyć się w najszczęśliwszych wspomnieniach.

         Spacerowaliśmy po lesie jeszcze przez jakiś czas, rozkoszując się świeżym aromatem igliwia, liści, ściółki i żywicy, które mieszały się ze sobą, tworząc kaskadę przeszywających się nawzajem zapachów. Gęstość drzew narastała łagodnie, otaczając nas coraz intensywniejszym mrokiem, choć przez szpary w konarach drzew przedzierały się niczym Boże szpilki złote promienie słońca. Albo ja, albo Victor rzucaliśmy co jakiś czas uwagi lub wspomnienia związane z danym miejscem, jednak oboje byliśmy w zupełnie innych światach. Ja rozmyślałam o moich szansach na powrót w łaski Czarnego Pana, a Vipi… On najprawdopodobniej w głowie miał tylko swą matkę, przez co poczułam palący wstyd. Nawet w takiej chwili nie mogłam odciąć się od Voldemorta. Mój brat miał rację. Ta fascynacja była zła i chora, zwłaszcza teraz, gdy tak potwornie mnie potraktował i odarł z godności. Musiałam definitywnie zgasić płonącą w mym sercu nadzieję i zwrócić się ku jakiemuś cieplejszemu obliczu, zostawiając daleko za sobą tę trującą, wyniszczającą mnie relację z Czarnym Panem. Być może najbezpieczniejszy był powrót do Zakonu Feniksa? Dumbledore przyjąłby mnie z otwartymi ramionami, on zawsze potrafił odnaleźć w człowieku dobro. Może moje serce nie było jeszcze aż tak przeżarte grzechem?
         Dotarliśmy do bardzo zarośniętego punktu w lesie, więc postanowiliśmy wracać, gdyż nie było sensu zapuszczać się głębiej. Tym razem nasze stopy powiodły nas w kierunku rzeki, nad którą latem spędzaliśmy czas bardzo namiętnie, woda wszak niesamowicie przyciąga dzieci, o ile nie jest nią napełniona wanna. Nasza rzeka należała do bardzo humorzastych, przez co już nie raz Sethi musiał zabezpieczać dom przed jej zdradliwymi wodami. Wiosną i podczas bardziej ulewnych jesieni koryto wypełniała mieszanina wody, błota i gałęzi, tworząc brudną, niezbyt zachęcającą breję, która nie zachęcała do kąpieli, jednak latem sięgała w niektórych miejscach zaledwie do kostek i była tak przejrzysta, że widać było kamyki na dnie. Nie tylko my byliśmy amatorami letnich kąpieli. Kiedy było naprawdę gorąco, dzieciaki z okolic przybywały tu wraz z rodzicami i bawiły się z nami do późnego wieczora, aż czerwone słońce zniknęło za horyzontem. Potrafiliśmy się tak pluskać od samego rana do nocy bez obiadu czy odpoczynku, a kiedy wracaliśmy do domu niemal siłą zaciągnięci przez Bes, potrafiliśmy spałaszować podwójne porcje tego, co przed nami postawiła. Po tak spędzonym dniu spaliśmy kamiennym snem, a rano budziliśmy się wypoczęci i gotowi do dalszych zabaw. Pamiętam, że kiedy poszłam do pierwszej klasy i poznałam tych wszystkich wychowanych w wielkich pałacach Ślizgonów, było mi ich niesamowicie żal. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, aby takie snoby spędzały wakacje na wsiach, pluskając się z mugolskimi dziećmi przez całe dnie w rzece, bawiąc się w chowanego w lesie i biegając ile sił w nogach po łące. Takie właśnie było prawie całe moje dzieciństwo i wcale nie zazdrościłam Pansy Parkinson zakupów w Paryżu. Nie żałowałam także, że nie odwiedzałam wraz z Draconem i jego rodzicami rosyjskich, po tysiąckroć bogatszych od nas arystokratów.
         Kiedy zsunęliśmy się po ziemistym zboczy na maleńką, kamienistą plażę, po której jesienią nie będzie już śladu, ujrzeliśmy bawiące się w oddali dzieci. Choć ciężko było zobaczyć ich małe, choć odziane w różnokolorowe stroje kąpielowe ciałka, bez problemu mogliśmy usłyszeć ich przenikliwe głosiki, którymi nawoływali się tak radośnie, jakby nie pojęcie problemu dla nich nie istniało. Uśmiechnęłam się w duchu na ten widok, choć tak naprawdę nie lubiłam dzieci.
- Jesteśmy już starzy – zauważył Victor.
Choć mieliśmy dopiero po osiemnaście lat, zgodziłam się z nim, a w środku poczułam swego rodzaju smutek. Mogłam dokonać naprawdę wielu rzeczy za pomocą magii, ale wiedziałam, że już nigdy nie cofnę się do tych beztroskich czasów. Tak, byliśmy już starzy.
- Na co dzień tego się tak nie odczuwa, prawda?
Victor nic na to nie odpowiedział, tylko siedział na gorących, płaskich kamieniach i wpatrywał się niewidzącym wzrokiem w gromadkę bawiących się w oddali dziesięciolatków. Coś go niepokoiło, jednak nie potrafił się przemóc, aby mi się zwierzyć. Od razu pomyślałam, że zataił przede mną jakąś informację o stanie zdrowia mamy, ale szybko stwierdziłam, że nigdy by tego nie zrobił. Victor był jedną z najszczerszych znanych mi osób, dlatego tak czasem mnie gryzło to, że mam przed nim jakieś tajemnice.
Niemniej jednak Vipi szybko zauważył, że nieustannie mu się przyglądam i chyba zaczęło go to parzyć, ponieważ wiercił się co chwilę, jakby kamienie parzyły go w pośladki. W końcu przemówił nieco stłumionym głosem:
- Wiesz… Od kilku miesięcy mam dziewczynę. Z początku myślałem, że to nic poważnego, ale od jakiegoś czasu zaczęliśmy się naprawdę dobrze dogadywać, poznaliśmy się… Jest mądra, piękna i taka… cierpliwa. Bardzo ją kocham i chciałbym się jej oświadczyć.
To, co powiedział naprawdę mnie zaskoczyło. Spodziewałam się wszystkiego, nawet wyznania, że jest gejem. Prawdę mówiąc czasami podejrzewałam, że nim jest! Nawet Spirydion interesował się dziewczynami w wieku, kiedy powinien wciąż myśleć o quidditchu i robieniu dowcipów Filchowi, Vipi zaś wiecznie był jakiś taki… oziębły w stosunku do płci przeciwnej. Kiedy zaczął dobrze dogadywać się z Luną, rozbłysła we mnie nadzieja, że zaczną ze sobą chodzić, Lovegood jest przecież niesamowicie ciepłą i mądrą osobą, ale ich znajomość jakość się rozwiała, nasilając jednocześnie moje przypuszczenia. Dlatego słowa brata bardzo mnie uradowały, choć poczułam ukłucie żalu. Nie miałam pojęcia, że Vipi ma jakąkolwiek dziewczynę, nie mówiąc już o planowaniu zaręczyn. Nie wiedziałam już, czy uściskać go, czy szturchać z całych sił.
- Naprawdę? Jak mogłeś to przede mną zataić! – Zaczęłam okładać go pięściami po ramionach, jednocześnie nie mogąc przestać się uśmiechać. Radość przezwyciężyła gorycz, choć bardzo chciałam przez chwilę poudawać wściekłą. – Kto to jest? Czy ja ją znam?
Victor odpowiedział mi dopiero w momencie, kiedy się upewnił, że nie będę go dłużej bić. Wciąż wyglądał na nieco zmieszanego, a na jego bladych policzkach lśnił nieustannie delikatny rumieniec, jednak zauważyłam, że bardzo mu ulżyło.
- Nie wiem, jest rok młodsza, nazywa się Ofelia Rushden.
Nie miałam pojęcia, kim jest ta dziewczyna, choć przecież nie była od nas sporo młodsza. Jedyne, co mogłam wykluczyć, to jej przynależność do Slytherinu i Gryffindoru, ponieważ kojarzyłam prawie wszystkich uczniów z tych dwóch domów, no, może za wyjątkiem kilkunastu pierwszo i drugoklasistów. Natomiast zdecydowana większość Krukonów i Puchonów była dla mnie anonimowa, przynajmniej jeśli chodzi o ich dane osobowe. Starałam się jednak uśmiechnąć ze zrozumieniem, aby nie sprawić zbytniej przykrości bratu i zapytałam:
- Kiedy ją poznamy?
Tym razem uśmiech i zdrowy rumieniec wstydu spełzł z twarzy Vipiego, który trochę się zasępił.
- Chciałem zaprosić Ofelię do nas na obiad, ale choroba mamy i ucieczka Livii… To chyba nie jest najlepszy pomysł. Może lepiej będzie poczekać, aż mama wyzdrowieje? Choć z drugiej strony ucieszyłaby się, gdyby się dowiedziała, że w końcu poznałem dziewczynę swojego życia – zaproponował i zamyślił się jeszcze bardziej, usiłując znaleźć jakiś złoty środek.
- Faktycznie lepiej będzie, jeśli jeszcze trochę poczekamy – przyznałam. – Jeśli Ofelia się dowie, na co choruje mama, może się trochę uprzedzić…
- Żartujesz? – Przerwał mi Victor, który momentalnie odzyskał energię. Wyglądał tak, jakby go moje słowa trochę uraziły. – To Krukonka, nie jest głupia. Zrozumie, w jakiej jesteśmy sytuacji i nie możemy przywitać jej tak, jakbyśmy chcieli. Ale masz rację, to nie jest najlepsza chwila, ona mieszka z rodzicami w Szkocji, a przecież dopiero co skończyła się… ehm… Tak, zaprosimy ją kiedy indziej.
Zapanowało niezręczne milczenie. Victor gryzł się w duchu za tę gafę z bitwą, która tak naprawdę ani trochę mnie nie uraziła. Przecież to się właśnie wydarzyło. Mój dawny świat zmagał się przez całą, długą noc z jego światem, a ja nie bałam się mówić o tym głośno. To była już przeszłość, a Vipi zachowywał się trochę tak, jakby myślał, że przegraliśmy wojnę i musimy teraz uleczyć swą zranioną dumę. A przecież tak naprawdę nie było żadnego wyniku w tym starciu. Otrzymaliśmy za sprawą dotknięcia Boskiego palca drugą szansę. Wszyscy.
Parsknęłam śmiechem, którego nie udało mi się powstrzymać. Brat spojrzał na mnie z oburzeniem, jakbym zaczęła chichotać podczas Mszy Świętej, ale nie potrafiłam przestać.
- Muszę ci coś wyznać – powiedziałam, patrząc na niego błyszczącymi ze śmiechu oczami. – Myślałam, że jesteś gejem.

~*~

Obiecałam rozdział już jakiś czas temu i oczywiście się spóźniłam. Co to się przez ten czas działo, zdążyłam zepsuć komputer, mój tata zdążył go naprawić… Kiedy nie ma się przez cały weekend dostępu do Internetu i Worda, w człowieku narasta refleksja, oj, tak. Ale rozdział już jest, mam nadzieję, że nie zanudziłam. Po prostu nie mogłam się powstrzymać przed wprowadzeniem tej sielanki.

PS: Zaczęłam tworzyć rysunki miejsc związanych między innymi z Siostrzenicą, są one jednak jeszcze w powijakach, dlatego (zanim się dobrze rozkręcę) chciałabym spytać Was o zdanie, czy w ogóle jesteście zainteresowani zapoznaniem się z moją wizją świata, w którym żyje Sophie.