9 września 2014

Rozdział 364

         Barty powrócił do Czarnego Pana zaraz następnego dnia, choć wstępnie ustaliliśmy spotykać się tak często, jak to tylko możliwe. Ja utknęłam w próżni, czas się dla mnie zatrzymał, więc już z niecierpliwością oczekiwałam kolejnej jego wizyty, choć dopiero co się rozstaliśmy. Wciąż drżałam o jego bezpieczeństwo. Najbardziej nie chciałam, aby nie cierpiał z tego powodu, że się ze mną widuje.
Powróciłam do domu Jacquesa, zanim ten zjadł jeszcze śniadanie. Kiedy wkroczyłam do kuchni, nie wyglądał na specjalnie zaniepokojonego, choć wyraził swoje niezadowolenie z powodu mojej nieobecności.
- Nie powiedziałaś, że nie wrócisz na noc – rzekł. W jego głosie dosłyszałam wyraźnie brzmiący chłód. – Trochę się o ciebie bałem.
- Tylko trochę? – Zażartowałam i usiadłam obok niego, aby coś zjeść. – Z Bartym nigdy nic mi nie grozi.
Wuj spojrzał na mnie z porażającą wręcz powagą i mruknął:
- Przed śmiercią cię jakoś nie ochronił.
- Drugi Syriusz! – Oświadczyłam ze śmiechem, wznosząc ręce ku niebu. – Gdyby moje odejście z tego świata było czymś wartym uwagi… Bywałam już w gorszych tarapatach, nie masz się czym przejmować.
Uśmiechnęłam się do niego przyjaźnie i nalałam sobie herbaty. Chyba powoli się przyzwyczajałam do tego nudnego, całkowicie zwyczajnego życia. Mieszkanie u Jacquesa coraz bardziej mi się podobało, choć zawsze myślałam, że moje życie po Hogwarcie będzie wyglądało trochę inaczej. Być może powinnam znów poddać się muzyce? Podreperować psujący się wizerunek? A może tym razem podbić rynek muzyczny mugoli… To chyba rozsądniejsze w obecnej sytuacji, niż pchanie się pomiędzy czarowników. Jakoś to wszystko musi się toczyć, przynosząc większe lub mniejsze szczęście. Nie zmienia to jednak faktu, że takie życie będzie całkowicie zwyczajne. Płaskie. Bez najmniejszych wzlotów i upadków. Kiedy spoglądałam w przyszłość, widziałam drogę, którą miałam kroczyć, lecz była całkowicie zamglona. Pierwszy raz nie wiedziałam, co mam począć i ile ta niepewność będzie trwać.

         Dni mijały, a ja dostała jedynie list od matki, którym informowała mnie, że w domu wszyscy zdrowi, nic dziwnego się nie wydarzyło… Opisała krótko każde ze swych dzieci, nie wspomniała jednak ani słowem o Livii. Nie byłam pewna, czy był to zabieg celowy, czy może Bes po prostu zapomniała o swej najstarszej córce, jednak jaka nie byłaby odpowiedź, trochę mnie to zaniepokoiło. Zdałam też sobie sprawę z tego, jak bardzo oddaliłam się od osób, które stały się dla mnie rodziną. Nie wiedziałam nawet, co się działo ze starszą siostrą. Może powinnam posłuchać Victora i zainteresować się tym, co knuje? Ona nigdy nie była tak skryta, nie stroniła ani od znajomych, ani od rodziny. Teraz, kiedy w moim życiu już praktycznie nic się nie działo, chyba powinnam poświęcić trochę czasu rodzicom, trochę odciążyć matkę… Zdawałam sobie sprawę, że to niewiele, ale chciałam, aby wiedziała, że może na mnie liczyć.
         Jednak w głowie wciąż miałam wspomnienia z Hogwartu. Te siedem lat zleciało tak szybko, że wydały mi się być zaledwie jednym mrugnięciem. Wiele spraw się tam zaczęło, niektóre zaś tragicznie się skończyły. Mój związek z Draconem, przyjaźń z Sapphire, umarły moje dobre stosunki z Potterem, umarł dla mnie Zakon Feniksa… Darla… Już nie myślałam o niej tak często, jak dawniej, zaczęłam się bać, że im dłużej będę oddzielona od szkoły, tym rzadziej będzie mnie nawiedzała. Miałam mnóstwo zdjęć, lecz we wspomnieniach moja Darla nie miała twarzy. Już zapomniałam, jak wyglądała. Mimo że umarła jako dziecko, wydawała się być dorosłą kobietą, która mieszkała tylko w mojej głowie. Prawdziwa Darla różniła się od tej, którą ja stworzyłam. Za każdym razem, kiedy o niej myślałam, kusiło mnie, by chociaż spróbować przywrócić ją światu, choć doskonale wiedziałam, że to niemożliwe. Darla należała już do aniołów, ba, sama była jednym z nich. Jej śmierć wstrząsnęła każdym uczniem i każdym nauczycielem, była największą tragedią, która mnie dotknęła, jednak poza wieloma nieszczęściami były też sytuacje bardzo przyjemne. Poznałam w końcu swojego brata, z którym mam teraz świetne stosunki, dowiedziałam się prawdy o rodzicach, którzy nigdy mnie nie kochali… Wrócił także Armand, a wraz z nim cały świat Nieśmiertelnych stanął przede mną otworem. No i Barty. Gdyby nie to, że podszywał się pod Moody’ego, nigdy nie połączyłoby nas uczucie. Być może także nie zdecydowałabym się w końcu naprawdę służyć Czarnemu Panu i choć było teraz między nami źle, nigdy nie przestałam mu kibicować.

*

         W powietrzu już było czuć lato. Pogoda z dnia na dzień była coraz bardziej upalna i duszna, na czystym, błękitnym sklepieniu nie było śladu po choćby jednej chmurce, z nieba lał się prosto na ziemię żar, przed którym kryli się rozpaczliwie mugole. W centrum było jeszcze goręcej, niż na przedmieściach, asfalt parował, a kamienice i wysokie budynki dawały tyle cienia, co nic. W domu Jacquesa było tak spokojnie i cicho, a każdy dzień był łudząco podobny do pozostałych, że wyglądało to tak, jakbym mieszkała u niego od niedawna i jednocześnie przez całe wieki. Myślałam, że wujek miał nieco ciekawsze życie, jednak on spędzał całe dnie albo w salonie, albo w mieście. Przywykł już dawno do mugoli, więc nie przeszkadzała mu ich obecność, ja zaś wolałam wtedy zostawać w mieszkaniu całkiem sama. Wychodziłam wtedy na dach, zupełnie tak, jak na samym początku i siedziałam, aż całkowicie się ściemniło. Kiedy mrok ogarniał niebo, wracałam do środka. Bałam się patrzeć w gwiazdy, by nie ujrzeć tam potworów, które spędzały mi od dawna sen z powiek. Kiedy zaś pytałam Jacquesa, czy tak już zawsze wyglądać będzie jego życie, odpowiedział mi tylko ze śmiechem, że nie można przecież wiecznie pracować. Przerażała mnie samotność, którą wybrał. Nudne, płaskie życie bez celu. Jego droga musiała być o wiele bardziej zamglona, niż moja. Ja wciąż gdzieś w środku łudziłam się, że pewnego dnia spełni się mój sen, w który przez chwilę wierzyłam. Teraz już wiedziałam, że nigdy nie będę mogła przywyknąć do takiego życia, jakie teraz byłam zmuszona wieść. Jacquesowi wystarczało i zadowalało go, ja natomiast cierpiałam z dnia na dzień coraz bardziej. Zaczynałam nawet myśleć, że zrobiłabym wszystko, aby tyko coś zaczęło się dziać. Cokolwiek. Gdybym wiedziała, jak te sekretne prośby się skończą, wolałabym tkwić w tej próżni do śmierci, która nigdy miała nie nastąpić.

         Dzień był piękny, jak zwykle, słońce grzało mocno i wytrwale, a niebo było bezchmurne. Jacques pootwierał wszystkie okna w kamienicy w nadziei, że wpadnie do środka choć delikatny powiew wiatru, jednak do tej pory do domu wlewało się tylko gorące, ciężkie powietrze. Wyraźnie czułam kurz i pył z niepozamiatanego podwórka. Wuj raczej nie zajmował się trawnikiem przed swoimi drzwiami, więc trawa, która najpierw bardzo urosła, a przez ostatnie dni pozbawiona wody uschła i teraz pod oknami sterczały brzydkie, wysuszone, żółte źdźbła, kołysząc się nad spękaną ziemią. Starałam się unikać tego żałosnego widoku.
         Mimo że z początku nic nie wskazywało, że coś zacznie się zmieniać, już wieczorem, kiedy zaszło słońce, a ja byłam właśnie w trakcie spożywania kolacji z Jacquesem, przez otwarte okno w salonie wpadła sowa. Wylądowała miękko tuż przed moim talerzem i wyciągnęła swoją pokrytą łuską nóżkę, do której miała przywiązany niechlujnie zwinięty rulonik. Natychmiast poznałam, że jest to sowa należąca do Ghostów, więc szybko uwolniłam ptaka od karteczki, którą szybko rozprostowałam i mruknęłam do wujka:
- To coś od taty, już myślałam, że nigdy nie napisze.
Odłożyłam widelec i wczytałam się w tekst, który był krótki, chaotyczny i pisany w pośpiechu. Z każdym słowem uśmiech na mojej twarzy coraz bardziej bladł, aż w końcu zniknąć całkowicie, ustępując miejsca niememu przerażeniu.

         Mama jest w szpitalu. Nie chcę Cię o to prosić, ale jeśli tylko możesz – przyjdź. Dziewczynki są same w domu, Armand ma się nimi zająć. Gdybyśmy mieli Flagro, list pewnie dotarłby szybciej.
         Czekam w Mungu,
 tata

Moje serce chyba na moment się zatrzymało. Poczułam, jak w gardle coś ściska mnie tak mocno, że nie mogłam złapać oddechu. Zerwałam się na równe nogi, rozglądając się po salonie jak szalona, a list upadł gdzieś na podłogę. Jacques odłożył sztućce i natychmiast zapytał:
- Złe wieści?
- Mama jest w szpitalu – te słowa ledwo przeszły mi przez gardło. - Muszę natychmiast polecieć do Munga…
Czas, który na chwilę dla mnie się zatrzymał, znów zaczął toczyć się własnym rytmem, a mój mózg zaczął na nowo pracować. Musiałam coś zrobić… Powinnam natychmiast udać się do szpitala, nie mogłam czekać ani chwili dłużej! Każda minuta była teraz ważna… Ale co się właściwie stało? Mówiłam… mówiłam, że nic dobrego nie wyniknie z bagatelizowania choroby Bes! Byłam wściekła i jednocześnie przerażona tym, co się stało. Żałowałam, że Sethi nie napisał, co się stało. Dlaczego mama nagle poczuła się gorzej…? Przecież wcześniej nikt mi o tym nie wspomniał! Chciało mi się płakać z tej niepewności…
Bez słowa wyjaśnień rzuciłam się do drzwi, ale Jacques natychmiast mnie powstrzymał. On również wyglądał na zdenerwowanego, choć był chyba trochę bardziej opanowany i spokojny, niż ja.
- Nie możesz tam pójść – jego słowa były ostre i stanowcze, kiedy mocno trzymał mnie za ramiona i starał się zajrzeć w oczy, ale ja wiłam się jak piskorz, chcąc natychmiast mu się wyrwać. – Nie rozumiesz, że jeśli się tam zjawisz, wezwą aurorów i zaciągną cię prosto do Azkabanu!
- No i co z tego? Muszę się dowiedzieć, co z mamą! – Krzyknęłam mu prosto w twarz. Nie mogłam znieść dłużej tego sterczenia i gadania o niczym. – Poza tym gdyby chcieli mnie złapać, już dawno by mnie wyśledzili. A teraz mnie puść, nie wiadomo, o której godzinie tata wysłał ten list.
- Sophie, chociaż raz mnie posłuchaj…!
Zaczęliśmy się szarpać. Jacques był silnym mężczyzną, więc doskonale potrafił poskromić moje ludzkie ciało, ja zaś wampirycznej mocy starałam się nie używać, jednak teraz po prostu nie mogłam dalej bawić się z wujkiem. Liczyła się każda sekunda, a ja bałam się, że kiedy już dotrę na miejsce, może być już za późno. Dlatego odepchnęłam go tak mocno, że przeleciał prawie przez cały salon i zatrzymał się dopiero na drzwiach do kuchni, o które trzasnął z głuchym huknięciem, krzywiąc się okropnie. Nie planowałam odesłać go od siebie tak mocno, ale moja siła nocą wzbierała i nie mogłam jej do końca kontrolować, zwłaszcza, kiedy byłam w gniewie. Posłałam mu tylko przepraszające spojrzenie i pomknęłam w stronę drzwi wejściowych. Kiedy tylko je otworzyłam, od razu wystrzeliłam w powietrze, ale nie pomyślałam, że ktoś mógł stać na progu. Wpadłam prosto na Armanda, od którego się odbiłam i wylądowałam na podłodze w ciemnym holu.
- Widzę, że dostałaś list.
Wampir nie był sam. Wsunął się do środka, a za nim, niczym duchy, wkroczyły bliźniaczki i sam Barty. Była to najdziwniejsza grupka, jakiej się tu mogłam spodziewać, do kompletu brakowało im tylko Stworka i Harry’ego Pottera. Gorączka, która mnie ogarnęła, ustąpiła na chwilę za sprawą szoku, którego doznałam, widząc narzeczonego w towarzystwie sióstr i nieśmiertelnego ojca. Wstałam i natychmiast na nich naskoczyłam:
- Skąd się tu wzięliście? Ty miałeś zajmować się dziewczynkami, a ciebie tu w ogóle nie powinno być… Co się w ogóle stało? Armand, dlaczego akurat ciebie Sethi poprosił o pomoc? Nic z tego nie rozumiem…
Jacques już pozbierał się z ziemi i podszedł do nas z takim samym wyrazem zmieszania i niedowierzania, jak ja. Przeprosiłam go gorąco, ale on tylko machnął lekceważąco ręką, jakby to już przestało być ważne i skierował swą uwagę na Armanda. Najwyraźniej pojawienie się tak niespodziewanego gościa w jego ubogiej kamienicy sprawiło, że zrozumiał, jak ważny był list od mojego opiekuna.
- Wiem, że Sethi prosił mnie o opiekę nad Sonią i Tanią, ale chyba będę tam potrzebny. Mógłbyś…? – Głos Armanda był spokojny, a on sam tak opanowany, jak wtedy, kiedy mnie odwiedził.
- Oczywiście, nie ma problemu, idźcie, ja się nimi zajmę – Jacques energicznie pokiwał głową i wyciągnął ramiona w kierunku dziewczynek. Bliźniaczki były zapłakane i przestraszone, kiedy weszły do domu, nawet się ze mną nie przywitały, tylko stanęły pod ścianą i utkwiły wzrok w podłodze, ściskając się mocno za ręce. – Tylko dajcie znać, jak już wszystko się wyjaśni.
Wampir obiecał, że natychmiast się z nim skontaktuje, kiedy tylko czegoś się dowie, po czym pociągnął mnie mocno za przegub i oboje z Bartym opuścili kamienicę, w pośpiechu zatrzaskując drzwi. Byłam coraz bardziej zdezorientowana. Jakim cudem Armand zdołał ściągnąć tu Barty’ego? No i dlaczego zainteresował go los mojej matki? Przecież nigdy nic ich nie łączyło. Owszem, nie słyszałam, aby mieli jakiś konflikt, ale też nie byli jakimiś bardzo dobrymi przyjaciółmi. A teraz nagle wszystko kręci się dookoła mego nieśmiertelnego ojca. To on opiekuje się dziewczynkami, on ściąga tu Barty’ego, on wie, o co chodzi w tej całej sytuacji… Po prostu nie wytrzymałam narastającego napięcia. Wyrwałam rękę z jego stalowego uścisku i zatrzymałam się, nawet nie starając się zapanować nad burzącą się we mnie krwią.
- Wyjaśnijcie mi, o co w tym wszystkim chodzi! – Zażądałam, patrząc z zaciśniętymi wargami to na jednego, to na drugiego mężczyznę, oczekując natychmiastowej odpowiedzi. – Moja matka trafia do szpitala, zjawiasz się ty, ściągasz tu Barty’ego…
- Przecież mówiłem, że zawsze będę nad wami czuwał – przerwał mi spokojnie Armand, a na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech. Powoli odzyskiwał ludzkie rysy, choć oczy wciąż pozostawały zimne i marmurowe. – Wiedziałem, że coś takiego pewnego dnia nastąpi, ale nie sądziłem, że stanie się to tak nagle.
- O czym ty mówisz?
Armand wymienił szybkie spojrzenia z Crouchem. Jeszcze jakiś czas temu nie myślałam, że będą kiedykolwiek w stanie ze sobą normalnie porozmawiać, a dziś wyraźnie widziałam między nimi nić porozumienia! Wampir najwidoczniej już wcześniej wyjaśnił Bartemiuszowi całą sytuację, bo ten nie wyglądał ani na zaskoczonego, ani na zdenerwowanego. Jedyne, co mogłam odczytać z jego twarzy, to marszczący mu czoło i zaciskający wargi frasunek.
- Chodź – Armand wyciągnął w moim kierunku białą dłoń. Jego długie paznokcie lśniły w sztucznym, żółtym świetle ulicznych latarni jak subtelne, szklane blaszki. – Masz rację, nie ma czasu na sterczenie, idziemy do Świętego Munga. Wyjaśnię ci wszystko po drodze.

~*~


         Wrzesień. Uczniowie idą do szkoły, a studenci mają jeszcze miesiąc wakacji, ja jednak muszę się uporać z problemami, co nie jest jednak takie proste, jak myślałam. Przerywam w złym momencie, wiem, ale na kolejny odcinek nie będziecie musieli aż tak długo czekać. Jeszcze chciałam powiedzieć, że sonda zostanie rozwiązana na początku października, wtedy będę mogła powrócić do regularnego pisania. 

1 września 2014

Rozdział 363

         Obudziły mnie promienie słońca łaskocząc przyjemnie twarz. Idealnie. W sercu czułam rozpierającą mnie radość i, mimo że nie spałam tej nocy zbyt długo, czułam się bardzo wypoczęta. To, co zdarzyło się kilka godzin wcześniej, było niczym piękny sen, lecz wiedziałam, że mogę się spokojnie obudzić, gdyż to wszystko stało się naprawdę. Natychmiast usiadłam na łóżku, a promienie porannego słońca oślepiły mnie, musiałam więc osłonić oczy dłonią. Spodziewałam się ujrzeć wykwintnie wyposażone wnętrze jednej z komnat w rezydencji Czarnego Pana, lecz wciąż znajdowałam się w ponurym pokoju pośród niezbyt wygodnych poduszek, otoczona ulatniającą się wonią dalekich krajów, którą przyniósł ze sobą Armand.
Serce załomotało mi niespokojnie w piersi, a ja poczułam się tak, jakbym stanęła na fałszywym stopniu hogwardzkich schodów. Ale… ale przecież było zupełnie inaczej! To wszystko nie tak…! Rozglądałam się dookoła nieprzytomnym wzrokiem, a radość wyciekała ze mnie niczym powietrze z przekłutego balona. Po prostu nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Z całych sił wytężałam swój zmysł powonienia, lecz nie wyczułam żadnych znajomych zapachów pochodzących z domu Czarnego Pana. Musiałam się pogodzić z myślą, że był to tylko sen.
Odetchnęłam raz jeszcze, aby przywrócić sercu normalny rytm i wtedy to usłyszałam:
- Ale ty jesteś naiwna. To się po prostu w głowie nie mieści.
Srebrzysty, dźwięczny niczym małe, złote dzwoneczki śmiech wypełnił całkowicie moje uszy. Claudia siedziała na odsuniętym krześle, na którym wcześniej spoczął Armand i machała beztrosko nóżkami obleczonymi w kremowe pończochy. Jej sukienka była krótka i groteskowo falbaniasta, blada, jak jej chłodna, pełna buzia. Tak dawno jej nie widziałam, że już prawie zapomniałam, jak wygląda. Poczułam pustkę w sercu. Mimo że się zjawiła, uczyniła to tylko dlatego, aby się ze mnie ponabijać. Jednak w tej jednej sprawie miała rację. Byłam głupia, że uwierzyłam w to, co mi się przyśniło. Rozłożyłam tylko bezradnie ręce i westchnęłam:
- I co mam ci powiedzieć? To prawda.
Wydęłam lekko usta i zaczęłam się ubierać. Pokój wyglądał dokładnie tak, jak wczoraj. Żadnych śladów po Lordzie Voldemorcie, który okazał się być tylko niezwykle realistycznym snem.
- Ale wiesz, nie wszystko jest takie, jak ci się wydaje, a Czarny Pan nie zawsze był tak… „miękki” jak teraz – dodała, a jej głos stał się nagle łagodniejszy.
Parsknęłam tylko śmiechem.
- Jaki by nie był, nie zjawił się – stwierdziłam, wiążąc włosy w koński ogon. – Nie mogę dłużej się łudzić. Lepiej będzie, jeśli nauczę się żyć bez niego i… i bez Barty’ego. Mam rodzinę, która mi pomoże.
Uśmiechnęłam się blado i opuściłam pokój.

         Jacques od dawna już nie spał. Był po śniadaniu i właśnie wietrzył salon. Wszystkie okna były pootwierane na oścież, delikatne firanki lekko falowały, a meble idealnie odkurzono. Trochę mnie to wszystko zaskoczyło, ale postanowiłam pominąć te wielkie porządki w swoim pytaniu:
- Dzień dobry! Jak ci się spało?
Jacques opuścił różdżkę, mówiąc:
- Świetnie, jak zwykle zresztą. Mam dla ciebie list, na pewno się ucieszysz.
Pobiegł do kuchni z szerokim uśmiechem na ustach, a ja zanim. Na kredensie leżała koperta zaopatrzona moim imieniem i nazwiskiem. Natychmiast poznałam pismo, więc rozkleiłam ją jednym ruchem i wydobyłam drżącymi palcami niewielką kartkę papieru. Serce biło mi tak głośno, że słyszałam jego rytm, a wzrok miałam błędny. Wstrzymałam oddech, gdy zaczynałam czytać:

         Moja kochana,
         Nie wiem, jak mam zacząć. Już się wiele razy przymierzałem, by do Ciebie napisać, ale przecież to, co najważniejsze już wiesz. Kocham Cię i tęsknię każdego dnia coraz bardziej.
         Po tym, jak odeszłaś, nic już nie jest takie, jak wcześniej. Nawet dla Czarnego Pana. On również się zmieniło, mimo że próbuje to ukryć. Z początku bałem się cokolwiek wspominać, ale nie mogę już sobie znaleźć bez Ciebie miejsca. Jeżeli nie masz mi za złe tego potwornego tchórzostwa… Spotkaj się ze mną. Nie wiem, gdy teraz mieszkasz, ale mam nadzieję, że sowa Cię znajdzie.
         Odpisz, jeśli odczytasz ten list.
         Barty

Z rozchylonymi w niemym okrzyku wargami wciąż i wciąż odczytywałam te niedbale, pospiesznie nakreślone zdania, a myśli wyciekały mi z głowy niczym woda z rozbitego naczynia.
- I co?
Uniosła wzrok na Jacquesa i przełknęłam ślinę.
- To Barty. Chce się spotkać – odparłam krótko. Nie miałam pojęcia, na co patrzeć. W głowie miałam mętlik.
- A ty tego chcesz?
Też pytanie. Oczywiście, że tak! Kiedy tylko ujrzałam znajome pismo narzeczonego, moje serce krzyknęło z radości, a ja chciałam lecieć prosto do niego. Tak naprawdę nie minęło wcale aż tak dużo czasu od naszego ostatniego spotkania, jednak tęsknota wzmagała się z dnia na dzień coraz mocniej. Teraz bardziej, niż normalnie brakowało mi jego ciepłych, ludzkich ramion, świeżego, bijącego serca i po prostu jego samego. Był niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju, nie byłabym tą samą osobą, którą jestem teraz, gdybym go nie spotkała.
- Jeśli byłaby tylko taka możliwość…
Przycisnęłam list do piersi. Jedyne, o czym teraz myślałam, to spotkanie z Bartemiuszem. Całe moje ciało i duch aż rwały się ku niemu, lecz wiedziałam, że musimy to inaczej rozegrać. Potajemnie. Tak, jak dawniej, kiedy Czarny Pan był nam przeciwny. Teraz musiałam jak najprędzej wysłać odpowiedź.

         Patrzyłam, jak sowa z listem do Croucha znika na tle świecącego mocno majowego słońca. Potworny zawód, który spotkał mnie rano, został wyparty przez palącą nadzieję. Po prostu nie mogłam lecieć. I choć dzieliła nas mniejsza odległość, niż sam Bartemiusz myślał, każda minuta dłużyła się przeraźliwie. Próbowałam znaleźć sobie jakieś zajęcie, ba, nawet usiłowałam pomóc Jacquesowi w wielkich porządkach, ale ni potrafiłam się na niczym skupić. Wciąż kręciłam się niespokojnie i zerkałam przez okno, choć wiedziałam, że dzięki temu sowa szybciej do mnie nie dotrze. Zaczęłam się obawiać, że mimo oczywistych chęci Barty’ego, nie dojdzie do żadnego spotkania.
Mimo moich obaw, sowa przyniosła mi upragnioną wiadomość jeszcze tego samego dnia. Popołudniowe słońce grzało mocno, kiedy ptak wleciał przez otwarte okno w salonie i upuścił ciasno zwinięty rulonik prosto na mój podołek. Z bijącym mocno sercem rozprostowałam kawałek karteczki i przeczytałam możliwie jak najprędzej:

         Nawet nie wiesz, jaką radością napełnia mnie wieść o Twoim przebaczeniu. Nie mogę już dłużej czekać. Proszę, spotkajmy tak szybko, jak się tylko da. Proponuję dzisiejszy wieczór, godzina dziewiętnasta? Przyjdź pod dom rodzinny Syriusza, to chyba teraz najbardziej neutralne miejsce.
         Czekam z niecierpliwością, moja kochana.
         Barty

Moja pierś falowała szybko i nierównomiernie, a palce biegały po ładnych, acz w pośpiechu pisanych słowach. W moim liście do Croucha nie wspomniałam o miejscu, w którym obecnie przebywałam. Na wszelki wypadek, gdyby moja wiadomość trafiła w jakieś niepowołane ręce. A teraz… Teraz mieliśmy się spotkać.
- Jakieś ciekawe nowiny? – Zapytał Jacques, wchodząc spacerowym krokiem do salonu.
- O siódmej wychodzę – poinformowałam go, chowając liścik do kieszeni. – Barty przyjdzie. Trochę się boję tego spotkania, bo tak naprawdę nie wiem, co mi powie. Widzę, że za mną tęskni, ale Czarny Pan… Jeśli on ustanowi jakieś prawo, nie ma możliwości go złamać.
Westchnęłam zrezygnowana i rzuciłam wujowi smutne spojrzenie. Czułam się podle. Oddałabym wszystko, żeby sen, w który tak mocno wierzyłam, okazał się być prawdą. To rozwiązałoby niemalże wszystkie moje problemy. Po raz kolejny zostałam brutalnie sprowadzona na ziemię i zdałam sobie sprawę, że poza łaską Lorda Voldemorta jestem niczym.

         Z niecierpliwością oczekiwałam godziny dziewiętnastej. Słońce pięknie zachodziło, kreśląc na niebie pomarańczowe i złote kręgi, promienie zaś zalewały krwawo delikatne chmurki, za którymi za moment miały zniknąć. Prawie biegłam na spotkanie z ukochanym. Nie mogłam uwierzyć, że za chwilę go zobaczę. Chwilami nawet myślałam, że te listy od Croucha również były snem, a w momencie, kiedy zatrzymam się pod domem Syriusza, nie zastanę nikogo.
Jednak los zaoszczędził mi już dzisiaj zawodu. Do kamienicy Blacków zostało mi jeszcze sporo kroków, lecz już z daleka rozpoznałam samotną, odzianą w czerń postać. W piersiach zaparło mi dech, a ja puściłam się pędem chodnikiem z wyszczerbionej w wieku miejscach kostki. Rzuciłam mu się w objęcia, a on poderwał mnie w powietrze. Przylgnęliśmy do siebie, jakbyśmy nie widzieli się całymi miesiącami. Nie mogłam uwierzyć, że to się działo, moje serce waliło tak, jakby chciało wyskoczyć mi z piersi, nie wiedziałam, czy z wysiłku, czy z radości. Nie czułam niczego poza jego silnym uściskiem. Świat się zatrzymał i zupełnie nic już się nie liczyło.
- Byłam przekonana, że nie przyjdziesz – wyznałam drżącym głosem.
- Myślisz, że mógłbym się nie zjawić? Przez te wszystkie dni myślałem tylko o tobie, nie mogłem spać, normalnie funkcjonować…
Zalał się łzami, choć próbował to dyskretnie przede mną ukryć. Ja również nie mogłam się powstrzymać. Przepełniała mnie mieszanina radości i goryczy, złości na Czarnego Pana i desperacji, aby wszystko znów było tak, jak dawniej.
Barty postawił mnie, choć wciąż z całych sił ściskał moje dłonie. W ogóle się nie zmienił Był piękny i trochę roztrzęsiony, jak zwykle. Teraz, kiedy czułam jego ciepło, widziałam jego twarz, która wciąż nawiedzała mnie w snach, otaczał mnie jego zapach, nie miałam pojęcia, jak mogłam przetrwać bez niego tyle czasu.
- Mieszkam u Jacquesa – poinformowałam go, gdy ruszyliśmy powoli w kierunku centrum. Wiedziałam, że mugolski świat był w obecnej sytuacji dla nas o wiele bezpieczniejszy. – Ale nie mam kontaktu z nikim z Zakonu. Wiesz coś? Nie mam pojęcia, co się dzieje, ta bezradność jest nie do zniesienia…
Spojrzałam na niego błagalnym wzrokiem, ale jego wyraz twarzy nie mógł mi zbyt wiele, jakby on sam był w takiej samej sytuacji, jak ja.
- Sophie, nie wiem, co się dzieje, ale obawiam się, że Czarny Pan chyba nie mówi mi wszystkiego – odparł, a jego błękitne, ładne oczy przyćmiła mgiełka smutku.
Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że to, co się wydarzyło między mną a Voldemortem miało też negatywny wpływ na stosunki Barty’ego i mego wuja.
- Przepraszam, to moja wina – westchnęłam, wlepiając wzrok we własne stopy. – Powinnam to załatwić z wujem, nie możesz cierpieć przez nasze konflikty, to ciebie w ogóle nie dotyczy.
Bartemiusz mocniej ścisnął moją dłoń.
- Nie rozmawiajmy o tym, tylko chodźmy coś zjeść.

         Po kolacji w małym, mugolskim barze mlecznym wynajęliśmy pokoik w średniej jakości hotelu, który stał w bardzo niegościnnej okolicy bloków zamieszkanych przez… po prostu przez mugolską patologię. Wszędzie sterczały jakieś podejrzane typy, które łypały podejrzliwie i wyzywająco na pozostałych, ubogich i zmęczonych codziennością mieszkańców, a towarzyszące im niewiasty bardziej przypominały mężczyzn z tymi swoimi mysimi włosami, wygolonymi bokami głowy, odziane w przybrudzone mocno dresy i z fajkami w zębach. Przerażające i smutne zarazem.
Byłam przyzwyczajona do luksusów, lecz tym razem rozsądniej było porzucić przyzwyczajenia i poszukać hotelu taniego i umiarkowanie obskurnego. To nie miało najmniejszego znaczenia, jeśli ceną była noc z Bartym. To było warte największych poświęceń.
         Leżeliśmy w dwuosobowym, choć wąskim łóżku całkowicie nadzy, przykryci tylko cienką, sztuczną kołderką w pstrokate wzorki, a Crouch gładził w milczeniu moje włosy. Pokój, którym nam przydzielono, miał okno wychodzące bezpiecznie na niewielkie, wylane betonem podwórko, na którym stały dwa wielkie, plastikowe śmietniki. Poza wątpliwej jakości dwudrzwiową szafą i okrągłym stolikiem w pomieszczeniu nie było nic więcej. Jedne drzwi prowadziły na długi, opustoszały korytarz, drugie zaś – do maleńkiej łazienki z prysznicem, pod którym później ujrzałam drewniane krzesło, które chyba powinno stać przy stole w sypialni. Ściany były tu nagie, pociągnięte dokładnie białą farbą, podłogę zaś wyłożono szarą wykładziną. Ot, zwyczajny motelik z identycznymi, ubogimi pokoikami. Wydawał mi się jednak przepięknym, wykwintnym pałacem, ponieważ mogłam tutaj ukryć się razem z Bartym i spędzić kilka najpiękniejszych godzin.
Zachwycałam się jego ciepłym, żywym ciałem, do którego tuliłam twarz i pochłaniałam ludzki zapach jego skóry, poddawałam się hipnotyzującej mocy lazurowych tęczówek, z których biła tylko czysta miłość do mnie.
         Zmrok zapadł łagodnie, wypędzając na aksamitne, czarne niebo tysiące gwiazd. Słońce schowało się już całkowicie, ustępując miejsca srebrnemu księżycowi. Kiedy kładłam się wczoraj spać, nie przypuszczałam,, że następną noc spędzę u boku ukochanego.
- Jacques nie będzie się o ciebie martwił? – Głos Barty’ego wyrwał mnie z otchłani myśli, która mnie pochłonęła.
- Wie, że miałam się z tobą spotkać – mruknęłam. – O mnie się nie martw. Czarny Pan musi się chyba zainteresować twoim zniknięciem.
- Jeśli będzie trzeba, wszystko mu powiem – odparł stanowczo. – Sophie, co z nami będzie?
Westchnęłam ciężko, a w oku zakręciła mi się łza, którą dyskretnie otarłam wierzchem dłoni. Bardzo bałam się tego pytania, na które musiałam w końcu odpowiedzieć.
- Będziemy musieli to jakoś przetrwać.

~*~


         Udało mi się dzisiaj wyrobić z rozdziałem, choć na PF wciąż posta nie ma i najprawdopodobniej pojawi się on dopiero w ten piątek. Większość z Was chyba ma już za sobą pierwszy dzień szkoły, cóż, jest czas przyjemności i czas cierpienia. Ja mam wakacje jeszcze przez miesiąc, więc… Datę rozdziału wybrałam bardzo dokładnie, ponieważ chciałam opublikować go w siedemdziesiątą piątą rocznicę wybuchu Drugiej Wojny Światowej. Pamiętajmy o tym wydarzeniu.