U rodziców spędziłam tylko jedną noc. Spieszno mi było do Jacquesa,
którego zostawiłam całkiem samego w wielkiej, pustej kamienicy. Czułam się
trochę winna, choć samotność była przecież dla niego czymś normalnym. Jednak
zanim powróciłam na Grimmauld Place, postanowiłam odwiedzić kogoś jeszcze.
Ośmielona sukcesem w swym domu rodzinnym, załomotałam w drzwi Syriusza.
- Sophie! Myślałem, że już
zapomniałaś o starym Wąchaczu!
Chwycił mnie w ramiona i
uściskał tak mocno, że poczułam ból w żebrach. Biła od niego niemal namacalna
radość. Jego przebaczenia byłam najbardziej pewna. Syriusz od zawsze zajmował w
moim sercu niezmienne pierwsze miejsce.
Wyglądał bardzo dobrze.
Jego długie włosy lśniły zdrowo, a twarz była rumiana i uśmiechnięta. Zupełnie
tak, jakby bitwa nigdy nie miała miejsca w naszym życiu. Kochałam jego optymizm.
Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje życie bez niego.
- Potrzebowałam trochę
czasu – mruknęłam, zamykając za sobą drzwi. Jego nowoczesne, jasne mieszkanie
było idealnie wysprzątane, jakby Syriusz najął skrzata do opieki nad domem. – A
ty? Masz kontakt z… z kimkolwiek?
- Wczoraj był u mnie Remus.
Jego błyszczące radośnie,
szare, okrągłe oczy nieco przygasły, gdy ich wzrok napotkał moje przenikliwe
spojrzenie. Lupin był jednym z najbardziej wpływowych i lubianych członków
Zakonu Feniksa, dlatego najniecierpliwiej oczekiwałam wieści o nim. Nie wiem,
na co tak naprawdę liczyłam. Na przebaczenie? A może na jakiś przyjazny gest… W
końcu przywróciłam do życia jego i Tonks. Ale po co była mi ich sympatia? Przecież
już teraz wiedziałam, po której stronie się opowiem, kiedy będzie trzeba.
- I co? – zagadnęłam go,
starając się, aby mój głos nie zdradził trawiącego mnie ognia niecierpliwości.
Syriusz tylko wzruszył ramionami.
- Zaszył się z dzieckiem i
Tonks gdzieś za granicą – odparł spokojnie. – Poza tą krótką wizytą Remusa nie
miałem kontaktu z nikim.
- Ale dlaczego? – poczułam,
że ogarnia mnie złość na Blacka i jego towarzystwo. – Czy Czarny Pan wciąż
działa? Czy morduje? Ktoś zniknął po bitwie? Jakiś mugol czy…
- Ty to powinnaś wiedzieć
najlepiej – przerwał mi.
Zmierzyliśmy się uważnie
wzrokiem. W głowie pojawiła mi się nagląca myśl. Jednak… nie. On z całą pewnością miał powód, by nie ujawniać swej
obecności.
*
Na Grimmauld Place byłam jeszcze przed wieczorem. Jacques
siedział w kuchni ze stygnącą pomidorową z pobliskiego baru przed sobą.
Wyglądał tak, jakby na mnie czekał. Mogłabym przysiąc, że zaraz po moim
odejściu Sethi wysłał do niego sowę. Jednak nie oburzało mnie to ani trochę,
wręcz przeciwnie. Czułam się mile połechtana tą ojcowską kontrolą podyktowaną
przez najzwyklejszą troskę. Przywitałam się z nim czule i usiadłam na krześle.
W tej chwili dostrzegłam leżącą obok jego talerza kopertę, którą Jacques mi
podał, gdy tylko zauważył moje spojrzenie.
- Przyszło dziś rano.
Natychmiast rozpoznałam
pismo Dumbledore’a. Wąskie, delikatne litery łączące się zielenią atramentu w
moje imię i nazwisko oraz adres Jacquesa. Szybko wydobyłam krótki liścik,
niemal drżąc z ciekawości.
Droga Sophie,
Domyślam się, że to, co
się stało, wciąż bardzo Cię przytłacza. Muszę przyznać, że czuję się trochę
winny, do tego nic nie mogę dla Ciebie zrobić, by Ci to wynagrodzić.
Mimo to chciałbym
powrócić do spraw przyziemnych. Być może nie ma to już dla Ciebie znaczenia,
lecz po skontaktowaniu się z profesor McGonagall, która wciąż zajmuje się
sprawami Hogwartu, chciałbym Ci przekazać, że to, co wydarzyło się niedawno na
terenie szkoły nie pozostało bez echa. Niestety zostałaś wykluczona z Siedmioboju Magicznego. Mam nadzieję, że
zrozumiesz. Na osłodę pragnę dołączyć do mojego listu dyplom ukończenia szkoły.
Finalizując – pragnę
życzyć Ci powodzenia. Hogwart długo będzie Cię pamiętał. Nie ze względu na
decyzje (być może nie najlepsze), które podejmowałaś, lecz dzięki temu, jaką
byłaś uczennicą. Mimo wszystko uczyniłaś dla nas sporo, bardzo często
ryzykując.
Szczerze Ci oddany,
Albus Dumbledore
Przeczytałam ten list
kilkakrotnie i zaśmiałam się cicho pod nosem. Nie mogłam uwierzyć w to, co
widziałam przed sobą na pergaminie. Tak. To właśnie cały Dumbledore. Pełen
klasy i szlachetności. Nigdy nie spodziewałabym się po żadnym człowieku takiej
wdzięczności i wybaczenia jednocześnie. Ale były dyrektor Hogwartu nie był
zwyczajnym człowiekiem. Był kimś niezwykłym.
- Kolejny raz mnie
zaskoczył – mruknęłam, uśmiechając się do listu. – Z Siedmioboju nici. Zostałam
zdyskwalifikowana, a Dumbledore gratuluje mi ukończenia szkoły, do której
oblężenia się przyczyniłam… z wzorowym świadectwem.
Sięgnęłam po kopertę, której wyciągnęłam ładny, schludnie opisany
dokument z pozłacanymi rogami. Wypisane były wszystkie moje oceny, a także
opatrzone gwiazdkami dodatkowe osiągnięcia. Wśród nich dostrzegłam zarówno
pomoc w opiece nad Turniejem Trójmagicznym i jego uczestnikami, a także i samo
uczestnictwo w Siedmioboju Magicznym. Na świadectwie widniał autentyczny podpis
profesor McGonagall oraz mojego dawnego opiekuna, Horacego Slughorna.
Wuj wyciągnął z moich dłoni
pięknie przyozdobiony pergamin i przeczytał dokładnie każdą moją ocenę ze
wszystkich przedmiotów, z którymi ukończyłam Hogwart. Na jego twarzy pojawił
się uśmiech, a on sam uścisnął lekko moje dłonie złożone na blacie stołu.
- Los się zaczyna do ciebie
uśmiechać. Jak to się mówi… raz na wozie, raz pod wozem, być może niedługo
wszystko się odwróci. Wszystko się jakoś poukłada, musisz tylko uwierzyć, że
nie jesteś skazana na wieczne cierpienie.
Spojrzałam mu prosto w
oczy. Widziałam w nich szczerą dumę i zadowolenie. Zauważyłam, że ostatnio
coraz częściej się uśmiechał, choć tak naprawdę nie mogłam być powodem jego
radości. Czułam wyrzuty sumienia. Przysparzałam mu tylko coraz więcej
problemów, obarczałam go listami od moich rodziców, niezapowiedzianymi wizytami
moich gości… Coś w głowie podpowiadało mi, że powinnam znaleźć sobie inny azyl.
Wiedziałam, że do Czarnego Pana nie mogłam wrócić, dom rodzinny nie był
bezpieczny nie tylko dla mnie, ale i dla moich rodziców, a Syriuszowi nie
powinnam zawracać sobą głowy. Miał po bitwie setki innych zmartwień. Coraz
częściej zastanawiałam się nad wezwaniem Armanda. Po raz pierwszy w życiu
poczułam się naprawdę bezdomna.
Westchnęłam ciężko,
próbując odgonić od siebie te przytłaczające myśli, które ustąpiły miejsca
kolejnej, jeszcze bardziej dołującej. Postanowiłam się nią podzielić z
Jacquesem, który był teraz moim jedynym powiernikiem.
- Moja matka jest chora –
powiedziałam, wpatrując się natarczywie w blat stołu. – Nie wiem, co mam robić,
tata z Victorem próbowali ją przekonać do badań, ale ona uważa, że wszystko
będzie dobrze i w ogóle…
Z całej siły próbowałam powstrzymać
łzy, które cisnęły mi się do oczu. Optymizm wuja szybko przygasł. Wiedziałam,
że nigdy dobrze nie znał mojej rodziny, jednak był z natury dobry i współczuł
każdemu. Zmarszczył brwi i przygryzł mocno wargi, które stały się całkiem
białe.
- Jeśli chcesz, mogę wysłać
do niej sowę – zaproponował. – Ale co jej dokładnie jest?
- Nie wiem. Niknie w
oczach.
Jacques wyciągnął dłoń i
pogładził mnie czule po twarzy, mówiąc łagodnie:
- Zobaczysz, jeszcze
wszystko się poukłada.
*
Tak, jak obiecał, napisał do Bes jeszcze tego samego
wieczora, ale następnego ranka otrzymał tylko krótką, naiwną, pełną uprzejmości
odpowiedź, że mama czuje się już lepiej i że nie musi się już przejmować
problemami, których tak naprawdę nie ma, bo „szkoda Twojego czasu, a Sophie po prostu wszystko wyolbrzymia”. Nie
potrafiłam pojąć, jak zawsze rozsądna i troskliwa Bes mogła tak bagatelizować
swoją chorobę. Niemniej jednak podziękowałam Jacquesowi, bo faktycznie. To nie
były jego kłopoty.
Słońce zrównało się już z dachami kamienic i rzucało na
biurko ostatnie tego dnia, ciepłe promienie, pieszczące kopertę, z której
wystawało moje świadectwo ukończenia szkoły. Siedziałam i patrzyłam niewidzącym
wzrokiem przez zakurzone, brudne z zewnątrz okno. Bawiłam się fioletową
wstążeczką, którą obwiązana była koperta i myślałam o Hogwarcie. Nie mogłam
uwierzyć, że to już koniec mojej przygody z ukochaną szkołą. Bardzo często
zdarzało się, że uciekałam do Czarnego Pana, nie było mnie całymi dniami…
Chciałam jeszcze raz zobaczyć zamek, w którym tyle razy, bądź co bądź, otarłam
się o śmierć, przeżyłam straszliwą rozpacz, a także i spotkało mnie największe
szczęście. Zaczęły pojawiać się wyrzuty sumienia. Hogwart był moim domem, a ja
przyczyniłam się do jego zniszczenia. Przypominał teraz ruiny przysypane kupą
gruzu. Przez lato nikomu nie uda się go przywrócić do stanu sprzed bitwy, aby
uczniowie mogli wrócić i kontynuować naukę. Chociaż teraz rodzice z całą
pewnością przepiszą swe pociechy do innych szkół, wszak nie mieli pewności, że
w okolicach jest już bezpiecznie. Hogwart nie przeżył kolejnego upadku. Gdyby
nie fakt, że wciąż bardzo zależało mi na powrocie do łask Lorda Voldemorta,
natychmiast odnalazłabym Dumbledore’a i uczyniłabym wszystko, aby zadośćuczynić
im wszystkim swoje winy.
Słońce błysnęło ostatni raz
złotem swych promieni i schowało się za starymi, szarymi budynkami. W pokoju
zapanował przytłaczający półmrok. Jacques nigdy nie dbał o przedmioty, którymi
się otaczał, dlatego cały dom pełen był starych, kulawych i podniszczonych
mebli, którym brak było kolorów i blasku. Pokój, który dostałam, nie różnił się
specjalnie od reszty pomieszczeń. Podłoga była drewniana i skrzypiała w kilku
miejscach. Największą część komnaty zajmowało wielkie łoże z baldachimem, z
którego frędzle zwisały żałośnie, postrzępione i zakurzone. Tkanina, z której
był on wykonany, miała nijaki, szarobury kolor i nie przepuszczała ani odrobiny
światła, z zewnętrznej strony zaś była gładka, w paru miejscach przetarta i
wyjedzona przez mole, wewnętrzna przypominała swoją fakturą szorstką
wykładzinę. Pościel, choć czysta, była sztywna i kiepskiej jakości.
Przyzwyczajona do miękkich jedwabiów i delikatnej satyny z łóżek Czarnego Pana,
nie mogłam przywyknąć do nieprzyjemnych tkanin, którymi musiałam się teraz
otaczać. Poza wysoką, wąską szafą i małym stolikiem, na którym stała lampka z
gumowym kablem, którego nie można było nigdzie wetknąć, bo nie było prądu, pod
oknem znajdowało się wyszorowane, ciemne, drewniane biurko i kulawe krzesło, na
którym nieraz bujałam się pół nocy, wpatrzona w migoczące za oknem światełka.
Tym razem jednak siedziałam spokojnie, nieświadomie gładząc palcem złote rogi
świadectwa. Ogarnęła mnie swego rodzaju nostalgia. Wszak Hogwart był dla mnie
prawdziwym domem. Kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, pragnęłam w nim
pozostać jako nauczycielka. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że będę musiała
kiedykolwiek poszukać sobie innego miejsca, w którym zamieszkam. Teraz jednak
wiedziałam, że to niemożliwe.
Schowałam list do koperty,
zaciągnęłam cienkie, zbyt krótkie zasłony w kratkę i wśliznęłam się do łóżka.
Kiedy opadły ciężkie kotary, ogarnęła mnie całkowita ciemność. Mogłam zasnąć w
spokoju, by choć na chwilę oderwać się od myśli, których nie chciałam wciąż
przeżywać.
Jednak mój sen chyba nie
trwał długo. Nie wiem. Pośród wszechogarniającego mnie mroku nocy usłyszałam
trzask otwierającego się cichutko okna. Ktoś bezszelestnie skradał się ku
mojemu łóżku.
~*~
Kiedy planowałam ten rozdział, jakoś nie zwróciłam uwagi, że
wypada on akurat w urodziny Harry’ego. Cóż xD Przypominam o głosowaniu w
sondzie, tutaj znajdziecie link.
Poprawiłam już wszystkie szablony, które dotąd pojawiały się na SCP i wyszło
ich 109. Powiem szczerze, że spodziewałam się maksymalnie pięćdziesięciu.
Podwójne cóż xD Dedykacja dla Patrycji
:*