31 lipca 2014

Rozdział 361

         U rodziców spędziłam tylko jedną noc. Spieszno mi było do Jacquesa, którego zostawiłam całkiem samego w wielkiej, pustej kamienicy. Czułam się trochę winna, choć samotność była przecież dla niego czymś normalnym. Jednak zanim powróciłam na Grimmauld Place, postanowiłam odwiedzić kogoś jeszcze. Ośmielona sukcesem w swym domu rodzinnym, załomotałam w drzwi Syriusza.

- Sophie! Myślałem, że już zapomniałaś o starym Wąchaczu!
Chwycił mnie w ramiona i uściskał tak mocno, że poczułam ból w żebrach. Biła od niego niemal namacalna radość. Jego przebaczenia byłam najbardziej pewna. Syriusz od zawsze zajmował w moim sercu niezmienne pierwsze miejsce.
Wyglądał bardzo dobrze. Jego długie włosy lśniły zdrowo, a twarz była rumiana i uśmiechnięta. Zupełnie tak, jakby bitwa nigdy nie miała miejsca w naszym życiu. Kochałam jego optymizm. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak wyglądałoby moje życie bez niego.
- Potrzebowałam trochę czasu – mruknęłam, zamykając za sobą drzwi. Jego nowoczesne, jasne mieszkanie było idealnie wysprzątane, jakby Syriusz najął skrzata do opieki nad domem. – A ty? Masz kontakt z… z kimkolwiek?
- Wczoraj był u mnie Remus.
Jego błyszczące radośnie, szare, okrągłe oczy nieco przygasły, gdy ich wzrok napotkał moje przenikliwe spojrzenie. Lupin był jednym z najbardziej wpływowych i lubianych członków Zakonu Feniksa, dlatego najniecierpliwiej oczekiwałam wieści o nim. Nie wiem, na co tak naprawdę liczyłam. Na przebaczenie? A może na jakiś przyjazny gest… W końcu przywróciłam do życia jego i Tonks. Ale po co była mi ich sympatia? Przecież już teraz wiedziałam, po której stronie się opowiem, kiedy będzie trzeba.
- I co? – zagadnęłam go, starając się, aby mój głos nie zdradził trawiącego mnie ognia niecierpliwości. Syriusz tylko wzruszył ramionami.
- Zaszył się z dzieckiem i Tonks gdzieś za granicą – odparł spokojnie. – Poza tą krótką wizytą Remusa nie miałem kontaktu z nikim.
- Ale dlaczego? – poczułam, że ogarnia mnie złość na Blacka i jego towarzystwo. – Czy Czarny Pan wciąż działa? Czy morduje? Ktoś zniknął po bitwie? Jakiś mugol czy…
- Ty to powinnaś wiedzieć najlepiej – przerwał mi.
Zmierzyliśmy się uważnie wzrokiem. W głowie pojawiła mi się nagląca myśl. Jednak… nie. On z całą pewnością miał powód, by nie ujawniać swej obecności.

*

         Na Grimmauld Place byłam jeszcze przed wieczorem. Jacques siedział w kuchni ze stygnącą pomidorową z pobliskiego baru przed sobą. Wyglądał tak, jakby na mnie czekał. Mogłabym przysiąc, że zaraz po moim odejściu Sethi wysłał do niego sowę. Jednak nie oburzało mnie to ani trochę, wręcz przeciwnie. Czułam się mile połechtana tą ojcowską kontrolą podyktowaną przez najzwyklejszą troskę. Przywitałam się z nim czule i usiadłam na krześle. W tej chwili dostrzegłam leżącą obok jego talerza kopertę, którą Jacques mi podał, gdy tylko zauważył moje spojrzenie.
- Przyszło dziś rano.
Natychmiast rozpoznałam pismo Dumbledore’a. Wąskie, delikatne litery łączące się zielenią atramentu w moje imię i nazwisko oraz adres Jacquesa. Szybko wydobyłam krótki liścik, niemal drżąc z ciekawości.

         Droga Sophie,
         Domyślam się, że to, co się stało, wciąż bardzo Cię przytłacza. Muszę przyznać, że czuję się trochę winny, do tego nic nie mogę dla Ciebie zrobić, by Ci to wynagrodzić.
         Mimo to chciałbym powrócić do spraw przyziemnych. Być może nie ma to już dla Ciebie znaczenia, lecz po skontaktowaniu się z profesor McGonagall, która wciąż zajmuje się sprawami Hogwartu, chciałbym Ci przekazać, że to, co wydarzyło się niedawno na terenie szkoły nie pozostało bez echa. Niestety zostałaś wykluczona  z Siedmioboju Magicznego. Mam nadzieję, że zrozumiesz. Na osłodę pragnę dołączyć do mojego listu dyplom ukończenia szkoły.
         Finalizując – pragnę życzyć Ci powodzenia. Hogwart długo będzie Cię pamiętał. Nie ze względu na decyzje (być może nie najlepsze), które podejmowałaś, lecz dzięki temu, jaką byłaś uczennicą. Mimo wszystko uczyniłaś dla nas sporo, bardzo często ryzykując.
Szczerze Ci oddany,
Albus Dumbledore

Przeczytałam ten list kilkakrotnie i zaśmiałam się cicho pod nosem. Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam przed sobą na pergaminie. Tak. To właśnie cały Dumbledore. Pełen klasy i szlachetności. Nigdy nie spodziewałabym się po żadnym człowieku takiej wdzięczności i wybaczenia jednocześnie. Ale były dyrektor Hogwartu nie był zwyczajnym człowiekiem. Był kimś niezwykłym.
- Kolejny raz mnie zaskoczył – mruknęłam, uśmiechając się do listu. – Z Siedmioboju nici. Zostałam zdyskwalifikowana, a Dumbledore gratuluje mi ukończenia szkoły, do której oblężenia się przyczyniłam… z wzorowym świadectwem.
Sięgnęłam po kopertę,  której wyciągnęłam ładny, schludnie opisany dokument z pozłacanymi rogami. Wypisane były wszystkie moje oceny, a także opatrzone gwiazdkami dodatkowe osiągnięcia. Wśród nich dostrzegłam zarówno pomoc w opiece nad Turniejem Trójmagicznym i jego uczestnikami, a także i samo uczestnictwo w Siedmioboju Magicznym. Na świadectwie widniał autentyczny podpis profesor McGonagall oraz mojego dawnego opiekuna, Horacego Slughorna.
Wuj wyciągnął z moich dłoni pięknie przyozdobiony pergamin i przeczytał dokładnie każdą moją ocenę ze wszystkich przedmiotów, z którymi ukończyłam Hogwart. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, a on sam uścisnął lekko moje dłonie złożone na blacie stołu.
- Los się zaczyna do ciebie uśmiechać. Jak to się mówi… raz na wozie, raz pod wozem, być może niedługo wszystko się odwróci. Wszystko się jakoś poukłada, musisz tylko uwierzyć, że nie jesteś skazana na wieczne cierpienie.
Spojrzałam mu prosto w oczy. Widziałam w nich szczerą dumę i zadowolenie. Zauważyłam, że ostatnio coraz częściej się uśmiechał, choć tak naprawdę nie mogłam być powodem jego radości. Czułam wyrzuty sumienia. Przysparzałam mu tylko coraz więcej problemów, obarczałam go listami od moich rodziców, niezapowiedzianymi wizytami moich gości… Coś w głowie podpowiadało mi, że powinnam znaleźć sobie inny azyl. Wiedziałam, że do Czarnego Pana nie mogłam wrócić, dom rodzinny nie był bezpieczny nie tylko dla mnie, ale i dla moich rodziców, a Syriuszowi nie powinnam zawracać sobą głowy. Miał po bitwie setki innych zmartwień. Coraz częściej zastanawiałam się nad wezwaniem Armanda. Po raz pierwszy w życiu poczułam się naprawdę bezdomna.
Westchnęłam ciężko, próbując odgonić od siebie te przytłaczające myśli, które ustąpiły miejsca kolejnej, jeszcze bardziej dołującej. Postanowiłam się nią podzielić z Jacquesem, który był teraz moim jedynym powiernikiem.
- Moja matka jest chora – powiedziałam, wpatrując się natarczywie w blat stołu. – Nie wiem, co mam robić, tata z Victorem próbowali ją przekonać do badań, ale ona uważa, że wszystko będzie dobrze i w ogóle…
Z całej siły próbowałam powstrzymać łzy, które cisnęły mi się do oczu. Optymizm wuja szybko przygasł. Wiedziałam, że nigdy dobrze nie znał mojej rodziny, jednak był z natury dobry i współczuł każdemu. Zmarszczył brwi i przygryzł mocno wargi, które stały się całkiem białe.
- Jeśli chcesz, mogę wysłać do niej sowę – zaproponował. – Ale co jej dokładnie jest?
- Nie wiem. Niknie w oczach.
Jacques wyciągnął dłoń i pogładził mnie czule po twarzy, mówiąc łagodnie:
- Zobaczysz, jeszcze wszystko się poukłada.

*

         Tak, jak obiecał, napisał do Bes jeszcze tego samego wieczora, ale następnego ranka otrzymał tylko krótką, naiwną, pełną uprzejmości odpowiedź, że mama czuje się już lepiej i że nie musi się już przejmować problemami, których tak naprawdę nie ma, bo „szkoda Twojego czasu, a Sophie po prostu wszystko wyolbrzymia”. Nie potrafiłam pojąć, jak zawsze rozsądna i troskliwa Bes mogła tak bagatelizować swoją chorobę. Niemniej jednak podziękowałam Jacquesowi, bo faktycznie. To nie były jego kłopoty.
         Słońce zrównało się już z dachami kamienic i rzucało na biurko ostatnie tego dnia, ciepłe promienie, pieszczące kopertę, z której wystawało moje świadectwo ukończenia szkoły. Siedziałam i patrzyłam niewidzącym wzrokiem przez zakurzone, brudne z zewnątrz okno. Bawiłam się fioletową wstążeczką, którą obwiązana była koperta i myślałam o Hogwarcie. Nie mogłam uwierzyć, że to już koniec mojej przygody z ukochaną szkołą. Bardzo często zdarzało się, że uciekałam do Czarnego Pana, nie było mnie całymi dniami… Chciałam jeszcze raz zobaczyć zamek, w którym tyle razy, bądź co bądź, otarłam się o śmierć, przeżyłam straszliwą rozpacz, a także i spotkało mnie największe szczęście. Zaczęły pojawiać się wyrzuty sumienia. Hogwart był moim domem, a ja przyczyniłam się do jego zniszczenia. Przypominał teraz ruiny przysypane kupą gruzu. Przez lato nikomu nie uda się go przywrócić do stanu sprzed bitwy, aby uczniowie mogli wrócić i kontynuować naukę. Chociaż teraz rodzice z całą pewnością przepiszą swe pociechy do innych szkół, wszak nie mieli pewności, że w okolicach jest już bezpiecznie. Hogwart nie przeżył kolejnego upadku. Gdyby nie fakt, że wciąż bardzo zależało mi na powrocie do łask Lorda Voldemorta, natychmiast odnalazłabym Dumbledore’a i uczyniłabym wszystko, aby zadośćuczynić im wszystkim swoje winy.
Słońce błysnęło ostatni raz złotem swych promieni i schowało się za starymi, szarymi budynkami. W pokoju zapanował przytłaczający półmrok. Jacques nigdy nie dbał o przedmioty, którymi się otaczał, dlatego cały dom pełen był starych, kulawych i podniszczonych mebli, którym brak było kolorów i blasku. Pokój, który dostałam, nie różnił się specjalnie od reszty pomieszczeń. Podłoga była drewniana i skrzypiała w kilku miejscach. Największą część komnaty zajmowało wielkie łoże z baldachimem, z którego frędzle zwisały żałośnie, postrzępione i zakurzone. Tkanina, z której był on wykonany, miała nijaki, szarobury kolor i nie przepuszczała ani odrobiny światła, z zewnętrznej strony zaś była gładka, w paru miejscach przetarta i wyjedzona przez mole, wewnętrzna przypominała swoją fakturą szorstką wykładzinę. Pościel, choć czysta, była sztywna i kiepskiej jakości. Przyzwyczajona do miękkich jedwabiów i delikatnej satyny z łóżek Czarnego Pana, nie mogłam przywyknąć do nieprzyjemnych tkanin, którymi musiałam się teraz otaczać. Poza wysoką, wąską szafą i małym stolikiem, na którym stała lampka z gumowym kablem, którego nie można było nigdzie wetknąć, bo nie było prądu, pod oknem znajdowało się wyszorowane, ciemne, drewniane biurko i kulawe krzesło, na którym nieraz bujałam się pół nocy, wpatrzona w migoczące za oknem światełka. Tym razem jednak siedziałam spokojnie, nieświadomie gładząc palcem złote rogi świadectwa. Ogarnęła mnie swego rodzaju nostalgia. Wszak Hogwart był dla mnie prawdziwym domem. Kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką, pragnęłam w nim pozostać jako nauczycielka. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że będę musiała kiedykolwiek poszukać sobie innego miejsca, w którym zamieszkam. Teraz jednak wiedziałam, że to niemożliwe.

Schowałam list do koperty, zaciągnęłam cienkie, zbyt krótkie zasłony w kratkę i wśliznęłam się do łóżka. Kiedy opadły ciężkie kotary, ogarnęła mnie całkowita ciemność. Mogłam zasnąć w spokoju, by choć na chwilę oderwać się od myśli, których nie chciałam wciąż przeżywać.
Jednak mój sen chyba nie trwał długo. Nie wiem. Pośród wszechogarniającego mnie mroku nocy usłyszałam trzask otwierającego się cichutko okna. Ktoś bezszelestnie skradał się ku mojemu łóżku.

~*~


         Kiedy planowałam ten rozdział, jakoś nie zwróciłam uwagi, że wypada on akurat w urodziny Harry’ego. Cóż xD Przypominam o głosowaniu w sondzie, tutaj znajdziecie link. Poprawiłam już wszystkie szablony, które dotąd pojawiały się na SCP i wyszło ich 109. Powiem szczerze, że spodziewałam się maksymalnie pięćdziesięciu. Podwójne cóż xD Dedykacja dla Patrycji :* 

22 lipca 2014

Rozdział 360

         Słowa Jacquesa zapadły mi głęboko w pamięci. Coraz częściej łapałam się na tym, że rozmyślałam, jak mogłaby zareagować Bes na mój widok, co powiedziałby Sethi… Czy będą radzi, gdy zjawię się w ich domu? Były to myśli zarazem stresujące, jak i podniecające. Bardzo chciałam znów zobaczyć rodzinę, ale bałam się, czy w ogóle będą chcieli ze mną rozmawiać.
Poza tym u Jacquesa mieszkało mi się bardzo dobrze, a i on sprawiał wrażenie zadowolonego z mojej obecności. Był zwykłym śmiertelnikiem, dla którego obecność innych miała wielkie znaczenie. Już zapomniałam, jak można potrzebować towarzystwa ludzi.

Czarny Pan powoli stawał się mglistym wspomnieniem. Mroczny Znak, który jaśniał na moim lewym przedramieniu, milczał. Wcześniej nienawidziłam tego upodlającego, palącego uczucia, teraz zaś oddałabym wszystko, żeby ów ból powrócił.
Dość już tego.

- Odwiedzę rodziców.
Jacques odłożył „Proroka Codziennego”. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie moim nagłym pojawieniem się, lecz dojrzałam też cień smutku.
- Cieszę się, że w końcu zdecydowałaś się na konkretny krok – uśmiechnął się blado.
- Nie wiem, jaka będzie ich reakcja… ale jaka by nie była… wrócę.
Uścisnęłam mocno jego dłoń. Byliśmy jak dzieci, które na świecie mają tylko siebie.

*

         Zapukałam, czując w żołądku natarczywy, bolesny skurcz. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, kiedy kroki po drugiej stronie drzwi stawały się coraz głośniejsze. Poznałam. To Bes spieszyła, by mi otworzyć.
- Sophie…
Naturalny uśmiech na jej twarzy zbladł. Ona cała była blada, jej skóra przybrała niezdrowy, szarawy odcień, pod oczami miała ciemne wory, a włosy bardzo się jej przerzedziły. W ciągu tych niewielu dni również sporo schudła. Tak nie wygląda zdrowy człowiek. Widziałam już bieg czasu na jej twarzy, jednak było w jej ciele coś takiego… Czułam od niej smród choroby.
Oczy momentalnie jej się zaszkliły, a sinawe wargi zadrżały. Nawet się nie zorientowałam, kiedy przygarnęła mnie do piersi. Nie minęła sekunda, a ona już przyciskała mnie do serca, szlochając głośno. Jej wzruszenie i mi się udzieliło. Łzy jakoś same popłynęły z oczu, a twarz wykrzywiła się w paskudnym grymasie. Tęskniłam za jej matczynym ciepłem, za jej troskliwością, zainteresowaniem… po prostu za żarem jej uczucia. Jednocześnie wypełnił mnie niepokój związany z chłodem bijącym z jej śmiertelnego ciała. Otarłam dyskretnie łzy w jej szatę i odsunęłam się od matki, by zapytać:
- Czy wszystko jest…?
Ale Bes już pobiegła do kuchni, aby każdemu oznajmić, że wróciłam, że żyję, że nic mi nie jest… Moje serce, pomimo chwilowego zatroskania, uradowało się niezmiernie na widok tak zachwyconej moim nagłym pojawieniem się rodziny. Sethi natychmiast porwał mnie w ramiona. Jego reakcja ucieszyła mnie jeszcze bardziej, niż reakcja jego żony. Ojciec zawsze był dla mnie ukochanym tatusiem. Z nim zawsze miałam lepszy kontakt, on zawsze troszczył się o mnie, jak tylko potrafił najlepiej. Byłam dla niego prawdziwą córką. Victor ucałował mnie tak, jak tylko brat potrafi. Poza rodzicami to z nim właśnie byłam najbardziej związana, zawsze mieliśmy swoje sekrety, razem spędzaliśmy czas… Kiedy byliśmy dziećmi, to on był moim najlepszym przyjacielem, dzieliłam się z nim wszystkim, a on dzielił się wszystkim ze mną.
Rodzeństwo otaczało mnie ze wszystkich stron. Już dawno nie czułam się tak potrzebna i kochana. Poszłam ze wszystkimi do kuchni, która, choć średnich rozmiarów, zdała się nagle kilkakrotnie zmniejszyć. Oczy wszystkich wpatrzony były we mnie jak w obrazek, przez co poczułam się troszkę speszona. Nie widzieli mnie od czasu bitwy, byli świadkiem mojej śmierci i powrotu na Ziemię… Mieli do mnie wiele pytań i pretensji, a ja doskonale to rozumiałam. Poczułam gwałtowny przypływ wyrzutów sumienia. Nie powinnam odchodzić bez żadnego słowa wyjaśnienia na tak długi czas. Zaślepił mnie Czarny Pan i to, co się jego tyczyło. Należało im się choć kilka zdań napisanych w liście. Choć jedna sowa przysłana zaraz po tych tragicznych wydarzeniach. Na usta cisnęło mi się wiele pytań, lecz nie śmiałam zadać ani jednego, dopóki oni wszyscy nie dowiedzą się wszystkiego, czego chcą.
Sethi usiadł najbliżej mnie i wciąż trzymał mnie za rękę, nieustannie gładząc wierzch dłoni. To on odezwał się najpierw:
- Zniknęłaś tak nagle…
- Wiem, przepraszam – przerwałam mu. Nie potrafiłam ukryć już poczucia winy, które mnie trawiło. – Powinnam chociaż napisać, dać znać, że ze mną wszystko w porządku… Nie wiem, dlaczego tego nie zrobiłam.
Ojciec najwyraźniej już dawno wybaczył mi ten błąd, bo tylko roześmiał się serdecznie. Radość z powrotu córki była większa, niż żal z powodu jej odejścia.
- Nie musisz się tłumaczyć. To już przeszłość. Najważniejsze, że już jesteś. Cała i zdrowa. To, co się stało podczas bitwy… wszyscy myśleliśmy, że nie żyjesz.
- I tak było – mruknęłam. Obawiałam się, że zaczną wypytywać o to, co widziałam po drugiej stronie, jakim cudem udało mi się wrócić… A ja sama przecież nie potrafiłam odpowiedzieć na te pytania! Tak naprawdę nigdy nie łudziłam się, że będę w stanie doświadczyć takiego… cudu! Tak, to najlepsze określenie tego, co się wydarzyło. Wszystko, co stało się po rozpoczęciu bitwy, było dla mnie jakimś czarodziejskim snem, którego nie potrafiłam wytłumaczyć.
- Dlaczego odeszłaś od Jacquesa? – zapytała Bes.
Serce we mnie zamarło. Nie miałam pojęcia, że oni wiedzą o mojej nieoczekiwanej zmianie miejsca zamieszkania. W środku zalało mnie gorąco, jednak moja twarz pozostała blada i niewzruszona. Już sporo czasu minęło od chwili, kiedy Czarny Pan postanowił poważnie traktować to, że staję się dorosłą czarownicą, a Hogwart nie jest w stanie poskromić mojej mocy. Zawsze mi powtarzał, że nie brak mi talentu, jednak w odróżnieniu od niego, nie posiadam za grosz samodyscypliny. Panowanie nad emocjami – to była jego pierwsza lekcja.
- Szczerze mówiąc bałam się, jak mnie tu przyjmiecie, dlatego odciągałam dni mojej wizyty… Jednak nie mogłam tego robić w nieskończoność – odparłam. – A skąd wiecie, że byłam u Jacquesa?
- Wysłał do nas sowę – brzmiała jasna i oczywista odpowiedź.
Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że być może to sam Dumbledore zjawił się w naszym domu, być może nawet zaraz po opuszczeniu kamienicy Jacquesa i poinformował ich o tym, gdzie aktualnie się znajduję, jednak zaskoczył mnie swoją niesamowitą lojalnością. Tak naprawdę od dnia jego wizyty bardzo często myślałam, że były dyrektor Hogwartu natychmiast nawiąże kontakt z członkami Zakonu, który założył. Jednak na twarzach Ghostów nie było widać choćby cienia niepokoju czy napięcia. Wszyscy byli radośni i rozluźnieni, jakby bitwa o Hogwart nigdy nie miała miejsca. Poczułam się, jak Anioł Gabriel, zwiastujący im wszystkim dobrą nowinę. A przecież nie przyniosłam im żadnej dobrej wiadomości. Przez kilkanaście dobrych sekund miałam ochotę zerwać się z krzesła i natychmiast opuścić ten dom, aby nie kalać go więcej moją obecnością. Wciąż byłam zagrożeniem. Teraz już nie tylko polowali na mnie autorzy oraz członkowie Zakonu Feniksa, lecz także i od strony Lorda Voldemorta nie mogłam już liczyć na obronę. Jedynie Nieśmiertelni byli mi niemymi sojusznikami.
Odetchnęłam cicho.
- A Dumbledore?
Sethi i Bes spojrzeli po sobie. Na ich twarzach nie było ani cienia zaskoczenia, jedynie uprzejme rozbawienie. Pomyśleli, że sobie żartuję, ale kiedy ujrzeli, jak na nich patrzę, blask ich oczu nieco przygasł. Spojrzeli na mnie, jakbym zwariowała. Przez chwilę panowało niezręczne milczenie, które dopiero Livia odważyła się przerwać:
- Dumbledore nie żyje. Zabił go Snape.
- Tak… no tak… - mruknęłam, wpatrując się w podłogę.
Kłamstwa nie było w powietrzu. Ghostowie nie wiedzieli o powrocie Dumbledore’a. Dlaczego? Dlaczego nie powiedział im o swoim powrocie? Być może inni wiedzą, a tylko mojej rodzinie zaoszczędził wyznania tej informacji? W mojej głowie narodziło się tysiące pytań. Dotąd nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale w końcu musiałam to przyznać: cała wojna rozpocznie się na nowo. I to ze świeżą namiętnością, z całkiem nowym zapałem i nienawiścią. Jednak tym razem Czarny Pan wzgardzi moją pomocą. Będę skazana na wieczną tułaczkę. Kiedy zaczynałam podwójną grę z Lordem Voldemortem i Dumbledore’em, nie wiedziałam, że tak się to potoczy. Chciałam być zarówno dobra, jak i zła. Teraz zaś pozostałam wykluczona z gry. Nie mogłam wspierać ani Zakon Feniksa, ani Śmierciożerców. Byłam potępiona przez wszystkich, nawet przez rodzinę, która jedynie przez grzeczność i dawne uczucie do mnie nie pokazywała, jak bardzo jestem jej obmierzła. A Dumbledore… czym sobie zasłużyłam, że to właśnie mnie postanowił się objawić? Czym zapracowaliśmy sobie my, sługi Księcia Ciemności, którym był Lord Voldemort? To my dostąpiliśmy tego zaszczytu, nie ci nieskalani, władający białą magią.
Spojrzałam na Victora. Pośród tych wszystkich serdecznych śmiechów tylko on pozostał poważny.

*

         Widziałam Victora z okna swojego pokoju. Siedziałam na łóżku i zaplatałam dziesiątki maleńkich warkoczyków najpierw na głowie Sonii, później Kitany. Obie były chyba najbardziej zachwycone moim powrotem. Albo po prostu najbardziej to okazywały. Uwielbiały mnie. Poza Livią, która zawsze zajęta była tylko sobą, miały jedynie starszych braci. Nie znałam bardziej kobiecych dziewczynek. Towarzystwo chłopców nie było dla nich odpowiednie.
- Jacques mieszkał we Francji? – zapytała Kitana. Sonya w międzyczasie kiwała się na dwóch nogach mojego krzesła.
- Zaraz spadniesz i stłuczesz sobie głowę – skarciłam ją, nie odrywając wzroku od czubka głowy jej siostry bliźniaczki. Moje palce przesuwały się błyskawicznie po ciemnych kosmykach, tworząc długie warkoczyki. – Tak. Służył w armii. Teraz mieszka sam w wielkiej kamienicy. Trochę mu współczuję samotności. Wy chyba nie potrafiłybyście zostawić matki i ojca samych i wyprowadzić się gdzieś daleko od domu.
Sonya i Tania wymieniły szybkie, znaczące spojrzenia. Nie umknęło to mojej uwadze. Uśmiechnęłam się zachęcająco, patrząc na bujającą się na krześle Gryfonkę.
- Livia chyba bardzo chciałaby mieć taką kamienicę, żeby przesiadywać w niej w samotności – odparła, patrząc mi prosto w oczy. – Znika na całe dni i jest jeszcze bardziej nadęta, niż wcześniej.
Nie spostrzegłam w tym niczego dziwnego, jednak Sonya i Kitana były tym faktem nieco oburzone. Wiedziałam, że dziewczynki nie powiedzą mi zbyt wiele, więc o tym musiałam porozmawiać z kimś starszym. Wzruszyłam więc tylko ramionami i odparłam:
- Nie przejmujcie się, może Livia ma jakiegoś chłopaka, ale wstydzi się go przedstawić rodzicom? Jest już dorosła, wie, co robi.
Sonii to najwyraźniej wystarczyło, jednak Tania odwróciła głowę w moją stronę. Jej wielkie oczy były przyćmione, niczym niebo burzową chmurą, a na twarzy malował się niepokój, gdy pytała:
- A co, jeśli nas wszystkich zdradzi?

         Victor oddalał się w stronę lasu. Kiedy tylko dziewczynki oddaliły się do swoich zajęć, natychmiast za nim pobiegłam. Wydawało mi się, że Vipi specjalnie wlecze się tak powoli, bym mogła go dogonić, jednak nie musiał tego czynić. Zrównałam się z nim bardzo prędko.
- Tak naprawdę nikt tu się nie boi o twoje życie – rzekł.
- To bardzo miłe, bracie.
- Nie to miałem na myśli… Wszyscy są przekonani, że nic ci nie grozi. Że nigdy nie umrzesz. Tylko ja tak nie uważam – powiedział szybko, chwytając mnie za rękę. Jego oczy przepełnione były troską i obawą. – Podczas bitwy bałem się, że już nie wrócisz.
- Wiem. Jesteś moim najlepszym przyjacielem. Ale rodzice chyba mają rację. Nie tak łatwo jest się mnie pozbyć z tego świata – zaśmiałam się cicho pod nosem, ale brat spojrzał na mnie tak srogo, że szybko na powrót spoważniałam. Pozwoliłam, by mnie objął i pogładził po włosach. Kiedy już się od niego odsunęłam, dodałam nieśmiało: - Mogłabym wyznać ci sekret? Tak, jak za dawnych lat. Nie zdradzisz mnie?
Oczy Victora rozbłysły ciekawością. Szybko przytaknął, oczekując z niecierpliwością na to, co mu rzeknę.
- Pewnie się za to na mnie obrazisz, ale… nie mam wyboru – zaczęłam, błądząc wzrokiem po koronach drzew. Kwitnące jabłonie otaczały nas ze wszystkich stron, woniejąc słodkim, przecudownym zapachem. – Gdyby nie to, co się zdarzyło, pewnie nieprędko bym was odwiedziłam. Kilka dni po bitwie, kiedy znajdowaliśmy się wszyscy na dworze Czarnego Pana, odwiedził nas Dumbledore. Najprawdziwszy, żywy Dumbledore! To wszystko było jak sen, myślałam, że bitwa rozgorzeje na nowo tutaj, w naszym domu, że wszyscy stracimy dach nad głową, jeśli Czarny Pan zacznie z nim walczyć… Ale on oświadczył, że to moja wina, bo to ja ściągnęłam go z zaświatów, kiedy sama powracałam. Natychmiast mnie odprawił. Straciłam Barty’ego, boję się, że więcej go nie zobaczę… Nie miałam dokąd pójść, a bałam się do was wrócić. Przygarnął mnie Jacques. U niego odwiedził mnie Dumbledore. Myślałam, że to on do was napisał.
Victora nie zaskoczyły moje słowa, choć byłam pewna, że nie miał pojęcia o nagłym „zmartwychwstaniu” byłego dyrektora Hogwartu. W napięciu słuchał, jak mówiłam, gdy zaś zamilkłam, nie potrafił za bardzo znaleźć słów, by to skomentować:
- Wiesz… gdybym cię nie znał, ciężko byłoby mi w to uwierzyć, ale w tej sytuacji… Zamierzasz coś z tym zrobić?
Pokręciłam głową.
- Nie mam pojęcia, co mam teraz zrobić ze swoim życiem – odparłam, wzruszając ramionami. – Pobędę z wami jeszcze trochę i wrócę do Jacquesa, żeby was nie narażać. Teraz muszę chronić się nie tylko przed gniewem Zakonu, ale i Czarnego Pana. Przyszło mi podporządkować się losowi.
Victor nieco posmutniał, szukając w głowie słów, które mogłyby mnie jakoś pokrzepić.
- Jeśli cię to choć trochę pocieszy… Od zakończenia bitwy nie mamy kontaktu z nikim. Wiem, że Hogwart jest w opłakanym stanie, podobno trwa jego odbudowa, lecz każdy lęka się tego, że Sama-Wiesz-Kto może znów zaatakować. Tak naprawdę nic się nie zmieniło, wszyscy żyją w ciągłym strachu – powiedział. – Pojawienie się Dumbledore’a z pewnością dużo zmieni, ale chyba nie na tyle, aby wszystko wróciło do normy.
Oboje westchnęliśmy głęboko. Przez kilka minut szliśmy powoli pośród kwitnących jabłoni, nie odzywając się do siebie, każde pogrążone we własnych myślach. Zerknęłam na brata. Rozważał to wszystko, o czym chwilę temu mówiliśmy. Być może próbował znaleźć jakieś rozwiązanie mojego problemu… jednak tak naprawdę nie mógł tego uczynić. Nawet ja nie potrafiłam sama sobie pomóc, choć znałam siebie i Czarnego Pana najlepiej. Gdyby przygarnął mnie z powrotem, wszystko by się ułożyło. Wyszłabym za Barty’ego, bylibyśmy szczęśliwi i znów moglibyśmy planować przejęcie kontroli nad ministerstwem, które stało się teraz z całą pewnością ostrożniejsze.
Ciepły, wonny wiaterek rozwiewał nasze włosy i tańczył z połami szat, którymi zamiataliśmy wydeptaną, polną dróżkę. Czułam już lato, kiedy oddychałam pełną piersią i napawałam się czystym powietrzem, czego nie mogłam uświadczyć w mieście, siedząc na dachu kamienicy Jacquesa. Kiedy teraz o tym myślałam, zdało mi się to wszystko idiotyczne i niezrozumiałe, jednak wiedziałam, że na tamtą chwilę tego właśnie potrzebowałam. Podświadomie szukałam czegoś, co ukoi moje złamane serce. Nie chciałam już rozmawiać z bratem o przeszłości. Pragnęłam oderwać się od mojego nieszczęśliwego życia i skierować swą uwagę na problemy innych. Z całą pewnością je mieli. Matka nikła w oczach, a Livia zaczęła coś knuć. Nie miałam pojęcia, dlaczego ignorowali to. Nie mieliśmy przecież niczego poza sobą.
Tym razem postanowiłam pierwsza zagaić rozmowę.
- Dziewczynki powiedziały mi, że Livia ostatnio gdzieś znika – zagadnęłam Victora. – Myślisz, że to ma coś wspólnego z bitwą?
Gryfon wzruszył tylko ramionami. Nie miał najlepszych kontaktów z siostrą. Nie znosił jej dumy i wiecznego wymądrzania się. Od zawsze był świadomy tego, kim jest i nigdy nikogo nie udawał, Livia zaś była inna. Lubiła wyobrażać sobie, że jest kimś wielkim, kimś z wysokim pochodzeniem. Pod tym względem bardzo przypominała mi Śmierciożerców, choć oni mogli pochwalić się swoimi tytułami. Ona – nie. Jednak kochałam jej uczynność i dobroduszność. Nie znam osoby, która potrzebowałaby pomocy, a ona odmówiłaby jej.
- Chyba nie. Wiem, że Tania obawia się, że Livia przejdzie na Ciemną Stronę, ale to są raczej takie… dziecięce, naiwne strachy na Lachy. Pewnie ma jakiegoś nowego chłopaka. Ostatnio skacze z kwiatka na kwiatek… jakby cała ta sytuacja z wilkołakiem sprawiła, że chciałaby poznać wszystko, co życie ma do zaoferowania – stwierdził beztrosko.
- Tak samo im powiedziałam, jednak obawiam się, że wielu spraw tutaj po prostu nie zauważamy – mruknęłam, patrząc znacząco w oczy Victora. – A propos ignorowania… Spostrzegłam to już jakiś czas temu, ale stwierdziłam, że to po prostu bieg czasu, jednak Bes wygląda coraz gorzej. Nie dostrzegacie tego z ojcem?
Twarz Gryfona zbladła, po czym wystąpił na nią strach, który nie zwiastował niczego dobrego. Jakby Vipi od momentu mojego przybycia obawiał się, że poruszę ten temat. Spuścił wzrok, aby uniknąć srogiego spojrzenia moich wpatrzonych w niego oczu, przyspieszył też kroku. Ja jednak nie mogłam dać mu tak szybko się ulotnić.
- Nie widzieliśmy się od tak dawna, a ty chcesz tak szybko mnie pożegnać? – zawołałam za nim, idąc z nim ramię w ramię. – Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć?
Victor gwałtownie zatrzymał się, a jego twarz stężała, wargi zaś zacisnęły się mocno, jakby brat toczył wewnątrz jakąś zaciętą walkę o to, czy wyznać mi prawdę, czy też nie. Nie był jedynym, który czegoś się obawiał. Moje serce również zaczęło walić mi w piersiach jak oszalałe, a żołądek skurczył się boleśnie. Nie znosiłam takiego oczekiwania. Niepewność była tym gorsza, im bardziej kochałam osobę, której się tyczyła.
- Mama jest chora, ale myślisz, że pozwolilibyśmy jej tak po prostu umierać? – zapytał z pretensją, jakbym to jego oskarżyła o wszystkie niepowodzenia, które spotkały mnie w życiu. – Ojciec wielokrotnie nalegał, żeby poszła do Świętego Munga, przebadała się… Ale ona ciągle powtarza, że czuje się dobrze, że nie potrzebuje się dołować wynikami… Myśli, że samo jej przejdzie, a jeśli nie, to nie chce umierać, przykuta do łóżka w szpitalu.
Westchnął ciężko, a w oczy zaszkliły mu się niebezpiecznie. Zamrugał szybko i odwrócił wzrok. Wcale nie poczułam się lepiej w chwili, kiedy brat wyznał mi prawdę. Stało się zupełnie odwrotnie. Wcześniej myślałam, że decyzja Czarnego Pana o odprawieniu mnie była najgorszym moim problemem, okazało się jednak, że los może wszystko odwrócić. Nie ja teraz stałam w centrum, lecz Bes. Przytuliłam Victora tak mocno, jak tylko mogłam. Wypłynął nowy problem, na który nie mogliśmy nic poradzić.

~*~

         Mimo że nie jest jakoś rewelacyjnie długo albo interesująco, lubię ten rozdział. Lubię te zdarzenia, które teraz nastąpią, bo będę mogła w końcu odpocząć od wiecznego, pustego biadolenia Sophie. No i w końcu napatoczy się jakaś ciekawsza akcja. Zachęcam Was do głosowania w sondzie, do której link znajdziecie TUTAJ; piszę teraz na SCP oraz na Proroku, a chciałabym już też zacząć tworzyć coś na pozostałe blogi. Ale na który będę dodawać regularnie posty? To zależy tylko od Was.

Dedykacja dla Caitlin :* 

17 lipca 2014

Rozdział 359

         Kilka dni wystarczyło, bym zadomowiła się w skromnym, pełnym kurzu mieszkaniu Jacquesa. Podobało mi się tu z jednego powodu – wuj nie zadawał żadnych pytań. Przyswoił sobie to, o czym mu opowiedziałam i nie rozmyślał już o bitwie. Wiedziałam, że nie miał zdania na temat tego, co zdarzyło się w Hogwarcie, nie osądzał mnie, nie opowiedział się także po żadnej ze stron. Nie wymagałam tego od niego. Rzadko się widywaliśmy, choć oboje przebywaliśmy w tym samym domu. Być może Jacques chciał mi w jakiś sposób pomóc, lecz ja wolałam spędzać czas samotnie. Całymi dniami przesiadywałam na dachu. Nie szukałam rozwiązania mojego problemu. Pragnęłam spokoju i, choć teoretycznie go miałam, moja dusza wciąż bolała i lękała się czegoś mglistego, niewyjaśnionego. Przez te wszystkie dni, które spędziłam u Jacquesa nie zjadłam niczego, choć on próbował mnie w jakiś sposób dokarmić. Nie zmieniłam ubrania, nie uczesałam się. Doczesność przestała mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

Teraz również odwiedził mnie na dachu. Siedziałam na samej krawędzi w swojej już skurzonej, przemoczonej koszulce nocnej, podpierałam się obiema rękami o brudne dachówki i wpatrywałam się w niebo, które od wczoraj było paskudnie zachmurzone. Szare i granatowe kłębowiska połyskiwały co chwilę, rozdzierane błyskawicą, a w oddali słychać  było przytłumione grzmoty. Siąpiło też zimnym, nieprzyjemnym deszczem. Jednak nie robiło to na mnie żadnego wrażenia, gdyż w nocy nieustannie lało. Mimo że Jacques kilkakrotnie zapraszał mnie do środka, ja byłam nieugięta. Nie chciałam mu się narzucać, poza tym na powierzchni czułam się dużo lepiej. Byłam wolna i niczym nieograniczona. Miałam pod sobą całe miasto. Wciąż docierały do mnie odgłosy warczących samochodów, ludzkich rozmów… po prostu życie. Mimo to byłam szczęśliwa, że ulica, przy której mieszkał Jacques była wiecznie opustoszała. Czułam się trochę dziwnie ze świadomością, że kilkanaście domów dalej, o, tam, za zakrętem, stała rodzinna kamienica Syriusza. Być może był tam teraz? A może przejął ją któryś ze Śmierciożerców? Nie spytałam o to Czarnego Pana. O wiele rzeczy nie zdążyłam go zapytać…
- Sophie?
Poczułam dłoń Jacquesa opadającą delikatnie na moje ramię, ale nawet się nie odwróciłam.
- Może wejdziesz do środka? – dodał. Pokręciłam głową, a on zapytał cicho: - Mówiłaś, że Snape… wiesz, gdzie on teraz jest?
Potrząsnęłam szybko głową i zacisnęłam powieki. W gardle coś mnie połaskotało.
- Nie.
Serce znów mocni łomotało mi w piersi, znów poczułam swego rodzaju ożywienie. Przez moment zapłonęła we mnie nadzieja, ogrzewając swym delikatnym płomieniem moją zamrożoną duszę. Może Jacques go spotkał? Ale ta myśl była głupia i naiwna. Szybko zdusiłam ją w zarodku, by już więcej nie drażniła mego serca.
- Proszę, zostaw mnie samą – wychrypiałam.
Byłam mu niezwykle wdzięczna za to, że mnie przyjął, nie pytał o nic i był tak cierpliwy… ale nie potrafiłam jeszcze przebywać z ludźmi. Uroniłam pierwszą łzę. Jacques ujrzał ją, lecz nic nie powiedział, tylko wstał i powoli wycofał się w stronę klapy w dachu.

Całe moje ciało usychało z tęsknoty za Czarnym Panem. Każda myśl o nim wywoływała ból i łzy, które teraz płynęły strumieniami po moich policzkach i mieszały się z deszczem. Moja skóra była zimna i zdrętwiała, lecz nie czułam chłodu. Spojrzałam na sine dłonie zaciśnięte na podołku; w brudzie i szarości błysnął złotem cieniutki pierścionek. Przypomniał mi się Barty. Często o nim rozmyślałam, obawiając się tego, co będzie dalej. Minęło dopiero kilka dni, ale wiedziałam, że dni szybko mogą zmienić się w tygodnie, tygodnie w miesiące… Nie potrafiłam sobie wyobrazić tak długiej rozłąki. Jednocześnie utraciłam dwie osoby, na których zależało mi najbardziej. Byłam całkowicie samotna. Czułam się tak, jakbym nie miała już nikogo na świecie.
Szlochałam gorzko z twarzą ukrytą w dłoniach, a ramiona drżały mi okropnie. Pierwszy raz ktoś wzgardził moim otwartym sercem. Czarny Pan był dla mnie nocnym niebem i słońcem za dnia. Moim umiłowanym panem i wujem, człowiekiem, za którego bez zastanowienia oddałabym życie. Przypomniały mi się boleści, których doznałam, gdy nagle zniknął Armand. Serce miałam rozdarte, jak lata temu, lecz tym razem nie było osoby, które by je ukoiła. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że musiałabym czekać na niego tak długo. Między nami bywało różnie, ale zawsze jakoś udawało nam się pojednać. Tym razem jednak miało stać się inaczej. Czułam to.
Podciągnęłam kolana pod brodę i otoczyłam je ramionami. Krew popłynęła z moich oczu dwiema cieniutkimi stróżkami, które szybko wytarłam. Stało się. Umierałam z tęsknoty i nic nie mogłam na to poradzić.

- To nie był, sen dlaczego znów*
Wyświetla się film
Już nie ma mnie, lecz wiem, że ty
Na pewno grasz w nim 

To nie był sen, a ja już wiem,
Że zrobisz co chcę,
Obsadzę cię w tysiącu ról
Jak ty kiedyś mnie

Zatrzyma się, bo po co ma bić 
Złe serce
Zawiodło - już nie będzie tak jak
Przedtem
Zatrzymam lub przewinę ten film, 
Bo wszędzie
Ty jesteś i oprócz ciebie nic
Więcej
Nie ma nas – dlaczego ja
Zrobiłam błąd,  
To jest tylko moja wina
Nie ma nas, dlaczego ja robiłam błąd
Teraz wiem, że nie ma nas,
Nie chciałam, a zawiniłam…

To nie był sen, dlaczego znów
Wyświetla się film,
Już nie ma mnie, lecz wiem, że ty
Na pewno grasz w nim 
To nie był sen, a ja już wiem
Że zrobisz, co chcę
Obsadzę cię w tysiącu ról
Jak ty kiedyś mnie

Nie płaczę, bo zabrakło mi łez
Co jeszcze
Mam zrobić, by znów było tak jak
Przedtem
Zatrzymam lub wyrzucę ten film,
Bo wszędzie
Ty jesteś, jak bez ciebie mam żyć
Nie wiem

Nie ma nas – dlaczego ja
Zrobiłam błąd
To jest tylko moja wina
Nie ma nas
Nie chciałam, a zawiniłam...

To nie był sen, dlaczego znów
Wyświetla się film
Już nie ma mnie, lecz wiem, że ty
Na pewno grasz w nim 
To nie był sen, a ja już wiem,
Że zrobisz, co chcę
Obsadzę cię w tysiącu ról
A ja już wiem...
A ja już wiem...

W tym momencie skończyły się moje łzy. Teraz na twarzy miałam tylko niemą rozpacz i krople deszczu, który coraz ostrzej zacinał. Nie czułam już kompletnie nic. Z początku otaczał mnie zapach Jacquesa, ciepło jego śmiertelnego ciała, woń posiłków, które przygotowywał… Teraz wszystko to uleciało w przestrzeń.

W pewnej chwili usłyszałam całkiem w ludzki sposób stłumiony trzask drewnianej klapy, a na dachu pojawił się Jacques. Był nieco zdezorientowany, kiedy przemawiał:
- Sophie, masz gościa. Pozwolisz…?
Skinęłam lekko głową, wpatrzona w ziejący w dachu otwór. Nie łudziłam się, że będzie to ten, dla którego biło teraz moje serce i kogo skrycie wyczekiwałam, choć wypełniła mnie ciekawość, kim mogła być osoba, która odkryła miejsce mego pobytu. Ujrzałam srebrną, powiewającą na wietrze brodę oraz zmoczony, filetowo-złoty kaptur na głowie przybysza.
Mogłam się tego spodziewać…
Odwróciłam głowę i wlepiłam wzrok w czerniejące przede mną dachy kamienic. Znów rozbrzmiał trzask klapy, a Dumbledore usiadł obok mnie i spuścił nogi, które dyndały teraz swobodnie tuż obok moich. Czułam do niego potężną niechęć, ból w krwawiącym sercu rozbrzmiał na nowo ostrą, jaskrawą nutą.
- Jak się miewasz? – zapytał. W jego głosie usłyszałam znajomą troskę. Nie odpowiedziałam, pozwalając łzom swobodnie płynąć po twarzy. Starzec zaś uparcie ciągnął: - Odnalazłem cię, choć z początku sądziłem, że wróciłaś do rodziny.
- Czarny Pan jest moją rodziną. Przegnał mnie przez ciebie. Gdybyś pozostał w grobie, byłabym teraz szczęśliwa u jego boku.
- Nie do końca – rzekł, prostując się. Był poważny, choć nie opuszczał go optymizm. – Wszak to ty sprowadziłaś z powrotem na Ziemię nie tylko poległych, lecz także i mnie. Ale nie wiń się, moja droga. Nie miałaś pojęcia, że tak się stanie. I Tom również. Zresztą wiem, że słodsze jest mu twoje życie, niż moja śmierć.
Jego słowa ani trochę nie zmiękczyły mego serca. Zapragnęłam, by natychmiast zostawił mnie samą. Zaczęłam się obawiać, że ktoś mógłby zobaczyć mnie w jego towarzystwie, a wtedy wszystko byłoby skończone. Jednocześnie czułam, że to jeszcze nie koniec. Starzec był przecież mądrym i rozsądnym człowiekiem. Być może powinnam wysłuchać, co ma mi do powiedzenia… Nie miałam nic do stracenia. Lord Voldemort nie chciał mnie znać. Sądził, że uknułam przeciwko niemu spisek. Nic nie bolało mnie tak, jak jego nieufność.
Dumbledore przez cały ten czas nie spuszczał ze mnie wzroku.
- Musisz bardzo cierpieć.
- Tak.
Zerknęłam na niego. Nigdy dotąd nie wydałam się sobie tak żałosna. Potrzebowałam pomocy każdego, kto wyciągnąłby do mnie rękę. Nawet jego. Jednak on już taki był. Troskliwy, spokojny, cierpliwy. I, choć nie rozumiał, jak się czułam, starał się być niewątpliwie uprzejmy. Położył dłoń na moim ramieniu, lecz ja nie mogłam znieść jego dotyku. Palił mnie niczym ogień.
- Tym razem to już koniec – udało mi się z siebie wyrzucić. – Nigdy nie przegnał mnie z domu! Potraktował mnie… źle!
- Sophie, przecież go znasz. Co raz dał, może odebrać, co odebrał, może w jednej chwili przywrócić – powiedział ze zniecierpliwieniem. – Jest zmienny i łatwo ulega emocjom, nie możesz zaprzeczyć.
Istotnie. Czarny Pan nie należał do zdecydowanych. Był porywczy, lecz nie wyobrażałam sobie, aby nagle zbratał się z Potterem. A ja byłam już na straconej pozycji. Spojrzałam w błękitne oczy Dumbledore’a. Tylko one zdawały się mieć barwę.

*

         Mimo że moja rozpacz wciąż trwała, powróciłam do domu Jacquesa. Zamieszkałam w pokoju na najwyższym piętrze, gdzie zawsze miałam spokój. Wciąż często przesiadywałam na dachu kamienicy, lecz towarzyszył mi wuj. Czas leciał szybko, a wszystkie dni były do siebie bardzo podobne. Powoli dochodziłam do siebie, choć w głowie miałam tylko Czarnego Pana.
- Jak się czujesz?
Wuj rozsunął długie do ziemi kotary, a przez uchylone okno wpadły oślepiające promienie słońca. Wzruszyłam tylko ramionami i przekrzywiłam jednocześnie głowę. Co miałam mu odpowiedzieć? Byłam mu wdzięczna za opiekę, ale tego dnia nie miałam nastroju do rozmów.
- Dziękuję, że tak się o mnie troszczysz – wyszeptałam. Już nie potrafiłam płakać, choć gardło nieustannie miałam ściśnięte. – Nigdy ci się nie odwdzięczę.
Jacques wyciągnął rękę i objął mnie przyjaźnie, uśmiechając się szeroko. Potrzebowałam takiego prostego, fizycznego gestu, dzięki któremu znów mogłam poczuć się choć odrobinę kochana.
- Możesz tu zostać tak długo, ile tylko chcesz – odparł. – Cieszę się, że tu jesteś. Ten dom w końcu odżył. Jednak… nie myślałaś o tym, żeby wrócić do rodziców? Dać im znak, że tu mieszkasz?
Ogarnął mnie głęboki smutek oraz wstyd, który zabarwił moje policzki na różowo. Spuściłam głowę.
- Nie zechcą mnie u siebie, poza tym nie mam różdżki – odpowiedziałam cicho.
- Przecież możesz czarować bez niej…
Potrząsnęłam głową.
- Chyba utraciłam moc, jak kiedyś.
- Moim zdaniem za mało wierzysz w siebie… i w nich! Od bitwy nie rozmawiałaś z nikim poza Czarnym Panem i Dumbledore’em, skąd więc możesz wiedzieć, że reszta cię potępiła? Czy te dwie najbardziej skrajne w swoich poglądach osoby są dla ciebie największym autorytetem? A Bes? Sethi? To oni powinni być teraz dla ciebie najważniejsi. Masz kochającą rodzinę, odcięłaś się już od mojego brata i jego żony… Nie niszcz tego, co zyskałaś.
Westchnęłam, ale nic na to nie odpowiedziałam. Miał rację. Powinnam jak najszybciej z nimi porozmawiać. Teraz żyłam w niepewności, choć podświadomie byłam przekonana, że po tym wszystkim czara się przelała i rodzice nie będą chcieli już mnie widzieć, tak, jak Czarny Pan. Byłam między młotem a kowadłem, lecz zarówno młot, jak i kowadło myśleli, że ich zdradziłam. A rzeczywistość była taka, że po prostu nie potrafiłam zdecydować. Chciałam służyć Voldemortowi, ale i pragnęłam, aby moja rodzina zaakceptowała mój wybór. Przecież nie miałam już nic do stracenia. Jacques miał rację. Powinnam to zrobić.

~*~

         Planowałam dodać ten rozdział już wczoraj, ale stwierdziłam, że lepiej nie. Najpierw zacznę regularnie publikować, a później będę dodawać przed czasem. Obiecuję, że to ostatni tego typu, nudny odcinek. Jutro jadę do Krakowa na kilkanaście dni, jednak przyrzekam, że nie będę opóźniać publikacji; jutro także potterowski wpis na Proroku dotyczący autografu. Od kogo dostałam odpowiedź? Zapraszam na bloga xD Dedykacja dla Semirkowej :*

* Blue Cafe – Wina