13 września 2013

Rozdział 348

         Niewiele pamiętam z powrotu. Wyczuwalny był tylko szał, który ogarnął Czarnego Pana, który zwiastował nadchodzącą burzę. Wiedziałam, że brak medalionu był kroplą, która przelała czarę nienawiści w sercu mego wuja. Czułam radosne podniecenie, gdyż wiedziałam, co się święci. Tego wszystkiego było zbyt wiele, to było ostatnie upokorzenie, które Potterowi nie ujdzie płazem. Szykowało się coś wielkiego, a ja aż rwałam się do walki, która przyniesie każdemu wielką ulgę i wyjaśni to, co niepewne.
Pojawiliśmy się na jakiejś leśnej, szerokiej drodze. Mrok ogarnął już cały świat, a ja ujrzałam wysoką bramę i dwie duże kolumny zwieńczone uskrzydlonymi dzikami. W oddali majaczył ciemny zarys zamku. Tylko światło tryskające z okien oświetlało go. Lord Voldemort uniósł różdżkę, a brama rozwarła się przed nami. Nie śmiałam odezwać się choćby jednym słowem, lecz domyślałam się, że w Hogwarcie musiał znajdować się kolejny horkruks.  Przez chwilę zastanawiałam się, czy wuj zamierzał tak po prostu wkroczyć do szkoły, podczas gdy on podwijał rękaw, aby dotknąć Mrocznego Znaku.
- Tej nocy będziesz świadkiem tworzenia Nowej Ery – powiedział mi, a jego głos przepełniony był pewnością siebie i groźbą. – Teraz żałuję, że odkładałem to tak długo.
- To już nie ma znaczenia – odparłam. – Liczy się tylko to, co będzie w przyszłości.
- Przyszłość jest moja.
Coś zaszeleściło, a z zarośli na skraju Zakazanego Lasu ktoś się wyłonił. Wytężyłam wzrok i natychmiast poznałam w tym pochylonym mężczyźnie Barty’ego. Skłonił się nisko, a Voldemort patrzył na niego z góry w oczekiwaniu, aż stanie przed nim wyprostowany. Gdy już to uczynił, Czarny Pan rzekł:
- Wszystko już jest gotowe, tak? W takim razie weź Sophie na miejsce, a ja… Ja muszę coś załatwić.
Otworzyłam usta, aby jakoś zaprotestować… Przecież nie byłam jedną ze sług tworzących ten szary tłum, ja im przewodniczyłam. Ale Bartemiusz natychmiast zabrał mnie od swego pana. Spojrzałam na niego z wyrzutem.
- Nie możemy teraz przeszkadzać Czarnemu Panu – wyjaśnił, ciągnąc mnie w głąb lasu. – Napaść na Hogwart była tylko kwestią czasu. Śmierciożercy są już na terenie szkoły.
- Ale… ale jak to…? Szykuje się bitwa?
- Tak bym tego nie nazwał… Wszystko zależy od decyzji, jaką podejmą obrońcy Hogwartu – odpowiedział, unikając ze mną kontaktu wzrokowego. – Natomiast jeśli coś nie pójdzie po myśli Czarnego Pana… obawiam się, że określenie bitwa jest zbyt łagodne.
Starałam się przez chwilę milczeć, aby uporządkować zdarzenia w swojej głowie. Czekałam na to przez tak długi czas… ale teraz, kiedy już wszystko było jasne, zaczęłam odczuwać swego rodzaju niepokój. Przed oczami stanął mi obraz Ministerstwa Magii sprzed kilku lat. Wspomnienie podziemia i bitwy, która się tam odbyła. Pamiętałam cudowny dreszcz podniecenia, który towarzyszył walce, ale i gorycz łez wywołanych śmiercią Syriusza. Nie chciałam tego ponownie przeżywać, jednak wiedziałam, że tak trzeba. Nic nie może pozostać niewyjaśnione. A szykująca się wojna oczyści relacje między czarodziejami opowiadającymi się po którejś ze skłóconych stron. Obawiałam się, że moje jedno życie może nie wystarczyć dla tych wszystkich, których kocham.
Wsunęłam swoją rękę w dłoń Barty’ego i instynktownie uścisnęłam ją mocniej. Crouch odwzajemnił uścisk. Jego śmiertelność po raz kolejny wywołała niepokój w moim sercu. Nie wątpiłam w jego umiejętności magiczne. Jednak coś, co zalęgło się jakiś czas temu z tyłu mojej głowy podpowiadało mi natarczywie, że to nie jest odpowiedni dzień na walkę, której od dawna pragnęłam.
- Czarny Pan nad wszystkim panuje – dodał, widząc, jak zmienia się wyraz mojej twarzy.
Chciałam powiedzieć mu tyle rzeczy… nawet otworzyłam usta, aby to uczynić, ale żaden, nawet najcichszy dźwięk nie wydobył się z mojego gardła. Nie mogłam przemówić. Poczułam, jak wnętrzności zwijają mi się boleśnie ze strachu, który nagle mną zawładnął. Lord Voldemort źle uczynił, że zostawił mnie w towarzystwie Bartemiusza w momencie zwątpienia. Niczego bardziej nie wyczekiwałam, jak tego, aby w końcu powrócił mój dawny duch walki. Nie bałam się o swoje życie. Śmierć od lat nie wydawała mi się przerażająca. Obawiałam się życia, które będę musiała wieść przez nieskończoną ilość czasu ze świadomością, że utraciłam bliskich.
Czy tym razem znów mi się poszczęści i przeżyję tę lekkomyślną decyzję, którą podświadomie podjęłam? Nie znałam broni, którą mieli obrońcy Hogwartu. Za każdym razem, kiedy tylko dochodziło do starcia, ciemna strona uciekała z podkulonym ogonem, mając zwycięstwo w zasięgu ręki, jednak Dumbledore wyciągał w ostatniej chwili kolejnego asa ukrytego w rękawie swej szaty, co niweczyło wszystkie snute przez Czarnego Pana plany. Wolałabym zginąć, niż oglądać jego kolejną klęskę.
- To wszystko wydaje mi się teraz bardzo… patetyczne – odezwałam się. W Zakazanym Lesie nie było słychać niczego poza naszymi tłumionymi przez drzewa i ściółkę krokami. Przez myśl przemknęła mi absurdalna myśl, że magiczne stworzenia przewidziały więcej, niż ludzie i ukryły się, przerażone nadchodzącą bitwą, której oddech czułam już na karku. Dla losu to wszystko było obojętne. Jednym przyniesie śmierć, innym chwałę. Nie było dla niego ważne, która ze stron otrzyma nagrodę, a która – potępienie. Zerknęłam przelotnie na Barty’ego i zapytałam cicho: - Boisz się?
Usłyszałam, jak wzdycha ciężko, jakby… uspokajająco.
- Skłamałbym, gdybym przyznał, że świadomość walki nie robi na mnie żadnego wrażenia – odparł, patrząc gdzieś ponad wierzchołki drzew. – Jednak każdy z nas wiedział, że ten moment kiedyś nadejdzie, więc zdążyłem się z tym oswoić. To, czego dokonam tej nocy… to nie będzie ani moralne, ani miłe Bogu. Ale muszę robić to, do czego zostałem powołany.
- Jesteś pełen sprzeczności…
- Jestem raczej hipokrytą – przerwał mi. Mówił to takim głosem, który zadziwił mnie jeszcze bardziej, niż znaczenie słów, które wypowiadał. Utkwiłam w nim wzrok szeroko rozwartych oczu, słuchając tak uważnie, jak tylko mogłam. – Zabijając, wykonuję tylko swój obowiązek. Nie musi to znaczyć, że jestem potępiony.
Mówił to bardziej do siebie, niż do mnie, przez co wydało mi się, że usiłował się sam przed sobą wytłumaczyć. To, czy postępuje moralnie, czy też nie, nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Na wszystkich bogów! Chciałam tylko jednego! Żeby przeżył tę noc.
Z mojej ręki jeszcze nigdy nikt nie zginął. Nigdy nie odebrałam życia, które było dla mnie ogromną wartością. Jednak czułam, że tej nocy wszystko może się zmienić. Byłam w stanie zabić każdego, kto zagrozi życiu moich bliskich. Najgorsze jednak było to, że znów poczułam się rozdarta pomiędzy jedną a drugą stroną. Nawet nie chciałam myśleć o sytuacji, w której walczą dwie ukochane przeze mnie osoby. Jedna broni się, a druga pragnie wydrzeć z niej życie.
Wszystko było zdecydowanie zbyt spokojne. Las, szkolne błonia… nawet sam Czarny Pan wydawał się być podejrzanie opanowany. Nadchodzące potyczki zawsze wywoływały w nim narastające podniecenie. Uwielbiał to. Biorąc udział w pojedynku, czuł się wspaniale. Był w swoim żywiole. Teraz jednak napotkałam na chłodną kalkulację i lodowaty, powściągliwy gniew. To znak. Dzisiejsza noc będzie wyjątkowa.

- Bardzo chciałam, aby pomógł nam któryś z Nieśmiertelnych – podjęłam temat, na który już dawno chciałam z kimś porozmawiać, jednak bardzo się niepokoiłam, iż wywoła w rozmówcach niepokój, a nawet złość. W chwili obecnej jednak żadne słowa się już nie liczyły. Mogłam powiedzieć wszystko. – Gdyby któreś z nas…
Resztę zdania zagłuszyło trzęsienie. Był to wybuch, który spowodował, że aż podskoczyłam, rozglądając się dookoła, poszukując źródła, z którego dochodził ten złowieszczy, wywołujący zimny dreszcz szept:
- Wiem, że przygotowujecie się do walki. Na nic się wam to jednak nie zda. Nigdy mnie nie pokonacie. Mimo to nie chcę was zabijać. Mam szacunek do nauczycieli, a także do czarodziejów, których krwi nie chcę przelewać.
Ów głos dobiegał zewsząd. Otaczał mnie, był niczym ostry, rozpalony do białości sztylet wbijający się w moje uszy. Bez trudu rozpoznałam, że należał on do Czarnego Pana. Był jednak tak… obcy. Nie mogłam się od niego odciąć, pragnęłam, aby przestał wdzierać się boleśnie przez moje uszy prosto do mózgu. Jednak to nie był koniec mrożących krew w żyłach słów. Monolog Lorda Voldemorta trwał, a każde słowo zdawało się brzmieć i nieść szerokim echem po Zakazanym Lesie przez wieki.
- Wydajcie mi Harry’ego Pottera, a nikomu nie stanie się krzywda. Wydajcie mi go, a zostaniecie sowicie wynagrodzeni. Wydajcie mi go, a opuszczę tereny zamku. Macie czas do północy.
Wszystko całkowicie ucichło, lecz niepokój pozostał. Serce zadrżało mi na myśl, że stoję w tej samej puszczy, w której siedem lat temu ukrywał się mój wuj pozbawiony mocy, chłepcząc ustami Quirrella krew niewinnego jednorożca. Owe czasy zdały się być tak odległe… Wydawało mi się przez chwilę, że śnię. Dopiero po tych słowach Voldemorta dotarło do mnie: to nie jest już ten sam Hogwart. Utracił charakterystyczną dla niego atmosferę, która sprawiała, że zamek stawał się wyjątkowy.
Spojrzałam na Barty’ego, który wydawał się być równie zaskoczony i przerażony, jak ja. Przełknął bezgłośnie ślinę, jakby usiłował się uspokoić, udając przede mną, że wszystko jest w należytym porządku. Mimo wszystko to ja przemówiłam jako pierwsza:
- Nie wiem, czy chcę tej walki.
- Jak to?!
- Jeśli dojdzie do otwartego starcia między Czarnym Panem i Obrońcami Szkoły, Hogwart nigdy już nie będzie tym samym miejscem, co kiedyś. Już zawsze będzie panować ta sama atmosfera przygnębienia, strachu i buntu. Też chodziłeś do tej szkoły, powinieneś to rozumieć… Ja nigdy nie przeżyłam żadnej prawdziwej wojny, ale wyobrażam sobie, jak zniszczeni są ludzie, którzy ją przetrwali. Nie chcę być jedną z takich osób, dlatego nie jestem pewna, czy zamiary Czarnego Pana są słuszne.
Twarz Bartemiusza, dotąd nieco zaskoczona i niepewna, przybrała teraz wyraz prawdziwego przerażenia. Jakby to, co w tym momencie powiedziałam, było największą znaną mu dotąd zdradą jego umiłowanego pana. Nie miałam pojęcia, że odbierze to tak dosłownie.
- Nie chcę z tobą walczyć – przemówił zaskakująco spokojnie. – Jestem pewien, że Czarny Pan również.
Przerwałam mu, zanim zdążył powiedzieć choćby o jedno słowo za dużo:
- Nie odejdę od was. Już dawno dokonałam wyboru, za który być może będę się kiedyś smażyć w piekle… Ale podjęłam decyzję. I nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo było mi trudno pogodzić się z tym, że będę w przyszłości walczyć z osobami, które kocham. Jednak to jest łatwiejsze, bo… bo bez was nie mogłabym żyć.
Głos mi się załamał, a oczy zwilgotniały, lecz nie mogłam tego ukryć przed bystrym wzrokiem Croucha. Z trudem panując nad nieznośnym drżeniem warg i podbródka, pozwoliłam krótko objąć się ukochanemu. Kiedy już mnie puścił, otarłam szybko i dyskretnie samotną łzę, która wymknęła się spod beztroskiej powieki i zaproponowałam dalszy marsz, choć nie miałam zielonego pojęcia, dokąd mamy się udać. Spojrzałam w kierunku zamku ze świadomością, że w tej chwili jego obrońcy przygotowują się do walki. Słyszałam odległe brzęczenie, jakby… tysiące głów wypełnionych szalejącymi weń myślami, planami i nadziejami, a serca – wolą walki. Było to tak czyste, tak… dziewiczo białe, że blask tego boleśnie oślepiał me gnijące wnętrze. Rozkładałam się, czułam to. Ale podjęłam już decyzję. Musiałam kontynuować to w nadziei, że w końcu stłumię wyrzuty sumienia i zacznę radować się z tego, co nieuniknione. Śmierć szykowała już swoją kosę. Oczami wyobraźni widziałam, jak ostrzy swą przysłowiową kosę. Kogo zabierze ze sobą tej nocy?

Patrząc tęsknie w stronę Hogwartu, zauważyłam w pewnej chwili, jak śmigają w powietrze zaklęcia ochronne. I nie były to pojedyncze snopy srebrnych, platynowych, błękitnych i rudozłotych iskier. Ciemnogranatowe, aksamitne niebo prędko upstrzone zostało pełnymi mocy wstęgami, tworzącymi swego rodzaju kopułę emanującą pozytywną energią. Nadzieja przyjęła namacalny kształt w postaci tej chroniącej zamek kuli. Poczułam, że włosy na moim karku stają dęba, a po plecach przebiega lodowaty dreszcz, docierający do każdej, najdrobniejszej części mojego ciała. Byli gotowi.
- Sophie, spójrz…
Barty wskazał na wzgórze, gdzie zebrali się tłumnie Śmierciożercy. Ciemna, podniecona masa ludzi z własną historią, rodziną i poglądami, lecz także z łączącymi ich pragnieniami. Byli teraz jednym, ogromnym, przegniłym, czarnym sercem, reprezentując swego pana najlepiej, jak tylko mogli. W jednej chwili zwątpienie, niepokój i wątpliwości ustąpiły miejsca świadomości, że jednak nie wszystko stracone. Mogliśmy przywrócić ład i porządek, który może nie będzie tak zły dla Hogwartu i jego mieszkańców. O ile tylko odnajdą w swoich głowach choć odrobinę rozumu. Stłumiłam dyskretny uśmiech, który cisnął mi się na wargi, skupiając się teraz na czymś zupełnie innym.
Ilość zwolenników Lorda Voldemorta wydała mi się złowieszcza. Nie miałam zielonego pojęcia, że tak wielu z nich zjawi się, aby wziąć udział w ostatecznej bitwie. Zdobycie Hogwartu miało być symbolem zwycięstwa Czarnego Pana nad maluczkimi.
- To niesamowite – wydyszałam, powoli rozglądając się dookoła, podczas, gdy Śmierciożercy odsuwali się przed nami, tworząc przejście. W tym momencie ja i Barty byliśmy Mojżeszami, przeprawiającymi się przez morze przegniłych dusz w kierunku swego pana, który czekał na końcu tej drogi. – Czarny Pan ma przeogromne poparcie, ale byłam przekonana, że nie wśród osób, które są w stanie oddać za niego swe życie.
Kiedy Bartemiusz mi odpowiadał, w jego głosie bardzo wyraźnie zabrzmiała duma:
- Każdy człowiek jest zdolny ofiarować komuś swoje życie. Musi tylko odnaleźć w sobie tę odwagę. Czasami lepiej mieć taki cel, niż żaden. Ech, ludzie z sumieniem mają za życia o wiele gorzej, lecz mogą pocieszać się myślą, że po śmierci czeka ich nagroda. Każdy wszak ma swojego boga, na którym polega.
Dotarliśmy do celu. W tym oto miejscu wszystko miało się rozpocząć, lecz… gdzie planowało się zakończyć? Jak wielu ze zgromadzonych tu śmiertelników miało nie ujrzeć następnego wschodu słońca? Melancholia mieszała się we mnie wraz ze współczuciem, ale i wolą walki. Byłam gotowa na stoczenie bitwy, która powodowała od lat rosnące wciąż napięcie. To musiało się przypieczętować. Co prawda trochę obawiałam się tego końca, jednak przekonywałam sama siebie: to tylko chwilka. Jedna, nic nieznacząca sekunda, która rozpocznie całkiem nową erę. I nic nikogo już nie zaboli. To tak, jak ze śmiercią. Obawiamy się nieznanego, niczego więcej. A później już wszystko jest… dobrze.

Czarny Pan nadszedł kilka chwil później, zalewając nas mrocznym blaskiem swej chwały. Był idealnym przywódcą. Pełen mocy, pewny siebie, emanujący złem i samozadowoleniem. Jego postawa sprawiała, że w kruchej, śmiertelnej piersi Śmierciożercy rosło serce, a umysł przyswajał powoli, lecz skutecznie myśl, że w grupie są w stanie zrobić wszystko. Obawiałam się tylko jednego. Jeśli jeden odpuści, inni pójdą w jego ślady. Niegodziwość ciągnęła za sobą jedyną wadę, której nie posiadali ci szlachetni, zionący dobrocią Obrońcy Hogwartu. A była to niestałość. Fałsz. I bardzo często tchórzostwo. Podczas, gdy Syriusz więziony był w Azkabanie za swą wierność wobec przyjaciół, a Dumbledore cierpiał męki na wygnaniu, Lucjusz Malfoy wyrzekł się swego pana, którego, jak wcześniej zarzekał się, miłował ponad swoje życie. Niewielu miało tak waleczne i szlachetne serce, jak Barty. Zaczęłam podejrzewać, że wiara w Jedynego Boga mogła mieć spory wpływ na jego późniejsze odczuwanie. Przecież nic tak nie motywuje do godnego zachowania, jak Pan, który patrzy z góry i ocenia nasze uczynki. Dzieli je na dobre i złe. Które zwyciężą w naszym życiu? To zależy tylko od nas.

Błyskawicznie pojawiłam się u boku swego pana. Nawet na mnie nie spojrzał. Wzrok swych szkarłatnych, przepełnionych stanowczością oczu utkwił w majaczącym w oddali zamku, który aż lśnił od energii, którą roztaczali jego obrońcy. Zastanawiałam się, o czym może w tej chwili myśleć, jednak jego umysł był dla mnie całkowicie zamknięty, a dusza stała się zagadką. Czy miał już gotowy plan? A może wolał, analizując wszystko na bieżąco, działać spontanicznie? Poczułam się, jakbym znajdowała się w próżni. Oddzielona od tych, z którymi miałam walczyć, lecz także i od tych, u których boku miałam się stawić. Bardzo chciałam zaangażować w nadchodzącą bitwę całe swoje serce, jednak obawiałam się, że nie będę potrafiła pogodzić się ze stratą. W duchu zazdrościłam Śmierciożercom i Obrońcom Hogwartu. Każdy z nich walczył o swoją sprawę, każdy był święcie przekonany, że to, co robi, jest dobre, że liczy się tylko mordowanie przeciwników. Ja zaś wiedziałam, że śmierć zarówno tych pierwszych, jak i drugich przeżyję bardzo mocno. Po raz kolejny odczułam potworny dyskomfort związany z wcielaniem się w podwójnego agenta. Gdybym mogła tylko cofnąć czas… zapewne zadecydowałabym tak samo, jak teraz.

Czarny Pan dał znak swoim sługom, a oni posłali w kierunku zamku nie setki, lecz tysiące płonących, pałających gorącem płomieni, ciągnących za sobą długie, ogniste ogony. Wszystkie te groty nieistniejących strzał kierowały się w jednym, konkretnym kierunku. Hogwart jednak stał w bezruchu, tak samo jak od wieków, spokojny i milczący, jakby od dawna był pogodzony ze swoim losem. Kule przeogromnej, złej energii zderzały się raz po raz chroniącą zamek kopułą, która broniła stanowczo starożytne mury szkoły i ukrytych za nimi, gotowymi na wszystko śmiertelnikami. Nie było już dla mnie żadnych ludzi. Byli ci, którzy mogli umrzeć i ci, których Śmierć nie mogła nigdy dopaść.

Gdzieś w oddali ujrzałam potężny, pomarańczowo złoty rozbłysk, co momentalnie odwróciło moją uwagę od srebrnych strzał odbijających się gromadnie od niewidocznej powłoki nad Hogwartem. Płonął las. Potężne, wysokie na kilkanaście metrów płomienie trawiły trybuny, na których tak często zasiadaliśmy, aby obejrzeć mecz quidditcha jakiejś konkurencyjnej drużyny. Coś momentalnie chwyciło mnie za serce, gdy patrzyłam, jak środkowa pętla opada z hukiem na trawę, którą również pochłaniał żarłocznie ogień. Pełna świadomości, że to, co właśnie trwa, jest w gruncie rzeczy dobre, musiałam teraz być świadkiem zagłady tego, co kocham. Zdałam sobie sprawę z tego, że ważniejsze dla mnie są w tym momencie przedmioty, do których byłam przywiązana. Nie ludzie. Oni się zmieniali. Starzeli się. A ja, tak samo, jak i te wszystkie rzeczy, trwać będę przez wieczność niezmienna.
Pierwsze wrzaski dobiegły nas tak szybko, jak rozpoczynające walkę rozbłyski. Gdzieś tam trwała już bitwa. Może ginęli ludzie… Pierwsze dusze odnalazły już spokój w niebie, skąd mogły obserwować przebieg wojny, inne zaś stoczyły się w otchłań piekieł, gdzie dopiero rozpocznie się dla nich wieczna męka.
Gdzieś w tej szkole niszczone są także największe skarby Czarnego Pana. I on o tym wiedział. Patrzyłam, jak jego wielkie oczy miotają się okropnie w oczodołach. Ale nie tylko zło działo się za chronionymi ostatkami sił murami. Gdzieś tam ujawniana zostawała miłość, zachęcona dyszącą w plecy kochanków śmiercią. Ja zaś mogłam tylko stać u boku wuja i patrzeć na pogrążony w mroku zamek, wyobrażać sobie to wszystko i starać się zrozumieć każdą ze stron.

Potężny blask.
Musiałam zasłonić twarz obiema rękami, zaciskając jednocześnie wargi tak mocno, iż poczułam w ustach swą własną krew, aby żaden niechciany dźwięk nie opuścił gardła. Jednak nie miało to żadnego znaczenia dla świata. Wraz z oślepiającym aż do granicy bólu światłem, w uszy wdzierał się również ogłuszający huk mieszający się z wysokim, rozdziewającym wrzaskiem Lorda Voldemorta. To on był sprawcą tego, co właśnie się działo. Nie przypuszczałam, że drzemie w nim tak przeogromna energia, która jest w stanie praktycznie zwalić mnie z nóg. Przez ten cały czas trwania w ogłuszeniu wydawało mi się, że trwam gdzieś poza ciałem. Nie miałam kontroli nad członkami, wiedziałam tylko, że mocno zaciskałam powieki, przez które i tak czułam bolesny, oślepiający blask. Chyba krzyczałam… tak, do moich uszu wróciło to, co opuściło gardło. Słyszałam przerażający, złowrogi szum potężnej energii, a także rozdzierający wrzask Czarnego Pana i mój. Wiatr szarpał moje włosy i chlastał mnie nieznośnie po twarzy, a później… wszystko nagle ustało.
Zdałam sobie sprawę z tego, że straciłam równowagę i upadłam na twardą, suchą ziemię. Jednak nie byłam jedyna. Wielu Śmierciożerców straciło grunt pod nogami i teraz podnosiło się, patrząc uparcie przed siebie. Ujrzałam Czarnego Pana stojącego samotnie na samym skraju skalnego klifu, wpatrzonego uparcie w efekty swych czarów. Chroniąca zamek kopuła po prostu spłonęła. Ogień trawił jej resztki niczym suche liście, a te zaczęły powoli opadać, dając znak nie tylko Śmierciożercom, ale i Obrońcom, że ich bunt właśnie dobiegł końca. Do moich nozdrzy zaczął dobiegać odór paniki.

Podniosłam się z powrotem na nogi i podeszłam do wuja. Zabawa w kotka i myszkę się skończyła. Oto byłam świadkiem początku największej walki, która kiedykolwiek odbyła się na tych ziemiach.

7 września 2013

Rozdział 347

         Natychmiast przenieśliśmy się z Dworu Malfoyów do jakiegoś mrocznego, zapuszczonego miejsca. Była to całkiem spora działka zarośnięta z przodu starymi, powyginanymi drzewami, za którymi rozciągało się spore podwórko obrośnięte wysoką, suchą trawą. Mimo że był maj, wszystko wyglądało tak, jakby czas zatrzymał się jesienią. Największą uwagę jednak przykuwał dom. Ot, zwykła, wiejska, drewniana, rozlatująca się chata z drzwiami i oknami pozabijanymi zakurzonymi, szarymi, nieheblowanymi deskami. Nawet ongiś wydeptana dróżka została zasłonięta przez chwasty i ususzoną dawno roślinność. Poczułam się bardzo nieswojo. Domyśliłam się, że musieliśmy przybyć tutaj z konkretnego powodu: jedna z najcenniejszych pamiątek Czarnego Pana została ukryta w tym miejscu. Ten ściskał mnie cały czas za nadgarstek, może byt mocno, niż by tego chciał, jednak domyśliłam się, że tylko dzięki temu fizycznemu kontaktowi z wujem mogłam zauważyć ten stary, opuszczony dom. Natychmiast przypomniała mi się teleportacja łączna, której tak bardzo nie lubiłam.
Słońce jeszcze nie zaszło, lecz niebo pokrywały tu gęste, ciemne chmury. Zupełnie tak, jakby zanosiło się na deszcz. Koronami drzew poruszał także niepokojący, silny, letni wiatr. Nie czułam strachu, lecz po plecach mimowolnie przebiegł mi dreszcz, którego nie potrafiłam powstrzymać. Zerknęłam na Czarnego Pana. Na jego płaskiej, pełnej napięcia twarzy malowało się skupienie i niesamowite zdenerwowanie. W środku był roztrzęsiony, zwłaszcza wtedy, gdy unosił różdżkę, aby jednym jej machnięciem wyrwać z drzwi deski. Drzazgi rozpryskały się dookoła, odsłaniając dziurę ziejącą z szarego muru. W środku panował całkowity mrok, tylko gdzieniegdzie widniały nieznaczne plamy światła, gdyż promienie słońca wpadały jeszcze przez dziury w dachu. Puściłam dłoń Voldemorta i patrzyłam, jak ten wchodzi do środka z walącym jak dzwon w piersi sercem. Zlał się całkowicie z mrocznym, czarnym wnętrzem przestronnej, lecz niesamowicie zapuszczonej już komnaty. Chata groziła zawaleniem i to widać było na pierwszy rzut oka. Przez chwilę wydawało mi się, że już chyba byłam w tej okolicy. Skądś kojarzyłam te pagórki, majaczący w oddali las…
- Czy tutaj nie odbyła się czasami ceremonia…?
- Tak – przerwał mi stanowczo Voldemort, a w jego głosie zabrzmiało zniecierpliwienie. Zamilkłam, patrząc na niego z wściekłością, jednak, koniec końców, musiałam zrozumieć, że nie był w najlepszym humorze. Nie miałam pojęcia, dlaczego zabrał mnie ze sobą. Przecież nie pomogę mu, obojętnie, co zastanie w miejscach, w których ukrył horkruksy.
Podzielenie duszy… Nie, to nie był dobry pomysł. O wiele lepiej było przyjąć Mroczną Krew. Wiadomo, dar ów nie jest dla każdego, a horkruksa może stworzyć sobie każdy, kto potrafił pogodzić się z zamordowaniem innego człowieka. Dla mnie wciąż akt ten był swego rodzaju… karą. Syriusz kiedyś mi powiedział, że nie byłabym w stanie pozbawić kogoś życia. I może miał rację. Wielokrotnie odczuwałam ogromną chęć, ba, potrzebę wydarcia duszy z wielu osób, jednak nigdy tak naprawdę nie planowałam zbrodni. Te wszystkie podniosłe wyobrażenia dalekie były od realizacji, ot, zwyczajna, ludzka wściekłość, przepełniająca krew mrozem, a głowę ogniem. A kiedy już emocje opadały, żałowałam, że tak źle myślałam o tym śmiertelniku, którego jeszcze nie tak dawno pragnęłam z całego serca uśmiercić. Być może nie nadawałam się do tego, aby być w pełni zła? Przecież zło polega na … odbieraniu czegoś. A ja nie pozbawiłam jeszcze nikogo ani życia, ani rodziny, ani nawet złota. Nie odebrałam śmiertelnikowi nawet krwi. Poczułam się nagle niesamowicie malutka, stojąc u boku Lorda Voldemorta. Mój mistrz, mój pan i nauczyciel. Miał za sobą tyle zabójstw, że teraz zamordowanie kilkunastu Śmierciożerców nie znaczyło dla niego nic. Byli mu obojętni tak, jak dla Armanda obojętne były jego własne ofiary. On jednak w jakiś sposób potrafił się z nimi połączyć. Pijąc ich krew, stawał się na krótką chwilę nimi. Ciężki, nierówny rytm serca, który zwalniał, zwalniał…
Byłam ciekawa, kiedy znów zjawi się przy mnie Armand. On zapewne wszystko wiedział o horkruksach Czarnego Pana. Był w końcu równie potężny, co on, dodatkowo w pełni nieśmiertelny… Ale jedyne, co było tak niesamowicie irytującego w zachowaniu każdego wampira, to przesadny dystans do każdej sprawy na świecie. Sami z siebie nigdy nikomu nie pomagali, na nikim się nie mścili, jakby problemy doczesnego świata były poza nimi. Jakby… wciąż żyli tym, co zostawili za sobą wraz ze śmiertelną duszą. 

Weszłam za wujem do izby, wytężając wzrok. Udało mi się dostrzec jakiś przewrócony, niezwykle stary stół i jakiś drewniany fotel obity zjedzonym przez mole, brudnym, zakurzonym, chyba bordowym perkalem. W ogóle nie pasował do reszty nieheblowanych, szarych, zniszczonych mebli kuchennych czy podłogi, która wyraźnie była już dawno spróchniała i każdy nieostrożny krok mógł wysłać mnie w sekundę do piwnicy. To piękne ongiś krzesło któryś z mieszkańców chaty musiał ukraść z jakiegoś zamożnego, mugolskiego domu. Mogłam nawet pokusić się o domysły, że brat mojej babki, Morfin, skradł je z mieszkania Riddle’ów.
Voldemort uniósł różdżkę i wycelował nią w sam środek podłogi, gdzie nagle pojawił się zarys sporej klapy. Jeszcze jeden ruch różdżką, a ta uniosła się, ukazując niewielką, drewnianą kryptę, w której coś połyskiwało szlachetnie. Kiedy się bliżej przyjrzałam, okazało się, że jest to złota, dość duża szkatuła wysadzana ogromnymi rubinami wielkości kurzych jajek. Z bijącym mocno sercem obserwowałam, jak wieko unosi się powoli. Zacisnęłam dłonie w pięści z całej siły, aż paznokcie wbiły mi się boleśnie w skórę.
Ryk Czarnego Pana wypełnił chatę, aż stare, drewniane krokwie zatrzeszczały, a kurz posypał się na podłogę. Szkatuła wypełniona była czerwonym jedwabiem; na szkarłatnej poduszeczce nic nie było. Poczułam nieprzyjemny uścisk w żołądku. Być może nie zdawałam sobie sprawy z tego, co musiał oznaczać brak złotego pierścienia z czarnym oczkiem, dla mnie oznaczało to tylko okropny humor wuja i niebezpieczeństwo, które wisiało już nad Harrym. Wiedziałam, że Voldemort tak tego nie zostawi.
Odsunęłam się nieco na wszelki wypadek, jakby ten wpadł w kolejny tego dnia szał. I wcale się nie pomyliłam. Wyczułam w nim coś, z czym jeszcze nigdy nie miałam do czynienia. Słyszałam setki myśli, które brzęczały natarczywie w jego głowie, widziałam tysiące przesuwających się przed jego oczami wizji… Ale to tylko pierścień. Utracił tę rodzinną pamiątkę, skradziono jego czarkę… To nie koniec walki. Przecież miał całe mnóstwo horkruksów, zniszczony pierścień jeszcze nic nie znaczył. Nie musimy się teraz martwić. Nie odezwałam się jednak ani słowem, aby go dodatkowo nie denerwować. Musiał ochłonąć, a moje ingerowanie w jego sprawy z pewnością by temu nie pomogło. Postanowiłam trzymać się na uboczu, aby sama moja obecność była dla niego wsparciem, z którego mógł zrezygnować w każdej chwili. Znalazłam się w oku cyklonu.

Voldemort zamknął kopniakiem złote wieko szkatuły, chwycił mnie za rękę i wyciągnął brutalnie z zakurzonej chaty.
- Dokąd teraz? – udało mi się z siebie wyrzucić, podczas gdy on biegł już pomiędzy wysokimi, ususzonymi trawami wydeptaną ścieżką.
- Jezioro – odparł krótko. Był maksymalnie skupiony, a ja zaczęłam się już obawiać, może nie o własną skórę, lecz o samego Czarnego Pana. Oczywiście nie wierzyłam w to, lecz istniało prawdopodobieństwo… Jeśli nie zastaniemy horkruksa w jaskini… To będzie koniec świata.
Teleportowaliśmy się, a czarna próżnia wessała nas w siebie. Lecieliśmy w kierunku ogromnych nadziei i planów. To była ostatnia szansa. Jeśli horkruks tam będzie, wszystko wróci do normy. Odetchniemy z ulgą. A jeśli nie… Nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Nie mogłam zobaczyć oczami wyobraźni tego, co uczyni wuj, gdyż utrata medalionu byłaby dla niego osobistą porażką. Obawiałam się tego coraz bardziej.

Pojawiliśmy się na jakiejś wąskiej, ostrej, skalistej skarpie, o którą obijały się agresywnie i bezwzględnie zimne, morskie, pieniące się fale. W powietrzu czuć było zapach wiatru i soli. Czarny Pan stał przez chwilę na stromej skarpie, węsząc uparcie, całkowicie skupiony na tej czynności, a lodowata woda rozpryskiwała się u jego stóp, mocząc poły jego szaty, na co Lord Voldemort nie zwracał w ogóle uwagi. Przyglądałam mu się tak długo, aż sam nie odwrócił się do mnie twarzą, gotów do dalszych poszukiwań. Uniósł różdżkę, której koniec zapłonął w półmroku jaskini. Nigdy wcześniej tutaj nie byłam, a i sam wuj nie kwapił się, aby opowiedzieć mi coś więcej o tym miejscu, dlatego pozostało mi tylko uruchomić wyobraźnię i stworzyć tę kryjówkę samodzielnie, w swej własnej głowie. A jakże obraz ów odbiegał od prawdziwej jaskini!
Ześliznęliśmy się bez najmniejszego problemu nieco w dół skały, gdzie natknęliśmy się na swego rodzaju… jeziorko. Woda w nim była czarna, niczym niezmącona, a powietrze w wąskim tunelu jeszcze bardziej przesiąkło jej chłodem i solą. Zaczęłam się zastanawiać, jak Czarny Pan chce przeprawić się na drugi koniec. Przepłynie, jak zwyczajny mugol? A może użyje czarów? To było raczej oczywiste, lecz w furii, która go ogarnęła, mógł wpaść na zupełnie ekscentryczny pomysł. Spojrzałam na niego wyczekująco; ten chwycił mój nadgarstek i, nie mówiąc ani słowa, uniósł się w powietrze. Byłam pełna podziwu dla jego refleksu, sprytu i szybkości. Nasz lot w ogóle nie przypominał chaotycznych ruchów Nieśmiertelnych, lecz nie był także leniwą, powolną wyprawą na miotle. Trzymał mnie mocno w kościstych ramionach, ze wzrokiem utkwionym w mrocznym końcu tunelu, perfekcyjnie lawirując pomiędzy wystającymi tu i ówdzie ze ścian ostrymi skałami. Spojrzałam w dół. Otulił nas całkowity mrok, widziałam tylko maleńkie światełko, odbijające się w martwej, lodowatej tafli jeziora, pochodzące z różdżki Czarnego Pana. Mocniej przylgnęłam do niego, ale poczułam tylko jego sztywne ciało i niezliczone, twarde kości. Był całkiem spięty, jakby jego umysł już był przy medalionie spoczywającym w głębi jaskini.
Tunel powoli zaczął się rozszerzać, a moim oczom ukazała się wysoka, kamienna, okrągła sala. Wylądowaliśmy niesamowicie miękko, a Voldemort podszedł prosto do nierównej ściany. Przyłożył opuszki białych palców do chropowatej powierzchni, myśląc intensywnie. W końcu na nowo uniósł różdżkę i jej końcem dotknął swego lewego nadgarstka. Błysnęło złote, intensywne światło, a na idealnej niczym chłodny marmur skórze pojawiło się głębokie rozcięcie, z którego trysnęła krew, pokrywając rubinowymi kropelkami nierówność kamiennej ściany. Otworzyłam usta, a z mojego gardła wydarł się zduszony okrzyk, jednak nie zdążyłam temu zapobiec. Wiedziałam, że nigdy nie pozwoliłby mi się zranić, jednak znów zdałam sobie sprawę, że jest tylko człowiekiem. Nie ma znaczenia to, jak bardzo jest potężny i ile posiada horkruksów. Był śmiertelnikiem, a od grobu dzieliły go tylko poczynania i spryt Harry’ego Pottera.
Jeszcze jeden błysk, a szkarłatne zagłębienie w ciele wuja zrosło się momentalnie. Tymczasem ściana zaczęłam się zapadać, ustępując miejsca wykwintnej, kamiennej bramie. Otworzyłam szeroko oczy, natomiast na Czarnym Panu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
- Chodź, jesteśmy już blisko – mruknął, a jego cichy, opanowany głos poniósł się echem po olbrzymich, kamiennych komnatach.
Moim oczom ukazał się wąski, skalisty brzeg oraz wielkie, czarne jezioro, które wyglądało jeszcze mroczniej i wywoływało jeszcze większy niepokój w duszy, niż szalejące na zewnątrz morze. Panowała tutaj cisza mrożąca krew w żyłach, a gdzieś w oddali po podejrzanie nieruchomej wodzie błąkała się zielonkawa, gęsta mgła. Zerknęłam na wuja, który podszedł do samiutkiego brzegu jeziora, starając się nie poruszać czarnej tafli jeziora, uniósł wysoko różdżkę, stuknął nią w coś, co albo nie istniało, albo było niewidzialne, a w powietrzu pojawił się łańcuch, który zaczął się wić i skręcać, jakby niewidzialna siła ciągnęła go w stronę Czarnego Pana. W końcu ujrzałam zbliżającą się do nas powoli maleńką, drewnianą łódkę. Spojrzałam na niego, oczekując, aż wyjaśni mi, co to ma oznaczać, on jednak machnął różdżką, a z jej końca wystrzeliła wielka, ognista, gorąca kula, którą wuj powiódł daleko, daleko, poza horyzont. Na nowo zapadła aksamitna ciemność, rozpraszana jedynie przez zielonkawą mgłę majaczącą w oddali i płonącą delikatnie chłodnym blaskiem różdżkę.
Voldemort wskazał na łódkę, po czym pomógł mi wsiąść do środka. Po chwili sam zajął miejsce obok mnie. Ledwo mieściliśmy się na małym, mokrym, zimnym pokładzie, jednak nie powiedziałam ani słowa, tylko przysunęłam się nieco bliżej Czarnego Pana. Obawiałam się tego, co znajdowało się w mrocznej, nieskończenie głębokiej otchłani. Wiedziałam, że wuj trzymał tam potwory, których nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić. Obił mi się także o uszy termin inferius. Jednak zwłok bałam się właśnie najmniej. Mieliśmy nad nimi władzę, jednak świadomość, że pod nami dryfują topielcy… nie była zbyt przyjemna. Zimny dreszcz przebiegł po moim grzbiecie. Ramię Czarnego Pana oplotło mnie ciaśniej, jakby… serdeczniej, niż wtedy, kiedy lecieliśmy nad wąskim jeziorem.
Płynęliśmy przez kilka minut, a jasna, zielona mgła ani trochę się nie zbliżała. Byłam już trochę zniecierpliwiona, choć wiedziałam, że za chwilę dowiemy się, co czeka na nas u celu. Medalion, czy może pusta szkatuła? Od tego zależał spokój Czarnego Pana i życie Harry’ego Pottera. Wiedziałam, że Voldemort nie odpuści mu zniszczenia pierścienia, że będzie go ścigał dniami i nocami, aż dopadnie jego biedną osobę i unicestwi. Nie zostanie z niego ani jeden maleńki, krwawy kawałeczek. Natomiast jeśli nie zastaniemy także horkruksa ukrytego w jaskini… wolałam o tym nie myśleć.
- Czy te magiczne stwory cię rozpoznają? – zapytałam tak cicho, jak tylko potrafiłam, lecz i tak mój głos poniósł się szerokim echem po wielkiej, mrocznej sali. – Nie zaatakują nas?
Voldemort pokręcił tylko głową i odparł krótko:
- Już wiedzą, że to ja płynę, nie musisz się martwić. Za chwilę będziemy na miejscu.
Nie mylił się.

Kilka minut później łódka wpłynęła w gęstą mgłę, a łódka łagodnie uderzyła o kamienie. Natychmiast wyskoczyłam na stały ląd. Nie przepadałam za nieznanymi mi miejscami, tym bardziej, jeśli musiałam dzielić je z niebezpiecznymi, obrzydliwymi stworami. Czarny Pan również szybko opuścił drewniany pokład i przeszedł szybko przez mgłę, unosząc różdżkę. Wzrok miał utkwiony w kamiennej, potężnej misie stojącej na jakimś ciemnym podwyższeniu. Naczynie wypełnione było jakimś eliksirem, którego nie potrafiłam zidentyfikować.
Przez te wszystkie lata byłam przekonana, że posiadałam już wystarczającą do życia wiedzę bądź kolejne lata w Hogwarcie wyposażą mnie w jakieś dodatkowe informacje dotyczące świata magii. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak wiele jeszcze nie wiem. Szkoła dawała nam tylko podstawowe wykształcenie. Czarny Pan nigdy nie uczył się nigdzie poza Hogwartem, samodzielnie poszerzał swoją wiedzę, czym od zawsze mi imponował. Mogłam powiedzieć o nim wszystko, lecz nie to, że był leniwy, tępy bądź słaby.
Wycelował różdżką w misę, nad którą szybko się nachylił, a eliksir stał się przezroczysty. Zerknęłam do środka z szalejącym w piersiach sercem. Na dnie nie było nic. Przez moment poczułam się tak, jakbym nastąpiła na fałszywy stopień w Hogwarcie, a żołądek ścisnął mi się boleśnie.

Ryk Czarnego Pana rozdarł niepokojącą ciszę panującą w kamiennej sali.