Niewiele
pamiętam z powrotu. Wyczuwalny był tylko szał, który ogarnął Czarnego Pana,
który zwiastował nadchodzącą burzę. Wiedziałam, że brak medalionu był kroplą,
która przelała czarę nienawiści w sercu mego wuja. Czułam radosne podniecenie,
gdyż wiedziałam, co się święci. Tego wszystkiego było zbyt wiele, to było
ostatnie upokorzenie, które Potterowi nie ujdzie płazem. Szykowało się coś
wielkiego, a ja aż rwałam się do walki, która przyniesie każdemu wielką ulgę i
wyjaśni to, co niepewne.
Pojawiliśmy się na jakiejś leśnej, szerokiej
drodze. Mrok ogarnął już cały świat, a ja ujrzałam wysoką bramę i dwie duże
kolumny zwieńczone uskrzydlonymi dzikami. W oddali majaczył ciemny zarys zamku.
Tylko światło tryskające z okien oświetlało go. Lord Voldemort uniósł różdżkę,
a brama rozwarła się przed nami. Nie śmiałam odezwać się choćby jednym słowem,
lecz domyślałam się, że w Hogwarcie musiał znajdować się kolejny horkruks.
Przez chwilę zastanawiałam się, czy wuj zamierzał tak po prostu wkroczyć
do szkoły, podczas gdy on podwijał rękaw, aby dotknąć Mrocznego Znaku.
- Tej nocy będziesz świadkiem tworzenia Nowej
Ery – powiedział mi, a jego głos przepełniony był pewnością siebie i groźbą. –
Teraz żałuję, że odkładałem to tak długo.
- To już nie ma znaczenia – odparłam. – Liczy
się tylko to, co będzie w przyszłości.
- Przyszłość jest moja.
Coś zaszeleściło, a z zarośli na skraju
Zakazanego Lasu ktoś się wyłonił. Wytężyłam wzrok i natychmiast poznałam w tym
pochylonym mężczyźnie Barty’ego. Skłonił się nisko, a Voldemort patrzył na
niego z góry w oczekiwaniu, aż stanie przed nim wyprostowany. Gdy już to
uczynił, Czarny Pan rzekł:
- Wszystko już jest gotowe, tak? W takim razie
weź Sophie na miejsce, a ja… Ja muszę coś załatwić.
Otworzyłam usta, aby jakoś zaprotestować…
Przecież nie byłam jedną ze sług tworzących ten szary tłum, ja im
przewodniczyłam. Ale Bartemiusz natychmiast zabrał mnie od swego pana.
Spojrzałam na niego z wyrzutem.
- Nie możemy teraz przeszkadzać Czarnemu Panu –
wyjaśnił, ciągnąc mnie w głąb lasu. – Napaść na Hogwart była tylko kwestią
czasu. Śmierciożercy są już na terenie szkoły.
- Ale… ale jak to…? Szykuje się bitwa?
- Tak bym tego nie nazwał… Wszystko zależy od
decyzji, jaką podejmą obrońcy Hogwartu – odpowiedział, unikając ze mną kontaktu
wzrokowego. – Natomiast jeśli coś nie pójdzie po myśli Czarnego Pana… obawiam
się, że określenie bitwa jest zbyt łagodne.
Starałam się przez chwilę milczeć, aby
uporządkować zdarzenia w swojej głowie. Czekałam na to przez tak długi czas…
ale teraz, kiedy już wszystko było jasne, zaczęłam odczuwać swego rodzaju
niepokój. Przed oczami stanął mi obraz Ministerstwa Magii sprzed kilku lat.
Wspomnienie podziemia i bitwy, która się tam odbyła. Pamiętałam cudowny dreszcz
podniecenia, który towarzyszył walce, ale i gorycz łez wywołanych śmiercią Syriusza.
Nie chciałam tego ponownie przeżywać, jednak wiedziałam, że tak trzeba. Nic nie
może pozostać niewyjaśnione. A szykująca się wojna oczyści relacje między
czarodziejami opowiadającymi się po którejś ze skłóconych stron. Obawiałam się,
że moje jedno życie może nie wystarczyć dla tych wszystkich, których kocham.
Wsunęłam swoją rękę w dłoń Barty’ego i
instynktownie uścisnęłam ją mocniej. Crouch odwzajemnił uścisk. Jego
śmiertelność po raz kolejny wywołała niepokój w moim sercu. Nie wątpiłam w jego
umiejętności magiczne. Jednak coś, co zalęgło się jakiś czas temu z tyłu mojej
głowy podpowiadało mi natarczywie, że to nie jest odpowiedni dzień na walkę,
której od dawna pragnęłam.
- Czarny Pan nad wszystkim panuje – dodał,
widząc, jak zmienia się wyraz mojej twarzy.
Chciałam powiedzieć mu tyle rzeczy… nawet
otworzyłam usta, aby to uczynić, ale żaden, nawet najcichszy dźwięk nie wydobył
się z mojego gardła. Nie mogłam przemówić. Poczułam, jak wnętrzności zwijają mi
się boleśnie ze strachu, który nagle mną zawładnął. Lord Voldemort źle uczynił,
że zostawił mnie w towarzystwie Bartemiusza w momencie zwątpienia. Niczego
bardziej nie wyczekiwałam, jak tego, aby w końcu powrócił mój dawny duch walki.
Nie bałam się o swoje życie. Śmierć od lat nie wydawała mi się przerażająca.
Obawiałam się życia, które będę musiała wieść przez nieskończoną ilość czasu ze
świadomością, że utraciłam bliskich.
Czy tym razem znów mi się poszczęści i przeżyję
tę lekkomyślną decyzję, którą podświadomie podjęłam? Nie znałam broni, którą
mieli obrońcy Hogwartu. Za każdym razem, kiedy tylko dochodziło do starcia,
ciemna strona uciekała z podkulonym ogonem, mając zwycięstwo w zasięgu ręki,
jednak Dumbledore wyciągał w ostatniej chwili kolejnego asa ukrytego w rękawie
swej szaty, co niweczyło wszystkie snute przez Czarnego Pana plany. Wolałabym
zginąć, niż oglądać jego kolejną klęskę.
- To wszystko wydaje mi się teraz bardzo… patetyczne – odezwałam się. W Zakazanym Lesie nie
było słychać niczego poza naszymi tłumionymi przez drzewa i ściółkę krokami.
Przez myśl przemknęła mi absurdalna myśl, że magiczne stworzenia przewidziały
więcej, niż ludzie i ukryły się, przerażone nadchodzącą bitwą, której oddech
czułam już na karku. Dla losu to wszystko było obojętne. Jednym przyniesie
śmierć, innym chwałę. Nie było dla niego ważne, która ze stron otrzyma nagrodę,
a która – potępienie. Zerknęłam przelotnie na Barty’ego i zapytałam cicho: -
Boisz się?
Usłyszałam, jak wzdycha ciężko, jakby…
uspokajająco.
- Skłamałbym, gdybym przyznał, że świadomość
walki nie robi na mnie żadnego wrażenia – odparł, patrząc gdzieś ponad
wierzchołki drzew. – Jednak każdy z nas wiedział, że ten moment kiedyś
nadejdzie, więc zdążyłem się z tym oswoić. To, czego dokonam tej nocy… to nie
będzie ani moralne, ani miłe Bogu. Ale muszę robić to, do czego zostałem
powołany.
- Jesteś pełen sprzeczności…
- Jestem raczej hipokrytą – przerwał mi. Mówił
to takim głosem, który zadziwił mnie jeszcze bardziej, niż znaczenie słów,
które wypowiadał. Utkwiłam w nim wzrok szeroko rozwartych oczu, słuchając tak
uważnie, jak tylko mogłam. – Zabijając, wykonuję tylko swój obowiązek. Nie musi
to znaczyć, że jestem potępiony.
Mówił to bardziej do siebie, niż do mnie, przez
co wydało mi się, że usiłował się sam przed sobą wytłumaczyć. To, czy postępuje
moralnie, czy też nie, nie miało dla mnie najmniejszego znaczenia. Na
wszystkich bogów! Chciałam tylko jednego! Żeby przeżył tę noc.
Z mojej ręki jeszcze nigdy nikt nie zginął.
Nigdy nie odebrałam życia, które było dla mnie ogromną wartością. Jednak
czułam, że tej nocy wszystko może się zmienić. Byłam w stanie zabić każdego,
kto zagrozi życiu moich bliskich. Najgorsze jednak było to, że znów poczułam
się rozdarta pomiędzy jedną a drugą stroną. Nawet nie chciałam myśleć o
sytuacji, w której walczą dwie ukochane przeze mnie osoby. Jedna broni się, a
druga pragnie wydrzeć z niej życie.
Wszystko było zdecydowanie zbyt spokojne. Las,
szkolne błonia… nawet sam Czarny Pan wydawał się być podejrzanie opanowany.
Nadchodzące potyczki zawsze wywoływały w nim narastające podniecenie. Uwielbiał
to. Biorąc udział w pojedynku, czuł się wspaniale. Był w swoim żywiole. Teraz
jednak napotkałam na chłodną kalkulację i lodowaty, powściągliwy gniew. To
znak. Dzisiejsza noc będzie wyjątkowa.
- Bardzo chciałam, aby pomógł nam któryś z Nieśmiertelnych
– podjęłam temat, na który już dawno chciałam z kimś porozmawiać, jednak bardzo
się niepokoiłam, iż wywoła w rozmówcach niepokój, a nawet złość. W chwili
obecnej jednak żadne słowa się już nie liczyły. Mogłam powiedzieć wszystko. –
Gdyby któreś z nas…
Resztę zdania zagłuszyło trzęsienie. Był to
wybuch, który spowodował, że aż podskoczyłam, rozglądając się dookoła,
poszukując źródła, z którego dochodził ten złowieszczy, wywołujący zimny
dreszcz szept:
- Wiem, że przygotowujecie się do walki. Na nic
się wam to jednak nie zda. Nigdy mnie nie pokonacie. Mimo to nie chcę was
zabijać. Mam szacunek do nauczycieli, a także do czarodziejów, których krwi nie
chcę przelewać.
Ów głos dobiegał zewsząd. Otaczał mnie, był
niczym ostry, rozpalony do białości sztylet wbijający się w moje uszy. Bez
trudu rozpoznałam, że należał on do Czarnego Pana. Był jednak tak… obcy. Nie
mogłam się od niego odciąć, pragnęłam, aby przestał wdzierać się boleśnie przez
moje uszy prosto do mózgu. Jednak to nie był koniec mrożących krew w żyłach
słów. Monolog Lorda Voldemorta trwał, a każde słowo zdawało się brzmieć i nieść
szerokim echem po Zakazanym Lesie przez wieki.
- Wydajcie mi Harry’ego Pottera, a nikomu nie
stanie się krzywda. Wydajcie mi go, a zostaniecie sowicie wynagrodzeni.
Wydajcie mi go, a opuszczę tereny zamku. Macie czas do północy.
Wszystko całkowicie ucichło, lecz niepokój
pozostał. Serce zadrżało mi na myśl, że stoję w tej samej puszczy, w której
siedem lat temu ukrywał się mój wuj pozbawiony mocy, chłepcząc ustami Quirrella
krew niewinnego jednorożca. Owe czasy zdały się być tak odległe… Wydawało mi
się przez chwilę, że śnię. Dopiero po tych słowach Voldemorta dotarło do mnie:
to nie jest już ten sam Hogwart. Utracił charakterystyczną dla niego atmosferę,
która sprawiała, że zamek stawał się wyjątkowy.
Spojrzałam na Barty’ego, który wydawał się być
równie zaskoczony i przerażony, jak ja. Przełknął bezgłośnie ślinę, jakby
usiłował się uspokoić, udając przede mną, że wszystko jest w należytym
porządku. Mimo wszystko to ja przemówiłam jako pierwsza:
- Nie wiem, czy chcę tej walki.
- Jak to?!
- Jeśli dojdzie do otwartego starcia między
Czarnym Panem i Obrońcami Szkoły, Hogwart nigdy już nie będzie tym samym
miejscem, co kiedyś. Już zawsze będzie panować ta sama atmosfera przygnębienia,
strachu i buntu. Też chodziłeś do tej szkoły, powinieneś to rozumieć… Ja nigdy
nie przeżyłam żadnej prawdziwej wojny, ale wyobrażam sobie, jak zniszczeni są
ludzie, którzy ją przetrwali. Nie chcę być jedną z takich osób, dlatego nie
jestem pewna, czy zamiary Czarnego Pana są słuszne.
Twarz Bartemiusza, dotąd nieco zaskoczona i
niepewna, przybrała teraz wyraz prawdziwego przerażenia. Jakby to, co w tym
momencie powiedziałam, było największą znaną mu dotąd zdradą jego umiłowanego
pana. Nie miałam pojęcia, że odbierze to tak dosłownie.
- Nie chcę z tobą walczyć – przemówił
zaskakująco spokojnie. – Jestem pewien, że Czarny Pan również.
Przerwałam mu, zanim zdążył powiedzieć choćby o
jedno słowo za dużo:
- Nie odejdę od was. Już dawno dokonałam wyboru,
za który być może będę się kiedyś smażyć w piekle… Ale podjęłam decyzję. I
nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo było mi trudno pogodzić się z tym, że
będę w przyszłości walczyć z osobami, które kocham. Jednak to jest łatwiejsze,
bo… bo bez was nie mogłabym żyć.
Głos mi się załamał, a oczy zwilgotniały, lecz
nie mogłam tego ukryć przed bystrym wzrokiem Croucha. Z trudem panując nad
nieznośnym drżeniem warg i podbródka, pozwoliłam krótko objąć się ukochanemu.
Kiedy już mnie puścił, otarłam szybko i dyskretnie samotną łzę, która wymknęła
się spod beztroskiej powieki i zaproponowałam dalszy marsz, choć nie miałam
zielonego pojęcia, dokąd mamy się udać. Spojrzałam w kierunku zamku ze
świadomością, że w tej chwili jego obrońcy przygotowują się do walki. Słyszałam
odległe brzęczenie, jakby… tysiące głów wypełnionych szalejącymi weń myślami,
planami i nadziejami, a serca – wolą walki. Było to tak czyste, tak… dziewiczo
białe, że blask tego boleśnie oślepiał me gnijące wnętrze. Rozkładałam się,
czułam to. Ale podjęłam już decyzję. Musiałam kontynuować to w nadziei, że w
końcu stłumię wyrzuty sumienia i zacznę radować się z tego, co nieuniknione.
Śmierć szykowała już swoją kosę. Oczami wyobraźni widziałam, jak ostrzy swą
przysłowiową kosę. Kogo zabierze ze sobą tej nocy?
Patrząc tęsknie w stronę Hogwartu, zauważyłam w
pewnej chwili, jak śmigają w powietrze zaklęcia ochronne. I nie były to
pojedyncze snopy srebrnych, platynowych, błękitnych i rudozłotych iskier.
Ciemnogranatowe, aksamitne niebo prędko upstrzone zostało pełnymi mocy
wstęgami, tworzącymi swego rodzaju kopułę emanującą pozytywną energią. Nadzieja
przyjęła namacalny kształt w postaci tej chroniącej zamek kuli. Poczułam, że
włosy na moim karku stają dęba, a po plecach przebiega lodowaty dreszcz, docierający
do każdej, najdrobniejszej części mojego ciała. Byli gotowi.
- Sophie, spójrz…
Barty wskazał na wzgórze, gdzie zebrali się
tłumnie Śmierciożercy. Ciemna, podniecona masa ludzi z własną historią, rodziną
i poglądami, lecz także z łączącymi ich pragnieniami. Byli teraz jednym,
ogromnym, przegniłym, czarnym sercem, reprezentując swego pana najlepiej, jak
tylko mogli. W jednej chwili zwątpienie, niepokój i wątpliwości ustąpiły
miejsca świadomości, że jednak nie wszystko stracone. Mogliśmy przywrócić ład i
porządek, który może nie będzie tak zły dla Hogwartu i jego mieszkańców. O ile
tylko odnajdą w swoich głowach choć odrobinę rozumu. Stłumiłam dyskretny
uśmiech, który cisnął mi się na wargi, skupiając się teraz na czymś zupełnie
innym.
Ilość zwolenników Lorda Voldemorta wydała mi
się złowieszcza. Nie miałam zielonego pojęcia, że tak wielu z nich zjawi się,
aby wziąć udział w ostatecznej bitwie. Zdobycie Hogwartu miało być symbolem
zwycięstwa Czarnego Pana nad maluczkimi.
- To niesamowite – wydyszałam, powoli
rozglądając się dookoła, podczas, gdy Śmierciożercy odsuwali się przed nami,
tworząc przejście. W tym momencie ja i Barty byliśmy Mojżeszami,
przeprawiającymi się przez morze przegniłych dusz w kierunku swego pana, który
czekał na końcu tej drogi. – Czarny Pan ma przeogromne poparcie, ale byłam
przekonana, że nie wśród osób, które są w stanie oddać za niego swe życie.
Kiedy Bartemiusz mi odpowiadał, w jego głosie
bardzo wyraźnie zabrzmiała duma:
- Każdy człowiek jest zdolny ofiarować komuś
swoje życie. Musi tylko odnaleźć w sobie tę odwagę. Czasami lepiej mieć taki
cel, niż żaden. Ech, ludzie z sumieniem mają za życia o wiele gorzej, lecz mogą
pocieszać się myślą, że po śmierci czeka ich nagroda. Każdy wszak ma swojego
boga, na którym polega.
Dotarliśmy do celu. W tym oto miejscu wszystko
miało się rozpocząć, lecz… gdzie planowało się zakończyć? Jak wielu ze
zgromadzonych tu śmiertelników miało nie ujrzeć następnego wschodu słońca?
Melancholia mieszała się we mnie wraz ze współczuciem, ale i wolą walki. Byłam
gotowa na stoczenie bitwy, która powodowała od lat rosnące wciąż napięcie. To
musiało się przypieczętować. Co prawda trochę obawiałam się tego końca, jednak
przekonywałam sama siebie: to tylko chwilka. Jedna, nic nieznacząca sekunda,
która rozpocznie całkiem nową erę. I nic nikogo już nie zaboli. To tak, jak ze
śmiercią. Obawiamy się nieznanego, niczego więcej. A później już wszystko jest…
dobrze.
Czarny Pan nadszedł kilka chwil później,
zalewając nas mrocznym blaskiem swej chwały. Był idealnym przywódcą. Pełen
mocy, pewny siebie, emanujący złem i samozadowoleniem. Jego postawa sprawiała,
że w kruchej, śmiertelnej piersi Śmierciożercy rosło serce, a umysł przyswajał
powoli, lecz skutecznie myśl, że w grupie są w stanie zrobić wszystko.
Obawiałam się tylko jednego. Jeśli jeden odpuści, inni pójdą w jego ślady.
Niegodziwość ciągnęła za sobą jedyną wadę, której nie posiadali ci szlachetni,
zionący dobrocią Obrońcy Hogwartu. A była to niestałość. Fałsz. I bardzo często
tchórzostwo. Podczas, gdy Syriusz więziony był w Azkabanie za swą wierność
wobec przyjaciół, a Dumbledore cierpiał męki na wygnaniu, Lucjusz Malfoy
wyrzekł się swego pana, którego, jak wcześniej zarzekał się, miłował ponad
swoje życie. Niewielu miało tak waleczne i szlachetne serce, jak Barty.
Zaczęłam podejrzewać, że wiara w Jedynego Boga mogła mieć spory wpływ na jego
późniejsze odczuwanie. Przecież nic tak nie motywuje do godnego zachowania, jak
Pan, który patrzy z góry i ocenia nasze uczynki. Dzieli je na dobre i złe.
Które zwyciężą w naszym życiu? To zależy tylko od nas.
Błyskawicznie pojawiłam się u boku swego pana.
Nawet na mnie nie spojrzał. Wzrok swych szkarłatnych, przepełnionych
stanowczością oczu utkwił w majaczącym w oddali zamku, który aż lśnił od
energii, którą roztaczali jego obrońcy. Zastanawiałam się, o czym może w tej
chwili myśleć, jednak jego umysł był dla mnie całkowicie zamknięty, a dusza
stała się zagadką. Czy miał już gotowy plan? A może wolał, analizując wszystko
na bieżąco, działać spontanicznie? Poczułam się, jakbym znajdowała się w
próżni. Oddzielona od tych, z którymi miałam walczyć, lecz także i od tych, u
których boku miałam się stawić. Bardzo chciałam zaangażować w nadchodzącą bitwę
całe swoje serce, jednak obawiałam się, że nie będę potrafiła pogodzić się ze stratą.
W duchu zazdrościłam Śmierciożercom i Obrońcom Hogwartu. Każdy z nich walczył o
swoją sprawę, każdy był święcie przekonany, że to, co robi, jest dobre, że
liczy się tylko mordowanie przeciwników. Ja zaś wiedziałam, że śmierć zarówno
tych pierwszych, jak i drugich przeżyję bardzo mocno. Po raz kolejny odczułam
potworny dyskomfort związany z wcielaniem się w podwójnego agenta. Gdybym mogła
tylko cofnąć czas… zapewne zadecydowałabym tak samo, jak teraz.
Czarny Pan dał znak swoim sługom, a oni posłali
w kierunku zamku nie setki, lecz tysiące płonących, pałających gorącem
płomieni, ciągnących za sobą długie, ogniste ogony. Wszystkie te groty
nieistniejących strzał kierowały się w jednym, konkretnym kierunku. Hogwart
jednak stał w bezruchu, tak samo jak od wieków, spokojny i milczący, jakby od
dawna był pogodzony ze swoim losem. Kule przeogromnej, złej energii zderzały
się raz po raz chroniącą zamek kopułą, która broniła stanowczo starożytne mury
szkoły i ukrytych za nimi, gotowymi na wszystko śmiertelnikami. Nie było już
dla mnie żadnych ludzi. Byli ci, którzy mogli umrzeć i ci, których Śmierć nie
mogła nigdy dopaść.
Gdzieś w oddali ujrzałam potężny, pomarańczowo
złoty rozbłysk, co momentalnie odwróciło moją uwagę od srebrnych strzał
odbijających się gromadnie od niewidocznej powłoki nad Hogwartem. Płonął las.
Potężne, wysokie na kilkanaście metrów płomienie trawiły trybuny, na których
tak często zasiadaliśmy, aby obejrzeć mecz quidditcha jakiejś konkurencyjnej
drużyny. Coś momentalnie chwyciło mnie za serce, gdy patrzyłam, jak środkowa
pętla opada z hukiem na trawę, którą również pochłaniał żarłocznie ogień. Pełna
świadomości, że to, co właśnie trwa, jest w gruncie rzeczy dobre, musiałam
teraz być świadkiem zagłady tego, co kocham. Zdałam sobie sprawę z tego, że
ważniejsze dla mnie są w tym momencie przedmioty, do których byłam przywiązana.
Nie ludzie. Oni się zmieniali. Starzeli się. A ja, tak samo, jak i te wszystkie
rzeczy, trwać będę przez wieczność niezmienna.
Pierwsze wrzaski dobiegły nas tak szybko, jak
rozpoczynające walkę rozbłyski. Gdzieś tam trwała już bitwa. Może ginęli
ludzie… Pierwsze dusze odnalazły już spokój w niebie, skąd mogły obserwować
przebieg wojny, inne zaś stoczyły się w otchłań piekieł, gdzie dopiero
rozpocznie się dla nich wieczna męka.
Gdzieś w tej szkole niszczone są także
największe skarby Czarnego Pana. I on o tym wiedział. Patrzyłam, jak jego
wielkie oczy miotają się okropnie w oczodołach. Ale nie tylko zło działo się za
chronionymi ostatkami sił murami. Gdzieś tam ujawniana zostawała miłość,
zachęcona dyszącą w plecy kochanków śmiercią. Ja zaś mogłam tylko stać u boku
wuja i patrzeć na pogrążony w mroku zamek, wyobrażać sobie to wszystko i starać
się zrozumieć każdą ze stron.
Potężny blask.
Musiałam zasłonić twarz obiema rękami,
zaciskając jednocześnie wargi tak mocno, iż poczułam w ustach swą własną krew,
aby żaden niechciany dźwięk nie opuścił gardła. Jednak nie miało to żadnego
znaczenia dla świata. Wraz z oślepiającym aż do granicy bólu światłem, w uszy
wdzierał się również ogłuszający huk mieszający się z wysokim, rozdziewającym
wrzaskiem Lorda Voldemorta. To on był sprawcą tego, co właśnie się działo. Nie
przypuszczałam, że drzemie w nim tak przeogromna energia, która jest w stanie
praktycznie zwalić mnie z nóg. Przez ten cały czas trwania w ogłuszeniu
wydawało mi się, że trwam gdzieś poza ciałem. Nie miałam kontroli nad
członkami, wiedziałam tylko, że mocno zaciskałam powieki, przez które i tak
czułam bolesny, oślepiający blask. Chyba krzyczałam… tak, do moich uszu wróciło
to, co opuściło gardło. Słyszałam przerażający, złowrogi szum potężnej energii,
a także rozdzierający wrzask Czarnego Pana i mój. Wiatr szarpał moje włosy i
chlastał mnie nieznośnie po twarzy, a później… wszystko nagle ustało.
Zdałam sobie sprawę z tego, że straciłam
równowagę i upadłam na twardą, suchą ziemię. Jednak nie byłam jedyna. Wielu
Śmierciożerców straciło grunt pod nogami i teraz podnosiło się, patrząc uparcie
przed siebie. Ujrzałam Czarnego Pana stojącego samotnie na samym skraju
skalnego klifu, wpatrzonego uparcie w efekty swych czarów. Chroniąca zamek
kopuła po prostu spłonęła.
Ogień trawił jej resztki niczym suche liście, a te zaczęły powoli opadać, dając
znak nie tylko Śmierciożercom, ale i Obrońcom, że ich bunt właśnie dobiegł
końca. Do moich nozdrzy zaczął dobiegać odór paniki.
Podniosłam się z powrotem na nogi i podeszłam
do wuja. Zabawa w kotka i myszkę się skończyła. Oto byłam świadkiem początku
największej walki, która kiedykolwiek odbyła się na tych ziemiach.