19 sierpnia 2013

Rozdział 346

         Zaczął się maj. Dzień jak co dzień. Środa zaczęła się niesamowicie pogodnie, spędziłam ją  w towarzystwie Ashley Pail, a tajże Sapphire i Dracona. Wspólna nauka przez owutemami była o wiele przyjemniejsza i skuteczna, zwłaszcza dla naszej kochanej blondynki. Jakim cudem dotrwała aż do klasy siódmej, to nie mam zielonego pojęcia. Dziewczyna nie miała po prostu talentu do nauki, nie była złym człowiekiem.
- Jeszcze miesiąc i zobaczymy, co dało te siedem lat siedzenia w szkole – mruknęła Sapphire, nisko pochylona nad starymi notatkami z trzeciej klasy, należącymi chyba do profesora Lupina.
- Stopnie i tak nie mają żadnego znaczenia – dodał Draco.
On zaś siedział skulony w fotelu z nowiutkim podręcznikiem do eliksirów na kolanach. Nauka niezwykle go irytowała, jednak nie był on jedyną osobą, która tak reagowała. Ja również coraz częściej czułam się zmęczona i rozdrażniona. Potrzebowałam rozrywki, ale nie jakichś tanich pojedynków w Siedmioboju Magicznym. Chciałam czegoś prawdziwego. Na życie i śmierć. Czegoś, co by mnie…
- Sophie, szukam cię po całej szkole.
Wzdrygnęłam się gwałtownie. Ujrzałam idącego w naszym kierunku Severusa Snape’a. Jego czarna peleryna załopotała groźnie, gdy niesamowicie zdenerwowanego, choć ta emocja odbijała się raczej w jego oczach, niż na bladej, ziemistej twarzy. Uniosłam lekko brwi. Cóż, najciemniej zazwyczaj bywa pod latarnią.
- Profesorze, czy coś się stało?
Pojawienie się samego dyrektora Hogwartu w dormitorium podczas zwykłego, środowego popołudnia wywołała w Ślizgonach spore poruszenie. Ten ujął mnie mocno za przegub i pociągnął.
- Musisz ze mną iść. W tej chwili, on cię wzywa – mruczał.
- Co? Ale dlaczego? – zdziwiłam się. Zrobiło się maleńkie zamieszanie. Ashley chwyciła mnie za rękę, gdyż widziała, jak opieram się profesorowi, ale to na nic się nie zdało. Ja mamrotałam sobie, Snape sobie, ciągnąć mnie w kierunku wyjścia. Chcąc nie chcąc, wstałam i puściłam dłoń blondynki, wołając cicho do przyjaciół:
- Załatwię to i wrócę!
Mistrz Eliksirów objął mnie ramieniem i błyskawicznie wyprowadził z salonu. W lochu okazało się być znacznie chłodniej, co przyniosło mi swego rodzaju ulgę i spokój. Byłam nieco roztrzęsiona przez zachowanie dyrektora. Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim stanie.
- O co chodzi? – syknęłam.
- Musisz natychmiast udać się do Czarnego Pana, inaczej marny los czeka jego Śmierciożerców! – szept profesora był ledwo dosłyszalny. Pierwszy raz widziałam w jego oczach taki blask… taki wyraz i emocje.
Prychnęłam tylko i wzruszyłam ramionami.
- A co mnie obchodzą jego słudzy?
Długie, silne palce Snape’a zacisnęły się boleśnie na moim ramieniu, aż skrzywiłam się okropnie i stęknęłam cicho. Zniecierpliwienie Mistrza Eliksirów zmieniło się w groźbę.
- Zamorduje ich – wycedził przez zaciśnięte zęby. – To nic nikomu dobrego nie przyniesie.
Jego czarne, wielkie oczy zalśniły ostrzegawczo. Jakże mogłam im się opierać? Westchnęłam zrezygnowana i skinęłam głową, a on puścił mnie łaskawie. Poczułam, że coś wisi w powietrzu. Profesor Snape nigdy nie zachowywał się tak niecierpliwie. Był dla mnie przykładem lodowatego spokoju i opanowania.
- Jest wściekły? – zapytałam cicho.
- Idź tam, Sophie.
Poczułam się o wiele lepiej, kiedy uzmysłowiłam sobie, jak duże nadzieje Śmierciożercy we mnie pokładają. To znaczyło, że jednak miałam na Czarnego Pana jakiś wpływ. Sama miałam nad czymś władzę.

Do dworu Malfoyów dostałam się bez najmniejszego problemu. Użyłam po prostu kominka Snape’a. Zmierzając w tamtą stronę zauważyłam, że korytarze są całkiem puste. Nikogo nie spotkaliśmy, choć nie było jeszcze kolacji. Rzadko wałęsałam się o tej porze po Hogwarcie, dlatego ponura atmosfera panująca w szkole przytłoczyła mnie nieco.
Gdy leciałam do Malfoy Manor, rozmyślałam nad tym, co mogło się wydarzyć. Snape zaraził mnie tym niepokojem, przecież na co dzień nie przejmowałam się tym, że Lord Voldemort kogoś zamordował. Po prostu już taki był. Znów poczułam przypływ wątpliwości. Nawet, jeśli się tam zjawię, to jak moja obecność powstrzyma go od masowych morderstw? Nie byłam ani jego matką, ani opiekunką. Ostatnio dał dowód na to, jak bardzo przejmuje się moim zdaniem. Jednak nie potrafiłam odmówić ulubionemu nauczycielowi.
Pojawiłam się w holu. Od razu poczułam tutaj obecność wielu, bardzo wielu ludzi. Najmocniejszy zapach dobiegał z salonu, więc bez jakichkolwiek namysłów ruszyłam w jego stronę. Gdy weszłam do środka, z początku ujrzałam tylko nieprzenikniony mrok i majaczące w nim kontury bardzo wielu postaci.
Wszystko nagle umilkło. Czarodzieje stojący w półkolu rozstąpili się momentalnie na obie strony, a ja ujrzałam Czarnego Pana, miotającego się po komnacie, jak dziki zwierz w klatce. Niedokładnie zaciągnięte zasłony wpuszczały do środka nieco promieni zachodzącego już słońca. U stóp mego pana klęczał skulony, drżący jak osika goblin, którego już chyba gdzieś widziałam, nie mogłam sobie jednak przypomnieć miejsca naszego ewentualnego spotkania. Kilka sekund temu musiało się tu dziać coś strasznego, jednak moje przybycie zatrzymało to. Przeszłam powoli, lecz pewnie pomiędzy Śmierciożercami, nie spuszczając wzroku z wuja. Im bliżej niego byłam, tym wyraźniej widziałam jego twarz, na której malował się tak przeogromny gniew, jakiego jeszcze nie dane mi było zobaczyć. Wciąż miał zmarszczone brwi i zaciśnięte wargi, kiedy uklękłam na jedno kolano, ujęłam jego prawą dłoń, w której zresztą ściskał jakąś ciemną różdżkę i ucałowałam jej wierzch. Nie chciałam go niepotrzebnie prowokować niegodnym powitaniem. Obserwował mnie, jak się prostuję i odchodzę w ciemny kąt; tłumił w sobie nie tylko emocje, ale i słowa, które szybko wyswobodził, zwracając się do mnie:
- Spóźniłaś się! Przeszkodziłaś w przesłuchaniu tego plugawego goblina!
Kopnął z całej siły kulącego się na wypolerowanej posadzce stwora, który jęknął głucho i odleciał kilka metrów od wysokiej postaci Lorda Voldemorta. Jeszcze jeden ryk wyrwał się z jego gardła, kiedy doskoczył do goblina i zawołał piskliwym, drżącym od wściekłości głosem:
- Czego oczekujesz ode mnie, zjawiając się tutaj z wiadomością, że włamano się do Gringotta?
Machnął krótko różdżką, a mały, obrzydliwy, przypominający ropuchę skrzat zawył z bólu tak okropnie, jakby go przypalano rozgrzanymi do białości nożami. Wrzaski Czarnego Pana, jęki goblina i siarczyste przekleństwa wypełniły komnatę. Doskonale wiedziałam, jak Lord Voldemort gardził takimi stworzeniami, które nie były w pełni ludźmi, a uważały się za kogoś lepszego od czarownic i czarodziejów czystej krwi. Cofnął jednak zaklęcie i dał swej ofierze kilka sekund na złapanie oddechu. Czułam, jak w głębi serca aż się skręca z ciekawości, aby dowiedzieć się, co takiego wydarzyło się w Banku Gringotta, jednak najpierw musiał dać upust swej ogromnej żądzy. Jego uzależnieniem było wsłuchiwanie się we wrzaski cierpiętników, patrzenie na ich niewyobrażalne męki, krew płynącą po posadzkach…
- Oni próbowali się… włamać d-do krypty L-Lestrange’ów… nic n-nie dało się zrobić… - wyrzucił z siebie drżącym głosem goblin, a Voldemort w tej samej chwili zamarł. Widziałam tylko tył jego głowy, ale poczułam, jak bardzo się spiął, jak jego serce załomotało szybciej, jednocześnie pompując więcej krwi do wewnętrznych organów. Zacisnął palce na swojej nowej różdżce i wysyczał tak cicho, jak wąż, jednak wciąż piskliwie i władczo:
- Co ty mówisz? Włamali się do skarbca? Powtórz to!
Goblin nie śmiał spojrzeć na mego wuja, który zawisł nad nim niczym kat z toporem, odliczając sekundy do zadania ciosu. Wyjąkał tylko:
- Do B-Banku Gringotta w-włamali się… oszuści… nie mogliśmy nic n-na to poradzić… przechytrzyli nas…
- Jak to? – przerwał mu Voldemort, a jego szkarłatne, przepełnione nienawiścią i niezdrowym blaskiem oczy rozszerzyły się gwałtownie. Nie potrafiłam do końca wyczuć i zinterpretować jego emocji, od zawsze wiedziałam, że bardzo różnił się od normalnych śmiertelników, ba, różnił się także ode mnie. To, co czuł, nie zawsze mogłam uważać za szczere. – Sądziłem, że Bant Gringotta ma swoje metody na wykrywanie oszustów! Kim byli?
- T-to był… s-sam P-Potter i j-j-jego… tow-towarzysze…
Co zabrali? – wycedził, podnosząc głos. W środku cały drżał, a objawiało się to zaciśniętymi do granic bólu dłońmi i wytrzeszczonymi z wściekłości oczami. Śmierciożercy wstrzymali oddech, oczekując najgorszego. Wszystko zależało tylko od tego małego, niepozornego, roztrzęsionego goblina, który wykrztusił:
- Mały… z-złoty p-pucharek… 
Ostatnie zdanie wywołało w Czarnym Panu istny szał. Zawył, jak zranione, dzikie zwierzę. Takiego go jeszcze nigdy nie widziałam. Nigdy. Wykazał się takim refleksem i mocą, jak nigdy przedtem. Mimo to chłodno patrzyłam, jak oślepiające, zielone światło wypełnia pokój, a goblin pada martwy u stóp Voldemorta. Wszyscy czekali na ten moment. Kiedy tylko pojawił się pierwszy trup, wszyscy rzucili się w panice do drzwi, taranując siebie nawzajem; pierwsza wypadła z komnaty Bellatriks i Lucjusz Malfoy, co ocaliło im życie. Ostatni, którzy nie zdążyli opuścić salonu, upadli bez ducha na wypolerowaną posadzkę, zupełnie tak, jak ten mały, głupi goblin. Nawet nie mrugnęłam, kiedy drzwi zostały zatrzaśnięte przez silny, złowróżbny podmuch.
Zostaliśmy całkiem sami.
Lord Voldemort wciąż szalał. Miotał się po ciemnym salonie, kopiąc bezwiednie pomarszczone ciało swej pierwszej tego dnia ofiary. Obserwowałam go bez jakiejkolwiek emocji na twarzy. Snape wysłał mnie tutaj tylko po to, abym powstrzymała naszego pana przed mordem, a przecież moja obecność niczego nie zmieniła. Zginęli ludzie. Nijak nie mogłam tego powstrzymać. Wystarczyło jedno machnięcie jakiejś ciemnej, nowej różdżki w dłoni Czarnego Pana, aby pozbawić życia kilkunastu Śmierciożerców.
Ujrzałam Nagini, która dopiero co wpełzła w plamę światła, sycząc tak, jakby chciała pocieszyć swego pana i mistrza. Wtedy poczułam coś takiego… jakby wstyd, że to wąż jako pierwszy reaguje na cierpienie Czarnego Pana, nie ja. Musiałam się przemóc, ponieważ wciąż miałam w pamięci jego wyraz twarzy i bardzo wyraźnie brzmiące w moich uszach słowa. Na chwilę obecną całkiem nieźle sobie radzę, nie potrzebuję cię…
 Odetchnęłam i podeszłam do niego szybkim krokiem, aby w ostatniej chwili się nie rozmyślić. Rozłożyłam ramiona, w które natychmiast wpadł mój wuj. Od dawna nie czułam go w ten sposób. Był jakby… spragniony uczuć, schronienia… Nie mogłam odczytać jego myśli, jednak słyszałam ich brzęczenie. Biło od niego gorąco, które pochodziło jedynie od emocji; jego ciało wciąż było sztywne i lodowate, choć trochę się rozluźniło pod wpływem mojego uścisku. Kiedy go odwzajemnił, ja również nie mogłam się już temu poddawać. Zamknęłam na chwilę oczy, a kolejne, mimowolne westchnienie po raz drugi tego wieczora opuściło moje gardło. Ta chwila była dla mnie swoistym oderwaniem od rzeczywistości, dlatego nie pamiętam jej zbyt dokładnie, gdyż kolejne wydarzenia całkowicie posiadły mój umysł… chyba coś do niego szeptałam, jednak nie postawiłam sobie przypomnieć, co. Czy próbowałam go jakoś pocieszyć? A może na nowo się z nim kłóciłam… Kojarzyłam jednak fragment rozmowy, która miała miejsce nieco później, gdy pierwsza gorączka minęła już, a ja częściowo powróciłam do siebie.
- I która z tych wspaniałych kobiet, dzięki którym się ode mnie uwalniasz, jest teraz z tobą? – zapytałam cicho. Czułam na swoim policzku jego usta, później płaski nos, kiedy wciąż tulił mnie bez opamiętania. Jednak było to tylko ciało. Umysł ogarnięty miał tylko tym, co wydarzyło się w Banku Gringotta. Nie zwracał uwagi na świeże, walające się dookoła nas trupy swoich wiernych sług, tylko myślał. Setki… tysiące myśli, które hulały w jego głowie, dzielące nas od siebie…

Zirytowało mnie jego zachowanie. Zachowywał się tak idiotycznie… jak dziecko! Jak mógł zapomnieć o tak istotnej sprawie, która zaważyła na wszystkim? Ci wszyscy Śmierciożercy zginęli na marne przez bezmyślność Czarnego Pana. Wyrwałam się z jego objęć, odpychając go od siebie z całej siły. Ten zachwiał się, a w jego przez moment chłodnych, szkarłatnych oczach zapaliły się na nowo prowokujące iskierki. Na nowo cały się spiął, gotowy do ataku. Ja natomiast już wyciągnęłam różdżkę, na wszelki wypadek, gdyby wuj na nowo poczuł chęć do bezsensownego mordowania. Pochyliłam się lekko, jak kot gotowy do skoku i zawołałam:
- Przecież czarka ukryta była w mojej krypcie! Zapomniałeś już? Potter mógł zwędzić coś z depozytu Bellatriks, ale z całą pewnością nie była to twoja własność.
Voldemort szarpnął się tak, że aż odskoczyłam w tył, wciąż nieco roztrzęsiona.
- Kilka tygodni temu kazałem ją przenieść na nowo do skarbca Lestrange’ów, aby go zmylić! – ryknął, a kryształowy, piękny żyrandol zatrząsł się i zadzwonił donośnie. Słysząc to, parsknęłam drwiącym śmiechem, chociaż wciąż byłam wściekła do granic możliwości.
- Ot, zmyliłeś go! – warknęłam, uśmiechając się idiotycznie. – Włożyłeś mu puchar prosto w dłonie. Ale nie przejmuj się… Skoro współpracowały z nim gobliny, to tak czy inaczej dostałby się do tej czarki. Przestań już się miotać, musisz coś zrobić.
Podbiegłam do niego, aby chwycić jego przeguby, całkiem podobnie jak Snape jeszcze pół godziny temu pochwycił moje. Voldemort uniósł wzrok i spojrzał mi prosto w oczy. Jego szkarłatne, przymglone tęczówki rozbłysły na nowo. Uspokoił się i miał już plan. Na nowo był Czarnym Panem z krwi i kości, panującym nad sobą i swoją potęgą. Był wściekły na siebie za ten krótki moment słabości. Popełnił pierwszy i jedyny w swym życiu błąd, którego byłam świadkiem. Nigdy przedtem ani potem nie widziałam już, aby był tak człowieczy, jak teraz.

~*~


Kurcze, to już ten moment. Ponad pięć lat czekałam na tę chwilę. Tak mnie to zaskoczyło, że aż zepsułam końcówkę. Ale spokojnie. Jestem już ogarnięta i mam cały plan ramowy bitwy. Liczy sobie tylko sześćdziesiąt punktów, ale tylko dlatego, że nie chciałam aż tak się ograniczać. Wolę, aby moja wyobraźnia poniosła mnie do przodu sama. Jest kilka spraw organizacyjnych przed bitwą. W spisie treści te rozdziały będą pogrubione, aby łatwiej je było znaleźć. Do tego nie będę zmieniała szablonu aż do ostatecznego pojedynku, nie będę także nic dodawała od siebie, tak, jak na przykład teraz, aby nie psuć klimatu. Dlatego "widzimy się" dopiero po bitwie. Mam nadzieję, że nie zawiodę Waszych oczekiwań. Bitwę czas zacząć.

16 sierpnia 2013

Rozdział 345

Uwaga:

Rozdział zawiera wątki erotyczne, sceny nieprzeznaczone dla dzieci, dlatego życzę miłego czytania xD

         Z dnia na dzień robiło się coraz cieplej. W końcu nadchodził maj. Parnota i wiecznie świecące słońce stawało się coraz bardziej męczące, do tego przechodzące przez błonia uciążliwe burze nasilały to uczucie. Albo dręcząca duchota, albo niepokojące wiatry. Pod koniec kwietnia pogoda nieco się ustatkowała, wciąż było bardzo ciepło, lecz bez zbędnych szaleństw. Jednak coś dziwnego unosiło się w powietrzu, mimo że Hogsmeade strzeżone było w dzień i w nocy, tak samo wszystkie sekretne i odtajnione przejścia w szkole. Nikt nie miał możliwości skorzystania także z Sieciu Fiuu, chyba że w gabinetach nauczycieli, które także były przez dwadzieścia cztery godziny na dobę pod obserwacją. Hogwart jeszcze nigdy nie był tak strzeżony, jak teraz, kiedy Severus Snape został mianowany dyrektorem. Bartemiusz musiał mu to przyznać: nadawał się do tej posady o wiele bardziej, niż sam Albus Dumbledore. Dyscyplina w szkole była surowa, lecz nie bezlitosna.

         Przez długi, niezwykle długi czas nie miał prawie żadnego kontaktu z Czarnym Panem, co wydało mu się niesamowicie dziwne, podejrzane wręcz. Od zawsze traktował go jak swego własnego syna, najwierniejszego kompana, z którym dzielił się wszystkim. Nikt nie wiedział o nim tyle, co Crouch, nawet Sophie, a ostatnio ich kontakt zupełnie się urwał…
Dlatego postanowił sam udać się do opustoszałego już od dawna, mrocznego i tajemniczego dworu, w którym Lord Voldemort pozostawał, kiedy potrzebował trochę samotności. Nie mógł już wysiedzieć na miejscu, może to głupio brzmiało, ale martwił się o swego pana. Od jakiegoś czasu nic złego się nie zdarzyło, co wydało mu się jeszcze bardziej frapujące. Śladem Czarnego Pana zawsze szło zniszczenie i cierpienie ludzi, wszystko jedno, czarodziejów czy mugoli.
Natychmiast, kiedy tylko skończyła się kolacja, a wszyscy uczniowie zostali odprowadzeni do swych domów, gdzie spędzić mieli kolejną niespokojną noc, Barty porozumiał się po cichu i dyskretnie ze Snape’em i udał się do jego gabinetu, z którego mógł się bezkarnie przenieść w dowolne miejsce. Biegł schodami ile sił w nogach, a po drodze nie napotkał nawet jednego ducha. Nawet Irytek gdzieś chyba się schował. Dzisiejszy Hogwart, mimo że doskonale opanowany i prowadzony, nie przypominał już tego, w którym on się wychował i który pokochał. Ach, jakże często szwendał się tymi korytarzami razem z Regulusem, obserwując, jak jego przyjaciel zaczepia piękne dziewczyny i śmieje się z Puchonów… Tyle razy przesiadywał tam, pod tym składzikiem na miotły, oczekując, aż Regulus „załatwi swoje sprawy” z kolejną młodszą, uroczą koleżanką. Teraz czuł nie tylko radość, ale i swego rodzaju dumę z tego, że zachował siebie dla tej jedynej kobiety, którą kochał, choć czasami zastanawiał się, czy może nie lepiej było prowadzić takiego życia, jak Regulus… Wtedy mniej przejmowałby się wieloma sprawami, mniej martwiłby się tym, co sobie pomyśli albo co zrobi Sophie… Mógłby służyć tylko i wyłączenie Czarnemu Panu, nie krzywdząc przez to ukochanej. Wciąż bardzo wyraźnie pamiętał, jak bardzo Lord Voldemort potępiał jego związek z siostrzenicą. A teraz obawiał się nie tylko o nią, ale i o swoje życie. Uzależnianie kogoś od siebie w tak ciężkich czasach było głupotą. A Sophie, kochana przez tak wielu, była najbardziej samotną istotą, jaką znał. No, może poza Czarnym Panem.

Wypowiedział hasło i wszedł do gabinetu. Za swoich młodych lat w Hogwarcie nigdy tutaj nie był, natomiast od momentu, w którym podszywał się pod Alastora Moody’ego, pomieszczenie w ogóle się nie zmieniło. Tylko nad biurkiem przybyła nowa rama, w której drzemał stary dyrektor. Wielokrotnie pytał Snape’a, czy namalowany Albus Dumbledore kiedykolwiek się budził, jednak nie otrzymywał jednoznacznej odpowiedzi. Nigdy o tym Czarnemu Panu nie mówił, a przecież dzielił się z nim wszystkim, że Mistrz Eliksirów jest sprytniejszy, niż się im wydawało. Tym razem namalowany były dyrektor Hogwartu także spał. Jego siwa głowa opadła mu na ramię, a długa, srebrna broda falowała lekko w miarowym oddechu. Na ustach zastygł słabiutki półuśmieszek, jakby Dumbledore śnił o czymś bardzo przyjemnym. Jakby… wspominał dawne, dziecięce lata sielanki.
Oderwał wzrok od portretu, obszedł biurko i zanurzył dłoń w sporej, chińskiej wazie, którą wypełniał ciepły, lśniący proszek. Kiedy wrzucał go do tlącego się delikatnie płomienia w kominku, gdzie sekundę później wkroczył, na myśli miał swoją własną komnatę, w której tak dawno już nie był, która z całą pewnością była teraz zrujnowana bądź zapuszczona, pełna kurzu. Nikt się o tamte pomieszczenia nie troszczył.
Kręcił się szybko dookoła własnej osi, aż musiał zacisnąć powieki. Zawsze czuł się bardzo nieswojo, kiedy używał kominków do przemieszczania się. Wolał miotły lub teleportację. Jednak podróż na szczęście nie trwała długo. Kilka sekund później uderzył mocno stopami o zimne, puste palenisko w swoim kominku.
Jego sypialnia była pogrążona w mroku, mimo że na zewnątrz słońce stało jeszcze całkiem wysoko. W momencie, gdy wystąpił ostrożnie na wykładzinę, zauważył, że ktoś zaciągnął długie, ciężkie zasłony. Tak, jak przypuszczał: wszystkie blaty pokrywała gruba warstwa kurzu, niektóre szafki ktoś w pośpiechu pootwierał i wygarnął z nich rzeczy, tak, że teraz były prawie całkiem opustoszałe. Chwilę później przypomniał sobie, że to on sam niecierpliwie pakował się, aby jak najszybciej przenieść się do Malfoyów.
Przekroczył ostrożnie jakiś rozbity wazon i opuścił komnatę, mając gorącą nadzieję, że znajdzie tu tego, za którym od tylu dni tęsknił. Serce biło mu w piersiach jak szalone, kiedy maszerował cicho, lecz szybko i pewnie przez opustoszałe sale i korytarze, a jego kroki odbijały się głuchym echem od błyszczących ścian i wysokich sufitów. Zatrzymał się gwałtownie przed drzwiami i odetchnął głęboko. Zapukał.
Nikt mu nie odpowiedział, więc wsunął się do środka. Z serca spadł mu kamień, kiedy ujrzał płonący ogień w kominku i samego Lorda Voldemorta siedzącego na swoim kamiennym, wysokim tronie, palącego jakiegoś niesamowicie długiego, cieniutkiego papierosa, który w jego pajęczych, białych palcach zakończonych dodatkowo ostrymi, kilkucentymetrowymi paznokciami prezentował się jakoś niesamowicie. Puste miejsce Sophie zajmował wspaniały, śpiący teraz spokojnie wąż. Czarny Pan natychmiast uniósł głowę, a na jego płaskiej, wężowej, intrygującej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia.
- Barty? A co ty tutaj robisz? – zapytał, wstając z zadziwiającym wdziękiem. Był wyższy od niego, a także o wiele bardziej chudy, jego dłonie, ramiona i twarz były ciasno obleczone białą, aksamitną skórą, upodabniając go do jakiegoś cudownego, ożywionego szkieletu.
- Pomyślałem sobie, że będziesz mnie potrzebował, mój panie – odparł, a jego głos natychmiast wypełnił się bezgranicznym oddaniem i pokorą. Był dla niego w stanie zrobić wszystko, co mu tylko rozkaże. – Od tylu tygodni nie kontaktowałeś się ze mną, zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie zrobiłem czegoś nie tak.
Voldemort roześmiał się, a jego wysoki, zimny chichot wypełnił mroczną komnatę. Nagini uniosła łeb, wysuwając szybko język. Zbliżył się do Bartemiusza, a on cofnął się nieznacznie na wszelki wypadek, jakby jego pan chciał skierować swe kroki w inną stronę.
- Barty, Barty, na tobie zawsze można polegać – rzekł i zaciągnął się jakimś magicznym dymem. Wyciągnął z kieszeni różdżkę i zakręcił nią w powietrzu młynek, a z wysokiej, mahoniowej, lakierowanej szafki wyskoczyły dwa pękate kieliszki i butelka wypełniona rubinowoczerwonym, ciemnym płynem. – Nie, nie potrzebuję niczyjej pomocy. Wszystko układa się ostatnio dokładnie po mojej myśli. Napij się ze mną.
Butelka przechyliła się i napełniła oba kieliszki winem. Crouch pochwycił jeden kryształ i upił trochę, ponieważ tak polecił mu jego umiłowany pan. Od dawna łapał się na tym, że czynił wszystko, co mu kazał, aby jakoś odpokutować to, że zadawał się z Sophie wtedy, kiedy jeszcze ten nie wyrażał na to zgody. Podświadomie, lecz nie potrafił nad tym zapanować. Nadal czuł się winny.
Obserwował, jak Lord Voldemort powoli sączy czerwone wino i spaceruje powoli po komnacie, ciągnąc za sobą poły długiego, czarnego płaszcza. W prawej dłoni trzymał delikatnie różdżkę, jak dyrygent batutę i wpatrywał się w nią tak, jakby nad czymś się zastanawiał. Przemówił dopiero po dłuższej chwili:
- I jak oceniasz Snape’a? Jak się sprawdza na swoim stanowisku?
- Uważam, że nadaje się do tego jak nikt inny – odparł szybko, lecz stanowczo. Lubił Severusa i nie chciał mu zaszkodzić jakimś nieodpowiednim słowem, dlatego prędko zmienił temat: - Panie mój… czy to nowa różdżka?
Czarny Pan znowu się zaśmiał i uniósł ją jeszcze wyżej, aby Barty mógł lepiej zobaczyć. 
- Zauważyłeś? Tak, przez wiele, bardzo wiele miesięcy usiłowałem ją zdobyć – odparł i pogładził pieszczotliwie czarne, błyszczące drewno. – Są jednak takie sprawy, którymi nie powinienem ci zaprzątać głowy. Ale możesz mi wierzyć, że jesteś moim najwierniejszym, najznamienitszym Śmierciożercą, jakiego kiedykolwiek miałem.
Schował do kieszeni różdżkę, podszedł do niego i uścisnął lekko jego ramię. Bartemiusz poczuł jego długie, szczupłe, zimne palce przenikające jego szatę aż do samego ciała. Chwilę później objął go lekko ramieniem, tak, jak jego ojciec nigdy tego nie czynił. Crouch czuł ze swym panem tak silną więź, jak jeszcze z żadnym swoim członkiem rodziny… No, może tylko matkę kochał bardziej. Ale ona już dawno temu umarła. Pamiętał ją tak świeżą i chłodną, jak wczesnowiosenny poranek, stojącą na wąskiej dróżce pośród przeróżnych roślin w ich rodzinnym ogrodzie, najpierw patrzącą na niego z czułością, a później tulącą do piersi… tak, ich ostatnie, całkiem normalne spotkanie. A później znowu widzieli się w Azkabanie, lecz tego już nie chciał pamiętać. I tak też było. Wolał zachować w umyśle jej piękny obraz, szczęście bijące z pięknej, niewinnej twarzy, biel i światłość, a nie mrok i brud więziennej celi.

- Widzisz, Barty, jestem kimś, kto działa tylko i wyłącznie samodzielnie – mówił Czarny Pan, a jego wąskie, surowe wargi ledwo się poruszały. – Nigdy nie potrzebowałem pomocy, nigdy nikomu nie ufałem… Ale ty wyciągnąłeś mnie z tej żałosnej, prymitywnej powłoki, którą wytworzył dla mnie Glizdogon, dzięki tobie odzyskałem swe dawne ciało, które stało się jeszcze doskonalsze, niż przed moim upadkiem. Tylko tobie ufam. Reszta to tylko dodatek. Pamiętaj, ty także nie bądź łatwowierny. Nigdy nie przewidzisz wszystkiego do końca, zamyślisz się, a nawet Bellatriks wbije ci nóż w plecy.
- A Sophie? – zapytał cicho Crouch. Wiedział, na co może sobie pozwolić, a jakich tematów lepiej nie poruszać. Teraz Czarny Pan był w świetnym humorze, jak rzadko. – Jej też nie ufasz?
- To jest zupełnie inna sprawa. Ona wszystko zawdzięcza mi – odparł spokojnie. – A ja znowu to, co mam, zawdzięczam jej. Nawet, gdyby chciała, nigdy by mnie nie zdradziła. Dlatego traktuj ją dobrze. Jak to wszystko się skończy, jak już zdobędę władzę nad całym społeczeństwem czarodziejów i przestaniemy ze sobą toczyć bój…
Spojrzał na swego oddanego sługę, a jego wielkie oczy z pionowymi źrenicami błysnęły jak zwykle na czerwono. Barty spuścił głowę, aby już w nie nie patrzeć. Zawsze go onieśmielały, przeszywając swoją intensywnością na wskroś, jakby bez trudu odczytywały to, co było zapisane w jego duszy.

*

         Powrócił do zamku, kiedy słońce schowało się już za horyzontem. W ostatni czwartek miesiąca miał najwięcej lekcji, między innymi także z siódmymi klasami. Czuł swego rodzaju radość, ponieważ lubił uczyć młodzież. Była to bardzo spokojna, ale ciekawa praca, cieszył się, że inni stają się dzięki niemu mądrzejsi. No i znów mógł spotkać się z Sophie. To był chyba najlepszy układ, jaki mu do tej pory zaoferowano.
Podczas śniadania nic szczególnego się nie wydarzyło. Uczniowie zostali wprowadzeni do Wielkiej Sali i, oczywiście pod ścisłym nadzorem, zajęli swoje miejsca przy stole. Prawie nikt się nie odzywał, jadalnię wypełniły tylko ledwo dosłyszalne szepty niektórych odważniejszych.
Snape pochylił się w stronę Bartemiusza i zapytał cicho:
- Co u Czarnego Pana?
- Wszystko dobrze – odparł. – Pytał, jak sobie radzisz na nowym stanowisku.
Snape zachichotał.
- No, już nie na takim nowym – mruknął i zajął się swoją owsianką, do której nasypał trochę cukru. – Był tutaj, kiedy złapaliście Sophie.
Barty skinął głową i omiótł wzrokiem całą salę. Niesamowicie różniła się od tej, którą pamiętał ze swych młodych lat. Cała magiczna atmosfera Hogwartu po prostu prysła, a jej miejsce zajął mrok i  ponury klimat. Zaczął się zastanawiać, skąd to wszystko się wzięło. Gdzie Snape popełnił błąd. Bo, owszem, coś uczynił źle. Doszedł do wniosku, że nowy dyrektor po prostu musiał wybrać: albo dyscyplina, albo dobre samopoczucie uczniów. A szkoła przecież ma uczyć, a nie bawić. Młodzież jeszcze mu za to podziękuje.

*

- Proszę się uciszyć.
Wszedł do klasy szybkim, energicznym krokiem. Zgadał się na korytarzu z jednym ze Śmierciożerców i już był spóźniony, jednak nie groziła mu za to żadna kara. W końcu był najwierniejszym, najznamienitszym sługą Czarnego Pana.
Uczniowie siedzieli już w ławkach, lecz skorzystali z tego, że przez krótką chwilę nikt nie ma nad nimi nadzoru i postanowili sobie przez moment pofolgować. Draco Malfoy usiadł z nadąsaną miną na swoim krześle obok Sapphire, która przyglądała się zazdrośnie Pansy Parkinson. Najwyraźniej nie zrozumiała nic po ostatniej rozmowie z Sophie, która teraz zajmowała miejsce tuż obok Ashley Pail. Jasne włosy jej sąsiadki splecione były w gruby warkocz, związany na końcu ogromną, różową kokardą. Oderwał wzrok od tego szokującego dodatku i stanął za drewnianą katedrą. W klasie momentalnie zapanowała głucha cisza.
- Będziemy kontynuować powtórki z wcześniejszych lat – rzekł, otwierając swój neseser, aby wyciągnąć z niego plan. – To, co robił z wami profesor Lockhart jest śmieszne, więc niestety musimy powtórzyć praktycznie cały materiał. Nie mamy już czasu, dlatego napiszecie na poniedziałek esej o chochlikach kornwalijskich oraz ich zwalczaniu. Wypracowania przepisane prosto z książek będą oceniane na trolla.
Dał siódmoklasistom chwilkę na zapisanie tematu zadania domowego. W ostatniej klasie znajdowało się najmniej osób. Nie miał zielonego pojęcia, gdzie oni znikali, a także Snape nie potrafił nad tym zapanować. Gryfonów nie było prawie w ogóle, pozostał jedynie Victor Ghost. Oczywiście przeważali Ślizgoni, którzy czuli się bezkarnie. Większość z nich miała rodziców ściśle związanych z Czarnym Panem.
Zazwyczaj unikał wzroku dziewcząt, kiedy prowadził lekcje. Domyślał się, że jego pozycja w obecnym świecie magicznym wydawała im się pociągająca, co zasmucało go jeszcze bardziej. Męczył się w tych czasach, w których każdy młody umysł spętany został materializmem i pragnieniem zrobienia kariery bez jakiejkolwiek pracy czy wysiłku. A on nie mógł się tym ot tak przestać przejmować. Przecież żył pomiędzy ludźmi, którzy co prawda różnili się od niego, ale jednak stanowili część jego świata.

         Kiedy tylko rozbrzmiał dzwonek, do klasy wszedł Filch, który tym razem miał odprowadzić siódmoklasistów na kolejną lekcję, którą były zaklęcia z profesorem Flitwickiem. Stał za katedrą i obserwował, jak młodzież opuszcza salę. Miał teraz godzinę wolnego czasu, którą postanowił jakoś pożytecznie spędzić.
Sophie dała znak Filchowi, aby odszedł i zamknął za sobą drzwi. Bardzo często zostawała jeszcze kilka minut, aby porozmawiać, między innymi dlatego Barty tak bardzo lubił lekcje z siódmą klasą.
- Jeszcze dwa miesiące i to wszystko się dla mnie skończy – odezwała się. – Nadal będziesz pracował w Hogwarcie?
Crouch zamyślił się.
- No nie wiem… Zrobię wszystko, co rozkaże mi Czarny Pan. Nie wiem tak naprawdę, dlaczego mnie tutaj umieścił. To, co mi powiedział, a to, co myśli, są to dwie zupełnie różne sprawy – odpowiedział i wyciągnął ramiona, aby przytulić swoją ukochaną. Kiedy był młody, miał zupełnie inny obraz idealnej kobiety. Zawsze myślał, że jego partnerka będzie przypominała Roxanne Crouch. Będzie zawsze czysta, dobra, spokojna, pobożna i przede wszystkim tak niewinnie słodka, jak sam Anioł. Sophie zaś była jej całkowitym przeciwieństwem. Silna, stanowcza, do szpiku kości przepełniona złem, niewierząca, sprytna i całkowicie nieprzewidywalna. Zawsze stronił od takich kobiet, nie mógł jednak przypuszczać, że zakocha się właśnie w jednej z nich.
Pochylił się mocno, żeby pocałować ją w usta. Od dawna nie był z nią tak blisko, atmosfera panująca w Hogwarcie skutecznie oziębiała ich związek, choć wciąż czuli do siebie to samo, co na początku.
Ich pocałunki stawały się coraz bardziej namiętne, mimo że Bartemiusz nadal miał w głowie, ile jeszcze rzeczy musi dziś zrobić. Już dawno obiecał Snape’owi, że nie będzie łączył swojego życia prywatnego z pracą, jednak w momencie, kiedy Sophie znajdowała się blisko niego, nie potrafił jej niczego odmówić. Słowa Severusa huczące w jego głowie zmieniały się w jakiś niezrozumiały szum.
Dłoń Ślizgonki powoli zsunęła się po jego piersi jeszcze niżej i zaczęła rozpinać rozporek w czarnych spodniach, na co Barty natychmiast zareagował. Oderwał się od jej ust i wyszeptał, choć nie mógł już myśleć rozsądnie:
- Daj spokój, ktoś tu może wejść…
- Nie udawaj, że jesteś taki grzeczny – mruknęła i zsunęła lekko jego spodnie. Gorąca krew pulsowała w nim, a on sam chwycił lekko dziewczynę za włosy, kiedy zacisnęła usta dookoła jego członka, który twardniał szybko pod wpływem jej poruszającego się niczym wąż języka. Z jego gardła wydarło się pierwsze, urwane westchnienie. Co jakiś czas czuł, jak ostre kły Sophie muskają jego wrażliwą skórę, jednak dziewczyna starała się być równie delikatna, co namiętna.
Serce waliło mu w piersi jak oszalałe, nie mógł, a nawet nie chciał już panować nad sobą; odchylił do tyłu głowę i przyjmował całą rozkosz, którą dawała mu Ślizgonka. Ufał już jej w stu procentach, nie myślał o niczym, a ona klęczała przed nim jakby nigdy nic i zajmowała się troskliwie jego męskością. Szybko się uczyła. A może tylko tak Barty’emu się wydawało? Oboje byli tak niedoświadczeni, że intymność odkrywali razem, czerpiąc z tego wiedzę, pomagając sobie nawzajem…
Język Sophie i jego mocne, szybkie, rytmiczne ruchy zdziałały cuda. Nie trwało to długo. Palce Barty’ego zacisnęły się mocno na włosach dziewczyny, której żółte, wielkie oczy błysnęły spod powiek, kiedy zerknęła na jego twarz, wciąż niezwykle zajęta. Czuła, że finał jest już blisko, dlatego jeszcze bardziej uaktywniła swoje usta. Krawędź drewnianego blatu wbijała się boleśnie w biodra Bartemiusza, ale on tego nie czuł. Z jego gardła wyrwał się stłumiony nieco jęk, a on sam eksplodował, przygryzając mocno wargi. Opuścił głowę i otworzył oczy. Sophie wstała już, uśmiechając się z satysfakcją. Jej policzki były lekko zaróżowione – to jedyna oznaka, że wciąż żyła. Przypominała teraz kamienną, opanowaną rzeźbę w porównaniu do Bartemiusza, który oddychał ciężko i szukał drżącymi rękami rozporka, aby go w końcu zapiąć. Odetchnął ostatni raz i przeczesał szybko włosy smukłą dłonią, by doprowadzić je do ładu. Przez jego usta przebiegł płochliwy uśmiech.
- Nie potrafię cię rozgryźć, choć nie wiem jak bym się starał – rzekł.
- Tak, wiem – odparła, podeszła do niego i pocałowała go krótko w rozwarte jeszcze wargi. Następnie odwróciła się na pięcie i wyszła. Crouch został sam.

~*~

Pomyślałam sobie, że przed bitwą warto dodać taki rozdział pisany z perspektywy kogoś innego. Wybrałam więc Barty’ego. Szału nie ma, dupy nie urywa, ale potraktujcie ten spokojny rozdział jako ciszę przed burzą. Jak czujecie się z tym, że niedługo koniec wakacji? ;) Na pocieszenie dzisiaj HP6 na TVN i miniaturka Sevmione na Papierowych Gwiazdach. Dedykacja dla Agi :*

PS: Wróciłam z pielgrzymki, na „Proroku” macie moją relację z tej właśnie wyprawy.

8 sierpnia 2013

Rozdział 344

         Czekało mnie ostatnie zadanie. Nie miałam zielonego pojęcia, na czym będzie polegało, ale coraz mniej zaczynało mnie to obchodzić. Owutemy zbliżały się błyskawicznie, a świadomość, że będą to moje ostatnie egzaminy, spadła na mnie jak grom z jasnego nieba. Rozwiążę testy, trochę poczaruję i… koniec. Na tym się skończy moja przygoda z Hogwartem. Oczywiście miałam dokąd wracać. Miałam rodzinę, zaplanowaną przyszłość… jednak szkoła zajmowała w moim sercu bardzo ważne miejsce, dodatkowo myśl, że mogę już nigdy nie odwiedzić tych historycznych, pełnych wspomnień murów sprawiała, że czułam się okropnie.
W przerwach pomiędzy nauką a nauką zastanawiałam się, co teraz dzieje się z Harrym Potterem i resztą. Nie miałam z nimi kontaktu, oczywiście, nigdy nie sądziłam, że któreś z nich napisze do mnie list, ale w sercu miałam jednak taką nadzieję. W końcu udało im się uciec z dworu Malfoyów, myślałam, że obudzą się w nich jakieś uczucia wyższe, jakaś… pokora. Ale najwyraźniej teraz czuli się jeszcze bardziej bezkarni. Zaczęłam współczuć Czarnemu Panu, a do siebie miałam żal. To była moja wina, że Voldemort nie dotarł do Harry’ego. A teraz… przecież mogłam go wydać, jednak po tym, co wuj mi powiedział, nie miałam zamiaru niczego mu ułatwiać, choć moją duszę przepełniały mieszane uczucia.

         Nadszedł kwiecień, a wiosna rozpoczęła się na dobre. Od czasu do czasu przez błonia przechodził deszcz, ściągając nas z raju na ziemię. Nawet w tak ciężkich czasach czuć było odrobinę nieba.
Pewnej chłodnej, lecz słonecznej soboty siedziałam w bibliotece i uczyłam się jak zwykle do egzaminów. Ashley Pail siedziała przy stoliku razem ze mną i wpatrywała się w okno, ziewając i nudząc się okropnie. Nie znosiłam marudzenia, kiedy byłam zajęta, więc tylko i wyłącznie po jej minie widziałam, jak bardzo jest znękana marnowaniem czasu w pomieszczeniu pełnym książek. Milczała, ale mimo to rozpraszała mnie niesamowicie. Co chwilę zerkałam na nią, czując coraz większe rozdrażnienie.
- Może po prostu pójdziesz sobie do dormitorium? – zapytałam w końcu, zaciskając palce na brzegu blatu stołu, aby opanować wzburzenie.
- Przecież wiesz, że boję się teraz chodzić sama po korytarzach – jęknęła. – Dużo ci jeszcze zostało?
- W zasadzie wiadomości, których jeszcze nie posiadam, jest nieskończenie wiele, gdyż w każdej sekundzie ktoś odkrywa coś nowego. Mogłabym tu siedzieć przez wieczność, a biorąc pod uwagę niektóre czynniki… jest to możliwe – odparłam, jednak po jej minie poznałam, że dziewczyna nie zrozumiała ani słowa z tego, co powiedziałam, więc prychnęłam cicho pod nosem i dodałam: - Posiedzimy jeszcze do obiadu.
Głowa Ashley opadła ciężko na pomazany graffiti blat stolika, a ona sama jęknęła przeciągle. Wzruszyłam więc tylko ramionami i powróciłam do książki. Od zawsze fascynowało mnie wszystko, co było związane z magią. Z tym, co mogłam sama wyczarować. Numerologia, wróżenie, eliksiry, historia magii… Tak, to było ciekawe. Jednak ucząc się zaklęć, transmutacji czy obrony przed czarną magią, uczyłam się także o tym, co dzieje się we mnie. Nigdy do samego końca nie wiedziałam, jakim cudem czarodziejska siła jest we mnie bardziej wyzwolona, niż w większości czarodziejów na naszej planecie, dlatego, tak chętnie pochłaniałam wiedzę na temat magii, że mogłam wiecznie siedzieć w bibliotece i zgłębiać tajniki tego, co siedziało we mnie.
W pewnej chwili ktoś podbiegł do nas, zanim jednak zjawił się tak blisko, abyśmy mogły rozpoznać jego tożsamość, poczułam nagły przypływ emocji. Radość pomieszana z podnieceniem. Natychmiast podniosłam głowę, a sekundę później zza półki wypadł Victor. W dłoni ściskał pognieciony list.
- Co się stało? – zapytałam, zaskoczona jego przedziwnym szczęściem.
- Dostałem list od matki – odparł i usiadł tuż obok mnie, podtykając mi pod nos kawałek pergaminu. – Spójrz, Snape go zatwierdził… Mama napisała, że Tonks urodziła dziecko. To chłopiec, ma na imię Ted.
Zerknęłam na pomięty list wypełniony znajomym, matczynym pismem, a na myśl od razu przyszła mi jej szara, zmęczona twarz. Zastanawiałam się, czy Vipi wie o jej złym samopoczuciu, nawet chciałam teraz coś o tym wspomnieć… Ale pomyślałam sobie, że może lepiej go nie martwić. On wszak także ma w tym roku owutemy.
Uśmiechnęłam się krzywo na te wieści i mruknęłam:
- Cóż, nie wiem, czy to rozsądnie pisać o tym w liście… Przecież Snape czyta je wszystkie.
- I co z tym zrobi? – prychnął pogardliwie, ale szybko schował pergamin do kieszeni. Był naprawdę uradowany, choć przecież nie było to jego dziecko. On jednak był człowiekiem. Mógł znaleźć sobie jakąkolwiek kobietę, zakochać się, poślubić ją i mieć dzieci. Dlatego cieszył się tak, jak człowiek. Ja zaś musiałam żyć do końca świata ze świadomością, że nigdy nie będę matką. Mogłam stworzyć setki wampirów i pokochać ich nieśmiertelne życie, jednak nigdy nie będę miała dziecka, które będzie owocem miłości mojej i Barty’ego.
Wzruszyłam tylko ramionami i zamknęłam książkę. Straciłam ochotę na naukę.

*

         Im bliżej było końca kwietnia, tym częściej rozmyślania o egzaminach ustępowały miejsca rozmyślaniom o ostatnim zadaniu. Wiedziałam, że odbędzie się ono w szkole mojej ulubionej dyrektorki. Magia Escola, Portugalia. W Turnieju Trójmagicznym zwyciężył reprezentant, ba, reprezentanci Hogwartu. Czy w Siedmioboju Magicznym wypadniemy gorzej? To zależało tylko ode mnie i od tego, czy po raz kolejny nie złamię jakiegoś punktu w regulaminie. Oczywiste było, że poradzę sobie z nim, gorzej było z moją znajomością zasad. Zapewne dlatego kilka dni później zostałam poproszona podczas lekcji transmutacji na korytarz.
Za drzwiami czekał na mnie Snape.
- Przestałeś się na mnie złościć, profesorze? – zapytałam, uśmiechając się do niego przyjaźnie. Nie chciałam się z nim już więcej kłócić, w końcu od zawsze stał po mojej stronie, bez względu na to, jaki stosunek miał do mnie Czarny Pan. Wszak wiadomo, że między nami bywało różnie.
W czarnych, pustych oczach Mistrza Eliksirów rozbłysły iskierki, które były zapowiedzą czegoś dobrego.
- Musisz wiedzieć, że zachowałaś się bardzo nieodpowiedzialnie – rzekł w końcu. Jego wzrok przeszywał mnie na wskroś, aż poczułam się niezręcznie. – Jednak muszę ci to przyznać, całkiem sprytnie wywiodłaś nas w pole.
Znów się uśmiechnęłam.
- To miód na moje uszy – odparłam, a kły błysnęły złowrogo w ciepłym blasku promieni słonecznych wpadających przez jedno z niewielu odsłoniętych okien.
- Nie wezwałem cię jednak tylko po to, aby ci prawić kazania – ciągnął. – Przejdźmy się.
Przystałam na to z wielką chęcią, ponieważ ostatnio bardzo tęskniłam za obecnością jakiegokolwiek innego Śmierciożercy, który był blisko z Czarnym Panem. Znowu poczułam się ważna, potrzebna… Tak bardzo tego potrzebowałam, głównie po ostatniej rozmowie z wujem. Nasze spotkanie podczas ferii wielkanocnych nie wpłynęło zbyt korzystnie na moją pewność siebie, a zdałam sobie sprawę, że to głównie ona daje mi moc. Kiedy czuję się osaczona, przygnębiona lub zrozpaczona, trudno mi nad nią zapanować. Wiedziałam, że nie dopuszczę znowu do utraty mojej magicznej mocy tak, jak to było podczas… podczas długiej nieobecności Syriusza, jednak uczucie towarzyszące temu… jest niesamowicie trudne do opisania. Pustka, próżnia wręcz. I nic nie może jej ukoić. Jak czarna dziura pochłaniałam wszystko, co się dookoła mnie znajdowało, a nie pozostawiało to we mnie najmniejszego śladu. Taka… studnia bez dna.
- Widzisz, to ostatnie zadanie jest decydujące, jednak nie chciałbym na tobie wywierać żadnej presji – mówił Snape, a ja patrzyłam na jego ostry, poważny profil, myśląc o czymś zupełnie innym. – Ale skoro Hogwart bierze udział w Siedmioboju, moglibyśmy utrzymywać wszystkich w przekonaniu, że nic się nie zmieniło. Doskonale wiesz, jakie plotki krążą nie tylko o szkole, o mnie… ale i o tobie. Oczywiście nie mówię ci tego, abyś jakoś hamowała się podczas wykonywania zadania, jednak twoje podejście bardzo dużo o tobie mówi. Mogłabyś chociaż poudawać, że zależy ci na tym.
Westchnęłam ciężko. Tak, zależało mi na Siedmioboju Magicznym, nie musiałam tego udawać. Jednak sprawdzenie się… rywalizacja… to wszystko było dla mnie ważniejsze, niż cokolwiek innego w tym turnieju. Pragnęłam wciąż udowadniać sobie, że moja magia rozwija się, że nie ma końca… tak, jak moje życie. Czasami nawet myślałam, że Czarny Pan wytrzymuje ze mną tylko dla mojej mocy. I znów odczuwałam ból.
- Wiem, profesorze, wiem. Ale ja po prostu nie potrafię czarować i nie łamać regulaminu – odrzekłam, a uśmiech spełzł mi z twarzy. – A takie zwyczajne, prymitywne zaklęcia są nudne. I co z tego, że dostanę punkty za kreatywność, skoro odejmą mi za to, że klątwa jest niezarejestrowana przez ministerstwo? To zamknięte koło.
- Sophie, nie liczy się wygrana. Ważne, aby dyrektorzy innych szkół widzieli, że mimo wojny w naszym kraju, wszyscy żyjemy normalnie – w głosie Snape’a zabrzmiała desperacja. Widziałam, jak wprost wyłazi ze skóry, aby Hogwart wyglądał tak, jak przed śmiercią Dumbledore’a, choć coraz więcej uczniów po prostu znikało ze szkoły. – Ucz się teraz do owutemów, kolejne zadanie odbędzie się dopiero trzydziestego pierwszego maja, więc wszystko przed nami.

*

         Mimo coraz bardziej oczywistych i przerażających ataków Śmierciożerców, Barty nie zmieniał się w ogóle. Był świetnym nauczycielem, ani zbyt pobłażliwym, ani zbyt surowym. Nie uczył nas także rzeczy, które są zbędne, lecz nie wpajał nam także wiadomości, które są zbyt proste. Ot, zwyczajny, dobry nauczyciel. Nigdy nie podejrzewałam, że Bartemiusz ma tak szeroką wiedzę nie tylko dotyczącą eliksirów, ale i obrony przed czarną magią. Nigdy nie ukrywał przed uczniami swoich poglądów, jednak potrafił doskonale grać normalnego czarodzieja. Wiedziałam, że pod tą spokojną nieśmiałą maską kryło się najczystsze szaleństwo. Bardzo rzadko ujawniał je przede mną, jednak miałam już okazję doświadczyć go na własnej skórze.
Po jednej z jego lekcji Crouch przywołał mnie do siebie. Wszyscy tłumnie opuścili klasę, ja w tym czasie przebiegłam pomiędzy ławkami i padłam mu w ramiona. Nie miał dla mnie w ogóle czasu, a nasz związek rozwijał się jeszcze gorzej, niż wtedy, kiedy on pracował tylko i wyłącznie dla Czarnego Pana, a ja mogłam odwiedzać go wtedy, kiedy tylko chciałam.
- Ostatnie zadanie już prawie za miesiąc, cieszysz się? – zapytał, przytulając mnie tak mocno, jak tylko potrafił. Przycisnęłam policzek do jego piersi i westchnęłam cicho:
- Kiedy sobie myślę, że to moje ostatnie tygodnie w Hogwarcie, chce mi się płakać. Nie będę mogła żyć bez tej szkoły. Zawsze miałam taką perspektywę, że czego bym nie zrobiła… co by się nie wydarzyło, będę miała gdzie wracać. A kiedy zakończę edukację, to co ze sobą zrobię? Mam wracać do rodziców? Zamieszkać u Czarnego Pana? Nie mam na myśli złota, ale raczej tego, co dalej pocznę ze swoim życiem.
- Nie wiadomo, czy w ogóle będzie później jakieś życie – powiedział Barty, a jego głos jakoś dziwnie zadrżał. – A jeśli będzie, to się nie martw. Jakoś sobie poradzimy, przecież jesteśmy elitą, czyż nie?
Roześmiał się i pocałował mnie w policzek, ale w tym jego śmiechu było coś tak bardzo nieszczerego, prawie groteskowego… Ale on skończył Hogwart już wiele lat temu i żył bez niego. Odnalazł swoją drogę. A ja? Jedyne, co było pewne, to muzyka. Nie mogłam mieć nawet swojej rodziny.
- Tonks urodziła syna – mruknęłam.
- Wiem, Snape mi mówił. Wilkołak próbuje żyć tak, jakby był człowiekiem…
- Dziecko Remusa nie zostało skażone – przerwałam mu, nieco urażona jego słowami, mimo że nie dotyczyły mnie osobiście. – Ale mimo wszystko… nawet taki prymitywny wilkołak może się zakochać, mieć syna…
- A ty się nie zakochałaś? – zapytał.
Zamilkłam.

~*~


Króciutki rozdzialik tuż przed moją pielgrzymką na Kalwarię Pacławską. Dzisiaj jest w ogóle jakieś szaleństwo… Pakowanie, rocznica na Douce Fleur, post na Proroka… Masakra. Ale udało mi się wyrobić, mało tego, jest to drugi dzień, kiedy zrobiłam wszystko, co miałam do zrobienia. Pewnie się ucieszycie, jak Wam powiem, że od następnego odcinka zaczynam przygotowania do bitwy. Tak, jak planowałam! Marzyłam sobie skrycie, że narobię Wam takiego smaka, a później pójdę na pielgrzymkę i będziecie musieli czekać, aż wrócę i rozpocznę bitwę. I udało mi się xD Myślałam, że się nie wyrobię, a tu taka niespodzianka! I znalazłam mieszkanie w Krakowie… Żyć, nie umierać. A jak myślicie, kto umrze podczas bitwy? ;) I kto chce dedykację w 345?