Zaczął
się maj. Dzień jak co dzień. Środa zaczęła się niesamowicie pogodnie, spędziłam
ją w towarzystwie Ashley Pail, a tajże Sapphire i Dracona. Wspólna
nauka przez owutemami była o wiele przyjemniejsza i skuteczna, zwłaszcza dla
naszej kochanej blondynki. Jakim cudem dotrwała aż do klasy siódmej, to nie mam
zielonego pojęcia. Dziewczyna nie miała po prostu talentu do nauki, nie była
złym człowiekiem.
- Jeszcze miesiąc i
zobaczymy, co dało te siedem lat siedzenia w szkole – mruknęła Sapphire, nisko
pochylona nad starymi notatkami z trzeciej klasy, należącymi chyba do profesora
Lupina.
- Stopnie i tak nie mają
żadnego znaczenia – dodał Draco.
On zaś siedział skulony w
fotelu z nowiutkim podręcznikiem do eliksirów na kolanach. Nauka niezwykle go
irytowała, jednak nie był on jedyną osobą, która tak reagowała. Ja również coraz
częściej czułam się zmęczona i rozdrażniona. Potrzebowałam rozrywki, ale nie
jakichś tanich pojedynków w Siedmioboju Magicznym. Chciałam czegoś prawdziwego.
Na życie i śmierć. Czegoś, co by mnie…
- Sophie, szukam cię po
całej szkole.
Wzdrygnęłam się gwałtownie.
Ujrzałam idącego w naszym kierunku Severusa Snape’a. Jego czarna peleryna
załopotała groźnie, gdy niesamowicie zdenerwowanego, choć ta emocja odbijała
się raczej w jego oczach, niż na bladej, ziemistej twarzy. Uniosłam lekko brwi.
Cóż, najciemniej zazwyczaj bywa pod latarnią.
- Profesorze, czy coś się
stało?
Pojawienie się samego
dyrektora Hogwartu w dormitorium podczas zwykłego, środowego popołudnia
wywołała w Ślizgonach spore poruszenie. Ten ujął mnie mocno za przegub i
pociągnął.
- Musisz ze mną iść. W
tej chwili, on cię wzywa – mruczał.
- Co? Ale dlaczego? –
zdziwiłam się. Zrobiło się maleńkie zamieszanie. Ashley chwyciła mnie za rękę,
gdyż widziała, jak opieram się profesorowi, ale to na nic się nie zdało. Ja
mamrotałam sobie, Snape sobie, ciągnąć mnie w kierunku wyjścia. Chcąc nie
chcąc, wstałam i puściłam dłoń blondynki, wołając cicho do przyjaciół:
- Załatwię to i wrócę!
Mistrz Eliksirów objął
mnie ramieniem i błyskawicznie wyprowadził z salonu. W lochu okazało się być
znacznie chłodniej, co przyniosło mi swego rodzaju ulgę i spokój. Byłam nieco
roztrzęsiona przez zachowanie dyrektora. Jeszcze nigdy nie widziałam go w takim
stanie.
- O co chodzi? –
syknęłam.
- Musisz natychmiast udać
się do Czarnego Pana, inaczej marny los czeka jego Śmierciożerców! – szept
profesora był ledwo dosłyszalny. Pierwszy raz widziałam w jego oczach taki
blask… taki wyraz i emocje.
Prychnęłam tylko i
wzruszyłam ramionami.
- A co mnie obchodzą jego
słudzy?
Długie, silne palce
Snape’a zacisnęły się boleśnie na moim ramieniu, aż skrzywiłam się okropnie i
stęknęłam cicho. Zniecierpliwienie Mistrza Eliksirów zmieniło się w groźbę.
- Zamorduje ich –
wycedził przez zaciśnięte zęby. – To nic nikomu dobrego nie przyniesie.
Jego czarne, wielkie oczy
zalśniły ostrzegawczo. Jakże mogłam im się opierać? Westchnęłam zrezygnowana i
skinęłam głową, a on puścił mnie łaskawie. Poczułam, że coś wisi w powietrzu.
Profesor Snape nigdy nie zachowywał się tak niecierpliwie. Był dla mnie
przykładem lodowatego spokoju i opanowania.
- Jest wściekły? –
zapytałam cicho.
- Idź tam, Sophie.
Poczułam się o wiele
lepiej, kiedy uzmysłowiłam sobie, jak duże nadzieje Śmierciożercy we mnie
pokładają. To znaczyło, że jednak miałam na Czarnego Pana jakiś wpływ. Sama
miałam nad czymś władzę.
Do dworu Malfoyów
dostałam się bez najmniejszego problemu. Użyłam po prostu kominka Snape’a.
Zmierzając w tamtą stronę zauważyłam, że korytarze są całkiem puste. Nikogo nie
spotkaliśmy, choć nie było jeszcze kolacji. Rzadko wałęsałam się o tej porze po
Hogwarcie, dlatego ponura atmosfera panująca w szkole przytłoczyła mnie nieco.
Gdy leciałam do Malfoy
Manor, rozmyślałam nad tym, co mogło się wydarzyć. Snape zaraził mnie tym
niepokojem, przecież na co dzień nie przejmowałam się tym, że Lord Voldemort
kogoś zamordował. Po prostu już taki był. Znów poczułam przypływ wątpliwości.
Nawet, jeśli się tam zjawię, to jak moja obecność powstrzyma go od masowych
morderstw? Nie byłam ani jego matką, ani opiekunką. Ostatnio dał dowód na to,
jak bardzo przejmuje się moim zdaniem. Jednak nie potrafiłam odmówić ulubionemu
nauczycielowi.
Pojawiłam się w holu. Od
razu poczułam tutaj obecność wielu, bardzo wielu ludzi. Najmocniejszy zapach
dobiegał z salonu, więc bez jakichkolwiek namysłów ruszyłam w jego stronę. Gdy
weszłam do środka, z początku ujrzałam tylko nieprzenikniony mrok i majaczące w
nim kontury bardzo wielu postaci.
Wszystko nagle umilkło.
Czarodzieje stojący w półkolu rozstąpili się momentalnie na obie strony, a ja
ujrzałam Czarnego Pana, miotającego się po komnacie, jak dziki zwierz w klatce.
Niedokładnie zaciągnięte zasłony wpuszczały do środka nieco promieni
zachodzącego już słońca. U stóp mego pana klęczał skulony, drżący jak osika
goblin, którego już chyba gdzieś widziałam, nie mogłam sobie jednak przypomnieć
miejsca naszego ewentualnego spotkania. Kilka sekund temu musiało się tu dziać
coś strasznego, jednak moje przybycie zatrzymało to. Przeszłam powoli, lecz
pewnie pomiędzy Śmierciożercami, nie spuszczając wzroku z wuja. Im bliżej niego
byłam, tym wyraźniej widziałam jego twarz, na której malował się tak
przeogromny gniew, jakiego jeszcze nie dane mi było zobaczyć. Wciąż miał
zmarszczone brwi i zaciśnięte wargi, kiedy uklękłam na jedno kolano, ujęłam
jego prawą dłoń, w której zresztą ściskał jakąś ciemną różdżkę i ucałowałam jej
wierzch. Nie chciałam go niepotrzebnie prowokować niegodnym powitaniem.
Obserwował mnie, jak się prostuję i odchodzę w ciemny kąt; tłumił w sobie nie
tylko emocje, ale i słowa, które szybko wyswobodził, zwracając się do mnie:
- Spóźniłaś się! Przeszkodziłaś
w przesłuchaniu tego plugawego goblina!
Kopnął z całej siły
kulącego się na wypolerowanej posadzce stwora, który jęknął głucho i odleciał
kilka metrów od wysokiej postaci Lorda Voldemorta. Jeszcze jeden ryk wyrwał się
z jego gardła, kiedy doskoczył do goblina i zawołał piskliwym, drżącym od
wściekłości głosem:
- Czego oczekujesz ode
mnie, zjawiając się tutaj z wiadomością, że włamano się do Gringotta?
Machnął krótko różdżką, a
mały, obrzydliwy, przypominający ropuchę skrzat zawył z bólu tak okropnie,
jakby go przypalano rozgrzanymi do białości nożami. Wrzaski Czarnego Pana, jęki
goblina i siarczyste przekleństwa wypełniły komnatę. Doskonale wiedziałam, jak
Lord Voldemort gardził takimi stworzeniami, które nie były w pełni ludźmi, a
uważały się za kogoś lepszego od czarownic i czarodziejów czystej krwi. Cofnął
jednak zaklęcie i dał swej ofierze kilka sekund na złapanie oddechu. Czułam,
jak w głębi serca aż się skręca z ciekawości, aby dowiedzieć się, co takiego
wydarzyło się w Banku Gringotta, jednak najpierw musiał dać upust swej ogromnej
żądzy. Jego uzależnieniem było wsłuchiwanie się we wrzaski cierpiętników,
patrzenie na ich niewyobrażalne męki, krew płynącą po posadzkach…
- Oni próbowali się…
włamać d-do krypty L-Lestrange’ów… nic n-nie dało się zrobić… - wyrzucił z
siebie drżącym głosem goblin, a Voldemort w tej samej chwili zamarł. Widziałam
tylko tył jego głowy, ale poczułam, jak bardzo się spiął, jak jego serce
załomotało szybciej, jednocześnie pompując więcej krwi do wewnętrznych organów.
Zacisnął palce na swojej nowej różdżce i wysyczał tak cicho, jak wąż, jednak
wciąż piskliwie i władczo:
- Co ty mówisz? Włamali
się do skarbca? Powtórz to!
Goblin nie śmiał spojrzeć
na mego wuja, który zawisł nad nim niczym kat z toporem, odliczając sekundy do
zadania ciosu. Wyjąkał tylko:
- Do B-Banku Gringotta
w-włamali się… oszuści… nie mogliśmy nic n-na to poradzić… przechytrzyli nas…
- Jak to? – przerwał mu
Voldemort, a jego szkarłatne, przepełnione nienawiścią i niezdrowym blaskiem
oczy rozszerzyły się gwałtownie. Nie potrafiłam do końca wyczuć i
zinterpretować jego emocji, od zawsze wiedziałam, że bardzo różnił się od
normalnych śmiertelników, ba, różnił się także ode mnie. To, co czuł, nie
zawsze mogłam uważać za szczere. – Sądziłem, że Bant Gringotta ma swoje metody
na wykrywanie oszustów! Kim byli?
- T-to był… s-sam
P-Potter i j-j-jego… tow-towarzysze…
- Co zabrali? –
wycedził, podnosząc głos. W środku cały drżał, a objawiało się to zaciśniętymi
do granic bólu dłońmi i wytrzeszczonymi z wściekłości oczami. Śmierciożercy
wstrzymali oddech, oczekując najgorszego. Wszystko zależało tylko od tego
małego, niepozornego, roztrzęsionego goblina, który wykrztusił:
- Mały… z-złoty
p-pucharek…
Ostatnie zdanie wywołało
w Czarnym Panu istny szał. Zawył, jak zranione, dzikie zwierzę. Takiego go
jeszcze nigdy nie widziałam. Nigdy. Wykazał się takim refleksem i
mocą, jak nigdy przedtem. Mimo to chłodno patrzyłam, jak oślepiające, zielone
światło wypełnia pokój, a goblin pada martwy u stóp Voldemorta. Wszyscy czekali
na ten moment. Kiedy tylko pojawił się pierwszy trup, wszyscy rzucili się w
panice do drzwi, taranując siebie nawzajem; pierwsza wypadła z komnaty
Bellatriks i Lucjusz Malfoy, co ocaliło im życie. Ostatni, którzy nie zdążyli
opuścić salonu, upadli bez ducha na wypolerowaną posadzkę, zupełnie tak, jak
ten mały, głupi goblin. Nawet nie mrugnęłam, kiedy drzwi zostały zatrzaśnięte
przez silny, złowróżbny podmuch.
Zostaliśmy całkiem sami.
Lord Voldemort wciąż
szalał. Miotał się po ciemnym salonie, kopiąc bezwiednie pomarszczone ciało
swej pierwszej tego dnia ofiary. Obserwowałam go bez jakiejkolwiek emocji na
twarzy. Snape wysłał mnie tutaj tylko po to, abym powstrzymała naszego pana
przed mordem, a przecież moja obecność niczego nie zmieniła. Zginęli ludzie. Nijak
nie mogłam tego powstrzymać. Wystarczyło jedno machnięcie jakiejś ciemnej,
nowej różdżki w dłoni Czarnego Pana, aby pozbawić życia kilkunastu
Śmierciożerców.
Ujrzałam Nagini, która
dopiero co wpełzła w plamę światła, sycząc tak, jakby chciała pocieszyć swego
pana i mistrza. Wtedy poczułam coś takiego… jakby wstyd, że to wąż
jako pierwszy reaguje na cierpienie Czarnego Pana, nie ja. Musiałam się
przemóc, ponieważ wciąż miałam w pamięci jego wyraz twarzy i bardzo wyraźnie
brzmiące w moich uszach słowa. Na chwilę obecną całkiem nieźle sobie
radzę, nie potrzebuję cię…
Odetchnęłam i
podeszłam do niego szybkim krokiem, aby w ostatniej chwili się nie rozmyślić.
Rozłożyłam ramiona, w które natychmiast wpadł mój wuj. Od dawna nie czułam go w
ten sposób. Był jakby… spragniony uczuć, schronienia… Nie mogłam odczytać jego
myśli, jednak słyszałam ich brzęczenie. Biło od niego gorąco, które pochodziło
jedynie od emocji; jego ciało wciąż było sztywne i lodowate, choć trochę się
rozluźniło pod wpływem mojego uścisku. Kiedy go odwzajemnił, ja również nie
mogłam się już temu poddawać. Zamknęłam na chwilę oczy, a kolejne, mimowolne
westchnienie po raz drugi tego wieczora opuściło moje gardło. Ta chwila była
dla mnie swoistym oderwaniem od rzeczywistości, dlatego nie pamiętam jej zbyt
dokładnie, gdyż kolejne wydarzenia całkowicie posiadły mój umysł… chyba coś do
niego szeptałam, jednak nie postawiłam sobie przypomnieć, co. Czy próbowałam go
jakoś pocieszyć? A może na nowo się z nim kłóciłam… Kojarzyłam jednak fragment
rozmowy, która miała miejsce nieco później, gdy pierwsza gorączka minęła już, a
ja częściowo powróciłam do siebie.
- I która z tych
wspaniałych kobiet, dzięki którym się ode mnie uwalniasz, jest teraz z tobą? –
zapytałam cicho. Czułam na swoim policzku jego usta, później płaski nos, kiedy
wciąż tulił mnie bez opamiętania. Jednak było to tylko ciało. Umysł ogarnięty
miał tylko tym, co wydarzyło się w Banku Gringotta. Nie zwracał uwagi na
świeże, walające się dookoła nas trupy swoich wiernych sług, tylko myślał. Setki…
tysiące myśli, które hulały w jego głowie, dzielące nas od siebie…
Zirytowało mnie jego
zachowanie. Zachowywał się tak idiotycznie… jak dziecko! Jak mógł zapomnieć o
tak istotnej sprawie, która zaważyła na wszystkim? Ci wszyscy Śmierciożercy
zginęli na marne przez bezmyślność Czarnego Pana. Wyrwałam się z jego objęć,
odpychając go od siebie z całej siły. Ten zachwiał się, a w jego przez moment
chłodnych, szkarłatnych oczach zapaliły się na nowo prowokujące iskierki. Na
nowo cały się spiął, gotowy do ataku. Ja natomiast już wyciągnęłam różdżkę, na
wszelki wypadek, gdyby wuj na nowo poczuł chęć do bezsensownego mordowania.
Pochyliłam się lekko, jak kot gotowy do skoku i zawołałam:
- Przecież czarka ukryta
była w mojej krypcie! Zapomniałeś już? Potter mógł zwędzić coś z depozytu
Bellatriks, ale z całą pewnością nie była to twoja własność.
Voldemort szarpnął się
tak, że aż odskoczyłam w tył, wciąż nieco roztrzęsiona.
- Kilka tygodni temu
kazałem ją przenieść na nowo do skarbca Lestrange’ów, aby go zmylić! – ryknął,
a kryształowy, piękny żyrandol zatrząsł się i zadzwonił donośnie. Słysząc to,
parsknęłam drwiącym śmiechem, chociaż wciąż byłam wściekła do granic
możliwości.
- Ot, zmyliłeś go! –
warknęłam, uśmiechając się idiotycznie. – Włożyłeś mu puchar prosto w dłonie.
Ale nie przejmuj się… Skoro współpracowały z nim gobliny, to tak czy inaczej
dostałby się do tej czarki. Przestań już się miotać, musisz coś zrobić.
Podbiegłam do niego, aby
chwycić jego przeguby, całkiem podobnie jak Snape jeszcze pół godziny temu
pochwycił moje. Voldemort uniósł wzrok i spojrzał mi prosto w oczy. Jego
szkarłatne, przymglone tęczówki rozbłysły na nowo. Uspokoił się i miał już
plan. Na nowo był Czarnym Panem z krwi i kości, panującym nad sobą i swoją
potęgą. Był wściekły na siebie za ten krótki moment słabości. Popełnił pierwszy
i jedyny w swym życiu błąd, którego byłam świadkiem. Nigdy przedtem ani potem
nie widziałam już, aby był tak człowieczy, jak teraz.
~*~
Kurcze, to już ten
moment. Ponad pięć lat czekałam na tę chwilę. Tak mnie to zaskoczyło, że aż
zepsułam końcówkę. Ale spokojnie. Jestem już ogarnięta i mam cały plan ramowy
bitwy. Liczy sobie tylko sześćdziesiąt punktów, ale tylko dlatego, że nie
chciałam aż tak się ograniczać. Wolę, aby moja wyobraźnia poniosła mnie do
przodu sama. Jest kilka spraw organizacyjnych przed bitwą. W spisie treści te rozdziały będą
pogrubione, aby łatwiej je było znaleźć. Do tego nie będę zmieniała szablonu aż
do ostatecznego pojedynku, nie będę także nic dodawała od siebie, tak, jak na
przykład teraz, aby nie psuć klimatu. Dlatego "widzimy się" dopiero
po bitwie. Mam nadzieję, że nie zawiodę Waszych oczekiwań. Bitwę czas
zacząć.