31 lipca 2012

Rozdział 317

         Nie zamierzałam okazać mu swojego niepokoju. Skrzyżowałam ręce na piersiach i uniosłam brwi. Spodziewałam się, że wyciągnie różdżkę i natychmiast rozpocznie tortur, w końcu chyba właśnie dlatego kazał Spirydionowi odejść. Ale on tylko podszedł do mnie i wyciągnął w moją stronę nieskazitelną, kościstą dłoń. Rzuciłam mu pełne niepewności, podejrzliwe spojrzenie, ale uchwyciłam ją. Voldemort wciąż milczał, kiedy szliśmy powoli po marmurowych stopniach w kierunku mojej sypialni. Gdy tam weszliśmy, w środku panował całkowity mrok. Czarny Pan otworzył drzwi prowadzące na kamienny balkon. Na zewnątrz wciąż mocno padało, ale on zignorował to. Krople uderzały z dużą siłą o omszałą balustradę i pryskały mi w twarz.
- To skomplikowane, abym ci mógł teraz wszystko wyjaśnić – odezwał się, a jego ramię oplotło mnie w talii z dawną czułością. Oparłam policzek o jego bok.
- To może chociaż wytłumaczysz mi część – powiedziałam, a mój głos zabrzmiał oskarżycielsko. – Na przykład to, dlaczego torturujesz mnie bez powodu.
Usłyszałam jego ciężkie westchnienie. Przez dłuższy czas milczał, najwyraźniej zastanawiając się, co mi na to odpowiedzieć. Postanowiłam nie odzywać się, dopóki sam nie podejmie na nowo konwersacji.
- Sophie, to jest część dużego, poważnego planu, który ci wyjaśnię, możesz być tego pewna – pochylił się i ucałował moje dłonie. Mimo że było ciemno i nawet ja z moim idealnym, wampirzym wzrokiem nie mogłam dostrzec wyrazu jego twarzy. Poczułam, jak przysuwa się do mnie, a jego gorący oddech owiewa mi czoło.
- A chciałeś to zrobić? – spytałam z trwogą w sercu.
- Nie, jak mogłaś tak w ogóle pomyśleć? – odparł, a w jego głosie pojawiły się w końcu jakieś emocje. Pocałował mnie w policzek, a ja naprawdę ucieszyłam się, że nareszcie wrócił mój ukochany wuj. Nieśmiało objęłam go ramionami za szyję i przytuliłam się do niego. A jeszcze bardziej uradowało mnie to, że Voldemort odwzajemnił mój uścisk. Nareszcie poczułam się jak dawniej, nawet nie czułam już do niego takich wyrzutów. No i... tęskniłam za nim. Bardzo, bardzo brakowało mi jego bliskości.
Czarny Pan zabrał mnie z powrotem do sypialni i zamknął drzwi balkonowe. Głośny szmer deszczu natychmiast ustał, a nas ogarnęła ogłuszająca cisza. Myślałam, że Czarny Pan zapali ogień w kominku, lecz on tego nie zrobił. Zdjął przez głowę szatę, a jego nagie, alabastrowe ciało bez najmniejszej skazy zalśniło w mroku. Spostrzegłam szkarłatny błysk w jego wielkich, przebiegłych oczach i usłyszałam cichy, ostry ogdłos. Śmiał się. Poczułam, że kamień spadł mi z serca. Ja również rozebrałam się do naga i położyłam się na łóżku. Voldemort zrobił to samo i objął mnie. Był zimny jak wampir, lecz jego ciało nie było dla mnie nieprzyjemne, wręcz przeciwnie. Cieszyłam się, że wszystko jest już tak, jak dawniej. Przytuliłam się do jego nieskazitelnego, białego torsu i od razu poczułam się bezpiecznie. Jakby to było moje miejsce na świecie.
- Słyszałam, że Spirydion zamierza zostać twoim sługą - zagadnęłam go i uniosłam lekko głowę, aby zobaczyć wyraz jego twarzy. Moje oczy już przywykły od panującego tu mroku i teraz widziałam wszystko doskonale. Wąskie wargi Voldemorta wykrzywiły się w pełnym satysfakcji uśmiechu, w szkarłatnych oczach zaś zapłonął triumf.
- Tak, właśnie z tego powodu Spirydion tutaj przybył - odrzekł, a w jego głosie rozbrzmiała średnio skrzętnie skrywana duma. - Chcę mianować go Śmierciożercą i ofiarować Mroczny Znak. Co o tym myślisz?
Uśmiech, który malował się na mojej twarzy lekko zbladł. Oczywiście pomysł był doskonały, ale czy na szatę Smierciożercy i Mroczny Znak nie było zbyt wcześnie? Ja otrzymałam swój, kiedy miałam sześć lat, to prawda, ale ze mną było trochę inaczej. W końcu jestem skillmagiem. A mój brat? On ma moc, to fakt. Lecz jest wciąż niepełnoletni i brak mu szaleństwa. Będzie wybornym Śmierciożercą, ale bardzo obawiałam się o jego bezpieczeństwo.
- Nie przesadzasz aby? - zapytałam, starając się, by mój głos zabrzmiał normalnie. - On ma czternaście lat, nie obawiasz się o jego życie? A co, jeżeli będziesz potrzebował go na polu walki? Nie pozwolę mu zginąć, to mój brat i...
- Sophie, jest już niemalże dorosły mężczyzną. Ja w jego wieku miałem już plany dotyczące swojej przyszłości - przerwał mi, siadając gwałtownie, a jego dłonie pochwyciły moją twarz. Zauważyłam, że i ja siedzę na piętach, osłaniając piersi kremową, satynową kołdrą. - Jeśli naprawdę tego pragnie, otrzyma to. Niech poczuje się jednym z nas, nigdy nie pozwolę mu walczyć, dopóki nie wykaże się mocą, której od niego oczekuję. Musi dostać ode mnie to, na co ma chotę, jest w końcu moim siostrzeńcem. Musisz pogodzić się z tym, że teraz będziesz dzieliła z nim moją uwagę.
Zaśmiał się cicho pod nosem, a kiedy spostrzegł, że i ja uśmiecham się, przysunął twarz do mojej i pocałował mnie krótko w usta. Ucieszyła mnie jego zmiana w zachowaniu, a pocałunki były o wiele przyjemniejsze od tortur.

*

         Obudziłam się wczesnym rankiem, za oknem było jeszcze ciemno, a krople deszczu bębniły w szyby i parapety. Voldemort wciąż leżał u mojego boku i pogrążony był w głębokim śnie. Uśmiechnęłam się mimowolnie, a na sercu zrobiło mi się jakoś lżej. Tęskniłam za nim bardzo mocno, złość już dawno ze mnie wyparowała. Złożyłam głowę na jego kościstym ramieniu, wsłuchana w rytmiczny, głęboki oddech i wpatrzona w unoszącą się powoli pierś. To, że został ze mną przez całą noc naprawdę wiele dla mnie znaczyło. Miał przecież tyle pracy, a poświęcił mi swój czas, który mógłby spożytkować inaczej. Coś jednak wciąż mnie niepokoiło. Dopiero, kiedy już całkiem się rozbudziłam, zdałam sobie sprawę, że to chodzi o Spirydiona. Był tak podobny do wuja... i nie tylko z wyglądu, lecz także i z charakteru. Ale nie oznaczało to, że miał on poświęcić zdrowie i życie dla Czarnego Pana.
Voldemort obudził się jakiś kwadrans później. Jego szkarłatne oczy otworzyły się i zwróciły w moją stronę z tym ich złowieszczym, ironicznym blaskiem.
- Dzisiaj ceremonia - rzekł, a kąciki jego ust zadrgały lekko, gdy uniosłam wysoko brwi. - Tak, uważam, że należy to zrobić jak najszybciej. Młoda, świeża dusza idealnie nadaje się do uformowania. Bez problemu pojmie naszą ideologię.
Zakręcił sobie dookoła długiego, kościstego, białego palca gruby kosmyk moich czarnych włosów. Przyglądał mi się przez krótką chwilę, a na jego ustach wciąż błąkał się złośliwy półuśmieszek.
- Nie uważasz jednak, że to trochę niebezpieczne? Spirydion jest bardzo ambitny, może się zbytnio pospieszyć i... sam rozumiesz. Nie chcę stracić brata, a żyjemy w ciężkich czasach.
- To ja jestem panem i ja ustalam zasady, nie martw się, kochana. Spirydion nie zrobi niczego bez konsultacji ze mną - odparł, ucałował mnie w czoło i wstał z łóżka, aby ubrać szatę.
Pogoda nie poprawiła się ani odrobinę, ciemne niebo co jakiś czas rozświetlały błyskawice, wiatr targał nagie, szare gałęzie drzew. Lubiłam to, ponieważ taki chaos napełniał moje serce grozą i niepokojem. Idealna pogoda na tak ważną ceremonię. Kiedy ja otrzymałam Mroczny Znak, byłam tylko ja i Czarny Pan. A raczej jego widmo. To było dla nas niezwykle ważne i bardzo intymne wydarzenie, którego z pewnością bym tak nie przeżyła, gdyby Lord Voldemort zrobił z tego jakiekolwiek święto.
- Lepiej się ubierz, za chwilę Bellatriks i Narcyza zaczną się zastanawiać, czy żyjesz - zaśmiał się wuj i wygładził sobie szatę na piersi. Znów wyglądał idealnie.
- Powiedz mi, kiedy wyjaśnisz mi wszystko? No wiesz... zachowujesz się ostatnio dziwnie. Najpierw jesteś dla mnie kimś więcej, jak ojciec, potem torturujesz i znów kochasz... Ja nie wiem, czy dłużej będę potrafiła to znieść - westchnęłam i usiadłam na łóżku, patrząc na Voldemorta z cieniem smutku na twarzy.
Czarny Pan podniósł z podłogi moje szaty, aby pomóc mi się ubrać. On również spoważniał, choć zapewno moje słowa nie przekonały go na tyle, aby coś zmienić w swoim planie.
- Zobaczymy się wieczorem - rzucił na odchodnym, po czym opuścił komnatę i zamknął za sobą drzwi, a ja zostałam sama. Jednym machnięciem różdżki zaścieliłam łóżko. Miałam cały dzień do ceremonii, nie miałam pojęcia, co mogłam robić. Jedynym pocieszeniem w tym ponurym domu był Spirydion, z którym mogłam bez obaw porozmawiać czy zwierzyć się. Był nie tylko moim bratem, ale i przyjacielem. Parę lat temu nie pomyślałabym, że nasza znajomość tak się rozwinie.
Zeszłam na dół na śniadanie. Przy stole w jadalni siedział już Lucjusz Malfoy oraz jego żona, a także Spirydion. Państwo Malfoy spojrzeli na mnie ze strachem, dopiero po chwili na ich twarzach pojawiło się coś na kształt ulgi pomieszanej jednak z niepokojem.
- Bardzo było tej nocy u ciebie spokojnie - zauważyła ostrożnie Narcyza i nalała sobie do porcelanowej filiżanki odrobinę kawy. Ja w tym czasie zajęłam miejsce przy stole po prawej stronie młodszego brata. Zignorowałam jego zdumienie i uniesione brwi.
- Tak, spałam dziś bardzo dobrze - przyznałam. - Czyli wieczorem czeka nas święto. Spirydionie, zostaniesz w końcu jednym z nas.
Uśmiechnęłam się i nasypałam sobie cukru do owsianki. Młody Ślizgon nie dał się jednak nabrać. Mój uśmiech i beztroski głos nie zwiódł go ani na chwilę, jednak nie odpowiedział mi choćby jednym słowem. Patrzył na mnie tylko tymi wielkimi, ładnymi, czarnymi oczami Toma Riddle'a. Nie był spokrewniony z jego mugolskim ojcem, lecz poprzez krew oraz więzy łączące go z Meropą, musiał uzyskać jakieś podobieństwo do swego wuja. Nasza babka podobno nie była piękną kobietą. Lecz czy piękno jest wartością stałą i określoną? Przecież można dostrzec je we wszystkim. Nie tylko w młodej, pełnej życia dziewczynie, w jej zdrowych, lśniących włosach. Zachwycać potrafią również sine, drobne żyłki pod pergaminową skórą starca, jego poorane zmarszczkami dłonie... Meropa nie mogła być odrażającą kobietą, bo by nie powiła tak uroczego syna. Nawet po przemianie Czarny Pan fascynował mnie i nie mówię tu tylko o jego charakterze. Był na swój sposób piękny.

*

         Nadeszła zimna, surowa noc. Krople deszczu nieubłagalnie uderzały w szyby, burza minęła jednak całkowicie. Niebo było tylko wciąż groźne i niebezpieczne. Chmury całkowicie przysłoniły księżyc i gwiazdy.
Wszyscy Śmierciożercy zgromadzili się w salonie, który teraz pogrążony był w półmroku. Jedynym źródłem światła był buzujący z kominku ogień. Stałam razem z Narcyzą przy drzwiach wejściowych i witałam nowo przybyłych albo raczej udawałam, że to robię. Tak naprawdę oczekiwałam na jednego gościa z jasnymi, długimi włosami. Obawiałam się, że nie przyjdzie, skoro Lucjusz poinformował mnie, iż Dracona tu dziś nie będzie. Na widok Snape'a w przemoczonym, czarnym płaszczu rozchmurzyłam się trochę.
- Severusie, nie wiesz może, czy Barty będzie? - zapytałam, kiedy ucałowaliśmy się na powitanie w policzek.
- Oczywiście dałem mu pozwolenie na opuszczenie szkoły tego wieczora, lecz nie widziałem go od jego ostatniej lekcji czyli od godziny piętnastej - odparł, a jego oczy trochę przygasły, jakby nieco zaniepokoił się o swego byłego ucznia. Skinął głową w moją stronę i podszedł do Lucjusza, aby wymienić z nim szeptem parę uwag.
Gdzieś na podwórku dobiegł mnie odgłos aportacji, a moim oczom ukazały się dwie zakapturzone postacie w czarnych, lśniących od deszczu pelerynach. Kiedy weszli do środka, odsłonili swe oblicza, a ja poznałam w nich Czarnego Pana i towarzyszącego mu Croucha. Gdy mnie zobaczył, natychmiast chwycił mnie w objęcia. Pogładził i ucałował moje włosy, ale Czarny Pan dał nam znak, abyśmy weszli do salonu, więc puściłam go. Usiadłam po prawej stronie wuja, który zajął miejsce u szczytu stołu i wskazał nieśmiało czającemu się w cieniu Spirydionowi krzesło po swojej lewicy. Uśmiechnęłam się, aby dodać mu otuchy, on jednak wyglądał na przerażonego, więc zdołał tylko rzucić mi krótkie spojrzenie, po czym znów wbił wzrok w blat stołu. Czarny Pan odczekał, aż wszyscy Śmierciożercy usiądą, a szmer ich głosów ucichnie, dopiero wtedy przemówił:
- Zanim przejdziemy do calu naszego spotkania,, mamy do omówienia pewien punkt, skoro już jesteśmy wszyscy razem. Severusie, kto teraz zastępuje ciebie na stanowisku dyrektora Hogwartu?
- Pozostawiłem tam Fernira Greybacka, szkoła jest bezpieczna. Nie musimy się martwić żadnym powstaniem.
- Czy aby napewno? - wtrąciłam się, a moje serce ogarnęła trwoga. Owszem, Ślizgoni byli teraz prawdziwą elitą i wilkołak nie śmiałby skrzywdzić chociażby pierwszoroczniaka należącego do Slytherinu. Jednak Gryfoni, Puchoni i Krukoni... oni nie liczyli się nawet dla Snape'a. A w Gryffindorze było przecież całe moje rodzeństwo. Mogło paść ofiarą rozszalałego, dziekiego potwora.
- Nie martw się, kochana. Greyback nie zaatakuje nikogo bez mojego wyraźnego polecenia - odparł Voldemort i poklepał lekko moją dłoń spoczywającą na blacie stołu, choć wzrok jego szkarłatnych, pałających w mroku oczu wciąż spoczywał na Mistrzy Eliksirów, który zachował stoicki spokój, mimo żaru rozświetlającego twarz jego pana. Patrzyli na siebie przez kilka długich chwil, po czym Czarny Pan uśmiechnął się i rzekł: - Bardzo dobrze. Nie chciałbym, aby w szkole panowała taka samowola jak dawniej. Oczekuję od ciebie pełnej subordynacji i utrzymania obecnie panującej dyscypliny.
- Jak sobie tego życzysz, mój panie - Severus Snape skinął lekko głową w geście zrozumienia.
- To tyczy się nie tylko Hogwartu, ale i całego ministerstwa. Nie będę tolerował łapówek, łaski czy litości. Niektórzy z was muszą zrozumieć, że są rzeczy ważniejsze od złota - dodał Czarny Pan, a jego władczy wzrok omiótł wszystkich zgromadzonych w komnacie. Chwilę później zerknął na Spirydiona. Ten wyglądał na przerażonego, ale zdecydowanego. Mowa wuja z pewnością nie dodała mu otuchy, buzujący w kominku ogień oświetlał prawy profil jego twarzy, rzucając nań szkarłatne, ciepłe, chybotliwe światło. Wpatrywał się w Voldemorta szeroko otwartymi, błyszczącymi oczami. Jego twarz była blada i napięta, jeszcze nigdy nie uczestniczył w spotkaniu, w którym brało udział tylu Śmierciożerców. Oczywiście, widywał ich czasami na korytarzach domu Czarnego Pana lub w Malfoy Manor, nawet znał niektórych osobiście. Lecz spotkanie tylu brutalnych, wyrafinowanych, acz eleganckich i kulturalnych morderców w jednym pomieszczeniu musiało być dla Spirydiona sporym przeżyciem.
- Chciałabym przedstawić wam nowego Śmierciożercę, który będzie mi służyć razem z wami wszystkimi. Mam wielką nadzieję, że mój siostrzeniec wykaże się wiernością, sumiennością oraz sprytem, zupełnie tak jak wy. Spirydion jest bardzo młody, lecz nie będzie to stanowić żadnego problemu, jeżeli okażecie mu wsparcie. Oczekuję tego od was, więc nie zawiedźcie mnie - rzekł Voldemort i zwrócił się do swego siostrzeńca: - Jako że jesteśmy rodziną i ufam ci, nie będę kontrolował twoich poczynań. Ale nie zniszcz tego - uniósł długi, biały palec i zagroził mu nim - a teraz powstań.
Spirydion uniósł się z krzesła, Czarny Pan również, wyciągając różdżkę. Przez twarz mojego brata przebiegł skurcz, lecz nie wiedziałam, czy było to tylko przywidzenie, czy chłopak naprawdę się zawahał.
- Spirydionie, czy przysięgasz zawsze służyć mi wiernie i zawsze wykonywać moje polecenia? Odpowiedz.
Popatrzyli sobie w oczy. Wiedziałam, co nasz wuj teraz robił. I Spirydion zapewne też, bo zamrugał szybko i odparł:
- Tak.
Jego głos był cichy, ale stanowczy i pełen determinacji. Nigdy nie podejrzewałam brata o to, że mógłby nas kiedyś zdradzić lub oszukać, nie miałam pojęcia, dlaczego Czarny Pan go sprawdzał. Zarówno Barty, który siedział obok mnie, jak i reszta Śmierciożerców chyba nie podzielali mojego niepokoju. Po prostu patrzyli na Voldemorta lub Spirydiona, jakby oglądali jakąś interesującą scenę w teatrze lub w kinie.
- Wyciągnij rękę - rozkazał Czarny Pan, a jego siostrzeniec podwinął rękaw swojej czarnej szaty nieco ponad lewy łokieć. Voldemort ujął kościstymi palcami jego nadgarstek, a mnie uderzył kontrast pomiędzy bladością skóry wuja i Spirydiona.
To stało się dosłownie w sekundę. Czarny Pan przytknął koniec swojej różdżki do lewego przedramienia mego brata, a cały pokój momentalnie rozświetlił tak oślepiający blask, że musiałam zasłonić twarz dłonią. Poczułam, jak światło drażni moje wrażliwe na słońce oczy i pojedyncze łzy spływają mi po policzkach. Szybko je otarłam, a mrok znów ogarnął salon i wszystkich w nim zgromadzonych. Spirydion skrzywił się nieznacznie, jakby coś go nagle zapiekło, a na jego nieskazitelnym przedramieniu wykwitł czernią niczym elegancki tatuaż wyraźny Mroczny Znak. Na twarzy Lorda Voldemorta pojawiło się coś na kształt złośliwej satysfakcji, a szkarłatne, mściwe oczy zalśniły w mroku jeszcze bardziej niż zazwyczaj.
- Od teraz jesteś jednym z nas, witam w gronie Śmierciożerców - dodał cicho i wyciągnął ramiona, aby go objąć, a zrobił to w tak sztywny i ostrożny sposób, że cała jego postać wydała mi się jakaś nienaturalna. Spirydion wyglądał na bardzo zaskoczonego, podobnie jak większość Śmierciożerców, którzy chyba nie zauważyli, jak Czarny Pan szepta mu coś dyskretnie do ucha. On tylko spojrzał szybko w błyszczące oczy wuja i odwrócił wzrok. Zastanowiło mnie jedno. Dlaczego Spirydion tak bardzo obawiał się jakiejkolwiek bliskości z wujem? Przecież byliśmy rodziną, a bywały takie momenty, że ten patrzył na Czarnego Pana jak na całkowicie obcą osobę.
Nagle Voldemort zwrócił się do mnie.
- Sophie, martwię się. Dlaczego milczysz?
Drgnęłam lekko, wyrwana z własnych myśli. Uśmiechnęłam się nieco sztucznie.
- To święto Spirydiona - odparłam, wstając powoli z krzesła. - Jestem z ciebie taka dumna, braciszku - tym razem to ja przytuliłam go, o wiele mocniej i o wiele naturalniej niż Czarny Pan. - Wiedz, że we mnie masz zawsze wsparcie.
Ucałowałam go w policzek, lecz aby to uczynić, musiałam wspiąć się na palce. Nie był jeszcze tak wysoki, jak Voldemort, lecz, mimo tych czternastu lat, które przeżył, już dawno temu mnie przerósł. Już dawno przestał być moim małym braciszkiem, którym trzeba było się opiekować. Choć... czy naprawdę ktoś się o niego troszczył, kiedy był dzieckiem? W tej całej wojnie pomiędzy mną a Melanią i Bonitusem to właśnie Spirydion ucierpiał najbardziej. To o nim zapomnieliśmy, skupiając się na bezsensownej walce, kto miał rację w tym niewyjaśnionym sporze. Wciąż byłam skłócona z matką i ojcem, nadal nie miałam pojęcia, dlaczego zapałali do mnie taką niechęcią. Byłam przecież małym dzieckiem.
- W końcu podjąłeś decyzję dotyczącą swojej przyszłości i postawiłeś się... jej - dodałam, puszczając go. Kiedy wspomniałam przy nim matkę, jego wzrok stał się dziwny, zupełnie jakby zmartwiło go miejsce, w którym się wszyscy znajdowaliśmy.
         Kiedy Czarny Pan ogłosił koniec spotkania, jeszcze przez kilkanaście minut Śmierciożercy wymieniali ze sobą informacje, inni od razu spiesznie opuszczali Malfoy Manor, kilku zaś powoli zbierało się do wyjścia, wciąż przeciągając się sennie i ziewając. Natychmiast podeszłam do Spirydiona, aby zamienić z nim jeszcze kilka słów, tym razem bez świadków.
- Teraz naprawdę musisz uważać - poradziłam mu. - Znam proste zaklęcie, które maskuje tatuaże i blizny, z Mrocznym Znakiem także sobie poradzi.
- Ale Śmierciożercy teraz mają przewagę, nie muszę...
- No tak, ale lepiej nie kusić losu. Normalni obywatele nie rozumieją takich rzeczy - odparłam. - Posłuchaj, nie chcę, żebyś miał jakieś zaległości. Wróć dziś ze Snape'em do szkoły, ja jeszcze trochę tu zostanę, odpocznę...
- Co ci się stało?
- To nic takiego. Już prawie wydobrzałam. Do zobaczenia w Hogwarcie.
Uściskałam go krótko na pożegnanie, a on odwrócił się i wyszedł razem ze Snape'em w tę ulewę. Rozejrzałam się za Lordem Voldemortem, ale mój wzrok wyłowił z czarnego tłumu Śmierciożerców jasną czuprynę Barty'ego, która według mnie, o wiele bardziej rzucała się w oczy niż płomienne, rudoczerwone włosy Rudolfusa i Rabastana. Crouch również zerknął w moją stronę, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały, on uśmiechnął się i od razu do mnie podszedł.
- Twój brat nareszcie wybrał, po której stronie chce być - odezwał się. - Ale czy nie zbyt szybko?
- Co to znaczy?
- No... czy nie podjął tej decyzji pochopnie. Przecież z tego nie można się wycofać, Czarny Pan nie pozwoli mu na to. Pamiętasz, co się stało z Karkarowem? I z Regulusem? Ja obawiam się, że on mógł to zrobić tylko dlatego, aby rozwścieczyć waszą matkę.
- To nie jest moja matka - przerwałam mu, a w moim głosie automatycznie zabrzmiał chłód, którego nie potrafiłam ukryć. - Ja wiem, że bycie Śmierciożercą to coś, co Spirydion chce robić. Możemy o tym nie rozmawiać? Nie chcę się mieszać w jego życie. To jego wybór i sam musi się zatroszczyć o siebie. Jest już prawie dorosły.
Crouch wyciągnął rękę, żeby pogładzić mnie po ramieniu, a twarz mu złagodniała, jakby już więcej nie zamierzał się ze mną o to kłócić.
- Snape pozwolił mi zostać z tobą przez tę noc - powiedział bardzo cicho, a kąciki ust zadrgały mu lekko.
- W takim razie co my tu jeszcze robimy?

~*~

         Do dupy z takim wordem, mam zainstalowanego jakiegoś gównianego offica, który nawet nie sprawdza błędów i nie podkreśla literówek, więc jeśli coś znajdziecie, to mi powiedzcie, abym mogła poprawić. Normalnie padam na twarz, trzy godziny jazdy, potem dwie godziny męki w mieście w tym paskudnym skwarze i jeszcze godzina kursu. Jak ja się poświęcam dla tego prawa jazdy...

No i połowa wakacji już za nami. Szczerze powiedziawszy... tęsknię za szkołą. Będę tego żałować zapewne już piątego września, ale cóż. Dedykacja dla Jarzembiny =) :* 

7 lipca 2012

Rozdział 316

         Kiedy wyszedł, jakimś cudem zmusiłam swoje członki do ruchu. Podniosłam się na nogi i wpełzłam na łóżko. Każda, nawet najmniejsza, najmniej znacząca cząstka mojego ciała bolała niemiłosiernie po tych długich, straszliwych torturach. Zwinęłam się w kłębek i zamknęłam piekące oczy. Twarz miałam mokrą. Nie wiedziałam, czy pokrywa ją pot, krew, czy może łzy. A może była to mieszanina tych trzech substancji? W głowie huczało mi od natarczywych myśli i przekleństw. Dlaczego Voldemort to zrobił? Wybaczył mi! A kiedy do mnie przyszedł tego wieczora, nie wyglądał na rozwścieczonego! Bardzo chciałam, aby wrócił i przytulił mnie, wyjaśnił, dlaczego to zrobił. Źle się czułam. Bolała mnie głowa i było mi niedobrze, ale zmęczenie zdominowało fatalność mojego samopoczucia. Szybko zapadłam w przynoszący ulgę, odprężający sen.
         Nie wróciłam do Hogwartu. Byłam zbyt zdołowana i obolała, aby znosić jeszcze udręki zwykłego, codziennego dnia w szkole. Kiedy późnym rankiem wstałam, natychmiast udałam się do łazienki, aby zmyć z siebie zakrzepniętą już krew. Bałam się najbliższego spotkania z Czarnym Panem. Nie miałam pojęcia, co mu powiedzieć. Jak go potraktować.
Czy naprawdę myślałaś, że będzie traktował cię wyjątkowo już zawsze?

         Nie musiałam z nim jednak rozmawiać. Przyszedł do mnie jeszcze tego samego dnia, po kolacji, jeszcze nie zdążyło się ściemnić. Nie powiedział ani słowa. Po prostu wszedł do mojej komnaty, chłodny i milczący. Nie chciałam z nim rozmawiać, choć z drugiej strony pragnęłam mu wszystko wygarnąć. On jednak tylko uniósł różdżkę. U koszmar zaczął się na nowo. Moje wrzaski wypełniły cały budynek. I tak działo się każdego wieczora. Nigdy nie przychodził o tej samej porze. Czasami był już u mnie jeszcze przed kolacją, a czasami późno w nocy. Lecz zawsze działo się to samo. Klątwa Cruciatus pomieszana z jakimiś straszliwymi zaklęciami, po których leżałam wycieńczona, a on po prostu opuszczał komnatę, nie racząc nawet zaszczycić mnie przelotnym spojrzeniem. Opiekowała się mną Narcyza. To ona przynosiła mi jedzenie do pokoju i podawała eliksir uzupełniający krew. Ale przede wszystkim nie zadawała pytań, za co byłam jej niesamowicie wdzięczna. Sama nie potrafiłabym jej na nie odpowiedzieć.

*

         Wszedł do oświetlonego jasno holu. Dobrze znał swój cel. Nogi same skierowały go w stronę schodów prowadzących na piętro. Ale w połowie drogi natknął się na niespodziankę. Miała zaciętą i obleczoną w groźbę twarz. W sercu zadrżała na jego widok, lecz potrafiła doskonale nad sobą zapanować, zupełnie, jak jej Mistrz.
- Nie zamierzam tego znosić już ani minuty dłużej. Wracam do Hogwartu – oświadczyła i minęła go pewnie, starając się nie okazać trwogi lub niepewności. Zeszła prawie na sam dół, kiedy Voldemort machnął różdżką, a w Sophie trafiło zaklęcie. Podczas pojedynków był honorowy, ale tym razem musiał tak postąpić. Nie mógł pozwolić, aby mu się wymknęła. Nie teraz, kiedy byli już tak blisko.
Dziewczyna upadła na środek marmurowej posadzki. Zleciała z szóstego stopnia, ale upadku w ogóle nie odczuła, ponieważ klątwa zadziałała natychmiast. Nie przejął się jej straszliwymi krzykami, a także i tym, że we dworze znajdowali się inni. Ale może to i lepiej, zobaczą, że jest zdolny nawet do torturowania swojej umiłowanej siostrzenicy. Tak. Już dawno powinien to zrobić.
Po wielu dniach regularnych tortur Sophie przywykła nieco do bólu, który sprawiała jej klątwa, a przynajmniej tak jej się wydawało, ponieważ za każdym razem chyba bywało gorzej. Co prawda cierpienie serca było o wiele gorsze od bólu ciała, ale tym razem czuła jedno i drugie. Wuj wciąż nie wyjaśnił jej, co to oznacza, do tego traktował ją tak, jakby była jakimś więźniem. Nie mogła wrócić do Hogwartu, nie mogła wziąć udziału w kolejnym zadaniu, w którym zastąpił ją Otto Pius. Nie miała pojęcia, jaki był wynik, jaka była konkurencja, czy inni zainteresowali się tym, dlaczego jej nie ma… Najbardziej zawiodła się na swoim rodzeństwie. Przecież z Victorem miała większość lekcji, a on nawet nie napisał do niej listu. Nawet nie zapytał, co się ze mną stało. Albo Snape… On bał się sprzeciwić swemu panu, ale myślała, że są przyjaciółmi. Nikt jej nie odwiedził, ponieważ wszyscy bali się zbliżyć do drzwi jej pokoju. Tylko Narcyza miała tyle odwagi, aby zaopiekować się nią.
W straszliwej agonii jej ręce powędrowały do jej skroni, a palce zacisnęły się na włosach, które zaczęła rwać, nawet o tym nie wiedząc. Nie kontrolowała swego ciała. Jeżeli o to chodziło Czarnemu Panu, to osiągnął swój cel. Ale on najwyraźniej miał co do niej inne plany. Nie mógł pozwolić, żeby Sophie sama się oszpeciła, wiedział jednak, że powstrzymać ją będzie niezwykle trudno. Dlatego czym prędzej ruszył w jej stronę i przygniótł ją swoim ciałem. Z całej siły chwycił te chude, pokryte maleńkimi, zielonymi żyłkami nadgarstki i napiął się cały, aby odciągnąć je od jej głowy. W zaciśniętych pięściach i tak już poplamionych krwią tkwiły kępki czarnych jak węgiel, lecz zmatowiałych nieco przez ostatnie tortury włosów. Udało mu się przygwoździć je po obu stronach jej głowy do marmurowej posadzki, a Sophie wiła się pod nim i skręcała z bólu, usiłując zrzucić go z siebie. Sam dotyk jego zimnej, gładkiej skóry parzył ją straszliwie. Mimo że zaklęcie ustało z chwilą, kiedy Lord Voldemort przygniótł ją do ziemi, ból nadal trwał. Nie była pewna, czy mijał, czy może jakaś straszliwa trucizna wypalała jej żyły, ale pragnęła, aby ustał.
- Baise-toi… ve te faire fourte! – to były jedyne słowa, które udało się jej wykrztusić. Przez moment Czarnemu Panu przemknęło przez myśl, że Sophie zapomniała języka polskiego w zaistniałej sytuacji i później będzie ciężko się z nią porozumieć, ale w końcu doszedł do wniosku, że to niewiarygodnie głupi pomysł.
W końcu upór dziewczyny zelżał, więc Voldemort puścił ją, a Ślizgonka przewróciła się na brzuch i podparła się na zablokowanych w łokciach ramionach, dysząc ciężko i drżąc na całym ciele. W jednej chwili poczuła gwałtowne szarpnięcie bólu w płucach i jednocześnie w żołądku. Sama nie wiedziała, co dokładnie się stało, targnęły nią gwałtowne mdłości, płuca zdały się jej wywinąć na lewą stronę w bolesny sposób. Zwymiotowała na marmurową podłogę, lecz nie miała pojęcia skąd pochodzi ta gęsta, ciemna krew. Z żołądka, czy może z płuc? A może z obu organów?
Voldemort nie zamierzał na to bezczynnie patrzeć. Odgarnął jej włosy ze spoconej twarzy i przytrzymał na karku, drugą ręką zaś objął ją, a kiedy w końcu odetchnęła, otarł jej spękane, sine usta rękawem i ucałował lekko w wilgotną skroń. W głębi serca czuł się niezbyt komfortowo, że doprowadził Sophie do takiego stanu.
- Zajmijcie się nią – mruknął, wstając i rzucając przelotne spojrzenie na tłoczących się przy drzwiach do salonu Malfoyów i Bellatriks. Na Sophie nawet nie zerknął. Nie chciał patrzeć na tę trupio bladą, pokrytą krwią i kropelkami potu twarz, mętne, mlecznobiałe, pozbawione źrenic i tęczówek oczy i porzucone, skulone, wątłe ciało obok kałuży prawie czarnej krwi. Odwrócił się i odszedł, chłodny i milczący.

*

         Siedział na krawędzi łóżka nakrytego haftowaną złotą nicią kołdrą, pięści miał zaciśnięte tuż przy drżących ustach, po policzkach zaś płynęły mu gorące łzy. W gardle coś ściskało go, zupełnie jak jakaż żelazna rękawica. Bellatriks odwiedziła go jakieś dziesięć minut temu, aby go uspokoić. Crouch przybył do Malfoy Manor wczesnym rankiem, żeby zobaczyć, co dzieje się z jego ukochaną. Przez te wszystkie dni jej nieobecności Snape okłamywał go, a Barty głupio wierzył mu. Dopiero kiedy Sophie nie stawiła się na Zadanie, zaczął coś podejrzewać i pojawił się w domu Lucjusza. To, co zdarzyło się jakiś kwadrans wcześniej, było dla niego wstrząsem.
- Musiałam cię tutaj zamknąć, wybacz – przemówiła kobieta. Ton jej głosu znacznie różnił się od tego, którego używała na co dzień. Jakby bardziej ludzki i… pozbawiony szaleństwa. Normalny. Zignorowała łzy Bartemiusza, choć w sercu bardzo ją wzruszyły.
- Dlaczego on jej to robi? O co tutaj chodzi? – zapytał drżącym głosem. – A najgorsze jest to, że nie mogę nic zrobić…
Powstał i zaczął krążyć po pogrążonej w mroku komnacie. Spojrzał na swoje dłonie i dostrzegł na ich wewnętrznej stronie półokrągłe rozcięcia broczące krwią, pod paznokciami również miał tę jasnoczerwoną wydzielinę. Płonący w kominku ogień rzucał na twarz Bellatriks ukośne, acz łagodne, ciepłe światło. Patrzyła na niego spod ciężkich powiek z mieszaniną współczucia i surowości. Na Boga, był Śmierciożercą i powinien wziąć się w garść. Nie mógł mieć za złe Czarnemu Panu tego, że robił takie rzeczy Sophie, ponieważ miał w tym swój cel.
Barty natomiast czuł się kompletnie bezsilny. Jakim był on mężczyzną, skoro nie potrafił nawet obronić swojej ukochanej, nie potrafił pocieszyć jej w tak trudnych chwilach. Pragnął być teraz z nią, przytulić jej doskonale chłodne, alabastrowe ciało, aby przynieść jej choć odrobinę wytchnienia w tej ciężkiej chwili. Domyślał się, jak bardzo musiało teraz krwawić jej serce. Kochała swego pana, a on krzywdził ją nie tyle na ciele, lecz najbardziej na duchu.
- Bartemiuszu, przecież znasz Czarnego Pana. Jemu nie można wyperswadować niczego, on ma swoje własne plany i cele, którym my, zwykli śmiertelnicy, nie mamy prawa się sprzeciwiać – powiedziała tak cicho, że jej głos zdał się być zaledwie trzaskiem ognia w kominku. – Za tym musi kryć się coś więcej…
- Myślisz, że łatwo jest mi wysłuchiwać jej wrzasków? – przerwał jej Crouch, odwracając się gwałtownie w stronę drzwi. Lord Voldemort z pewnością opuścił już Malfoy Manor, ale Sophie została. Wiedział, że nie pozwolę mu się z nią zobaczyć, poza tym potrzebowała teraz spokoju, aby odpocząć i zrezygnować skrzywdzony organizm. A on przyszedłby do niej ze łzami w oczach, z okrutnym poczuciem winy, musiałby spojrzeć w tę pełną wyrzutów twarz… Czuł się jak tchórz. Pociągnął nosem i otarł łzy z policzków, choć w gardle wciąż czuł uścisk. Chciał, żeby Bellatriks natychmiast opuściła ten pokój i zostawiła go samego. Ale ona usiadła w skórzanym, czarnym fotelu i założyła nogę na nogę w oczywisty, kuszący sposób.
- To naprawdę urocze, że tak przejmujesz się tą sytuacją, ale nie pomożesz tym Sophie – przemówiła, a jej głos znowu nabrzmiał szaleństwem. – Daj Czarnemu Panu działać, on wie, co robi. Zaufaj mu.
- Bella, ja ufam… ufam. Ale ciężko mi spokojnie patrzeć na jej cierpienie – rzekł i odetchnął głęboko, uspokajająco. Lestrange siedziała w mroku krótką chwilę i przyglądała mu się, bezwiednie przygryzając dolną wargę. Milczała. Zastanawiała się, jak jeden umysł i jedno ciało mogło pogodzić w sobie dwie tak różne osobowości. Bartemiusz potrafił płakać szczerymi łzami, ale i mordował gołymi rękami bez mrugnięcia okiem. Ez wahania. To było fascynujące, nigdy by mu tego nie przyznała, ale obserwowała go z niekłamaną ciekawością. Jego oraz jego błyskawiczne postępy, które robił w karierze Śmierciożercy. Wstała, minęła go i bez słowa opuściła pokój.

*

         Zdrowiałam cały następny dzień. Czułam ulgę, kiedy nikt mi nie przeszkadzał i kiedy nikt mnie nie dotykał. Doskonale wiedziałam, że bali się do mnie zbliżać, ale nie mogli sprzeciwić się rozkazowi Czarnego Pana. Brzydzili się mojej twarzy, gdzie oczy miałam już normalne, lecz przekrwione, pod nimi znajdowały się niemalże czarno bordowe cienie, wargi miałam sine, lecz bardzo blade, skórę poszarzałą, a z obu dziurek nosa co chwilę płynęła krew, przez co moje ciało trochę wyschło i teraz na dłoniach oraz szyi widoczne były nawet najdrobniejsze, błękitne żyłki. Bałam się kolejnych odwiedzin Voldemorta. Naprawdę się bałam. Ostatnimi czasy był dla mnie oschły i bezwzględny. Nie miałam pojęcia, jak długo będą trwały te tortury i do jakiego stanu mnie doprowadzą. Ale wyglądało na to, że musiałam tu zostać i poddać się jego woli. Nie byłam w stanie uciec ani skontaktować się z kimś, kto mógłby mi pomóc. A nawet jeżeli czułabym się na tyle dobrze, by odejść, to co, miałam ukrywać się przed Czarnym Panem? Prowadzić z nim wojnę? Powrócić skruszona do Zakonu Feniksa? Czy może odszukać Armanda i żyć jak wampir? Tylko wampir? Nie byłabym w stanie porzucić świata, do którego należałam. Jedyne, co mi pozostało, to czekać. I starać się to przetrwać. Najbardziej bolała mnie obojętność Lorda. Nie potrafił się tu nawet pofatygować, aby wyjaśnić mi to wszystko. Nie mówiąc już o tych pseudo-przyjaciołach, którzy nawet do mnie nie napisali. Po części sama byłam sobie winna, przecież już wielokrotnie znikałam na kilka dni, więc Sapphire i inni mogli pomyśleć, że to właśnie jedna z takich sytuacji.
Powoli odzyskiwałam siły. Wiedziałam, że żadne eliksiry mi tu nie pomogą. Czas. Tylko i wyłącznie czas mógł przywrócić mi moc. Po południu ubrałam się w świeżą szatę, uczesałam włosy i zeszłam na dół. Wciąż nie wyglądałam najlepiej. Twarz miałam poszarzałą, pod oczami wciąż znajdowały się sinoczarne cienie. Ale nie zważałam na to. W końcu wielokrotnie mój wygląd przerażał ich, chociażby wtedy, kiedy poddałam się samospaleniu. Dlatego nawet nie zareagowałam, kiedy Lucjusz wzdrygnął się na mój widok, gdy pojawiłam się w salonie i usiadłam w fotelu. Wyczułam, że Malfoy przygląda mi się ukradkiem. Chciałam mu coś na ten temat powiedzieć, ale on odezwał się pierwszy:
- Bartemiusz był tutaj, lecz Snape wezwał go dziś rano do Hogwartu. Czarny Pan nie życzył sobie, aby cię odwiedził.
Gdzieś na wysokości serca poczułam jakby… ulgę. Czyli jednak komuś naprawdę na mnie zależało. I bardzo ucieszyło mnie, że tą osobą był właśnie Barty. Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę i zaczęłam się nią bawić. Nie miałam pojęcia, co mogłam robić w tym domu. Czułam się, jak w klatce, jakbym była… więźniem. Więźniem, oczekującym na kolejne tortury lub, co gorsza, egzekucję.
- Rozumiem – mruknęłam. W końcu nadszedł ten czas, kiedy zaczęłam czuć się jak kobieta renesansu. Miałam wszystko. Wygodne życie, zapewnione bezpieczeństwo, przyszłość i byłam czczona niczym anioł lub bajecznie piękna rzeźba. Lecz musiałam też pogodzić się z faktem, iż to koniec mojej wolności i decydowania o sobie. Nie mogłam już okazywać swojego zirytowania. Choć czy tak naprawdę byłam kiedyś tak naprawdę w stu procentach wolna? Czy mogłam samodzielnie zadecydować o swoim losie, bez konsultacji z tuzinem osób? Jedynym pocieszeniem było to, że w arystokratycznych domach działo się tak od wieków. Miałam do wyboru. Żyć na poziomie, lecz kontrolowana przez wuja lub, jak to dawno temu wieśniacy, być szczęśliwa i wolna, choć bez tego cudownego dystyngowania i klasy. Ślizgoni stworzeni byli do życia na poziomie. Lubili mieć znajomości, mnóstwo złota w swoim depozycie w Banku Gringotta, ubierać się w piękne, drogie szaty, wystawiać bajeczne przyjęcia oraz zachwycać, budząc przy okazji i strach, i podziw. Ja nie byłam inna, mimo że wychowała mnie rodzina Gryfonów, która ceniła sobie zupełnie odmienne wartości. Nie potrafiłabym zrezygnować z takiego życia.
- Eee… panienko Sophie, jest jeszcze jedna sprawa… - odezwał się Malfoy, najwyraźniej zaskoczony moim nieadekwatnym do obecnej sytuacji spokojem.
- Skąd taki oficjalny ton? – zapytałam, chowając różdżkę z powrotem do kieszeni. – Pokaż, co tam masz.
Lucjusz podszedł do komody, odsunął lakierowaną szufladę i wyciągnął z niej pożółkłą kopertę, którą wręczył mi z usłużnym ukłonem.
- Przyszło dziś rano.
List zaadresowany był do mnie ładnym, kaligraficznym pismem, którego charakter natychmiast rozpoznałam. Zaśmiałam się cicho i rozerwałam kopertę.
- Dlaczego Spirydion postanowił napisać do mnie? – zapytałam sama siebie. Wyciągnęłam złożony schludnie kawałek pergaminu i odczytałam:

         Droga Siostro,
         Twoja nieobecność na kolejnym zadaniu Siedmioboju Magicznego wzbudziła we mnie niepokój, dlatego postanowiłem do Ciebie napisać.
         O ile mi wiadomo, Jego kwatera znajduje się obecnie w rezydencji Malfoyów, dlatego przychodzi mi mniemać, że i Ty tam właśnie się znajdujesz. Wczorajszego wieczora pisałem już do Lucjusza Malfoya z prośbą o krótką gościnę w najbliższym czasie, lecz jaki będzie powód mojej wizyty, wyjaśnię Ci, kiedy już będzie po wszystkim.
         Mam nadzieję, że zobaczymy się, kiedy przybędę do Malfoy Manor. Nareszcie zacznę działać tak, jak tego od zawsze skrycie pragnąłem.
         Spirydion

Złożyłam list z powrotem do koperty i poprosiłam Lucjusza o pergamin i pióro. Musiałam natychmiast naszkicować odpowiedź. Gdy dostarczył mi odpowiednie materiały, zamoczyłam koniuszek ostrej stalówki w ciemnogranatowym płynie i napisałam, starając się, aby list zabrzmiał beztrosko i spokojnie:

         Spirydionie –
         Twoja troska o mnie jest naprawdę urocza, lecz zupełnie niepotrzebna.
         Masz rację, przybywam obecnie we dworze Lucjusza, ponieważ wuj nasz ma jakieś plany wobec mojej osoby i potrzebuje mnie to, na miejscu. Odpoczywam i mam się dobrze. Przybądź do mnie jak najszybciej, jestem szalenie ciekawa, co ciekawego dzieje się w Hogwarcie, jak wykazał się mój sekundant… Muszę przyznać, że tęsknię za Tobą, braciszku.
         Odwiedź mnie jak najszybciej.
         Sophie

Wezwałam do siebie Flagro; sowy były zbyt powolne, a ja chciałam, aby Spirydion dostał list jeszcze tego dnia. Gdy feniks zniknął, pozostawiając po sobie kupkę złotobrązowego, gorącego pyłu połyskującego w mdłym świetle słońca ukrytego za nudnymi, sennymi chmurami. Siąpił także delikatny deszczyk. Nienawidziłam takiej pogody. Ale cóż, to przecież firmowy, angielski klimat, na który nic nie mogłam poradzić. Teraz, kiedy już doszłam do siebie, przerażała mnie ta bezczynność. Co miałam robić w tym domu? W apartamencie Czarnego Pana czułam się swobodnie, mogłam poświęcić się swoim ulubionym rozrywkom. Mogłam udać się do ogrodu, gdzie Barty opiekował się swoimi ukochanymi kwiatami; była tam drewniana huśtawka, którą uwielbiałam. Jeśli pogoda była właśnie taka, jak dziś, mogłam pójść popływać lub coś poczytać w wielkiej bibliotece, gdzie Voldemort zgromadził tysiące książek. Na czwartym piętrze znajdowała się ogromna komnata pełna portretów, gdzie można było się udać i czasami porozmawiać z wyniosłymi, acz kulturalnymi postaciami z piętnastego i szesnastego wieku. No i zawsze mogłam poszwę dać się po korytarzach. Tutaj nie mogłam tego zrobić. Nie czułam się tu jak w domu. Chciałam znaleźć się albo w Hogwarcie, albo na dworze Czarnego Pana. Tylko tam nie dostawałam szału z nudów.
         Po obiedzie, który zjadłam razem z Narcyzą, Lucjuszem oraz małżeństwem Lestrange, udałam się do salonu, gdzie stał w kącie duży, lśniący, czarny fortepian. Kiedy tylko usiadłam przy nim, od razu poczułam, jak bardzo nieprzyjemny jest dla mnie dotyk tych klawiszy, ale była to jak na razie jedyna rozrywka w tym domu. Szybko zaczęło się ściemniać, już o godzinie osiemnastej niebo przybrało kolor ciemnego, aksamitnego granatu. Wciąż siąpił zimny deszcz, a srebrny księżyc przysłaniały chmury. Tęskniłam za Bartym i bałam się kolejnej wizyty Czarnego Pana, choć szczerze powiedziawszy już wiedziałam, co nastąpi, kiedy go ujrzę, więc było mi obojętne, o której godzinie do mnie przyjdzie. Chciałam to już mieć za sobą.
         Przy drzwiach wejściowych rozległ się zwykły hałas towarzyszący wchodzeniu do środka jakiejś niezważającej na gwar osoby. Odgłos ów był jednak zbyt ludzki, aby mógł należeć do Voldemorta, więc nawet nie oderwałam dłoni od klawiatury fortepianu. Dopiero, kiedy usłyszałam znajomy i miło dla mych uszu głos, odwróciłam się gwałtownie.
- Spirydion! – zawołałam i zerwałam się na nogi, aby do niego podbiec i uściskać. – Dostałeś mój list?
- Tak, dlatego tak prędko postanowiłem tutaj przybyć – odparł i odsunął mnie od siebie na taką odległość, aby mógł mu się dobrze przyjrzeć. Na jego przystojnej twarzy pojawił się ledwo zauważalny skurcz. – Co ci się stało? Wyglądasz, jakby cię tu torturowano.
- Nie przejmuj się, to nic takiego – odpowiedziałam, machając lekceważąco ręką. – Chodź, opowiesz mi o wszystkim.
Peleryna Spirydiona ociekała wodą, ale nie zdjął jej, kiedy udaliśmy się do salonu. Przez myśl przeszło mi, że może zamierzał tylko odwiedzić mnie na krótko i wracał do szkoły. Usiadł na sofie obok mnie i złożył dłonie na kolanach. Przez chwilkę przyglądał mi się z niepokojem, odezwał się dopiero po jakiejś minucie:
- Sophie, strasznie wyglądasz. Jesteś pewna, że dobrze się czujesz?
- Naprawdę wszystko w porządku. Opowiedz mi o zadaniu – odparłam, usiłując uśmiechnął się jak najszczerzej i najradośniej.
Dobrze wiedziałam, że Spirydion i tak mi nie uwierzył, ale i ja, i on nie daliśmy tego po sobie poznać. Była to kolejna zła cecha życia wśród arystokracji. Mimo że nie było dobrze, trzeba było udawać. Mimo rozpaczy tęsknoty trzeba było zachowywać się tak, jakby nic się nie stało.
Spirydion powiedział mi, że zadanie udało się Piusowi raczej średnio. Miał godzinę na pokonanie mugolskiej broni za pomocą czarów. Jako że na terenie Beauxbatons było zbyt duże magiczne promieniowanie, musieli przenieść się do francuskich lasów bez najmniejszego choćby zaklęcia zabezpieczającego. Lord Voldemort doskonale to sobie wykalkulował. Porwał mnie akurat na czas zadania, które odbywało się we Francji. W mojej najdroższej Ojczyźnie. Za to w tej chwili nienawidziłam go najbardziej.
Krukonowi udało siało się zaliczyć tę konkurencję bez większych problemów, ale nie wykazał się większą kreatywnością. Użył po prostu Zaklęcia Traczy Protego, więc otrzymał trzydzieści punktów na pięćdziesiąt. Muszę przyznać, że trochę się zawiodłam, bo na mugolskie kule ja miałam swoje sposoby. Przynajmniej na te, które nie posiadały w swoim wnętrzu choć odrobiny płynnego srebra. I, jestem tego prawie pewna, dostałabym za tę konkurencję największą liczbę punktów, gdybym tylko mogła wystąpić. Za to w Hogwarcie nikt nawet nie spytał o mnie. Owszem, Victor bardzo niepokoił się moją nieobecnością, zwłaszcza, kiedy nie stawiłam się na zadanie, lecz tak naprawdę każdy w tych trudnych czasach martwił się na samym początku o siebie. Dopiero później, kiedy poczuł się bezpiecznie, czasami poświęcał jedną myśl dla bliźniego. Ale… czy w naszych czasach można było mówić o jakimkolwiek bezpieczeństwie?
- Kiedy wrócisz do szkoły? – zapytał nagle Spirydion, a jego twarz błyskawicznie spoważniała. – Bartemiusza nie było przez cały wczorajszy dzień, Carrow zastąpił go na ten czas… Widać naprawdę ogromną różnicę. Oni ciebie postrzegają za autorytet, być może nawet większy od Snape’a…
- Wrócę. Ale jeszcze nie teraz – odrzekłam, znowu się uśmiechając, tym razem już szczerze. – Muszę pozałatwiać jeszcze swoje sprawy, ale obiecuję ci, że nie potrwa to długo.
Brat ujął moją dłoń i uścisnął ją lekko. W jego ciemnych, dużych oczach spostrzegłam blask zrozumienia. On wiedział, że coś jest tutaj nie w porządku, ale nie poruszył tego tematu, gdyż nie chciałam o tym rozmawiać. Z drugiej strony chyba miał mi coś ważnego do powiedzenia, ale nie miał pojęcia, od czego zacząć. Chcąc mu pomóc, odezwałam się:
- Dlaczego postanowiłeś odwiedzić dom Lucjusza? Nie uwierzę, że to tylko z troski o mnie. Coś się wydarzyło?
Spirydion spuścił na chwilę wzrok, jakby ubierał swoje myśli w odpowiednie słowa. W końcu rzekł:
- Nie wiem, czy to zauważyłaś, ale nie jestem już dzieckiem…
- Oczywiście, że nie – przerwałam mu z rozumnym uśmiechem. – Jesteś już młodym mężczyzną, masz bardziej dojrzały od swoich rówieśników.
- Właśnie. Cieszę się, że to rozumiesz – na jego twarzy pojawiło się coś w rodzaju ulgi, a głos wydał mi się bardziej radosny. – Dlatego podjąłem już decyzję dotyczącą mojej przyszłości. Chcę zostać Śmierciożercą.
Zapewne spodziewał się, że zareaguję jakoś gwałtownie, zacznę kwestionować jego decyzję lub próbować wyperswadować mu to, dlatego mój szeroki uśmiech zaskoczył go.
- To wspaniała wiadomość! – ucieszyłam się i wychyliłam się do przodu, aby go uściskać. – Czarny Pan zgodził się? Co na to matka? Chyba nie jest zachwycona.
Jego twarz nieco spochmurniała, kiedy wspomniałam o Melanii.
- Zawiodła się na mnie, teraz, kiedy już powróciła na stałe do świata czarodziejów razem z ojcem, myślała, że zostanę normalnym człowiekiem, który nie zamierza mieszać się w sprawy wojny – mruknął. – Ale nie zamierzam zrezygnować z własnych pragnień, aby ją zadowolić.
- Mówisz, jak prawdziwy Ślizgon. I jak prawdziwy Śmierciożerca. Jestem z ciebie dumna.
Przy drzwiach wejściowych znowu rozległ się hałas, lecz tym razem bardziej subtelny i cichy. Oboje ze Spirydionem odwróciliśmy się jak na komendę. Lord Voldemort przeszedł przez rozświetlony hol; jego szkarłatne, zimne oczy utkwione były w Spirydionie.
- Lucjuszu, wskaż mojemu siostrzeńcowi jego komnatę – zwrócił się do czającego się w ciemnym kącie Malfoya, który skłonił się nisko i gestem przywołał do siebie Spirydiona. Ten wstał i poszedł w milczeniu za blondynem. Voldemort odwrócił swoją idealnie bladą twarz w moją stronę.

~*~

         Walczę z uczuleniem, normalnie calutki dzień. Rozdział opublikowałam z opóźnieniem, ponieważ to taka ładna data. 7.07. Wróciłam z Warszawy. I, powiem szczerze, bardzo się zawiodłam. Miałam się tam spotkać z czytelniczką. Tak, z jedną z Was. I zostałam wystawiona. Dzień przed moją wizytą. Ja już spakowana, tata zarezerwował miejsce w hotelu… A tu taka wiadomość. Ja rozumiem, że różne są sprawy w życiu człowieka, ale to bardzo nie przystoi odwoływać spotkania o jedenastej wieczorem. Szczerze mówiąc, to nawet bym się tak nie przejęła, gdyby odpadły mi jakieś zdjęcia. A wiecie, dlaczego? Ponieważ z Wami czuję bliską więź, jesteście dla mnie naprawdę ważni, więc być wystawioną przez bliską mi osobę to naprawdę nieprzyjemne uczucie. Powiem więcej, rzadko kiedy ludzie są w stanie mnie załamać. Gratuluję. Jednej z Was się udało. No cóż, jedyne, co mogę powiedzieć, to to, że jest mi bardzo przykro. Jadę przez pół Polski praktycznie na próżno. Kolejny rozdział opublikuję po rocznicy na Łzy Marii Magdaleny.

* W słowniczku umieściłam tłumaczenia. 

1 lipca 2012

Rozdział 315

         Mimo że zalecił Sophie pozostanie w dworku przez resztę dnia, on sam opuścił go przed wieczorem. Dziewczyna nie skomentowała tego ani jednym słowem, wiedziała, że niczego tym nie wskóra. Jeżeli Lord Voldemort czegoś chciał, zawsze to dostawał, bez względu na cenę. Och, gdyby wiedziała, jak bardzo w tej chwili pragnął z nią zostać… nie zaczynać rozdziału, za co z całą pewnością go znienawidzi… Kiedy leciał w szybko gęstniejącym mroku, a jesienny, chłodny wiatr targał jego czarną szatę, czuł w żołądku nieprzyjemny uścisk, jakby żelazna dłoń pochwyciła jego wnętrzności silnymi palcami i trzymała tak, że żadna na świecie moc nie była w stanie ich rozewrzeć. Już od bardzo wielu tygodni nawiedzała go ta ponura myśl. Od dnia, kiedy spotkał się ze starym Albańczykiem. Teraz bardzo potrzebował rozmowy z nim. Potrzebował usłyszeć z tych suchych, pomarszczonych przez czas ust, że jednak istniej inna droga, choć sam dobrze wiedział, że to nie prawda. Nie mógł tego odkładać w nieskończoność. Oszukiwał się.
         Lecąc tak, w ogóle nie zwracał uwagi na to, gdzie jest i na co patrzy. Doskonale znał drogę, tak dobrze, że jego ciało samo kierowało się w odpowiednią stronę. A pędził tak, że nie jeden Nieśmiertelny Krwiopijca mógłby mu tego pozazdrościć. Podświadomie wiedział, że to niezdrowe, ale miało to teraz dlań drugorzędne znaczenie. Wszystko dookoła niego rozmazywało się, a on trwał uparcie przy tej prędkości, z różdżką w ręku i oczami utkwionymi w ciemnym horyzoncie.
Podróż nie trwała długo. Zaledwie godzinę, może nie całą, choć jemu wydawało się, iż leciał tak całą wieczność. Z ulgą przesyconą niepewnością wylądował przed drewnianymi, nieheblowanymi drzwiami obdartymi przez wiatr i czas. W okienku na samej górze wieży płonęło chybotliwe, czerwonawe światełko świecy. Poruszyło się nieznacznie, co musiało oznaczać, że starzec wstał, aby zejść i wpuścić go do środka. Kiedy zawiasy skrzypnęły cicho, a drzwi uchyliły się, w powstałej szparze Czarny Pan dostrzegł wielkie, czyste oczy starca, utkwione w nim bez cienia zaskoczenia. Wręcz przeciwnie. Wyglądał tak, jakby się go spodziewał dokładnie w tej chwili, tego samego dnia. Voldemort uniósł różdżkę, na której końcu zapłonęło ostre, srebrno niebieskie światło.
- Dobry wieczór, Tom – rzekł Gazi i cofnął się, aby jego gość mógł wejść do środka. – Spodziewałem się ciebie.
Widząc wyraz jego twarzy, natychmiast zorientował się, po co tu przyszedł. Jego pomarszczone kąciki ust drgnęły gwałtownie, jakby starzec chciał usilnie powstrzymać wybuch śmiechu. Poczuł zadowolenie, czego nie można było powiedzieć o Voldemorcie.
Weszli razem na samą górę wieży, gdzie znajdowała się mała komnata, w której Gazi sypiał. Łóżko jednak nie było przygotowane do snu, wręcz przeciwnie. Wszystko wyglądało tak, jakby starzec spodziewał się kogoś. Czarny Pan usiadł we wskazanym fotelu, jego noga drgała nerwowo, dopóki Gazi nie postawił przed nimi na niskim stoliku butelki z czerwonym winem. Różdżką wyczarował kieliszki.
- Odwiedzasz mnie o tak późnej porze – zaczął, patrząc na Riddle’a uważnie, jakby chciał dobrze zapamiętać jego reakcję. Czuł jego wściekłość, co oznaczało, że musiał tego wieczora uważać, aby głupio go nie sprowokować. – Czyli musisz mieć do mnie jakąś ważną sprawę. Nie cierpiącą zwłoki.
- Nie mylisz się. Dawno temu powiedziałeś mi, że lepiej będzie dla mnie i dla Sophie, kiedy sam zajmę się szkoleniem jej – rzekł.
- Wybornie zapamiętałeś moje słowa. I co, stosujesz się do moich rad? – zapytał. Czarny Pan spojrzał na niego z nieukrywanym gniewem w oczach, które lśniły w czerwonym półmroku jeszcze bardziej, niż zwykle i miały jeszcze głębszy odcień rubinu.
- Odebrało ci rozum? – z jego ust wydobył się straszliwy syk, który spowodował, że dreszcz przebiegł po starych, spracowanych plecach Gaziego. – Przenigdy nie zrobiłbym jej tego…
- Tom, sam doskonale wiesz, że to jest konieczne – przerwał mu łagodnie Albańczyk i nalał wina do obu kieliszków, ale Czarny Pan zupełnie to zignorował. Gniew wezbrał w nim jak woda w rzece po gwałtownej, wielodniowej ulewie. Zerwał się z fotela i zaczął przewracać wszystko, co akurat nawinęło mu się pod rękę. Wściekłość jednak nie ustępowała. Gazi zaś ciągnął dalej: - Musisz ją wzmocnić właśnie w ten sposób, sprawić, że stanie się odporna. Ja wiem, że to będzie dla ciebie straszne, ale kiedy już się skończy… Oboje odniesiecie sukces. Oboje będziecie silniejsi, taką właśnie moc ma cierpienie.
Voldemort zatrzymał się. Jego oczy wprost płonęły wściekłością, ale Gazi dostrzegł w nich coś jeszcze. Wyraz, kształtujący się… w rozpacz. Przełknął głośno ślinę, twarz mu się wydłużyła, kiedy Czarny Pan odpowiedział w końcu ze stanowczością i niezwykłą determinacją:
- Nie.
Wydał z siebie zwierzęce, wściekłe warknięcie i przewrócił okrągły, drewniany stolik, na którym stał trunek. W głowie miał gonitwę myśli. Uczucia toczyły bezlitosną walkę z pragnieniem zdobycia potęgi jeszcze większej od tej, którą posiadał przed swoją klęską. Ręce drżały mu okropnie, sam zaś czuł się teraz okropnie słaby. Chciał się ukryć jak najdalej od tej obskurnej, starej wieży. Na jego idealnym, gładkim, alabastrowym czole pojawiła się podłużna zmarszczka. Mimo że miał już swoje lata, czuł się i wyglądał doskonale. Perfekcyjnie. I zdawał sobie z tego sprawę, mimo swojego oczywistego uroku i przerażającej postaci, fascynował. Fascynował wszystkich, którzy na niego patrzyli, większość jednak odczuwała to w swoich sercach tak głęboko, że zanim to sobie uświadomili, zazwyczaj ginęli gwałtownie, mając przed oczami jego wielkie, szkarłatne tęczówki i oślepiający, szmaragdowozielony błysk klątwy.
- Musi ci na niej naprawdę zależeć – rzekł Gazi, przyglądając mu się ze spokojem. Nie okazał najmniejszej emocji, kiedy patrzył, jak Lord Voldemort rujnuje jego pokój. To naprawdę drobnostka, wystarczy jedno zaklęcie. W tej chwili liczyły się rzeczy ważne, rzeczy wyższe, niebiańskie… - Ale musisz być rozsądny. Tom… - wstał i podszedł do niego, by z niezwykłą łagodnością położyć mu rękę na ramieniu, które drgnęło lekko. – Wszystko wymaga poświęceń. Jesteś przecież taki inteligentny. Nie potrzebujesz mojego wsparcia ani rad, po prostu rób swoje.
Voldemort spojrzał na niego spode łba, już całkowicie spokojny i opanowany. Wyprostował się godnie, jego pierś skryta pod czarną szatą uniosła się nieco w głębokim, kojącym oddechu. Myślał już czysto, nic nie zaśmiecało jego umysłu. Żadne emocje, uczucia. Nic. Czuł się podle, ponieważ pozwolił sobie na utratę panowania nad sobą. Widział już przed sobą cel. Całkiem wyraźnie. Musiał jednak sprawić, by Sophie pozostała przy nim przez jakiś czas. Długi czas. Bez względu na to, czy będzie musiała porzucić na jakiś czas Hogwart, Siedmiobój i życie. To było teraz najważniejsze. Powinien zacząć od początku, ale… nie. Nie we własnym domu. Tam było teraz bardziej niebezpiecznie, niż w domu każdego swojego Śmierciożercy. Będzie musiał po prostu robić swoje, nie zważając na wszystko dookoła nich.

         Tak bardzo spieszył się, że kiedy przebył już połowę drogi, teleportował się. Chciał to zrobić wszystko, nic nie mówiąc. Nadal czuł swego rodzaju obawę, rozchwianie emocjonalne, ale teraz już idealnie nad tym panował. Kiedy pojawił się we dworze Lucjusza Malfoya, zauważył w holu Bellatriks biegnącą ku niemu z zapieczętowanym listem w ręku. Poczuł niepokój na jego widok. Któż zamierzał przerwać mu dokonanie tego, z czym i tak miał wielkie kłopoty pogodzić się?
- Panie mój! – zawołała Lestrange i wręczyła mu kopertę. – Sowa przybyła jakieś pół godziny temu, tutaj, napisane jest, że tylko ty możesz to otworzyć.
Voldemort wziął od niej grubą, żółtawą kopertę i nakazał jej odejść. Bellatriks posłusznie spełniła prośbę, choć na jej pięknej, pokrytej przeważnie wyrazem szaleństwa twarzy pojawiła się troska. Czyją ręką wypisany był adres i nazwisko odbiorcy, że Czarny Pan tak bardzo spoważniał? Ukryła się w swojej komnacie, lecz myślami wciąż była przy swoim Mistrzu.
Voldemort zaś rozerwał kopertę i wyciągnął złożony na pół pergamin. Znajdowało się tam jedno krótkie, napisane w pośpiechu zdanie: List do ciebie jest dla mnie ostatecznością, lecz jestem zmuszona poprosić o spotkanie – Melania. Kąciki jego ust zadrgały lekko, a serce wypełniło mu poczucie zwycięstwa i satysfakcji, zawsze, kiedy miał świadomość triumfu nad starszą siostrą. Schował list do wewnętrznej kieszeni szaty i czym prędzej opuścił dwór Malfoyów. Po prostu teleportował się, myśląc o Melanii. Nie miał pojęcia, gdzie postanowiła się z nim spotkać. Dopiero kiedy jego stopy uderzyły o twardy grunt, zdał sobie sprawę, że znajduje się na jakimś zaniedbanym, mrocznym cmentarzu. Odważne posunięcie, pomyślał, uśmiechając się w duchu i krocząc powoli zarośniętą ścieżką. Wielkie, stare, kamienne grobowce rzucały wysokie, czarne cienie na pożółkłą, suchą trawą. Księżyc wychylał się spoza mrocznych chmur, płynących powoli po aksamitnym, granatowym niebie, maleńkie, srebrne gwiazdki zaś lśniły na nim niczym diamenty na sukniach pysznych, wyniosłych dam, które Voldemort często widywał w towarzystwie swoich arystokratycznych Śmierciożerców.
Jego nienaturalnie wyczulone zmysły wyostrzyły się w tym mroku jeszcze bardziej. Gdzieś zza ogromnego, pokrytego ciemnozielonym mchem anioła dobiegł go cichy, ledwo dosłyszalny szelest. Jego wzrok błyskawicznie skierował się w tamtą stronę. Zza ułamanego, kamiennego skrzydła zerkała na niego nieco wylękniona, lecz bez wątpienia rozeźlona kobieta. Długie, kasztanowe włosy splecione miała w gruby warkocz, który przerzuciła sobie przez ramię i teraz spoczywał jej na piersi. Ubrana była w prostą, czarną szatę czarownicy. Voldemort natychmiast ją poznał. Na jego wargach mimowolnie pojawił się charakterystyczny dla niego, cyniczny półuśmieszek, którym zwykł był obdarzać zbyt frywolnych Śmierciożerców.
- Bardzo klimatyczne miejsce. Czemu zawdzięczam możliwość spotkania z tobą? – zapytał z ironią, podchodząc do siostry.
- Dobrze wiesz, o co mi chodzi – warknęła, a jej blade oczy zalśniły w blasku srebrnych promieni księżyca. – Wczoraj otrzymałam list od Spirydiona. Był krótki i treściwy. Napisał, że podjął już decyzję dotyczącą swojego życia. Chce zostać Śmierciożercą, bo tylko to zapewni mu w przyszłości prawdziwą chwałę.
Voldemort doskonale znał zamiary swojego siostrzeńca, więc owa rozmowa z Melanią, która właśnie miała miejsce, wydawała mu się być bezsensowna. Spirydion był tak uderzający do niego samego z młodych lat, przez co sam Czarny Pan czuł, że nawet gdyby chciał, nie mógłby go traktować tak, jak traktował resztę Śmierciożerców. Oczywiście, nigdy nie będzie między nimi takiej więzi, jaka łączyła go z jego siostrą, ale wydawało mu się to niemożliwe, że w tak krótkim czasie zdołał go… polubić.
- Ależ Melanio, nie potrzebuję listu czy deklaracji Spirydiona, aby wiedzieć, jaką drogą postanowił pójść. Usiądziemy? – odparł spokojnie i wskazał na niski, marmurowy nagrobek. Pani Serpens oparła się o niego biodrem, Voldemort zaś rozsiadł się na drugim, długim i kamiennym, mówiąc: – Wystarczy spojrzeć na jego twarz, na charakter… Przyznaj, przypomina ci kogoś, hmm?
Kobieta spuściła wzrok, a oczy wypełniły się łzami. Już nie mogła dłużej być tak uległa. Musiała wzbudzić w Voldemorcie jakieś uczucia, chociażby najmniejsze.
- Ja wiem, że popełniłam wiele błędów, ale jestem dobrą matką! – zawołała, a Czarny Pan dosłyszał w jej głosie rozpacz. – Chcesz zniszczyć życie mojemu synowi? Pozostała w nim odrobina dobra, którą z dnia na dzień zabijasz! Spaczyłeś już psychikę Sophie, nie rób tego Spirydionowi!
- Do niczego nie zmuszałem twoich dzieci – oświadczył Voldemort, a ironiczny uśmiech spełzł mu z twarzy. – Musisz mi przyznać, że te błędy, które popełniłaś, były znacznie poważniejsze, niż ci się wydaje. Jeśli myślisz, że Sophie wybaczy ci kiedykolwiek to, co jej zrobiłaś…
- To ty namieszałeś jej w głowie, ona nie jest normalna, bo od najmłodszych lat krzywdzisz ją… Spirydion mi wszystko powiedział. Nie zachowujesz się, jak jej wuj, dotykasz ją, jak mężczyzna… to jest obrzydliwe! – w jej oczach szkliły się już wyraźnie łzy, spękane wargi drżały, a głos nabrzmiał od wstrętu. Voldemort poczuł się dotknięty do żywego.
- Nigdy jej nie tknąłem, jeśli chcesz wierzyć – syknął tak jadowicie, że Melanii zjeżyły się włosy na karku. Nie zauważyła tego, ale jego głos brzmiał teraz bardziej ludzko, niż zwykle. – To, co do niej czuję… Wierz mi, to nie jest łatwe. Za każdym razem, kiedy kładzie się ze mną do łóżka, wiem, że nie mogę posunąć się dalej. I ona też to wie.
- Już samo to, że sypiacie razem w jednym łóżku jest niedopuszczalne, chore…
- Dosyć.
Voldemort poderwał się z kamienia. Był wściekły. Poskromiony wcześniej gniew narodził się w jego wnętrzu na nowo i szalał teraz, niczym huragan. Nie zamierzał się z nikim dzielić informacjami na temat jego uczuć, a już na pewno nie ze starszą siostrą. Mogła sobie nosić szatę czarownicy, żyć znowu „po magicznemu”, ale jemu nie zamydliła oczu swoim obłudnym zachowaniem. W środku wciąż była zdrajczynią, która pragnęła mieć przy sobie dwójkę swoich dzieci, by móc nad nimi panować tylko dla swojej własnej uciechy i chęci zrobienia mu na złość. Nie kochała Sophie, nie chciała jej dobra. Tak samo było ze Spirydionem, ale on był na tyle silny i rozsądny, aby być w stanie sobie z tym poradzić. A Sophie… Nie bez powodu umieścił ją w domu Sethi’ego i Bes. Tylko oni mogli przygotować ją do życia, które miało ją czekać. Do życia u jego boku. Od dawna wiedział, że kiedy nadejdzie czas, a on przybędzie, aby zabrać ją do siebie na nauki, oddadzą mu ją bez słowa, ponieważ darzyli ją bezgraniczną, czystą miłością.
- Wróć do domu – rzekł. Czuł w sobie ogromną moc, którą musiał szybko uwolnić. Nadawała się idealnie do zadania, które go czekało. – I daj Spirydionowi wolną rękę. Jeżeli się kogoś kocha, trzeba dać temu komuś wolność. Nawet ja to wiem.
Odwrócił się na pięcie, a jego czarna peleryna załopotała za nim, jak skrzydła wielkiego, czarnego ptaka, kiedy teleportował się z głośnym, suchym trzaskiem. Musiał natychmiast znaleźć się w apartamencie Lucjusza. Jak najszybciej. Naprawdę nie chciał tego robić, ale to była rzecz słuszna. Straszna, ale słuszna. Przecież już wielokrotnie robił takie rzeczy. Rzeczy, na które nie miał ochoty, jednak musiał się przemóc. Na tym przecież polegała jego siła. Dlatego kiedy tylko pojawił się w jasnym holu, wezwał Lucjusza, który przebywał w salonie, najwyraźniej czekając na swego pana.
- Zaprowadź mnie do Sophie – polecił mu. Malfoy ukłonił się, drżąc nieznacznie, po czym ruszył schodami na trzecie piętro, gdzie znajdowała się komnata dziewczyny. Voldemort milczał przez całą drogę, patrząc surowo przed siebie. Dopiero gdy Malfoy wskazał mu rzeźbione, ciemnoorzechowe drzwi gdzieś po środku mrocznego korytarza, rzekł, a w jego głosie mocno zabrzmiała nutka groźby:
- Doskonale. A teraz możesz wrócić do swoich zajęć i bądź łaskaw nam nie przeszkadzać. Nie zadawaj żadnych pytań.
Lucjusz już otwierał usta, ale natychmiast je zamknął, ukłonił się po raz ostatni i odszedł, nękany niezbyt przyjemnymi wyobrażeniami. Czuł się niepewnie, ponieważ wyraz twarzy jego pana zdawał się być podobny do tego wyrazu, który przyoblekał jego twarz podczas strasznych tortur lub planowania morderstwa. Czarny Pan odczekał, aż jego sługa zniknie mu z oczu, po czym nacisnął klamkę i bezszelestnie wśliznął się do środka, jak wąż. W komnacie było całkiem ciemno, nie palił się nawet ogień w kominku, no, może za wyjątkiem samotnej świecy stojącej na parapecie, którą Sophie musiała chyba pominąć, kiedy kładła się spać. Leżała w łóżku, jeszcze w ubraniach, głowę odchyloną miała nieco w lewo. Czarne włosy spłynęły jej na poduszkę, odsłaniając białą szyję. Voldemort przyglądał się jej przez jakiś czas. Jej piersi unosiły się w miarowym, głębokim oddechu, twarz zaś miała tak niewinny wyraz, że kąciki ust Voldemorta zadrgały lekko. I kto by pomyślał, że ta na pozór niewinnie wyglądająca dziewczynka jest w rzeczywistości niebezpiecznym krwiopijcą. Musiał jednak robić swoje. Podszedł do rozłożystego łoża i odwrócił ją na drugi bok, co natychmiast obudziło Sophie. Kiedy podniosła wzrok i go ujrzała, uśmiechnęła się ciepło.
- Witaj, co się stało? – zapytała i uniosła się na łokciu, żeby pocałować go w policzek. Voldemort przyjął to chłodno. Wyprostował się z godnością i wyciągnął różdżkę. Dziewczyna uniosła obie brwi, patrząc na niego ze szczerym zainteresowaniem.
- Podejdź tu – polecił jej.
Czarnowłosa wstała z łóżka, wciąż bardzo zaskoczona jego oziębłym zachowaniem. Nigdy tak się nie odnosił do niej bez powodu. Przecież wybaczył jej odwiedziny u Syriusza. I nawet bardzo czule się z nią pożegnał, kiedy wybierał się na jedną ze swoich tajnych podróży. Kiedy tylko do niego podeszła, stało się coś, czego się nie spodziewała. Voldemort uniósł różdżkę i wysyczał:
- Crucio!
Zaklęcie ugodziło, zanim dziewczyna zdążyła zareagować. Upadła na ziemię, wijąc się z bólu i krzycząc tak, jak jeszcze nigdy nie krzyczała. Nigdy nie czuła takiego bólu. Jakby tysiące rozgrzanych do białości noży cięło każdą najmniejszą cząstkę jej ciała. Pragnęła umrzeć. Ból po prostu rozrywał jej ciało, lecz najbardziej cierpiała w środku, psychicznie. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego człowiek, którego kochała i, tak myślała który kochał ją, torturował ją. A były to tortury gorsze nawet od Zaklęcia Cruciatus. Czarny Pan musiał użyć jeszcze czegoś. I tak w zasadzie było. Patrzył, jak Sophie krzyczy rozpaczliwie, rozdrapując sobie twarz długimi paznokciami i miota się po podłodze niczym ryba wyciągnięta z wody, a czuł przy tym prawdziwą mieszankę emocji. Obserwowanie ludzkiego cierpienia zawsze przynosiło mu sporą satysfakcję i wiele rozrywki. Jednak torturowanie jedynej osoby, którą darzył szczerym uczuciem było dlań jak toksyna w jego własnym ciele. Obrzydliwa i parząca. Krople potu na skroniach dziewczyny lśniły w mdłym świetle i mieszały się z krwią, łokcie miała całkowicie obdarte od uderzania nimi w błyszczącą, drewnianą podłogę.
- Dlaczego to robisz?! – udało się jej wykrzyczeć, a łzy płynęły ciurkiem po jej twarzy wykrzywionej z bólu i rozpaczy. – Alliage! Tu cesse, je sous prie de bien vouloir!
Krzyki jej mieszały się ze szlochem i jękami, to zakrywała twarz dłońmi, to trzaskała pięściami o podłogę, aż drżały ściany i wszystkie meble. Większą widoczną krzywdę robiła sobie sama, nawet o tym nie wiedząc. Jej wrzaski zaś niosły się echem po korytarzach i docierały nawet do lochów, gdzie więźniowie drżeli ze strachu, słysząc to. Obawiali się, że kiedy Lord Voldemort skończy, przyjdzie do nich, aby i ich ukarać. W końcu klątwa została cofnięta, a Czarny Pan schował różdżkę do wewnętrznej kieszeni czarnej szaty. Beznamiętnie patrzył z góry na drżącą i łkającą cicho Ślizgonkę. Była zbyt obolała i zmęczona, by się poruszyć lub cokolwiek powiedzieć. Nie mógł na to dłużej patrzeć, zwłaszcza, gdy spostrzegł stróżkę gęstej, ciemnoszkarłatnej krwi spływającej po jej skroni z kącika oka. Odwrócił się na pięcie i opuścił komnatę, zatrzaskując za sobą drzwi.

~*~


         Tak, jestem brutalna, wiem. Ale tak trzeba. Jest to wyjątkowy rozdział, ponieważ mamy dzisiaj czwartą rocznicę bloga. Opowiadanie jest oczywiście dużo, dużo starsze, ale sam blog ma już cztery lata. To tylko Wasza zasługa, dziękuję. Mam nadzieję, że mnie nie opuścicie, może to brzmi zbyt… wiecie. Dziwnie. Ale jesteście bardzo ważną częścią mojego życia. I to nie tylko tego internetowego, ale realnego. Piątego i szóstego lipca będę w Warszawie, więc zapraszam tych z Was, którzy tam mieszkają, na spotkanie ze mną. Jeszcze raz dziękuję Wam za te cztery lata. Mam nadzieję, że za rok znowu się tu spotkamy. Wszyscy. Tymczasem zapraszam do zakładki „W następnym odcinku”, gdzie znajdują się cytaty z najbliższego rozdziału. Do zobaczenia we środę :*