Urocze uliczki Paryża lśniły w
sierpniowym deszczu. Ładne, uliczne lampy rzucały na nie żółte światło. Mimo że
niebo było atramentowo czarne, bez żadnej chmurki, upstrzone milionami
gwiazd, przez światła miast nie było tego
widać. Mężczyzna w czarnej pelerynie przechadzał się powoli chodnikiem,
rozglądając się dookoła w taki sposób, jakby życie Paryżan się w ogóle nie
liczyło. Jakby czas się dla niego zatrzymał i nie dotyczył go. Wysoki,
dziewiętnastowieczny cylinder tkwił mu na głowie, jacyś pojedynczy ludzie,
których mijał, odwracali głowy i wodzili za nim wzrokiem z rozbawieniem na
twarzach. Ale on to ignorował. Miał na celu jeden budynek, który właśnie
majaczył gdzieś w oddali. Nie rzucał się w oczy, był podobny do wszystkich
szarych, starych kamienic. Obrzeża miasta wyglądały naprawdę czarująco. Ale on
był na to wszystko ślepy. Liczył się tylko ten budynek.
Przebiegł
przez przejście i dopadł do drzwi. Widniała na nich ozdobna tabliczka z napisem
Zamknięte, ale on mimo wszystko
nacisnął ładną, miedzianą klamkę i wszedł do środka. Znalazł się w dawno
nieużywanym teatrze. Siedzenia obite były czerwonym, bardzo starym perkalem,
drewno rzeźbione było w osiemnastowiecznym stylu, po środku zaś, aż pod scenę,
wiódł szkarłatny, zakurzony dywan. Ścianę pokrywała ciemna, pozłacana,
aksamitna tapeta w róże i kwiaty, na drewnianej, niskiej scenie zaś stały
ozdoby i dekoracje sprzed ponad stu lat. Z sufitu zwieszał się wielki, bogato
zdobiony żyrandol na świece. Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, natychmiast
zapłonęły wysokim płomieniem, mimo że tkwiły tam tylko same wypalone już dawno
temu, zakurzone ogarki. Szybkim krokiem przeszedł przez całą długość sali,
wskoczył na drewnianą scenę i zniknął za kartonową kolumną. Okazało się, że
znajdowały się tam, ukryte dodatkowo za starą, grubą zasłoną drzwi. Było tam
przejście i wąskie, wyślizgane schody prowadzące stromo w dół. Świece
przytwierdzone do kamiennej, nierównej ściany natychmiast zapłonęły jasno.
Zbiegł do wąskiego, wykładanego granitem korytarza, w którym znajdowały się
jedyne, drewniane, ale bardzo mocne drzwi. Nie posiadały dziury na klucz ani
nawet klamki, tylko mały otwór z żelazną podstawką. Mężczyzna ruszył ku nim,
jakby doskonale wiedział, co należy zrobić. Podwinął rękaw czarnej szaty i
zbliżył dłoń do ust. Nie minęła sekunda, a przysunął rękę do owego otworu.
Skapnęła do niej mała kropla krwi. Rozległ się chrobot, który poniósł się echem
po opustoszałym korytarzu. Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Mężczyzna
wszedł przez nie. Znalazł się w ogromnej, ciemnej sali. Podłoga wyłożona była
czarnym granitem, ściany zaś – zwykłym kamieniem. Wisiały na nich dramatyczne
obrazy przedstawiające głównie czarne jak smoła diabły, upadłe anioły z
czarnymi, postrzępionymi skrzydłami i krzyczące, trawione przez żarłoczne
płomienie dusze.
Na
początku wydawałoby się, że jest w komnacie zupełnie sam, ale nie. Gdzieś z
tyłu pojawiło się maleńkie, żółte światełko, w którego blasku zauważył
nieprzeniknioną, upiornie bladą twarz przypominającą maskę, niewyrażającą
żadnych emocji.
-
Armand – przemówił do niego po
francusku mężczyzna trzymający świecę. – Jesteś
już. Myśleliśmy, że nie przyjdziesz.
-
Powiem szczerze, zadziwiło mnie to, że
postanowiliście wznowić spotkania – odparł gość, zdejmując cylinder. – Ale po co? I dlaczego zostałem wezwany? Jest
mnóstwo wampirów, które należą do tego zgromadzenia, a ja nie widzę tutaj nawet
połowy z nich.
Jego
ciemne, wielkie oczy spoczęły przez kilka sekund na każdej z dziesięciu
nieprzeniknionych twarzach kobiet i mężczyzn zgromadzonych w komnacie. Marius
odłożył świecę na mały, drewniany, lakierowany stolik w kształcie koła, a
płomień nagle rozjarzył się silniejszym blaskiem. Jego twarz, która zawsze coś
wyrażała, tym razem była całkiem pusta i kamienna.
-
Zostałeś wezwany tylko ty, ponieważ nikt
z nas nie ma problemów ze swoim pisklęciem – odparł, przyglądając mu się
uważniej. Za jego plecami reszta Nieśmiertelnych skinęła sztywno głowami.
Armand przewrócił teatralnie oczami. Miał już dość tego ciągłego wypominania
mu. Sophie to, Sophie tamto. Co zdarzyło się tym razem?
-
Wydaje mi się, że jeżeli chodzi o jej
przemianę, to omówiliśmy to z Radą – odparł powoli, nie odwracając wzroku
od nieruchomych oczu Mariusa. Nie mógł spenetrować jego myśli, ale domyślał
się, że osobą, która zwołała to spotkanie była Daphne*. Siedziała w fotelu w
najmroczniejszym kącie i przyglądała mu się spode łba. W półmroku lśniły tylko
jej wielkie, zielone oczy.
-
Owszem, ale nie zaprzeczysz, że nie
chcemy stracić Sophie tak łatwo. To dobre dziecko, ale zagubione. Nigdy nie
będzie takie jak my, byłem w stanie się o tym przekonać, za wcześnie została
przemieniona – rzekł jasnowłosy. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nagle
Daphne poderwała się ze swojego fotela i wkroczyła w krąg słońca. Ubrana była w
długą, czarą szatę i ciemnoczerwony, wyszywany diamentami żabot, na smukłych,
białych dłoniach miała cienkie, czarne, aksamitne rękawiczki. Jej ciemne,
sięgające niemalże łopatek włosy lśniły w półmroku.
-
Nie mamy wątpliwości, kto dopuścił do
tego, że ona teraz jest jaka jest – oświadczyła wyniosłym tonem,
przechadzając się tam i z powrotem. Jej słowom wtórował tylko ostry stukot
szpilek.
-
Zrozum, musiałem to zrobić, ona by umarła
– warknął Armand, a jego oczy rozbłysły groźnie. – Jak nam zamierzacie pomóc? Nie potrzebujemy tego, damy sobie radę sami.
Z
cienia wyszedł jeszcze jeden mężczyzna. Miał ciemne, krótkie włosy i był bardzo
wysoki, w przeciwieństwie do pozostałych, ubrany w nowoczesne dżinsy, lekko
poprzecierane, eleganckie, skórzane buty i białą koszulę z kołnierzem. Z
kieszeni wystawały mu okulary przeciwsłoneczne. Na jego widok oczy Armanda
lekko się zwęziły.
-
Najwidoczniej nie masz pojęcia, co jej
grozi. Jej i tobie. Jeśli za dziesięć lat Sophie się nie przemieni…
-
Wiem, jaka jest stawka. Ale musimy jej
całkowicie zaufać. Sanguini, już wystarczająco wtrąciłeś się w jej wychowanie,
kiedy mnie nie było. Obeszłoby się bez twojej pomocy – przerwał mu drżącym
z gniewu głosem Armand. Miał już tego dosyć. Nieśmiertelni wciąż wtrącający się
w jego sprawy, wciągający Sophie w świat tak niebezpieczny… Była zbyt słaba,
żeby dać sobie z tym radę. Dopóki jej ciało starzało się i mogło umrzeć od
odniesionych ran, nie można było wciągać jej w to całe bagno. Zwłaszcza tu, we
Francji.
Sanguini
uśmiechnął się zniecierpliwiony, błyskając kłami i odwrócił się w stronę
siedzących w fotelach wampirów. Nie odzywali się, wciąż przyglądając się
Armandowi z kamiennymi twarzami. Ten opadł na obite perkalem krzesło i
westchnął, zrezygnowany. Sanguini rozłożył ze zrezygnowaniem ręce.
-
Nie mówimy tylko o tym. Jako zacna rasa
Nieśmiertelnych nie powinniśmy mieszać się w sprawy czarodziejów. Już mniejsza
o to, że są to zwykli śmiertelnicy – przemówiła piękna, ciemnowłosa
dziewczyna. Była z całej grupy najbardziej spokojna i opanowana. – Ale jeśli już to robimy… Wiem, że ty,
Armandzie, poprzez znajomość z Sophie, widujesz się też z Lordem Voldemortem.
Już niedługo nastąpi coś gorszego, niż jego odrodzenie. Mamy tego wszystkiego
dosyć i nie chcemy, żeby między kolejnymi czarownikami wybuchła taka straszna
wojna.
Armand
uniósł ciemne, gęste brwi. Szybkim ruchem odgarnął sobie czarne, długie włosy z
czoła, czując narastający gniew. Nie miał już siły wykłócać się z nimi. Oparł
głowę o miękkie oparcie i powiedział:
-
Dobrze. W takim razie co mamy robić. Mam
już dość robienia cyrków z tego, że Sophie nie jest w pełni wampirem.
Isabel
wymieniła szybkie spojrzenie z Daphne i starszym wampirem z ostrą, kozią
bródką. Nie chciała przewodzić temu spotkaniu, ale to ona wiedziała najwięcej.
Nie dość, że miała dużo wiadomości, to jeszcze potrafiła przewidzieć
przyszłość. Może nie tak dokładnie, jak potrafili to robić czarodzieje, ale
taki otrzymała dar. Potrafiła zobaczyć jakieś przebłyski, usłyszeć coś… Nie chciała
tego wieczora żadnych kontaktów z Mariusem. Ten postanowił nie wtrącać się już.
Wolał pozostać bezstronny. Bardzo zależało mu na dobrych stosunkach z Armandem.
Ta sprawa bezpośrednio go nie dotyczyła, więc nie chciał się wtrącać i narzucać
im swoje racje.
-
Skoro nie możemy, póki co, poradzić na
pewne sprawy, zróbmy przynajmniej coś w kierunku pomocy naszym –
stwierdziła Isabel z napięciem malującym się na twarzy. Jej maskowaty wyraz
zniknął natychmiast. Daphne westchnęła ciężko, ze zniecierpliwieniem.
-
To fakt, możemy – przyznała. – Jestem pewna, że któreś z nas ma jakiegoś
śmiertelnika, którego zamierza przemienić. Możemy pozwolić zrobić to Sophie,
kiedy już trochę podrośnie. Za dwa, trzy lata…
-
Nie będzie chciała – przerwał jej
Armand, zaciskając obie pięści. – Ona też
ma swojego śmiertelnika, tyle że…
-
On nie chce? – wpadła mu w słowo
Isabel z uśmiechem triumfu na ustach. – Dla
mnie od samego początku branie pod opiekę tak nieobliczalnego dziecka było po
prostu głupotą. Nieodpowiedzialnością. Mówiłam ci… powtarzałam… od samego
początku były z nią problemy. Pomijam oczywiście jej charakter, to tylko jedna
z bardzo wielu wad. Jej rozchwianie emocjonalne, magia, nad którą nie panuje…
Mogłabym wymieniać do rana.
Armand
trzasnął zaciśniętą pięścią w drewniany podłokietnik. Miał naprawdę dość.
Kochał swoją uczennicę, a obrażanie jej, nawet przez Isabel działało mu na
nerwy. Najbardziej jednak czuł się pokrzywdzony przez to, że Marius miał
podobny problem, ale nikt jakoś nie zawracał mu głowy. Wstał i zaczął krążyć po
sali, zastanawiając się nad jakimś szybkim rozwiązaniem. Nie stał przed Wielką
Radą Nieśmiertelnych, ale czuł się w podobny sposób naciskany.
-
Mamy z Sophie jeszcze całe dziesięć lat.
Jej śmiertelnik musi dojrzeć do takiej decyzji, a jeśli tego nie zrobi… cóż,
Sophie przemieni go siłą – stwierdził po kilku minutach milczenia, które
przerywał tylko stukot jego wysokich, lśniących butów. – To nie jest zakazane. Powiem szczerze, wolałbym, żeby wybrała sobie
innego, ale jest dorosła. To jej decyzja.
Powstał,
ubrał cylinder na głowę i opuścił komnatę. Nie chciał już widzieć tej nocy
żadnego wampira. Przeszedł przez korytarz, wbiegł schodami na górę i wydostał
się nareszcie na zewnątrz. Teatr zamykał się automatycznie od bardzo wielu lat,
nikt jakoś nigdy nie troszczył się o to, czy drzwi będą otwarte czy też
zaryglowane.
Świeże,
chłodne powietrze uderzyło go w twarz, kiedy wyszedł na ulicę. Czuł w sobie
naglące pragnienie krwi, chciał teraz ukojenia. Gorące, żywe serce… to było
coś, czego potrzebował. Szybko wypatrzył zataczającego się śmiertelnika. Był to
mężczyzna w wieku mniej więcej trzydziestu czterech lat, mocno pijany, bez
dachu nad głową. Nocami, kiedy nie szlajał się w poszukiwaniu alkoholu, sypiał
na dworcach, dopóki nie obudziła go mugolska policja i nie kazała się mu
wynosić. Był już mocno podpity, ale wciąż było mu mało. Armand czuł nałóg
bijący od niego silną, gorącą falą. Praktycznie bezszelestnie podszedł do
niego. Mężczyzna nawet go nie zauważył, nawet gdyby wampir był zwykłym człowiekiem
nieposiadającym nadludzkich mocy. Chwycił go mocno za ramię i przyciągnął do
siebie. Mugol zatoczył się, ale w ramionach Armanda był bezpieczny. Bezpieczny. Przez chwilę rozkoszował się
jego żywym zapachem. Była to mieszanina szybko płynącej krwi, alkoholu i brudu,
ale zignorował to. Błyskawicznie odnalazł tętnicę na jego szyi i zatopił w niej
kły. Gorąca krew trysnęła mu prosto do gardła pulsującym strumieniem. Serce
waliło mi w piersi, śmiertelnik zaś, w rozpaczliwej próbie ratunku zaczął się wyrywać.
Nic mu z tego nie wyszło, wampir szybko skończył pić, zanim jeszcze mugol padł
na mokry chodnik, wstrząsany przedśmiertnymi drgawkami. Armand oblizał wargi.
Już było po wszystkim. Mimo zaspokojonego pragnienia, poczuł senność. Musiał
natychmiast położyć się do trumny. Wzbił się w powietrze, szeleszcząc połami
swojego długiego, czarnego płaszcza niczym wielki, czarny kruk.
Tymczasem
w starym teatrze wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia. Mieli swoje sprawy, a
bez Armanda nie było sensu dłużej ciągnąć tego spotkania. Daphne opuściła
budynek jako pierwsza, jasnowłosy zaś pobiegł za nią. Wsunęła smukłe dłonie do
kieszeni płaszcza, śledząc uważnie zielonymi oczami każdy ruch Mariusa, który
zapinał powoli swój czerwony, aksamitny płaszcz. Uliczka lśniła, a Daphne
wyczuła tu lekki, lecz intensywny aromat krwi. Ktoś tu kogoś zamordował i nie
był to zwykły człowiek. Mordercą był taki sam Nieśmiertelny jak ona, ofiarą
zaś…
Kilka
kroków dalej leżało porzucone, stygnące już ciało mugola. Daphne podeszła do
niego i przewróciła zwłoki stopą.
-
Armand tu był. Nawet nie posprzątał. To
spotkanie naprawdę musiało wyprowadzić go z równowagi – mruknęła, kiedy
Marius również pochylił się nad martwym mężczyzną.
-
On zawsze był bardzo emocjonalny, to
fakt. Isabel nie powinna tak naciskać. Może faktycznie za bardzo się wtrącamy?
To jest problem jego i Sophie – stwierdził jasnowłosy wampir. Minęli już
ciało mugola i szli teraz powoli, wdychając świeżą woń miasta po burzy.
-
Ale nasz wstyd. Wyobraź sobie, co powie
Rada! A jak dowiedzą się o tym Rodzice? Pamiętasz, co było, kiedy rozrzucono
prochy Seleny? – w jej głosie zabrzmiał prawdziwy przestrach, oczy
rozszerzyły się automatycznie. Marius zaśmiał się cicho. Owo wspomnienie nie
należało do najradośniejszych, ale on nie należał do osób, które się zbytnio
przejmowały. Ani za życia, ani po otrzymaniu Mrocznej Krwi. Poza tym rozbawiło
go mniemanie Daphne, że Pierwsi Rodzice o niczym nie wiedzą. Oni znają już
odpowiedź na pytanie, zanim uformuje się ono w głowie człowieka.
-
Moja droga Daphne, pomoc ze strony
Nieśmiertelnych jest jak najbardziej potrzebna, ale czy jest sens angażować w
to Wielką Radę czy Société Vampires? Nie sądzę, by Armand życzył sobie takiego
rozgłosu. Owszem, wszyscy Starsi znają całą sprawę od dawna, ale nie ma
potrzeby o tym non-stop mówić. Dajmy temu spokój. Nic się przecież takiego nie
stało – powiedział nienaturalnie spokojnym głosem, patrząc prosto przed
siebie. – Sophie niedługo przemieni
swojego śmiertelnika… Nie zapominajmy, że wciąż jest jeszcze bardzo młoda,
dopiero miesiąc temu osiągnęła pełnoletniość. Musi do pewnych rzeczy dojrzeć,
bo później nie poradzi sobie z nieśmiertelnością. Chcesz, żeby skończyła tak,
jak Borys?
Dziewczyna
momentalnie zwróciła na niego wzrok. W jej dużych, jasnych oczach pojawiło się
przerażenie pomieszane ze zdziwieniem. Nie podejrzewała nawet przez chwilę, że
Marius wspomni o nim. Rana była jeszcze zbyt świeża, by mogła rozmawiać o tym
mężczyźnie. Szybko odwróciła głowę, by ukryć krwawe łzy lśniące szkarłatem w
jej oczach.
-
To jest zupełnie inny przypadek –
mruknęła, wycierając dyskretnie nos. – Nie
mówmy o tym. Już wystarczająco upokorzeń musiałam znieść. I jeszcze te słowa
Isabel… Dosyć, mówimy o Armandzie i jego dziecku.
Marius
postanowił nie naciskać. Wiedział o wiele więcej, niż się Daphne wydawało, ale
nie dał tego po sobie poznać. Z ochotą zmienił temat.
-
Spotkałaś kiedyś Sophie? – zapytał
znienacka nieco weselszym tonem. Kiedy ciemnowłosa pokręciła przecząco głową,
dodał: - No właśnie, a powinnaś. Gdyby ci
wszyscy Starsi byli łaskawi zniżyć się do poziomu młodych wampirów i
porozmawiali z nimi, byłoby o wiele mniej problemów.
-
Nowych Nieśmiertelnych jest mnóstwo,
wątpię, by choć połowa z nich przeżyła przynajmniej jedno ludzkie życie. Z
Sophie może być tak samo. Zbyt szybko zmienia się świat, a przecież wiesz, że
jesteśmy z natury sentymentalni – stwierdziła Daphne.
Jej
serce waliło mocno, nie spodziewała się, że usłyszy tak dawno już zapomniane,
zakurzone imię Borysa. Za dużo związanych z nim było emocji, zbyt wiele
wspomnień… Nie chciała już o nim myśleć, ale wciąż siedział w jej głowie.
Bardzo wiele lat musiało minąć, żeby mogła już żyć normalnie. Albo przynajmniej
egzystować. Bez jego twarzy przed
oczami i dręczących niemiłosiernie wspomnień.
-
Tak, jest możliwe, że żadne z nich nie
przeżyje końca stulecia – przyznał Marius, zatrzymując się gwałtownie. – Ale zapominasz, że to za twojej młodości
ludzie byli dekadentami. A ci tutaj… gnają za rozwojem. No, Daphne, zobaczymy
się później.
Uniósł
lekko głowę i wystrzelił w powietrze. Pęd rozwiał mu włosy, ale on tego nawet
nie poczuł. Krwi nie pił już od kilkunastu nocy, był zimny i nieczuły na
jakiekolwiek zmiany temperatury. Leciał tak przez kilka minut, krążąc nad
Paryżem i wypatrując potencjalnej ofiary. W końcu dojrzał jakąś ciemną sylwetkę
siedzącą na jednym z żelaznych szczebli Wieży Eiffla. Nie był to żaden
śmiertelnik, tylko Armand. Głowę miał pochyloną, oczy utkwione w ziemi, nisko
pod jego dyndającymi w powietrzu stopami. Nawet nie zareagował na to, że Marius
usiadł obok niego. Przez długi moment nie odzywali się do siebie. Jasnowłosy
czuł natarczywy zapach krwi szeleszczącej w żyłach towarzysza. W końcu wychylił
się lekko i założył mu kosmyk czarnych włosów za ucho.
-
Ach, synu, wiedziałem od samego początku,
że będziesz porywczy, ale nie myślałem, że aż tak – westchnął. Armand
podniósł głowę i spojrzał na niego.
-
Nie nad moją porywczością, lecz nad
bezmyślnością Starszych się zastanawiaj – odpowiedział cicho. W jego głosie
brzmiała słabo skrywana gorycz. – Znasz
Sophie. I znasz mnie. Dlaczego stoisz wciąż na ziemi niczyjej? Dlaczego nam nie
pomożesz? Jesteś o wiele starszy, mógłbyś przekonać ich wszystkich, żeby się
nie wtrącali! Po co to całe zamieszanie dookoła mojej osoby? A ten cały
Sanguini… To już przesada. Nie dość, że dawniej wtrącał się w wychowanie
Sophie, w jej nauczanie, to jeszcze teraz zachowuje się, jakby miał coś w tej
sprawie do powiedzenia!
-
Nie zapominaj, że nie było cię w czasie
dla niej najważniejszym – zauważył spokojnie Marius tonem tak beznamiętnym,
jak tylko się dało. Nie chciał, żeby Armand pomyślał, że mu wypomina tę
długoletnią nieobecność. Już raz ich rozmowa na ten temat skończyła się ostrą
sprzeczką. Nie miał ochoty na kolejną. Ciemnowłosy odwrócił głowę i na powrót
utkwił wzrok w czubkach swoich butów.
-
To fakt, zawiodłem nie tylko Sophie, ale
i Starszych. Zawiodłem Rodziców… Ale to nie jest powód, żeby sprawować nade mną
kontrolę! Wycierpiałem już dosyć. Co, myślisz, że mi też nie było ciężko?
Myślisz, że chciałem rozstać się z moim nowym dzieckiem? – rzekł w końcu.
Marius
pokiwa z uznaniem głową. Wiedział o tym, Armand już to mu mówił. Czuł, że on
również nie chciał o tym rozmawiać, dlatego tylko wyciągnął rękę i objął go w
pasie. Już dawno nie było między nimi takiej bliskości. Dopiero teraz zauważył,
jak bardzo mu jej brakowało. Przysunął się na tyle, by wyczuć na twarzy żar
jego oddechu. Armand był bardzo silnym i twardym mężczyzną, ale teraz, kiedy
Marius znajdował się tak blisko, poczuł się zupełnie bezbronny. Przechylił
lekko głowę, a jasnowłosy musnął ostami jego wargi, wsuwając między nie język.
Armand pogłębił szybko pocałunek. Nigdy nie mógł porównać pocałunku ze zwykłym
śmiertelnikiem do dotyku warg Nieśmiertelnych. Ten dreszcz przenikał całe jego
ciało, czuł się prawie tak samo, jak za czasów, kiedy nie był jeszcze wampirem.
Gdy był zwykłym, wątłym człowiekiem, nie mógł tego wszystkiego ogarnąć. Tym
razem było tak samo. Powrót myślami do dawnych lat był dlań jak nabranie w
płuca świeżego powietrza. Język Mariusa poruszający się w jego ustach niczym
wąż, jego duża, lecz smukła dłoń wplatająca się w jego czarne włosy… Ten
delikatny gest sprawił, że serce w nim drżało. Jak za starych, dobrych czasów,
kiedy nie musiał martwić się o krew, aby przeżyć.
-
Zupełnie jak dawniej – mruknął
Marius, gładząc Armanda po policzku. – Dobrze
czasem wrócić do nich myślami, ale życie jest życiem. Musimy pozostać poza
czasem, tylko wtedy jesteśmy w stanie pogodzić się z nieśmiertelnością. To
najważniejsza nauka.
Pochylił
się znów i przyłożył wargi do szyi czarnowłosego. Bardzo chciał poczuć smak
jego krwi, jej drażniący aromat i gorąco. Ograniczył się jednak do przesunięcia
językiem po jego lekko wypukłej tętnicy. Czuł lekkie pulsowanie, które
sprawiło, że musiał wbić kły w szyję Armanda. Ledwo tylko gorący strumień krwi
dotknął jego języka, poczuł rozchodzące się po całym ciele rozkoszne ciepło.
Jedną rękę oparł po drugiej stronie jego szyi, drugą zaś objął go w pasie. Armand
siedział spokojnie, ignorując ból, przyjmując tylko przyjemny uścisk warg
Mariusa. Obaj czuli tę ilość przeróżnych zapachów, wykrywalną tylko przez
wampiry. Jasnowłosy szybko zatamował gwałtowny strumień swoją krwią. Armand
znów wyglądał na nietkniętego, jego skóra była jak z zimnej porcelany. Przez chwilę
przyglądał się swojemu Mistrzowi błyszczącymi oczami. Dopiero po jakiejś
minucie zapytał:
-
Dlaczego to zrobiłeś?
Marius
spuścił na chwilę wzrok.
-
Chciałem poczuć się, jak dawniej.
Słabość. Ze wszystkich wampirów ty intrygowałeś mnie najbardziej, Armandzie
– odparł z lekkim, nieco łobuzerskim uśmiechem, który zupełnie nie pasował do
jego dostojeństwa. – Nie mogłem cię
pojąć, nawet, kiedy byłeś jeszcze śmiertelny. Taki książę…
-
Tak, wiem. Sophie też jest po prostu
przedziwną osobą. Starsi nie mogą objąć jej rozumem, ja, przyznam się, też
czasami nie nadążam za nią. Dlatego będą nas dręczyć i kontrolować. Oni są
spokojni, opanowani, a Sophie… zupełne przeciwieństwo! Chciałbym chociaż trochę
wynagrodzić jej moją nieobecność i oszczędzić wstydu.
-
Zobaczę, co się da zrobić – mruknął
Marius, uśmiechnął się znów i wzbił się w powietrze.
Wiedział,
że tak prędka zmiana położenia w locie nie służy organizmowi, ale chciał jak
najszybciej znaleźć się już w Londynie. Nie po to, by znaleźć się blisko
Sophie. Była w Kairze, koncertowała. Lubił po prostu tamte okolice. Lecąc tak w
chłodzie, rozmyślał. Armand pomyślnie zdał egzamin. Naprawdę zależało mu na
kontaktach z czarnowłosą. Na kontaktach oraz jej szczęściu. Słusznie postąpił,
nie mieszając jej w całą sprawę. Teraz potrzebowała spokoju, zwłaszcza po tych
łowcach wampirów. Wojna pomiędzy zwolennikami Lorda Voldemorta a Harrym
Potterem niepotrzebnie przeszkadzała i odciągała ją od spraw Nieśmiertelnych,
które można było załatwić od razu, zanim się jeszcze skomplikują. Z
doświadczenia wiedział, że rzeczy odłożone na później, zapomniane były
niedobre. Starsi nie lubili, kiedy dotyczyły one młodych wampirów, zapominali,
że sami byli kiedyś takimi samymi młokosami. Byli zatopieni we własnych
zasadach, wspomnieniach… żyli nimi, nie myśląc o płynącym czasie i przyszłości.
Szybko
dotarł do Londynu. Krew Armanda nie zaspokoiła jego pragnienia, tylko jeszcze
bardziej je rozbudziła, lekko tylko ogrzewając skórę. Było ciemno, ulice
praktycznie puste. Tam, gdzie wylądował, nie świeciły się ani budynki, ani
lampy. Ludzie, których mijał, przemykali szybko. Lubił takie niebezpieczne,
zgniłe miejsca, gdzie szwendali się groźni rabusie lub cwaniaki, zaczepiający
każdego, kto obok nich przechodził. Szybko podszedł do niego zataczający się
nieznacznie mężczyzna z krótko ostrzyżonymi, ciemnymi włosami, krzywym, dawno
temu złamanym nosem. Szturchnął Mariusa i zażądał bełkotliwą angielszczyzną
pieniędzy. W dłoni ściskał ostry, poplamiony ziemią nóż. Wampir bez problemu
chwycił go za ramię, okręcił w miejscu i przyciągnął do siebie. Był w jego
objęciach jak dziecko, bezbronne i słabe. Nie minęła sekunda, jak Marius wbił
kły w gorącą, pulsującą tętnicę na jego szyi. Krew trysnęła gwałtownym
strumieniem prosto go jego gardła. Wyczuł w niej lekki posmak taniego alkoholu,
ostrego sosu do hamburgerów, pomieszany z nieprzyjemną wonią papierosów.
Zignorował to jednak, jego ofiary przeważnie należały do grona śmierdzących, pijanych
rabusiów. Liczyła się tylko przesycona złem, gorąca, odżywcza krew. Silne usta
zacisnęły się, aby nie uronić ani kropelki. Walące w piersi mugola serce powoli
ustawało, ale on nadal rozpaczliwie próbował mu się wyrwać. Marius oderwał kły
od jego szyi z głośnym mlaśnięciem i oblizał wargi, a śmiertelnik ostatni raz
drgnął impulsywnie i zesztywniał. Wampir upuścił jego ciało na chodnik i minął
je bez chociażby zaszczycenia go spojrzeniem. Mógł bez problemu dostać się do
swojego mieszkania w Londynie lecąc lub po prostu teleportując się, ale on, po
tylu latach upraszczania sobie życia, wolał zachować się tak, jak zwyczajny
człowiek, którym przecież nigdy nie był. Lubił czuć pod stopami twardy grunt
chodnika.
Dotarł
do wysokiego, drogiego apartamentu. Jego mieszkanie znajdowało się na
najwyższym piętrze. Szybko wszedł na klimatyzowaną, sterylnie czystą klatkę
schodową, wsiadł do windy i wcisnął duży, plastikowy guzik z numerem
dwadzieścia. Winda ruszyła z lekkim szarpnięciem, zatrzymała się dopiero po
jakiejś minucie. Marius otworzył drzwi za pomocą jednej myśli i wkroczył do
środka. Dawno tam nie był, ale używał tego mieszkania tylko do spania podczas
dni. Rzadko bywał w Londynie, wolał swoje ukochane Włochy. Tam się wychował
jako Nieśmiertelny, miał swoją akademię…
Świt
zbliżał się prędko, niebo bladło. Marius miał zaledwie kilka minut na
przygotowanie sypialni, ale to nie był problem. Zaciągnął w oknach długie do
ziemi, ciemnoniebieskie zasłony, przewiesił swój aksamitny, czerwony płaszcz
przez oparcie lakierowanego krzesła i otworzył wieko nakrytej satynową narzutą
trumny. Wszedł do środka i ułożył się wygodnie pośród miękkiego, szarego
jedwabiu. Ledwo wieko się zatrzasnęło, Mariusa ogarnęło paraliżujące zmęczenie.
Nasycony i ogrzany przez wypitą dopiero co krew, zapadł w głęboki sen.
~*~
Postanowiłam
odbiec nieco od fabuły „Pottera” i opisać zdarzenia, które toczą się pomiędzy
Nieśmiertelnymi. Wiem, że narobiło się jeszcze więcej tajemnic, ale ja to lubię
xD Stworzyłam wczoraj specjalną podstronę, aby wszystko było poukładane. Nazywa
się „Menu”, serdecznie zapraszam, są tam wypisane wszystkie wątki. Aby ten
rozdział przepisać, musiałam odwołać sesję, ale chyba warto było. Przepraszam
za ten mega opis pod koniec xD Jak się podoba szablon? Dedykacja dla fear :*