21 lipca 2011

Rozdział 304

         Urocze uliczki Paryża lśniły w sierpniowym deszczu. Ładne, uliczne lampy rzucały na nie żółte światło. Mimo że niebo było atramentowo czarne, bez żadnej chmurki, upstrzone milionami gwiazd,  przez światła miast nie było tego widać. Mężczyzna w czarnej pelerynie przechadzał się powoli chodnikiem, rozglądając się dookoła w taki sposób, jakby życie Paryżan się w ogóle nie liczyło. Jakby czas się dla niego zatrzymał i nie dotyczył go. Wysoki, dziewiętnastowieczny cylinder tkwił mu na głowie, jacyś pojedynczy ludzie, których mijał, odwracali głowy i wodzili za nim wzrokiem z rozbawieniem na twarzach. Ale on to ignorował. Miał na celu jeden budynek, który właśnie majaczył gdzieś w oddali. Nie rzucał się w oczy, był podobny do wszystkich szarych, starych kamienic. Obrzeża miasta wyglądały naprawdę czarująco. Ale on był na to wszystko ślepy. Liczył się tylko ten budynek.
Przebiegł przez przejście i dopadł do drzwi. Widniała na nich ozdobna tabliczka z napisem Zamknięte, ale on mimo wszystko nacisnął ładną, miedzianą klamkę i wszedł do środka. Znalazł się w dawno nieużywanym teatrze. Siedzenia obite były czerwonym, bardzo starym perkalem, drewno rzeźbione było w osiemnastowiecznym stylu, po środku zaś, aż pod scenę, wiódł szkarłatny, zakurzony dywan. Ścianę pokrywała ciemna, pozłacana, aksamitna tapeta w róże i kwiaty, na drewnianej, niskiej scenie zaś stały ozdoby i dekoracje sprzed ponad stu lat. Z sufitu zwieszał się wielki, bogato zdobiony żyrandol na świece. Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, natychmiast zapłonęły wysokim płomieniem, mimo że tkwiły tam tylko same wypalone już dawno temu, zakurzone ogarki. Szybkim krokiem przeszedł przez całą długość sali, wskoczył na drewnianą scenę i zniknął za kartonową kolumną. Okazało się, że znajdowały się tam, ukryte dodatkowo za starą, grubą zasłoną drzwi. Było tam przejście i wąskie, wyślizgane schody prowadzące stromo w dół. Świece przytwierdzone do kamiennej, nierównej ściany natychmiast zapłonęły jasno. Zbiegł do wąskiego, wykładanego granitem korytarza, w którym znajdowały się jedyne, drewniane, ale bardzo mocne drzwi. Nie posiadały dziury na klucz ani nawet klamki, tylko mały otwór z żelazną podstawką. Mężczyzna ruszył ku nim, jakby doskonale wiedział, co należy zrobić. Podwinął rękaw czarnej szaty i zbliżył dłoń do ust. Nie minęła sekunda, a przysunął rękę do owego otworu. Skapnęła do niej mała kropla krwi. Rozległ się chrobot, który poniósł się echem po opustoszałym korytarzu. Drzwi otworzyły się na całą szerokość. Mężczyzna wszedł przez nie. Znalazł się w ogromnej, ciemnej sali. Podłoga wyłożona była czarnym granitem, ściany zaś – zwykłym kamieniem. Wisiały na nich dramatyczne obrazy przedstawiające głównie czarne jak smoła diabły, upadłe anioły z czarnymi, postrzępionymi skrzydłami i krzyczące, trawione przez żarłoczne płomienie dusze.
Na początku wydawałoby się, że jest w komnacie zupełnie sam, ale nie. Gdzieś z tyłu pojawiło się maleńkie, żółte światełko, w którego blasku zauważył nieprzeniknioną, upiornie bladą twarz przypominającą maskę, niewyrażającą żadnych emocji.
- Armand – przemówił do niego po francusku mężczyzna trzymający świecę. – Jesteś już. Myśleliśmy, że nie przyjdziesz.
- Powiem szczerze, zadziwiło mnie to, że postanowiliście wznowić spotkania – odparł gość, zdejmując cylinder. – Ale po co? I dlaczego zostałem wezwany? Jest mnóstwo wampirów, które należą do tego zgromadzenia, a ja nie widzę tutaj nawet połowy z nich.
Jego ciemne, wielkie oczy spoczęły przez kilka sekund na każdej z dziesięciu nieprzeniknionych twarzach kobiet i mężczyzn zgromadzonych w komnacie. Marius odłożył świecę na mały, drewniany, lakierowany stolik w kształcie koła, a płomień nagle rozjarzył się silniejszym blaskiem. Jego twarz, która zawsze coś wyrażała, tym razem była całkiem pusta i kamienna.
- Zostałeś wezwany tylko ty, ponieważ nikt z nas nie ma problemów ze swoim pisklęciem – odparł, przyglądając mu się uważniej. Za jego plecami reszta Nieśmiertelnych skinęła sztywno głowami. Armand przewrócił teatralnie oczami. Miał już dość tego ciągłego wypominania mu. Sophie to, Sophie tamto. Co zdarzyło się tym razem?
- Wydaje mi się, że jeżeli chodzi o jej przemianę, to omówiliśmy to z Radą – odparł powoli, nie odwracając wzroku od nieruchomych oczu Mariusa. Nie mógł spenetrować jego myśli, ale domyślał się, że osobą, która zwołała to spotkanie była Daphne*. Siedziała w fotelu w najmroczniejszym kącie i przyglądała mu się spode łba. W półmroku lśniły tylko jej wielkie, zielone oczy.
- Owszem, ale nie zaprzeczysz, że nie chcemy stracić Sophie tak łatwo. To dobre dziecko, ale zagubione. Nigdy nie będzie takie jak my, byłem w stanie się o tym przekonać, za wcześnie została przemieniona – rzekł jasnowłosy. Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale nagle Daphne poderwała się ze swojego fotela i wkroczyła w krąg słońca. Ubrana była w długą, czarą szatę i ciemnoczerwony, wyszywany diamentami żabot, na smukłych, białych dłoniach miała cienkie, czarne, aksamitne rękawiczki. Jej ciemne, sięgające niemalże łopatek włosy lśniły w półmroku.
- Nie mamy wątpliwości, kto dopuścił do tego, że ona teraz jest jaka jest – oświadczyła wyniosłym tonem, przechadzając się tam i z powrotem. Jej słowom wtórował tylko ostry stukot szpilek.
- Zrozum, musiałem to zrobić, ona by umarła – warknął Armand, a jego oczy rozbłysły groźnie. – Jak nam zamierzacie pomóc? Nie potrzebujemy tego, damy sobie radę sami.
Z cienia wyszedł jeszcze jeden mężczyzna. Miał ciemne, krótkie włosy i był bardzo wysoki, w przeciwieństwie do pozostałych, ubrany w nowoczesne dżinsy, lekko poprzecierane, eleganckie, skórzane buty i białą koszulę z kołnierzem. Z kieszeni wystawały mu okulary przeciwsłoneczne. Na jego widok oczy Armanda lekko się zwęziły.
- Najwidoczniej nie masz pojęcia, co jej grozi. Jej i tobie. Jeśli za dziesięć lat Sophie się nie przemieni…
- Wiem, jaka jest stawka. Ale musimy jej całkowicie zaufać. Sanguini, już wystarczająco wtrąciłeś się w jej wychowanie, kiedy mnie nie było. Obeszłoby się bez twojej pomocy – przerwał mu drżącym z gniewu głosem Armand. Miał już tego dosyć. Nieśmiertelni wciąż wtrącający się w jego sprawy, wciągający Sophie w świat tak niebezpieczny… Była zbyt słaba, żeby dać sobie z tym radę. Dopóki jej ciało starzało się i mogło umrzeć od odniesionych ran, nie można było wciągać jej w to całe bagno. Zwłaszcza tu, we Francji.
Sanguini uśmiechnął się zniecierpliwiony, błyskając kłami i odwrócił się w stronę siedzących w fotelach wampirów. Nie odzywali się, wciąż przyglądając się Armandowi z kamiennymi twarzami. Ten opadł na obite perkalem krzesło i westchnął, zrezygnowany. Sanguini rozłożył ze zrezygnowaniem ręce.
- Nie mówimy tylko o tym. Jako zacna rasa Nieśmiertelnych nie powinniśmy mieszać się w sprawy czarodziejów. Już mniejsza o to, że są to zwykli śmiertelnicy – przemówiła piękna, ciemnowłosa dziewczyna. Była z całej grupy najbardziej spokojna i opanowana. – Ale jeśli już to robimy… Wiem, że ty, Armandzie, poprzez znajomość z Sophie, widujesz się też z Lordem Voldemortem. Już niedługo nastąpi coś gorszego, niż jego odrodzenie. Mamy tego wszystkiego dosyć i nie chcemy, żeby między kolejnymi czarownikami wybuchła taka straszna wojna.
Armand uniósł ciemne, gęste brwi. Szybkim ruchem odgarnął sobie czarne, długie włosy z czoła, czując narastający gniew. Nie miał już siły wykłócać się z nimi. Oparł głowę o miękkie oparcie i powiedział:
- Dobrze. W takim razie co mamy robić. Mam już dość robienia cyrków z tego, że Sophie nie jest w pełni wampirem.
Isabel wymieniła szybkie spojrzenie z Daphne i starszym wampirem z ostrą, kozią bródką. Nie chciała przewodzić temu spotkaniu, ale to ona wiedziała najwięcej. Nie dość, że miała dużo wiadomości, to jeszcze potrafiła przewidzieć przyszłość. Może nie tak dokładnie, jak potrafili to robić czarodzieje, ale taki otrzymała dar. Potrafiła zobaczyć jakieś przebłyski, usłyszeć coś… Nie chciała tego wieczora żadnych kontaktów z Mariusem. Ten postanowił nie wtrącać się już. Wolał pozostać bezstronny. Bardzo zależało mu na dobrych stosunkach z Armandem. Ta sprawa bezpośrednio go nie dotyczyła, więc nie chciał się wtrącać i narzucać im swoje racje.
- Skoro nie możemy, póki co, poradzić na pewne sprawy, zróbmy przynajmniej coś w kierunku pomocy naszym – stwierdziła Isabel z napięciem malującym się na twarzy. Jej maskowaty wyraz zniknął natychmiast. Daphne westchnęła ciężko, ze zniecierpliwieniem.
- To fakt, możemy – przyznała. – Jestem pewna, że któreś z nas ma jakiegoś śmiertelnika, którego zamierza przemienić. Możemy pozwolić zrobić to Sophie, kiedy już trochę podrośnie. Za dwa, trzy lata…
- Nie będzie chciała – przerwał jej Armand, zaciskając obie pięści. – Ona też ma swojego śmiertelnika, tyle że…
- On nie chce? – wpadła mu w słowo Isabel z uśmiechem triumfu na ustach. – Dla mnie od samego początku branie pod opiekę tak nieobliczalnego dziecka było po prostu głupotą. Nieodpowiedzialnością. Mówiłam ci… powtarzałam… od samego początku były z nią problemy. Pomijam oczywiście jej charakter, to tylko jedna z bardzo wielu wad. Jej rozchwianie emocjonalne, magia, nad którą nie panuje… Mogłabym wymieniać do rana.
Armand trzasnął zaciśniętą pięścią w drewniany podłokietnik. Miał naprawdę dość. Kochał swoją uczennicę, a obrażanie jej, nawet przez Isabel działało mu na nerwy. Najbardziej jednak czuł się pokrzywdzony przez to, że Marius miał podobny problem, ale nikt jakoś nie zawracał mu głowy. Wstał i zaczął krążyć po sali, zastanawiając się nad jakimś szybkim rozwiązaniem. Nie stał przed Wielką Radą Nieśmiertelnych, ale czuł się w podobny sposób naciskany.
- Mamy z Sophie jeszcze całe dziesięć lat. Jej śmiertelnik musi dojrzeć do takiej decyzji, a jeśli tego nie zrobi… cóż, Sophie przemieni go siłą – stwierdził po kilku minutach milczenia, które przerywał tylko stukot jego wysokich, lśniących butów. – To nie jest zakazane. Powiem szczerze, wolałbym, żeby wybrała sobie innego, ale jest dorosła. To jej decyzja.
Powstał, ubrał cylinder na głowę i opuścił komnatę. Nie chciał już widzieć tej nocy żadnego wampira. Przeszedł przez korytarz, wbiegł schodami na górę i wydostał się nareszcie na zewnątrz. Teatr zamykał się automatycznie od bardzo wielu lat, nikt jakoś nigdy nie troszczył się o to, czy drzwi będą otwarte czy też zaryglowane.
Świeże, chłodne powietrze uderzyło go w twarz, kiedy wyszedł na ulicę. Czuł w sobie naglące pragnienie krwi, chciał teraz ukojenia. Gorące, żywe serce… to było coś, czego potrzebował. Szybko wypatrzył zataczającego się śmiertelnika. Był to mężczyzna w wieku mniej więcej trzydziestu czterech lat, mocno pijany, bez dachu nad głową. Nocami, kiedy nie szlajał się w poszukiwaniu alkoholu, sypiał na dworcach, dopóki nie obudziła go mugolska policja i nie kazała się mu wynosić. Był już mocno podpity, ale wciąż było mu mało. Armand czuł nałóg bijący od niego silną, gorącą falą. Praktycznie bezszelestnie podszedł do niego. Mężczyzna nawet go nie zauważył, nawet gdyby wampir był zwykłym człowiekiem nieposiadającym nadludzkich mocy. Chwycił go mocno za ramię i przyciągnął do siebie. Mugol zatoczył się, ale w ramionach Armanda był bezpieczny. Bezpieczny. Przez chwilę rozkoszował się jego żywym zapachem. Była to mieszanina szybko płynącej krwi, alkoholu i brudu, ale zignorował to. Błyskawicznie odnalazł tętnicę na jego szyi i zatopił w niej kły. Gorąca krew trysnęła mu prosto do gardła pulsującym strumieniem. Serce waliło mi w piersi, śmiertelnik zaś, w rozpaczliwej próbie ratunku zaczął się wyrywać. Nic mu z tego nie wyszło, wampir szybko skończył pić, zanim jeszcze mugol padł na mokry chodnik, wstrząsany przedśmiertnymi drgawkami. Armand oblizał wargi. Już było po wszystkim. Mimo zaspokojonego pragnienia, poczuł senność. Musiał natychmiast położyć się do trumny. Wzbił się w powietrze, szeleszcząc połami swojego długiego, czarnego płaszcza niczym wielki, czarny kruk.

Tymczasem w starym teatrze wszyscy zaczęli zbierać się do wyjścia. Mieli swoje sprawy, a bez Armanda nie było sensu dłużej ciągnąć tego spotkania. Daphne opuściła budynek jako pierwsza, jasnowłosy zaś pobiegł za nią. Wsunęła smukłe dłonie do kieszeni płaszcza, śledząc uważnie zielonymi oczami każdy ruch Mariusa, który zapinał powoli swój czerwony, aksamitny płaszcz. Uliczka lśniła, a Daphne wyczuła tu lekki, lecz intensywny aromat krwi. Ktoś tu kogoś zamordował i nie był to zwykły człowiek. Mordercą był taki sam Nieśmiertelny jak ona, ofiarą zaś…
Kilka kroków dalej leżało porzucone, stygnące już ciało mugola. Daphne podeszła do niego i przewróciła zwłoki stopą.
- Armand tu był. Nawet nie posprzątał. To spotkanie naprawdę musiało wyprowadzić go z równowagi – mruknęła, kiedy Marius również pochylił się nad martwym mężczyzną.
- On zawsze był bardzo emocjonalny, to fakt. Isabel nie powinna tak naciskać. Może faktycznie za bardzo się wtrącamy? To jest problem jego i Sophie – stwierdził jasnowłosy wampir. Minęli już ciało mugola i szli teraz powoli, wdychając świeżą woń miasta po burzy.
- Ale nasz wstyd. Wyobraź sobie, co powie Rada! A jak dowiedzą się o tym Rodzice? Pamiętasz, co było, kiedy rozrzucono prochy Seleny? – w jej głosie zabrzmiał prawdziwy przestrach, oczy rozszerzyły się automatycznie. Marius zaśmiał się cicho. Owo wspomnienie nie należało do najradośniejszych, ale on nie należał do osób, które się zbytnio przejmowały. Ani za życia, ani po otrzymaniu Mrocznej Krwi. Poza tym rozbawiło go mniemanie Daphne, że Pierwsi Rodzice o niczym nie wiedzą. Oni znają już odpowiedź na pytanie, zanim uformuje się ono w głowie człowieka.  
- Moja droga Daphne, pomoc ze strony Nieśmiertelnych jest jak najbardziej potrzebna, ale czy jest sens angażować w to Wielką Radę czy Société Vampires? Nie sądzę, by Armand życzył sobie takiego rozgłosu. Owszem, wszyscy Starsi znają całą sprawę od dawna, ale nie ma potrzeby o tym non-stop mówić. Dajmy temu spokój. Nic się przecież takiego nie stało – powiedział nienaturalnie spokojnym głosem, patrząc prosto przed siebie. – Sophie niedługo przemieni swojego śmiertelnika… Nie zapominajmy, że wciąż jest jeszcze bardzo młoda, dopiero miesiąc temu osiągnęła pełnoletniość. Musi do pewnych rzeczy dojrzeć, bo później nie poradzi sobie z nieśmiertelnością. Chcesz, żeby skończyła tak, jak Borys?
Dziewczyna momentalnie zwróciła na niego wzrok. W jej dużych, jasnych oczach pojawiło się przerażenie pomieszane ze zdziwieniem. Nie podejrzewała nawet przez chwilę, że Marius wspomni o nim. Rana była jeszcze zbyt świeża, by mogła rozmawiać o tym mężczyźnie. Szybko odwróciła głowę, by ukryć krwawe łzy lśniące szkarłatem w jej oczach.
- To jest zupełnie inny przypadek – mruknęła, wycierając dyskretnie nos. – Nie mówmy o tym. Już wystarczająco upokorzeń musiałam znieść. I jeszcze te słowa Isabel… Dosyć, mówimy o Armandzie i jego dziecku.
Marius postanowił nie naciskać. Wiedział o wiele więcej, niż się Daphne wydawało, ale nie dał tego po sobie poznać. Z ochotą zmienił temat.
- Spotkałaś kiedyś Sophie? – zapytał znienacka nieco weselszym tonem. Kiedy ciemnowłosa pokręciła przecząco głową, dodał: - No właśnie, a powinnaś. Gdyby ci wszyscy Starsi byli łaskawi zniżyć się do poziomu młodych wampirów i porozmawiali z nimi, byłoby o wiele mniej problemów.
- Nowych Nieśmiertelnych jest mnóstwo, wątpię, by choć połowa z nich przeżyła przynajmniej jedno ludzkie życie. Z Sophie może być tak samo. Zbyt szybko zmienia się świat, a przecież wiesz, że jesteśmy z natury sentymentalni – stwierdziła Daphne.
Jej serce waliło mocno, nie spodziewała się, że usłyszy tak dawno już zapomniane, zakurzone imię Borysa. Za dużo związanych z nim było emocji, zbyt wiele wspomnień… Nie chciała już o nim myśleć, ale wciąż siedział w jej głowie. Bardzo wiele lat musiało minąć, żeby mogła już żyć normalnie. Albo przynajmniej egzystować. Bez jego twarzy przed oczami i dręczących niemiłosiernie wspomnień.
- Tak, jest możliwe, że żadne z nich nie przeżyje końca stulecia – przyznał Marius, zatrzymując się gwałtownie. – Ale zapominasz, że to za twojej młodości ludzie byli dekadentami. A ci tutaj… gnają za rozwojem. No, Daphne, zobaczymy się później.
Uniósł lekko głowę i wystrzelił w powietrze. Pęd rozwiał mu włosy, ale on tego nawet nie poczuł. Krwi nie pił już od kilkunastu nocy, był zimny i nieczuły na jakiekolwiek zmiany temperatury. Leciał tak przez kilka minut, krążąc nad Paryżem i wypatrując potencjalnej ofiary. W końcu dojrzał jakąś ciemną sylwetkę siedzącą na jednym z żelaznych szczebli Wieży Eiffla. Nie był to żaden śmiertelnik, tylko Armand. Głowę miał pochyloną, oczy utkwione w ziemi, nisko pod jego dyndającymi w powietrzu stopami. Nawet nie zareagował na to, że Marius usiadł obok niego. Przez długi moment nie odzywali się do siebie. Jasnowłosy czuł natarczywy zapach krwi szeleszczącej w żyłach towarzysza. W końcu wychylił się lekko i założył mu kosmyk czarnych włosów za ucho.
- Ach, synu, wiedziałem od samego początku, że będziesz porywczy, ale nie myślałem, że aż tak – westchnął. Armand podniósł głowę i spojrzał na niego.
- Nie nad moją porywczością, lecz nad bezmyślnością Starszych się zastanawiaj – odpowiedział cicho. W jego głosie brzmiała słabo skrywana gorycz. – Znasz Sophie. I znasz mnie. Dlaczego stoisz wciąż na ziemi niczyjej? Dlaczego nam nie pomożesz? Jesteś o wiele starszy, mógłbyś przekonać ich wszystkich, żeby się nie wtrącali! Po co to całe zamieszanie dookoła mojej osoby? A ten cały Sanguini… To już przesada. Nie dość, że dawniej wtrącał się w wychowanie Sophie, w jej nauczanie, to jeszcze teraz zachowuje się, jakby miał coś w tej sprawie do powiedzenia!
- Nie zapominaj, że nie było cię w czasie dla niej najważniejszym – zauważył spokojnie Marius tonem tak beznamiętnym, jak tylko się dało. Nie chciał, żeby Armand pomyślał, że mu wypomina tę długoletnią nieobecność. Już raz ich rozmowa na ten temat skończyła się ostrą sprzeczką. Nie miał ochoty na kolejną. Ciemnowłosy odwrócił głowę i na powrót utkwił wzrok w czubkach swoich butów.
- To fakt, zawiodłem nie tylko Sophie, ale i Starszych. Zawiodłem Rodziców… Ale to nie jest powód, żeby sprawować nade mną kontrolę! Wycierpiałem już dosyć. Co, myślisz, że mi też nie było ciężko? Myślisz, że chciałem rozstać się z moim nowym dzieckiem? – rzekł w końcu.
Marius pokiwa z uznaniem głową. Wiedział o tym, Armand już to mu mówił. Czuł, że on również nie chciał o tym rozmawiać, dlatego tylko wyciągnął rękę i objął go w pasie. Już dawno nie było między nimi takiej bliskości. Dopiero teraz zauważył, jak bardzo mu jej brakowało. Przysunął się na tyle, by wyczuć na twarzy żar jego oddechu. Armand był bardzo silnym i twardym mężczyzną, ale teraz, kiedy Marius znajdował się tak blisko, poczuł się zupełnie bezbronny. Przechylił lekko głowę, a jasnowłosy musnął ostami jego wargi, wsuwając między nie język. Armand pogłębił szybko pocałunek. Nigdy nie mógł porównać pocałunku ze zwykłym śmiertelnikiem do dotyku warg Nieśmiertelnych. Ten dreszcz przenikał całe jego ciało, czuł się prawie tak samo, jak za czasów, kiedy nie był jeszcze wampirem. Gdy był zwykłym, wątłym człowiekiem, nie mógł tego wszystkiego ogarnąć. Tym razem było tak samo. Powrót myślami do dawnych lat był dlań jak nabranie w płuca świeżego powietrza. Język Mariusa poruszający się w jego ustach niczym wąż, jego duża, lecz smukła dłoń wplatająca się w jego czarne włosy… Ten delikatny gest sprawił, że serce w nim drżało. Jak za starych, dobrych czasów, kiedy nie musiał martwić się o krew, aby przeżyć.
- Zupełnie jak dawniej – mruknął Marius, gładząc Armanda po policzku. – Dobrze czasem wrócić do nich myślami, ale życie jest życiem. Musimy pozostać poza czasem, tylko wtedy jesteśmy w stanie pogodzić się z nieśmiertelnością. To najważniejsza nauka.
Pochylił się znów i przyłożył wargi do szyi czarnowłosego. Bardzo chciał poczuć smak jego krwi, jej drażniący aromat i gorąco. Ograniczył się jednak do przesunięcia językiem po jego lekko wypukłej tętnicy. Czuł lekkie pulsowanie, które sprawiło, że musiał wbić kły w szyję Armanda. Ledwo tylko gorący strumień krwi dotknął jego języka, poczuł rozchodzące się po całym ciele rozkoszne ciepło. Jedną rękę oparł po drugiej stronie jego szyi, drugą zaś objął go w pasie. Armand siedział spokojnie, ignorując ból, przyjmując tylko przyjemny uścisk warg Mariusa. Obaj czuli tę ilość przeróżnych zapachów, wykrywalną tylko przez wampiry. Jasnowłosy szybko zatamował gwałtowny strumień swoją krwią. Armand znów wyglądał na nietkniętego, jego skóra była jak z zimnej porcelany. Przez chwilę przyglądał się swojemu Mistrzowi błyszczącymi oczami. Dopiero po jakiejś minucie zapytał:
- Dlaczego to zrobiłeś?
Marius spuścił na chwilę wzrok.
- Chciałem poczuć się, jak dawniej. Słabość. Ze wszystkich wampirów ty intrygowałeś mnie najbardziej, Armandzie – odparł z lekkim, nieco łobuzerskim uśmiechem, który zupełnie nie pasował do jego dostojeństwa. – Nie mogłem cię pojąć, nawet, kiedy byłeś jeszcze śmiertelny. Taki książę…
- Tak, wiem. Sophie też jest po prostu przedziwną osobą. Starsi nie mogą objąć jej rozumem, ja, przyznam się, też czasami nie nadążam za nią. Dlatego będą nas dręczyć i kontrolować. Oni są spokojni, opanowani, a Sophie… zupełne przeciwieństwo! Chciałbym chociaż trochę wynagrodzić jej moją nieobecność i oszczędzić wstydu.
- Zobaczę, co się da zrobić – mruknął Marius, uśmiechnął się znów i wzbił się w powietrze.
Wiedział, że tak prędka zmiana położenia w locie nie służy organizmowi, ale chciał jak najszybciej znaleźć się już w Londynie. Nie po to, by znaleźć się blisko Sophie. Była w Kairze, koncertowała. Lubił po prostu tamte okolice. Lecąc tak w chłodzie, rozmyślał. Armand pomyślnie zdał egzamin. Naprawdę zależało mu na kontaktach z czarnowłosą. Na kontaktach oraz jej szczęściu. Słusznie postąpił, nie mieszając jej w całą sprawę. Teraz potrzebowała spokoju, zwłaszcza po tych łowcach wampirów. Wojna pomiędzy zwolennikami Lorda Voldemorta a Harrym Potterem niepotrzebnie przeszkadzała i odciągała ją od spraw Nieśmiertelnych, które można było załatwić od razu, zanim się jeszcze skomplikują. Z doświadczenia wiedział, że rzeczy odłożone na później, zapomniane były niedobre. Starsi nie lubili, kiedy dotyczyły one młodych wampirów, zapominali, że sami byli kiedyś takimi samymi młokosami. Byli zatopieni we własnych zasadach, wspomnieniach… żyli nimi, nie myśląc o płynącym czasie i przyszłości.
Szybko dotarł do Londynu. Krew Armanda nie zaspokoiła jego pragnienia, tylko jeszcze bardziej je rozbudziła, lekko tylko ogrzewając skórę. Było ciemno, ulice praktycznie puste. Tam, gdzie wylądował, nie świeciły się ani budynki, ani lampy. Ludzie, których mijał, przemykali szybko. Lubił takie niebezpieczne, zgniłe miejsca, gdzie szwendali się groźni rabusie lub cwaniaki, zaczepiający każdego, kto obok nich przechodził. Szybko podszedł do niego zataczający się nieznacznie mężczyzna z krótko ostrzyżonymi, ciemnymi włosami, krzywym, dawno temu złamanym nosem. Szturchnął Mariusa i zażądał bełkotliwą angielszczyzną pieniędzy. W dłoni ściskał ostry, poplamiony ziemią nóż. Wampir bez problemu chwycił go za ramię, okręcił w miejscu i przyciągnął do siebie. Był w jego objęciach jak dziecko, bezbronne i słabe. Nie minęła sekunda, jak Marius wbił kły w gorącą, pulsującą tętnicę na jego szyi. Krew trysnęła gwałtownym strumieniem prosto go jego gardła. Wyczuł w niej lekki posmak taniego alkoholu, ostrego sosu do hamburgerów, pomieszany z nieprzyjemną wonią papierosów. Zignorował to jednak, jego ofiary przeważnie należały do grona śmierdzących, pijanych rabusiów. Liczyła się tylko przesycona złem, gorąca, odżywcza krew. Silne usta zacisnęły się, aby nie uronić ani kropelki. Walące w piersi mugola serce powoli ustawało, ale on nadal rozpaczliwie próbował mu się wyrwać. Marius oderwał kły od jego szyi z głośnym mlaśnięciem i oblizał wargi, a śmiertelnik ostatni raz drgnął impulsywnie i zesztywniał. Wampir upuścił jego ciało na chodnik i minął je bez chociażby zaszczycenia go spojrzeniem. Mógł bez problemu dostać się do swojego mieszkania w Londynie lecąc lub po prostu teleportując się, ale on, po tylu latach upraszczania sobie życia, wolał zachować się tak, jak zwyczajny człowiek, którym przecież nigdy nie był. Lubił czuć pod stopami twardy grunt chodnika.

Dotarł do wysokiego, drogiego apartamentu. Jego mieszkanie znajdowało się na najwyższym piętrze. Szybko wszedł na klimatyzowaną, sterylnie czystą klatkę schodową, wsiadł do windy i wcisnął duży, plastikowy guzik z numerem dwadzieścia. Winda ruszyła z lekkim szarpnięciem, zatrzymała się dopiero po jakiejś minucie. Marius otworzył drzwi za pomocą jednej myśli i wkroczył do środka. Dawno tam nie był, ale używał tego mieszkania tylko do spania podczas dni. Rzadko bywał w Londynie, wolał swoje ukochane Włochy. Tam się wychował jako Nieśmiertelny, miał swoją akademię…
Świt zbliżał się prędko, niebo bladło. Marius miał zaledwie kilka minut na przygotowanie sypialni, ale to nie był problem. Zaciągnął w oknach długie do ziemi, ciemnoniebieskie zasłony, przewiesił swój aksamitny, czerwony płaszcz przez oparcie lakierowanego krzesła i otworzył wieko nakrytej satynową narzutą trumny. Wszedł do środka i ułożył się wygodnie pośród miękkiego, szarego jedwabiu. Ledwo wieko się zatrzasnęło, Mariusa ogarnęło paraliżujące zmęczenie. Nasycony i ogrzany przez wypitą dopiero co krew, zapadł w głęboki sen.

~*~


Postanowiłam odbiec nieco od fabuły „Pottera” i opisać zdarzenia, które toczą się pomiędzy Nieśmiertelnymi. Wiem, że narobiło się jeszcze więcej tajemnic, ale ja to lubię xD Stworzyłam wczoraj specjalną podstronę, aby wszystko było poukładane. Nazywa się „Menu”, serdecznie zapraszam, są tam wypisane wszystkie wątki. Aby ten rozdział przepisać, musiałam odwołać sesję, ale chyba warto było. Przepraszam za ten mega opis pod koniec xD Jak się podoba szablon? Dedykacja dla fear :* 

17 lipca 2011

Rozdział 303

         Od tamtej chwili moje wizyty w Ministerstwie Magii były praktycznie codzienne. Uwielbiałam obserwować zachowanie ludzi, którzy jeszcze rok temu za nic mieli Śmierciożerców, a teraz jawnie się im przymilali. Z początku moja obecność w ministerstwie wzbudzała lekką panikę; Czarny Pan miał rację – byłam dowodem na to, że Lord Voldemort naprawdę przejął władzę w rządzie.
- No widzisz? Mógłbym cię mianować Ministrem Magii, gdybyś tylko chciała – powiedział, kiedy następnego wieczora odwiedził dom Malfoyów. Siedział na wysokim krześle u szczytu stołu, a ja zajęłam miejsce na jego kolanach.
- Nie fatyguj się. Wolę pozostać w cieniu z tobą, wtedy będę bardziej przerażająca – na mojej twarzy pojawił się tajemniczy uśmiech.
- Ty nie chcesz pojawiać się publicznie? Coś takiego…
- Nie przesadzaj, nie chcę się po prostu mieszać w politykę. Śpiewam, to mi wystarczy. Za dwa dni wyjeżdżam, moja kolejna trasa jest już prawie gotowa, nie mogę się doczekać – odparłam i przytuliłam się do jego piersi. Czarny Pan często gdzieś znikał, dlatego nieustannie za nim tęskniłam. Byłam zupełnie sama w tym wielkim domu, nikt nie ośmielał się do mnie odezwać, przynajmniej nowi słudzy, których nie znałam, ci zaś, z którymi mogłam porozmawiać, wciąż gdzieś wychodzili i nie było ich całymi dniami.
- Okropnie mi się tutaj nudzi. Większość po prostu boi się do mnie podejść. Kiedy to się skończy? – zapytałam zbolałym głosem, patrząc na niego błagalnym wzrokiem.
- Nie przejmuj się kochanie, kochanie, już niedługo pójdziesz do Hogwartu, ten rok będzie zupełnie inny, niż pozostałe – odparł, gładząc moje włosy.
- Słyszałam, że dzieci z mugolskich rodzin nie będą mogły pojechać do szkoły, to prawda?
Voldemort milczał przez moment, najprawdopodobniej układając w głowie odpowiedź. W końcu przemówił z dziwnym, cynicznym wyrazem twarzy:
- Muszę przecież wcielić w życie mój plan. Nie mogę być pobłażliwy dla szlam, skoro chcemy położyć kres temu złodziejstwu naszej starożytnej wiedzy i magii. A im wcześniej zaczniemy, tym później będziemy mieć mniej procesów.
Zmierzyłam go badawczym, aczkolwiek rozbawionym wzrokiem.
- Nie powiedziałam, że to jest złe, nie musisz mi się tłumaczyć. Wyjaśnij mi tylko, dlaczego ta ustawa dotyczy tylko nowych uczniów? – spytałam. Byłam bardzo ciekawa tego nowego roku szkolnego, oj, bardzo.
- No cóż, przecież muszą pozostać jakieś szlamy, aby na ich przykładzie pokazywać nieposłusznym uczniom, co się z nimi stanie, jeśli nie zmienią swojego podejścia do nowej władzy. Buntów będzie więcej, niż myślisz, tak to już jest.
Jego ręka przesunęła się kilkakrotnie po moich włosach. Musiałam przyznać mu rację. Mimo że nie było już Dumbledore’a, nie znaczyło to, że ludzi całkowicie opuściła odwaga. Tacy przerażeni i spanikowani będą o wiele bardziej niebezpieczni i nieprzewidywalni. Jak mrówki, nad którymi trzeba zapanować twardą ręką. Znajdzie się oczywiście mnóstwo ludzi, którzy będą nam po prostu donosić, co bardzo Czarnego Pana ucieszy, a mnie zgorszy. Nienawidziłam konfidentów.

*

         Nadszedł dzień koncertu rozpoczynającego moją trzydniową trasę. Miał on się odbyć w Kairze, więc z samego rana Prosper przetransportował mnie do Egiptu. Już kiedyś tam byłem, ale fakt, że gdzieś tutaj znajduje się Wielka Rada Nieśmiertelnych wcale nie ułatwiał mi sprawy. Jedynym pocieszeniem było to, że każdy z członków wcale nie musiał być na stałe przytwierdzony do tronu, a ich Kwatera Główna mogła być obecnie pusta. W końcu wiele razy widziałam Mariusa poza Egiptem, a należał przecież do Rady.
Przechadzając się słonecznymi ulicami Kairu, chroniona cieniem rzucanym przez ozdobną, koronkową parasolkę podziwiałam witryny sklepów, powystawiane stragany z przeróżnymi ozdobami i glinianymi naczyniami, a przede wszystkim ludzi. Mugoli. Uwielbiałam obserwować zachowanie nie-magicznych, jak zresztą większość czarodziejów. Tych było tutaj mnóstwo, to bardzo zaskakujące, ale i zrozumiałe, że w takich miejscach, gdzie miasta nie rozrosły się tak bardzo jak na przykład w Anglii czy Francji, czarodziejów jest więcej. Albo przynajmniej łatwiej ich rozpoznać. W końcu nic dziwnego, my zawsze wybieramy sobie takie miejsca do zamieszkania, gdzie nie niepokoiłyby nas wścibskie spojrzenia mugoli. Dlatego z pozoru puste, bezludne lasy nie są wcale tak opustoszałe, jak się wydaje. Już nie raz spotkałam się z tym, że w puszczy znajdował się ukryty wielki, kamienny dwór albo nawet zwykła, drewniana chata, otoczona mnóstwem zaklęć ochronnych. Co odważniejsi wykupują miejsca pomiędzy mugolami, jak na przykład rodzina Blacków i żyją tam z pokolenia na pokolenie albo tak, jak Czarny Pan, którzy posiadają stare domy, które potem rozbudowują za pomocą magii. Nie byłam jednak do końca pewna, jak i dlaczego powstał ten dwór.

Wieczorem Prosper zabrał mnie na postawioną specjalnie dla mnie scenę. Ludzi mieli zacząć wpuszczać dopiero o dwudziestej drugiej, a była dopiero dziewiąta, więc było pusto, nie licząc ludzi, nanoszących ostatnie poprawki.
- Chciałabym, żeby ten fortepian stał tutaj, na krawędzi – powiedziałam mu, wskazując na czarny instrument, który ustawiono samotnie po środku wielkiej estrady.  Prosper krzyknął do dwóch mugolskich pomocników, żeby przesunęli go tam, gdzie kazałam, po czym zapytał:
- I jak ci się podoba? Za godzinę będą tutaj tłumy ludzi. Szykujesz coś niesamowitego, mam rację?
- Hmm, w sumie nic ciekawszego, niż zwykle, czyli oczywiście będzie niesamowicie – odpowiedziałam z szerokim uśmiechem. Już nie mogłam się doczekać występu. Uwielbiałam to, rozgrzany, skaczący tłum, te wszystkie układy taneczne i muzykę, którą w większości wypadków wymyślałam na scenie, improwizowałam… To się może wydawać skomplikowane i niewykonalne, jeśli chce się wszystko to robić na żywioł, ale ja to po prostu uwielbiam, przez co jest to łatwe. Jeśli ktoś robi coś, co kocha, na drodze nic mu nie może stanąć, nawet jakaś trudność.
Przez kilka minut obserwowaliśmy, jak kilku mugoli ustawiało żelazne dekoracje na tyłach sceny, a dwóch napakowanych goryli montowało metalowe barierki tuż pod sceną, aby rozochocony tłum nie mógł przedrzeć się do mnie na górę. Pół godziny później zaś, kiedy ludzie i paparazzi zaczęli zbierać się przy bramkach, udałam się do swojego małego pomieszczenia, abym się mogła przygotować. Ubrałam kostium uszyty całkowicie z białej koronki i piórek z diamencikami, umiejscowiony na rusztowaniu z cieniutkich, żelaznych drucików i srebrne, kolczaste buty na wysokich, półmetrowych obcasach. Były niewygodne i miałam problemy w poruszaniu się, ale znosiłam gorsze trudności. Na głowie umiejscowiłam konstrukcję o dziwnym, wysokim kształcie ze śnieżnobiałej koronki i lśniących diamentów. Im więcej blasku w tym wypadku, tym lepiej.
Do drzwi ktoś zapukał.
- Słyszysz ten tłum? – zapytał podnieconym szeptem Prosper, wchodząc do środka i siadając obok mnie. – Krzyczą, żebyś wyszła.
Podeszłam z niemałym trudem do drzwi, przekroczyłam próg i wyjrzałam ostrożnie przez kotarę. Światła raziły po oczach, ale jakoś udało mi się dojrzeć to, co znajdowało się poza krawędzią sceny. Całe morze głów i bajecznie kolorowych rąk uniesionych ku górze, wrzaski i krzyki… Uwielbiałam to. Odwróciłam się, a Prosper skinął głową, więc wkroczyłam na scenę. Jeszcze jedna salwa powitalnych pisków. Podeszłam do fortepianu stojącego na krawędzi estrady, usiadłam przy nim i zagrałam:

- Hello, hello, baby;*
You called, I can’t hear a thing.
I have got no service
in the club, you see, see
Wha-Wha-What did you say?
Oh, you’re breaking up on me
Sorry, I cannot hear you,
I’m kinda busy.
K-kinda busy
K-kinda busy
Sorry, I cannot hear you, I’m kinda busy.
Just a second,
it’s my favorite song they’re gonna play
And I cannot text you with
a drink in my hand, eh
You shoulda made some plans with me,
you knew that I was free.
And now you won’t stop calling me;
I’m kinda busy.

Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna think anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.
Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna talk anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.

Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop telephonin’ me!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
I’m busy!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop telephonin’ me!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh

Can call all you want,
but there’s no one home,
and you’re not gonna reach my telephone!
Out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!
Call when you want,
but there’s no one home,
and you’re not gonna reach my telephone!
Out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!
Boy, the way you blowin’ up my phone
won’t make me leave no faster.
Put my coat on faster,
leave my girls no faster.
I shoulda left my phone at home,
’cause this is a disaster!
Callin’ like a collector -
sorry, I cannot answer!
Not that I don’t like you,
I’m just at a party.
And I am sick and tired
of my phone r-ringing.
Sometimes I feel like
I live in Grand Central Station.
Tonight I’m not takin’ no calls,
’cause I’ll be dancin’.
‘Cause I’ll be dancin’
‘Cause I’ll be dancin’
Tonight I’m not takin’ no calls, ’cause I’ll be dancin’!
Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna think anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.
Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna talk anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.
Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna think anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.
Stop callin’, stop callin’,
I don’t wanna talk anymore!
I left my hand and my heart on the dance floor.

Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop telephonin’ me!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
I’m busy!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh
Stop telephonin’ me!
Eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh, eh

Can call all you want,
but there’s no one home,
you’re not gonna reach my telephone!
‘Cause I’m out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!
Call when you want,
but there’s no one home,
and you’re not gonna reach my telephone!
‘Cause I’m out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!

My telephone!
M-m-my telephone!
‘Cause I’m out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!
My telephone!
M-m-my telephone!
‘Cause I’m out in the club,
and I’m sippin’ that bub,
and you’re not gonna reach my telephone!

Piosenka została skwitowana brawami. Był to kawałek, który posłużył mi podczas walki podczas śmierci Dumbledore’a. Lubiłam go, zwłaszcza, kiedy posiadałam kreację z noży. Powbijanych prosto w ciało.

- Na na na*
Come on
Na na na
Come on
Na na na na na
Come on
Na na na
Come on, come on, come on
Na na na

Feels so good beeing bad (Oh oh oh oh oh)
There's no way I'm turning back (Oh oh oh oh oh)
Ans now the pain is my pleasure cause nothing can't measure (Oh oh oh oh oh)
Love is great, love is fine (Oh oh oh oh oh)
Outta box, out of line (Oh oh oh oh oh)
The affliction of the feeling leaves me wanting more (Oh oh oh oh oh)

Cause I may be bad, but I'm perfectly good at it
Sex in the air, I don't care, I love this melody
Sticks and stones may break my bones
But chains and whips excite me
Cause I may be bad, but I'm perfectly good at it
Sex in the air, I don't care, I love this melody
Sticks and stones may break my bones
But chains and whips excite me

Na na na
Come on, come on, come on
I like it, like it
Come on, come on, come on
I like it, like it
Come on, come on, come on
I like it, like it

Love is great, love is fine (Oh oh oh oh oh)
Outta box, out of line (Oh oh oh oh oh)
The affliction of the feeling leaves me wanting more (Oh oh oh oh oh)

Cause I may be bad, but I'm perfectly good at it
Sex in the air, I don't care, I love this melody
Sticks and stones may break my bones
But chains and whips excite me
Cause I may be bad, but I'm perfectly good at it
Sex in the air, I don't care, I love this melody
Sticks and stones may break my bones
But chains and whips excite me

Na na na
Come on, come on, come on
I like it, like it
Come on, come on, come on
I like it, like it
Come on, come on, come on
I like it, like it
Come on, come on, come on
I like it, like it

S-S-S & M-M-M
S-S-S & M-M-M

Oh, I love the feeling you bring to me, oh, you turn me on
It's exactly what I've been yearning for, give it to me strong
And meet me in my boudoir when my body say: Ah, ah, ah!

I like it-like it

Cause I may be bad, but I'm perfectly good at it
Sex in the air, I don't care, I love this melody
Sticks and stones may break my bones
But chains and whips excite me
Cause I may be bad, but I'm perfectly good at it
Sex in the air, I don't care, I love this melody
Sticks and stones may break my bones
But chains and whips excite me

Na na na
Come on, come on, come on
I like it-like it
Come on, come on, come on
I like it-like it
Come on, come on, come on
I like it-like it
Come on, come on, come on
I like it-like it
Come on, come on, come on
I like it-like it

S-S-S & M-M-M
S-S-S & M-M-M
S-S-S & M-M-M
S-S-S & M-M-M

Po improwizowanej piosence była kolejna, równie nagła i nieprzewidziana. Chciałam, żeby mówiła o mnie, była prawdziwa, a nie tylko posiadała jakieś głupie, przypadkowe słowa.

- It doesn’t matter if you love him, or capital H-I-M (him, him, him, him, hiiiiim)*
Just put your paws up
‘Cause you were born this way, baby

My mama told me when I was young
We are all born superstars
She rolled my hair and put my lipstick on
In the glass of her boudoir
There’s nothin' wrong with lovin’ who you are
She said, cause he made you perfect, babe
„So hold your head up, girl and you’ll go far,
Listen to me when I say”

I’m beautiful in my way
‘Cause God makes no mistakes
I’m on the right track, baby
I was born this way

Don’t hide yourself in regret
Just love yourself and you’re set
I’m on the right track, baby
I was born this way

Ooo, there ain’t no other way
Baby, I was born this way
Baby, I was born this way
Ooo, there ain’t other way
Baby I was born-
I'm on the right track baby
I was born this way

Don’t be a drag, just be a queen
Don’t be a drag, just be a queen
Don’t be a drag, just be a queen
Don’t be!

Give yourself prudence
And love your friends
Subway kid, rejoice your truth
In the religion of the insecure
I must be myself, respect my youth
A different lover is not a sin
Believe capital H-I-M (hey, hey, hey)
I love my life I love this record and
Mi amore vole fe yah (love needs faith)

I’m beautiful in my way
‘Cause God makes no mistakes
I’m on the right track, baby
I was born this way

Don’t hide yourself in regret
Just love yourself and you’re set
I’m on the right track, baby
I was born this way

Ooo, there ain’t no other way
Baby, I was born this way
Baby, I was born this way
Ooo, there ain’t other way
Baby I was born-
I'm on the right track baby
I was born this way

Don't be a drag, just be a queen
Whether you're broke or evergreen
You're black, white, beige, chola descent
You're lebanese, you're orient
Whether life's disabilities
Left you outcast, bulliedor teased
Rejoice and love yourself today
'Cause baby, you were born this way

No matter gay, straight or bi
Lesbian, transgendered life
I'm on the right track, baby
I was born to survive
No matter black, white or begie
Chola or orient made
I'm on the right track, baby
I was born to be brave

I’m beautiful in my way
‘Cause God makes no mistakes
I’m on the right track, baby
I was born this way

Don’t hide yourself in regret
Just love yourself and you’re set
I’m on the right track, baby
I was born this way

Ooo, there ain’t no other way
Baby, I was born this way
Baby, I was born this way
Ooo, there ain’t other way
Baby I was born-
I'm on the right track baby
I was born this way

I was born this way hey!
I was born this way hey!
I’m on the right track baby
I was born this way hey! x2

Hey, hey, hey, hey, hey, hey,
Hey, hey

Podbiegłam do czarnego fortepianu, wskoczyłam na niego, w mojej ręce zaś pojawił się nagle wielki, ostry nóż, którym zamachnęłam się, aby każdy mógł go zobaczyć, po czym zrzuciłam z głowy dziwną konstrukcję i odcięłam sobie praktycznie wszystkie włosy. Teraz sięgały mi zaledwie do ramion. Odcięty pukiel cisnęłam w tłum. To nie, co nic. Po koncercie odczaruję sobie włosy. Jeszcze jedna sekunda, a fortepian stanął w płomieniach. Te lizał drewno, ale nic złego się z nim nie stało. Efekty specjalne związane z ogniem były moją specjalnością.
Następną piosenką była ostatnio przeze mnie wymyślona i przedstawiona na ślubie Billa i Fleur, „The Edge of Glory*”, potem „Alejandro*”. Czułam, że ta trasa będzie moją, jak dotąd, najlepszą ze wszystkich, więc chciałam, aby piosenki były równie dobre.

         Po koncercie, około drugiej w nocy, kiedy zostałam już zupełnie sama, udałam się do swojego pokoju za sceną, żeby sobie odczarować włosy. Prosper przyglądał się temu uważnie z uśmiechem na twarzy.
- No, no, co za poświęcenie dla sztuki – mruknął. Zauważyłam, że jest bardzo tym zmęczony. A przecież zostały nam jeszcze dwa koncerty. Mnie to wcale nie sprawiało problemów, nie męczyło mnie… Muzyka była całym moim życiem, mogłam śpiewać i tańczyć godzinami bez sekundy zmęczenia.
- Etam. Odczarowanie włosów nie jest czymś strasznym, nie przesadzaj. A dla mugoli to będzie sensacja, dla nich nawet największa głupota będzie czymś fascynującym – stwierdziłam z uśmiechem. Zdjęłam wysokie, niewygodne buty i odrzuciłam je na bok. Wyszłam na drewnianą scenę boso. Chciałam przejść się zupełnie samotnie.
Gwiazdy świeciły mocno, niebo było czarne jak smoła. Moi rodzice dostali bilety na wszystkie moje koncerty, ale przypuszczałam, że nie raczyli się pojawić. Mimo moich zapewnień, że Czarny Pan nie zamierza zrobić im krzywdy ze względu na moje prośby, bali się. Było mi przykro, że uważali moje słowa za fałszywe, a mnie – za niegodną zaufania. Rozejrzałam się dookoła, aby się upewnić, że nikogo nie ma w pobliżu, po czym wzniosłam się w powietrze i poleciałam wysoko nad sceną, potem budynkami… Wylądowałam dopiero jakieś pięć minut później na piasku, dookoła otaczał mnie tylko piasek i pustka. Światła miasta pozostawiłam daleko za sobą. Czułam pod stopami piasek, zimny i drobniutki, który już dawno odtajał po gorącym, dusznym dniu. Noce na pustyni zawsze były o wiele chłodniejsze. Położyłam się na wznak i utkwiłam wzrok w upstrzonym srebrnymi gwiazdami niebie. Nigdy nie mogłam zbyt długo patrzeć w to czarne sklepienie i rozmyślać. Wtedy pojawiał się lęk związany ze świadomością, że gdzieś tam jest Czarna Dziura. Sama nie wiem, dlaczego mnie tak przerażały. Ale kiedy jeszcze bardziej się nad tym zastanawiałam, tym bardziej się bałam. Za dużo o nich wiedziałam. Barty miał rację, należało przełamać ten strach, ale niby jak? Nie chciałam o tym myśleć.

~*~

Dzisiaj jest krócej, nigdy nie wiem, jak opisać taki koncert, bo mam doświadczenie tylko z występów teatralnych, a to zupełnie co innego. Nie chcę tak szybko przejść do tej ostatniej klasy w Hogwarcie przez to samo, co ona. Jestem sentymentalna, boję się, że to będzie jakby koniec opowiadania, a ostatnio wpadłam na idealny pomysł, przez co SCP będzie trwać jeszcze dłużej. Ale ostatnia klasa brzmi przecież tak dobitnie… Jeszcze trochę będziemy musieli się pomęczyć z wakacjami w tej historii. Dedykacja dla Uzależnionej :*
Jak widać, postawiłam dziś na Lady Gagę xD :
* Lady Gaga – Telephone
* Rihanna – S & M, tu tłumaczenie
* Lady Gaga - Born this way, tu tłumaczenie
* Lady Gaga – The Edge of Glory

* Lady Gaga – Alejandro 

13 lipca 2011

Rozdział 302

         Było już późno, kiedy poczułam pieczenie na lewym przedramieniu. Aby ukryć to, że muszę na jakiś czas udać się do Czarnego Pana, powiedziałam Harry’emu, że idę do łazienki. Nie wiem, ile wuj będzie chciał, abym tam została, ale nie muszę się przecież Wybrańcowi tłumaczyć. Dlatego, kiedy tylko zamknęłam się w małej łazience na najwyższym piętrze, otworzyłam wąskie okno i wyleciałam przez nie. Gdy byłam już w odpowiedniej odległości od domu numer dwanaście, teleportowałam się.
Automatycznie zostałam przeniesiona do dworu Malfoyów. W salonie było prawie całkiem ciemno, w kominku płonął delikatny ogień. Ujrzałam Lorda Voldemorta stojącego u szczytu stołu, drżącego na całym ciele Dracona w kącie i klęczącego na podłodze owego wielkiego Śmierciożercę, Rowle’a. Jeszcze raz rozejrzałam się dookoła.
- O co chodzi? – zapytałam przyciszonym głosem, jakby nie wolno mi było się tu odezwać.
- Sophie, pięknie wyglądasz. Podejdź tu – rzekł Riddle, a kiedy stanęłam u jego boku, objął mnie ramieniem. Pocałowałam go w usta, po czym zwróciłam wzrok na Śmierciożercę ubranego w mugolskie ubranie robotnika.
- Nie wiem, czy doszły do ciebie najnowsze wieści… Moi Śmierciożercy dorwali Pottera i jego przyjaciół. Niestety uciekli im, tylko tyle udało mi się z niego wyciągnąć. Jak na razie. To znaczy – uśmiechnął się złośliwie – Draconowi.
Zerknęłam na Malfoya, który zadrżał gwałtownie w swoim kącie. Nie wyglądał na osobę, która triumfuje nad ofiarą. Od samego początku wydało mi się, że Draco służy Voldemortowi z przymusu, ale jeszcze nigdy nie byłam tego aż tak pewna, jak teraz.
- Panie mój… - wybełkotał Śmierciożerca. Pot z twarzy mieszał mu się ze łzami.
- Więcej, Rowle, więcej, albo to zakończymy i nakarmię tobą Nagini! Po co mnie wezwałeś? Żeby mi powiedzieć, że Harry Potter wam umknął? Draco, daj mu jeszcze raz odczuć naszą złość… No, Rowle? Gdzie się ukrył Harry Potter? – zapytał Czarny Pan, a Malfoy uniósł niechętnie różdżkę, która mocno drżała w jego dłoni.
- C-Crucio… - wyjąkał, a czerwony promień ugodził w Śmierciożercę, który zaczął wić się z bólu. Tortury nie były dla mnie czymś niezwykłym, byłam ich świadkiem już wiele razy. Przyglądałam się ciskającemu się po podłodze mężczyźnie bez cienia emocji na twarzy. Czarny Pan obejmował mnie, również zupełnie nie przejmował się wrzaskiem Śmierciożercy. Zaklęcie ustało.
- Daj mu już spokój, nic z niego nie wyciągniesz, on nic nie wie – mruknęłam, gładząc powoli ramię wuja. Ten zerknął najpierw na mnie, potem na Rowle’a, po czym podszedł do kominka, wsunął dłoń do porcelanowego dzbanka i wrzucił w ogień trochę połyskującego proszku. Buchnęły szafirowe płomienie, a Czarny Pan powiedział w ich stronę:
- Bartemiuszu, pozwól do mnie na chwilę.
Rozległ się cichy szum, a w zielonym ogniu pojawił się szary wir, z którego wyskoczył Crouch. Za każdym razem, kiedy go widziałam, czułam gdzieś w okolicy żołądka lekki skurcz. Nie powiem, było to bardzo miłe uczucie.
- Tak, panie mój?
- Zabierzesz tego oto Rowle’a do pokoju, niech nabierze sił. Potrzebujemy ludzi w Londynie – zwrócił się do niego Voldemort, Barty skłonił się nieznacznie, po czym podniósł wielkiego Śmierciożercę za ramię i poprowadził go w stronę wyjścia.
- Pójdę z nimi – rzuciłam w stronę wuja i pobiegłam za Bartemiuszem. Otworzyłam mu drzwi, bo obie ręce miał zajęte podtrzymywaniem Rowle’a.
Zaprowadził go do jednego z pokoi gościnnych na pierwszym piętrze, położył na łóżku i zasunął ciężkie zasłony w oknach. Podeszłam do ukochanego, żeby ująć jego dłoń i położyć głowę na ramieniu. Jego śmiertelny zapach tego wieczora oszałamiał mnie.
- Kochanie, chciałabym spędzić z tobą tę noc, ale muszę jeszcze coś zrobić – wyszeptałam. Barty spojrzał na mnie.
- Rozumiem, masz dużo pracy przed następnym koncertem – odparł.
- Mogę z tobą pobyć, dopóki nie zaśniesz? – zapytałam, kiedy wyszliśmy z pokoju. Barty nic nie odpowiedział, tylko objął mnie ramieniem. Poszliśmy na górę do jego sypialni. Crouch zdjął ubranie i położył się do łóżka, ja zaś opadłam na poduszki z cichym westchnieniem. Ich miękkość przyniosła mi sporą ulgę. Po całym dniu w kostiumie byłam naprawdę zmęczona. Przytuliłam się do Bartemiusza z uśmiechem na ustach.
- Kochanie, pozałatwiam wszystkie swoje sprawy i spędzimy razem trochę czasu, dobrze?
- Oczywiście. Już się nie mogę doczekać. A powiedz mi… Co z Sapphire? Rozmawiałaś z nią ostatnio? – zapytał, gładząc delikatnie moją prawą dłoń. Westchnęłam ciężko.
- Między nami nigdy nie będzie już tak, jak dawniej. Kiedy wspominam dawne czasy, to już wiem, że tylko dzięki Darli byłyśmy sobie bliskie. Chciałabym, żeby się wszystko jakoś poukładało. A teraz… jestem tak rozdarta między wami a rodziną.
Oni wszyscy myśleli, że jest mi tak dobrze, bo miałam przywileje u Dumbledore’a i Lorda Voldemorta, a wszyscy są tak pokrzywdzeni… Gdyby tylko wiedzieli. Och, gdyby tylko wiedzieli, jaki mam dylemat, bo nie mogę opowiedzieć się za żadną ze stron. Nie mogłam przecież pomagać Śmierciożercom i Zakonowi Feniksa jednocześnie.
Barty leżał na wznak z zamkniętymi oczami, ale czułam, że jeszcze nie śpi. Krew płynęła wciąż niespokojnie, a serce biło mocniej. Gładziłam powoli jego włosy, przyglądając się spokojnej twarzy. Teraz czasy były niebezpieczne, a ja spędzałam z nim za mało czasu. Fakt, że druga strona nie miała przywódcy nie był wcale tak dobry, jakby się to wydawało. Tacy przerażeni ludzie mogli o wiele bardziej nam zagrozić. Jedyną pocieszającą rzeczą było to, że można było nimi łatwiej manipulować.
Dopiero kwadrans później krew w Bartym zaczęła płynąć wolniej, jego oddech stał się głębszy. Pochyliłam się nad nim i ucałowałam go w czoło. Nawet się nie poruszył. Zsunęłam się z łóżka, poprawiłam szatę i perukę, po czym podeszłam do okna, otworzyłam je i wyleciałam przez nie w ciemną noc. Dopiero kiedy przefrunęłam nad żywopłotem, mogłam się teleportować. Nie chciałam naruszać magicznego pola.
Pojawiłam się na szczycie schodów i nacisnęłam mosiężną klamkę. Od progu powitała mnie szara zjawa, ale szybko się jej pozbyłam. Wiedziałam, że Harry, Ron i Hermiona są już na górze w salonie. Świt dopiero się zbliżał, ale do wschodu słońca było jeszcze daleko. Kiedy zajrzałam do środka, zobaczyłam leżącą na podłodze Hermionę, tuż obok niej Ronalda; oboje pogrążeni byli w głębokim śnie. Pottera zaś zastałam siedzącego przy oknie. Gwałtownie odwrócił głowę, kiedy usłyszał ciche trzaśnięcie drzwi. Kiedy mnie zobaczył, na jego twarzy pojawił się dziwny zawód. Bez słowa wzięłam sobie krzesło i usiadłam. Harry na nowo odwrócił głowę i utkwił niewidzący wzrok w jednym z naprzeciwległych domów.
- Co zamierzacie? – zapytałam cicho.
- A więc po to tu przyszłaś? Żeby nas wypytać i natychmiast popędzić do swojego ukochanego pana?
W jego głosie zabrzmiał ciężko skrywany gniew. Westchnęłam ciężko.
- O co ci chodzi?
Spojrzał na mnie, oczy mu lśniły. Coś mu się stało, złość i sarkastyczny ton nie wzięły mu się znikąd.
- Wszystko widziałem. Jak Malfoy torturuje tego Śmierciożercę, Rowle’a. Widziałem ciebie, jak stoisz tam i się przyglądasz…
Na moment ukryłam twarz w dłoniach, aby zebrać myśli. Jakim cudem on to zobaczył? Miałam mętlik w głowie.
- To wszystko nie jest takie łatwe, jak ci się wydaje – powiedziałam w końcu lekko stłumionym głosem. – Ty nic nie rozumiesz, bo nigdy nie byłeś w takiej sytuacji jak ja. Od samego początku wiedziałeś, po której jesteś stronie. A ja… odkąd tylko pamiętam, musiałam wybierać. Albo rodzina, albo Czarny Pan. Kocham go, rozumiesz? Niby miałam oparcie w przyjaciołach, ale tylko on pomógł mi w ciężkich chwilach. Kiedy jestem z nim… sama nie wiem, jak ci to wyjaśnić. Po prostu tak czuję, nic na to nie poradzę. Ale nie chcę wam zaszkodzić. Gdybym tylko mogła, zmieniłabym tą przepowiednię.
Dobrze wiedziałam, że to kupi. Może było w tym trochę prawdy? A właściwie… tej prawdy było całkiem dużo. Kochałam wuja i nie chciałam tej wojny. Nie teraz. Gdy z nim byłam, zmieniałam się. Byłam w stanie zrobić dla niego wszystko. Ale teraz czułam taką złość, taką… taką wściekłość… Musiałam go ukarać. Po prostu musiałam. Kiedy myślałam o tym, jak fatalnie się zachował, moja ślizgońska krew burzyła się we mnie. Musiałam to zrobić chociażby dla samego faktu i spokoju sumienia.
- Nigdy tak o tym nie myślałem – mruknął Harry, patrząc na mnie współczującym wzrokiem. – Ale torturowanie swoich ludzi…
- To się nazywa dyscyplina. Dzięki temu można zyskać wiele, ale i wiele stracić. To skomplikowane. Idę spać – odparłam już luźniejszym tonem. Wstałam, ruszyłam w stronę drzwi, ale nagle coś mi się przypomniało. – A tak między nami… wybraliście sobie niezbyt bezpieczne miejsce na kryjówkę. Nie mówię tu o Śmierciożercach, nie. Raczej o osobach całkiem neutralnych, choć możecie się bardzo wystraszyć, jeśli jedna z nich się tu niespodziewanie pojawi.
Odeszłam, nie czekając na odpowiedź. Mariusa tu ostatnio nie było, co nie znaczy, że pewnego ranka się tu nie pojawi, aby w spokoju przeczekać dzień. Udałam się do sypialni, gdzie spałyśmy z dziewczynami dawno temu. Byłam naprawdę zmęczona. Zdjęłam ciężką perukę, niewygodną suknię, a za pomocą różdżki ubrałam nocną koszulę i wśliznęłam się pod kołdrę. Poczułam przyjemne odprężenie w zmęczonych członkach. Przewróciłam się na drugi bok, pod powiekami czułam piasek. Sen nadszedł szybko.

         Obudziłam się kilka godzin później, wypoczęta i pełna energii. Czułam się naprawdę szczęśliwa. Nie musiałam wcale spędzać czasu z Harrym, Ronem czy Hermioną. Mogłabym po prostu zabarykadować się w tym pokoju i opuszczać go tylko przez okno. Jacques przecież mieszka tu, niedaleko. A od czasu do czasu mogłabym w jakiś nieszkodliwy sposób pomóc naszym małym uciekinierom. Podeszłam do okna i otworzyłam je na oścież, aby wpuścić tu trochę powietrza i wywietrzyć smród stęchlizny. Transmutowałam wymyślną, czerwoną suknię w czarną, dżinsową, krótką spódnicę z wszytą od wewnątrz różową, bufiastą falbanką, skórzaną kurtkę z ćwiekami i krótką, czarną bluzkę. Zmieniłam ciasne pantofelki w glany i ubrałam się. Poczułam w żołądku skurcz z głodu. Stanęłam na parapecie i poleciałam. Nie był to jednak długi dystans. Wylądowałam miękko tuż przed domem Jacquesa i zapukałam. Otworzył mi żołnierz w czarnej szacie czarodzieja z papierosem w ustach.
- Nie przeszkadzam? Jestem bardzo głodna, a obecnie ukrywam się razem z Potterem i jego przyjaciółmi – odezwałam się szybko.
- Też się cieszę, że cię widzę – odparł, nieco zdezorientowany, ale natychmiast wpuścił mnie do środka. Kiedy usiadłam przy stole w kuchni, postawił przede mną talerz pełen tostów z dżemem wiśniowym i srebrny puchar z sokiem pomarańczowym. Moja uwaga skupiona była wyłącznie na kanapkach, dopóki nie opróżniłam całkowicie talerza. Jacques przyglądał mi się przez pewien czas z rozbawieniem.
- Wracasz z wesela i jesteś głodna? – zdziwił się, po czym dodał, widząc moją minę: - Wieści szybko się roznoszą, nie pytaj. Mimo wszystko wciąż mam jako taki kontakt z bratem.
- Moi rodzice byli u Weaslyów? Dlaczego ich tam nie spotkałam?
- Było mnóstwo gości, a oni nie ubrali wysokiej na półtora metra peruki i czerwonej sukni. No i nie śpiewali. Zabrali też Spirydiona – wyjaśnił zdawkowym tonem. Nie lubiłam, kiedy tak mówił, ale to nie był Czarny Pan, więc nie chciałam się z nim kłócić o takie głupoty. Dopiłam sok do końca i zapytałam:
- A jak twoje kłopoty z McGonagall? Dasz sobie z nią radę sam, czy mamy porwać kogoś z jej rodziny w zamian za spokój dla ciebie?
Jacques machnął lekceważąco ręką, jakby ta sprawa dawno się już przedawniła.
- Nie przejmuj się, dam sobie radę. Powiedz mi… ukrywasz się razem z Harrym Potterem? Żartujesz sobie, prawda? Jesteś tak jakby po stronie Czarnego Pana, powinnaś go ścigać, a nie pomagać mu w ucieczce – stwierdził z jeszcze głupszą miną. Tym razem to ja machnęłam ręką.
- Etam. Długa historia, ale oni mi za tę pomoc jeszcze podziękują. Ano właśnie, mogłabym im zanieść trochę jedzenia? Chcę być… no wiesz, przydatna. Nie uśmiecha mi się grzebać w ich głowach. Już raz tak przypadkowo zrobiłam, nie chcę mieć kłopotów psychicznych. Już wystarczająco mam nerwicę – odparłam beztroskim tonem. Jacques przyniósł mi pudło z prowiantem i położył je na stole.
- Czyli to taki podstęp? – zapytał.
- I tak, i nie. Będę się lepiej czuła, kiedy pobędę trochę z jedną i z drugą stroną – oświadczyłam.
I tak w zasadzie było, o to tu chodziło. Gdybym nie była taka miękka, wybrałabym Voldemorta, ale Zakon zawsze wzbudzał we mnie litość swoją bezradnością. Bo tak właśnie było! Byli bardziej bezsilni, niż im się to wydawało, a Śmierciożercy potężniejsi, niż myśleli. Czarny Pan zawsze uważał na Dumbledore’a. I prawidłowo, bo był naprawdę wielkim człowiekiem. Ale w tej swojej ostrożności zapomniał, że to tylko on wzbudzał wśród ludzi respekt. Jako osoba z Mroczną Krwią mogę to określić. Armand zawsze tak mówił. On dobrze znał życie, lubił obserwować zachowanie śmiertelników, tak jak my wszyscy. Wiecznie spragnieni Nieśmiertelni.
         Po południu opuściłam dom Jacquesa z wielkim pudłem żywności. Tym, co jest w spiżarce w domu numer dwanaście normalny człowiek raczej się nie naje. Weszłam do swojego pokoju przez wciąż otwarte okno. Harry’go, Rona i Hermionę zastałam siedzących w kuchni. Rozmawiali o czymś, głowa przy głowie. Kiedy mnie usłyszeli, wzdrygnęli się jak na komendę. W powietrzu wyczułam odór intensywnego myślenia. Zapewne zamierzali się stąd jak najszybciej wynieść.
- Coś mam dla was. Sądzę, że wam się przyda – zagadnęłam ich i postawiłam na stole kartonowe pudło. Ron zajrzał do środka.
- Skąd masz żarcie? – zapytał podejrzliwie.
- Mieszkam w zamku, ale jeszcze pamiętam, do czego służy sklep – odparłam. Nie mogłam im przecież powiedzieć, że mam to od wujka, nie wzięliby przecież ani kęsa, już nie ważne, od którego. Dla nich cała moja rodzina jest zła.
Z ponurą satysfakcją przyglądałam się, jak Harry, Ron i Hermiona pochłaniają kanapki z szynką. Dostarczenie im prowiantu było naprawdę drobną pomocą, ale lubiłam patrzeć, jak ludzie korzystają z niej. Może i było we mnie coś z Gryffindora? Hmm, trudno. Slytherin skutecznie to maskował.
- Długo zamierzacie tu zostać? – zapytałam z niewinną miną. – Bo do Hogwartu chyba nie zamierzacie wracać? Zjedzą was żywcem.
- Powiem szczerze, nie mam pojęcia, co zrobimy. To wszystko jest zbyt trudne, musimy wszystko przemyśleć – stwierdził. Weasley zerknął na niego ostrzegawczo, po czym zapytał mnie:
- Jaki masz z tego zysk, że nam pomagasz? Bo, wybacz mi, ale dzięki ostatnim zdarzeniu jakoś nie mogę ci ufać.
- Tak, to zrozumiałe. Ale nie jestem tak zła, jak ci się wydaje. Mam swoje powody. Jak na dzień dzisiejszy mogę wam przedstawić ten jeden: dawno temu byliśmy prawdziwymi przyjaciółmi – odrzekłam, po czym wstałam od stołu i udałam się do pokoju matki Syriusza, żeby zagrać na stojącym tam fortepianie  * Beethovena. Była to jedyna rzecz, której Syriusz nie usunął z tego pokoju i pewnie dlatego, że fortepian był na stałe przytwierdzony do drewnianej podłogi, na której wciąż znajdowało się mnóstwo słomy.

*

         Szczerze mówiąc, to spędzanie czasu z Potterem i paczką nie było tak fascynujące jak myślałam. Potrafili siedzieć i nic nie robić. Hermiona po raz setny wczytywała się w baśnie, które dostała w testamencie od Dumbledore’a, Ron denerwował ją, bawiąc się magicznym wygaszaczem, a Harry patrzył w okno. To było naprawdę męczące, bo wiedziałam, że chcą zostać sami i omówić plan ucieczki, ale przy mnie się bali. Nie dziwię się im jednak. W końcu nie raz i nie dwa wystawiłam ich do wiatru. Ale wcale tego nie żałuję. Zawsze, koniec końców, wynikało z tego coś dobrego. Mimo to postanowiłam nie narażać ich więcej na moje towarzystwo i zamknęłam się w pokoju. Tam mogłam spokojnie pomyśleć. Od trzech dni siedzimy tu… praktycznie bez celu! Pod domem zaczęły się kręcić zakapturzone postacie. Śmierciożercy mogli tylko mniemać, że Potter jest w środku, a ja jakoś nie zamierzałam im ułatwiać tej gry. Co jakiś czas się zmieniali, ale ani jeden nie przypominał mi sylwetką Barty’ego. On był zbyt ważny, by tracić czas na kręcenie się pod starym domem Syriusza.
Trzeciego dnia, kiedy leżałam bezczynnie na łóżku i obserwowałam plamy promieni słonecznych na suficie, poczułam na lewym przedramieniu pieczenie. Charakterystyczne pieczenie. Dlatego wstałam i natychmiast teleportowałam się. Pojawiłam się w komnacie wuja. Voldemort siedział na swoim tronie jak święta krowa i przyglądał mi się jak do niego podchodzę i zajmuję miejsce na jego kolanach.
- Czy jest sens pytać, gdzie byłeś?
- Nie. Ostatnio nie mieliśmy sposobności pogadać… Bardzo się cieszę, że udało ci się opanować ministerstwo. Jestem z ciebie dumna – odpowiedziałam, całując go w zapadnięty policzek.
- No właśnie. Dlatego chciałbym, żebyś dzisiaj poszła tam z Bartemiuszem i zobaczyła, jak przebiegają prace – odrzekł dość poważnym tonem.
- Do ministerstwa? W tę całą politykę? A po co mnie tam? Wszystko, co daje mi szczęście mam tutaj – stwierdziłam z uśmiechem i przytuliłam się do niego.
- Tak, wiem. Ale mogłabyś się czegoś nauczyć, zobaczyć, jak moi Śmierciożercy pracują – odrzekł z kamienną twarzą. Sama już nie wiedziała, dlaczego on mnie tak pchał w ten rząd. Może chciał, żebym… hmm, sama zajęła się polityką? Denerwowało mnie to. Te wieczne kłótnie, mieszanie się w sprawy mugoli.
- Nie wiem. Przejąłeś władzę nad ministerstwem, ale mimo to nie pojawisz się tam, prawda? Więc po co ja mam się tam kręcić? – zapytałam z rozbawieniem. – Co, chcesz, żebym została twoim szpiegiem?
Po raz pierwszy tego dnia uśmiechnął się.
- No… można to tak nazwać. Poza tym, jeśli ty tam będziesz, ludzie potraktują moje przejęcie władzy jak coś, co ma zmienić ich życie. Wszyscy wiedzą, że zawsze jesteśmy razem. Ty jesteś prawie jak ja, a oni wszyscy nie chcą przyjąć do wiadomości, że czasy się zmieniły.
W sumie ten pomysł nie był taki głupi. A ja byłabym  ministerstwie jak taki wizytator. To będzie cudowne obserwować, jak ludzie się boją. Moja obecność sprowadzi ich na ziemię i udowodni, że Czarny Pan naprawdę zwycięży.
- To dobry pomysł. Tak, zrobię to. Kiedy Barty się tam wybiera? No i po co?
- Za jakieś pół godziny, musi mi przynieść listę Niepożądanych – odparł.

I faktycznie. Dwadzieścia minut później w komnacie pojawił się Crouch. Wyglądał na bardzo zabieganego tego dnia.
- No, Sophie, zbieramy się – zwrócił się do mnie, po czym przemówił do Voldemorta: - Panie mój, wrócimy od razu do domu Malfoya, listę przyniosę tutaj wieczorem, dobrze?
- Oczywiście. Idźcie już.
Zeskoczyłam z jego kolan i podbiegłam do Bartemiusza, który chwycił mnie za rękę u wyprowadził z komnaty wuja. Teleportowaliśmy się do apartamentu Lucjusza Malfoya. Dobrze wiedziałam, że najwygodniej i najbezpieczniej było dostać się do Ministerstwa Magii za pomocą Sieci Fiuu, ale lepiej było nie ryzykować i nie korzystać z kominków w domu Lorda Voldemorta. Kiedy wkroczyliśmy w szmaragdowe płomienie, poczułam się, jakbym została wessana przez wielką Czarną Dziurę. Nie przepadałam za magicznymi środkami transportu, ale były przynajmniej szybkie i bardzo skuteczne. Wylądowaliśmy w wielkiej, ponurej sali. Ludzi było tam mnóstwo, ale zachowywali się jakoś nienaturalnie spokojnie i wyglądali na bardzo przygnębionych.          Przeszliśmy przez długi, szeroki korytarz i znaleźliśmy się w komnacie, w której dawno temu stała duża, złota fontanna. Teraz na jej miejscu umieszczono posąg z czarnego kamienia przedstawiający czarownicę i czarodzieja siedzących na wielkich, bogato rzeźbionych tronach. Na piedestale wypisane było drukiem: MAGIA TO POTĘGA. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że to nie na tronach siedzą, tylko na plątaninie nagich, ludzkich ciał kobiet, mężczyzn i dzieci o brzydkich, przygłupich twarzach. Nie zszokował mnie ten widok, chociaż ci rzeźbieni mugole byli nieco przerażający.
- To musi być dziwne uczucie, kiedy po tylu latach ukrywania się, teraz nagle przechodzisz sobie spokojnie przez środek ministerstwa. Rok temu to byłoby samobójstwo, a teraz… - odezwałam się.
- Tak. Nadal trudno mi do tego przywyknąć, ale to raczej miłe uczucie.
Ludzie pierzchli przed nami z przerażeniem malującym się na twarzy. Bardzo chciałam spotkać tu Dolores Umbridge. Nie mogła mi nic zrobić, a ja, gdybym tylko chciała, mogłabym na przykład… zesłać ją do Azkabanu. Sama zapewne bardzo się starała, żeby Syriusza zamknęli w więzieniu. Bez procesu. Ta niesprawiedliwość bolała mnie do teraz.
- Posłuchaj mnie, kochanie. Mam teraz do załatwienia parę spraw. Nie chcę cię fatygować, zajmij się czymś, dobrze? W tamtym pomieszczeniu jest mała kawiarnia dla pracowników, możesz tam na mnie zaczekać – powiedział Barty, zatrzymując się gwałtownie pośrodku korytarza.
- Jestem w ministerstwie i co, mam siedzieć w restauracji? Chyba żartujesz, mam już tyle lat, że poradzę sobie sama – pocałowałam go lekko w usta i odeszłam w stronę wind. Wsiadłam do jednej z nich wcisnęłam guzik z numerem trzy. Pojechałam na piętro, gdzie pracował Sethi. Nie byłam pewna, czy zastanę tam ojca, ale warto było to sprawdzić. Gabinety Niewymownych znajdowały się na osobnym piętrze niż Departament Tajemnic. A Sethi był właśnie jednym z nich. Każda wzmianka o tym departamencie wywoływała u mnie mimowolny skurcz w żołądku. Winda zatrzymała się, a chłodny, kobiecy głos oznajmił mi, na którym piętrze się znajduję. Szybko odnalazłam lakierowane, jasne drzwi z miedzianą tabliczką, na której napisane było:

Sethi Griffith Ghost
Niewymowny
Departament Tajemnic

Zapukałam i weszłam do środka. Ojciec siedział przy biurku, czytając „Proroka Codziennego”. Do korkowej tablicy przypięty był plakat ze zdjęciem Harry’ego, przez którego pierś biegł wytłuszczony napis NIEPOŻĄDANY NR 1. Kiedy drzwi się za mną zatrzasnęły, podniósł głowę znad gazety.  Na jego twarzy pojawiło się przerażenie.
- Sophie, co ty tu robisz? Ty i Ministerstwo Magii? – zdziwił się, odkładając „Proroka”.
- Barty tutaj jest, musi coś załatwić – odparłam, siadając w prostym, granatowym fotelu. – I co, nikt ci nie przeszkadza w pracy? Bardzo się starałam, żeby Czarny Pan obiecał, że żaden z jego ludzi nie będzie was nachodził. Ciebie w pracy i mamy w domu.
Uśmiechnęłam się na widok jego zdezorientowanej miny. Ojciec był zwykłym pracownikiem w ministerstwie, ani zbyt decydującym, ani zbyt nieznaczącym. Był jednak też Niewymownym, a ta ranga była dla Śmierciożerców najbardziej interesująca, pracownicy Departamentu Tajemnic nie byli bezpieczni w naszych czasach.
- Wiesz… jest tak, jak było zawsze, ale nie rozumiem… Dlaczego to wszystko tak się zmieniło? O co chodzi z tym sprawdzaniem drzew genealogicznych, uzyskiwaniem akt czystości krwi i… Wiesz, że bez takiego zaświadczenia dzieci z mugolskich rodzin nie będą mogły pójść do Hogwartu?
Zaśmiałam się cicho.
- Nie, to wejdzie w życie dopiero w przyszłym roku. McGonagall jest dyrektorką, prawda? Nic jeszcze nie jest postanowione. A ta ustawa dotyczy tylko pierwszoroczniaków. Ja naprawdę nie chcę się mieszać w to, co Czarny Pan robi. Nie chcę po prostu – odpowiedziałam.
Do drzwi gabinetu ktoś zapukał, po czym wszedł do środka. Yaxley bardzo zyskał na pracy w ministerstwie i pilnowaniu urzędników. Niewiele wiedziałam na temat przebywania Śmierciożerców tutaj, ale sądząc po wyrazie twarzy i wspaniałej aksamitnej, czarnej szacie, w którą był ubrany, dobrze był tutaj traktowany.
- Proszę mi przygotować dzisiejszą rozpiskę, kto wchodził do pokoju numer sześć, kto wychodził… i wysłać mi to przed piętnastą, panie Ghost – odezwał się oficjalnym tonem, po czym podbiegł do mnie i ucałował prędko wierzch mojej dłoni: - Co panienka tutaj robi?
- Przyszłam z Bartym, ale jego obecnie nie ma, więc przyszłam odwiedzić tatę – odparłam beztrosko.
- W takim razie proszę, oprowadzę panienkę – pokora na jego twarzy była tak udawana, jak sympatia do mojego ojca, ale dobrze znałam naturę Śmierciożerców. Oni zawsze byli obłudni, nic na to nie poradzę. Dlatego pożegnałam się z ojcem i odeszłam z Yaxley’em.
- Co ty tu w ogóle robisz? To znaczy… czym się tutaj zajmujesz? – spytałam, szczerze zaciekawiona.
- Jeśli panienka chce, mogę panience pokazać, ale musimy zjechać do Departamentu Tajemnic.
- Co? Jesteś Niewymownym? W takim razie po co prosiłeś mojego tatę o taką listę? Sam mogłeś sobie tam wejść i zobaczyć na tablicę – zdziwiłam się z cichym śmiechem w głosie.
- Nie, nie. Wiesz, że teraz każdy, czyj status krwi jest niepewny, musi zostać przesłuchany. A ja właśnie wybieram się na jedno z nich – wyjaśnił, kiedy wsiadaliśmy do windy. Na jego twarzy pojawiła się satysfakcja, jakby wzmianka o dręczeniu szlam przed sądem należała do jego ulubionych czynności. – Bartemiusz też czasami w takich uczestniczy.
Zjechaliśmy na dół. Kiedy wysiedliśmy, poznałam korytarz prowadzący do Departamentu Tajemnic. Yaxley skręcił jednak w zupełnie przeciwną stronę. Poczułam znajomy, nieprzyjemny chłód, a moim oczom ukazali się dwaj dementorzy stojący po obu stronach wysokich, żelaznych drzwi, pod kamienną ścianą zaś siedziała na drewnianej ławie trójka ludzi: jedna kobieta i dwójka mężczyzn. Minęliśmy ich bez słowa, a drzwi same się przed nami rozwarły. Weszliśmy przez nie do kamiennej komnaty przypominającej małe Koloseum. Na poszczególnych ławach siedzieli ubrani w czarne szaty czarodzieje i czarownice. Przy kamiennym stole na wysokim podium siedziała drobna kobieta o siwych włosach, a obok niej niska, pulchna czarownica w puchatym, różowym sweterku. Żabie wargi Dolores Umbridge rozchyliły się lekko ze zdumieniem. Uśmiechnęłam się drwiąco i pozwoliłam poprowadzić się Yaxley’owi na podium, po czym usiadłam obok wąsatego czarodzieja. Było tu sześciu dementorów, ale przed złowrogą aurą roztaczaną przez nich chronił nas srebrny Patronus w kształcie włochatego kota. Po środku zaś stało drewniane krzesło z wysokim oparciem i grubymi łańcuchami. Umbridge wyciągnęła w kierunku drobnej kobiety pulchną dłoń, która szybko wygrzebała ze stosu teczek tę pożądaną i wręczyła ją Dolores. Drzwi znów się rozwarły i wkroczyło dwóch dementorów prowadzących ową drżącą, jasnowłosą kobietę, którą widziałam na korytarzu. Osunęła się ostrożnie na krzesło, ale łańcuchy tylko zadzwoniły złowieszczo.
- Sara Maria Opania? – zapytała Umbridge, a kobieta kiwnęła sztywno głową. – Małżonka Roberta Opanii z Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów?
Zanim odpowiedziała, drzwi znów się otworzyły, a do komnaty wpadł zdyszany Barty. Bez jednej chociażby emocji na twarzy przebiegł obok dementorów.
- Przepraszam za spóźnienie, Nott mnie zatrzymał – wyrzucił z siebie na wydechu. Usiadł na krześle tuż obok mnie, nachylił się nade mną i wyszeptał mi do ucha:
- Co tutaj robisz? Jak tu w ogóle trafiłaś?
- Yaxley mnie przyprowadził. A ty? Nie powiedziałeś mi, ze bierzesz udział w przesłuchaniach – odpowiedziałam równie przyciszonym głosem.
- Nie biorę. Tylko czasami obserwuję. Moja obecność nic tutaj nie zmieni, to królestwo Umbridge i Yaxley’a. Po tym przesłuchaniu odprowadzę cię do domu. Nie chcę, żebyś to oglądała. I ci dementorzy… Nie, powiem Yaxley’owi, żeby cię tu nigdy nie przyprowadzał – w jego głosie usłyszałam lekkie rozgoryczenie. Dolores w tym czasie zdarzyła przepytać panią Sarę z pracy jej rodziców i statusu ich krwi.
- A teraz niech się pani przyzna, komu pani ukradła tę różdżkę – powiedziała jej wyniosłym tonem, unosząc długi, jasny kawałek drewna zapakowany w przezroczystą folię, jakby był dowodem zbrodni.
- N-nikomu, ta różdżka mnie wybrała, kiedy miałam jedenaście lat! Ja chodziłam do Hogwartu, byłam w Ravenclawie – wyjąkała pani Opania, a łzy płynęły jej z wielkich, bladych oczu i skapywały na podołek.
- Tak, wszyscy, którzy tu siedzą, mówią to samo – stwierdziła, wydymając żabie wargi. – A więc – zerknęła na Yaxley’a, który skinął lekko głową z nieprzeniknioną twarzą – za kradzież różdżki zostaje pani ukarana grzywną w wysokości pięćdziesięciu galeonów i umieszczona w Azkabanie na dwa miesiące. Wyprowadzić.
Dementorzy chwycili ją pod ramiona i praktycznie wynieśli z sali. Barty wstał, zszedł z podestu i pomógł mi stanąć na podłodze.
- Za kwadrans następna rozprawa, proszę się nie spóźnić, Crouch – zawołała za nami Umbridge słodkim głosikiem dziewczynki, ale Bartemiusz nic jej już nie odpowiedział. Chwycił mnie za rękę i szybkim krokiem ruszył w stronę windy. Wyjechaliśmy do atrium. Jeszcze nie było piętnastej, ale wielu pracowników zmierzało już do domów. Barty wziął szczyptę proszku, wrzucił go w ogień, a kiedy ten zmienił kolor na szmaragdowy, powiedział mi:
- Wracaj, zobaczymy się wieczorem, dobrze?
Pocałował mnie w policzek, a ja wkroczyłam w płomienie.

~*~


No, miałam dużo do przepisywania. Zrobiłam to nad morzem, kiedy było za gorąco, żebym była w stanie wyjść na plażę. Obiecałam, że będę publikować regularnie, ale przenośny Internet nie łączył. Za to nadrobiłam w przepisywaniu, nie tylko na scp, ale i na inne blogi, teraz będę tylko publikować xD Dedykacja dla Atramentowej, która powróciła do pisania opowiadań potterowskich :*