26 grudnia 2023

378. Żadnych sekundantów

Czegokolwiek oczekiwałam po tej znajomości, nie spodziewałam się, że potoczy się właśnie w tak kulawy sposób. Liczyłam, że nasz pojedynek u Flitwicka jakoś na to wpłynie, ale nic się nie zmieniło. Powoli zaczynało palić mi się pod siedzeniem. 

Starałam się o tym nie myśleć, dobrze wiedziałam, że panika nie była dobrym doradcą - a już z całą pewnością nie w sytuacjach, kiedy miałam naprzeciwko siebie tak przenikliwego i czujnego osobnika. Zaczynałam doceniać, że Tiara Przydziału umieściła mnie w Hufflepuffie. Tam nie musiałam się tak pilnować, a z czasem nauczyłam się nawet wypoczywać. 

Odpoczynek. Prawie zapomniałam, co to znaczy. 

Kiedy przełknęłam gorzkie rozczarowanie relacją z Riddle’em, mogłam nareszcie zacząć cieszyć się rozwojem relacji, której się nie spodziewałam, a którą ceniłam nawet bardziej niż tę z młodym Voldemortem. Evan okazał się być dokładnie tym samym Evanem, którego pamiętałam z dzieciństwa. Dużo bardziej nieokrzesany, momentami wręcz postrzelony, ale wciąż z tą samą pogodą ducha przywodzącą na myśl sierpniowy zachód słońca. Warto było zaryzykować wszystko i przenieść się dziesiątki lat w przeszłość choćby wyłącznie dla tych wspólnych chwil. 

Pod koniec drugiego tygodnia w Hogwarcie rozwiązałam problem znacznie uszczuplonego zapasu eliksiru sokowego - i znalazłam go zupełnie naturalnie, pędząc na zajęcia ze starożytnych runów. Podczas gdy wszyscy korzystali z przepięknej złotej godziny nad jeziorem, ja udałam się na siódme piętro i przystanęłam naprzeciwko gobelinu z tańczącymi trollami. Pokój Życzeń wpuścił mnie bez najdrobniejszego zawahania. 

Jako ignorantka w dziedzinie eliksirów nie doceniłam tego, co zastałam za drzwiami, ale byłam wdzięczna za brak stęchłego zapachu i wielkie okno wpuszczające do środka całkiem sporo dziennego światła. Rośliny w doniczkach pnące się po kamiennych ścianach i fioletowa wykładzina czyniły wnętrze bardziej przytulnym, podobnie olbrzymia kolekcja pustych koszyczków i buteleczek, ale ich wnętrze musiałam zapełnić sama. Pokój Życzeń z jakiegoś powodu zignorował prośbę o składniki potrzebne do uwarzenia eliksiru wielosokowego. Znalazłam za to całą masę książek na dwóch regałach, a poza porządnym, ciężkim biurkiem w samym sercu pracowni - szesnaście kociołków w różnych rozmiarach. Jeden - idealny do przyrządzenia eliksiru wielosokowego na trzy miesiące - wisiał już nad wygaszonym paleniskiem. Oglądając kolekcję srebrnych noży różnej długości, pomyślałam, że właśnie tak mogłaby wyglądać wymarzona pracownia profesora Slughorna. 

Snape’a wyobrażałam sobie raczej w czymś bardziej mrocznym i oświetlonym na bladoniebiesko. 

Spodziewałam się, że przebywając tam, nie będę potrafiła przestać o nim myśleć, ale wyrzucenie go z głowy przyszło mi tak łatwo, jak przyzwyczajenie się do nowego dormitorium. Co nie oznaczało, że po mojej głowie nie chodziły żadne inne obsesyjne myśli. 

Owszem. 

Byłam pewna, że to Voldemort pochłonie każdą minutę mojego życia w Hogwarcie, ale zajmował w mojej głowie zaskakująco niewiele miejsca. Zadomowiła się tam osoba, której nie widywałam prawie wcale. 

Albo nie widywałabym jej, gdybym przypadkiem wciąż jej nie mijała. Na korytarzach, w bibliotece, na błoniach, w toaletach na przerwach - dziwnym trafem akurat w pobliżu klas, w których Melania Serpens miała lekcje. Trzymała się wyłącznie z małą grupką dziewczyn z chóru, ale i tak wydawała mi się jakaś taka… odległa, wyobcowana. Jak z innego świata. 

Miałam obsesję i nie bałam się tego przyznać. Nastawiałam uszu, kiedy tylko gdzieś padło jej imię, podpytywałam o nią tak dyskretnie, jak tylko mogłam - ot, niby przypadkiem, wyłącznie dlatego, że i ona była z wymiany, więc nikogo to nie dziwiło. 

Oczywiście. 

- Na początku bez przerwy ślęczała nad jakimiś archiwalnymi spisami rodów czystej krwi - powiedział z ochotą Rosier. 

Już dawno zdążyłam zauważyć, że chętnie plotkował na tematy osób, których nie lubił, a Melania Serpens z jakiegoś niejasnego powodu działała na nerwy nie tylko jemu, ale i reszcie tych, których widywałam w towarzystwie Toma. Domyślałam się, że to również przypadek. 

- Skąd wiesz, że to było akurat to? - zapytałam. 

- Riddle też miał obsesję na punkcie swojego pochodzenia, swego czasu znosił tego mnóstwo do dormitorium - wtrącił Selwyn. - Chociaż jemu akurat się nie dziwię, bo jeżeli całe twoje pochodzenie to jedna czysta kartka… Ale Serpens ma przecież babkę, więc coś chyba… 

Evan szturchnął go niezbyt dyskretnie i Ślizgon ucichł, a jego zapadnięte policzki pokryły się szkarłatem. Uwagę o Tomie puściłam mimo uszu, szczerząc się dalej w ten sam głupkowaty sposób. 

- A ona nie pochodzi z Francji? - kontynuowałam. - Co by w spisach waszych czarodziejskich rodów robiła jej rodzina? 

Chłopcy nie byli już tak rozmowni, wzruszyli tylko ramionami, a kiedy tylko minęliśmy tablicę ogłoszeń i listę z treningami na najbliższy miesiąc, zaczął mówić o quidditchu. Nie miał o nim zielonego pojęcia, ale chętnie podjęłam ten temat. 

- Ale chyba nie trenujecie z prawdziwymi zniczami, co? - spytałam. 

- Oczywiście, że z prawdziwymi - odparł, wypinając dumnie pierś. - Jak inaczej ścigający mieliby ćwiczyć? 

- A nie z nowymi? 

Selwyn spojrzał na mnie tak, jak się patrzy na dziecko, które pierwszy raz zaczyna wiązać samodzielnie sznurówki. 

- Oczywiście, że nie z nowymi - rzekł bardzo powoli i westchnął rozbawiony, kręcąc głową. - Znicze nie są jednorazowe. Zdajesz sobie sprawę, ile złota trzeba byłoby wydać, żeby na każdy mecz był nowy? 

Uniosłam brwi i wydęłam usta, kiedy przystanęliśmy przed ścianą dokładnie między wejściem do lochów i piwnicy. Ten ich protekcjonalny sposób, w jaki ze mną rozmawiali, był nawet uroczy, ale nie zamierzałam utrzymywać ich dłużej w przekonaniu, że cokolwiek wiedzieli. 

- Znicze mają pamięć ciała, żeby w przypadku braku pewności co do tego, który szukający złapał znicza, można było rozstrzygnąć, kto pierwszy go dotknął - odparłam, krzyżując ręce na piersiach. Natychmiast pozbyłam się tego głupkowatego uśmieszku. - Przypominam, że z Durmstrangu wywodzą się najlepsi zawodnicy w Europie, a mogę śmiało założyć, że i na całym świecie. U nas lekcje latania są przez siedem lat, a nie jeden semestr. 

W pierwszej chwili obaj wyglądali na mocno zbitych z tropu, ale szybko nadrobili minami, uśmiechając się w identyczny szyderczy sposób. 

- Może w takim razie chcesz się umówić na pojedynek na miotły? - zaproponował Selwyn, drgając zaczepnie brwią. - Ten też masz ochotę przerżnąć? 

- Bardzo chętnie. Ten wasz Riddle nie wygląda na miotlarskiego mistrza. 

Taksowaliśmy się wzrokiem jeszcze przez chwilę, aż za moimi plecami od strony Wielkiej Sali napłynęła nowa fala uczniów i spłoszyła Rosiera. Pomachałam im jeszcze na pożegnanie, a Selwyn zawołał za mną, zanim porwała go fala Ślizgonów z młodszej klasy: 

- Jesteś za fajna na Puchonkę! 

- A widzisz? - odkrzyknęłam. - Puchoni też mogą być fajni! 


*


Oczekiwałam na zaproszenie od Slughorna z taką niecierpliwością, jakby samo pojawienie się tego małego rulonika owiniętego fioletową wstążeczką miało nawrócić Voldemorta na jasną stronę mocy. Oczywiście nie wierzyłam ani w jedno, ani w drugie, ale jakaś przesądna część mnie kurczowo trzymała się tej nadziei i nie zamierzała puszczać. Nie miałam już żadnych złudzeń - moja znajomość z Riddle’em sama się nie zawiąże, bez względu na to, jak intensywnie będę wpatrywała się w tył jego głowy na zajęciach. 

Jako prymus oczywiście zawsze siedział w pierwszej ławce. 

Czekałam długo, ale w końcu się doczekałam. Pod koniec drugiego tygodnia września gdzieś w połowie śniadania przy moim krześle pojawił się jakiś bardzo wystraszony pierwszoroczniak. Był tak mały, że zauważyłam go dopiero, gdy chrząknął. 

- A nie mówiłam? - zagadnęła Barbara, unosząc triumfalnie brwi, kiedy odpowiedziałam na ich pytające spojrzenia Joachima i Esmeraldy. - Slughorn będzie chciał wybadać, co z ciebie za ziółko. 

- Ale moi rodzice nie są nikim ważnym - mruknęłam. 

- Mówiłam ci, że wystarczy być z wymiany? - Szarpnęłam lekko podbródkiem w kierunku stołu Ślizgonów, gdzie spora grupa uczniów już rozwiązywała swoje fioletowe tasiemki. - Serpens też dostała. 

Faktycznie. Długie, czarne włosy opadły jej luźno na blat, kiedy pochylała się nad liścikiem, jak gdyby odebrała jakąś ściśle tajną wiadomość. Bardzo nie chciałam się uprzedzać, ale szybko odkryłam, że nie było to tylko moje wrażenie - Melania prezentowała się jako bardzo niesympatyczna i wyglądało to tak, jakby robiła to celowo. Nigdy nie widziałam, by choć raz się uśmiechnęła. Zawsze miała na twarzy ten swój nieprzyjemny grymas, jakby nękał ją przykry zapach, a przy okazji wszystko i wszyscy na każdym kroku byli źródłem rozczarowania. Wyłącznie mała grupka młodszych dziewcząt z chóru wydawała się wystarczająco na poziomie, by akceptować ich obecność. 

- To prawda, że do Slytherinu trafiają wyłącznie ci, którzy są czystej krwi? - zapytałam, licząc, że ktoś przy stole Puchonów załapie aluzję i pociągnie temat w kontekście Melanii. - Skąd tiara wie, że na przykład taka Serpens z drugiego końca Europy nie ma w rodzinie mugola? Skoro sama Serpens może tego nie wiedzieć… 

- Nie wszyscy - odparła Barbara tonem znawcy. - Chyba nie ma czarodzieja, który by nie miał w rodzinie mugola, co nie? Pewnie chodzi o to, żeby z grubsza twoja krew była czysta. No i jeśli masz nazwisko, to już o czymś świadczy, w Slytherinie prawie wszyscy należą do Nienaruszalnej Dwudziestki Ósemki albo mają w bliskiej rodzinie kogoś ze starego rodu… chociaż nie zawsze. 

Rodzeństwo wymieniło ironiczne uśmiechy, a i kąciki ust Barbary zadgrały złośliwie. 

- Riddle pewnie bardzo by chciał być w takim czystokrwistym spisie - wtrącił Joachim, przyglądając się z ukosa, jak Tom zwijał właśnie rulonik z zaproszeniem. - Nie wiem, o co chodzi tym Ślizgonom. On też obsesyjnie przeszukiwał bibliotekę, jakby już samo to, że tiara umieściła go w Slytherinie, nie było dostatecznym potwierdzeniem. A czy jakiś pociotek wujka brata pradziadka ożenił się z mugolaczką, czy może jednak nie… czy to ma jakieś znaczenie… 

Barbara wzruszyła ramionami i wróciła do swojej stygnącej jajecznicy, niezainteresowana przedłużającą się dyskusją o Ślizgonach, ale ja nie potrafiłam odpuścić. W żołądku odezwała się dawna paranoja, którą aż za dobrze pamiętałam z ostatnich miesięcy w domu Czarnego Pana. 

- Jak to jest, że w Hogwarcie wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą? W Durmstrangu większości uczniów nie znałam nawet z widzenia, a co dopiero by mówić o tym, kto czego szukał w bibliotece… 

- Może dlatego, że średnia odległość zamieszkania między każdym z was jest większa od ilości uczniów - odparła Esmeralda. - Na przykład ja z Baśką znałyśmy się jeszcze przed szkołą, nasze mamy chodziły razem do mugolskiej podstawówki. 

- A starszy brat Selwyna - dodała Barbara - był w drużynie juniorów z moim bratem. Obaj grali jako obrońcy. 

- Tak, tylko dziwnym trafem nikt nie kojarzy Riddle’a. - Roześmiał się na widok moich uniesionych w zdumieniu brwi jak dziecko, które nie potrafi długo utrzymać w tajemnicy jakiegoś żartu. - A tak naprawdę to dostałem w zeszłym roku szlaban za podpalenie Działu Historii i musiałem przepisywać księgę pożyczonych książek. Pamiętam, bo nikt nie pożycza takiego nudziarstwa jak książki o czarodziejskich rodach, nawet Baśka. A Riddle i Serpens prawie jedno po drugim. 

Wtem oczy jego siostry rozbłysły. 

- A pamiętasz, kto pierwszy je wypożyczał? - wyszeptała podniecona. 

- Chyba Riddle… tak, Riddle, przecież był tu od początku, nie? 

- Może Serpens czegoś się o nim dowiedziała… i teraz na przykład go szantażuje? Pamiętacie to całe zamieszanie w piątej klasie? 

- Szantażować? - Hoffmann zacmokała bez przekonania. - No nie wiem, Riddle nie wygląda mi na zaszantażowanego, a Serpens na taką, jakby ją cokolwiek interesowało… Chociaż akurat w przypadku Riddle’a jestem w stanie uwierzyć, że akurat on ma na sumieniu coś, czym można byłoby go zaszantażować. 

Temat Melanii i Toma szybko im się znudził i Joachim zaczął opowiadać, którego ucznia poznał, zanim spotkali się w szkole, ale słuchałam tylko piąte przez dziesiąte. Już wiedziałam, na czym tego dnia zarwę nockę. I bynajmniej nie będzie to nauka przed sprawdzianem z zielarstwa. 

Nie mogłam oderwać wzroku od Melanii, bez przerwy wwiercałam się nim w tył jej głowy, rozmyślając nad jednym: czy już to odkryła? Mogłam z łatwością spróbować wślizgnąć się do jej umysłu i spróbować poszukać, ale sama myśl o tym napawała mnie trudnym do wytłumaczenia przerażeniem. Z jakiegoś powodu wycofała się ze świata czarodziejów. Owszem, może nie była prymuską, ale wydawała się całkiem zaangażowana. Śpiewała w chórze, czytała książki poświęcone starym czarodziejskim rodzinom… Ktoś taki nie odchodzi ze znanego świata w ten nieznany, nie pracuje jako woźna w mugolskim liceum, kiedy u siebie mógłby się rozwijać. 

To Riddle. To musiał być on. Riddle nie miałby żadnych skrupułów przed włamaniem się do jej umysłu. Tylko dlaczego nie zabił Melanii, kiedy poznał prawdę o tym, co ich łączyło? 

Z głową pełną tych wszystkich kłębiących się wątpliwości poczłapałam za Barbarą i rodzeństwem Rottermund na lekcje. Decydując się na podróż w przeszłość, spodziewałam się, że wydarzenia związane z powrotem i działaniami Czarnego Pana, dostatecznie mnie zahartowały, ale dopiero teraz zdałam sobie sprawę z przytłaczającej samotności, której wtedy nie doświadczałam. Zawsze był ktoś, z kim mogłam podzielić się obawami. Barty, Victor, Spirydion, rodzice… nawet Sapphire. Tu czułam się tak wyobcowana, jak to tylko możliwe, ale w inny sposób niż Tom czy Melania. Oni byli skryci z natury. Chcieli tej samotności, ja - nie. 

Nocna wycieczka do biblioteki trochę mnie otrzeźwiła. Nie zamierzałam zakradać się do Działu Ksiąg Zakazanych, więc jedyną przeszkodą do pokonania były drzwi wejściowe. Zakameleonowana, bez skrępowania przyświecając sobie różdżką, skierowałam się prosto do kontuaru bibliotekarki. Spisy wszystkich wypożyczonych książek nie były specjalnie strzeżony - leżały sobie posegregowane działami w przestronnym regale pod ścianą. Sięgnęłam po grubą księgę z wykaligrafowanym na grzbiecie tytułem Dział Historii i z krótkim wahaniem zabrałam ze sobą jeszcze spis wypożyczanych Proroków. Tak wyposażona przysiadłam na podłodze pod ladą i zaczęłam kartkować. 

Cisza w bibliotece była wręcz grobowa, ale nie napawała lękiem. Szelest pergaminu prawie w ogóle nie wybrzmiewał na jej tle, jak gdyby ściany pochłaniały je jako coś zupełnie naturalnego. Bardzo szybko nauczyłam się wyłapywać nazwisko Riddle’a, które przewijało się przez kolejne tabelki znacznie częściej niż nazwisko jego siostry. Pochłaniał ogromne ilości książek, do wielu wracał, ale faktycznie - wśród typowo historycznych pozycji wyłowiłam tytuły, które zainteresowały też Melanię Serpens. Niektóre tak, jak mówił Joachim, wypożyczone kilka tygodni po Riddle’u. 

Szlachectwo naturalne, czyli genealogia prawdziwych czarodziejów, Wielcy czarodzieje dwudziestego wieku, Historyczne miejscowości magiczne, Czarodziejsko-mugolska współpraca w czasach Drugiej Wojny Światowej, Skorowidz Czystości Krwi… Spisałam naprędce wszystko, co zdawało się poruszać tematy historii rodów i już ze znacznie mniejszym zapałem sięgnęłam do spisu Proroków. Tam znalazłam już znacznie mniej nazwiska Riddle’a i Melanii, co mogło oznaczać, że albo nie natknęli się na żadne interesujące ich gazety, albo czytali wszystko na miejscu. 

Po - zdawałoby się - niekończących godzinach spędzonych pod biurkiem udało mi się w końcu rozprostować nogi. Po rzeczach, które zrobiłam, by znaleźć się tu, gdzie byłam, nielegalny spacer między regałami wydawał mi się dziecięcym występkiem. Oceniłam krytycznie stosik wyszukanych książek - równie opasłych, co interesujących. Ziewałam na sam widok podniszczonych okładek. 

Robiąc kopie, już szukałam w myślach luki, w którą wcisnę czytanie tych wszystkich pozycji, a wychodząc - z niechęcią uznałam, że w Pokoju Życzeń będę miała dość czasu między siekaniem, rozgniataniem, podgrzewaniem, mieszaniem i doglądaniem eliksiru wielosokowego. 

Znakomicie. 

Wyglądało na to, że i mnie dopadło. Tysiące godzin wagarów, setki odpisanych prac domowych i dziesiątki oblanych kartkówek w końcu się na mnie zemściły. 


*


Z niecierpliwością czekałam na niedzielny wieczór, choć był on równoznaczny z końcem weekendu i bardzo przykro zapowiadał poniedziałkową serię sprawdzianów: eliksiry, transmutacja i numerologia. 

Do lochów wybrałam się sama, zostawiając w salonie nowych kolegów. Joachima aż skręcało z ciekawości - wychodząc, obiecałam przekazać wszystkie nowinki z samego serca ślimaczej muszli. 

Czułam się dziwnie nieswojo, mijając zamaskowane przejście do dormitorium Ślizgonów. Ciemny, wilgotny korytarz pozostawał zaskakująco pusty, choć spod drzwi gabinetu nauczyciela eliksirów nie dobiegało zbyt wiele głosów. Spojrzałam na zegarek i na wszelki wypadek pociągnęłam z piersiówki spory łyk eliksiru - byłam niezdrowo punktualnie. 

Gabinet wyglądał jak przytulny salon - dokładnie taki, jaki zapamiętałam ze swoich czasów w Hogwarcie, choć kolekcja fotografii na jednej z komódek wyglądała na znacznie uszczuploną. Na miękkich pufach i niskich fotelikach przy długim, prostokątnym stole siedzieli już pierwsi uczniowie, a miejsce u jego szczytu zajmowała pstrokata, ekstrawagancka postać profesora. Karmazynowa kamizelka jednocześnie znakomicie współgrała z wielkim dywanem i gryzła się z olbrzymimi, rudymi wąsiskami. Ożywił się, gdy mnie zobaczył, wstał i natychmiast zaczął zachęcać, bym się rozgościła. 

- Liubov, moja złota! - wykrzyknął, jakbyśmy się znali od dobrych dwóch dekad. - Siadaj tu, o, tu, koło Melanii. Ona też jest z wymiany, to sobie poplotkujecie. Mów, mów, Amando… jak to było z tym twoim wujkiem? 

Spojrzałam w kierunku wskazanym przez Slughorna i w pierwszej chwili poczułam się jak spetryfikowana. Wzrok, jakim przeszyła mnie Melania, mroził do szpiku kości, ale postanowiłam przejść nad tym niezbyt przychylnym zaproszeniem. 

- Liubov Onoprijenko - przedstawiłam się, wyciągając do niej rękę. 

- Melania Serpens. 

Uścisnęła ją, więcej na mnie nie patrząc. 

- Już słyszałam, że i ty jesteś z wymiany - zagaiłam, ignorując rosnącą gulę w gardle. - Jak ci się podoba w Hogwarcie? 

- Mozie bić - odparła krótko. 

Miała mocny francuski akcent, dziwnie zmiękczający jej przyjemny, melodyjny głos, który ani trochę nie pasował do mocnych, wyrazistych oczu i surowego obejścia. Nie powiedziała nic więcej, sugestywnie odwracając głowę, by udawać, że wsłuchiwała się w rozmowę Slughorna z kędzierzawą uczennicą. 

Zraniona spojrzałam w drugą stronę. Wodząc niewidzącym wzrokiem po pyszniących się na ścianach gobelinach, wyklinałam się w duchu. Czego się spodziewałam? Że w Melanię wstąpią jakieś kosmiczne albo boskie moce, które pozwolą jej wyczuć, że siedziała obok swojej przyszłej córki? A nawet jeśli - czy ta świadomość mogłaby cokolwiek zmienić? 

Zdławiłam bolesne poczucie odrzucenia, zwłaszcza że przy drzwiach zrobiło się tłoczno i uczniowie zaczęli tłumnie zajmować wolne miejsca przy stole. W tej grupie zdecydowanie dominowali chłopcy, choć wypatrzyłam Dianę Parkinson i Melanię Kalkstein. 

- No, chyba jesteśmy w komplecie, co? - odezwał się nauczyciel, zacierając ręce i rozglądając się po zebranych. Z rysującą się wokół ciała pomarańczową poświatą z migoczącej za plecami lampy i pucharem wina przed sobą przypominał Dionizosa. Nawet złotawe włosy z łysiną na czubku przywodziły na myśl przerośnięty wieniec laurowy. - Zanim zaczniemy, a mamy wyjątkowy powód, żeby się tu dzisiaj gromadzić, chciałbym wam przedstawić naszą nową, wyjątkową członkinię. Choć pewnie niektórzy z was już ją znają… Liubov Onoprijenko z Durmstrangu. Ach! Wszyscy walą do Hogwartu drzwiami i oknami… nic dziwnego, nic dziwnego! Liubov jest z nami ledwo dwa tygodnie i już oczarowała cały pokój nauczycielski. I to nie tylko samą anielską buzią, ma się rozumieć. Twoje wyniki z poprzednich lat można byłoby każdemu stawiać za wzór, moja droga. Oj, tak, tak, Tom - tu pogroził mu palcem - kto by się spodziewał, że na ostatnim roku dostaniesz godnego siebie rywala. Ambitna, zdeterminowana, pewna siebie… I to kto, PUCHONKA! A niech to, że też nie trafiłaś do Slytherinu, po prostu nie chce mi się wierzyć! 

Na ustach Riddle’a zawiązał się uprzejmy uśmiech, który jednak nie objął oczu. Odwróciły się ku mnie niby mimochodem, ale po ich wyrazie poznałam, że to co powiedział Slughorn, poruszyło w Tomie jakąś strunę. 

Okazało się, że po krótkiej wymianie informacji o tym, gdzie kto był i kogo odwiedził, nauczyciel od razu przeszedł do rzeczy i powód, dla którego nas tu zaprosił, okazał się bardziej organizacyjny niż towarzyski. Chodziło o zorganizowanie przyjęcia dla profesora Dippeta. 

- W końcu trzysta trzydzieste piąte urodziny to nie byle co - oznajmił Slughorn. 

Zaczerpnęłam gwałtownie powietrza, a że akurat popijałam dyniowy sok, zaczęłam gwałtownie krztusić się i charczeć. Przez łzy zobaczyłam zniesmaczony wzrok Melanii, podczas gdy siedząca po drugiej stronie jakaś nieznajoma wnuczka Kogoś Tam z Gryffindoru zaczęła walić mnie z całej siły po plecach. 

Nie miałam zielonego pojęcia, że Dippet był tak stary. 

Wyglądało na to, że tylko mnie zaskoczyła na informacja. Cała reszta siedziała przy stole z niezbyt zachwyconymi minami, jakie zazwyczaj się miewa, kiedy trzeba zrobić coś nudnego poza lekcjami. 

- Ano, sami widzicie - dodał, uśmiechając się dobrotliwie, kiedy załzawiona i zasmarkana wycierałam sobie nos serwetką. - Urodziny Armando są pierwszego października, a to wypada akurat w niedzielę, więc idealnie, nie trzeba się będzie śpieszyć i wszystko na spokojnie przygotujemy. To jak, młodzieży? Macie jakieś pomysły? 

Klasnął i zatarł z entuzjazmem ręce, odchylając się w swoim fotelu, jak gdyby oczekiwał, że przy stole natychmiast zagotuje się od pomysłów. Może i gdyby taka propozycja padła w salonie Puchonów, w pokoju zrobiłaby się wrzawa, ponieważ Puchoni zawsze byli chętni, kiedy na tapecie pojawiała się perspektywa zaplanowania dobrej zabawy. Natomiast koledzy Riddle’a tylko po sobie spoglądali, jakby taka propozycja co najmniej im urągała, a już z całą pewnością była zdecydowanie zbyt błaha na ich dorosłe głowy. Pozostali zaczęli rzucać nieśmiało jakieś marne propozycje co do prezentu i tego, jak udekorować gabinet, ale dało się w tym wyczuć skrępowanie dominującą obecnością Ślizgonów. Ja razem z garstką osób, co do których nie było pomysłu, jak mogliby się przysłużyć, zostaliśmy oddelegowani do grupy odpowiedzialnych za dekoracje. 

- Prezent już mamy, wystrój, gości… - mruczał do siebie, odhaczając na liście omówione tematy, po czym powędrował wzrokiem w kierunku Melanii Serpens i kilku dziewczyn, które widziałam na scenie podczas uczty powitalnej i zamrugał jak szczeniak. - Nie ukrywam, że liczyłem na jakiś skromny występ artystyczny. 

I to udało się ustalić, choć moja matka nie odezwała się ani słowem. Tom również. Szykując się do wyjścia, nie mogłam powstrzymać palącego uczucia rozczarowania. Znów: nie wiedziałam, czego się spodziewać, ale z całą pewnością nie tego. Może czegoś bardziej spektakularnego - w pozytywny lub negatywny sposób, ale nie tak… miałkiego. Nijakiego. 

Ociągałam się, licząc, że Slughorn jeszcze go zaczepi, ale Ślizgon pożegnał się i wyszedł, a i nauczyciel nie wydawał się skory do dalszych pogawędek. Cóż. Zatem zostają urodziny Dippeta. To był chyba najlepszy moment na nielegalny pojedynek z wybuchami - profesorowie w jednym miejscu, rozweseleni po winie i dobrym jedzeniu, głośna muzyka, wszyscy w dobrym nastro… 

- Tak myślałem. 

Prawie podskoczyłam, serce zatrzepotało mi w piersi jak wystraszony ptak. Stłumione dźwięki rozmów wciąż niosły się od wejścia w głąb lochów, ale męski głos doszedł mnie z tyłu i z bardzo, bardzo bliska, choć kiedy się obejrzałam, zobaczyłam Riddle’a tuż obok drzwi jednej z nieużywanych klas. Stał nonszalancko oparty o nieheblowane deski, ręce miał skrzyżowane na piersiach i gdyby nie bladość twarzy i dłoni, jego czarne włosy i szata prawie zlewały się ze ścianą. 

Natychmiast się opanowałam, lecz kafel był po jego stronie - zaskoczył mnie. 

- Myślałeś? 

- Albo raczej zastanawiałem się. - Odbił się lekko od ściany i zbliżył się powoli, przyglądając mi się wzrokiem badacza analizującego jakiś ciekawy przypadek. - Zrezygnowałaś ze swojego rewanżu czy po prostu się wystraszyłaś? 

Nie uśmiechał się, usta miał blade i ściągnięte, jedynie oczy ciskały jakimiś prowokującymi iskrami. 

- Cierpliwość to będzie pierwsza rzecz, której się ode mnie nauczysz - odpowiedziałam, krzyżując ręce w identyczny sposób. - Aż tak ci śpieszno przegrać? 

Wargi drgnęły mu w identyczny sposób jak wtedy u Slughorna. 

- Już to gdzieś słyszałem - skwitował z ironią. 

- Dałam ci wygrać, to wszystko - odparłam cicho. Zbliżyłam się na tyle, że mogłam policzyć rzęsy okalające mu oczy. - Mężczyzna nie może tak od razu przegrać, inaczej szybko się zniechęca. 

- W takim razie nigdy nie poznałaś mężczyzny. - Zacmokał karcąco, kręcąc głową. - Ale rozumiem cię. Mnie też jest trudno przyznać się do porażki. 

Zapiekło mnie to, ale nie dałam się sprowokować, bo to właśnie robił. 

- Cierpliwości - skwitowałam. - Będzie pan zadowolony. 

Odeszłam tak szybko, jak mogłam. Nie wiedziałam, jak się z tym czuć. Został, by o sobie przypomnieć, a więc myślał o tym, lecz nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to było zaledwie igraszką. Przecież nie mogło być niczym więcej, a jednak czepiłam się tego jak tonący czepia się wszystkiego, co się mu podetknie. 

Emocje doszły do głosu wtedy, gdy wynurzyłam się na powierzchnię. Musiałam odetchnąć, ale w środku wciąż cała się trzęsłam. Całe szczęście spocone ręce mogłam bez skrępowania wytrzeć o szatę - hol zastałam całkowicie pusty. Musiałam zacząć coś robić i jednocześnie bałam się tego, czując pod skórą jakieś przykre niepowodzenia. Rozmawiając z Dumbledore’em w domu Gaziego, ta wyprawa wydawała mi się prosta i poukładana, ale teraz - mimo jasno określonego celu - poczułam się jak mrówka zabrana wiele kilometrów od swojego mrowiska, a to, w którym się znalazła, tylko z pozoru przypominało jej własne. 

Zajęta tym zapętlającym się rozmyślaniem, dopiero po chwili zdałam sobie sprawę z narastających za plecami kroków. Przez ułamek sekundy nawet wydawało mi się, że to Riddle postanowił dodać jeszcze swoje trzy grosze, ale nim spojrzałam przez ramię, poczułam na plecach zaskakująco mocne uderzenie. 

Bardzo przemyślane uderzenie, bo w momencie, kiedy nastąpiło, jedną stopą stałam już na schodach prowadzących do piwnicy. I tak - w następnej chwili leżałam już kilka stopni niżej na podłodze. Ani popchnięcie, ani upadek - mimo zderzenia się łokciem z kamienną płytą - nie były bolesne, ale sam fakt, że ktoś (i to drugi raz tego wieczora) zdołał mnie zaskoczyć, wycisnął mi całe powietrze z płuc. 

Spojrzałam w górę - zła i zaskoczona, tymczasem Melania Kalkstein spoglądała na mnie tak, jakby odrzuciła kopniakiem wyjątkowo odrażającego pająka. Bez żadnego planu zrobienia jej krzywdy wyciągnęłam różdżkę - ot, zupełnie odruchowo - a Krukonka jakby czekała na zaproszenie. Raz-dwa zeskoczyła ze schodów i kopniakiem wytrąciła mi ją z ręki. Poczułam gniew uderzający do głowy. 

- Odwal się od Evana, dobrze ci radzę, nowa - wycedziła Melania. Choć na twarzy mieniła się ze złości, ton miała całkowicie opanowany. - To moje ostatnie ostrzeżenie. 

Krew zaszumiała mi w uszach, a serce z pasją rzuciło się ją pompować. Opanowanie pragnienia, by powalić tę dziwkę na podłogę i rozorać śliczną buźkę pazurami, okazało się trudniejsze niż wszystko, co do tej pory przeszłam jako Liubov w tej szkole. Łącznie ze spoglądaniem na twarz własnej ofiary codziennie w lustrze. Nic nie pochłaniało tak, jak upokorzenie pomieszane z furią. 

Ale byłam ponad to. 

Wytrzeszczyłam oczy w udawanym przestrachu, wyobrażając sobie, jak za pomocą jednego zaklęcia wysyłam ją w powietrze, a potem prosto na ścianę, o którą roztrzaskuje się jak laleczka z porcelany. I w kółko. I w kółko. I wciąż, aż gdzieś z głębi piwnicy dobiegł nas dźwięk otwieranych drzwi i Melania czmychnęła jak lis, nawet się nie oglądając. 

- Liubov? 

Czyjeś nadzwyczaj delikatne ręce pomogły podciągnąć mi się na nogi. Leo Braun powiódł wzrokiem najpierw na porzuconą w kącie różdżkę, później w stronę oddalających się kroków i zrozumiał w mgnieniu oka. 

- Kalkstein - mruknęłam, otrzepując szatę. W roztargnieniu wyciągnęłam rękę i różdżka posłusznie do niej podskoczyła. - Nie zauważyłam jej, musiała się tu na mnie zaczaić. 

Chyba tego nie zauważył, w każdym razie powiódł ręką do swoich ostrzyżonych na krótko włosów i pogładził się po szczycie głowy, robiąc przy tym taką minę, jakby podejmował decyzję dotyczącą życia lub śmierci. 

- A niech to… - mruknął. - I na ciebie się uwzięła… Chodź, odprowadzę cię do dormitorium. 

Zaśmiałam się pusto. 

- Raczej nie czeka na mnie za tymi beczkami, dzięki. 

Ale Leo, jak przystało na prawdziwego dżentelmena, towarzyszył mi do samego końca korytarza i dalej - do samego pokoju wspólnego. Większość młodszych Puchonów była już w łóżkach, ale starsze roczniki wciąż okupowały najlepsze miejsce na antresoli i w głębi salonu. Grupa siódmoklasistów z Barbarą i rodzeństwem Rottermund na czele grzali się jedno obok drugiego na długiej kanapie przed kominkiem. Już z daleka było czuć zapach czekolady i palonych jointów. 

- Leo, a ty co, miałeś skoczyć po jakąś przegryzkę. Kociołkowe pieguski się skończyły - poskarżył się Joachim, ale na widok naszych min dodał błyskotliwie: - Oj. 

- Kalkstein zepchnęła Liubov ze schodów - zakomunikował oburzony. - To trzeba gdzieś zgłosić! 

Cała szóstka jak na komendę wyprostowała się na sofie, spuszczając stopy z podnóżków. 

- Co?! - wykrzyknęły na raz Flora McManus i Aurelia Bones, a Barbara dodała zgorszona: 

- Mówiłam, że będziesz miała kłopoty. Trzeba z tym iść do Beery’ego. 

Choć w środku wciąż się cała trzęsłam, ostatnie, czego chciałam, to zamieszanie wokół siebie. I to jakie zamieszanie - związane z wyimaginowaną rywalizacją o chłopaka. Na samą myśl, że miałabym się z tego tłumaczyć przed gronem pedagogicznym, przeszły mnie ciarki. 

- Nie chcę tego nigdzie zgłaszać - odpowiedziałam szybko, zniżając głos do szeptu, bo nad balustradą zaczęły się pojawiać zaciekawione głowy piątaków. Wzięłam od Joachima napoczętego skręta i zapaliłam. - Jeżeli coś takiego się powtórzy, sama to rozwiążę. I rozmówię się z Rosierem. 

Nikogo nie przekonałam. 

- Ta dziewczyna jest szalona. I naprawdę dobra w czarowaniu - mruknęła Esmeralda, wychylając się mocno w moją stronę. - A ty nie jesteś jedyna. Takich dziewczyn było więcej. 

- Śmiało, niech spróbuje - odburknęłam i między dwoma buchami upiłam łyk z piersiówki. Pojawiło się delikatne mrowienie w stopach - pierwsza oznaka mijającego efektu eliksiru wielosokowego. - Mam rozumieć, że Marcel nic wam nie powiedział? W sumie nie było o czym. Slughorn chwilę pogadał ze swoimi ulubieńcami i zaraz przeszedł do planowania urodzin Dippeta. Wiedzieliście, że on ma ponad trzysta lat

Zmiana tematu udała się wyjątkowo płynnie - do tego stopnia, że Leo ponowił próbę wymknięcia się do kuchni i tym razem z sukcesem dostarczył nam świeżej dostawy eklerków, krówek i czekoladowych kociołków. Oczywiście wesołość była tylko pozorna, przynajmniej w przypadku Barbary, która do samego końca - nawet długo później w sypialni - nie przestawała zerkać na mnie z nieukrywanym niepokojem. 

Lubiłam ich towarzystwo. Okazało się niespodziewanym darem od losu, ale musiałam sobie wciąż przypominać, że nie wybrałam się tutaj, żeby palić trawkę i nawiązywać nowe znajomości w dormitorium Puchonów. 

A jednak - kładąc się do łóżka, nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Już rozumiałam, co dokładnie czuł Barty, kiedy wykonywał swoją misję w Hogwarcie. I jakim byłam wtedy wrzodem na dupie. 


*



W oczekiwaniu na planowane przyjęcie poniekąd utknęłam w powtarzalności kolejnych dwóch tygodni. Z racji tego, że w wolnych chwilach czytałam kopie arcynudnych książek o czystokrwistych rodach i ślęczałam nad eliksirem wielosokowym, właściwie nie miałam wolnych chwil. Przecierając zmęczone oczy, prawie przysypiając nad esejami, zastanawiałam się, jakim cudem ludzie pokroju Riddle’a, Barty’ego i Hermiony utrzymywali status najlepszych uczniów w szkole i znajdowali czas na czytanie dla przyjemności. Wątpiłam, żeby któreś z nich - nawet, a może zwłaszcza sam Voldemort - uciekali się do oszustw w celu uzyskania najlepszych stopni. I żadne z nich nie miało tych wszystkich wampirycznych zdolności dodających bonusowe punkty do statystyk związanych z szybszym czytaniem i większą odpornością na niewyspanie. 

Dlatego nawet widok większego niż zazwyczaj tłumu przy tablicy ogłoszeń nie przyniósł mi radości. Takie zainteresowanie zawsze było jednoznaczne z ogłoszeniem pierwszej wycieczki do Hogsmeade. 

- Oby nie padało - usłyszałam za sobą i w tym samym momencie poczułam lekki dotyk na ramieniu. 

Rosierowi zwykle towarzyszył wianuszek przynajmniej dwóch kolegów, ale tym razem w promieniu dwudziestu metrów nie kręcił się ani jeden Ślizgon. Odsunęłam się od grupki dziewcząt przy tablicy, które obrzuciły Evana pierwszymi ciekawymi spojrzeniami. 

- Ano. 

Jeszcze nigdy cisza między nami nie była tak niezręczna. On stał w bezruchu, przygryzając wnętrze policzka i nie rozumiejąc, ja - rozdarta między chęcią potrząśnięcia nim i obawami przed tak drastycznym wpływem na przyszłość. 

Wciąż musiałam sobie przypominać - przyleciałam tu wpłynąć na Voldemorta, nie ustawiać całej mojej rodzinie życie prywatne. 

W końcu Rosier westchnął, a jego piękne czoło spochmurniało, przecięte długą poziomą zmarszczką. 

- Unikasz nas z powodu Melanii - powiedział w końcu. 

Pokręciłam głową, wpatrując się niewidzącym wzrokiem informację o Hogsmeade. 

Błąd. Unikałam tylko jego. 

- Wiem, że chodzi o Melanię - nie dawał za wygraną. - Wiem, że Melania bywa… stanowcza… ostatnio Dianie też się oberwało, chociaż w sierpniu wychodzi za mąż. Przepraszam cię za nią. 

Z trudem powstrzymałam prychnięcie. 

- Nie ty powinieneś przepraszać - odparłam niemal szeptem. Dziewczyny znów zaczęły się ku nam odwracać. 

Jeszcze jedno westchnienie. 

- Tak, wiem… porozmawiam z nią. - Uśmiechnął się, ale zrobił to tak, jakby coś go zabolało. - Hogsmeade jest tydzień po Slughornie, wybierzesz się z nami? To znaczy, z całą grupą. Znamy różne ciekawe miejsca, zobaczysz, większość zachodzi tylko do Zonka i Trzech Mioteł. 

Wyraz mojej twarzy sprawił, że i ten koślawy uśmiech szybko mu zbladł. Czując cierń oplatający się ciasno wokół serca, ponownie pokręciłam głową. Mieszanka wstydu i rozczarowania gasząca życie w tych jego anielskich oczach była jak żrący eliksir na moje wnętrzności. 

- Chyba pójdę z kolegami z Hufflepuffu - odparłam lodowato. - Nie chcę, żeby znów ktoś podejrzewał mnie o nieczyste intencje. 

Oddaliłam się, prawie biegnąc, by zamaskować trzęsące się nogi. W środku cała dygotałam - chyba jeszcze bardziej niż po tamtej rozmowie z Riddle’em. I o ile brak postępu w temacie młodego Voldemorta co najwyżej mnie frustrował, to, jak potoczyła się moja znajomość z Evanem, rozdzierała mi serce. I to już. Tak szybko. A wystarczyło po prostu powściągnąć tęsknotę, cieszyć się tym, że mogłam na niego patrzeć. Jak zwykle nie potrafiłam znaleźć umiaru. Walcząc ze łzami palącymi pod powiekami, popędziłam na religię, choć do lekcji został jeszcze dobry kwadrans. 

Uśmiech siostry Łucji zawsze sprawiał, że było mi na sercu trochę lżej, ale to, w jaki sposób uśmiechała się dzisiaj, wzbudziło moją czujność. 

Zwłaszcza że uśmiechali się tak i pozostali uczniowie. 

Po odczytaniu listy obecności i niedługim omówieniu niedzielnej Ewangelii obeszła biurko i, oparłszy się o krawędź blatu, skrzyżowała ręce na piersiach, jak gdyby w oczekiwaniu na jakieś nowinki. Oczy błyszczały jej jak dwa diamenty. 

- Wiem, że czekacie na wasz ulubiony temat, więc nie będę przeciągać - powiedziała. - Halloween. 

- Słyszałam, że profesor Slughorn zamierza zrobić imprezę z okazji Halloween - odezwała się jedna z Gryfonek, podnosząc rękę. - Z przebierankami, wróżeniem i różnymi zabawami. Przyjdzie siostra? 

Zakonnica zaśmiała się pod nosem. Promienie słońca padały przez okno dokładnie na połówkę jej twarzy, czyniąc ją jeszcze młodszą, prawie dziecięcą, co niepokojąco kontrastowało z miękkim, lecz spokojnym, wręcz stoickim głosem. 

- Zobaczymy, może nie dostanę zaproszenia i ten problem moralny sam się rozwiąże - odparła, po czym dodała już bardziej poważnie: - Ale nie. Jest to sprzeczne z moimi poglądami dotyczącymi tego święta, o których dyskutowaliśmy rok temu… i dwa lata temu… i trzy… 

Urwała i skinęła głową, widząc moją uniesioną rękę. 

- Ma siostra problem z wróżeniem i tym, że ktoś się przebrał za dynię, ale uczy siostra w szkole magii i czarodziejstwa? - zapytałam, starając się zabrzmieć jak najmniej prowokująco, choć w środku poczułam delikatne ukłucie rozdrażnienia. - Jak to się ma do uprawiania czarów, które są podobno grzechem same w sobie? 

Wtem siostra Łucja wyprostowała się i powoli zaczęła przechadzać się po klasie. Czujny, pogodny wzrok prześlizgnął się po pierwszych ławkach. 

- To jest temat, który ciągnie się za nami od czasów spisania Starego i Nowego Testamentu - odrzekła. - Należało wybrać, które księgi trafią do kanonu Pisma Świętego. Były to księgi stworzone zarówno przez mugoli, jak i czarodziejów, bo wszyscy dobrze wiemy, że czarodzieje również mają swoich świętych. Co mówi na temat uprawiania magii Święty Bonifacy z Syrakuz? Tom? 

Biała dłoń opadła prawie tak szybko, jak się podniosła. 

- Zdolność do uprawiania czarów, tak, jak każda umiejętność, powinna być wykorzystana ku Jego czci. Nie będzie poczytywane jako grzech używanie różdżki ku chwale Boga, jak nie poczytuje się jako grzech używanie miecza w obronie Jego wartości - wyrecytował bezbarwnym tonem, po czym dodał, patrząc na Łucję: - To kwestia zasad. Możni kościoła jednogłośnie uznali, że wróżbiarstwo i trywializacja śmierci, piekła i demonów jest sprzeczna z jego zasadami. 

- Nikt nie mówi o trywializacji, tylko o dobrej zabawie - odezwałam się, również zwracając wzrok na nauczycielkę. - Czy to jest jakaś różnica, kiedy dziecko dostanie cukierka tak po prostu, czy kiedy założy sobie prześcieradło na głowę i dostanie cukierka wieczorem trzydziestego pierwszego października? Czy ten drugi cukierek będzie przeklęty? I co go przeklnie? Jakieś kosmiczne równanie, na które składa się pomarańczowy poliester i kosmiczny układ planet? 

- Jako wybitna zielarka chyba słyszałaś o dogodnych i wymaganych porach zbiorów niektórych roślin, których potem używamy do sporządzania eliksirów - wtrącił i tym razem wyraźnie usłyszałam w tym nutkę kpiny. 

A jednak to na spotkaniu Klubu Ślimaka poszło mu w pięty. 

- Ja soglasna, ale kiedy zerwiesz bylicę po wschodzie słońca i użyjesz do eliksiru na anginę, to jedyne, co dostaniesz, to ostre rozwolnienie - odparłam zniecierpliwiona. - A nie zauważyłam, żeby wyrosły mi rogi po zjedzeniu czekoladowej żaby. Chyba że nie dość mocno trywializowałam demony. 

Spostrzegłam, jak kąciki ust siostry Łucji zadrgały lekko, gdy oparła się na powrót - tym razem o ścianę, jak gdyby chciała dać nam więcej pola do dyskusji. Riddle też lekko się uśmiechnął, odwróciwszy głowę na tyle, by móc mnie widzieć kątem oka. 

- O tym się dowiesz, kiedy umrzesz. 

- A może właśnie nie. 

Spostrzegłam nieznaczny ruch, jakby chciał bardziej się ku mnie odwrócić - a może tylko chciałam to zobaczyć? Nie dane mi było jednak się przekonać, bo kolejna ręka wystrzeliła w górę i Flora McManus wtrąciła się ze swoim pytaniem: 

- Czyli siostra uważa, że nie powinniśmy iść na taką imprezę? 

- Phi, akurat tobie to nie grozi… - wtrącił zaczepnie Leo i przez klasę przeleciał szmer niezbyt umiejętnie tłumionych śmiechów. 

- Myślę, że to kwestia waszego sumienia i tego, z jaką intencją wybieracie się na takie przyjęcie - odparła i ruszyła z powrotem w stronę nauczycielskiego podium, by stanąć za biurkiem. - Ostatecznie wszystko zmierza do jednego: do waszych intencji. I dobrze, że do tego docieramy. Błogosławiona Amaranta z Milos pisała… 

I tak z największej przeciwniczki religii stałam się jej entuzjastką. W pewnym sensie - była dla mnie swego rodzaju odskocznią od punktów, które musiałam odhaczyć, żeby utrzymać się w wąskiej grupie prymusów. Byłam pewna, że za moich czasów w Hogwarcie nikomu aż tak nie zależało. Skoro Hermiona Granger była uznawana za odmieńca, a nie miała ani połowy ambicji co Liubov czy Riddle… 

Dzwonek przerwał gorącą dyskusję o Halloween i większość zaczęła się ociągać - dokładnie ta większość, która po religii musiała udać się zaklęcia i praktyczne testy ze sztuki iluzji, czemu nie poświęciłam ani jednej myśli. Zupełnie szczerze - byłam pewna, że nikt nie potrafił tego lepiej niż ja. Możliwe, że nawet i sam Dumbledore. Tymczasem na korytarzu przed salą siostry Łucji Evan paplał do Toma coś o śmierdzącej girlandzie z kwiatów. 

- …nie wiem, najwyżej pierwszy raz dostanę zadowalający, świat się przez to nie zawali… 

Korzystając z okazji, że było ich tylko dwóch, przystanęłam przy jednym z parapetów, by naskrobać naprędce piórem krótką wiadomość. 

Jutro o 22:00 na Wieży Astronomicznej. Weź 2 osoby, którym ufasz. Żadnych sekundantów. 

Riddle i Rosier zniknęli mi w załamaniu korytarza, ale błyskawicznie ich dogoniłam. Evan wciąż rozprawiał o dręczącym smrodzie. Teraz albo nigdy. Z sercem trzepoczącym się w okolicy gardła prześlizgnęłam się między grupką dziewcząt, która akurat wyszła z toalety, wcisnęłam Riddle’owi papierową kulkę do ręki i rzuciłam mu szybki, wyzywający uśmiech. 

- Zo zobaczenia - powiedziałam cicho, po czym dodałam, patrząc przelotnie na Rosiera: - A ty spróbuj potraktować iluzję poważnie i przestań wyobrażać sobie, że to gówno. Sztuka iluzji to potężne, niedoceniane narzędzie, o ile się wie, jak z niego korzystać. 

Zostawiłam ich obu z wyrazami identycznego zaskoczenia na twarzach, nim któryś z nich zdążył jakoś to skomentować. Oddaliłam się z niesamowicie lekkim sercem - nieporównywalnym do tego, z jakim godzinę temu szłam na lekcję religii. Teraz wystarczyło tylko czekać. 

I ustroić gabinet profesora Slughorna bez użycia iluzji, za to przy pomocy wstążek i kilometrów bibuły. 


*


Moje umiejętności do rysowania, wyklejania, dziergania, wycinania i lepienia były znikome, ale nie przejmowałam się pokracznie wykonanymi jesiennymi dekoracjami, które wychodziły spod moich palców. Dowiedziałam się, że każdy, kto nie wyróżniał się żadnym specyficznym talentem, zostawał oddelegowany do prac przy strojeniu sali, więc moje kalekie listki z wełny zginęły pośród setek innych podobnych sobie, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Miało być dużo, przytulnie i jesiennie. I chyba było - rano nie zwracałam na to uwagi. Produkując taśmowo pomarańczowe i czerwone liście, myślami już krążyłam wokół Wieży Astronomicznej. A wieczorem, szykując się w dormitorium do wyjścia, czułam w żołądku skurcz porównywalny do tego przed tym jednym cholernie ważnym egzaminem. Pobudzająca mieszanka stresu i podekscytowania. 

W dziewczęcej sypialni siódmego roku wrzało. 

Wszystkie lokatorki zerwały się wcześniej z kolacji, solidarnie chcąc towarzyszyć mi przy szykowaniu stroju na przyjęcie. Choć przywykłam do tego, że ktoś nieustannie przykładał mi do twarzy kostiumy, zapinał guziki, poprawiał kołnierz, bawił się włosami, ten rodzaj pieszczot sprawiał mi w tym miejscu jakąś dziwną przykrość. A nie dziwiłam się ich zainteresowaniu, bo sama nie mogłam napatrzeć się w lustrze na swoje nowe odbicie, jednocześnie czując rozdzierający serce ból - jak zawsze, kiedy przyglądałam się zbyt długo. Onoprijenko przyciągała uwagę nawet w zwykłej szkolnej szacie, ale podmalowana, uczesana i wyszykowana w wyjściową szatę prezentowała się zjawiskowo. Gdybym kiedykolwiek miała wybrać, jak chciałabym wyglądać, wybrałabym twarz Liubov. Uszminkowane na czerwono usta odznaczały się zmysłowo na tle porcelanowej buzi. Makijaż pokrył piegi, ujmując jej nieco z figlarności, tak, że gdyby nie roziskrzone, bursztynowe oczy, można byłoby pomyśleć, że patrzy się na posąg. Flora ujarzmiła mi niesforne loki i teraz opadały pięknymi falami na odsłonięte plecy. Już dawno się zorientowałam, że Luba uwielbiała się stroić. Zamiast jednej wymaganej wyjściowej szaty w jej walizce znalazłam takich sześć - każda perfekcyjnie podkreślająca jej pyszne krągłości, kolorystycznie doskonale dopasowana do jej typu urody. Z typowo dziewczęcym żalem wybrałam najmniej efektowną - bardzo zwiewną suknię ze złotawego muślinu, jedyną z długimi rękawami, pod którym mogłam ukryć bliznę po Mrocznym Znaku. Puchonki były niepocieszone, bo wszystkie (łącznie ze mną) widziały Liubov w głębokiej czerwieni i z wysokim rozcięciem na nogę, ale chyba tylko Barbara zrozumiała powód takiego wyboru. 

- Moim zdaniem ta bardziej pasuje do jesieni - zakomenderowała tonem kończącym wszelkie licytacje i odrzuciła na bok czerwoną szatę. - I do tego ta torebka. Akurat na różdżkę. 

Wręczyła mi szczupłą kopertówkę na złotym łańcuszku, wskoczyłam w buty na wysokim obcasie i byłam gotowa do wyjścia. Koleżanki żegnały mnie z takimi minami, jakbym wybierała się przynajmniej na własne wesele, a część Puchonów, którzy z jakiegoś powodu nie wybrali się na kolację, oglądała się za mną ciekawie, kiedy przechodziłam przez pokój wspólny. 

Bardzo szybko przywykłam do przytulnych piwnicznych wnętrz, ale znajomy widok lochu pełnego ludzi powodował przyjemny ucisk sentymentu w okolicy serca. Im bliżej gabinetu nauczyciela eliksirów, tym bardziej zapach wilgoci mieszał się z aromatem gorących potraw i ciężkich, trudnych do określenia perfum. Zniekształcona przez echo muzyka niosła się dudniąco w głąb lochu. Dopiero kiedy znalazłam się pod drzwiami, rozpoznałam Jailhouse Rock Elvisa. 

Rano wszystkie te ozdobne purpurowo-złote kotary pokrywające kamienne ściany wiały tandetą, ale teraz, gdy pozapalano kandelabry, stoły ugięły się pod ciężarem kryształowej zastawy pełnej potraw, wnętrze wydało mi się całkiem gustownie przystrojone. Nawet te nieszczęsne, koślawo powycinane liście pod sufitem prezentowały się jako tako. W ciepłym, migotliwym półmroku wszystko wyglądało przytulnie, zwłaszcza wśród słodkich zapachów pieczonej szarlotki i herbaty z imbirem. 

Choć pomieszczenie zostało na ten wieczór magicznie powiększone, ilość przybyłych gości jakoś zacierała rozmiary gabinetu. W sali aż mieniło się od różnokolorowych szat. Niewielu przejęło się tematem przewodnim imprezy - i to do tego stopnia, że dominowały nie tylko kwieciste, przypominające hipisowskie spódnice i marynarki, ale rzuciło mi się w oczy kilka neonowych, niebezpiecznie opinających sukienek mini. Spodziewałam się stonowanych kolorów i cichego bogactwa, ale nawet wśród Ślizgonów panowało szaleństwo - zarówno w formie, jak i w kolorze. Wytrzeszczyłam oczy na Dianę Parkinson, która mignęła mi w przykuwającym wzrok ekscentrycznym, przylegającym kombinezonie z przypominającego płynne srebro materiału. Jej spodziewałam się raczej w czymś upodabniającym do zapierającej dech w piersiach femme fatale. 

- Luba, moje dziecko, wyglądasz jak sen! 

- Dobry wieczór, panie profesorze! - wykrzyknęłam z ulgą, rozglądając się za charakterystycznymi rudymi włosami. - Ale tu się zrobiło ładnie! 

Wyłonił się z tłumu z wdziękiem godnym greckiego boga. Za moich czasów jego kamizelka w fioletowo-złote pasy i czarna, bufiasta koszula, miedziany wąs i rząd guzików trzeszczących pod naporem gigantycznego brzucha prezentowały się nadwyraz fantazyjnie, ale na tle tych wszystkich barwnych wspaniałości profesor wydawał się nieprzyzwoicie zwyczajnie ubrany. W pulchnych palcach ściskał pękaty kieliszek czerwonego wina, a sądząc po rozmigotanych, przekrwionych oczach, nie był to jego pierwszy. 

- A widzisz? Wystarczy trochę światła, trochę muzyki i przede wszystkim ludzie, żeby zadziała się magia - zagaił z figlarnym uśmieszkiem. - Czekamy jeszcze na solenizanta i możemy zaczynać… ach, Dumbledore! Jaka czarowna tiara, no, urocza, urocza! 

W żołądku coś mi się przewróciło. Instynktownie wycofałam się w głąb sali, byle wmieszać się w mały tłumek cisnących się przy stoliku z napojami uczennic. Moje wnętrzności znów się zacisnęły - tym razem na widok kolejnej znajomej twarzy. Melania Serpens stała na uboczu z dwójką swoich nierozłącznych koleżanek. W migoczącej, czarnej szacie, wysoko upiętych włosach, ustach pociągniętych bordową szminką i z zimnym, nieprzystępnym wyrazem twarzy przypominała gotycką piękność, którą lada chwila miał uwieść jakiś wampir. Jej szczupłe, wręcz kościste ręce, na których zatrzymały się szerokie, opadające ramiączka, nie różniły się niczym od moich. Nie mogłam przestać wodzić po nich wzrokiem, jakby w przekonaniu, że pod wpływem tego spojrzenia na jej lewym przedramieniu zakwitnie czarny wąż oplatający nagą czaszkę. 

Ocknęłam się, nim zauważyła, że się gapiłam - pulchna, ciepła dłoń Anzelma Lestrange’a spoczęła łagodnie na moim ramieniu i teraz to ja dałam się zaskoczyć. Podobnie jak większość jego kolegów, Ślizgon postawił na elegancką szatę o klasycznym kroju, jedynie na piersi miał przypięte coś à la srebrna broszka w kształcie węża, a długie włosy splótł w gruby, lśniący warkocz. 

- Klasyka, co? - zagadnął, przebiegając oczami po mojej szacie. 

Zauważyłam, że zatrzymał się dłużej najpierw na ustach, potem na dekolcie i poczułam się dziwnie skrępowana - byłam przyzwyczajona do tego, że ludzie patrzyli, zerkali ukradkiem, czasem z rozbawieniem, czasem z niechęcią, nawet chłonęli z zachwytem, ale bardzo rzadko przyglądali mi się w ten sposób. Ze swoistym nieopanowanym głodem. Sophie Serpens nigdy nie była seksowna. Nie w ten sposób - dojrzały, kobiecy. Świadomy. 

I Liubov też nie mogła taka być, choć miała do tego doskonałe warunki. 

Poklepałam go po kumpelsku i sięgnęłam na oślep do stolika, by złapać pierwszą lepszą szklankę. Bezalkoholowy drink z ananasem okazał się zdecydowanie zbyt słodki, ale na twarzy Lestrange’a, który wziął to samo, pojawiło się błogie zadowolenie. 

- No więc… jak ci się podoba wystrój? - zapytał. 

- Zwala z nóg, w końcu to ja brałam udział w strojeniu - zażartowałam, udając, że nie spostrzegłam, jak wykrzywił się lekko w zażenowaniu. - A ty się wykręciłeś, cwaniaku. Co, podczepiłeś się pod grupkę prezentową? 

- Żebyś wiedziała, ojciec ma sieć antykwariatów w całej Europie, jak trzeba ściągnąć jakiegoś białego kruka, to nie ma lepszego miejsca - odparł takim tonem, jakby to było coś najbardziej naturalnego pod słońcem. - Załatwiałem Ślimakowi już chyba ze dwadzieścia książek dla takich starych zgredów jak Dippet, chociaż wątpię, żeby to docenił. Pewnie sam kupił sobie ten egzemplarz tysiąc lat temu, kiedy już przepisał go jakiś mnich… 

Zaśmiałam się z grzeczności, choć wzrokiem już szukałam innego Ślizgona. W kolorowej mieszaninie znalezienie do bólu zwyczajnej czarnej szaty na chudym, wysokim młodzieńcu powinno być proste, ale nigdzie nie byłam w stanie go wypatrzeć. Kolejny skurcz tego wieczora, ale tym razem nieprzyjemny. 

Czyżby… naprawdę stchórzył? Wystawił mnie? 

- Myślę, że doceni gest. Takie stare zgredy, jak mówisz, cenią sentyment. 

- W sumie co innego im zostało? 

W tym samym momencie, gdy profesor Slughorn wyprowadził na środek dyrektora, gdzieś na lewo w grupie prostych, męskich szat wyjściowych spostrzegłam tę jedną - wysłużoną, staromodną i niezbyt dobrze skrojoną. Z nerwów pociągnęłam lekko z piersiówki, którą z trudem upchnęłam wraz z różdżką do niewygodnej kopertówki. 

- Moi drodzy goście, kochani uczniowie, najdrożsi przyjaciele z pokoju nauczycielskiego - przemówił z uczuciem, nie spuszczając ręki z pasa Dippeta. Przy wyprostowanym dumnie Slughornie wyglądał jeszcze mizerniej jak bardzo stary, łysawy kogut. Granatowa szata wisiała na nim nieco, prawdopodobnie przez zgarbione plecy, cera wydawała się cieniutka i woskowa jak rozsypujący się pergamin, tylko oczy jak dwa diamenty połyskiwały żywo w głębokim wzruszeniu. - Zebraliśmy się tu wszyscy, żeby uczcić trzysta trzydzieste piąte urodziny naszego drogiego Armando! Ach, piękny wiek, piękny wiek! Cóż moglibyśmy ci życzyć w tym uroczystym dniu? Słyszałeś już pewnie tyle różnych życzeń, że nic, co bym wymyślił, nie będzie ani wyjątkowe, ani odkrywcze, więc życzę ci przede wszystkim z serca! Życzę kolejnych satysfakcjonujących lat w tych czarodziejskich murach, życzę radości z sukcesów pedagogicznych i przede wszystkim cierpliwości do nas młodych, nieopierzonych, ha, ha, ha! Wszystkiego, co najlepsze, mój stary! 

Uścisnął Dippeta i złożył po dwa mokre, głośne całusy na jego zapadniętych policzkach, a tłumek tworzący okrąg na środku gabinetu rozbrzmiał oklaskami i pomrukami nierówno powtarzanego “zdrowia!”. Ludzie stojący najbliżej wejścia rozstąpili się, formując przejście, przez które wmaszerował Evan Rosier, lewitując przed sobą gigantyczny, bajkowy tort ozdobiony ożywionymi cukrowymi elfami. Oklaski eksplodowały z jeszcze większą siłą, cichnąc w momencie, gdy wraz z prezentem wkroczyła Melania Serpens i jej dwie koleżanki Krukonki, śpiewając “Sto lat” na trzy głosy. 

Twarz profesora Dippeta promieniała, jak gdyby nagle odmłodniał przynajmniej o sto lat. A przynajmniej tak właśnie wyobrażałam sobie twarz człowieka, który mógł tyle dożyć. 

Wciąż nie dowierzałam, że dyrektor obchodził trzysta trzydzieste piąte urodziny. 

Aż chciałoby się powiedzieć - bez jaj. 

Ale nie mogłam tego powiedzieć, bo byłam Liubov, a nie Sophie. I stał przy mnie Anastazy Lestrange, a nie Vipi, który zapewne dodałby coś w rodzaju “Pewnie kąpie się w krwi dziewic, trzeba ostrzec Neville’a”. 

Coś jakby ścisnęło mnie za gardło i musiałam przełknąć. 

Po zakończeniu krótkiej części oficjalnej dyrektor został otoczony przez tych, którzy chcieli złożyć mu życzenia. Wśród dorosłych zauważyłam kilka twarzy widzianych wcześniej w starych Prorokach, które czytałam, żeby jakoś się tu odnaleźć. Jak najszybciej zawinęłam się w kierunku stołów z ciepłymi daniami, które można było zjeść na stojąco - tak na wszelki wypadek, gdyby Slughornowi przyszło do głowy przedstawić Liubov jakiejś sławnej dziennikarce albo członkowi Wizengamotu. 

Nie przestawałam zerkać na zegarek. 

Kiedy wszyscy już się najedli i atmosfera na powrót zrobiła się luźna, a z wielkiego gramofonu popłynęły pierwsze skoczne nuty Elvisa, na parkiecie zaroiło się od uczniów. Normalnie znalazłabym się w swoim żywiole - alkohol przeszmuglowany w bucie, skręt wepchnięty do stanika, muzyka do tańca i Victor albo Sapphire, z którymi mogłam się wygłupiać. Tym razem nie było mi do śmiechu - jakbym to ja wchłonęła te sto lat od profesora Dippeta. 

Wymknęłam się z gabinetu, nim wybiła odpowiednia godzina. Muzyka i napierający zewsząd ludzie coraz bardziej mnie drażnili. Gdy znalazłam się na korytarzu, odetchnęłam stęchłym, chłodnym powietrzem pozbawionym smrodu potu, perfum i ciężkich potraw. Przyjemny powiew z głębi lochu owionął mi twarz. Uważając, by nie narobić po drodze hałasu, zdjęłam szpilki i boso przemknęłam najpierw przez długi, ciemny korytarz, potem przez opustoszały zamek. Kiedy wracałam myślami do licznych nielegalnych wypraw, nie łączyły się one ze strachem, wręcz przeciwnie. Zawsze towarzyszyło temu przyjemne napięcie jak podczas zabawy w chowanego. Może to wynikało z braku dojrzałości, a może po prostu nie obchodziło mnie, jaką miałam opinię wśród nauczycieli? Sophie Serpens została złapana na włóczeniu się nocą po szkole. Czy kogoś to jeszcze zdumiewa? Byłoby dziwne, gdyby tego nie robiła. Ale nie Liubov. Ona musiała utrzymać opinię idealnej uczennicy do końca - to, co było jej podłogą, dla Sophie było pierdolonym dachem sowiarni. 

Dlatego na wszelki wypadek użyłam zaklęcia kameleona i zdjęłam je z siebie dopiero w momencie, gdy w wyznaczonym miejscu pojawili się trzej chłopcy. Riddle, Rosier i Lestrange. Stąpali ostrożnie wzdłuż ściany, rozglądając się dookoła, jak gdyby w każdej chwili spodziewali się, że wyskoczę zza jakiejś zbroi, krzycząc “BUU!”. 

Przyczaiłam się, licząc, że zaczną ze sobą rozmawiać, ale żaden nie przemówił ani słowem, jakby właśnie tego się spodziewali. Serce tłukło mi się o żebra, jakby chciało wybić sobie dziurę na wolność. Niemożliwe, że tego nie słyszeli, chyba że ich serca robiły to samo. 

A przynajmniej serce Anastazego, bo kiedy zdjęłam z siebie zaklęcie kameleona, podskoczył, jakby nastąpił na żabę. 

- Punktualnie - odezwałam się, spoglądając na zegarek. - Dobrze. 

- Tak. Tylko miejsce trochę niefortunne - odparł Riddle, zniżając głos do szeptu. - Wieża jest zamknięta, od kiedy wypadła z niej uczennica. 

Uśmiechnęłam się, studiując jego bladą, spiętą twarz. Wyglądał jak wyjęty z międzywojnia - włosy z przedziałkiem na boku, usztywnione brylantyną, ciemne brwi biegnące łagodnymi łukami, teraz uniesione w oczekiwaniu, zapięty pod samą szyję w swojej schludnej, ale mocno wysłużonej szacie z wysokim kołnierzem. Nie wyglądał wcale gorzej od swoich kolegów, wręcz przeciwnie, rezon, z jakim się trzymał, nadawał mu znacznie więcej szyku niż srebrne i złote przypinki. 

- Rozumiem, że zawsze robicie wszystko zgodnie z regulaminem? - zapytałam, podchodząc do drzwi prowadzących do wieży. Kilkukrotnie poruszyłam klamką. Zamknięte. 

Za plecami usłyszałam cichy, protekcjonalny chichot. 

- I co teraz? - Rosier skrzyżował prowokacyjnie ręce na piersiach. - Mówiliśmy. 

Wycelowałam różdżką w sczerniały zamek i mruknęłam Alohomora. W powietrzu dało się wyczuć napięcie, gdy kliknęło mechanicznie i po naciśnięciu klamki drzwi otworzyły się z przeciągłym jękiem zawiasów. Nie mogąc powstrzymać kpiącego uśmiechu, odwróciłam się do Ślizgonów i wydęłam usta. 

- To było trudne - powiedziałam. - Ochrona faktycznie na najwyższym poziomie. To jak, wymówki się skończyły? Świetnie. Aha, wy dwaj… zostańcie na czatach. W razie czego wyślijcie cielesnego Patronusa albo chociaż zróbcie hałas. 

Rozochocona ich minami i sytuacją z drzwiami, posłałam im ostre, szydercze spojrzenie i popędziłam na górę. Buty porzuciłam na dole. Nie zamierzałam pojedynkować się w szpilkach, a tym razem musiałam wygrać. Za wszelką cenę, nawet gdybym miała wyrzucić go przez balustradę. 

Stłumiony dźwięk kroków Riddle’a szybko się zbliżał. Ślizgon miał znacznie dłuższe nogi i błyskawicznie mnie dogonił - tak, że na szczyt dotarliśmy w tym samym momencie. Tom otworzył drzwi i wysunął się pierwszy, rozglądając się dookoła tak, jakby się spodziewał się ataku. 

- Dżentelmen - zadrwiłam, wyglądając z wieżyczki schodowej. 

Pierwsze, co uderzyło mnie w twarz, to przeszywający chłód. Szczyt Wieży Astronomicznej nie zmienił się ani trochę. Przestronnego tarasu nic nie zagracało, a na szczycie małej, ostro zakończonej kopułki powiewał proporczyk ze szkolnym herbem. Podeszłam do kamiennej balustrady i wychyliłam się mocno przez prześwit, pozwalając, by wiatr szarpał moje skrzętnie poukładane loki. Księżyc był w trzeciej kwadrze. W tej słabo rozpraszanej przez mdłe światło ciemności taras wydawał się zawieszony nad niekończącą się przepaścią. Odwróciłam się, roześmiana od ucha do ucha, ale nie było w tym ani krztyny dawnego szyderstwa. Wyłącznie czysty zachwyt - jakbym po wielu tygodniach niedotlenienia w końcu odetchnęła pełną piersią. 

- Robi wrażenie - wyszeptałam. - Uwielbiam takie wysokości. 

- Spodobałoby ci się w Wieży Krukonów. 

- Co ty robiłeś w Wieży Krukonów? - spytałam, mrużąc oczy, ale Riddle tylko uśmiechnął się kącikiem ust. 

Stanął jak na lekcjach pojedynków - dokładnie w połowie tarasu, perfekcyjnie przygotowany i  we właściwej pozycji, za którą na turnieju pewnie dostałby maksymalną ilość punktów. A po drugiej stronie ja - z rękami zwisającymi luźno wzdłuż ciała i różdżką wycelowaną w podłogę. Na jego pytające spojrzenie dodałam: 

- Dla mnie to przerost formy nad treścią. 

Napięcie zdawało się rosnąć z każdą przeciągającą się sekundą, gdy, nie spuszczając z siebie wzroku, wykonaliśmy dwa powolne ukłony. Koniec różdżki Riddle’a drgnął lekko, prawie niezauważalnie, ale w momencie, gdy wystrzeliło ku mnie pierwsze zaklęcie, ja wyczarowałam strzępiasty kłąb czarnego dymu i płynnie przemknęłam wzdłuż muru, niezauważalnie dla ludzkiego oka. Ślizgon wydał się szczerze zaskoczony, gdy wyrosłam jak spod ziemi dokładnie między nim i wycelowaną w dal różdżką. Pochwyciłam go z całej siły za gardło i cisnęłam na ziemię. Nie upadł jak szmaciana lalka, lecz wyskoczył na środek wieży, automatycznie wyciągając przed siebie prawą rękę, by nie runąć na twarz. Jedyne, co zdążył wyczarować, to ochronną tarczę, o którą roztrzaskał się czarnofioletowy snop energii. Na półprzezroczystej, mlecznej osłonie pojawiła się siatka pędzących we wszystkie strony rys, którą poprawiłam jeszcze jednym zaklęciem. Tarcza roztrzaskała się w drobny mak i w tym samym momencie wyparowała, ale w oczach Riddle’a nie dostrzegłam grozy. Błysnęło w nich coś, co pragnęłam zobaczyć od samego początku - zaintrygowanie. Przetoczył się na bok, wysyłając w moją stronę kilkanaście noży, które bez trudu stopiłam i pomagając sobie wolną ręką, z rozgrzanego do czerwoności metalu uformowałam w powietrzu gruby, giętki pręt. To były ułamki sekund, ale dla Toma najwyraźniej wystarczające, by zgrabnie przed nim umknąć i przemienić z powrotem w ostrze - tym razem jedno i to takich rozmiarów, że swobodnie mógłby się nim posługiwać olbrzym. Metal wbił się ze zgrzytem w kamień dokładnie w miejscu, gdzie zniknęłam w kolejnych kłębach dymu. Tarasem zatrzęsło pod wpływem zderzenia dwóch klątw i tak - on uniknął zassania gałek ocznych do wnętrza czaszki, a ja, tak mi się zdawało, wywrócenia wnętrzności na lewą stronę. Nie byłam pewna, ale w dźwięku eksplozji chyba usłyszałam wysoki śmiech. Podłoga zawibrowała mocno, wydając z siebie niskie, głębokie odgłosy osuwających się skał i kamienne płyty pod moimi stopami zaczęły się rozsuwać. Śmigały to w jedną, to w drugą stronę, ukazując to, co wcześniej zobaczyłam w wyrwie - zapierającą dech w piersiach ciemność. 

Dosyć tej pokazówki. 

Wystrzeliłam w powietrze tak, jak stałam. Bez miotły, bez latającego dywanu, ścigana przez czerwone i złote pulsujące gorącem kule. Zaskoczony zwiększył tempo, miotając zaklęciami praktycznie na oślep i tym razem ja się zaśmiałam. Zatoczyłam w powietrzu duże koło i zawisłam na moment, by złapać oddech. Riddle w tym czasie - częściowo zdumiony, częściowo z jakimś dziwnym, szalonym uśmieszkiem - wskoczył na środek wyrwy i, podtrzymując się jedną ręką, drugą celował tak, jakby miał zamiar mnie zestrzelić. I faktycznie w następnej sekundzie musiałam unikać pędzącej jak żywa sieci, której pozbyłam się za pomocą ognia. Spopielone resztki sznura opadły na blanki i Toma, część zniknęła wraz z wiatrem. Lodowate podmuchy szarpały mi włosy, podwiewały suknię, ale upodabniając jej półprzezroczyste warstwy do osobliwej chmury. Obleciałam wieżę i wylądowałam z drugiej strony, wyczarowując z niczego długi łańcuch, który skierowałam wprost na Riddle’a. Chciałam go widzieć nie tylko powalonego, ale i spętanego, całkowicie zależnego od mojej różdżki - tak, jak on mnie widział wiele lat później w swojej własnej sali. Odgryzł się tym samym, wysyłając identycznego metalowego węża i tak zwarły się one w zaciekłej walce, splatając ze sobą smukłe ciała, waląc na oślep ogonami, tak, że trudno było odgadnąć, które ogniwa były czyje. I tak by to trwało, dopóki któreś z nas nie padłoby ze zmęczenia, ale z naszej dwójki tylko ja biegle czarowałam bez różdżki. A przynajmniej przyszło mi to szybciej, bo zanim Tom zdążył zareagować, pchnęłam go silnym podmuchem na ziemię, aż chłopak wydał z siebie zduszony okrzyk. Ludzki, pełen zaskoczenia, taki, jaki wyrywa się z ust, kiedy spada się boleśnie na plecy. W oka mgnieniu spaliłam oba węże, już, już unosiłam różdżkę, by dokończyć dzieła, kiedy z tyłu wychwyciłam dźwięk, którego nie powinno było tu być. 

Dźwięk przyśpieszonych, gniewnych kroków. 

- Mamy towarzystwo - rzuciłam zdyszana. 

W mig zrozumiał. 

Poderwał się z podłogi, kiedy na już stałam na szczycie jednej z wyrw. Poczułam na swojej ręce jego desperacki uścisk, zaskakująco mocny nawet jak na dorosłego mężczyznę. Nie zdążył nic powiedzieć, ciemne, ale wytrzeszczone oczy i zmarszczone brwi wołały “zwariowałaś!”. Uśmiechnęłam się i przechyliłam się mocno, tak, że musiał albo mnie puścić, albo chwycić się kamienia, by nie polecieć za mną. 

Poczułam w żołądku charakterystyczną eksplozję adrenaliny - jak zawsze, kiedy traciłam grunt pod nogami. Ale Riddle trzymał mnie mocno, zaparty mocno nogami i drugą ręką. Zaskoczenie zmieniło się we wściekłość, a zaraz potem w szok, gdy tym razem to za zacisnęłam palce na jego nadgarstku i znów szarpnęłam. 

Mocno. Bardzo mocno. 

Chyba się tego nie spodziewał. Mimo wszystko, bo ciemne oczy rozszerzyły się w przerażeniu, a Riddle poleciał na głowę z niezgrabnie wykrzywionymi nogami. Wydał z siebie głuche sapnięcie, kiedy niespodziewanie zderzył się ze ścianą jakieś piętro niżej, przyssany do kamienia niczym magnes. 

W samą porę. 

Ułamek sekundy później nad nami rozległ się odgłos bieganiny. Kilka par stóp wbiegło właśnie na wieżę i podeszło do blanków. Tom - uwięziony między mną i ścianą, z dyndającymi w powietrzu nogami - obrócił się wściekły i wytrącony z równowagi. Czułam, jak drżał między moimi ramionami. Trudno było powiedzieć - ze złości czy strachu. Cień magii, który wciąż szalał mu w żyłach, powoli wracał do ciała, mieszając się z moją magią. Nie przestając się uśmiechać, przyłożyłam palec do ust. Widząc emocje mieniące się na jego spoconej, zarumienionej twarzy, wiedziałam, że wygrałam ten pojedynek, choć ostateczne zaklęcie nie zdążyło paść. Na czole i powiekach wciąż mogłam dostrzec czarny pył po spalonej sieci - byliśmy tak blisko, że w zimnych strzępach księżycowego światła mogłam dostrzec drobne ślady podobieństwa między tym przystojnym młodym człowiekiem i potworem z mojego świata. Nic konkretnego, raczej ogólne wrażenie, jakie się miewa, kiedy kogoś bardzo dobrze się zna. 

Problem w tym, że tak naprawdę nigdy ich nie poznałam. Ani Riddle’a, ani Voldemorta. 

I pachniał… Na wszystkich bogów, pachniał czarną magią. Wspaniale. Zniewalająco. Ponad tanie perfumy, ponad krew i ponad te wszystkie wspaniałe wonie, jakie biją z młodego czarodziejskiego ciała. 

Tymczasem woźny nad nami dawał reprymendę Rosierowi i Lestrange’owi. 

- Już panu mówiliśmy - rozległ się pokrzywdzony głos Evana. - Byliśmy tu tylko Lestrange i ja. Po prostu PRZECHODZILIŚMY… 

- Tia, a to to niby co? - warknął ochrypły głos. - Twoje czy jego? 

- Ktoś tu mógł przechodzić przed nami. Mało to dziewczyn w szkole? Jesteśmy niewinni. 

Rozmowy zaczęły się oddalać, aż drzwi skrzypnęły, kliknął mechanicznie blokowany zamek i na szczycie wieży na powrót zapanowała głucha cisza. Tylko wiatr pogwizdywał, walcząc dla zabawy z grymaśnym proporczykiem. 

Tom poruszył się, spoglądając w górę. Gdy nasze spojrzenia znów się spotkały, niechęć na jego twarzy całkowicie się zatarła, ustępując miejsca zimnej obojętności. Bez słów, jakby sam zrozumiał, że nie jest w stanie tego uniknąć, jedną rękę zarzucił mi na szyję, drugą zaczął delikatnie macać po ścianie, a ja poczułam przepływające przez nią strużki energii. Jak gdyby za żadne skarby nie chciał pozostać bierny, podczas gdy ja jak pająk wspinałam się po ścianie. Gdy w ciszy wyskrobaliśmy się na taras, starał się zachować stoicyzm, ale czułam to. Czułam kotłującą się we krwi mieszankę złości, podziwu i niezrozumienia i już wiedziałam, że zwycięstwo tego wieczora należało do mnie. 

Na wieży poza ostrą, niewyraźną pionową wyrwą w murze nie został ślad. 

- Co to było? - wydobył z siebie po dłuższej chwili. 

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo na klatce znów rozległ się tupot - tym razem dwóch par i towarzyszący im znajomy zapach Lestrange’a i Evana. Obaj byli bladzi, mokrzy od potu i zasapani, po porządnym uczesaniu nie został nawet ślad. 

- Jesteście… jednak jesteście…! - wydyszał Rosier. - Pringle… Pringle nas nakrył… chyba usłyszał jakieś hałasy… wybuchy… 

Anastazy rzucił się plecami na ścianę i pochylił się, rzężąc i uciskając bok. 

W powietrzu zawisła pewna niezręczność. 

- Tak, ale już po wszystkim - odpowiedziałam łagodnie, nie odwracając wzroku od Riddle’a. Pozorny spokój w jego oczach pobudzał tlącą się satysfakcję. Znów wyglądał prawie idealnie. Policzki odzyskały elegancką bladość, pogięty kołnierz stał na baczność, delikatnie zabrudzony czarnym pyłem. - Można powiedzieć, że odegrałam się za tamtą porażkę, co? 

- Tak. Myślę, że tak - odparł zimno. 

Wyciągnęłam ku niemu rękę i przez chwilę byłam pewna, że jej nie uściśnie, ale nie. Moment napięcia minął i podobnie jak wtedy w klasie Flitwicka brązowe oczy błysnęły na czerwono, a długie palce otoczyły moją dłoń. Tym razem to one zatrzymały się na niej nieco dłużej. 

- Na dole zostawiłam buty - zwróciłam się jeszcze do chłopców. 

- Zabrał je Pringle - odparł Rosier, a Lestrange wydął lekko usta, jakby naprawdę było mu przykro, że ich nie przypilnował. 

Wzruszyłam ramionami. 

- Szkoda - mruknęłam. - To były całkiem dobre buty. 

Ruszyłam boso do wyjścia, już zupełnie spokojna, choć w żyłach wciąż czułam burzącą się magię. Gdy schodziłam na dół po zimnych, szorstkich stopniach, byłam pewna, że w nim działo się to samo. Posmakował mojej magii tak, jak ja posmakowałam jego. I będzie chciał więcej. 

Tak, jak i ja chciałam. 


~*~


Długo kazałam na siebie czekać, ale potrzebowałam coś zmienić w trybie pisania (przynajmniej na jakiś czas) i w tym czasie skończyłam pisać Sługę i Chwałę silniejszą niż śmierć. Bardzo mi zależało, żeby w tym roku wrzucić rocznicowy rozdział normalnie w rocznicę. I jest na to duża szansa, bo następny rozdział nie zapowiada się aż taki długi. Potrzebowałam sobie w głowie poukładać niektóre rzeczy dotyczące pisania, trochę dojrzałam do tego, żeby kończyć historie, a nie tylko przeciągać je w nieskończoność. Rychło w czas. XD