Hufflepuff, Hufflepuff, Hufflepuff…
Burza oklasków docierała do mnie jak spod wody, a ochrypły głos Tiary Przydziału dudnił w uszach. Zsunęłam się ze stołka i automatycznie ruszyłam z powrotem w uszczuplony tłum pierwszoroczniaków, dopiero pojedyncze śmiechy zawróciły mnie z powrotem do Dumbledore’a - tiarę, owszem, zdjęłam, ale zapomniałam ją oddać. Na miękkich nogach, z płonącymi policzkami i pocąc się bardziej niż zwykle, skierowałam niepewne kroki ku stołowi Puchonów.
Stół Puchonów.
Rejony Wielkiej Sali, w które prawie nigdy się nie zapuszczałam. Obrzuciłam przelotnym spojrzeniem znajomy zakątek pod ścianą, przy którym siedział Evan wraz ze swoją narzeczoną, ale nogi poniosły mnie w zupełnie przeciwnym kierunku. Stół Puchonów znajdował się po drugiej stronie zaraz przy przejściu ciągnącym się ku platformie, na której jadali nauczyciele. Jak w transie spoczęłam na pierwszym wolnym krześle mniej więcej w połowie sali. Kontakt wzrokowy z zaciekawionymi Puchonami niemal fizycznie mnie bolał.
- Mamy nową! Mamy nową! - zawołał głośno chudy blondyn siedzący naprzeciwko. Jego blada, mysia, piegowata twarz przywodziła mi na myśl twarz Malfoya. Jeszcze jeden skurcz w żołądku. - W końcu coś się dzieje!
- Przed wakacjami złamałeś mi nos kufrem, więc nie uważam, żeby działo się zbyt mało - ofuknęła go identycznie blada, piegowata blondynka, ale kiedy spojrzała na mnie, jej szczupłą, spiętą twarz rozjaśnił przyjemny uśmiech. - Cześć, jestem Esmeralda Rottermund, a to mój głupi brat Joachim. Pewnie już tym rzygasz, ale miejmy to już za sobą: to ty jesteś tą dziewczyną z Durmstrangu? Cała szkoła o tobie mówi i wszyscy są oczywiście skrajnie podnieceni. Łącznie ze mną. Jak to się stało, że przed wakacjami nikt się nie dowiedział, że od września ma pojawić się uczennica z innej szkoły?
- Eee… cześć. A ja So… Liubov Onoprijenko. - Koślawo podałyśmy sobie ręce przez stół, tak, aby nie poprzewracać złotych kielichów. Miałam wrażenie, że buchnie ze mnie żar, jeśli odchylę kołnierzyk koszuli chociaż na milimetr. - Ja sama jeszcze wtedy nie miałam pojęcia, więc… No.
Nieśmiało popatrzyłam po twarzach Puchonów siedzących najbliżej. Żaden z nich nie śledził już ceremonii przydziału, choć właśnie przy stole usiadła kolejna świeżo upieczona Puchonka. Przedstawiliśmy się sobie, ściskając sobie ręce i kiwając głowami, ale prawie natychmiast zapomniałam większość imion, a duża część nazwisk brzmiała mugolsko, co nie ułatwiało sprawy.
- Jesteś zawiedziona, że trafiłaś do Hufflepuffu. - To nie było pytanie, ale Esmeralda nie wyglądała na niezadowoloną.
- Trochę - odparłam zaskoczona. Przenikliwe, bladoniebieskie oczy dziewczyny onieśmielały mnie jeszcze bardziej niż świdrujące reflektory Dumbledore’a. - Poznałam już kilka osób i one siedzą tam.
Wzrok siedzących naprzeciwko Puchonów powędrował za moim palcem w stronę stołu Ślizgonów. Siedziałam do nich plecami, ale po wykrzywionej twarzy Joachima i wywalonym języku jego pryszczatego kolegi uznałam, że Ślizgoni również o nas rozmawiali. Esmeralda zerknęła na brata i ostentacyjnie przewróciła oczami.
- No, tamci faktycznie mogli ci dużo naopowiadać - stwierdziła, uprzejmie oklaskując ostatniego wyczytanego chłopca, którego tiara przydzieliła właśnie do Gryffindoru. - Ale my też jesteśmy klawi. I w przeciwieństwie do całej reszty nie obrażamy się, kiedy któreś z nas ma znajomych spoza domu, tak więc… luźne gacie.
Starałam się odpowiedzieć uśmiechem na jej uśmiech, ale twarz miałam zdrętwiałą jak po godzinie sterczenia na mrozie. Z opresji wyratował mnie stłumiony tupot kilkunastu par stóp dobiegający z okolicy muszli koncertowej. Świece dryfujące ponad naszymi głowami przygasły, tak, że jedynym źródłem światła były zaczarowane lampy skierowane wprost na scenę. Serce zabiło mi mocniej, kiedy chór zaczął w profesjonalnym milczeniu ustawiać się na scenie. Tenory i soprany po lewej, basy i alty po prawej. Każda twarz - surowa i skupiona - świeciła odbitym blaskiem reflektorów. W Wielkiej Sali zapadła cisza. Jedynym dosłyszalnym dźwiękiem było cichusieńkie trzaskanie tysięcy knotów. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że wśród całkowicie obcych mi ludzi po prawej stronie sceny była osoba, którą znałam. Bardzo smukła uczennica o trójkątnej, szczupłej buzi i szpiczastym podbródku, patrząca gdzieś w dal wielkimi, obojętnymi oczami. Czerń taftowej szaty z bufiastymi rękawami podkreślał jej nienaturalną, wręcz upiorną bladość. Rama ciemnych, prostych włosów z równo obciętą grzywką sprawiała, że szczupła twarzyczka wydawała się jeszcze chudsza i drobniejsza, ale w całej postawie tej dziewczyny było coś potężnego, onieśmielającego. Coś, co biło z młodego Voldemorta dwa miesiące temu na dworcu.
Chór jeszcze przez moment stał w ciszy i nagle, w zupełnie nieoczekiwanym momencie rozbrzmiała Gaudeamus igitur, pieśń, którą od lat rozpoczynał się każdy nowy rok szkolny. Serce ścisnęło mi tęsknie na dźwięk idealnie zgranych głosów, a Esmeralda, jakby widząc moje wygłodniałe spojrzenie, wychyliła się do mnie przez stół i wyszeptała intensywnie wprost do mojego ucha:
- Ta dziewczyna, widzisz? Ta chuda, z grzywką… za nią stoi ten gruby, rudy chłopak… to Melania Serpens. Ona też jest z wymiany, ale ona przyjechała z Beauxbatons. Pojawiła się po SUM-ach, ale w Beauxbatons podobno mają taaaki niski poziom nauczania, że musiała u nas powtarzać szóstą klasę. A na moje to po prostu miała kiepskie oceny i nie miała problemu znaleźć chętnego łosia na jej miejsce w Beauxbatons, wymienił się z nią taki Marcel Brown, gamoń myślał, że tam przypada na jednego chłopaka z dwadzieścia dziewczyn i wymyślił sobie, że pojedzie sobie znaleźć dziewczynę… A Serpens przez pół roku korespondencji nie wyprowadziła go z błędu. Zgadnij, do jakiego domu trafiła…
Posłałam Puchonce pytające spojrzenie, choć doskonale wiedziałam, że Melania trafiła do Slytherinu, zanim Tiara Przydziału znalazła się w jej pobliżu. Esmeralda z przemądrzałą miną pokiwała głową i wróciła na swoje miejsce, a ja odwróciłam się z powrotem ku scenie, by móc lepiej widzieć chór. Nie mogłam się skupić, muzyka omijała mnie szerokim łukiem - kiedy zajęłam krzesło przy stole Puchonów, poczułam się jak wyrwana z ciała. Jakbym była samymi oczami zawieszonymi prawie metr siedemdziesiąt nad podłogą, bez kontroli nad członkami, a jednak ręce i nogi poruszały się automatycznie, same wiedząc, co robić. Potrzebowałam odciąć się od wszystkich, wybiec z Wielkiej Sali albo chociaż schować twarz w dłoniach, ale jeszcze przez przynajmniej dwie godziny musiałam zachowywać pozory normalności, zanim być może będzie mi dane zamknąć się w łazience.
Chór zakończył swój występ hymnem szkoły, który nieco ożywił całą salę - z tą jedną różnicą, że w trakcie mojej nauki w Hogwarcie, kiedy dyrektorem był Dumbledore, wszyscy mogli dołączyć do nas i śpiewać szkolną pieśń na swoją melodię. Teraz wyglądało na to, że Dippet nie przykładał do tego wagi i wszyscy po prostu odczekaliśmy, aż chór zejdzie ze sceny w akompaniamencie niezbyt entuzjastycznych oklasków. Świece zapaliły się jak na komendę i znów musiałam przywołać na twarz jakąkolwiek pozytywną emocję, choć od środka rozsadzała mnie mieszanka paniki i wściekłości.
Profesor Dippet odczekał, aż chórzyści pozajmują miejsca przy stołach. Podniósł się z krzesła jak w zwolnionym tempie, ale bardzo pewnie i z gracją. Ubrany zdecydowanie bardziej elegancko niż na naszym spotkaniu w Trzech Miotłach, nieznacznie uśmiechnięty - inaczej niż Dumbledore - wywoływał wszelakie uczucie spokoju i ufności, potęgowane przez miękki, lekko drżący głos staruszka.
- W połowie wakacji co roku z niecierpliwością oczekuję września - rzekł, przesuwając powoli wzrokiem po wszystkich czterech stołach. - Pragnę powitać was wszystkich, w szczególności uczniów pierwszego roku, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z Hogwartem. Mam nadzieję, że odnajdziecie w tych starożytnych murach choć namiastkę domu. Jak już zapewne większość z was wie, nasze grono powiększyło się również o nową uczennicę, którą mamy zaszczyt gościć na jej ostatnim roku nauki. Liczę, że weźmiecie ją pod swoje skrzydła - to mówiąc, skinął lekko głową w kierunku Puchonów - i pomożecie jej odnaleźć w sobie przymioty jej nowego domu. A teraz, zanim rozpoczniemy ucztę, chciałbym przypomnieć kilka ważnych zasad…
Gapiłam się bezmyślnie w dyrektora, aż skłonił się lekko i gestem zachęcił do jedzenia. Potrzebowałam się odciąć od tych wszystkich ciekawskich spojrzeń, od pytań o szkołę, o rodziców, czystość krwi, egzaminy, proces przyjęcia do Hogwartu, rozmowę z Dippetem i całą masę nieistotnych detali, o których ci wszyscy uczniowie zapomną po kwadransie rozmowy ze mną, kiedy na tapecie znów pojawi rekrutacja do drużyny quidditcha, opowieści z wakacji i układanie planu zajęć na nowy rok. Marzyłam, by uciec, ale nieustannie się uśmiechałam, aż rozbolały mnie policzki. Raz po raz pociągałam z buteleczki eliksir wielosokowy, wiedząc, że robiłam to niepotrzebnie zbyt często, nerwowo, ale nikt nie zwracał na to uwagi.
- Tego musisz koniecznie spróbować - mówił Joachim, zgarniając sobie na talerz ze dwadzieścia małych, pomarszczonych klopsików. Sięgnął po chochlę i polał to wszystko sosem z kawałkami marchewki i groszku. - Albo tych udek z kurczaka, są prze-pysz-ne. Ale uważaj, bo pieką dwa razy… U was też magicznie jedzenie pojawiało się na stołach?
- Dziękuję, raczej nie przepadam za mięsem - odparłam automatycznie i nałożyłam sobie niewielką porcję pierogów z kapustą i grzybami. Trudno było mi jeść, mając boleśnie zaciśnięty żołądek, ale i tak z niezadowoleniem odkryłam, że ilość bezmięsnych potraw w czasach moich rodziców znacznie się uszczupliła. - W Durmstrangu nie celebruje się posiłków. Mamy coś podobnego do wojskowej stołówki, bierzesz tacę i stoisz w kolejce, a na końcu stara, złośliwa wiedźma z pypciem na brodzie i siatką na włosach pyta, czy wolisz węgorza z fasolą, czy fasolę z węgorzem.
Joachim parsknął śmiechem dokładnie tak samo, jak ja, kiedy czytałam list od Liubov. Poczucie rozdarcia zaczynało mi coraz bardziej doskwierać. Nie miałam pojęcia, czy wynikało to Hufflepuffu, tych konkretnych Puchonów, czy po prostu Liubov wywoływała tak pozytywne emocje, ale już teraz wiedziałam, że nigdzie nie zostałabym lepiej przyjęta. A mimo wszystko buzowało we mnie rozgoryczenie, że ja tkwiłam tutaj, a cel tego całego przedsięwzięcia tam daleko, po drugiej stronie Wielkiej Sali, zajęty swoimi kolegami i pucharem soku z dyni. Siedziałam tyłem do stołu Ślizgonów i korciło mnie, żeby się obejrzeć, zobaczyć choć tył jego głowy, ale nawet nie wiedziałam, gdzie patrzeć. Co drugi nastolatek był wysokim, szczupłym, prosto obciętym brunetem.
Tymczasem Joachim paplał w nieskończoność.
- Na początku pewnie trudno będzie ci się nie zgubić… chociaż to zależy, ile przedmiotów wzięłaś. Z eliksirami nie będzie trudno, klasa jest zaraz przy wejściu do lochów, ale transmutacja… na początku zgubiłem się chyba z dziesięć razy. Całe szczęście, że Dumbledore nie ciśnie tak za spóźnienia… Ale pewnie tobie nie będzie już tak trudno, bo też macie zamek. To prawda, że Durmstrang mieści się w posiadłości Draculi?
- Zamek Draculi jest w Rumunii, debilu - ofuknęła go siostra.
Jednym uchem cierpliwie słuchałam ich przekomarzania się, drugim łowiłam opowieści siedzącej obok ciemnoskórej, pulchnej dziewczyny. To, o czym mówiła, pierwszy raz w ciągu tego wieczora wydało mi się naprawdę zajmujące.
- Dippeta już pewnie znasz… Tego po prawej pewnie też… Dumbledore jest wicedyrektorem i przy okazji uczy transmutacji. To nieprawda, że trudno odnaleźć jego klasę, po prostu Joachim nie ma za grosz orientacji w terenie. A tamta stara babina, Merrythought, uczy obrony przed czarną magią. Niech cię nie zwiedzie aparycja wysuszonej mumii, zawsze pod koniec każdego semestru ludzie stoją w kolejkach do jej gabinetu, żeby poprawiać kolokwia. Moja rada: poprawiaj na bieżąco, zaraz jak dostaniesz trolla… a dostaniesz z całą pewnością, jak nie z praktyki, to z teorii, Merrythought wymaga lektury uzupełniającej z kosmosu, niektórych książek nie idzie nigdzie dostać, chyba że twoja czystokrwista rodzina w prostej linii od Slytherina ma w domu połowę Biblioteki Aleksandryjskiej. Ten gruby, rudy z wąsami… ten wyubierany jak na festyn, profesor Slughorn… łowca ciekawych przypadków, uczy eliksirów. W najbliższych dniach możesz się spodziewać od niego zaproszenia na herbatę, opiekun Ślizgonów. A, właśnie… każdy z domów ma swojego opiekuna. Dumbledore jest opiekunem Gryfonów, Slughorn, jak już mówiłam, Ślizgonów, Krukoni mają Flitwicka… to ten młody, mały w granatowej tiarze, jest od zaklęć, siedzi między Slughornem i Bykowem… Bykow uczy wróżbiarstwa i w sumie tyle. Naszym opiekunem jest Herbert Beery, nauczyciel zielarstwa. To ten po drugiej stronie Dippeta. Jest zajefajny, zobaczysz, jeżeli weźmiesz zielarstwo. Mogłaś już o nim słyszeć, kilka lat temu organizował adaptację Fontanny Szczęśliwego Losu i, no cóż, delikatnie mówiąc, nie pykło, na scenie wybuchł pożar, dwie uczennice zaczęły ze sobą walczyć i profesor Beery oberwał zaklęciem, podobno jego głowa skurczyła się do rozmiarów główki od szpilki. W każdym razie wszelkie artystyczne przedsięwzięcia przejął Flitwick i od tamtego czasu na akademiach oglądamy nudne jak flaki z olejem występu chóru. Gaudeamus igitur znam już na pamięć…
Wypytywana o nauczycieli w Durmstrangu, mogłam jedynie uśmiechać się figlarnie i powtarzać, że nie mogłam im zdradzić wszystkich sekretów starej szkoły, ale przy stole Puchonów panował taki raban, że moje lakoniczne odpowiedzi ginęły w narastającym pytlowaniu. Kiedy uczniowie już się najedli, a na półmiskach i talerzach zostały już same okruchy po wybornych, jeszcze ciepłych plackach, słodkich zapiekankach i ciasteczkach, profesor Dippet - dużo mniej entuzjastycznie jak jego następca zwykł to robić - odesłał nas do swoich dormitoriów.
Rozległ się głośny chrzęst setek odsuwanych krzeseł i wszyscy rzucili się w stronę wyjścia. Drzwi natychmiast zostały przyblokowane, bo każdy chciał jak najszybciej być w dormitorium. Świeżo przyjęci uczniowie zaczęli się rozglądać, ale poważnie wyglądający chłopak z kucykiem koloru słomy już zaczął nawoływać pierwszoroczniaków z Hufflepuffu. Bezmyślnie zrobiłam krok w ich stronę, ale pucołowata dziewczyna, chyba Barbara, która tak chętnie opowiadała o nauczycielach, wzięła mnie pod rękę i bez pośpiechu poprowadziła ku dębowym drzwiom. Rodzeństwo Rottermund błyskawicznie znalazło się przy nas.
- Przecież nie pójdziesz dreptać z pierwszakami - powiedziała. - Ale się cieszę! W końcu coś się dzieje!
- Co się dzieje? - spytałam szczerze skołowana i popatrzyłam po rozentuzjazmowanych Puchonach.
- Długo by opowiadać, zresztą za kilka dni sama zrozumiesz - odparła Esmeralda. - W skrócie: ten podział na domy nie działa jak w mugolskich szkołach. Chcesz iść na medycynę, to idziesz do klasy o tym profilu, a jak ci się znudzi, to przepisujesz się na profil polityczny. Albo matematyczny. A tutaj mamy mądrą tiarę, która czyta ci w sercu i trafiasz albo do Slytherinu, “gdzie cenią spryt i czystą krew”, albo do Gryffindoru, “gdzie króluje odwaga i czyste serce”, albo do Ravenclawu, “gdzie pielęgnują bystrość i kreatywność”, albo do Hufflepuffu. I tyle.
Ustawiliśmy się w kolejce do wyjścia, ale na tyle daleko, żeby nie oberwać łokciem od wyjątkowo barczystego Gryfona, który wyglądał jak urodzony pałkarz.
- “Gdzie lojalność i empatia wiodą prym”? - dokończyłam, ale Barbara machnęła lekceważąco ręką.
- Daj spokój, według reszty szkoły Puchoni to ziemniaki - stwierdziła Esmeralda. - Nie, żebym miała coś przeciwko młodziutkiemu, pieczonemu ziemniaczkowi w mundurku, z masełkiem i świeżym koperkiem… sama zobaczysz, jak poznasz naszego ścigającego, Emmanuela Abbotta… Ale wszystko rozgrywa się między Gryfonami i Ślizgonami, to oni są bez przerwy na świeczniku. Wszyscy chcą się z nimi zadawać, bo zawsze dzieje się wokół nich coś ciekawego.
- Wiesz, a ja chciałabym zadawać się z wami - powiedziałam całkowicie szczerze. Esmeralda, choć wciąż z dość powściągliwą miną, nie była w stanie zamaskować uśmiechu drgającego w kącikach ust. - Czy z perspektywy czasu te przydziały są takie ważne? Kiedy będę szukała pracy, będą mnie pytać, czy byłam w Hufflepuffie, czy w Slytherinie?
Moja odpowiedź wyraźnie im się spodobała, ale ja szłam dalej z niezbyt zadowoloną miną. W sali wejściowej już nieco się rozluźniło. Gdzieniegdzie stały jeszcze mieszanki uczniów z różnych domów, ale większość kierowała się już do swoich dormitoriów: Gryfoni i Krukoni szerokimi schodami na górę w głąb zamku, reszta ku niepozornie wyglądającym wejściom prowadzącym w podziemia. Rzuciłam tęskne, możliwie jak najbardziej dyskretne spojrzenie za Ślizgonami - ruda czupryna Lestrange’a zniknęła w zimnym półmroku wilgotnego lochu. Chcąc nie chcąc podążyłam w rejony niemal w zupełności nieznane: do piwnicy. Ten fragment korytarza kojarzyłam jedynie z licznych nielegalnych wypadów do kuchni. Co znajdowało się dalej - nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby się przekonać. W końcu mieszkali tam Puchoni - uśmiechnęłam się do siebie z goryczą - nic ciekawego nie mogło się tam dziać. Na ścianach w równych odległościach od siebie wisiały obrazy przedstawiające przepiękne pejzaże, kwiatowe i owocowe kompozycje w kolorach późnego lata, a między nimi lampy rzucające na ściany przyjemnie miękkie, ciepłe światło. Z każdym krokiem powietrze robiło się coraz bardziej suche i przesiąknięte zapachem ziemi i przetworów, diametralnie inne od powietrza w lochach - ciężkiego, wilgotnego, przesyconego smrodem słodkawej stęchlizny. Wejście do dormitorium również nie przypominało tego prowadzącego do pokoju wspólnego Ślizgonów czy nawet Gryfonów. Razem z Barbarą, Joachimem i Esmeraldą ustawiliśmy się w ogonku do najzwyklejszych, dębowych drzwi w kształcie koła.
- Do dormitorium nie można sobie wejść ot tak - powiedziała Barbara. - Teraz drzwi są otwarte, ale kiedy się zamkną, a ty nie znasz hasła, będziesz musiała spać tutaj na podłodze.
Kiedy nadeszła nasza kolej, zatrzasnęła drzwi i zaczęła kręcić toporną gałką ozdobioną winogronami z pomarańczowego metalu.
- Jakie jest hasło? - zapytałam zniecierpliwiona. Bardzo chciałam znaleźć się w łóżku, porozpaczać nad niespodziewaną zmianą planów i tego wieczora już z nikim więcej nie rozmawiać.
- Nie ma - odparła Esmeralda, wychyliła się do przodu i wystukała niezbyt skomplikowany rytm w ładne, orzechowe drewno, zamek kliknął dźwięcznie i miedziana gałka sama się obróciła. - Musisz wystukać w ten sposób “Helga Hufflepuff”, ale to taki pic na wodę, jak nie jesteś Puchonem, to możesz sobie stukać, aż padniesz, a i tak nie wejdziesz. Chyba że cię ktoś zaprosi.
- Hasła mają tylko Gryfoni i Ślizgoni, ale najpierw trzeba znaleźć tajne przejście - dodał Joachim. - A Krukoni muszą odgadnąć zagadkę, żeby drzwi ich wpuściły.
- Naprawdę? - szczerze się zdziwiłam i zaczęłam intensywnie myśleć, czy kiedykolwiek ktoś mi o tym opowiadał. - To czasami chyba faktycznie śpią na korytarzu.
- Krukoni? E, nie - zaśmiała się Barbara. - Kołatka daje wskazówki, chociaż mój brat stał podobno przez godzinę pod drzwiami. W pierwszej klasi. I koledzy go straszyli, że za karę wyrzucą go ze szkoły, bo na Ravenclaw jest za głupi, a do żadnego innego domu w Hogwarcie się nie nadaje.
- Chyba nie powinniśmy o tym wiedzieć… - ciągnęłam.
Wargi Esmeraldy wykrzywiły się zaczepnie.
- Ano. To dobra strona bycia niewidzialnym: jesteśmy dobrymi obserwatorami. A teraz zapraszam na salony.
Puściła mnie przodem. Lekka trema wykręciła mi wnętrzności, kiedy przekraczałam wysoki próg. Znalazłam się w ciasnym, dusznym korytarzu. Po prawej stronie znajdowały się drzwi do dwóch toalet, opatrzone ciężkimi, rudymi tabliczkami, jedna z napisem “dziewczęta”, druga - “chłopcy”, a na ścianie naprzeciwko wisiał niewielki gobelin przedstawiający urokliwy gaj z fontanną w jej centrum oraz sikającego do niej tłustego satyra. W porównaniu do majestatycznie tańcujących kościotrupów w ślizgońskim przedpokoju wyglądał jeszcze bardziej komicznie. A jednak wywołał w moim sercu przyjemną falę ciepła. Czułam na sobie wzrok świdrujących oczu Joachima i Esmeraldy. Ruszyłam powoli ku rozwartym na oścież drzwiom - okrągłym jak te, które chroniły wejścia do dormitorium Hufflepuffu. Tutaj jednakowo jak w Domu Węża ściany wykonane były z kamienia, a sufit nisko sklepiony, ale stąpało się nie po zimnym, czarnym granicie, a po ładnej, drewnianej podłodze zasłanej tu i ówdzie okrągłymi i jajowatymi dywanikami. W pokoju wspólnym wrzało jak w ulu - nie inaczej, jak każdego pierwszego dnia szkoły w dormitorium Ślizgonów, ale tutaj okolice kominka nie wydawały się najbardziej pożądanym miejscem na wieczorne pogaduszki. Serce aż ścisnęło mi się na widok tych wszystkich kojących, ciepłych kolorów, miodowej farby i jasnej boazerii. Piwnicę wybudowano znacznie płycej niż lochy, ponieważ okrągłe okna tuż pod sufitem - teraz całkowicie ciemne - były uchylone i wychodziły wprost na błonia. Wszędzie aż roiło się od ceramicznych doniczek o różnych kształtach i rozmiarach. Stały na belce mniej więcej w połowie wysokości ściany, biegnącej dookoła owalnego salonu, wisiały z sufitu na plecionych wieszakach, ktoś powtykał je nawet między książki i bibeloty stłoczone w wykwintnych, staromodnych regałach, a każda doniczka gościła w sobie inną roślinę - zacząwszy od zwyczajnych paprotek, przez girlandy pnących się i zwisających filodendronów i bluszczy, skończywszy na dziwacznych, pulsujących kaktusach w krzykliwych kolorach. Każdy kąt salonu wyglądał jednakowo przytulnie. Kanapy, pufy, krzesła i bujane fotele obite miodową tkaniną w kwiaty, tony puchatych poduszek i patchworkowych kocyków, stoliki do kawy nakryte szydełkowymi serwetami - każda ozdóbka z innej parafii, a jednak pokój wspólny Puchonów wywoływał we mnie przypływ słodkich, znajomych uczuć beztroskich wakacji w Oreżnowie. Rozrzewnienie zamgliło mi wzrok i ścisnęło w gardle tak, że nie mogłam przemówić, choć spojrzenia nowych kolegów niemal wwiercały mi się w plecy. Odwróciłam się, ale oddech wciąż miałam ciężki.
- I jak? - spytała Barbara, wykręcając sobie palce. - Pewnie inaczej to sobie wyobrażałaś, co?
- Jest jak w domu - odparłam nieco ochrypłym głosem. Głosem Liubov, który wydał mi się w tej chwili jeszcze bardziej obcy niż do tej pory. Odwzajemniłam uśmiech, choć ilość emocji z całego dnia robiła się coraz bardziej przytłaczająca. - W ogóle sobie nie wyobrażałam… Ale nie może być lepiej, zwłaszcza kiedy jest się tak daleko od domu.
Potem już poszło z górki. Liczyłam, że uda mi się jak najszybciej zniknąć w sypialni, ale opuściłam salon jako jedna z ostatnich. Puchoni obsiedli mnie liczną grupą jak pszczoły plaster miodu, żądni opowieści z Durmstrangu i szczegółowych relacji z Ukrainy. Zestresowana szyłam na bieżąco z listów Liubov, historii zasłyszanych dawno od Wiktora Kruma i mojej własnej wyobraźni, ale nikt nie zadał sobie trudu, by dopytywać. Każdy, kto przyszedł posłuchać, wpatrywał się we mnie jak zaklęty, a szeroko rozwarte oczy odbijające ciepłe światło oliwnych lamp nie wyrażały niczego poza uwielbieniem.
Polał się nieskończony strumień dobrych rad i anegdotek o nauczycielach, u kogo nie warto się spóźniać, kto preferuje dużą aktywność na zajęciach, a komu jest to obojętne, Puchoni przekrzykiwali się jeden przez drugiego, jakiś chłopak zaoferował mi mapę szkoły, a ktoś inny pozaznaczał na niej wszystkie istotne miejsca, które mogłyby mnie interesować. Dowiedziałam się, że jako pełnoletnia uczennica Hogwartu mogłam od czasu do czasu odwiedzać pobliską wioskę, gdzie starsi uczniowie zaopatrywali się w słodycze i przeróżne gadżety do robienia sobie nawzajem dowcipów, a Barbara szepnęła mi na ucho, że wcale nie musiałam czekać na wypad do Hogsmeade, jeżeli miałam ochotę na coś słodkiego, wystarczyło znaleźć w piwnicy obraz przedstawiający miskę z owocami i połaskotać wielką gruszkę. Idąc za nowymi koleżankami po krętych, wyślizganych schodach z drewna, poczułam się jak przyjęta do nowej rodziny. I dopiero teraz, kiedy moje serce zalały ciepło i akceptacja, dotarło do mnie, jak bardzo tego potrzebowałam. Nawet nie przez najbliższe tygodnie, a wiele, wiele miesięcy przed bitwą o Hogwart. Gdyby nie skrajne fizyczne i emocjonalne wyczerpanie, prawdopodobnie popłakałabym się przynajmniej dwa razy.
Jako jedne z ostatnich znalazłyśmy się na półokrągłej antresoli prowadzącej do części sypialnej dla chłopców i dziewcząt. Barbara przekręciła gałkę i pociągnęła drzwi opatrzone uproszczonym wizerunkiem dziewczęcej buzi koloru miedzi. Korytarz swoimi krzywiznami przypominał nieco króliczą jamę wydrążoną w ziemi. Tu również - identycznie jak w dormitorium Ślizgonów - znajdowały się nieco mniejsze drzwi z metalowymi tabliczkami wskazującymi rocznik, jaki tam mieszkał. Esmeralda zatrzymała się przed numerem siódmym mniej więcej w połowie korytarza i bez pukania weszła do środka.
Nim zajrzałam do sypialni, dla uspokojenia upiłam nieco ze swojej piersiówki. Butelka wymagała uzupełnienia - eliksiru zostało jeszcze jeden, może dwa mniejsze łyki. Już w progu uderzył mnie nieco cierpki zapach owoców, drewna i szmer przyciszonych rozmów; sypialnia okazała się nie jednym dużym pomieszczeniem z rozstawionymi w jednakowych odległościach łóżkami, ale wejściem do czegoś na kształt saloniku z otwartymi wejściami do siedmiu maleńkich boksów i ósmym zamkniętym - jak przypuszczałam - pełniącym rolę łazienki. Zza okrągłych drzwi dobiegał ledwo słyszalny szum wody i jakieś nieudolne nucenie.
- Wchodź i częstuj się - rzuciła jedna z dziewcząt zajmująca jedno z niskich, bujanych krzeseł przy małym, okrągłym stoliku na środku pokoju. Opróżniona do połowy butelka sama przechyliła się i napełniła ciemnoczerwonym, gęstym płynem jedyny pusty kieliszek. - Nalewka malinowo-różana, ze spiżarni mojej babci. Aurelia Bones jestem.
Drobna szatynka o szerokiej, kanciastej szczęce, mocno zaróżowiona na policzkach, wyciągnęła rękę, a ja podeszłam nieśmiało, żeby ją uściskać. Przy stoliku siedziała już Barbara z podkurczonymi pod brodą nogami, popijając z kieliszka.
- Amelia Bones - usłyszałam za sobą i z pokoiku obok łazienki wyłoniła się identyczna szczupła Puchonka z wyrazistą twarzą i błękitnymi oczami, ale nieco mniej zarumieniona. - To jest Flora McManus - niska, roześmiana, piegowata brunetka pomachała do mnie znad na wpół rozpakowanego kufra - a Milicenta Truman się myje.
Uścisnęłam kościstą dłoń Amelii i w tamtym momencie zmroziła mnie świadomość, że patrzyłam na dużo młodszą, osiemnastoletnią członkinię Wizengamotu, tą, którą niespecjalnie zajmowałam sobie głowę, kiedy wyciekło do mediów, że Voldemort zabił ją osobiście. Lord Voldemort, jej rówieśnik, kolega z klasy, z którym być może została kiedyś połączona w parę, by wykonać jakiś nudny projekt grupowy. Chłopak, do którego być może kiedyś wzdychała albo nie lubiła go, bo w pierwszej klasie śmiał się z jej wysokiego czoła. Automatycznie upiłam łyk malinowo-różanej nalewki, faktycznie wybornej, ale zrobiła w moim żołądku salto, kiedy sobie uświadomiłam, że nalewkę przygotowała jej babcia.
- I tak połowy tych imiona nie zapamiętasz, nie przejmuj się - stwierdziła z rozbrajającą szczerością Esmeralda, otwierając z trzaskiem swój kufer.
- Żeby tylko… - dodała Barbara. - Ja się nazywam Hoffmann, jak coś…
- Może powinnyśmy na początku nosić na szyi takie karteczki z imionami? - zaproponowała rozochocona Aurelia.
- Wy dwie powinnyście nosić cały czas - odparła Esmeralda, pokazując palcami na bliźniaczki.
- Ty i Joachim tak samo…
Przekomarzały się tak jeszcze dłuższy czas, ale nie było to uszczypliwe wbijanie sobie szpileczek, jakiego czasami doświadczałam w mojej ślizgońskiej sypialni. Może to była kwestia braku Pansy Parkinson, a może po prostu Puchonki naprawdę różniły się od Ślizgonek? Pomyślałam o Darli, łagodnej, słodkiej Darli, o Ashley, która ostatecznie okazała się najbardziej troskliwą, uczciwą dziewczyną, jaka przekroczyła próg Domu Węża…
Dziewczyny pokazały mi wolny zakątek pokoju, który mogłam zająć. Ściany do połowy wyłożone były jasną, rudawą boazerią, a niewielka część aż do drewnianego sufitu pomalowana na musztardowo idealnie pasowała do zasłon otaczających szerokie łóżko z czterema kolumnami. Na miniaturowym nakastliku stała prosta lampka z abażurem w kwiaty. Poza drewnianym, pustym słupkiem było tu miejsce wyłącznie na moje bagaże. Pokoik z niskim sklepieniem - choć nieco klaustrofobiczny - wywołał w moich wnętrznościach przyjemno-bolesny skurcz, a widok zawalonych książkami, bibelotami, wazonikami, fotografiami i roślinami boksów reszty dziewcząt sprawił, że stanęła mi przed oczami moja własna sypialnia w Oreżnowie. Równie ciasna, zagracona i swojska. Czy czułabym się w ten sam sposób, gdyby wszystko potoczyło się tak, jak zaplanowałam? Zastanawiałam się nad tym, kiedy godzinę później leżałam już w łóżku w kompletnej ciemności. Gdzieś w tle słychać było jeszcze niewyraźne szepty dwóch dziewczyn, a na szafce nocnej ciche tykanie budzika ustawionego na szóstą trzydzieści. Moja transmutowana w łazience twarz wyglądała już całkiem-całkiem, ale na wszelki wypadek pod materacem czekała już na rano świeżo wypełniona butelka z eliksirem wielosokowym. Długo leżałam na plecach, wpatrując się w czerń nade mną, a kiedy ogarnął mnie stan na pograniczu jawy i snu, poczułam się jak w bajce. Jak w czymś, co wyobraziłam sobie w trakcie zasypiania, a gdy następnego dnia się obudzę, będę całkiem sama w wynajętym pokoju na Pokątnej.
A jednak dźwięk budzika rozbrzmiał z nakastlika nakrytego dzierganą serwetką w maleńkim, żółtym boksie, a nie w przestronnym, ładnym pokoju na piętrze. Spałam czujnie. Całkowicie rozbudzona podskoczyłam, żeby wyłączyć dzwonienie, drugą ręką błądząc nerwowo pod poduszką. Pomimo zaciągniętych zasłon i sześciu głębokich, miarowych oddechów natychmiast pochwyciłam lusterko, które przygotowałam sobie jeszcze przed spaniem. Twarz z grubsza podobna do tej, którą widywałam po przemianie, w półmroku praktycznie nie do pomylenia, podobnie włosy, dłonie i pełne ramiona, ale na głos nie mogłam nic poradzić. Natychmiast wzięłam mały łyk eliksiru - ostatni w buteleczce, którą napełniłam ponownie zaraz po fali rozdzierającego bólu. Ćwiczenia z Voldemortem, długa rekonwalescencja i wcześniejsze przemiany wyrobiły mi jako taką tolerancję na ból, ale i tak musiałam wsadzić sobie między zęby kawałek poduszki.
Pierwsze ziewnięcia i niemrawe mamrotania wypełniły dormitorium jakąś godzinę później, kiedy - wyszorowana, kompletnie ubrana, uczesana i po drugim łyku eliksiru wielosokowego - kończyłam sznurować buty. Wstawanie przed wszystkimi było dla mnie jak przybycie na niezbadany ląd. Zwykle to ja się spóźniałam, a praktycznie nigdy nie byłam nigdzie przed czasem.
Choć faktycznie pozapominałam prawie wszystkie imiona, nowe koleżanki okazały się nad podziw cierpliwe. Esmeralda, która jako pierwsza była gotowa do wyjścia, zaprowadziła mnie do Wielkiej Sali. Poznikały odświętne proporczyki i złota zastawa, a przy stołach mnóstwo było ziewających uczniów, którzy nie przestawili się jeszcze z trybu wakacyjnego na szkolny. Automatycznie jak codziennie przez siedem ostatnich lat poderwałam głowę - zaczarowany sufit miał dziś kolor idealnego błękitu niezaburzonego ani jedną chmurką, a słońce wisiało już wysoko nad naszymi głowami.
- Wspaniałe, co? - zagadnęła mnie Puchonka, widząc moje spojrzenie. - Wy też macie coś takiego?
- Nie, w Durmstrangu żaden sufit nie jest zaczarowany - odpowiedziałam natychmiast, przypomniawszy sobie jedną z moich pierwszych rozmów, którą w czwartej klasie odbyłam z Wiktorem Krumem. - Gdzie mogę zdobyć plan lekcji? Nie zapisywałam się jeszcze na żadne przedmioty, nikt ze mną nie rozmawiał…
- To załatwisz z naszym wychowawcą, o, idzie!
Ledwo wybrałyśmy z Esmeraldą dwa z wielu pustych krzeseł przy stole Puchonów, przez główne drzwi w towarzystwie kilku uczniów do sali wszedł nauczyciel. O ile młodszego Dumbledore’a, Flitwicka czy Slughorna poznałam bez problemu, Herbert Beery istniał w mojej przeszłości wyłącznie jako nazwisko, które raz czy dwa padło we wspominkach moich rodziców. Nauczyciela zielarstwa łączyła z jego następczynią wyłącznie pucołowata, rumiana twarz. Poza tym różnili się tak bardzo, jak tylko się dało. Nieco ekstrawagancka, kolorowa szata z ozdobnym kołnierzem wpadała mocno w gust Slughorna, ale leżała na panie Herbercie dużo lepiej ze względu na dłuższe nogi i brak wielkiego brzucha. Pasująca do szaty tiara nie nosiła śladu ziemi, a kiedy nauczyciel przysiadł naprzeciwko mnie, grzebiąc zawzięcie w ładnym, skórzanym neseserze, pod schludnie przyciętymi paznokciami nie wypatrzyłam grama ziemi.
- Witam, eee… przypomnij mi jeszcze raz swoje nazwisko, bardzo cię proszę - zagadnął. Głos miał przyjemnie niski i melodyjny.
- Liubov Onoprijenko - bąknęłam, przyglądając się, jak lekko poirytowany wyciągał na blat coraz więcej rzeczy.
Jakieś połamane pióra, kilka luźnych stron Proroka Codziennego, pudełko na okulary, pokurczoną pomarańczę, aż z samego dna wygrzebał zwinięty w rulon pergamin. Uśmiechnęłam się na widok rosnącej sterty śmieci. Rano znalazłam w swojej torbie resztkę zgniecionych ciasteczek. Nauczyciel rozwinął pergamin i naszym oczom ukazała się pogięta, przedarta w jednym miejscu tabelka.
- Przeanalizowałem z Dippetem twoje oceny i możesz wybrać sobie dowolne przedmioty, które będziesz kontynuowała w zimowym i letnim semestrze - rzekł i pokazał mi jeszcze jedną kartkę pergaminu, tym razem mniejszą i już nie tak wymiętą. - Tutaj masz listę przedmiotów, większość się powtarza… nie mamy, zaraz, zaraz… tak, w Hogwarcie nie ma czarnej magii i lekcje latania dotyczą wyłącznie pierwszaków, ale wróżbiarstwo. Jesteś już po poradach zawodowych, ma się rozumieć?
Przytaknęłam bez wahania, ale w głowie nadal miałam pustkę. By zyskać na czasie, wzięłam od profesora listę przedmiotów i wbiłam w nią wzrok. Żałowałam, że nigdy nie spytałam Voldemorta, co zdawał na owutemach. Oczywiście nie miałam pewności, że uzyskałabym odpowiedź inną niż “Idź i zajmij się swoimi owutemami, których nie masz, wiedźmo”, ale mogłam tylko przypuszczać, że jako psychopatyczny geniusz z nauczycielskimi zapędami miał zawsze najlepsze oceny i prawdopodobnie wziął większość z dostępnych zajęć.
- Eee… nie chciałabym przerywać… eee… tego, co uczyłam się w starej szkole… - wymamrotałam do swojego pustego harmonogramu. - Czy można wziąć… eee… wszystkie przedmioty?
Przez twarz Beery’ego przebiegł cień zaskoczenia, ale szybko ustąpił miejsca satysfakcji.
- Można, jasne, że można - odparł i stuknął różdżką w tabelkę, która natychmiast się wypełniła. - Z tego, co mi się zdaje, jesteś pierwszą Puchonką od roku, która wybrała wszystko… Ale zobaczymy, może jakieś piątaki wykażą się taką samą ambicją…
- Panie profesorze, wtedy byliby Ślizgonami - wtrąciła z zaczepnym błyskiem w oku Esmeralda, a nauczyciel zarechotał z grzeczności.
- A tu cię zaskoczę, Rottermund, Slughorn sam narzekał, że od roku żaden Ślizgon nie zgarnął wszystkich przedmiotów, nie mówiąc o SUM-ach. No, to ja się zbieram z resztą harmonogramów… A, Rottermund, masz tu swój i daj też bratu. A my widzimy się po obiedzie na zielarstwie. Pa!
Zgarnął do nesesera swoje rzeczy, robiąc w torbie jeszcze większy bałagan, zapakował resztę pustych tabelek i podszedł do grupy chłopców, którzy akurat usiedli po drugiej stronie stołu kilka krzeseł od nas. Tymczasem Esmeralda zastygła pochylona nad swoim planem lekcji, marszcząc czoło nad wyjątkowo zapełnionym poniedziałkiem. Kątem oka spostrzegłam, że po śniadaniu miała okienko, za to u mnie nie było już tak kolorowo. Na widok wypchanych przedmiotami kolumn poczułam uderzenie gorąca pod szatą.
Tymczasem Wielka Sala zaczęła się gwałtownie wypełniać. Zrobił się zwyczajny dla pierwszych dni szkoły harmider, a na to wszystko nadleciała jeszcze sowia poczta. Poza Prorokiem Codziennym, który miał dać mi chociaż złudne wrażenie kontaktu ze światem, nie spodziewałam się żadnego listu, dlatego prawie upuściłam ciężką cukiernicę do swojej owsianki, kiedy na stole przed moją miską wylądował nieco sfatygowany, rudawy puszczyk. Drżącymi rękami sięgnęłam do pokrytej łuską nogi, podczas gdy ptak jak gdyby nigdy nic zanurzył dziób w szklance z kawą, którą Barbara dopiero co sobie nalała.
- Ej, spadaj na drzewo! - Zamachała rękami, ale sowa nic sobie z tego nie zrobiła. - Od rodziców?
Na kopercie spostrzegłam cyrylicą wypisane Liubov, Hogwart. Przytaknęłam.
No tak. Bo niby kto inny?
Ktoś, kto odkrył, że nie byłam Liubov?
Albo ktoś, kto wiedział, że Liubov nie żyła…
Zrobiło mi się jeszcze bardziej gorąco. Nakazałam puszczykowi lecieć do sowiarni, a sama szybko otworzyłam kopertę i zajrzałam do środka. Nie mogłam czekać. Całe moje wnętrzności tańcowały dziko i nie zamierzały przestać, dopóki się nie dowiem.
Luba, jak ci tam w tym Hogwarcie? Lepiej niż w Durmstrangu? Pisz no czasem, tak po prostu, jak ci się tam żyje. Macie tam jakie przepustki na miasto? Masz już jakieś koleżanki? U nas wszystko po staremu, Bohdana zwolnili na dwa tygodnie, pytał się o ciebie, czy ty tu wrócisz. Mają go znów puścić na święta, gdybyś i ty przyjechała, to przyjdzie w odwiedziny, jeśli byś sobie go życzyła. Poprosił, żebyś się zastanowiła, czy gdyby się jednak zdecydował tam do ciebie przyjechać i poszukać sobie jakiej pracy, to może jednak byś go przyjęła. Ja ci nie będę mówić, co masz decydować, ale gdybyś tak się zastanowiła chociaż do świąt.
Całuję cię ja i chłopaki,
mama
Złapało mnie za serce na widok ostatniego słowa. Trochę dlatego, że wszystko aż się we mnie skręcało z tęsknoty za rodzicami, a trochę dlatego, że pani Onoprijenko nigdy się nie dowie, że list, który do niej przyleci, nie napisała jej córka. Liubov nigdy nie należała do ich świata. I jej rodzina była tego świadoma. Wiedzieli, że Zachód na nią czekał, a ona czekała na Zachód, rwała się tam. Ale jednak rodzina to rodzina.
Szybko schowałam list do piórnika, ale zamiar naszkicowania odpowiedzi zostawiłam sobie na wieczór. Uspokoiłam wnętrzności, ale nie sumienie. Z tak szczerym uśmiechem, na jaki było mnie stać, zwróciłam się do koleżanek z luźnym pytaniem o Hogwart. Wiedziałam, że ten temat jeszcze przez kilka najbliższych tygodni będzie mnie ratował, ponieważ dziewczynom buzie się nie zamykały, bo każda chciała pomóc.
- I jak pierwsza noc? - zagaił Joachim, kiedy razem z kolegą o nieznanym mi imieniu klapnął na krześle obok siostry. - One strasznie chrapią, co nie? Byliśmy na wakacjach z Baśką i z jej rodzicami pod namiotami, musiałem spać z dziewczynami w jednym pokoju, mówię ci, nie zmrużyłem oka.
Musiał zrobić unik, żeby nie oberwać groszkiem ptysiowym, ale drugiego ciosu nie zdołał uniknąć i duże ziarenko uderzyło go prosto w czoło.
- Nie komentuj, cwaniaku - wtrąciła Esmeralda. - To nie ja przeklinam przez sen.
- Nic nie słyszałam, spałam jak kamień - odezwałam się, zanim Joachim otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć. - Co tu właściwie można jeszcze robić poza quidditchem? Skoro Dippet mówił o naborze, zrozumiałam, że macie drużynę…
- Ano - przytaknęła z zadowoleniem Barbara. - Nawet cztery, każdy dom ma swoją. Oczywiście w tabeli zawsze najbardziej liczy się Slytherin i Gryffindor, ale my też mamy kilku dobrych zawodników, a dwa i trzy lata temu zdobyliśmy nawet puchar. Ale później kapitan drużyny, Henryk Gwidon, skończył szkołę i się posypało. On teraz gra w Poznańskich Pustułkach, ale nie pamiętam na jakiej pozycji. U nas był ścigającym, nie wiem, czy to się potem przenosi?
- Nie, na każdą pozycję są oddzielne nabory, które ogłasza się co roku, a później podpisywane są kontrakty - odpowiedziałam natychmiast. - Można startować w naborze nawet na wszystkie pozycje i do różnych drużyn. Przeważnie nabory są organizowane w taki sposób, żeby kandydaci mogli sobie zrobić taki objazd po wszystkich miastach, to się zawsze dzieje w lecie, chyba że są Mistrzostwa Świata, to wtedy po mistrzostwach. Można sobie też wybrać klub z innego kraju, to w niczym nie przeszkadza. Rzadko od razu trafia się do klasy królewskiej, nawet jak ćwiczysz od dzieciaka, jak na przykład u nas w Durmstrangu, nawet jak masz plecy i trafiasz od razu do szkoły miotlarskiej, to przeważnie grasz tak z jeden sezon w klasie średniej i dopiero potem…
Urwałam, bo w naszej części stołu zrobiło się nagle bardzo cicho. Puchonki uniosły wysoko brwi, a oczy kolegi Joachima rozbłysły wesoło.
- Co? - zapytałam niepewnie, skacząc wzrokiem po czterech zaskoczonych twarzach.
- N-nic, tylko pierwszy raz widzę, żeby TAKA dziewczyna interesowała się quidditchem - powiedział Rottermund, popatrzył na swojego kolegę i ryknął śmiechem. - Ha, Leo już się zakochał! Ha!
Łupnął kumpla z całej siły otwartą ręką w plecy, aż plasnęło, ale chłopak tylko spalił buraka i zaczął energicznie mieszać w swojej herbacie, mrucząc pod nosem coś, co zabrzmiało “Wcale się nie zakochałem, Jezu, spadaj”.
- U nas po prostu wszyscy latają - bąknęłam wymijająco i sama zajęłam się swoim śniadaniem.
Spodziewałam się, że pamiętanie o eliksirze wielosokowym będzie w tym całym przedsięwzięciu najbardziej problematyczne, ale okazało się, że najwięcej kłopotu sprawiało mi niebycie sobą. Sophie - koścista jak dziesięcioletni chłopiec, z wiecznie rozwianymi włosami, poobijanymi kolanami, kląca jak szewc nie była TAKĄ dziewczyną, nikt się nie dziwił, że podpalałam papierosy z chłopakami za szklarnią i ciągle gadałam o quidditchu. Ale Liubov - śliczna, kobieca, z pomalowanymi na czerwono paznokciami - najwidoczniej nie wpasowywała się w obraz fanki quidditcha.
A jednak za moich czasów w drużynie było kilka ładnych dziewczyn. Pół Hogwartu oglądało się za Ginny, Cho Chang świetnie latała i umawiała się z dwoma najbardziej popularnymi chłopakami w szkole, a i ja nie miałam kłopotu z makijażem, sukienkami czy flirtem.
Nie, problem nie leżał w byciu kobietą. Problemem były lata, w których przyszło mi się odnaleźć. I to właśnie to mogło mnie zdradzić.
Do końca śniadania mówiłam niewiele, raczej słuchałam. Musiałam słuchać i dużo obserwować. Hogwart, choć z zewnątrz tak stały i niezmienny, różnił się od tego Hogwartu, który znałam. Dowiedziałam się o niemal tych samych klubach i kołach zainteresowań, które funkcjonowały za czasów mojej nauki. O chórze i nieśmiertelnym Klubie Ślimaka.
- Założę się, że Slughorn zaprosi cię najpóźniej do końca tygodnia - przepowiadała Esmeralda. - A najwcześniej zaraz na lekcji. Kiedy masz eliksiry?
- Mmm… - Przeanalizowałam dzisiejszą kolumnę. - Przed obiadem. To jest jakieś kółko z eliksirów?
- A co ty, w życiu! - żachnął się Joachim. - To są spotkania pupilków Slughorna. Wyławia sobie co ciekawsze przypadki, spotykają się w lochach, czasem robi imprezy, zaprasza ludzi… Wiesz, taki klub dla “wybranych”. Dzieci z bogatych, wpływowych rodzin, więc oczywiście jest tam trzy czwarte Slytherinu… ale Gryfoni i Krukoni też są. Z Hufflepuffu w Klubie Ślimaka jest tylko jeden chłopak, o, ten.
Pokazał palcem na małego, chuderlawego ucznia siedzącego na samym końcu stołu.
- Inaczej mówiąc: kółko wzajemnej adoracji - dodała Barbara.
- Raczej masturbacji… - mruknął pod nosem Leo i obaj chłopcy parsknęli śmiechem.
- Tylko dlaczego miałby zaprosić akurat mnie? - ciągnęłam. - Moi rodzice nie są wpływowi ani bogaci. Wręcz przeciwnie. W każde wakacje wyjeżdżam na zarobek.
- Ale jesteś czymś egzotycznym, no wiesz, z wymiany z innej szkoły, jeszcze Dippet potraktował cię ulgowo, więc pewnie musiałaś być przynajmniej najlepsza w swojej szkole - odpowiedziała Esmeralda takim tonem, jakby to było coś oczywistego. - Oj, Slughorn zwąchał, że może na tym skorzystać. Myślisz, że on to robi z dobrego serca? Zbiera sobie takich obiecujących uczniów, a potem ma znajomości. Często zaprasza swoich byłych ślimaków, którym po szkole trochę pomógł, później oni pomagają nowym ślimakom… i tak się to kręci. Już samo to, że jesteś z innej szkoły. Z Melanią Serpens było tak samo.
- Niby tak, tylko babka Melanii była podobno jakąś szychą w Proroku Codziennym - wtrąciła Esmeralda.
- A Melania jest wielką gwiazdą chóru - dodał Joachim i wszyscy wymienili ze sobą złośliwe uśmieszki.
Natychmiast nadstawiłam uszu, a w dołku ścisnęło mnie niemal z jednakową siłą jak na widok lądującego chwilę wcześniej puszczyka.
- Zaraz, ale mówiliście, że ona jest z Beauxbatons, to jak babka jest szychą w Proroku Codziennym? - zapytałam, siląc się na obojętność, choć serce waliło mi w piersi jak szalone. - Przecież Beauxbatons jest we Francji.
Barbara zrobiła przemądrzałą minę i wydała z siebie dziwne prychnięcie.
- No taak - odparła przeciągle. - Ona jest Francuzką i, szczerze, słabo mówi w jakimkolwiek innym języku. Po angielsku wcale, po naszemu tylko tyle, żeby się dogadać, ale wszystkie podręczniki ma po francusku i w tym języku zdawała egzamin. Wiem, bo Amelia jest prefektem i pomagała jej załatwiać wszystko z Beerym. Beery jest naprawdę klawym opiekunem, sama zobaczysz, ale jest strasznie nierozgarnięty. Raz zgubił moją zgodę na wycieczkę do Hogsmeade, a potem próbował mi wmówić, że to ja zgubiłam…
- Jasne, ale co z tą Melanią? - przerwałam jej łagodnie. - Przecież warunkiem wymiany studenckiej jest znajomość języka, w którym odbywa się nauka.
Dziewczyna jeszcze raz wykrzywiła się w ten sam wszechwiedzący sposób i skrzyżowała ręce na piersiach.
- A nie mówiłam? Babcia na kierowniczym stanowisku pewnie zrobiła swoje. Pewnie zna się z Dumbledore’em albo Dippetem… albo jako dziennikarka ma jakieś haki na jednego albo drugiego… albo na obu. W każdym razie Melania od razu trafiła do klubu. Jak i ty dostaniesz zaproszenie, to wszystko będziesz nam przekazywała. Od Marcela - wskazała głową na jedynego Puchona z Klubu Ślimaka - niczego nie można się dowiedzieć, straszny z niego mruk. Pewnie od razu zaprzyjaźniłby się z Melanią, gdyby oboje wykazywali jakiekolwiek chęci socjalizacji. Przekonasz się, straszna z niej dziwaczka.
Śniadanie musiało dobiegać końca, bo resztki z naszych talerzy zniknęły, a ci uczniowie, którzy zostali jeszcze w Wielkiej Sali, zaczęli zbierać się do wyjścia. Sprzątnęłam jeszcze ciepłą bułeczkę z płaskiego koszyka, zanim i on opustoszał. Rozmowa z Puchonami tak mnie wciągnęła, że zdążyłam przełknąć tylko kilka łyżek owsianki.
- Co teraz masz? - zapytała Barbara.
Przed oczami stanął mi harmonogram.
- Yyy… chyba transmutację.
- O, czyli zaczynasz Dumbledore’em. Pokaż mi mapę… tutaj masz zaznaczoną klasę, 1B, to jest na parterze. My mamy teraz okienko, bo wszyscy dostaliśmy z SUM-ów tylko Z, a Dumbledore życzył sobie W. Zobaczysz, wymaga dużo, ale gość ma łeb jak sklep.
Podziękowałam, krótko się pożegnałam i ruszyłam w stronę wyjścia, natomiast moi nowi koledzy nigdzie się nie śpieszyli, więc szybko zostałam pozostawiona sama sobie. Zegar w holu powiedział mi, że do pierwszej lekcji pozostało jeszcze dziesięć minut - aż nadto, żeby trafić do klasy 1B, ale postanowiłam wybrać się okrężną drogą i zajrzeć jeszcze po drodze do łazienki.
Czułam niedosyt po rozmowie z Barbarą, Joachimem i Esmeraldą, ale wiedziałam, że zarzucenie ich gradem pytań w końcu może wydać się podejrzane. Jak chyba każde adoptowane dziecko przeszłam przez fazę obsesyjnego poszukiwania informacji na temat biologicznej rodziny, ale niewiele udało mi się znaleźć i ostatecznie całą swoją uwagę skupiłam na bracie. A teraz pojawiła się pierwsza taka okazja, żeby naprawdę poznać moją matkę. Przekonać się, dlaczego mnie oddała i dlaczego była właśnie taka.
Ale po przekroczeniu progu klasy musiałam wrócić na ziemię. Okrągła sala wypełniona ławkami, na samym końcu idealnie po środku wspaniała katedra, gabloty wypełnione książkami, globusami i mnóstwem innych zakurzonych pomocy naukowych - wszystko dokładnie tak, jak za moich czasów. Nauczyciel jeszcze nie przyszedł, ale większość krzeseł już zajmowali uczniowie. Natychmiast spostrzegłam burzę złotych loków Rosiera w pierwszej ławce oraz tył głowy wysokiego, ciemnowłosego chłopaka - czyli transmutacja ze Ślizgonami. W powietrzu czuć było przyjemne napięcie wynikające z oczekiwania, które i mnie się udzieliło.
Każdy w klasie miał już swojego sąsiada, ale z tyłu zostało jeszcze kilka pustych ławek, więc zajęłam jedną z nich. Dźwięk przesuwanego krzesła zwrócił uwagę kilku uczniów z przodu, w tym Evana, któremu nieśmiało pomachałam. Ten natychmiast poderwał się i raz-dwa był już przy mnie.
- Kurczę, Puchonka! - westchnął. - Szkoda, że jednak nie Slytherin.
Poczułam przyjemne ciepło na widok uśmiechu, jakim mnie obdarzył.
- A co, to źle? - zapytałam z udawanym zdumieniem.
Zachichotał, a jego wzrok automatycznie powędrował w stronę pierwszych ławek.
- Niee, chyba nie - odparł przeciągle. - Chociaż jak znam życie, ziemniaki już ci pewnie naopowiadały różnych bajek. No, z Puchonem jeszcze się chyba nie kumplowaliśmy…
- Już się kumplujemy?
Nie zdążył odpowiedzieć na moją zaczepkę, bo rozległ się trzask drzwi i cała klasa momentalnie umilkła. Rosier rzucił tylko krótkie “Na przerwie!” i skoczył na swoje miejsce. Po minach można było wnioskować, że lekcja będzie nosiła znamiona eliksirów ze Snape’em, ale Dumbledore okazał się szalenie sympatyczny, wręcz ujmujący. Przypominał trochę Lupina, bił od niego nawet podobny poziom energii, choć musiał być z sześćdziesiąt lat starszy. Po szybkim podsumowaniu poprzedniego semestru zilustrował krótko plan zajęć na ten rok, po czym natychmiast przeszliśmy do tematu zajęć - zaawansowanej transmutacji ludzkiej. Podeszłam do materiału ze względnym spokojem. Będąc pod wpływem eliksiru wielosokowego, mogłam normalnie poddawać się transmutacji, a później wracać do formy po spożyciu mikstury, ale nauczyciel nie pozwolił nam ćwiczyć na sobie. Rozdał wszystkim wielkie słoje z marynowanymi sercami i resztę zajęć spędziliśmy na zmienianiu ich w kamienie. Jak za moich czasów w Hogwarcie - i tu nie obyło się bez żartowania z jednej z dziewczyn (padło na czarnowłosą, bladą piękność ze Slytherinu) i jej naturalnego kamiennego serca. Szybko się okazało, że choć Dumbledore był opiekunem Gryfonów, był bardzo chojny w rozdawaniu punktów bez względu na dom. Już podczas pierwszej próby zdobyłam dla Puchonów dziesięć punktów, a zaraz po mnie kolejne dwadzieścia punktów zasiliło konto Ślizgonów - Tom i Rosier niemal równocześnie zaczarowali swoje.
Punkty i pochwała dodały mi skrzydeł, dlatego nie zamierzałam hamować się z magią. I to nie ze względu na próżność czy walkę o Puchar Domów. Zupełnym przypadkiem trafiła mi się piękna twarz, ale wiedziałam, że tylko za jej pomocą nie uda mi się utrzymać uwagi Riddle’a. Tym bardziej, że w szkole było sporo innych, równie atrakcyjnych. Zdawałam sobie sprawę, że dorosły Voldemort różnił się od nastoletniego Voldemorta, ale nie aż tak, jak początkowo myślałam. Nie zamieniłam z nim ani słowa, ale wystarczyła chwila obserwacji i już wiedziałam, że rdzeń został ten sam: rywalizacja, pozorne wycofanie, uprzejmość i próżność zmieszana z patologiczną wręcz ambicją. Właśnie na tym pierwszym musiałam się zawiesić, a jeśli istotnie w Riddle’u kiełkowała już osobowość Voldemorta, będę wiedziała, co robić dalej.
Po spisaniu z tablicy tematu pracy domowej i zapakowaniu torby ruszyłam powoli do wyjścia, by dać chłopakom możliwość dogonienia mnie. I faktycznie. Ledwo przekroczyłam próg klasy, Anastazy Lestrange natychmiast się ze mną zrównał.
- Dobra jesteś. - Nawet nie krył entuzjazmu. - Ten Hufflepuff… nie mogę uwierzyć…
- Tak, Evan wspominał - przerwałam mu. - Odnoszę wrażenie… popraw mnie, jeśli się mylę… że nie przepadacie za sobą nawzajem. Wy i Puchoni.
Zrobił komiczną minę.
- Żeby za kimś nie przepadać, musi cię on najpierw obchodzić - odparł protekcjonalnie.
Choć po mojej drugiej stronie pojawił się Rosier, a za nim pozostali trzej Ślizgoni, poczułam w żołądku nieprzyjemne przewracanie. Lestrange rozbudził moją jedyną obawę, którą Riddle chwilę później potwierdził: brak zainteresowania była większym zagrożeniem niż otwarta wrogość.
- Selwyna i Avery’ego poznałaś - zagadnął Evan, a chudy, wysoki chłopak z odstającymi uszami i drugi niewysoki, kluskowaty z burzą ciemnych włosów skinęli głowami. - A to jest Diana Parkinson i Tom Riddle, nasi prefekci. Riddle dodatkowo jest prefektem naczelnym, więc jak coś… to, no wiesz…
Urwał, widząc spojrzenie Ślizgona. Nie było ani wściekłe, ani karcące. Nie. Jedynie krótkie i ostre jak mała igiełka, ale wystarczyło, by Rosier w zupełności stracił rezon. Ledwo dostrzegalny cień, który przebiegł przez twarz młodego Voldemorta, kiedy padło jego nazwisko, zniknął tak szybko, jak się pojawił. Śmiało i nieco nazbyt oficjalnie wyciągnął w moją stronę rękę i powiedział:
- Riddle.
- Onoprijenko.
Moment, kiedy nasze dłonie miały się zetknąć, planowałam od samego początku. Z lekkim gnieceniem w dołku uścisnęłam mu rękę i spojrzałam prosto w oczy. Głęboko i intensywnie, maskując to nadmierne skupienie nieco figlarnym - jak mi się wydawało - uśmiechem. Trwało to kilka sekund, nie dłużej, niż zwykle trwa uścisk dłoni, ale przeważnie wystarczało.
Jednak nie w tym przypadku.
Poczułam niezbyt przyjemne, prawie zatykające uderzenie energii, identyczne, które biło od dorosłego Voldemorta, kiedy groził bez użycia słów. Może jedynie nieco słabsze, bardziej nieopierzone. Ładne, ciemnobrązowe oczy pozostawały jednakowo niewzruszone jak wcześniej, poczułam jedynie nieprzyjemne świdrowanie, kiedy przedstawiałam się Dianie Parkinson. Wiedziałam, że nie potrzebowałam wznosić bariery, krew Armanda chroniła mnie przed atakami średnio zaawansowanych legilimentów-śmiertelników, nawet takich, którzy zaczęli już majstrować przy stałości swojej duszy. I właśnie na to liczyłam. Że obojętność zamieni się w ciekawość, bo póki co próżno było szukać na jego twarzy zachwytu jak u Evana, Avery’ego czy Lestrange’a.
A jednak troszkę liczyłam na wampiryczną prezencję.
Widocznie Riddle stosował coś więcej niż tylko oklumencję. A może po prostu jako rasowy psychopata był na to naturalnie odporny.
- Co macie?
- Eliksiry - odpowiedziała natychmiast Diana. Jej słodki, niemal dziecinny głosik zupełnie nie pasował do ostrych, dojrzałych rysów twarzy i spojrzenia femme fatale. - To jest w lochach.
Dla niepoznaki wyciągnęłam mapę, jednak Ślizgoni bez słowa skargi towarzyszyli mi aż pod same drzwi. Amelia Bones, która chwilkę czaiła się pod klasą transmutacji, bardzo szybko gdzieś wyparowała, kiedy zostałam otoczona przez Evana i resztę. Wypytywali o najdrobniejsze szczegóły nauki w Durmstrangu, w szczególności Parkinson, z którą nie miałam okazji porozmawiać w pociągu. I tu wyszła na wierzch pierwsza tak widoczna różnica między Puchonami i Ślizgonami - ludzie w Hufflepuffie pytali ze szczerą ciekawością, a koledzy Toma z fałszywej uprzejmości. Nie było tam przyjaźni. Nie takiej, jaką ja znałam ze szkoły.
W lochach uderzyło mnie znajome zimno i zapach wilgoci. Lampy wiszące w regularnych odstępach płonęły niebieskim, gazowym płomieniem dającym niewiele światła, a z oddali dobiegały już zniekształcone dźwięki rozmów. Dotarliśmy pod klasę Slughorna, gdzie na nauczyciela oczekiwano w wyraźnie zaznaczonych grupkach - Puchoni pod jedną ścianą, Ślizgoni pod drugą. Tam się z nimi rozstałam i podeszłam do tych pierwszych. Rodzeństwo Rottermund już zezowało w moją stronę.
- I co, i co? - wypalił Joachim.
- Zaawansowana transmutacja ludzka.
Popatrzył na mnie, jakbym postradała zmysły.
- No dobra, ale co oni mówili?
Zerknęłam na drugą stronę korytarza, gdzie Riddle i reszta złączyli się z grupą Ślizgonów i teraz wszyscy nad czymś zawzięcie dyskutowali.
Świetnie. Niech plotkują.
- Przez większość czasu to raczej ja mówiłam. Wszyscy się okropnie podniecają tym Durmstrangiem, a to tylko zwykła szkoła…
- Szybko minie - odparła Barbara, której głowa nagle pojawiła się między Joachimem i Esmeraldą. - Melania Serpens miała na początku to samo, ale skutecznie kazała wszystkim spadać na drzewo. Chociaż tym - wskazała podbródkiem na chłopaków pod ścianą - to się akurat nie dziwię. Durmstrang słynie z różnych śmierdzących praktyk, nie mnie oceniać, ale to są tematy, które ich bardzo interesują. Nie obrażaj się, po prostu nie słyszałam, żeby jakaś europejska szkoła poza Durmstrangiem uczyła czarnej magii. A ja uważam, że przed tym trzeba przestrzegać, a nie uczyć.
Uśmiechnęłam się w odpowiedzi na jej butną minę.
- Nie obrażam się - rzekłam zupełnie szczerze. - W Durmstrangu uczymy się raczej o czarnej magii, a nie jak poprawnie rzucić jakąś straszną klątwę. Chociaż są i tacy, którzy idą o krok dalej.
- Dlatego wcale mnie nie zaskakuje zainteresowanie tamtych twoją osobą - dodała Hoffmann. - Nie krytykuję wszystkich Ślizgonów, niektórzy są nawet znośni, ale akurat znajomość z tamtymi bym ci odradzała.
Poczułam w żołądku budzące się emocje, które zrodziły się rano wraz z tematem Melanii Serpens.
- Dlaczego? Kilku poznałam w pociągu. Evan Rosier, Lestrange… jak mu tam… Anastazy… byli dla mnie bardzo mili.
- Oni są ogólnie jacyś tacy… szemrani.
- Szemrani to mało powiedziane - mruknęła Esmeralda, a jej brat dodał półgłosem:
- Nie chcę siać plotek czy coś… ale dookoła nich zawsze dzieje się masa jakichś dziwnych, śliskich rzeczy. Wiesz, i to nie są jakieś głupie żarty, wiadomo, każdemu zdarzyło się napyskować do nauczyciela albo wrzucić do pokoju nauczycielskiego łajnobombę. To jest coś innego. Coś…
- Coś mrocznego - dokończyła za niego Barbara.
- Co to znaczy?
Ale nim dziewczyna otworzyła usta, rozległ się jowialny śmiech, głośne “Dzień dobry, dzień dobry, moi drodzy!” i zza zakrętu wyłonił się najpierw wielki brzuch, rude wąsy, a dopiero chwilę później cała reszta Slughorna.
- A niech mnie, ostatni rok z moją ulubioną klasą! - westchnął, majstrując w zamku wielkim kluczem.
- Pewnie mówi pan to każdej - rzucił z udawaną urazą Evan, a przez część korytarza należącego do Ślizgonów przeszły śmiechy.
- Rosier, przysięgam, że jesteście tylko wy - pociągnął nauczyciel.
W zamku coś przeskoczyło i drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Lampy płonęły w środku jeszcze po poprzedniej lekcji, a w powietrzu poza codzienną wonią wilgoci i stęchlizny unosiła się jeszcze resztka gryzącego smrodu. Pozajmowaliśmy miejsca (mnie przypadło krzesło przy okrągłym stole z Barbarą i piegowatą Florą), ale tutaj już nikt nie wpatrywał się w profesora z takim napięciem. Z niewielkim zaangażowaniem wysłuchali kilkuminutowej pogadanki nauczyciela o tegorocznych wakacjach, kilku Ślizgonów dodało coś od siebie, po czym Slughorn płynnie przeszedł do niezbyt interesującego wykładu. Riddle był jedną z niewielu osób, które łapczywie chłonęły wszystko, co mówił, reszta bez skrępowania szeptem kontynuowała niedokończone rozmowy.
- Niby nie robią nic nielegalnego - ciągnęła Barbara znad swojego pustego kociołka. - Przynajmniej oficjalnie. Ale zawsze powtarza się jedna zasada: kiedy ktoś im podpadnie, w pewnym momencie po prostu milknie. Więc albo go zastraszają, albo wynajdują na niego jakieś haki. Wiesz, co to znaczy “mieć na kogoś haka”?
Przytaknęłam.
- No, to gdyby ktoś mnie zapytał, to raczej to drugie. To jednak szkoła, a nie mafia.
Wydęłam wargi i pokiwałam z uznaniem głową. Gdyby nie szybkie przewertowanie myśli Barbary, pomyślałabym, że na co dzień trzymała się z grupą Riddle’a i donosiła na tych, którzy knuli przeciwko nim.
- Naprawdę dużo wiesz - szepnęłam, a pełne usta dziewczyny rozciągnął jeszcze szerszy uśmiech.
- To akurat wiedzą wszyscy… ale ja faktycznie dużo wiem. Obserwuję, pamiętasz? - Mrugnęła do mnie zaczepnie i pochyliła się jeszcze niżej nad kociołkiem. - Doszło do kilku ataków, ot, raz pałkarz Gryfonów pobił się własną pałką, a było wiadomo, że naśmiewał się z siostry Notta, innym razem znaleziono kota Elizy Broll powieszonego w sowiarni…
- I co na to nauczyciele?
- Nic, a co mają zrobić? Tamtym nikt niczego nigdy nie udowodnił, zresztą większość z nich to pupilki Slughorna i prymusi. - Barbara fuknęła cicho pod nosem. - Rosier, Riddle, Parkinson, Selwyn, Rowle, Travers… Tego było więcej, tylko po prostu skończyli już szkołę. A wszystko dziwnym trafem kręci się wokół Riddle’a. On jest ich “przywódcą”. Tak, teraz na takiego wygląda, prawda? Wysoki przystojniak z ciętym żartem, najlepsze oceny ze wszystkiego, ale na samym początku… daj spokój, mały chudzielec, straszny dziwak, prawie się nie odzywał, no, chyba że na lekcji, jak trzeba było udzielić odpowiedzi, a wystarczyło, że się spojrzał, a takie mięśniaki z szóstej czy siódmej klasy jak stary Yaxley czy Crabbe już dookoła niego tańczyli.
Akurat w momencie, kiedy zaczęło robić się najciekawiej, Slughorn klasnął, aż obie z Barbarą podskoczyłyśmy.
- No, dość teorii, czas przejść do tego, co wszyscy lubimy najbardziej: do praktyki - zakomenderował, z entuzjazmem zacierając ręce. - Podejdźcie, na biurku są przygotowane trucizny zneutralizowane przez antidota… Avery, tym razem bez żartów, mam cię na oku… Waszym zadaniem będzie wyodrębnić płynną bazę. Instrukcję macie na stronie siedemdziesiątej ósmej.
Większość ruszyła z opóźnieniem, wyrwana z rozmów z kolegą z ławki. Zanim z Barbarą i Florą odsunęłyśmy krzesła, Tom był już w połowie drogi do katedry, a kiedy stanęłyśmy na końcu kolejki, wlewał zawartość swojej buteleczki do zaśniedziałego kociołka. Kiedy nadeszła moja kolej, nauczyciel uśmiechnął się do mnie szeroko spod krzaczastych wąsów.
- Witam w Hogwarcie - odezwał się po rosyjsku, mocno sylabizując każde słowo. - Jak ci się podoba?
Wysiliłam się na naturalny uśmiech. Szybko się zorientowałam, że akurat ze strony Slughorna nie musiałam się obawiać zdemaskowania moich umiejętności językowych.
- Dziękuję, zostałam bardzo miło przyjęta, póki co wszystko mi się podoba - odparłam. - Macie bardzo ładny zamek, dobre jedzenie, piękne obrazy, bardzo się cieszę, że profesor Dippet zgodził się mnie przyjąć.
Analizował przez moment to, co powiedziałam, ale chyba ostatecznie poległ, bo parsknął śmiechem i machnął ręką.
- Dobra, jednak nie mówię tak dobrze, jak mi się wydawało. W każdym razie… mam nadzieję, że spodoba ci się tu nie tylko program szkolny. Widziałem twoje świadectwa i rekomendacje… Tak między nami, zmarnowałabyś się w Durmstrangu.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc tylko zachichotałam, ale widocznie jemu to wystarczyło, bo kontynuował:
- Tak, tak, wiem, co mówię. Mamy najlepszych nauczycieli, same poważne osobistości, zresztą sama zobaczysz… profesor Flitwick, młody, bardzo obiecujący nauczyciel zaklęć, widziałem, że interesuje cię historia magii, u nas uczy jej człowiek, który sam był świadkiem jej tworzenia… nie wystrasz się, to duch. Jak przebrniesz przez trochę… hmm, monotonną fasadę, zobaczysz, że ma olbrzymią wiedzę, w końcu poniekąd sam był świadkiem niektórych wydarzeń, o których teraz się uczycie… profesor Dumbledore, to jest dopiero szycha! Genialna głowa, przekonasz się! No i, nie chwaląc się, ja również mam kilka poważnych publikacji w temacie eliksirów… Tak, tak, jeżeli chodzi o poziom, Hogwart jest wcale wysoko na tle innych europejskich szkół. Hogwart wypuścił w świat wielu znaczących czarodziejów, tak, chętnie wspiera ambitnych, młodych ludzi… A tak na marginesie, od czasu do czasu urządzam takie małe, niezobowiązujące spotkanka, ot, rozmowy, wymienianie się poglądami, czasami zapraszam różnych ciekawych gości… Najbliższe odbyłoby się pewno jakoś w połowie września? Dostaniesz zaproszenie, przyjdź, nie pożałujesz. A teraz zmykaj, zmykaj, bo zrobiła się straszna kolejka, ojej!
Podziękowałam, zabrałam pierwszą z brzegu buteleczkę i szybko zniknęłam mu z radaru. Kiedy Barbara wróciła ze swoją trucizną, miała na twarzy uśmiech mówiący “Widzisz? Miałam rację”. W milczeniu zabrałam się za kartkowanie podręcznika, zerkając raz po raz na topniejącą kolejkę. Wszyscy zerkali w moją stronę, niektórzy się uśmiechali, inni tylko oglądali się ciekawie. W tej drugiej grupie znalazła się też Melania Serpens - na jej bladej, szczupłej twarzy próżno było szukać jakichkolwiek emocji. Czujny, chłodny wzrok zielonych oczu zatrzymał się na mnie tylko przez chwilę, ale wystarczyło, żeby wywołał na grzbiecie nieprzyjemny dreszcz.
Druga godzina eliksirów minęła wszystkim na męczeniu się z zawartością buteleczek. Nigdy nie byłam dobra z eliksirów, nudziło mnie odmierzanie, siekanie, rozgniatanie, mielenie, bo za bardzo przypominało gotowanie, którego nienawidziłam. Ale teraz musiałam wznieść się ponad swoje preferencje i dać z siebie sto dwadzieścia procent - regularne picie eliksiru wielosokowego i utrzymanie wizerunku prymuski było kluczem do uniknięcia zdemaskowania. Co nie było proste, bo wyniki, które uzyskiwałam jako Sophie Serpens, były najwyżej przeciętne. Dobre oceny z części praktycznych równoważyły fatalne stopnie z kartkówek i prac domowych pisanych w ostatniej chwili na kolanie.
Czterdziestominutowe okienko przed obiadem Puchoni z siódmej klasy postanowili spędzić na błoniach. Przypiekało jak w lecie, choć od Zakazanego Lasu czuć było zapach nadchodzącej jesieni. Wielu uczniów okupowało jezioro. Większość pozdejmowała buty i skarpetki, ale niektórzy poszli o krok dalej i przeszmuglowali pod szatami stroje kąpielowe.
- Ach, cudownie jest - westchnął Joachim zaraz po tym, jak dał nura prosto w ciemniejszą plamę na jeziorze. - Dwie godziny nad kociołkiem w taki upał… myślałem, że zdechnę.
Tymczasem Barbara, Esmeralda, siostry Bones i Flora, z którą siedziałam na eliksirach, właśnie się rozbierali. Nie tylko oni wpadli na ten pomysł. Kilkanaście metrów dalej wesoło pluskała się inna grupka uczniów. Jedna dziewczyna weszła do wody w szkolnej szacie, a druga pierdoliła konwenanse i - ku uciesze swoich kolegów - wskoczyła do jeziora w samej bieliźnie.
- To legalne? - zadałam pytanie, które w przeszłości nigdy nie zakiełkowałoby mi w głowie. Jako Sophie byłabym już po szyje zanurzona w wodzie: w samych majtkach i bez stanika.
- Nie, ale w tym semestrze jeszcze nikt nikogo nie próbował podtapiać, więc się zresetowało - odpowiedziała Barbara.
Jednoczęściowy, ekstremalnie kolorowy strój kąpielowy wspaniale współgrał z jej czekoladową skórą, a olbrzymi, odważny dekolt zdawał się jej w ogóle nie krępować. Przez chwilę gryzłam się z tym, na ile mogłam pozwolić Sophie wyleźć na wierzch, ale kiedy nawet Amelia Bones pokazała się w żółtym bikini, dłużej się nie zastanawiałam. Transmutację ubrań miałam od lat w małym paluszku. Wystarczył jeden ruch różdżką, żeby czarny mundurek zmienił się w obcisły, czerwony strój w wielkie, białe grochy. W połączeniu z ultra kobiecą figurą Liubov i jej ognistymi, błyszczącymi falami całość musiała prezentować się powalająco. Tak przynajmniej pozwalały mi sądzić rumieńce na twarzy Joachima i buczenie chłopców z grupy nieopodal.
Wbiegłam do jeziora, chlapiąc wodą na Esmeraldę i Florę, które automatycznie zasłoniły rękami swoje misternie pomalowane oczy. Zanurkowałam, przepłynęłam pod powierzchnią kilka metrów i wynurzyłam się w miejscu, gdzie już nie dotykałam stopami podłoża. Nie mogłam przestać się uśmiechać. Radość rozpierała mnie jak hel dmuchany balon, tak, że jeszcze chwila i miałam wrażenie, że uniesie mnie w powietrze. Teraz to czułam - dokładnie tego potrzebowałam. Trywialnych rzeczy: akceptacji, wolności, pięknej pogody. Popluskania się w jeziorze. Ludzi, którzy byliby dla mnie zwyczajnie uprzejmi, rozmów bez doszukiwania się drugiego dna.
- Co ci się stało w rękę? - zapytał Joachim, kiedy cała przemoczona wróciła na brzeg.
Spojrzenie wszystkich powędrowało do mojego lewego przedramienia, na którym widniała paskudna, wciąż różowa blizna po Mrocznym Znaku. Zmarnowałam mnóstwo czasu na próby zamaskowania ich, ale żaden urok, mikstura, maść, eliksir wielosokowy czy nawet zaklęcie zwodzące, którego używałam do ukrywania skaz po chorobie, przestawało działać po kilku minutach.
- Nie wypada zadawać takich pytań, debilu - fuknęła Esmeralda.
Jej brat wyraźnie się zmieszał, ale posłałam mu ciepły uśmiech.
- Nic się nie stało. Oblałam się żrącym kwasem, kiedy byłam mała.
Ale chyba nie usłyszał mojej odpowiedzi, bo jego wzrok powędrował gdzieś w dal, a twarz mu się zachmurzyła. Na brzegu pojawili się nowi uczniowie i wyglądało na to, że oni również mieli ochotę popływać. Na widok Ślizgonów uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i od razu do nich pomachałam. Rosier odmachał, zostawił buty na kamienistej plaży i natychmiast wskoczył do wody.
- Moczysz sobie spodnie - zagadnęłam, obserwując, jak brnął powoli w moim kierunku. Podeszłam bliżej na płyciznę, gdzie woda sięgała kolan.
- Kurza twarz… to było dobre - mruknął. - No wiesz, ta transmutacja.
- Dzięki, wiem - odparłam z zapałem.
Nie tylko Puchoni wpadli na pomysł popołudniowej kąpieli. Diana Parkinson zdjęła szatę, ukazując szczupłe, wyrzeźbione ciało w prostym, czarny bikini. Po minie poznałam, że dyskretne spojrzenia kolegów sprawiły jej przyjemność; usiadła wygodnie na płaskim kamieniu, wyciągnęła przed siebie mlecznobiałe nogi, by złapać trochę słońca.
- Nie boisz się, że zaklęcie przestanie działać i zmoczysz szatę? - zapytała.
- Albo ubranie całkowicie zniknie? - dodał Avery, uśmiechając się diabolicznie.
- Nie, robiłam to wiele razy. Moje zaklęcia są dobre - odpowiedziałam bez grama skromności. - W szkole byłam najlepsza i jestem się skłonna założyć, że tutaj też nie ma ucznia, który czaruje lepiej ode mnie.
Obserwowałam z prowokacyjnym uśmiechem, jak wymieniali śmiałe, nieco kpiące spojrzenia. Selwyn i Lestrange skinęli do siebie głowami i już wiedziałam, że trafiłam w dziesiątkę. Evan odwrócił się do mnie z pałająca twarzą i błyszczącymi oczami.
- I co, może pojedynku też nigdy nie przegrałaś?
- Zdarzyło się - przyznałam. - Ale to było tak mało razy, że już nie pamiętam kiedy. Pewnie w drugiej klasie.
Przemądrzały ton ani trochę nie ochłodził zapału Ślizgonów, wręcz przeciwnie, jeszcze raz po sobie popatrzyli, rechocząc złowrogo, a Rosier dodał:
- Może i byłby ktoś, kto by ci starł ten anielski uśmieszek z buzi.
- Mówisz o sobie? Nie zapominaj, że przez sześć lat uczyłam się czarnej magii…
- Tylko w teorii.
- Powiedziałam, że teorię mieliśmy w ramach przedmiotu.
Podszedł tak blisko, że w słońcu mogłam dostrzec bardzo delikatne piegi w okolicy oczu. Dokładnie takie same, jakie widywałam jako mała dziewczynka, kiedy sadzał mnie sobie na kolanach.
- Tak? - zapytał cicho, mrużąc wyzywająco powieki. - No, to może znajdzie się ktoś, kto mógłby się z tobą zmierzyć. Niedługo się dowiesz kiedy i gdzie.
- A kto to taki?
- Przekonasz się - odparł enigmatycznie.
Jeszcze raz skinął głową, odwrócił się i odszedł z powrotem do kolegów. Zrobiłam to samo. Starałam się utrzymać pozory spokoju, ale w środku aż gotowałam się od skrajnych emocji. No, teraz już coś miałam. Niewiele, ale zawsze coś. Żałowałam, że Riddle nie mógł być świadkiem naszej rozmowy, ale coś mi podpowiadało, że Evan powtórzy mu słowo w słowo, co usłyszał. Teraz jedyne, co mogłam zrobić, to modlić się, by Tom dał się podpuścić. Zanurzyłam się z powrotem po samą szyję w wodzie i podpłynęłam do Puchonów.
- Uważaj - odezwała się cicho Barbara, obserwując chłodzących się na brzegu Ślizgonów. - Akurat z Rosierem radziłabym ci nie flirtować. Ma koszmarną dziewczynę. Niby niewinna buźka, dobre oceny i odznaka prefekta, ale to straszna furiatka. W zeszłym roku rozbiła nos takiej jednej Ślizgonce o toaletę, bo odkryła, że wysłała mu kartkę urodzinową. Potem się okazało, że to jego siostra cioteczna.
Poczułam gorąco na policzkach.
- Flirtować? Nie, on mnie nie interesuje w ten sposób - odparłam. W dołku ścisnęło mnie nieprzyjemnie na samą myśl o sobie i Evanie w jakiejś romantycznej sytuacji. Nawet teraz, kiedy teoretycznie byliśmy rówieśnikami, a on nie był moim prawdziwym wujkiem. - Dlaczego akurat o toaletę?
- Podobno za bardzo się rzucała, kiedy Kalkstein chciała jej spuścić głowę.
- A czego w ogóle chcieli? - zapytała Esmeralda.
- Któryś chyba poczuł się zagrożony, tylko jeszcze nie wiem który - odparłam z tajemniczym uśmiechem. - Czy oni mają jakieś tajne spotkania albo sekretny klub dla wybranych?
Dziewczyny wydały z siebie serię pogardliwych prychnięć, a Hoffmann odpowiedziała:
- A gdzie tam. Profesor Flitwick prowadzi klub pojedynków.
- Dużo macie tych klubów.
- Ano. - Esmeralda wypięła dumnie pierś. - Ja jestem w Klubie Gargulkowym.
Z chęcią przystałam na zmianę tematu. Nie spodobał mi się wzrok Barbary, kiedy wspomniałam o pojedynku ze Ślizgonem. Odebrałam ją jako szczerą, prostolinijną dziewczynę, ale znałam ją ledwo dobę. Bardzo szybko zaaklimatyzowałam się wśród Puchonów, ale ostatecznie nie to było moim celem. Miałam zaprzyjaźnić się z grupą raczkujących śmierciożerców i wkupić się w łaski młodego Voldemorta, a nie pluskać się z Puchonami w jeziorze. Nie mogłam o tym zapominać.
Mimo to resztę popołudnia spędziłam nie mniej przyjemnie. Po obiedzie wzięłam udział w godzinnej lekcji wróżbiarstwa z gburowatym Rosjaninem Bykowem, kolejną godzinę w szklarni na zielarstwie, a na koniec starożytne runy jako przyjemna odskocznia po bardzo intensywnym dniu. Wieczorem po kolacji pośród licznych afiszy znalazłam na tablicy ogłoszeń w dormitorium - istotnie - informację o naborze do klubu pojedynków organizowanego przez profesora Flitwicka. Kusiło mnie przesłuchanie do chóru i przed zaśnięciem fantazjowałam, jak to byłoby wystąpić na scenie razem z nieświadomą niczego Melanią, ale ostatecznie porzuciłam ten pomysł. Mój harmonogram pękał w szwach, a głos Liubov - choć przyjemny dla ucha - w śpiewaniu miał zbyt wiele ograniczeń.
*
Odpowiedzi odnośnie pojedynku spodziewałam się najwcześniej w weekend, dlatego nie byłam odosobniona w zaskoczeniu, jaki spowodowała obecność Evana Rosiera przy stole Puchonów podczas śniadania zaraz następnego ranka.
I jak, przyszedłeś mi powiedzieć, że twój tajemniczy kolega stchórzył? - zapytałam, a Ślizgon zachichotał.
O, jeszcze się przekonasz…
To co, piątek o osiemnastej, klasa numer trzydzieści dwa, trzecie piętro?
Runęła fasada cwaniactwa i pewności siebie, Rosier cofnął głowę i zaśmiał się.
Tak… - przyznał zaskoczony. - Skąd wiesz?
Miałam ochotę pociągnąć to dalej, ale wiedziałam, że żartami na oczach Puchonów nie zyskam jego sympatii, więc odpowiedziałam zgodnie z prawdą:
Wiem, że nauczyciel zaklęć prowadzi klub pojedynków, ale na początku faktycznie zabrzmiałeś mrocznie.
Rosier też się roześmiał.
Daj, zaznaczę ci to.
Podałam mu nieco sfatygowaną mapę i pióro, ale przyjął tylko zwinięty pergamin, stuknął weń różdżką, a jedna z klas - ta nieopodal sali, w której dzisiaj miały odbyć się zaklęcia - rozjarzyła się na niebiesko.
Kiedy odszedł, jak gdyby nigdy nic wróciłam do swojego śniadania. Czułam na sobie intensywne spojrzenie Barbary i Esmeraldy, ale zachowały swoje uwagi dla siebie, a sowia poczta sprawiła, że wszyscy skupili się na swoich przesyłkach. Co mi przypomniało, że musiałam sporządzić odpowiedź dla mamy Liubov.
Zrobiłam to od razu. Nakreślenie niezbyt długiego, konkretnego listu zajęło mniej czasu, niż myślałam - ostatecznie miałam wprawę w kłamaniu rodzicom, że wszystko było w porządku. Chwilę się wahałam, ale zdecydowałam załatwić sprawę Bohdana od razu. Liubov nigdy o nim nie wspomniała, a ja dowiedziałam się z jej pamiętnika tylko tyle, że istniał i liczył na małżeństwo. Mając jako taką wiedzę o relacjach dziewczyny z rodziną, enigmatycznie wspomniałam, że poznałam kogoś w Warszawie, mam nadzieję, że to coś poważnego, bla, bla, bla.
- Co teraz mamy? - zapytałam, grzebiąc w torbie za kopertą, która nie byłaby pognieciona.
- Ja okienko - odparła Hoffmann, analizując swój plan lekcji. - Co sobie wzięłaś?
- Wszystko. Nie mogłam się zdecydować.
- A, no to… religię.
Koperta wpadła mi do talerza.
- Religię?
Dziewczyna pokiwała głową. Nie powiedziałam już nic więcej, czując narastającą wściekłość. Zupełnie zapomniałam o tym przedmiocie. O ile można było go nazwać przedmiotem. Sama dokopałam się do swojego harmonogramu i przejrzałam wszystkie tabelki - faktycznie. Jedna godzina religii widniała jak byk we wtorek o dziewiątej. Wściekła na siebie, Hogwart, Dippeta i cały świat spakowałam przybory do pisania, pożegnałam się z koleżankami i szybkim krokiem opuściłam Wielką Salę. Jeśli chciałam zdążyć wysłać sowę przed zajęciami, musiałam pobiec natychmiast. Chociaż nie byłam pewna, czy widziałam taką konieczność. Wątpiłam, by Riddle zdecydował się wziąć religię. Voldemort i religia. Na samą myśl chciało mi się śmiać. Dziesięć minut później szłam na pierwsze piętro z gotowym planem - przesiedzę jakoś tę jedną godzinę, a kiedy zadzwoni dzwonek, podejdę do księdza z prośbą o rezygnację z przedmiotu.
Co prawda przerwa wciąż trwała, ale na korytarzu nie spotkałam nikogo.
Dobrze się zaczyna.
Zatrzymałam się przed drzwiami. Cisza.
Ze ściśniętymi wnętrznościami nacisnęłam na klamkę i zajrzałam do środka. Spodziewałam się zastać puste ławki, ale okazało się, że większość z nich zajmowali uczniowie, a za katedrą stał nie ksiądz, a młoda, bardzo ładna zakonnica. Stanęłam w progu jak rażona piorunem - w pierwszym rzędzie siedział nie kto inny Tom Riddle.
- Nowa uczennica? Zapraszam, mamy dużo wolnych ławek.
Potrzebowałam chwili, żeby te słowa do mnie dotarły.
- Eee…
Kobieta uśmiechnęła się ciepło.
- Liubov Onoprijenko? - zapytała. Miała dziewczęcy, melodyjny głos, bardzo przyjemny dla ucha. - Mam cię na liście.
- Eee… tak, to ja - wybąkałam.
Zamknęłam za sobą drzwi i w tym momencie rozległ się dzwonek. Pod ostrzałem spojrzeń kilkunastu par oczu ruszyłam niepewnie w stronę pierwszego lepszego stolika. Moja przygoda z religią w szkole zakończyła się, zanim na dobre się rozpoczęła - zrezygnowałam z tego przedmiotu pod koniec mojego pierwszego roku nauki w Hogwarcie, a wcześniej często wagarowałam. Wyglądało na to, że właśnie wypływałam na zupełnie nieznane mi wody. Widok Riddle’a skorygował moje plany sprzed piętnastu minut. Przez otwarte okna wpływało do klasy pachnące, letnie powietrze; rzuciłam tęskne spojrzenie w stronę jeziora - co prawda nikt się w nim nie kąpał, ale na błoniach zaroiło się od starszych uczniów, a grupka dziewcząt zrobiła sobie piknik na kamienistej plaży.
Właściwie nie wiedziałam, czego się spodziewać. W ławkach siedziała mieszanina uczniów ze wszystkich domów. Tom, Evan Rosier i jeszcze jedna dziewczyna, którą widziałam przy stole Ślizgonów, Flora i kolega Joachima, dwóch Krukonów, których poznałam na wróżbiarstwie. Z Gryfonami nie miałam jeszcze żadnych zajęć, dlatego podejrzewałam, że pozostała szóstka była właśnie z Gryffindoru.
- Zanim zaczniemy - odezwała się zakonnica - chciałabym gorąco powitać nową uczennicę. Ja nazywam się Łucja Leniart i mam nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej.
Czyli już wiedziała, że Liubov nie chodziła na religię.
Czy w ogóle w Durmstrangu był taki przedmiot? Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać. Ale skoro Onoprijenko i tam chodziła na wszystkie lekcje…
Wygrzebałam z pamięci wspomnienia religii z mugolskiej szkoły podstawowej. Zawsze zaczynały się i kończyły krótką modlitwą. Jak było w Hogwarcie? Nie pamiętałam. Przeważnie byłam wtedy zajęta przepisywaniem pracy domowej albo spóźnianiem się. Szybko przeleciałam wzrokiem po ławkach i zauważyłam brak jakichkolwiek podręczników. Wszyscy mieli przed sobą tylko czyste arkusze pergaminu i pióra, więc i ja wyciągnęłam swoje. Łucja Leniart machnęła krótko różdżką, a stosik jednakowych opasłych książek rozdzielił się na dwa i obleciał całą klasę. Biblia, która wylądowała przede mną, miała czarną, wyświechtaną okładkę z okrągłym śladem jak po papierosie. Na sam widok zachciało mi się palić.
- Zaczniemy sobie od omówienia Ewangelii według Świętego Łukasza, rozdział piąty. - Zakonnica odczekała, aż wszyscy otworzymy Pisma Święte, po czym zaczęła czytać: - Pewnego razu - gdy tłum cisnął się do Jezusa, aby wysłuchać słowa Bożego, a On stał nad jeziorem Genezaret - zobaczył dwie łodzie stojące na brzegu…
Czułam się bardzo nieswojo, a to wrażenie pogłębiło się jeszcze bardziej, kiedy rozpoczęła się dyskusja i większość ochoczo wzięła w niej udział. Tom również. Musiałam przyznać siostrze Łucji - pięknie się wypowiadała. Potrafiła zaangażować uczniów w rozmowę, tym bardziej, że temat szybko przeszedł z Jezusa łowiącego apostołów na sprawy bardziej przyziemne, a pod koniec lekcji już wiedziałam, że więcej w tym było psychologii niż religii. I powód obecności Riddle’a stał się dla mnie dużo bardziej czytelny. Zastanawiałam się tylko, jak znosił to ciągłe “tomowanie” tym uduchowionym, słodkim głosem.
- Liubov, zostań na chwilę.
Zastygłam z torbą na ramieniu, czując gorąco oblewające policzki. Z nieprzyjemnym uczuciem w żołądku ruszyłam powoli w stronę mównicy, ignorując zaciekawione spojrzenia uczniów. Zatrzymałam się nieco z boku, obserwując, jak siostra Łucja porządkowała pulpit. Była naprawdę bardzo ładna. Granatowy habit maskował jej figurę, ale wyglądała na drobną, niewysoką, dłonie miała szczupłe, z długimi palcami, twarz pociągłą, młodzieńczą, tak, że spokojnie można byłoby ją pomylić z uczennicą. Mogła mieć nie więcej niż trzydzieści lat, wysokie czoło nie znaczyła najdrobniejsza zmarszczka, a z błękitnych oczu biła onieśmielająca wręcz pogoda ducha. Spod granatowego welonu wystawał wąski pasek jasnych włosów i to na nim skupiłam wzrok, kiedy zakonnica się wyprostowała.
- Chodziłaś w Durmstrangu na religię? Pytam, bo jesteś na liście, ale nie dostałam żadnych wyników z poprzedniej szkoły, a wyglądałaś na zaskoczoną, kiedy weszłaś do klasy.
- Nie. Profesor Beery zapytał, na jakie przedmioty chciałabym się zapisać, a ja po prostu wybrałam wszystkie dostępne - odparłam zgodnie z prawdą. - Nie zwróciłam uwagi, że jest wśród nich religia.
Spodziewałam się, że moja odpowiedź ją zasmuci, ale ona tylko skinęła głową.
- W takiej sytuacji możesz zrezygnować. To znaczy, możesz zrezygnować w każdej chwili, to nie jest obowiązkowy przedmiot - dodała szybko. - Ale szkoda twojego czasu, jeżeli trafiłaś tu przez przypadek.
Jej bezpośredniość wymazała mi z głowy wszystko, co zdążyłam już sobie w niej ułożyć.
- Yyy… nie, ja w sumie… bardzo chętnie zostanę… Ciekawie siostra opowiada i w ogóle… - wydukałam, czerwieniąc się jeszcze bardziej, ale czarownica skomentowała to tylko szerokim, miłym uśmiechem.
- Dobrze, bardzo się cieszę. Powiedz mi jeszcze, byłaś bierzmowana? - Pokręciłam głową. - A chciałabyś przystąpić…? Nie, nie, przepraszam, żadnej presji. Na początek się poprzysłuchujesz. Gdybyś miała jakieś pytania albo wątpliwości, zawsze możesz pytać… Zarówno na forum, jak i po lekcji. Pamiętaj, że nie ma głupich pytań i nikt cię nie będzie oceniał. W razie, gdyby coś przyszło ci do głowy, możesz poruszyć temat niezwiązany z lekcją. Zresztą zobaczysz, jak to u nas wygląda.
- Jasne, dziękuję. To… do widzenia.
- Do widzenia.
Za drzwiami czekało mnie przyjemne zaskoczenie - Flora i Leo, którzy jeszcze chwilę wcześniej siedzieli na podłodze pod ścianą, od razu wstali i zaproponowali pomoc w dostaniu się na zaklęcia. O nic nie wypytywali, za to sami mieli dużo do powiedzenia na temat profesora Flitwicka. Słuchałam ich jednym uchem, wciąż przeżywając lekcję z siostrą Łucją. Poczułam narastającą panikę. Przecież myślałam już o tym wiele razy, ale dopiero teraz spadł na mnie sens mojego pobytu w Hogwarcie. Lekcje, przyjaźnie, udawanie prymuski, plany lekcji - to nie mogło mi zasłaniać celu tej wyprawy. Najpierw pojedynek, który przegram. Nawiążę pierwszy kontakt z Riddle’em, a potem już z górki - przekonać go, że można zyskać nieśmiertelność bez zabijania połowy populacji w kraju.
Ale najpierw łyk eliksiru wielosokowego.
I papieros.
*
Nim nadszedł piątek, byłam już całkowicie zaaklimatyzowana w swoim nowym domu. Codziennie przed snem nachodziły mnie myśli, jak skończyłby się mój pierwszy tydzień w Hogwarcie, gdybym trafiła do Slytherinu, ale Hufflepuff ostatecznie też nie był zły. Oddzielne dormitoria miały swoje zalety. W każdym razie nie pozostawałam pod ciągłym ostrzałem spojrzeń Riddle’a i spółki i mogłam knuć w spokoju. Pilnowanie eliksiru wielosokowego i reagowanie na imię okazało się mniej uciążliwe, niż myślałam - znacznie trudniej przychodziło mi zmuszanie się do utrzymywania maski prymuski.
Dochodziła godzina osiemnasta, a wraz z nią pierwsi kółkowicze zbierali się pod klasą numer trzydzieści dwa. Ja kwitłam pod drzwiami od dobrego kwadransa, cała spięta i z palcami na różdżce w kieszeni, jakby w każdej chwili Tom miał wyskoczyć zza rogu i zaatakować bez ostrzeżenia.
Oczywiście tak się nie stało. Ślizgon zjawił się w towarzystwie kilku swoich kolegów. Wszyscy skinęli mi głową na przywitanie, a Rosier uśmiechnął się szeroko i uniósł dwa kciuki do góry. Odwzajemniłam uśmiech, ale lekki stres ścisnął mnie w żołądku. Spodziewałam się, że klub pojedynków będzie cieszył się podobnym zainteresowaniem jak ten, który prowadził Lockhart, ale okazało się, że poza garstką Ślizgonów pod klasą zebrało się jeszcze tylko kilku młodszych uczniów.
Na nauczyciela czekaliśmy dwadzieścia minut, aż w końcu od strony schodów dobiegł nas dźwięk szybkiego tupania przypominający biegnące dziecko.
- Przepraszam za spóźnienie… wchodźcie, wchodźcie, jest otwarte… - wydyszał Flitwick.
Lestrange, który stał najbliżej drzwi, nacisnął klamkę, a w sali pozapalały się wszystkie lampki. Wsunęłam się do środka zaraz za profesorem. Chyba to właśnie widok młodego Flitwicka wywołał we mnie największe emocje. Jako młody człowiek wyglądał naprawdę przystojnie. Błyszczące, brązowe włosy miał równo ścięte tuż nad ramionami, na długim, ostrym nosie prostokątne okulary, zza których spoglądały błyszczące, niebieskie oczy, a nad ładnie wykrojonymi ustami - ciemny wąsik. Ja pamiętałam go w czarnych i zielonych obfitych szatach i z szpiczastą tiarą na głowie, natomiast w czasach swojej młodości nosił granatowe, dopasowane garnitury i buty tak lśniące, że można było się w nich przejrzeć. Uśmiechnęłam się do siebie, kiedy wskoczył na przygotowany na nauczycielskim biurku wysoki stos książek.
- Widzę kilka nowych twarzy, więc na szybko omówimy sobie podstawy - zaczął bez zbędnych wstępów, kiedy złapał już oddech i doprowadził do porządku włosy pod przekrzywionym kapelusikiem. - Przećwiczymy sobie prawidłową postawę i omówimy zasady, których należy bezwzględnie przestrzegać. W sztuce pojedynkowania się te dwa punkty są wymagane i konieczne i właśnie to będziemy tutaj ćwiczyć. Biorę pod uwagę różnice w poziomie, umiejętnościach i wieku, co oczywiście nie musi wpływać na wynik pojedynku, jednak uczulam, że najpierw zachowujemy bezpieczeństwo, dopiero później całą resztę.
Zanim pozwolił nam wyciągnąć różdżki, byliśmy zmuszeni wysłuchać koszmarnie długiego wykładu na temat reguł, limitów, strasznych skutków łamania zasad, przećwiczyliśmy pozycje, z jakich należało atakować i dopiero wtedy nauczyciel przeszedł do części praktycznej. Po usunięciu wszystkich mebli klasa okazała się mieć idealne wymiary do amatorskiego pojedynkowania się - długa, wąska, z wysokim sklepieniem i bez topornego żyrandolu jak w większości sal. Zaczęłam się zastanawiać, w jaki sposób miało dojść do naszego pojedynku - miałam się odezwać, czekać na to, aż nauczyciel nas wytypuje? Ale zanim zdążyłam złapać kontakt wzrokowy z którymś ze Ślizgonów, Tom podniósł rękę.
- Panie profesorze, chciałbym zgłosić pierwszą parę. Riddle, Onoprijenko.
Flitwick rozejrzał się po klasie, więc i ja się zgłosiłam. Zanotował coś na unoszącej się przed nim podkładce.
- Bardzo dobrze - rzekł, lustrując mnie wzrokiem. - Przyjmijcie prawidłową postawę, a ja puszczam listę.
Sceny nigdy mnie nie przerażały, ale tym razem poczułam dziwną tremę na widok pustej przestrzeni. Tom przeszedł śmiało przez środek klasy i stanął na samym końcu, tuż przed zamkniętym oknem, więc i ja zajęłam miejsce. Za plecami miałam drzwi. Nieco skrępowana wyciągnęłam różdżkę - Riddle trzymał już swoją wysoko nad głową, przygotowaną do przyjęcia pozycji. Na twarzy czaił się ledwo dostrzegalny cień uśmiechu, który zdawał się mówić: chodź, spróbuj i się przekonaj. Dostrzegłam w tym Voldemorta, ale tylko i wyłącznie w tym. Ciemne, porządnie ułożone włosy, ładna twarz, regularne rysy, pięknie zarysowany nos, pełne usta, nawet głos - to był dla mnie obcy człowiek. Dopiero gdy spojrzałam na rękę - lewą, smukłą, długopalczastą, tę, którą trzymał różdżkę - przypomniałam sobie, jak kilka tygodni przed wiadomością od Dumbledore’a zastałam Voldemorta piszącego. Tą samą ręką, identycznie kościstą, jednakowo bladą.
A jednak to był on. Oczekiwał uprzejmie, uważnie śledząc każdy mój oddech, każde mrugnięcie. Patrzył tak, jak się patrzy na bawiącego się kociaka - z ciekawością i pobłażaniem. Przypomniałam sobie nasz ostatni pojedynek, wtedy, kiedy oświadczył, że będzie mnie uczyć, ale musiałam powściągnąć żal i rozgoryczenie. Dzisiaj przegram.
Ustawiłam się i wykonałam przed nim ukłon. Riddle zrobił to samo. Zrelaksowany i uśmiechnięty donikąd się nie śpieszył, ale spodziewał się, że to ja zacznę - spodziewał się albo sam na to czekał - bo pierwsze zaklęcie odbił bez cienia zaskoczenia na twarzy. Pamiętając, co zawsze mówił, broniłam się, atakując. Już przy kilku pierwszych klątwach spostrzegłam, że był doświadczony. Nie zderzyłam się z tą znajomą mi ścianą magii, która odbierała dech, ale nawet jeśli chwilę wcześniej miałam wątpliwości, teraz już wiedziałam, że to był w stu procentach Voldemort. Nieopierzony, jeszcze nie tak napastliwy, ale jednakowo szybki i zręczny. Używał mniej zaklęcia tarczy, robił więcej uników i oczywiście nie strzelił żadnym Zaklęciem Niewybaczalnym, choć energia, która z niego biła, nosiła już znamiona czarnej magii. Przeszło mi przez myśl, czy profesor Flitwick jako mistrz pojedynków potrafił też to wyczuć, ale nie było mi dane dłużej się nad tym zastanawiać, bo Riddle zniknął w czarnej chmurze, którą zostawiło po sobie moje zaklęcie paraliżujące. Ja również starałam się nie obrywać, choć kilka naprawdę nieprzyjemnych klątw prawie mnie musnęło - głównie dlatego, że nie miałam zielonego pojęcia, jak zachowa się moje ciało będące pod wpływem eliksiru wielosokowego. Oczywiście wszystko, co opuszczało różdżkę Toma, było wyczarowane niewerbalnie, więc i ja milczałam. W klasie słychać było tylko tupot naszych stóp, huki zaklęć roztrzaskujących się o ściany i okrzyki uczniów, kiedy któreś z nas zrobiło jakiś wyjątkowo widowiskowy unik. Pojedynek przybierał na sile, ja młuciłam ramieniem coraz szybciej i szybciej, a Tom z łatwością się do tego dostosowywał, i to tylko po to, żeby jeszcze bardziej zwiększyć tempo.
Miałam ochotę wzbić się w powietrze, ale to nie był ten moment. Wyczarowałam olbrzymią kulę i posłałam ją w stronę Toma, jednocześnie zmieniając w piach serię maleńkich, złotych rybek. Odbił i to, i to z taką siłą, że łupnęła w sufit, wprawiając ściany i podłogę w nieprzyjemne drżenie. Zlana potem, wciąż nieprzyzwyczajona do cudzego ciała, wcale nie musiałam się bardzo starać, aby przegrać ten pojedynek. Czerwona, roziskrzona błyskawica znalazła szparę między tarczą i moim wyciągniętym ramieniem i uderzyła ze świstem w zagłębienie poniżej prawego obojczyka. Natychmiast zwaliło mnie z nóg, tak, że grzmotnęłam plecami prosto w drewniane drzwi. Poczułam najpierw pieczenie w miejscu uderzenia, a później ból rozchodzący po całym ciele.
Zrobiło się niewielkie zamieszanie, kilka okrzyków przerażenia wyrwało się z ust młodszych uczniów, a profesor Flitwick był już w połowie drogi, ale wstałam, nim ktokolwiek do mnie dobiegł. Kolana wciąż lekko mi się trzęsły.
- No… trochę się zagalopowałyście, dzieciaki - powiedział, starając się jak najdokładniej zbadać różdżką całą klatkę piersiową i prawe ramię. - Nie wygląda to źle, ale gdyby mrowienie do jutra nie przeszło, podejdź do skrzydła szpitalnego… chociaz w sumie nie powinno, to tylko zwielokrotnione zaklęcie żądlące… Tom, a ty jak? Wszystko w porządku?
- W jak najlepszym, panie profesorze.
Kiedy się na niego obejrzałam, wciąż się uśmiechał. W jednej ręce wciąż ściskał różdżkę, drugą wycierał sobie czoło, na którym spostrzegłam brzydkie rozcięcie i strużkę krwi spływającą po skroni. Pozwolił nauczycielowi zasklepić ranę, a kiedy tamten wrócił na katedrę, by omówić na forum szczegółowo nasze błędy, podszedł do mnie i uścisnął mi dłoń.
- Gratuluję - powiedział krótko.
- Ja tobie też. To była całkiem przyjemna rozgrzewka - odparłam bez nuty niezadowolenia i z uśmiechem przyciągnęłam lekko jego rękę. - Zastrzegam sobie prawo do rewanżu.
Spodobał mi się czerwony błysk, który przemknął przez jego brązowe oczy.
- Z rozkoszą.
~*~
Naszedł mnie nagle przymus pisania nowego rozdziału na SCP, więc usiadłam i w kilka dni napisałam. To pewnie dlatego, że zbliża się listopad, a wraz z listopadem NaNoWriMo 2023. Bardzo chciałabym skończyć w tym roku “Słodką amnezję”, więc w listopadzie w całości chciałabym się skupić na tym opowiadaniu, przypuszczam, że do kolejnego rozdziału na SCP usiądę dopiero w grudniu, chyba że nie uda mi się w listopadzie skończyć SA, chociaż mam nadzieję, że nie. No kurła, mam już za sobą 1/3 opowiadania, a NaNo to 50k słów, muszę się w tym zmieścić. W każdym razie daję na jakiś czas spokój z betowaniem, czuję potrzebę opkowego pójścia do przodu.