Spodziewałam się fajerwerków, uczucia niepodobnego do niczego, czego
do tej pory doświadczyłam, ale cofanie się w czasie o dziesiątki lat mogłam
porównać do jazdy bardzo starą windą. Choć w środku panował całkowity mrok, a
żadne dźwięki z zewnątrz nie przedzierały się do środka, ostrożnie usiadłam w
kącie, skuliłam się i ukryłam głowę w zagłębieniu między kolanami i klatką
piersiową; świadomość, że frunęłam gdzieś w czasie poza jakimkolwiek konkretnym
miejscem w kosmosie, wywoływała we mnie nieprzyjemny dreszcz niepokoju. Kiedy
szafa zaczęła trzeszczeć i delikatnie się bujać, ani przez chwilę nie
pomyślałam o paleniu. Ciężko było mi stwierdzić, jak długo trwała podróż i czy
ostatecznie się udała, bo gdy wszystko ucichło, a zmieniacz czasu
znieruchomiał, jeszcze długo siedziałam w bezruchu, walcząc ze strachem, by
wyjrzeć na zewnątrz. Nie potrafiłam pozbyć się mrocznych wizji, które podsuwała
mi wyobraźnia: wyglądam na zewnątrz i widzę przed sobą gęstą, kosmiczną czerń.
Czerń niczego. Czy to w ogóle
możliwe?
Cała spięta, ostrożnie, jakby każdy ruch miał sprawić, że szafa się
rozpadnie, a ja spadnę prosto w nieprzenikniony niebyt, bardzo delikatnie
uchyliłam drzwi i prawie natychmiast uderzył mnie w oczy jaskrawy, prawie biały
blask; dopiero po chwili zorientowałam się, że był to blask promieni słońca.
Porannego słońca na poddaszu wieży Gaziego. Coś przewróciło mi się w
żołądku — po części ze strachu, po części z… radości. Natychmiast
wyciągnęłam różdżkę, żeby się zakameleonować, ale zawahałam się…
Głupia ja.
Mogłam zrobić to zaraz po wejściu do szafy, zanim zmieniacz czasu
wystartował, a teraz, kiedy miałam zamiar użyć zaklęcia, mogłam naruszyć jakąś
magiczną barierę ochronną i ściągnąć na siebie uwagę Gaziego. Albo poprzedniego
właściciela wieży. Zagryzłam wargi i mocniej wychyliłam się przez wąską szparę,
węsząc intensywnie; zapachy, które panowały w tym domu teraz, przywodziły na
myśl te, które czułam chwilę temu — kurz, świeżo upieczony chleb,
ziemniaki w piwniczce i wilgotna od deszczu ziemia, ale woń człowieka znacznie
się różniła. I nawet jeżeli Gazi jeszcze się tu nie sprowadził, obecny lokator
zdecydowanie władał magią, ponieważ wszędzie dookoła unosiły się jej ślady.
Licząc na to, że zyskam kilka sekund na zaskoczeniu czarodzieja,
prędko rzuciłam na siebie zaklęcie kameleona i wyskoczyłam z szafy; kiedy jej
drzwi zatrzasnęły się za mną, spróchniała skrzynia zadrżała i zapadła się pod
ciężarem czasu. Po zmieniaczu czasu została tylko spora kupa brunatnego prochu
i zardzewiałych werków. Na ten widok nie mogłam powstrzymać ponurego uśmiechu;
spodziewałam się, że drewno mogło zwyczajnie nie wytrzymać tej podróży, ale
dopuszczałam do siebie myśl, że mógł to być kolejny fortel Dumbledore’a. Bym
nie mogła się rozmyślić.
Zatem tkwiłam uwięziona w wieży Gaziego, w niewiadomym roku, bez
dokumentów, peselu, nazwiska… Całkowicie nowy człowiek z czystą kartą. Prawie
jak reinkarnacja, ale ze świadomością dawnego życia.
Ruszyłam powoli w stronę schodów, zakameleonowana i z różdżką gotową
do ataku, ale nie spotkałam nikogo ani na spiralnych schodach, ani w reszcie
pomieszczeń; przeżyłam wstrząs, widząc, że salonik na dole wyglądał identycznie
jak ten, który opuściłam chwilę temu.
A raczej kilkadziesiąt lat temu.
Brakowało jedynie trzeciego fotela przy stoliku, a zasłony wisiały po
obu stronach okna, wpuszczając do pokoju promienie porannego słońca. Podeszłam
ostrożnie do szyby i wyjrzałam na zewnątrz; wieżę otaczał spory
ogród — w połowie obsadzony owocowymi drzewami, w połowie warzywami,
a nieopodal majaczyła nawet niewielka szklarnia. Mój wzrok natychmiast
przyciągnęła pochylona sylwetka opalonego, wąsatego mężczyzny w średnim wieku,
machającego różdżką nad zieleniną. Towarzyszył mu jakiś wychudzony, na oko
dziesięcioletni chłopiec z kępą ciemnych włosów na szczycie głowy. Wyglądało na
to, że młodszy Gazi miał się całkiem dobrze. Miałam ochotę teleportować się
prosto z salonu, ale bałam się, że wieża mogła zostać obłożona jakimiś
zaklęciami ochronnymi, więc po prostu uchyliłam okno i wyleciałam prosto w
niebo. Nie odwróciłam się za siebie, by spojrzeć na wieżę, by ostatni raz
rzucić na czarodzieja okiem. Znalazłam się w sytuacji, w której ostatnie, na co
mogłam sobie pozwolić, to sentyment.
Byłam niewyspana, rozbita, wycieńczona długim płaczem i huśtawką
emocjonalną. Działałam automatycznie, marząc tylko o tym, by zaszyć się w
jakimś wygodnym, cichym miejscu i odciąć się od świata. Nawet od swoich myśli.
Wylądowałam w najbliższej gęstwinie drzew; choć zaklęcie wciąż mnie
kamuflowało, a wszędzie dookoła nie widziałam niczego poza skałami i wypalonymi
słońcem łąkami, zarośla dawały mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Zaczęłam
gorączkowo przeszukiwać kieszenie; znalazłam zwinięty w kulkę kawałek pergaminu
i dwie części orlego pióra. Musiałam je złamać, kiedy miotałam się jak wściekła
podczas rozmowy z Dumbledore’em. Wyczarowanie nielegalnego świstoklika zajęło
mi sekundę, robiłam to przecież tak często, żeby dostać się do posiadłości
Czarnego Pana… Pióro rozbłysło chłodnym, oślepiającym błękitem, uniosło się
nieco w powietrze i opadło delikatnie z powrotem na moją rozpostartą dłoń. Nie
sądziłam, by ktokolwiek namierzył ten świstoklik, ale nawet jeśli, to ja będę
już daleko, daleko stąd. Zaczarowane pióro z lekkim szarpnięciem w okolicy
pępka zabrało mnie na ulicę tuż przed Dziurawym Kotłem. Pomimo zmęczenia widok
znajomego, nieco niechlujnego szyldu rozgrzał moje serce. Ale zanim mogłam
swobodnie zjeść śniadanie i zarezerwować pokój, musiałam rozejrzeć się za nową
twarzą, którą mogłabym się posługiwać przez kilka następnych dni. Albo nawet i
tygodni.
To było bardzo osobliwe, niesamowite uczucie — wciąż nie
wiedziałam, w jakim roku się znalazłam, jaki miesiąc, dzień tygodnia… Jakbym
nigdy nie należała do tego świata albo była wyłącznie narratorem jakiejś
opowieści, posiadając wiedzę o zakończeniu tej historii, ale bez możliwości
brania czynnego udziału w jej fabule.
Poczucie odrealnienia okazało się trudniejsze do opanowania, kiedy
żołądek grał z głodu wszystkie znane mu pieśni, a w głowie kręciło mi się od
braku snu, nalewki i wypalonych hurtem papierosów. Musiało być lato albo późna
wiosna, przynajmniej to mogłam wywnioskować po pogodzie i ubraniach mugoli
śpieszących do pracy. Jeden niewątpliwy plus — ucieczka z mokrego,
zimnego października z powrotem do ciepła i słońca, choć nie spodziewałam się,
bym mogła się tym cieszyć. Wypruta z emocji wpadłam do pierwszego lepszego
otwartego baru mlecznego, a i tak musiałam przejść przynajmniej trzysta metrów
wzdłuż głównej ulicy. Drogi, budynki, samochody, nawet ludzie wyglądali
inaczej. Choć przecież wiedziałam, że kilkadziesiąt lat temu świat prezentował
się inaczej, zdumiało mnie to na tyle, że usiadłam dyskretnie przy stoliku pod
oszkloną witryną i przez dłuższą chwilę obserwowałam to, co działo się na
zewnątrz. Kamienice z moich czasów były odrestaurowane i kolorowe, te tutaj
pokrywał szary pył, uliczki podobnie tłoczne, tętniące kolorami, lecz
samochodów jeździło znacznie mniej. Wytrzeszczałam oczy na dziwaczne fryzury,
na zbyt duże stroje skrojone jak na estradę… o dziwo wystrój baru mlecznego, w
którym się zaczepiłam, niespecjalnie mnie zaskoczył. Poczułam się jak w sklepie
w Oreżnowie, nawet pani za ladą nie różniła się specjalnie od tamtej, która u
nas sprzedawała. Taka sama żółta trwała, znudzona twarz, sztuczna, granatowa
podomka, głos przepalony papierosami… Wydawała właśnie jakąś zupę zaniedbanemu
mężczyźnie, który był ewidentnie wczorajszy. Przyjrzałam mu się dokładnie. Bura,
tłustawa zaczeska, rzadki wąs, czerwony nos, na policzkach blizny po ospie,
zaniedbane, poranione dłonie i zżółknięte od fajek paznokcie… Chyba wolałam
wybrać kogoś bardziej estetycznego. I mniej rzucającego się w oczy. Siedziałam
jak na szpilkach bitą godzinę, lustrując wchodzących i wychodzących klientów,
ale żaden mi nie pasował. A to za stary, a to zbyt charakterystyczny… mężczyzn
przestałam brać pod uwagę, jako kobieta mogłam ugrać znacznie więcej, skoro
myślałam o zdobyciu zaufania Toma. Albo o zamordowaniu go.
Na drewnianym, tandetnym zegarze z wiewiórką wybiła godzina siódma
trzydzieści, kiedy drzwi znów się otworzyły i do pomieszczenia weszła
dziewczyna w pomarańczowym kapeluszu. Kobieta za ladą nawet na nią nie
spojrzała, zajęta rozwiązywaniem krzyżówki, ale tamta nie wyglądała na
oburzoną. Głośno zamówiła herbatę i usiadła przy jednym z wolnych stolików.
Miała na oko jakieś dwadzieścia kilka lat, całkiem przyjemną, szczupłą twarz, rzadkie,
mysie włosy opadały luźno na łopatki, jasne, poczciwe, okrągłe oczy wzbudzały
zaufanie… Prezentowała się całkiem sympatycznie i zwyczajnie. Doskonała
kandydatka. Po jakimś kwadransie nareszcie dostała herbatę i zaczęła ją
pośpiesznie sączyć; przez jakiś czas zastanawiałam się, czy podkraść się i
dyskretnie obciąć pukiel włosów, czy po prostu jej nie zaczarować, ale
ostatecznie zrezygnowałam z eliksiru wielosokowego. Zdecydowałam się na
transmutację. Następne piętnaście minut spędziłam na gapieniu się w dziewczynę
jak sroka w gnat; próbowałam zapamiętać każdy centymetr jej twarzy, wygląd
dłoni, szerokość barków… Nie sądziłam, aby to było koniecznie potrzebne, bo
raczej nikt po tylu latach nie rozpozna Sophie Serpens po jej całkowicie
przeciętnym wyglądzie pleców, ale chciałam stać się kimś konkretnym. Choćby tą
anonimową mugolką, której już nigdy więcej nie spotkam. Dziewczyna nareszcie
wstała i bez słowa opuściła bar, zostawiwszy na lepkim od brudu blacie pustą
szklankę po plastikowym koszyczku.
Zerwałam się na równe nogi i pomknęłam do łazienki, gdzie mogłam zdjąć
z siebie zaklęcie kameleona. Na wszelki wypadek zaryglowałam różdżką drzwi;
kiedy zapaliłam światło, a ciasne wnętrze rozjaśniło się mdłym, żółtym blaskiem
żarówki, poczułam się tak, jakbym znów przeskoczyła kilka lat w przeszłość, ale
w moją przeszłość, nie Voldemorta. Do
szkoły podstawowej w Oreżnowie, zanim jeszcze dostałam list z Hogwartu. Niemal
identyczne, pastelowo zielone kafelki z ohydnymi różyczkami, mokra podłoga w
biało-czarną szachownicę, upaćkane, pęknięte lustro nad poobtłukiwaną umywalką
i kolejne drzwi pociągnięte białą farbą, zza których dochodził intensywny
zapach dawno niesprzątanej toalety i papierosów. Wycelowałam różdżką w
lusterko, żeby pozbyć się plam i odcisków palców; ani trochę nie spodobało mi
się to, co w nim zobaczyłam — ziemistą, pokrytą żółtymi zrostami
twarz z przekrwionymi, zaszklonymi oczami, rozbiegany wzrok, przetłuszczone
włosy… Widok, którego z przyjemnością zaczęłam się pozbywać. W tej
abstrakcyjnej, nieprawdopodobnej chwili przeżyłam dziwaczny moment satysfakcji,
zmieniając poszczególne fragmenty swojego ciała. Z zazdrością pomyślałam o
Nimfadorze Tonks, która w mgnieniu oka mogła fundować sobie inną twarz każdego
ranka, ot tak, dla zabawy. Ostatecznie spędziłam w tym kloacznym smrodzie dobrą
godzinę, dopieszczając swój nowy wizerunek. Z włosami i cerą poradziłam sobie
całkiem sprawnie, dodałam sobie także kilka centymetrów, ale w twarzy wciąż coś
mi nie odpowiadało. Nie potrafiłam odtworzyć tej poczciwości, choć przecież
oczami wyobraźni wciąż widziałam ją na pociągłej buzi tamtej mugolki. Zrezygnowana
i na powrót zakameleonowana opuściłam bar i powlokłam się w kierunku Dziurawego
Kotła. W tym czasie na ulicy zaroiło się od ludzi, pojawiło się także więcej
samochodów, ale nie widziałam niczego dookoła, tylko ten wyłaniający się
spomiędzy dwóch kamienic szyld. Marzyłam wyłącznie o tym, by zaszyć się gdzieś,
gdzie było miękko i cicho, napełnić żołądek i zasnąć. I tak spać, spać, spać,
aż wszystkie problemy same się rozwiążą, a ja będę mogła obudzić się w
naprawionym świecie. Ale teraz nikt taki nie istniał. Byłam zupełnie sama.
Z tą myślą zdjęłam zaklęcie kameleona i wślizgnęłam się do pubu; w
pierwszej chwili uderzyło mnie to, jak wnętrze prawie ani trochę się nie
zmieniło. Ta sama nieco obskurna, skąpana w ciepłym półmroku sala, proste,
drewniane meble, może tylko trochę mniej zniszczone niż w przyszłości, blaty
wypucowane do szarości, kilku posępnych magów rozsianych po pomieszczeniu,
każdy zajęty własnym talerzem. Coś przyjemnie ciepłego rozlało mi się po wnętrznościach — za
barem stał Tom, ten sam Tom, który obsługiwał nas, kiedy z rodzicami
zatrzymywaliśmy się tu na obiad po zakupach na Pokątnej. Identycznie łysy i
dobroduszny, jedynie mniej zgarbiony i pomarszczony. Z trudem powstrzymałam się
od uśmiechu, zamówiłam śniadanie, poprosiłam o dzisiejszego Proroka Codziennego i opadłam na
najbliższe wolne krzesło. W oczekiwaniu na zamówienie nie myślałam o niczym.
Wykończony umysł nie przyswajał więcej bodźców; słyszałam, że w tle grała jakaś
muzyka, ale nie słuchałam jej. Smakowity zapach jajecznicy i świeżego pieczywa
wypełnił mi nozdrza, ale nie podziękowałam ani słowem. Zjadłam posłusznie
śniadanie co do ostatniego kęsa. Miałam wyjebane, że był w nim boczek. I tak
nie czułam jego smaku. Z trudem przyciągnęłam do siebie gazetę i wyszukałam
wzrokiem dzisiejszą datę — szósty
czerwca 1972.
Oblałam się zimnym potem.
Nawet nie wiedziałam dlaczego.
Wpatrywałam się tępo w pierwszą stronę Proroka i minęło dużo czasu,
zanim zmusiłam mózg do dokonania tych skomplikowanych obliczeń; wynikało z
nich, że Voldemort musiał mieć teraz jakieś osiemnaście lat.
Przypomniałam sobie to, o czym kiedyś wspomniał Harry i poczułam się
jeszcze dziwniej, kiedy sobie uświadomiłam, że znałam Czarnego Pana tak dobrze,
choć właściwie nigdy nie dowiedziałam się od niego samego o tak prozaicznych
rzeczach jak data urodzenia czy ulubiony przedmiot. To, że urodził się
trzydziestego pierwszego grudnia, uwielbiał obronę przed czarną magią, otrzymał
medal za zasługi dla szkoły… Wszystko to powiedział mi właśnie Harry.
Mimochodem. Zawsze wtedy korciło mnie, żeby wyznać mu prawdę i patrzeć, jak
jego twarz przybierała coraz bardziej głupkowaty wyraz.
Zapłaciłam za śniadanie i poprosiłam o pokój. Możliwie w jak
najdalszej, najbardziej odludnej części gospody i — policzyłam prędko
złoto w sakiewce od Dumbledore’a — wstępnie do końca czerwca. Miałam
tyle pieniędzy, że mogłabym mieszkać w Dziurawym Kotle przez cały rok, ale nie
wiedziałam, co zadecyduję. Gdzieś w głębi serca brałam pod uwagę, że i tak
spróbuję dostać się do Hogwartu, ale w momencie potwornego zagubienia wolałam
odłożyć planowanie na później. Potwornie przytłoczona, jeszcze bardziej
spowolniała po pochłonięciu śniadania powlokłam się na górę, dzierżąc w dłoni
ogromny klucz z numerkiem dwadzieścia trzy. Ostatkiem sił zaciągnęłam ciężkie, kwieciste
zasłony, padłam na schludnie zaścieloną narzutę i tak, jak się położyłam, tak
prawie natychmiast zasnęłam. W ubraniach, z różdżką, sakiewką i woreczkiem
eliksirów wielosokowych w kieszeniach. Marzyłam, by przebudzić się w swoim
łóżku z czterema kolumienkami, w dormitorium Ślizgonów początkiem wiosny.
Sapphire krzątałaby się już w łazience, zastanawiając się, czy te grube, czarne
kreski stylizowane na Amy Winehouse nie zgorszą profesor McGonagall, Ashley pośpiesznie
spisywała pracę domową dla Snape’a, a żadnej bitwy o Hogwart jeszcze nie było.
Ocknęłam się kilka godzin później, tak mi się przynajmniej wydawało do
momentu, aż nie do końca rozbudzona machnęłam różdżką w stronę okna i pierwsze,
co zobaczyłam, to słońce mniej więcej na tej samej wysokości jak wtedy, gdy
zaciągałam zasłony. Liczyłam, że sen trochę oczyści mój umysł, ale stało się
zupełnie odwrotnie. Jeszcze bardziej zakłopotana i rozbita wyskoczyłam z łóżka,
otworzyłam okno, wyjrzałam na zewnątrz… Powietrze rześkie, poranne, jeszcze
nienagrzane czerwcowym słońcem. Niemożliwe, bym spała zaledwie godzinę, bo
żołądek znów natarczywie zaczął dopominać się czegoś do jedzenia; wyglądało na
to, że spałam dłużej niż dobę.
Skonfundowana wypełzłam na korytarz; miałam w planach kupno następnego
Proroka Codziennego, bo wstydziłam
się zapytać o datę, ale zanim dotarłam do drewnianych, krętych schodów
prowadzących do baru, na przytulnym, wąskim korytarzyku spotkałam Toma. Akurat
odkurzał różdżką wydeptaną, jutową wykładzinę; na mój widok jego posępna,
znudzona twarz lekko się rozpogodziła.
— Wstała panienka… — sapnął. — Już miałem do
panienki kogoś wysłać, bo długo panienka nie schodziła… Prawie całą dobę!
— Spałam — przerwałam mu szybko.
— Miała panienka długą podróż, co?
— O tak, bardzo długą — mruknęłam pod nosem; coś
przewróciło mi się w żołądku, choć był on całkowicie
pusty. — Dziękuję panu…
Zanim zdążył coś odpowiedzieć, już byłam w swoim pokoju i zatrzasnęłam
drzwi. Z bijącym mocno sercem wpadłam do maleńkiej łazienki, zapaliłam oliwną
lampkę i niemal przycisnęłam nos do lustra; po szybkim przestudiowaniu twarzy
odetchnęłam z ulgą — wszystkie szczegóły, które poprzedniego dnia
skopiowałam od mugolki, wciąż się zgadzały, ale jeżeli chciałam wkraść się w
łaski młodego Voldemorta, musiałam dużo bardziej się pilnować. Nie miałam
pojęcia, jak długo dokładnie utrzymywały się zaklęcia zmieniające rysy twarzy,
ale zdawałam sobie sprawę, że nie byłam w stanie odwzorować identycznego
kształtu oczu, wielkości nosa czy odcienia skóry, dlatego musiałam znaleźć inne
rozwiązanie. I o ile ludzie w barze pewnie mieli to gdzieś, tak czułam, że
przenikliwe oko Czarnego Pana było wrażliwe na takie niuanse. Obawiałam się, że
jedyną opcją pozostawał eliksir wielosokowy. Hektolitry eliksiru wielosokowego.
Ale zanim moim zmartwieniem miało się stać ukrycie swojej prawdziwej
twarzy przed mistrzem legilimencji, musiałam przemyśleć tysiące innych spraw.
Wypoczęta, najedzona (tym razem poprosiłam kelnerkę o jajecznicę bez mięsa) i
tylko troszkę mniej zagubiona niż wczoraj — z herbatą i nowym Prorokiem Codziennym w
garści — wróciłam na górę i rozłożyłam się z tym wszystkim przy
niskim, okrągłym stoliku do kawy pod oknem. Stały przy nim dwa wygodne fotele
obite identycznym kwiecistym materiałem, z jakiego uszyto zasłony i narzutę.
Cały pokój, choć przesadnie kolorowy i zagracony, sprawiał wrażenie przytulnego
i babcinego. Wszędzie dominował pudrowy róż, turkus i
pomarańcz — ozdobne poduszeczki na łóżku, falbaniasta kapa, flakoniki,
staromodne abażury, kotary, nawet zblaknięta tapeta początkowo szokowały, ale
szybko się z tym oswoiłam. Widok tych przedpotopowych mebli i niemodnych wzorów
przywodził mi na myśl nasz salonik w Oreżnowie, pokój gościnny, sypialnię
rodziców… Przeglądałam gazetę i starałam się udawać, że wcale nie czułam tej
rozdzierającej serce tęsknoty.
Godząc się na propozycję Dumbledore’a, nie spodziewałam się, że
zostanę rzucona na aż tak głęboką wodę. Przerzucając kolejne strony Proroka, czułam się, jakbym zaczęła
czytać książkę od środka. Okazało się, że ministrem magii nie był wcale
Korneliusz Knot, a Eugenia Jank. I choć byłam tego świadoma, bo w swoich
czasach nie żyłam pod kamieniem, przeżyłam mały wstrząs, kiedy do mnie dotarło,
że musiałam się uczyć wszystkiego od początku. Drżącymi rękami coraz śpieszniej
przewracałam strony, zatrzymując się wzrokiem na fragmentach artykułów o
ludziach, o których nigdy dotąd nie słyszałam. Nawet gdybym jakimś cudem
omotała profesora Dippeta, Tiarę Przydziału i całą gromadę osób stojących mi na
drodze do Hogwartu, przy pierwszej luźnej pogadance przy stole w Wielkiej Sali
wyjdzie na jaw, że nie miałam zielonego pojęcia o świecie. Że nie posiadam
wiedzy, która dla każdego w tym pokoleniu była czymś oczywistym.
Ogrom spraw, które musiałam zgłębić, nagle urósł do niespodziewanych
rozmiarów. Stał się wręcz namacalny na moich barkach, przez co musiałam odłożyć
gazetę i odciąć się na moment od tego wszystkiego. Od zawsze byłam optymistką.
Czarnowidztwo nie leżało w mojej naturze, ale teraz myśli automatycznie
galopowały w kierunku tych najbardziej katastroficznych scenariuszy. Zapadłam
się głębiej w fotelu i oparłam obie ręce na podłokietnikach. Potrzebowałam
konkretnego planu. Zdawało mi się, że im dokładniej go naszkicuję, tym większą wykreuję
iluzję kontroli, a niczego bardziej nie pragnęłam.
Znalazłam się w całkiem nietypowym — delikatnie
mówiąc — położeniu i nie było sensu rozprawiać o powrocie do
Hogwartu, skoro wciąż nie posiadałam nowej tożsamości. Tkwiłam w pokoju
hotelowym w Dziurawym Kotle jako anonimowa dziewczyna po odbyciu długiej,
ciężkiej podróży. Bez tiary, bez płaszcza, bez bagażu. Pierwsze, co musiałam
zrobić, to zdobyć kilka toaletowych drobiazgów i pozbyć się szaty
śmierciożercy. Choć przybyłam tu po to, by nie dopuścić do powstania
śmierciożerców, a co za tym idzie — ich szat, czułam się fatalnie,
chodząc po mieście tak ubrana, dlatego dla własnego komfortu transmutowałam je
w pierwsze lepsze kolorowe coś, co
tylko przyszło mi do głowy. Liczyłam, że skoro w świecie lat siedemdziesiątych
panowała moda na pstrokate, szalone fatałaszki, po takich czarach nie będę
zbytnio odstawać od reszty, ale kiedy wkroczyłam do sklepu madame Malkin,
znacznie młodsza wersja krawcowej nie mogła się nadziwić temu, co na sobie
miałam. Ostatecznie zakupiłam tylko jedną szytą na miarę
szatę — klasyczną czarną, jedwabną, z olbrzymią tiarą do kompletu;
mogłam zobaczyć na własne oczy to, co widywałam na starych fotografiach. I choć
nigdy nie interesowałam się modą, z zaciekawieniem wodziłam wzrokiem za
większymi grupkami czarownic i czarodziejów mijających mnie na Pokątnej. Te
kapelusze z gigantycznymi rondami, dziwacznie bufiaste szaty w niemalże
neonowych kolorach, krzykliwe wzory, gruba krata — to wszystko
wyglądało mi tak nienaturalnie, ale poubierani w ten sposób ludzie zdawali się
czuć w tym całkowicie swobodnie. Zapłaciłam madame Malkin za bieliznę i swoją
nudną, czarną szatę, a resztę garderoby postanowiłam uzupełnić w najbliższym
lumpeksie.
Okazało się, że ulica Pokątna nie różniła się aż tak bardzo od tej,
którą znałam. Bardzo wiele sklepów zajmowało dokładnie te same lokale, które
odwiedzałam czterdzieści lat później razem z rodzicami, zastawałam w nich
jedynie inne witryny i pracownicy, choć w aptece — podobnie jak u
krawcowej — spotkała mnie bardzo miła niespodzianka, bo składniki na
eliksir wielosokowy sprzedał mi ten sam czarodziej, u którego zaopatrywałam się
w ingrediencje do szkoły. Po dłuższym zastanowieniu wybrałam tylko kilka
rzeczy, takich, po których aptekarz nie mógł się zorientować, czemu miały
posłużyć. Kiedy cztery godziny później wracałam do Dziurawego Kotła, dźwigając
to wszystko zapakowane w papierowe torby, zastanawiałam się, czy był to przejaw
zwykłego rozsądku, czy narastającej paranoi. Mijając sklepowe witryny, za każdym
razem zerkałam na swoje odbicie, bez przerwy się upewniając, że zaklęcia na
mojej twarzy wciąż działały.
Lewitowałam zakupy prosto do swojego pokoju i udałam się z powrotem do
baru; rozpakowywanie zostawiłam na wieczór, teraz potrzebowałam zjeść porządny
obiad i zastanowić się nad dalszymi krokami. Czarownica za
ladą — niska i wychudzona, na oko w średnim wieku — uniosła
pogardliwie brwi, gdy poprosiłam o menu z wegetariańskimi daniami.
— Nie ma — odburknęła niecierpliwie. — Chyba
że w piątek. Teraz bez mięsa są tylko pierogi i naleśniki. I ryba z frytkami.
— Tak właściwie ryba to też mięso — oznajmiłam
uprzejmie, ale widząc kolory barwiące jej policzki, dodałam
szybko: — Niech będą te pierogi.
Zapłaciłam czym prędzej i pobiegłam zająć miejsce przy wolnym stoliku,
byle jak najdalej od rozsierdzonej pani za ladą. Dobiegała czternasta i w sali
zaroiło się od ludzi; na swoje zamówienie musiałam czekać dobre dwadzieścia
minut, zanim talerz przyfrunął z kuchni i wylądował bezpiecznie na blacie
przede mną, wypełniwszy moje nozdrza smakowitym aromatem świeżego ciasta z
truskawkami. Jedząc, na krótki moment zapomniałam, co czekało mnie w
przyszłości; beztrosko pochłaniałam swoją porcję pierogów, popijałam kompotem i
obserwowałam ludzi ustawionych w ogonku do nieprzyjemnej czarownicy. Wszyscy
wciąż tak niefrasobliwi, nieświadomi tego, że w tej chwili gdzieś w Hogwarcie w
jednym z uczniów kiełkowało pragnienie o holocauście na mugolach. Nikomu nie
przychodziło do głowy, że za kilka lat rozpocznie się piekło, które niektórzy
starsi pamiętali jeszcze z czasów Grindelwalda. Bo i skąd? Ja również kilka
miesięcy temu nawet nie przypuszczałam, że byłabym w stanie ostatecznie
postąpić wbrew Czarnemu Panu, a dzisiaj proszę — układałam plan
dostania się do grona pierwszych popleczników młodego Voldemorta. Pytanie: po
co? By go zmanipulować czy zgładzić? Wciąż chciałam oddalić od siebie tę
decyzję.
W gospodzie zrobiło się duszo i gwarno, więc prędko spałaszowałam
resztę pierogów, dopiłam kompot i raz dwa pobiegłam z powrotem na górę.
Zamknęłam się w pokoju, rzuciłam zaklęcia wyciszające na okno i drzwi,
wygrzebałam torby z Esów i Floresów przybory do notowania i pochyliłam się nad
pustą kartką pergaminu. Pióro zadrżało mi w dłoni, zanim napisałam na jej
szczycie słowo wymiana studencka. W
głowie już w momencie pertraktacji z Dumbledore’em pojawiła mi się ta myśl i
pewnie gdyby nie to, nawet nie planowałabym dłuższego pobytu w przeszłości. Nie
miałam pojęcia, jak mogłabym inaczej dostać się do szkoły i jednocześnie
pozostawać w bliskim kontakcie z Voldemortem. Nigdy się nie dowiedziałam, kiedy
tak naprawdę jego plany dotyczące nieśmiertelności ewoluowały w zamiar
podporządkowania sobie czarodziejskiego świata, ale chciałam naiwnie wierzyć,
że do momentu opuszczenia szkoły intencje Toma Riddle’a pozostawały czyste. A
przynajmniej tak czyste, jak w jego przypadku było to możliwe.
Czy już wtedy, kiedy prosiłam Dumbledore’a o czas, myślałam o tym, by
zaproponować młodemu Voldemortowi Mroczny Dar? Prawdopodobnie tak, ale chyba
nigdy nie traktowałam tego jako wyjścia z sytuacji. Wielokrotnie się
zastanawiałam, dlaczego Czarny Pan omijał ten temat, jak gdyby nie istniał,
choć poniekąd otaczał się wampirami. Paktował z Armandem, a ja byłam pod ręką,
kiedy tylko zechciał, a mimo wszystko nigdy nie poprosił… nie, nigdy nie upomniał się, nie zasugerował, że
ostateczne porzucenie słabej, ludzkiej powłoki było rozwiązaniem wszystkich
jego problemów. Bez horkruksów, bez strachu o pokaleczoną duszę, bez obawy o
wierność swoich zwolenników. A jednak wolał pozostawić przy życiu ten jeden
maleńki ułamek człowieczeństwa. Pomyślałam, że kiedy to wszystko się skończy i
wrócę do domu, nareszcie go o to zapytam, ale zaraz po tym zdałam sobie sprawę,
że przecież nie będzie żadnego później.
Nie dla Lorda Voldemorta. A przynajmniej nie dla takiego, jakiego znałam.
Świadomość, że już nigdy go o to nie zapytam — o to i o wiele innych
rzeczy — zabolała mocniej od ukrytej głęboko myśli, że na końcu i tak
będę musiała go zabić.
Zerwałam się z fotela i zaczęłam energicznie krążyć po pokoju. Takie
rozważania nie doprowadzą do niczego dobrego. Oddaliłam od siebie tamte myśli i
skupiłam się na tym, co napisałam na kartce. Wymiana studencka. Pozbyłam się
szaty śmierciożercy, kupiłam ubrania, wszystkie potrzebne rzeczy, opłaciłam
pokój do końca czerwca, teraz musiałam się zastanowić, jak sprawić, że
pierwszego września wraz z innymi uczniami wsiądę do pociągu. Po szybkiej
kalkulacji wyszło mi, że Voldemort miał wtedy rozpocząć swój ostatni rok w
Hogwarcie.
Ostatni rok i ostatnia szansa, by mógł żyć.
Przygryzałam wargi i skubałam palcami nowiutkie pióro, coraz szybciej
chodząc po pokoju. Przez moment zastanawiałam się nad planem B, gdyby wymiana
nie wypaliła. Zawsze mogłam spróbować wyeliminować jakiegoś nauczyciela… chociażby
nauczyciela latania, bo tylko na tym dobrze się znałam… i w ten sposób zaczepić
się w szkole na dłużej, ale finalnie porzuciłam tę myśl. Podszycie się pod
studenta z zagranicy było łatwiejsze niż wyrobienie sobie dokumentów i
ubieganie się o stanowisko nauczyciela. Musiałabym skonfundować połowę
ministerstwa.
Wróciłam do wymiany. Nigdy nie brałam pod uwagę wyjazdu do innej
szkoły, nigdy mnie to nie interesowało, ale Livia bardzo chciała wyjechać do
Ilvermorny. Jednak zanim znalazła kogoś, z kim mogłaby zacząć korespondować,
rodzice bardzo szybko sprowadzili ją na ziemię. Albo raczej zasobność skarbca
naszych rodziców. Od Rona dowiedziałam się czegoś podobnego, ale Bill w
odróżnieniu od Livii już znalazł sobie kogoś chętnego na wymianę… Czy było coś
jeszcze? Wytężyłam umysł, starając się podsumować, co wiedziałam. Po pierwsze i
najważniejsze: złoto. Bardzo dużo złota, z pewnością dużo więcej niż to, co
dostałam od Dumbledore’a, co oznaczało, że nie mogłam sobie pozwolić na
prawdziwą wymianę. Zresztą i tak nie posiadałam żadnych dokumentów, świadectwa
ani rekomendacji od nauczycieli, dlatego musiałam działać podstępem. Znaleźć
chętną dziewczynę, zaprosić ją do siebie, a potem…
W głowie pojawiła mi się wizja zaczarowanego kufra Szalonookiego
Moody’ego z uwięzionym wewnątrz eks-aurorem, ale przecież ja nie miałam takiego
kufra. Musiałabym jej pilnować, spętać jej wolę nielegalnymi zaklęciami, a i
tak nie mogłam być pewna, że zostanie na swoim miejscu. Albo nikt jej omyłkowo
nie odkryje. Już wiedziałam, co powinnam zrobić.
A potem co? Potem zdobycie zgody od profesora Dippeta. To brzmiało tak
prosto, ale już teraz byłam świadoma, że czekał mnie sprawdzian tych wszystkich
umiejętności, które nabywałam pod okiem Czarnego Pana. W żołądku poczułam
lodowaty uścisk — nawet Voldemort nie mógł zdawać sobie sprawy, że
ucząc mnie tego wszystkiego, ostatecznie sam budował sobie szafot.
Pierwotnie wybór szkoły wydawał się oczywisty — Beauxbatons.
Doskonale znałam francuski, miałam akcent, wiedziałam, że wypadłabym jak
rodowita Francuzka… którą przecież byłam, już cieszyłam się na podróż do
Francji, ale z żalem przypomniałam sobie, że wymiana uczniów z Beauxbatons
przecież już miała miejsce. Dokładnie rok temu. Właśnie stamtąd Melania Serpens
wzięła się w Hogwarcie i z tego, co wiedziałam od Syriusza i Czarnego Pana,
powtarzała rok. Co oznaczało, że — chcąc nie
chcąc — trafiła do klasy młodego Voldemorta. To już zapowiadało się
niesamowicie ryzykownie, a podszywanie się pod jedną z jej szkolnych koleżanek
zwiastowało jedynie katastrofę. Dlatego bardzo niechętnie zdecydowałam się na
Durmstrang, modląc się, by mój rosyjski brzmiał chociaż trochę przekonująco.
*
Nad planem znalezienia odpowiedniej kandydatki do wymiany siedziałam
do trzeciej nad ranem; do zamknięcia zaszyłam się w pobliskiej bibliotece, a
kiedy o godzinie dziewiętnastej wiedźmowata, opryskliwa starucha przegoniła
mnie z czytelni, wypożyczyłam kilka interesujących mnie książek i wróciłam z
nimi do swojego pokoiku w Dziurawym Kotle. Dowiedziałam się wielu ciekawych
rzeczy o tym, jak przechowywać próbki ludzkiej tkanki, aby przez długi czas
pozostawały zdatne do użytku, a po obejściu wszystkich aptek na Pokątnej i
Nokturnie i zgromadzeniu wszystkich składników zabrałam się za pracę nad
eliksirem wielosokowym. Nie wiedziałam, ile go potrzebowałam, dlatego
najbezpieczniej było uwarzyć tyle, ile zmieściło się w największym kociołku, na
który było mnie stać; olbrzymi gar ukryłam w szafie, której wnętrze magicznie
powiększyłam.
Następnego dnia wstałam grubo po dziesiątej i pierwsze, co zrobiłam,
to sięgnęłam po okrągłe, kieszonkowe lusterko leżące na szafce nocnej; od kiedy
się w nie zaopatrzyłam, co chwilę zerkałam na swoje odbicie, aby się upewnić,
że wszystkie części twarzy wciąż znajdowały się tam, gdzie je umieściłam.
Minęła druga doba i dopiero teraz spostrzegłam, że okrągłe oczy powoli
zaczynały przybierać kształt migdałów, a szare, przejrzyste tęczówki nabrały
złotych tonów, co oznaczało, że nadszedł czas odnowić wszystkie zaklęcia.
Po szybkim pochłonięciu późnego śniadania pobiegłam na pocztę,
zaopatrzona w sakiewkę, przybory do pisania i gotowy do wysłania list. Z
opowieści mamy pamiętałam, że poznała w ten sposób swoją przyjaciółkę z Czech,
dlatego postanowiłam pójść w ślady Bes i zapytać prosto z mostu o kogoś
chętnego do korespondencji.
— Interesuje mnie jakaś dziewczyna w moim
wieku — powiedziałam wymijająco miłej, uśmiechniętej czarownicy w
granatowej tiarze zawadiacko opadającej jej na jedno oko. — Dobrze by
było, gdyby uczyła się w Durmstrangu.
— Ale wymiany studenckie załatwia się przez radę pedagogiczną,
moja droga — odparła, przyglądając mi się bystro, więc prędko
dodałam:
— A-ale ja nie chcę żadnej wymiany, po prostu chciałabym
powymieniać się listami, poćwiczyć język, dlatego zależy mi na kimś z tamtych
rejonów…
Kobieta jeszcze raz omiotła mnie badawczym spojrzeniem, po czym
machnęła różdżką, a gdzieś z tyłu, zza jej pleców przyfrunęła drewniana, nieco
zakurzona skrzynka.
— Ile masz lat?
— Osiemnaście.
Zgrabnymi palcami szybko przerzucała poszczególne koperty, aż
wyciągnęła jedną pękatą, wyglądającą na nową. Automatycznie po nią sięgnęłam,
ale czarownica cofnęła dłoń i uśmiechnęła się ciepło.
— Najpierw musisz wypełnić ten formularz — oświadczyła
i podała mi arkusz papieru zawinięty w rulon. — Jak to zrobisz,
dostaniesz kopertę, a formularz zostanie wysłany do wybranej osoby. Jeżeli obie
wyrazicie zgodę, dostaniecie swoje adresy i będziecie mogły zacząć
korespondować.
Ilość formalności trochę mnie przytłoczyła, zwłaszcza gdy rozwinęłam
kwestionariusz i zobaczyłam czterdzieści pytań. Westchnęłam ciężko i mruknęłam
pod nosem:
— No dobra… ale strasznie dużo z tym zachodu…
— Takie są zasady — odpowiedziała
uprzejmie. — Możesz wysłać swoje zgłoszenie do Proroka Codziennego, ale przez nich wymiana listów odbywa się tylko
na terenie kraju.
— Dziękuję.
Zabrałam arkusz, białą kopertę i skierowałam się ku wysokiej ławie pod
ścianą, odprowadzona nieżyczliwymi spojrzeniami stada staruszek, które ustawiły
się za mną w kolejce do okienka i musiały tak długo czekać. Wyciągnęłam z
plecaka pióro, atrament w kałamarzu i zabrałam się za formularz. Gdybym była
Sophie Serpens, przestudiowanie go normalnie zajęłoby mi jakieś dziesięć minut,
ale w obecnej sytuacji wahałam się przy każdym pytaniu. Już wczoraj stworzyłam
sobie wstępny szkic osoby, w którą chciałam się wcielić, wymyśliłam imię,
nazwisko… Oliwia Bies, urodzona dwudziestego września 1954 roku… Najłatwiej
było się podać za czarownicę półkrwi, z matką czarownicą i ojcem mugolem.
Zawiesiłam się nad pytaniami dotyczącymi pracy, hobby, planów na przyszłość.
To, czy tamta dziewczyna wyrazi chęć korespondowania, zależało od tego, co
miałam napisać właśnie w tych punktach. Upewniwszy się, że kobieta przy okienku
zajmowała się obsługiwaniem jednej z zołzowatych wiedźm, zajrzałam do środka.
Zawartość koperty wyglądała naprawdę imponująco i już po rzuceniu okiem na
pierwsze odpowiedzi zauważyłam, że dziewczyna była gadułą.
Mój wzrok prędko omiótł dane osobowe. Liubov Onoprijenko, 1 listopada 1954, rodzice: Yuri i Lotta
Onoprijenko, Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka. Prychnęłam cicho
pod nosem. Tak blisko. Tak blisko, wystarczyło zdobyć miotłę, przelecieć przez
granicę, porwać dziewczynę i się pod nią podszyć. Ale nie, musiałam zdobyć jej
zaufanie, wzbudzić sympatię, przekonać, że wymiana to doskonały pomysł… i to
wszystko listownie. Bez żadnego kontaktu twarzą w twarz. Czy podołam? Przypomniałam
sobie dziesiątki sów, które odbierałam i wysyłałam do Czarnego Pana. Jakimś
cudem zaufał mi. Wyłącznie dzięki słowom.
Wypełniona nowym entuzjazmem, lecz wciąż lekko zaniepokojona zaczęłam
zgłębiać ten piekielnie długi monolog. Dziewczyna była typem marzycielki.
Pisała wiersze, rzeźbiła, od czwartego roku życia chodziła na balet i łyżwy,
uwielbiała jesienne wieczory z kakao i dobrą książką, pasjonowała ją historia
Indii, a posiadanie przyjaciółki, z którą mogłaby utrzymywać listowny kontakt,
uważała za romantyczne. Wydawała się szalenie wylewną, fascynującą osobą, którą
Sophie Serpens chciałaby poznać. Ale Oliwia Bies miała co do niej inne plany i
to łamało mi serce. Od tego miałam zacząć? Od wykorzystania niewinnej
dziewczyny? Dla większego dobra?
Poczułam łzy cisnące się do oczu i musiałam szybko zamrugać.
Z zagryzionymi zębami raz-dwa wypełniłam swój formularz. Nawet nie
musiałam aż tak zmyślać; napisałam kilka frazesów o umiłowaniu muzyki jazzowej,
o podróżach dookoła świata, które chciałam uskutecznić po skończeniu szkoły, o
tym, że sama tańczyłam, grałam na pianinie i uwielbiałam wszystko, co związane
z artystycznym czarowaniem. Wykreowanie się na bratnią duszę Liubov okazało się
łatwiejsze, niż się spodziewałam. I właśnie dlatego było to dla mnie tak
trudne.
Kwadrans później oddałam uśmiechniętej czarownicy wypełniony formularz
i poprosiłam, by odpowiedź przyszła do Dziurawego Kotła do pokoju dwadzieścia
trzy. Kiedy wyszłam na zewnątrz, uderzyły mnie w twarz ostre promienie
przedpołudniowego słońca. O tej porze na Pokątnej panował najmniejszy ruch, bo
większość pracowała albo kryła się przed upałem w uroczych kawiarenkach, a
przystające uliczki przemierzały wyłącznie starsze panie w gigantycznych
kapeluszach. Zatrzymałam się na chwilę, żeby kupić sobie kulkę
czekoladowo-miętowych lodów; nie smakowały mi tak bardzo, jak te od Floriana
Fortescue, ale w miejscu jego lokalu mieścił się teraz jakiś obskurny
antykwariat.
Wróciłam do gospody z bardzo nieprzyjemnym poczuciem braku kontroli.
Jedyne, co teraz pozostało, to czekać na odpowiedź, która nadejdzie za tydzień,
dwa, za miesiąc… może wcale? Krojąc sobie naleśniki w bardzo drobną kosteczkę,
próbowałam wymyślić coś na wypadek, gdyby Liubov nie była zainteresowana
wymianą listów z Oliwią Bies, ale miałam w głowie kompletną pustkę. Aby zająć
czymś umysł, przez kolejne dni dłubałam przy eliksirze wielosokowym i prawie
każdą wolną od warzenia chwilę spędzałam w bibliotece. Interesował mnie w
szczególności pokaźny zbiór Proroków Codziennych i innych magazynów. Niestety
biblioteka na Pokątnej miała do zaoferowania co najwyżej te sprzed kilku,
kilkunastu lat, ale i z tego znalazłam wyjście; odwiedziłam praktycznie każdy
zakład fryzjerski, kosmetyczny, krawiecki i każdą sklep, który posiadał
poczekalnię. Stoliki aż się uginały od pisemek dla czarownic, Proroków Codziennych sprzed kilku
miesięcy, a ja po prostu siedziała i kartkowałam. W ten sposób w tydzień
poznałam wszystkie nazwiska znaczących polityków, dziennikarzy, felietonistów i
każdej persony, która okazała się na tyle ważna, by pisano o niej w gazetach. W
moich czasach radio służyło wyłącznie do tego, by muzyka zagłuszała ciszę, ale
teraz oczekiwałam na każdy dziennik jak na zbawienie. Propaganda w
wiadomościach ani trochę mnie nie zdziwiła, choć nie spodziewałam się, że w
latach siedemdziesiątych stan mugolskiego świata tak nieznacznie wpływał na to,
co działo się w społeczeństwie czarodziejów.
Każdego dnia wyglądałam sowy i co wieczór kładłam się spać
zawiedziona. Aż nastał niedzielny poranek osiemnastego czerwca; zamiast budzika
wyrwało mnie ze snu natarczywe stukanie w szybę. Przerażona i nie do końca
przytomna poderwałam się z łóżka, ale natychmiast się domyśliłam, z czym
przyleciał stary, wychudzony puchacz. Kiedy wpuszczałam go do pokoju, na jego
nóżce zauważyłam obrączkę z symbolem czarodziejskiej poczty. Serce waliło mi
jak młotem, gdy drżącymi rękami rozrywałam kopertę i zaglądałam do środka. Na
widok króciutkiej notatki w żołądku poczułam bolesny skurcz, ale okazało się,
że nie była to odmowa, a informacja od pracownika poczty.
Oliwia Bies —
Pani zgłoszenie zostało przyjęte przez
panią Liubov Onoprijenko, adres do korespondencji podaję poniżej.
Ukraińska SRR, Matroska, ul. Górna 2
Beatrycze Rofe
W kopercie nic więcej nie znalazłam. Serce wypełniła mi mieszanina ulgi,
niepokoju i podekscytowania — a więc to już. Teraz wszystko zależało
ode mnie. Porzuciłam wszystkie plany na dziś, jak najszybciej uporałam się z
poranną rutyną i natychmiast sporządziłam nowy list. Spersonalizowany i dużo
bardziej ostrożny. Spędziłam nad nim bardzo dużo czasu. Próbowałam sobie
przypomnieć, kiedy ostatni raz manipulowałam kimś tak bardzo rozmyślnie i podle
i… z dziwacznym poczuciem dumy uzmysłowiłam sobie, że chyba jeszcze nigdy
dotąd.
Tym razem udałam się na pocztę ze znacznie lżejszym sercem niż
wczoraj; pamiętałam, by nadać wypchaną kopertę do Durmstrangu, ponieważ wciąż trwał
rok szkolny. Przez moment zastanawiałam się, czy Liubov nie zaskoczy adres
Dziurawego Kotła i czy jej sowa w ogóle mnie znajdzie, bo według informacji w
liście znajdowałam się obecnie w Hogwarcie i przeżywałam ogromny stres związany
z egzaminami, ale nie miałam innego wyjścia. Musiałam spróbować.
Przez ten cały czas starałam się żyć tu i teraz. Eliksir wielosokowy,
biblioteka, pub, eliksir wielosokowy, biblioteka, pub. I tak w kółko. Starałam
się nie myśleć ani o Voldemorcie, ani o tym, co zrobię z Onoprijenko. Nie
wychodziłam na mugolską stronę miasta, trzymałam się Pokątnej i czasami
Śmiertelnego Nokturnu, choć korciło mnie, by wybrać się do Oreżnowa, zobaczyć
dworek należący do rodziców Sethiego. Gdyby nie to, że zmieniacz czasu
zatrzymał się cztery lata przed jego narodzinami, prawdopodobnie już dawno
kręciłabym się w okolicy. Musiałam opierać się wielu pokusom. Wyprawie do
Francji, odnalezieniu Armanda… On jeden wydawał mi się teraz jedynym stałym
punktem w kosmosie. Dla niego te czterdzieści lat było jak kwadrans drzemki,
jak mrugnięcie oka. Kiedy zaczynałam się nad tym zastanawiać, wkraczałam na
kolejne niepokojące grunty. Czy któryś z Nieśmiertelnych zarejestrował moją
obecność? Zamaskowanie kłów nie sprawiło, że krew w moich żyłach wyschła. Czy Dumbledore
z przeszłości wyczuje, że nie byłam w pełni człowiekiem? Wolałam o tym nie
myśleć.
*
Choć z tyłu głowy wciąż miałam świadomość celu mojego pobytu w rzeczywistości
lat siedemdziesiątych, okazało się, że przystosowanie się do życia z dnia na dzień
nie było aż takie trudne, jak podejrzewała. Ostatecznie znalazłam kilka
korzyści wynikających z tak niedokładnego ustawienia daty w zmieniaczu czasu;
zyskałam kilka miesięcy, by — maksymalnie jak się tylko
dało — przystosować się do obecnych czasów, wsiąknąć w nie tak, jak
to było możliwe. A wszystko wymagało maksymalnej kontroli. Odkurzyłam rosyjski
i już w pierwszym liście bardzo pozytywnie zaskoczyłam Liubov, nalegając, by
korespondować wyłącznie w tym języku. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym rozmawiać,
więc gadałam do siebie. I choć bardzo szybko wyrobiłam w sobie płynność
mówienia, nie potrafiłam przeskoczyć jednego — akcentu. Sfrustrowana
godzinami przewijałam stacje radiowe i przewalałam dział płyt winylowych w
sklepie ze starociami na Nokturnie, ale nie znalazłam niczego, co pomogłoby mi
się osłuchać.
Nim czerwiec dobiegł końca, miałam już na koncie cztery wymienione z
Liubov listy. Dziewczyna zdawała się niesłychanie angażować w tę nową,
korespondencyjną znajomość i już po pierwszej wiadomości ode mnie zdążyła
zakomenderować, że odnalazła swoją bratnią duszę. Codziennie się zastanawiam — pisała — jak wyglądasz. Czy twoje oczy zmieniają
barwę pod wpływem słońca, czy stają się wtedy złotawe, czy ciemnieją? Czy kiedy
mieszasz cukier w herbacie, wyciągając łyżeczkę, wycierasz jej czubek, żeby nie
nakapać? Czy w ogóle słodzisz? Brakuje mi tego w poznawaniu ciebie, ale czuję,
że właśnie to jest tak fascynujące — to, że zakochujemy się w naszych
wyobrażeniach, a nie w tym, jakie jesteśmy naprawdę. To trochę jak posiadanie
wymyślonego przyjaciela, który żyje naprawdę. Spodziewałam się, że będę się
przymuszać do ciągnięcia tej znajomości, że Liubov w rzeczywistości okaże się
nudną dziwaczką, ale ja naprawdę czekałam na listy od niej. Przyłapałam się na
tym, że sama dałam się wciągnąć w budowanie tej więzi. Wypatrywałam jej sów
każdego ranka, zanim kładłam się spać, zerkałam w stronę okna, aby się upewnić,
czy na parapecie nie siedziała młodziutka płomykówka z wiadomością. Onoprijenko
miała fantazję. Za każdym razem poza kilkoma stronami tekstu znajdowałam w
kopercie suszone kwiaty, a ja — podążając za Liubov tą romantyczną
ścieżką — perfumowałam papeterię, na której pisałam. Bardzo szybko
dałam się zauroczyć tej niepoprawnej marzycielce, podświadomie doszukując się w
niej tego, co sprawiło, że moje serce mocniej zabiło do Darli. Ale przecież
zakochiwałyśmy się tylko w naszych wyobrażeniach siebie nawzajem, mimo to coraz
trudniej było mi się pogodzić z myślą, że musiałam zabić tę Anię z Zielonego
Wzgórza.
Nadszedł ostatni dzień czerwca. Szykując się rano do wyjścia,
odnawiając wszystkie zaklęcia i jedząc śniadanie, dumałam wyłącznie o
Hogwarcie. Godzina dziewiąta… uczniowie właśnie kończyli posiłek w Wielkiej
Sali. Dziesiąta… byli w drodze na stację, demoniczne testrale ciągnęły powozy w
stronę wioski… Czy Tom Riddle już mógł je zobaczyć? Siódmoklasiści pewnie
płynęli łódkami razem z Hagridem… nie, nie z Hagridem, ale pewnie z jakimś
innym gajowym albo ogrodnikiem. Dziesiąta czterdzieści… zajmowali miejsca w przedziałach,
kłócili się o to, kto miał siedzieć przy oknie, niektórzy przebrali się z
mugolskie ciuchy… Jedenasta. Pociąg ruszył.
Nigdzie mi się dzisiaj nie śpieszyło. Kiedy tylko ostatecznie
zadecydowałam, że podejmę próbę dostania się do szkoły i opłaciłam pokój w
Kotle do końca sierpnia, wiedziałam, że trzydziesty czerwca zarezerwuję
wyłącznie na wyprawę na peron dziewięć i trzy czwarte. Po dłuższych
rozmyślaniach uznałam, że najlepszym wyjściem było się zakameleonować. Sama
perspektywa zobaczenia ekspresu do Hogwartu i tłumu uczniów pchających przed
sobą wózki z tymi wszystkimi kuframi, miotłami, klatkami i koszami budziło we
mnie trudne do opanowania emocje. A co, kiedy wypatrzę tam znajome twarze?
Biologiczną matkę, przyszłych śmierciożerców… i młodego Voldemorta? Przecież
właśnie po to się tam wybierałam. Żeby mu się przyjrzeć.
Kiedy wybiła piętnasta, nie potrafiłam usiedzieć w miejscu. Dla
zabicia czasu przeglądałam opasłe tomisko Dziejów
Starosłowiańskich Magów, o którym wspominała Liubov, ale tego dnia żadne
informacje nie trzymały mi się głowy. Co chwilę zerkałam to do lusterka, to na
zegarek, coraz bardziej sfrustrowana ślimaczącymi się wskazówkami i ogromem
książek do nadrobienia. Onoprijenko fascynowała się historią magii, zwłaszcza
rejonami Wschodniej Europy i Azji, co miało odzwierciedlenie w jej ocenach. Ja
z kolei nienawidziłam wszystkiego, co wymagało zakuwania dat, nazwisk i
skomplikowanych regułek, więc podchodziłam do tego jak pies do jeża, ale
wiedziałam, że tego wymagało wcielenie się w rolę. Na duchu podnosiła mnie
tylko myśl o Bartym i jego perfekcyjne wejście w skórę Szalonookiego.
Nareszcie wybiła godzina mojego wyjścia. Słońce powolutku chyliło się
ku zachodowi, powietrze na zewnątrz stało się przyjemnie chłodne, ale nie było
czuć tego charakterystycznego dla lata zapachu nagrzanej ziemi i kwitnących
ziół, który wypełniał moje płuca w Oreżnowie. Już zakameleonowana
teleportowałam się prosto ze schodków po mugolskiej stronie ulicy.
Widok niepozornej, żelaznej barierki zmiękczył moje serce jeszcze
bardziej. Tym razem nie musiałam niby
przypadkiem o nic się opierać, po prostu przeszłam na drugą stronę ściany i
znalazłam się na peronie. W moim żołądku coś nieustannie podskakiwało,
przewracało się, zaciskało się i rozluźniało, choć tak naprawdę do przyjazdu
pociągu pozostało jeszcze jakieś dwadzieścia minut. Ludzie powoli się zbierali,
byli to głównie znudzeni, zblazowani dorośli — na pierwszy rzut oka
czarodzieje czystej krwi, poważne i cenione nazwiska. Krążyłam wzdłuż muru,
uważając, by nikogo nie dotknąć, co jakiś czas spoglądałam na stary,
zaśniedziały zegar i nieśmiało lustrowałam powiększający się tłum. Choć nigdy
dotąd nie widziałam swojej babki, gdzieś w głębi serca obudziła mi się
nadzieja, że być może któraś z tych pań w średnim wieku była matką Melanii
Serpens. Szukałam na ich twarzach jakiegoś podobieństwa — zgrabnego
noska, ostrych kości policzkowych albo charakterystycznej, anemicznej cery, ale
ludzi pojawiało się coraz więcej, dzieci przekrzykiwały się i biegały wzdłuż
torów, więc wycofałam się możliwie jak najbardziej pod ścianę i stamtąd
obserwowałam punkt, w którym miał pojawić się pociąg.
Jeszcze dziesięć minut…
Ci uczniowie, którzy jeszcze się nie przebrali, pewnie powoli
zaczynali wyciągać ze skrzyń mugolskie ciuchy, upychać do środka tiary, szkolne
mundurki… Niektórzy już po raz ostatni. Z żalem sobie przypomniałam, że ja tego
nie doświadczyłam. Nie doświadczyłam powtórnej przeprawy przez jezioro,
ostatniej jazdy Hogwart Ekspresem, sentymentalnego spojrzenia na oddalający się
gmach wielkiego zamku… Nie, ja uciekłam jak szczur z tonącego okrętu. Razem z
całą resztą szczurów, już na zawsze związując swój los z przegranymi.
Pięć minut…
Zaczęłam mimowolnie drżeć i musiałam zacisnąć zęby, aby nad tym
zapanować. Stresowałam się, jakbym miała podchodzić do teoretycznej części
SUM-ów z obrony przed czarną magią albo transmutacji.
Dwie minuty…
Wnętrzności zwinęły mi się boleśnie, kiedy usłyszałam cichy stukot kół
sunących po szynach; ludzie dookoła jeszcze nie byli go świadomi, ale ja już
tak. Być może — gdyby nie ten narastający harmider na
stacji — zdołałabym wyłowić z oddali strzępy rozmów podekscytowanych
uczniów.
Peron wypełnił się dymem, a zaraz potem rozległ się przeszywający
gwizd i czerwona lokomotywa zaczęła ostro hamować. Ludzie zaczęli się cofać i
przepychać, żeby zrobić miejsce wysiadającej młodzieży; automatycznie stanęłam
na palcach, ale szybko sobie uświadomiłam, że przecież nie
musiałam — po zastosowaniu kilku zaklęć mierzyłam wystarczająco dużo,
by cokolwiek widzieć.
Drzwi do wagonów się otworzyły i na platformę wysypał się mały,
różnobarwny tłumek. Jedni wciąż w mundurkach, inni już przebrani za mugoli.
Spodziewałam się, że znajome twarze natychmiast rzucą mi się w oczy, ale
wyłowienie z tej mieszaniny kogokolwiek konkretnego graniczyło z cudem.
Najpierw wybiegli młodsi uczniowie, z trudem tachając za sobą walizki i klatki,
biegnąc ku bliskim, by dać się wyściskać i wycałować, dopiero później pojawili
się starsi. Z większą godnością, wciąż ze sobą rozmawiając. Niektórzy
lewitowali nad sobą bagaże.
I wtedy ją zobaczyłam. Drobna, niewysoka, bardzo smukła i eteryczna,
poruszała się delikatnie jak babie lato na wietrze. Na widok jej bladej,
trójkątnej twarzy i kaskady lśniących, kruczoczarnych włosów ugięły się pode
mną kolana. Melania Serpens, dokładnie ona, tylko kilkadziesiąt lat młodsza. Z
tym samym obojętnym wyrazem twarzy, który pamiętałam z dzieciństwa. Na nikogo
nie patrzyła, za nikim się nie rozglądała, z nikim się nie żegnała, jedynie
sprowadziła swój kufer z powrotem na ziemię i ruszyła w kierunku barierki,
zręcznie lawirując między napierającymi zewsząd ludźmi.
To było absolutnie dziwaczne, niewiarygodne
uczucie — świadomość, że patrzyłam na swoją własną matkę, osobę,
która jeszcze mnie nie urodziła… ale ja już istniałam. Odprowadziłam ją
wzrokiem do samego wyjścia i myślałam tylko o jednym: nikt na nią nie patrzył,
nikt poza jej rodzoną córką, której Melania jeszcze nie zdążyła urodzić.
Wiedziałam, że będę musiała nauczyć się żyć z tym uczuciem, bo jeśli wszystko
pójdzie zgodnie z planem — a nie dopuszczałam do siebie, że mogło
stać się inaczej — za dwa miesiące będę widywała ją codziennie.
Dywagacje o Melanii przerwało mi pojawienie się większej grupki
uczniów; wysypali się z jednego wagonu jak uczestnicy wycieczki szkolnej albo
jakiegoś koncertu — w większości byli to chłopcy na oko siedemnasto,
osiemnastoletni, ale towarzyszyło im także kilka dziewcząt. Wszystkie
identycznie zblazowane i wystrojone jak tamci dorośli, których spotkałam zaraz
po wejściu na peron.
I jednej chwili zaparło mi dech, a serce chyba na moment przestało
bić.
Wysoko powyżej morza czarnych, brązowych i mysich głów wystawała
jedna — jasna, niemal złotawa. Na ten moment cała reszta głów stała
się rozmytym, burym tłem, na którym wyraźnie odznaczały się długie, puszyste
loki, regularne, niemal anielskie rysy twarzy, długi, zgrabny nos, pięknie
wyrysowane usta, szczupły, spiczasty podbródek. Skóra delikatnie zroszona
piegami. Domyślałam się, że ujrzę tu Evana Rosiera, spodziewałam się tego nawet
dzisiaj, ale nie przypuszczałam, że jego widok zrobi na mnie takie wrażenie.
Oparłam się plecami o ścianę, oddychając głęboko. Na peronie nagle zrobiło się
nienaturalnie duszno. Patrzyłam tylko na niego — wciąż ubranego w
szkolne szaty, w barwach Slytherinu, z przypiętą do piersi błyszczącą odznaką
prefekta — i oczy powoli zaszły mi łzami. Warto było przebyć tę
podróż czterdzieści lat wstecz, zaryzykować życie w skleconym zmieniaczu czasu,
byle tylko znów móc go zobaczyć. Dużo młodszego, ale wciąż ujmujący i tak samo
radosnego, jak zapamiętałam go wtedy, kiedy jeszcze przyjaźnił się z Sethim.
Kiedy jeszcze żył.
Toma Riddle’a też wypatrzyłam. Nie szedł na czele, jak się tego
spodziewałam, był raczej gdzieś w środku, nie lewitował nad sobą skrzyni z
rzeczami, dźwigał jedynie niewielką, skórzaną torbę podróżną i bardzo szybko
domyśliłam się, że transmutował kufer, by nie wzbudzał takiego zainteresowania
w mugolskiej części miasta. Młody Voldemort nie wzbudził we mnie takich emocji,
jak się spodziewałam. Już kiedyś widziałam jego zdjęcie, na żywo był równie
przystojny i opanowany, a z jego oczu biła harmonia, absolutni spokój, choć
śmiał się teraz z czegoś, co powiedział tłusty, niski chłopak biegnący tuż za
nim, lecz mimo wszystko… zwyczajny. Nie dostrzegłam w tej ładnej, nieco bladej
twarzy niczego odpychającego, cynicznego. Żadnego cienia przebiegłości. Nie
mogłam uwierzyć, że ten wysoki, trochę chuderlawy osiemnastolatek w brzydkim,
granatowym pulowerze, wypłowiałej koszuli i workowatych spodniach to ten sam
odrażający morderca, dystyngowany, inteligentny szaleniec i jadowity okrutnik, za
którego oddałabym życie. Obserwowałam, jak żegnał się z kolegami i byłam pewna,
że to tylko jedna z wielu twarzy, jaką ich mamił.
Kiedy tylko zaplanowałam to wyjście, już wiedziałam, że pójdę za
Riddle’em pod sam sierociniec. Przeciskałam się za chłopakiem przez skupione
grupki, nie bacząc na to, czy kogoś dotknę; zanim przeszłam przez barierkę z
powrotem do świata mugoli, rzuciłam na Rosiera ostatnie spojrzenie. Właśnie
witał się z rodzicami. Zdecydowanie bardziej wolałam śledzić jego, ale Tom
zniknął po drugiej stronie, więc i ja naparłam na barierkę.
Riddle wyraźnie się śpieszył, choć dochodziło dopiero wpół do
dziewiątej. Na dworcu było wyraźnie mniej ludzi niż na peronie dziewięć i trzy
czwarte, więc zwolniłam; nie potrzebowałam siedzieć Tomowi na ogonie,
wystarczyło, że miałam chłopaka w zasięgu wzroku. Raz-dwa opuściliśmy dworzec i
ruszyliśmy w kierunku centrum.
Pomyślałam o Evanie, o zaciętym wyrazie twarzy Melanii, o Liubov,
która musiała umrzeć… I czułam, że to miało coraz mniejszy sens. Ta cała szopka
z Hogwartem, zmianą tożsamości… Gapiłam się w plecy młodego Voldemorta i
turlałam w palcach różdżkę — wystarczyło strzelić. Jeden raz. Jedno
zaklęcie i po wszystkim. Szliśmy chodnikiem wzdłuż rzędu burych kamienic, co
jakiś czas mijając ciemną bramę prowadzącą na podwórko. Wystarczyło wbić zęby w
gardło Riddle’a, zaciągnąć go w mrok i poczekać, aż jego życie wsiąknie w moje
żyły. Ślina napłynęła mi do ust, gdy wyobraziłam sobie smak tej
krwi — potężnej, nasyconej energią, pulsującą czarną magią.
Słońce było jeszcze wysoko, ale miasto już pachniało nadchodzącą nocą;
szłam za Tomem, ze wzrokiem wbitym w jego plecy i raz na jakiś czas
przyśpieszając kroku, by nie zgubić go między ludźmi. W tych swoich starych,
mugolskich ubraniach, z krótkimi włosami i podróżną torbą na ramieniu doskonale
wpasował się w świat, w którym przyszło mu funkcjonować przez kolejne dwa
miesiące. Sunął przez kolejne uliczki, jakby doskonale je znał, nie wlepiał
wzroku w toczące się drogą samochody, nie dziwił się na widok mugoli
korzystających z budek telefonicznych. Zatrzymał się na jednym z przystanków,
rzucił okiem na rozkład, potem na zegarek, rozejrzał się i przysiadł na ławeczce.
Gołębie momentalnie zleciały mu do stóp, ale Riddle niczego im nie rzucił. Jego
wzrok przesuwał się obojętnie od twarzy do twarzy, od sylwetki do sylwetki, od
budynku do budynku.
Kusiło mnie, żeby usiąść obok niego, po prostu osunąć się
bezszelestnie na ławkę, usłyszeć szmer jego oddechu, poczuć ciepło niezwykłej energii — zupełnie
niewyczuwalnej dla mugola, zbyt subtelnej dla przeciętnego maga, by z łatwością
mógł rozpoznać w Tomie czarodzieja. Lecz odpuściłam. Ta wyprawa na peron
dziewięć i trzy czwarte nie stanowiła części zadania, na które umówiłam się z
Dumbledore’em. Pełniła rolę tylko i wyłącznie mojej własnej przyjemności.
Minęło jakieś dziesięć minut i przed przystankiem zatrzymał się
tramwaj — biało-niebieski, krótki i bardzo szczupły. Wsiadłam za
Tomem z uczuciem dziwnej nabożności, jakbym właśnie zwiedzała zabytek, ale ani
Riddle, ani dwaj mugole, którzy wskoczyli do środka za nami, nie wyglądali na
poruszonych. Wszyscy skasowali zakupione bilety i zajęli wolne miejsca. Tramwaj
ruszył. Zatrzymał się raz, drugi, trzeci… ludzie wsiadali i wysiadali, ale
młody Voldemort nadal siedział. Wpatrzony w okno, z miną bardzo zadumaną, jakby
przeniósł się do innego świata. W pewnym momencie do pojazdu wsiadła grupa
dziesięciu rozchichotanych dziewcząt w wieku na oko dwudziestu lat i musiałam
przylgnąć do ściany, aby żadna ze studentek na mnie nie wpadła. Po kilku
przystankach i one wysiadły i zostałam z Riddle’em całkiem sama. Od przyjazdu
tramwaju musiał minąć już dobry kwadrans, już dawno opuściliśmy ścisłe centrum
i dopiero wtedy Tom podniósł się i stanął przy drzwiach, gotowy do wyjścia.
Wyskoczyłam za nim i zaczęłam się rozglądać; od dawna wiedziałam, że Czarny Pan
spędził swoje młodzieńcze lata w sierocińcu, ale nigdzie dookoła nie
spostrzegłam ani szyldu, ani budynku, który mógłby przypominać dom dziecka.
Wyglądało na to, że mieliśmy przed sobą jeszcze kawał drogi do
przebycia.
Szliśmy kolejny kwadrans, zagłębiając się coraz bardziej w zaniedbane,
ponure osiedla. Choć byłam niewidoczna, a w kieszeni dzierżyłam różdżkę, dreszcz
niepokoju przebiegł mi po plecach, kiedy dosłyszałam rechoty i przekleństwa, a
na ławce pod jednym z bloków zobaczyłam pięć czarnych cieni. Sposób, w jaki
poruszały się męskie sylwetki, dał mi do zrozumienia, że ewidentnie musiał tu
lać się alkohol. Ale Tom zręcznie ich wyminął, skręcając w ciemną uliczkę
pomiędzy sklepem monopolowym i zarośniętym ogrodzeniem. Gdy wyszliśmy na
oświetlony chodnik, okazało się, że mur gęsto pokryty bluszczem otaczał
olbrzymią, kilkupiętrową kamienicę z czerwonej cegły. Do bramy ktoś przybił
bardzo starą, zaśniedziałą tabliczkę z napisem Sierociniec. Chłopak szedł dalej, nacisnął klamkę i ruszył w
kierunku wysokich, dwuskrzydłowych drzwi, ale ja zatrzymałam się gwałtownie.
Ciekawość paliła mnie od środka, zwłaszcza w momencie, kiedy Tom zapukał, a w
oknie na parterze chwilę później zapaliło się światło; w progu pojawiła się
jakaś podstarzała, cherlawa kobieta i cofnęła się, żeby wpuścić Riddle’a do
środka. Drzwi się zamknęły…
I to by było na tyle.
Zobaczyłam jeszcze, jak piętro wyżej rozjaśnił się długi rząd
okien — wyglądało na to, że ktoś zapalił światło na korytarzu, a zaraz
potem w jednym z pokoi na pierwszym piętrze zza firanki rozbłysła żarówka. Tom
był już na miejscu, ale kwitłam przed bramą jeszcze jakiś czas. Bez celu,
wpatrzona w gmach sierocińca. Czułam niezadowolenie. Myślałam, że ta wyprawa
nieco mi rozjaśni, pokaże twarz Voldemorta jako kogoś okrutnego, ogarniętego
szaleństwem już od najmłodszych lat, a on okazał się… zwykłym człowiekiem.
Przeciętnym nastolatkiem przebranym za mugola, kupującym bilet w tramwaju,
omijającym grupę osiedlowych zbirów. Żaden cwaniaczek, który szuka powodu do
zaczepki czy popisania się czarodziejskimi umiejętnościami.
Teleportowałam się spod sierocińca prosto na schody prowadzące do
Dziurawego Kotła. Żując naleśnika z dżemem, rozmyślałam nad planem
Dumbledore’a. Dlaczego nie przemienił kogoś, kogo byłby stuprocentowo pewien? Kto
zaraz po wyjściu ze zmieniacza czasu zakradłby się do pokoju Toma, wbił zęby w jego
szyję i wypił krew do ostatniej kropli? Bez wyrzutów sumienia, z poczuciem
dobrze wypełnionej misji. Dlaczego ja. Nabierałam coraz większych podejrzeń, że
tak po prostu musiało się stać. A może od początku miałam rację i zwyczajnie
musiałam się tu znaleźć, a po moim powrocie nic się nie zmieni?
Ale ja przecież chciałam, żeby się zmieniło. Syriusz, Rosier,
Spirydion, Sapphire, Barty… Darla. Robiłam to wszystko dla nich, chociaż na
samą myśl o uśmierceniu Czarnego Pana łzy podchodziły mi do oczu. Czy ja
naprawdę tworzyłam tę całą szopkę, żeby spróbować go zmienić, choć doskonale
wiedziałam, że to niemożliwe? Czy po prostu pragnęłam spędzić z nim trochę
czasu, zanim to się stanie?
W tym momencie poczułam coś na kształt szpili przeszywającej na wskroś
moje serce i już wiedziałam, że to to. Właśnie wtedy — nad
niedojedzonym naleśnikiem, przy jednym ze stolików w hałaśliwym
barze — postanowiłam sobie, że nadchodzący rok miał być naszym
ostatnim wspólnym rokiem. Rokiem tylko dla mnie, zadośćuczynieniem za to,
musiało się dokonać. Bez względu na to, czy po wszystkim umrę z żalu, czy
zapadnę w głęboki sen na kilkadziesiąt następnych lat. To był pierwszy raz,
kiedy tak realnie i boleśnie to sobie uświadomiłam. Pierwszy raz, kiedy miałam
postępować wyłącznie racjonalnie.
*
Wraz z początkiem lipca zaostrzyłam przebieg przygotowań do wymiany
studenckiej. W ostatnim liście już zdążyłam napomknąć Liubov o swoim pomyśle i
teraz z niecierpliwością oczekiwałam na jej odpowiedź. Nie spodziewałam się
odmowy, choć na widok znajomej sowy dwa dni później coś nieprzyjemnie
przewróciło mi się w żołądku. Cała w nerwach otwierałam kopertę i szukałam w
tekście interesującej mnie informacji.
Hogwart — brzmi jak wspaniała
przygoda, zostać uczennicą samego Albusa Dumbledore’a to zaszczyt, więc
naturalnie, że bardzo bym chciała! Ale obawiam się, że ta przygoda zostanie
wyłącznie w strefie marzeń — napisała. Kilku moich kolegów ubiegało się już chociaż
o semestralną wymianę, niektórzy piszą co roku, ale udało się tylko jednemu z
nich. Antonin Dołohow (pewnie go kojarzysz) miał zacne, naprawdę zacne
osiągnięcia, jakieś zasługi specjalne dla szkoły… Ale rozkosznie jest wyobrazić
sobie taką zamianę. Ja żyłabym Twoim życiem, Ty moim.
Przeczytałam jeszcze raz całość i natychmiast odpisałam. Obiecałam
jeszcze dzisiaj skontaktować się z profesorem Dippetem, a dziewczynę zaprosiłam
do siebie, by — bez względu na finał rozmowy z
dyrektorem — spędzić razem kilka dni. Z listów dało się wyczuć, że
Liubov bardzo chciała przenieść naszą korespondencyjną znajomość na bardziej
realny grunt, choć perspektywa przyjaźni na odległość i bardzo ulotnego
kontaktu wydawała jej się wciąż bardzo ekscytująca. Przywiązywałam kopertę do
nóżki wymęczonej sowy, czując w sercu narastający smutek.
Przez następne dwa tygodnie intensywnie korespondowałyśmy. Sowy latały
tam i z powrotem, a ja żyłam wyłącznie perspektywą naszego spotkania
dwudziestego drugiego dnia lipca. I tym, co gotowało się w mojej szafie.
Eliksir wielosokowy był już prawie na ukończeniu. Nabyłam w aptece trzysta
fiolek i czterdzieści dwulitrowych butelek; po dostarczeniu tego zamówienia pod
numer dwadzieścia trzy mój pokój zmienił się w składowisko szkła, więc
chwilowo — póki mikstura bulgotała w kotle — zmniejszyłam
wszystko do rozmiaru pudełka od zapałek i rozłożyłam na stoliku do kawy. Do
końca wakacji mogłam sporządzić jeszcze dwie porcje eliksiru, więc zdecydowanie
potrzebowałam na to olbrzymiego kufra. Kiedy pierwszy kociołek był już gotowy
do spożycia, postanowiłam przetestować jego skuteczność i dokładnie na godzinę
zmieniłam się w doskonałą kopię pokojówki sprzątającej korytarz. Moim jedynym
zmartwieniem była konieczność picia eliksiru co godzinę; Szalonooki słynął z
korzystania z własnej piersiówki, ale jak mogłam usprawiedliwić regularne popijanie
czegoś obrzydliwego, wcielając się w uczennicę ze studenckiej wymiany? Która
notabene nie była planowana… Znów zaszyłam się w bibliotece na kilka wieczorów,
tym razem w dziale magicznych chorób i urazów, wertując ciężkie tomy dla
studentów medycyny i dogrzebałam się do bardzo nieprzyjemnego następstwa po poparzeniu
wywarem z szaleju jadowitego. Podobno powodował kurczenie się miejsca, na które
został wylany. I choć kuracja trwała jakieś sześć, siedem miesięcy, wydawała
się najlepszą wymówką, jaką mogłam sobie wymyślić. I już nawet miałam na oku
miejsce, które planowałam sobie poparzyć.
Świadomość nadciągającego spotkania okazała się dla
mnie — osoby skrajnie ekstrawertywnej i
towarzyskiej — czymś nadzwyczaj niecodziennym. Od mojego pojawienia
się na Pokątnej minęły prawie dwa miesiące i jedynymi osobami, z którymi
rozmawiałam, byli pracownicy Dziurawego Kotła i sprzedawcy. Aby zagłuszyć
doskwierającą samotność, kroiłam, siekałam, miażdżyłam, wyciskałam, mieszałam,
to zmniejszałam, to zwiększałam temperaturę pod kotłem… sporo czytałam.
Podejrzewałam, że więcej niż podczas wszystkich moich lat w Hogwarcie razem
wziętych. Odkryłam, że dzięki Mrocznej Krwi nie tylko wyraźniej słyszałam i
lepiej widziałam, ale i znacznie szybciej pochłaniałam książki, co w szkole
dziwnym trafem jakoś mi umknęło. Dlatego świadomość, że za dwadzieścia cztery
godziny miałam uśmiercić jedyną osobę, przed którą obnażyłam fragment swojej
duszy, była nie do zniesienia. Kilka dni wcześniej ułożyłam cały plan dnia. Nie
chciałam niczego zwiedzać. Pragnęłam nasycić się jej wyjątkowością, wspaniałym
optymizmem, sprawić, by ostatni dzień jej życia był tym najwspanialszym.
Na wieczór przed spotkaniem poczyniłam ostatnie przygotowania do
wizyty Liubov. Odnowiłam zaklęcia, choć jeszcze nic nie wymagało poprawki,
upewniłam się, że wszystkie podejrzane rzeczy — w szczególności
kociołek z eliksirem wielosokowym i zapas fiolek — zostały
zabezpieczone w szafie, a tuż przed spaniem zajęłam się kompletowaniem ubrań.
Poleciłam Onoprijenko, aby włożyła coś, co nie zwróci uwagi mugoli, mimo że
sama nie posiadałam zbyt wiele ubrań, które pomogłyby mi wtopić się w tłum.
Brałam do ręki każdą szatę i dokładnie oglądałam, aby ostatecznie wybrać szatę
śmierciożercy i transmutować ją w coś mugolskiego.
Przyodziewek adekwatny do czynu, którego miałam się dopuścić. Włożyłam ją z
niemałym trudem i stanęłam przed lustrem w łazience — na tym ciele
szata nie leżała zbyt dobrze. Przyciasna i zbyt krótka wołała o krawieckie
poprawki, ale kilka machnięć różdżką wystarczyło, aby na kilka dni zmieniła się
w letnią, średnio dopasowaną sukienkę w biało-zielone grochy. W momencie, kiedy
zniknęły wszystkie kieszenie, na podłogę coś poleciało.
Wytrącona z równowagi, z mocno bijącym sercem szybko schyliłam się, by
podnieść starą gumę zwiniętą w chusteczkę i sztywną, prostokątną tekturkę — dwie
rzeczy, które świadczyły o tym, że świat, z którego przyleciałam, kiedyś
naprawdę istniał. Podniosłam je jak relikwie i prawie znów upuściłam: z
błyszczącego kawałka papieru łypała moja własna twarz. Kilka lat młodsza,
roześmiana, w towarzystwie dwóch innych znajomych buzi. Sapphire i Darla, obie
z wędkami w dłoniach, machały z łódki do obiektywu, wszystkie trzy robiłyśmy
głupie miny, to pokazywałyśmy języki, to szczerzyłyśmy się do siebie nawzajem.
Łazienka zawirowała mi przed oczami. Upadłam na podłogę, tłukąc sobie
kolana, ale w tamtym momencie nie czułam bólu. Nie mogłam złapać tchu, a kiedy
nareszcie zaczerpnęłam łapczywie powietrza, zawyłam tak rozpaczliwie, że głos,
który z siebie wydałam, zabrzmiał całkiem obco. Obróciłam fotografię i przez
łzy dojrzałam hasło, które przeczytałam tuż przed opuszczeniem willi Czarnego
Pana. Byłam święcie przekonana, że zostawiłam to zdjęcie na stoliku razem z
listami, doskonale pamiętałam, jak odkładałam fotografię na blat. A może tylko
chciałam pamiętać?
Widok ukochanych twarzy sprawił, że coś się we mnie urodziło. Jakaś
nieopanowana siła, przekonanie, że wszystko to, co zamierzałam uczynić, zostało
usprawiedliwione. Kilka tygodni fascynacji Liubov… czym to było w porównaniu do
uczuć, które żywiłam do Darli? Zabijając Onoprijenko, mogłam ocalić
najwspanialsze życie, sprawić, że te uśmiechy, które biły ze zdjęcia, trwałyby
naprawdę… i być może po powrocie udałoby mi się skraść dla siebie chociaż
jeden.
W środku wszystko mnie paliło. Wnętrzności zwijały się jak węże, każdy
oddech piekł niczym ogień i wydawało się, że nie będzie końca tym męczarniom,
ale powoli, bardzo powoli gorączka opadła, a ja jeszcze długo leżałam w ciszy
na zimnych kafelkach i starałam się powrócić do równowagi. Na jakkolwiek
wątłych nóżkach by stała, potrzebowałam w tym momencie chłodnej głowy i
opanowania.
Mimo wszystko długo tłukłam się w pościeli, a kiedy już zmorzył mnie
sen, męczyłam się okrutnie, goniąc na miotle złotego znicza, który po schwytaniu
okazał się przepowiednią z Departamentu Tajemnic. Budzik zadzwonił dosłownie w
momencie pochwycenia srebrzystej kulki, pozostawiwszy nieprzyjemne uczucie
frustracji. Choć wiedziałam, że to był tylko sen, bardzo chciałam poznać treść
tego, co z takim trudem ścigałam. Próbowałam wyrzucić z głowy profesor
Trelawney i jej wróżby dotyczącej miotły oraz złotej piłeczki zmieniającej się
w srebrną.
— Warszawa — rzuciłam krótko pół godziny później do
zaspanego Toma sterczącego za ladą.
Mężczyzna nie zapytał o powód wizyty ani o powrót, przyjął cztery
sykle, wrzucił monety do kasy i wydał porcję proszku Fiuu. Wyglądało na to, że
nie tylko dla mnie ta noc była męcząca.
Podróż kominkiem nieco mnie otrzeźwiła. Gdy poobijana i wytłuczona
pojawiłam się w palenisku na drugim końcu korytarza, pomyślałam, że komfort
podróży siecią Fiuu bardzo zyskał na jakości przez te kilkadziesiąt lat i po
powrocie do swoich czasów docenię wygodę dwudziestopierwszowiecznych kominków.
Wnętrze, w jakim się pojawiłam, okazało się dziesięć razy mniej klimatyczne
od Dziurawego Kotła. Boazeria za kontuarem, beżowe kafelki na ścianach i
podłodze przywodziły na myśl szkolną stołówkę, podobnie kilkanaście okrągłych,
kulawych stolików na metalowych nogach rozłożonych byle jak w ciasnej sali. Zza
lady dochodził trzeszczący dźwięk starego radia. Brudne witryny wychodzące na
mugolską część ulicy do połowy zastawiono paprotkami i dracenami na wiklinowych
stojakach, a wszędzie zapach rozgotowanego mięsa. Miotła
Juliusza — jak głosił szyld na zewnątrz — nie zachęcała do
ponownej wizyty. Zaczęłam się rozglądać za jakąś kwiaciarnią. Znalazłam jakąś
na rogu ulicy i bardzo szybko kupiłam czerwoną różę, po której miałyśmy
rozpoznać się z Liubov.
Kręciłam się pod barem dobry kwadrans, raz po raz zerkając to na
zegarek, to do lusterka, obserwowałam każdą dziewczynę, która pojawiała się w
zasięgu mojego wzroku, ale dopiero kiedy wybiła godzina dziesiąta, a
Onoprijenko nadal się nie pojawiła, ogarnął mnie prawdziwy niepokój. Chodziłam
wzdłuż ściany w tę i z powrotem, a słońce co wychodziło, to chowało się za
chmurami.
A co, jeśli Liubov zrezygnowała? Albo się wystraszyła? Albo to był
tylko kiepski żart i dziewczyna od początku nie planowała się pojawić? Na samo
wyobrażenie sobie takiego scenariusza oblałam się zimnym potem; w takiej
sytuacji straciłabym półtora miesiąca na budowanie zaufania kogoś, kto chciał
jedynie zabawić się moim kosztem.
Ale przecież ja też chciałam ją
wykorzystać…
I wtedy jakieś piętnaście po dziesiątej na drugiej stronie chodnika
pojawiła się kobieta w zwiewnej, beżowej sukience na ramiączkach, taszcząc ze
sobą olbrzymią, skórzaną walizkę. Byłam już pewna, że to Liubov. Uśmiechnięta
od ucha do ucha, biegnąc zdecydowanie w moją stronę, wyglądała po prostu
olśniewająco, a kiedy przemknęła przez przejście dla pieszych i znalazła się na
chodniku pod barem, zmiękły mi kolana. Złotorude, puszyste włosy opadały jej
kaskadą na ramiona i plecy, wiły się nad czołem niedbałymi loczkami. W słońcu płonęły
jak ogień, ale kiedy niebo przysłaniały chmury, lśniące pukle przybierały
odcienia płynnej miedzi. Mlecznobiała twarz i pełne ramiona były gęsto
upstrzone piegami, a oczy… moje oczy…
w kształcie migdałów, roziskrzone, nabierały bursztynowej barwy, gdy wynurzały
się z cienia. Buzię miała anielską — pulchne policzki, szczupły,
delikatny podbródek, filigranowy, lekko zadarty nosek i usta… różowe, soczyste,
wręcz stworzone do całowania. W przeciwieństwie do mnie nie ściskała w dłoniach
róży; z kilku czerwonych kwiatów uplotła wianek, który nadawał dziewczynie
eterycznego wyglądu.
— To ja, Liubov! — przywitała się i śmiało wyciągnęła
dłoń. — Nie poznałaś ty mnie przez ten wianek… miały być czerwone
riuże, ale nie pisałaś, w jakij formie… wianek ładny, a chodzić z kwiatkiem
nieporęcznie.
— Bardzo ładny — bąknęłam. Wciąż byłam pod ogromnym
wrażeniem jej pięknej, kolorowej postaci i z trudem zmusiłam swoje szare
komórki do pracy. Gdy delikatnie uścisnęłam wyciągniętą rękę, poczułam, jakby
mój żołądek zrobił fikołka. — So… Oliwia, Oliwia Bies. Yyy… proszę.
Wyciągnęłam ku niej róże, a zarumieniona Liubov przyjęła ją z
figlarnym uśmiechem i różdżką przyprawiła sobie do wianka; moim oczom mignęła
przez chwilę niewielka, urocza furtka między zębami.
— Pójdziemy gdzieś usiąść?
— Mam lepszy pomysł, spodoba ci się — odparłam i
również uśmiechnęłam się enigmatycznie. — Możemy mówić po rosyjsku?
Zgodziła się i od razu zabrzmiała dużo pewniej, choć jej wschodni
akcent był rozbrajająco czarujący. Pomogłam jej zmniejszyć walizkę tak, by
wyglądała na małą torebeczkę, chwyciłam ją mocno za rękę i bez ostrzeżenia
teleportowałam się sprzed Miotły Janusza, zanim jakiś mugol pojawił się w
pobliżu.
Nie znałam stolicy. A Warszawa z lat
siedemdziesiątych — zwłaszcza poza czarodziejskimi
uliczkami — okazała się dla mnie całkowitym zaskoczeniem, dlatego
całkowicie odpuściłam klasyczne zwiedzanie, a kilka dni wcześniej postanowiłam
wypytać Toma o jakieś atrakcje, które spodobałyby się osobie optymistycznej i
wrażliwej.
— Ale to wspaniałe! — zawołała
zdyszana, kiedy pojawiłyśmy się po drugiej stronie miasta na skraju trawiastego
pola. Liubov zadarła głowę i z błyskiem w oczach obserwowała, jak karuzela na
łańcuchach zaczęła wirować. Z góry dobiegł nas radosny wrzask i jeden długi
pisk przerażenia, ale Onoprijenko wydawała się bardziej podekscytowana niż
wystraszona. — U mnie na wiosce
nie ma takich atrakcji.
— Moi rodzice zabierali
nas… mnie i moje rodzeństwo… do lunaparku za każdym razem, jak jeździliśmy nad
morze — powiedziałam. I choć nieustannie się uśmiechałam, w moim
głosie zabrzmiał smutek, którego nie potrafiłam ukryć. — Na diabelski młyn, do domu strachów, na… jak
to powiedzieć… górską… hmm…
— Kolejkę górską?
— Właśnie. Mój brat zawsze
rzygał.
— O, masz brata! — zainteresowała
się, zwróciwszy swoje rozmigotane oczy na moją twarz.
— Tak — odparłam
z wahaniem i również na nią spojrzałam. Szczerość, która od niej była, wciąż
nieco mnie onieśmielała, choć czułam się z nią tak, jakbyśmy znały się jak łyse
konie. Ruszyłyśmy w stronę wejścia. Szłyśmy tuż obok siebie, nieśpiesznie,
ramię Liubov co jakiś czas delikatnie trącało moje, tiulowy materiał jej
sukienki muskał mi łydkę, powodując coraz to nowe fale gorąca. Przez półtora
miesiąca wymiany sów starałam się zręcznie omijać temat mojej rodziny, za to
Onoprijenko już w pierwszym liście wyznała wszystko, co powinnam wiedzieć o jej
wiosce i najbliższych. Znałam znaki zodiaku jej pięciu sióstr i brata, wszystkie
choroby prababci i ulubioną zupę matki. Listę powodów, dla których ojciec ich
opuścił. Pomyślałam sobie, że Luba i tak umrze. I zabierze całą wiedzę o swojej
bratniej duszy do grobu. — Mam
trzy siostry i czterech braci… ale tylko jeden jest biologiczny. Jestem
adoptowana.
Onoprijenko wyglądała na jednocześnie zaskoczoną i podekscytowaną.
— Nigdy o tym nie
wspomniałaś!
— Bo to nie jest ciekawa
historia — odrzekłam łagodnie i wygrzebałam z kieszeni sakiewkę
pełną mugolskich pieniędzy. — Ani
tym bardziej romantyczna. Chcesz watę cukrową?
Przytaknęła. Stanęłyśmy w kolejce do budki za jakąś parą staruszków. Choć
nie dochodziło nawet południe, lunapark był pełen
odwiedzających — przeważała młodzież i całe stada dzieci, ale
gdzieniegdzie przewijali się studenci i małżeństwa w średnim wieku. Minął dobry
kwadrans, zanim kupiłyśmy słodycze i ruszyłyśmy dalej; im bardziej
zagłębiałyśmy się w kręte alejki, tym większy otaczał nas gwar. Zewsząd
dobiegały śmiechy, wrzaski, pokrzykiwania, ktoś wołał „Karol, Karol!”, gdzieś z
tyłu jakaś mała dziewczynka płaczem próbowała wymusić na mamie jeszcze jedną
przejażdżkę karuzelą wenecką.
Cały czas rozmawiałyśmy. A tak właściwie to Liubov mówiła, ja głównie
słuchałam, ale pierwszy raz nie odczuwałam potrzeby gadania. Spacerowałyśmy
ramię w ramię, a Onoprijenko nawijała o tym, że nigdy nie widziała podobnych
wspaniałości. Jako czarownica wychowana w tradycyjnej, ukraińskiej rodzinie,
obracała się tylko i wyłącznie w magicznym społeczeństwie i właśnie to dało mi
punkt zaczepienia w planowaniu dzisiejszego dnia. Chciałam pokazać jej świat
mojego dzieciństwa — tak zwyczajny i mugolski, jak się tylko dało.
Zjadłyśmy watę cukrową i zaproponowałam Liubov karuzelę na łańcuchach; pierwszy
raz spostrzegłam na jej krągłej twarzy cień przestrachu, ale zgodziła się.
Garbaty, spasiony mugol w kombinezonie przypiął każdego do wąskiej ławeczki, a
kiedy wszyscy już siedzieliśmy gotowi i zabezpieczeni, łańcuchy zatrzeszczały,
a maszyna powoli zaczęła unosić nas do góry. Liubov patrzyła na mnie z
szerokim, nerwowym uśmiechem i zmarszczonymi brwiami, jej kłykcie pobielały,
gdy zacisnęła dłonie na metalowej rurce przed sobą — karuzela zaczęła
się obracać. Coraz szybciej, coraz szybciej, aż łańcuchy ze świstem zaczęły
ciąć powietrze. Poczułam przypływ adrenaliny, choć nie taki, jakiego
doświadczałam podczas lotu na miotle; nie podziwiałam widoków, nie napawałam
się wysokością… patrzyłam tylko na Lubę. Zacisnęła oczy, a w policzkach
pokazały się urocze dołeczki, kiedy pisk przekształcił się płynnie w radosny
śmiech. Włosy rozwiane pędem powietrza wirowały wkoło jej twarzy tak, że
musiała jedną ręką przytrzymywać wianek, by nie zerwał go wiatr. Czas na ten
moment zwolnił tempa, choć karuzela pędziła jak szalona.
Byłoby mi naprawdę słodko. Słodko i błogo, gdyby nie ta kropla
goryczy, którą nieustannie czułam w żołądku.
Przejażdżka trwała krótko i ani się spostrzegłyśmy, a już byłyśmy na
dole — ja z tylko trochę rozwianymi włosami, Liubov cała w
skowronkach, podekscytowana i wciąż delikatnie rozdygotana. Jej usta nie
przestawały się śmiać, gdy mówiła:
— To było… to było cudne!
Na początku okropnie się bałam, bo nigdy nie byłam na takiej wysokości, ale
później… Ach! Czułam się tak… tak lekko, taka wolna, jakby nic mnie nie
ograniczało!
— Musisz kiedyś przelecieć
się na miotle — wtrąciłam i na samo wspomnienie tych wszystkich
samotnych, nocnych podróży hen, hen daleko od Oreżnowa moje serce wypełniła
błogość i jakaś dziwna, bolesna tęsknota. — Albo najlepiej bez niczego, tylko ty i powietrze. Nic cię nie
ogranicza, żadna barierka, żaden drążek między nogami. Po prostu fruniesz…
fruniesz tam, gdzie chcesz, nie zastanawiasz się nad prędkością miotły ani nad
tym, czy zacznie drżeć, kiedy się przegrzeje.
Oczy Liubov zrobiły się okrągłe jak galeony.
— Ty potrafisz latać bez
miotły? Ot tak?
— Tak — odparłam
z entuzjazmem i rzuciłam jej krótki półuśmieszek. — To jest jedyna umiejętność, bez której
teraz, kiedy doświadczyłam jej w pełni, nie potrafiłabym żyć. Pokażę ci, tylko
musimy znaleźć takie miejsce, w którym nie ma mugoli.
— Tak, byle jak
najszybciej! — zawołała i zaklaskała w dłonie.
Moje wnętrzności znów się skurczyły.
— Wieczorem. Mam ci jeszcze
dużo do pokazania.
Park zabaw okazał się mniejszy, niż się spodziewałam i jakieś dwie
godziny później miałyśmy zaliczone wszystkie rozrywki, jakie oferował. Na
diabelskim młynie Onoprijenko nie wrzeszczała wcale, wydawała z siebie jedynie
nieme okrzyki zachwytu, gdy podziwiała fragment panoramy miasta z wysokości
jakichś czterdziestu metrów. Wygrała dla mnie bardzo brzydkiego, pluszowego
królika, zestrzeliwszy sześć puszek na małej strzelnicy, przejazd kolejką górską
okazał się dla niej wydarzeniem przełomowym i musiała na moment przysiąść na
ławce, aby ochłonąć. A w domu strachów trzymała mnie za rękę do samego końca
trasy, gdy jakoś w połowie przestraszył ją sztuczny pająk, który spadł na nas z
sufitu. Opuściłyśmy lunapark kurewsko głodne i w wyśmienitych humorach.
Pochłonęłyśmy obiad w pobliskim barze (Onoprijenko szczerze zachwyciła
się moją krótką opowieścią o zrezygnowaniu z jedzenia mięsa) i ruszyłyśmy
dalej. Następnym przystankiem było kino. I o ile wesołe miasteczko nie budziło
we mnie większych emocji, tak obejrzenie filmu
było dla mnie zawsze czymś wielkim. Na widok niewielkiego, klocowatego budynku
w środku miasta Liubov zareagowała ze zwykłym dla siebie entuzjazmem.
— Słyszałam o tym! — zawołała,
a jej oczy roziskrzyły się na widok olbrzymiego, wypukłego napisu Relax nad wejściem. Przed drzwiami już
zgromadził się spory tłumek podekscytowanych mugoli. — Podobno działa trochę jak nasze zdjęcia, ale
można to odtwarzać w nieskończoność.
— I jest dźwięk — dodałam.
Spodziewałam się, że kupno biletów będzie proste jak za moich czasów,
ale okazało się, że wpuszczano wyłącznie ludzi z rezerwacją. Bardzo opryskliwa
kobieta z włosami przypominającymi hełm zerknęła do dzienniczka i rzuciła
krótko:
— Nie ma. Następny!
Na te słowa pochyliłam się w stronę okienka jeszcze bliżej, zaglądając
jej prosto w oczy.
— Proszę spojrzeć jeszcze raz — powiedziałam z
naciskiem, uśmiechając się przymilnie. — Nazwisko Bies.
Skonfundowanie mugolaczki było dziecinnie proste. Pucołowata twarz
rozluźniła się, wzrok zrobił się mętny i kobieta nawet nie musiała spoglądać na
rozpiskę, przyjęła podsunięte pieniądze i życzyła miłego seansu.
— Ale nieprzyjemny babsztyl — bąknęłam,
ale Onoprijenko tylko wzruszyła ramionami.
— Czy ja wiem? — Obejrzała
się z siebie i zachichotała nerwowo. — Chodźmy szybciej, zanim się zorientuje!
Ruszyłyśmy dalej przyjemnie chłodnym korytarzem, a potem w głąb sali
pełnej składanych foteli. Zapach unoszący się w pomieszczeniu przywołał lawinę
wspomnień z dzieciństwa, kiedy to w sobotnie popołudnia albo wieczorem w dzień
moich urodzin jechaliśmy z rodzicami do naszego kina, Victor kłócił się z Livią
o to, co mieliśmy obejrzeć, przemycaliśmy swój własny popcorn i lody… mama
udawała, że nie widziała, jak tata konfundował biletera. Opowiedziałam o tym
Liubov w oczekiwaniu na film i dziewczyna zaśmiewała się do rozpuku, a kiedy
zgasło światło i na ekranie pojawiły się pierwsze obrazy, zamarła z
rozchylonymi ustami i szeroko otwartymi oczami. Opis obyczajów okazał się średnio interesujący, ale jakieś
osiemdziesiąt minut później, kiedy wyszłyśmy na zewnątrz, Luba nie mogła
powstrzymać zachwytu, który przez dobre pół godziny wylewał się z jej ust w
postaci potoku słów, a ja mogłam jej słuchać i chłonąć ten czysty optymizm,
którego tak brakowało mi przez ostatnie miesiące. Zrobiłyśmy sobie piknik w
parku nad wodą i Liubov wręcz promieniała, gdy zajadałyśmy się słodyczami i
leżałyśmy w słońcu. Tak po prostu, jakbyśmy miało to robić jeszcze setki razy…
a moje serce krwawiło. Łamało się na tysiące kawałeczków i pierwszy raz
poważnie zaczęłam się zastanawiać, czy będę w stanie to zrobić. Słońce znikało
za budynkami zdecydowanie zbyt szybko, a myśl, że Onoprijenko właśnie oglądała
ostatni zachód w swoim życiu, sprawiała, że zaczynało brakować mi tchu.
— Zwiedzimy kiedyś Pokątną? — zapytała.
Spacerowałyśmy wolno brzegiem jeziorka i co jakiś czas ciskałyśmy
chleb do wody, a dwa łabędzie walczyły o niego ze stadem rybitw i kaczek.
Powietrze powoli zaczynało pachnieć nadciągającym wieczorem.
— Oczywiście — odpowiedziałam
ze wzrokiem wbitym w szamoczące się ptaki. — Kiedy profesor Dippet przyjmie cię na wymianę, będziesz musiała zrobić
na Pokątnej zakupy. Dobrać szatę, kupić nowe podręczniki, zrobić zapasy na
eliksiry… Nie martw się, takim uczniom, którzy nie znają Pokątnej… na przykład
tym z niemagicznych rodzin… zawsze towarzyszy nauczyciel. To jest dla każdego
zawsze wielkie wydarzenie, bo pierwszy raz od końca szkoły spotykamy znajomych,
chodzimy na lody, mamy taką przystającą ulicę do Pokątnej… Nazywa się
Śmiertelny Nokturn. Kiedy byłam młodsza, dużym wyczynem było wymknąć się
rodzicom i zakraść się tam, żeby pooglądać wystawy różnych podejrzanych
sklepów… Wiesz, wtedy to było takie ekscytujące, bo kręci się tam dużo
szemranego towarzystwa. Wy też macie taką ulicę, gdzie zawsze robicie zakupy do
szkoły?
Zaróżowiona buzia Liubov delikatnie sposępniała.
— Mmm… mamy kilka takich
„swoich” ulic — mruknęła. — Ale nie dostajemy żadnych sów z listą rzeczy do kupienia, nie robimy z
tych zakupów żadnego rytuału. Pod koniec roku rodzice wysyłają złoto do
dyrektora i to szkoła zapewnia szaty, podręczniki, wszystko… My musimy się
tylko zaopatrzyć w różdżkę. Ma to swoje dobre strony, bo nikt nie cierpi ze
względu na używany mundurek albo książki z drugiej ręki, skoro
wszyscy — bogaci czy biedni — mają to samo. Ale to, co
opowiadasz, brzmi ekscytująco, uwielbiam przygotowania! Uwielbiam się pakować,
zastanawiać się, co ze sobą zabrać, układać w głowie różne scenariusze i
rozmyślać, co w takiej sytuacji mogłoby mi się przydać. Do ciebie pakowałam się
równy tydzień! Zastanawiałam się: jakie tam macie podejście do mugoli, czy próbujecie
wtopić się w tłum, a jeśli tak, to jak wam idzie z modą… Bo u nas nie za
bardzo, łatwo się zorientować, że czarodziej nie ma za dużo wspólnego z
mugolami… A, właśnie! Pierwsze, o czym pomyślałam, kiedy napisałaś, że chcesz
mi pokazać niemagiczną część stolicy, to to, w co się ubrać! Nie chciałam za
bardzo się wyróżniać, ale nie miałam też żadnego mugolskiego ubrania, więc
przerobiłam swoją szatę… bo wiesz, ostatnio zainteresowałam się trochę
krawiectwem… i jeszcze nie jestem do końca pewna, czy ta sukienka pasuje do tej
waszej mody…
Ja również nie miałam pojęcia, czy szata wpasowywała się w obecne
trendy, czy nie, ale ani przez chwilę o tym nie pomyślałam. Delikatny beż
przepięknie współgrał z jej miedzianymi lokami i jasną skórą, spódnica
oddzielona wąską tasiemką i nieco rozkloszowana na wysokości kolan podkreślała
jej krągłości, a niewielki fragment pełnego biustu prześwitywał delikatnie
przez półprzezroczysty tiul. Liubov przyciągała wzrok każdej osoby, która nas
mijała i bynajmniej nie dlatego, że jej sukienka prezentowała się niestosownie.
— Wyglądasz pięknie — odparłam
tak szczerze, że policzki dziewczyny nabrały jeszcze żywszych rumieńców.
Nigdzie się nie śpieszyłyśmy. Onoprijenko płynęła ścieżką wzdłuż
brzegu, głowę miała lekko zadartą, skierowaną w stronę słońca, które przyjemnie
pieściły jej twarz, ja wlokłam się trochę z tyłu. Całe moje ciało sprzeciwiało się
temu, co próbowałam odciągnąć, ile się tylko dało. Przyrzekłam sobie, że zabiję
ją jeszcze za dnia. Czułam obrzydzenie na myśl, że miałabym to zrobić gdzieś w
nocy, w ciemnym zaułku… czułam obrzydzenie, że w ogóle musiałam to zrobić. Wewnątrz wszystko zwijało mi się w
zaprzeczeniu, kiedy mijałyśmy ławeczki oblegane przez odpoczywających mugoli.
Mówiłam sobie, że jeszcze jedna ławeczka… jeszcze jedna i wtedy się zdecyduję…
jeszcze jedna… Aż ławeczki się skończyły i dotarłyśmy na szerszą uliczkę
prowadzącą do wyjścia. Wtedy Liubov mnie zaczepiła:
— Ty teraz mieszkasz na
Pokątnej? Dlaczego nie z rodzicami?
To pytanie sprawiło, że ocknęłam się i przez moment nie miałam
pojęcia, co odpowiedzieć.
— Mmm… tak, t-tak… Miałam
kilka spraw do załatwienia, z Dziurawego Kotła było mi wygodniej — bąknęłam
wciąż nieco rozkojarzona. — Chciałabyś
jeszcze coś zjeść… albo gdzieś pójść?
Onoprijenko uśmiechnęła się wdzięcznie.
— Nie, może już lećmy na
Pokątną. Ten dzień był wspaniały, tyle emocji i wrażeń… Jestem trochę zmęczona.
Może jutro gdzieś się wybierzemy?
— Jeśli tylko będziesz
chciała. — Utrzymanie pogodnego wyrazu twarzy kosztowało mnie
więcej, niż jakiekolwiek oszustwo, którego kiedykolwiek się dopuściłam.
Wyciągnęłam rękę w jej stronę, a Liubov ją pochwyciła. — Obiecałam ci jeszcze lot, pamiętasz?
Oblicze dziewczyny natychmiast pokraśniało, a ona zawołała:
— Tak, faktycznie! Ale
gdzie? Tutaj…?
Przycisnęłam jej rękę mocno do piersi i teleportowałam się.
Las Kabacki był miejscem, który przyszedł mi na myśl po raz pierwszy,
kiedy zastanawiałam się nad pochówkiem. Nie dopuszczałam do siebie słów takich
jak pozbycie się ciała, ukrycie zwłok… Nawet wtedy, gdy
pojawiłyśmy się na wydeptanej ścieżce, rozglądałam się za takim zakątkiem,
który w pełni oddałby urok i piękno dziewczyny. Szłyśmy długo. Ściółka
szeleściła pod naszymi stopami, dookoła wrzeszczało nocne ptactwo budzące się
do życia na widok ciemniejącego nieba. W lesie powietrze było rześkie i dużo
bardziej wilgotne niż w centrum miasta i gdyby nie to, co czekało nas na końcu
tego spaceru, niczego więcej nie potrzebowałabym w tej chwili do szczęścia.
— Szukamy czegoś
konkretnego? — zapytała lekko zdyszana, usiłując dotrzymać mi
kroku. Jej delikatne obcasy w odróżnieniu od moich płaskich, sportowych butów
nie sprawdzały się zbyt dobrze na nierównej, leśnej drodze. Sama nawet nie
zauważyłam, kiedy przyśpieszyłam kroku.
— Jakiegoś wzniesienia — odparłam,
nie przestając się rozglądać. — Niezbyt
gęsto zarośniętego.
Po pilnym lustrowaniu szaty leśnej i jakichś dziesięciu minutach
ciągłego marszu nareszcie znalazłam miejsce, które uznałam za odpowiednie. Z
lewej strony ścieżki pomiędzy szczupłymi, młodymi drzewkami prześwitywała spora
polana, ale olbrzymie krzaki i ostre jeżyny tak gęsto plątały się pomiędzy ich
pniami, że ciężko było się tam przedostać. Utorowałam nam drogę prostym
zaklęciem tnącym i raz-dwa pojawiłyśmy się na jasnym błoniu. Znajdowało się
delikatnie wyżej głównej ścieżki, a cały plac pokrywała wysoka, miękka trawa.
Poleciłam dziewczynie stanąć na skraju polanki, a sama rozpędziłam się i w
pewnym momencie moje stopy oderwały się od ziemi. To było tak łatwe… tak
proste, że poczułam nagłą chęć pofrunięcia dalej w niebo, w ten soczysty
pomarańcz przeistaczający się powoli w gęsty fiolet… Ale zwalczyłam tę pokusę i
ostro zawróciłam; z dołu dobiegł mnie triumfalny, radosny, dziewczęcy okrzyk.
Onoprijenko podskakiwała i klaskała w dłonie, a kiedy wylądowałam kilka metrów
od niej, podbiegła, by pochwycić moją dłoń.
— Jak to w ogóle możliwe?! — zawołała
w emocjach.
Jej oczy błyszczały jak gwiazdy. Zmrok zapadał coraz szybciej i w tych
ostatnich, rozpaczliwych promieniach zachodzącego słońca wyglądały jak dwa
okrągłe bursztyny rozjaśnione od wewnątrz jakimś ciepłym, figlarnym światłem.
Serce biło mi w piersiach jak szalone, gardło miałam ściśnięte. Sięgnęłam
śmiało po jej twarz i ujęłam rozpalony, zarumieniony policzek. Choć szarpały
mną setki emocji, przez rozdzierającą rozpacz, żal, przez smutek, po nadzieję i
dzikie podekscytowanie, kiedy usta dziewczyny znalazły się tuż przed moimi,
wszystko ustało. Stałyśmy tak przez długą chwilę i nagle zobaczyłam nie Liubov,
a Darlę na dachu sowiarni. Jak wtedy. Na tle atramentowego nieba, z aureolą
gwiazd dookoła głowy, oddychającą tak samo głęboko, z identycznym ciężkim,
erotycznym upojeniem w oczach. Ze łzami w gardle przyciągnęłam tę piegowatą,
anielską twarz i po czterech latach — pełnych tęsknoty i
nostalgicznych marzeń — pocałowałam ją tak, jakbym już nigdy miała
jej nie całować.
Bo przecież nie miałam.
Napotkałam rozgrzane, skwapliwe wargi, które w odpowiedzi natychmiast
pochwyciły moje i trwałyśmy tak przez krótką, namiętną nieskończoność, otoczone
zapachem letniego wieczora i nagrzanych słońcem ziół. Niby przypadkiem, w
zupełności naturalnie przesunęłam usta w dół, po jej policzku, żuchwie, powoli
w stronę szyi i — całkowicie skupiona, wsłuchana w ledwo dosłyszalny
szmer krwi — musnęłam ustami odsłonięty kawałek ciała. Tak miękki i
sprężysty, tak pachnący, że chciałam pozostać w tym odurzeniu do końca świata.
Niczym się nie martwić. Już po nikim nie płakać.
Moje usta wypełniły się ogniem.
Zrobiłam to tak delikatnie, że dziewczyna nawet nie zauważyła, w
którym momencie uszło z niej życie. Serce trzepotało się w jej piersiach coraz
szybciej jak pochwycony ptak, aż wyczerpane walką zwolniło, podrygiwało coraz
łagodniej, aż ucichło na dobre. Wypita krew w oka mgnieniu rozeszła się po
wszystkich członkach, wypełniła policzki, dotarła nawet do koniuszków palców i
przez moment zawirowało mi w głowie; na granicy świadomości osunęłam się na
trawę, wciąż podtrzymując Liubov, dbając właściwie tylko o to, by nie wysunęła
mi się z objęć. Gdy wróciło mi czucie, a oczy odzyskały ostrość widzenia,
spostrzegłam na ustach dziewczyny delikatny cień uśmiechu. Martwą, nieruchomą
buzię zastygłą w wyrazie błogości, niedomknięte powieki, spod których wciąż
połyskiwały dwa bursztyny, lecz dawne rozjaśniające je światło zgasło na dobre.
Wciąż ściskając w objęciach jej stygnące ciało, wcisnęłam twarz w
miękką, zabarwioną krwią szyję i leżałam tak z wykrzywioną w bólu twarzą,
zupełnie pozbawiona sił, zbyt wyczerpana i oszołomiona, by płakać.
Koniec.
Dokonało się większe dobro, do którego zmusił mnie Dumbledore.
Drżącymi rękami przetrzepałam kieszenie sukienki i wyciągnęłam z nich
różdżkę i krótką, pękatą fiolkę. Zaklęciem obcięłam spory, skręcony pukiel
włosów znad czoła dziewczyny i ostrożnie zabezpieczyłam go we flakoniku, a następnie
zabrałam się za resztę. Dokładnie po środku polany wydrążyłam głęboki, na oko dwumetrowy
dół — znacznie większy niż Liubov, na tyle szeroki, że mogłabym się tam
z nią zmieścić, pojebać zalecenia Dumbledore’a i zasnąć na amen, ale wskoczyłam
do środka tylko na chwilę. Wciąż cała się trzęsłam, ale byłam już spokojna i skoncentrowana;
wyczarowałam kaskadę kwiatów, którymi dokładnie wyścieliłam całe podłoże. Tak, by
nie było widać ziemi. Lilie, chabry, kosmosy, astry, malwy, stokrotki… Wszystko,
co pamiętałam z naszego ogrodu w Oreżnowie. Na takim posłaniu spoczęła Liubov — z
rozsypanymi dookoła włosami, rękami splecionymi na brzuchu… Nienaturalnie blada,
wręcz alabastrowo biała, ale wciąż śliczna i łagodna. W dłonie wsunęłam jej wianek
zwiędniętych, czerwonych róż, po którym ją poznałam.
Wylazłam na powierzchnię i uniosłam różdżkę, a hałda ziemi posłusznie zasypała
dół. Trawa błyskawicznie zarosła świeży grób i polana wyglądała tak, jakby nic się
tam nie stało. Jakby Liubov nigdy tam nie było. W powietrzu wciąż unosił się zapach
lasu i dojrzałych ziół, ciszę wypełniało cykanie świerszczy i wrzaski ptaków. Opuściłam
to miejsce niemal biegiem, pozostawiając za sobą brzozy jako jedynych świadków zbrodni,
której dokonałam.
~*~
No i tak. Nie spodziewałam się, że sama tak się zwiążę z Liubov, chociaż
stworzyłam ją właściwie jako postać-rzecz potrzebną tylko do pozyskania nazwiska,
a chciałabym napisać o niej coś więcej. Pewnie dlatego, że w sumie stworzyłam ją
trochę na podobieństwo Darli, z którą sceny zawsze są dla mnie bardzo emocjonalne.
I muszę wyznać, że nie pamiętam, by przez ostatnich kilka lat któryś rozdział pisało
mi się tak dobrze. Cieszę się, że w końcu coś się tutaj zaczyna dziać, bo powiem
szczerze, że byłam już trochę znudzona tymi smętnymi pierdami z czasów „zaraz po
bitwie”. Teraz muszę przysiąść na chwilę do DLR, ale kolejny rozdział to pewnie
będzie rocznicowy na Siostrzenicę, bo już i tak przegapiłam o osiemnaście dni. XD