Nikt nie zauważył, że
balansowałam na skraju stabilności emocjonalnej, bo nikt nie poświęcał mi grama
uwagi. Minęły trzy dni od listu Dumbledore’a i Voldemort nadal nie wracał, a ja
odchodziłam od zmysłów w piwniczce na wino, paląc papierosa za papierosem i
popijając prawie wiekowe sherry albo wykradając się przez sowiarnię na dach. W
odróżnieniu od spiżarni odzyskiwałam tam oddech i przestawałam się dusić
nieprzyjemną, sentymentalną wonią domu. Smród jesiennego miasta skąpanego w
smogu okazał się miłą odmianą od perfumowanej pościeli i świec o zapachu
pomarańczowej skórki.
We wtorek potwornie
lało. Sweter, który naciągnęłam na czarną szatę śmierciożercy, doszczętnie
przemókł, ale nie ruszyłam się z miejsca; siedziałam tak ledwo pięć minut, ze
stopami dyndającymi za rynną i fajną w ustach, a ogromne krople rozbijały mi
się na głowie i bębniły ostro o wyślizganą dachówkę. Mimo to bez trudu
usłyszałam dźwięk uchylanego okna sowiarni; Barty wyczarował nad sobą ogromny,
granatowy parasol i ostrożnie zaczął posuwać się naprzód. Obserwowałam, jak
komicznie balansował rękami, by utrzymać równowagę na błyszczącej od deszczu
kalenicy; nawet się uśmiechnęłam, gdy kilka razi się zachwiał.
— Czy absolutnie…
absolutnie każdy wampir… nie zwraca uwagi na to, jaka jest
pogoda? — wydyszał i opadł ostrożnie na mansardowy okap zaraz obok
mnie. — I nie wiś na krawędzi, bo spadniesz.
Bez słowa wyciągnęłam
przed siebie obie nogi i prawie natychmiast napotkałam barierę przypominającą
śliską, gumową, ale bardzo twardą ścianę; postukałam w nią
podeszwami — ani drgnęła, a ja poczułam z jej strony dziwne,
elektryzujące napieranie.
— Próbowałam, ale nic z tego — mruknęłam. Usłyszałam
odgłosy gramolenia i cichego postękiwania; parasol z pewnością uchronił przed
deszczem głowę Croucha, ale spodni już nie. — Nie siadaj, przyszłam
tylko na chwilę zapalić.
— Wczoraj ta chwilka trwała ze dwie
godziny — stwierdził; jeszcze raz machnął różdżką i otoczył nas krąg
ciepłego powietrza odpychającego lodowate krople. — Myślisz o
ucieczce?
Wyciągnęłam ku niemu papierośnicę, żeby się poczęstował.
— Nie — odparłam po dłuższej chwili. — Raczej
wyjść na kilka godzin.
— Niedawno byłaś u Sapphire…
— Wiem — przerwałam
mu łagodnie, zanim się rozkręcił. — I wiem, że Czarny Pan mnie nie
wypuści. Nie przejmuj się, tak tylko myślałam, że fajnie byłoby się stąd na
moment urwać…
Przytuliłam się do jego
ramienia, ale nie zrobiło mi się ani trochę cieplej. Dopiero w momencie, kiedy
Barty to powiedział, zdałam sobie sprawę, że faktycznie nie odczułam
dyskomfortu związanego ani z deszczem, ani z upiornym wiatrem. Przez moment
paliliśmy razem w milczeniu, patrząc niewidzącym wzrokiem na dachy kamienic
przed nami. Nie musiałam unikać Croucha; od kiedy Voldemort zaczął mnie
szkolić, wiedliśmy z Bartym oddzielne życia, on zajęty swoimi eksperymentami i
byciem prawą ręką Czarnego Pana, a na walką o przetrwanie nad pergaminami i
grymuarami. Obawiałam się, że jeśli tylko zobaczę Croucha, natychmiast poczuję
przymus wyznania całej prawdy o Fawkesie i liście, ale nic takiego się nie
stało. Wręcz przeciwnie. Coś w środku podpowiadało mi, że Barty był ostatnią
osobą, której chciałabym o wszystkim powiedzieć. Jego rozczarowane spojrzenie
zabiłoby ostatnią cząstkę śmierciożercy, którą nosiłam w duszy. Lub w tym, co z
niej zostało.
— Tam nie jest tak,
jak ci się wydaje — mruknął w końcu i cisnął niedopałek do
rynny. — Jest inaczej, niż kiedy trwała wojna. Ale nie ma wolności.
Wciąż jest strach, ale wszyscy naokoło udają, że nic się nie stało i służby na
każdym kroku to ludzie roznoszący ulotki. Szybko byś się znudziła.
— Wręcz
przeciwnie! — zaoponowałam i roześmiałam się. — W każdej
kawiarni byłabym atrakcją, nie miałabym sekundy spokoju. Na zewnątrz jestem
warta pięćset galeonów, a tutaj… no, sam widzisz, pewnie ze dwa sykle.
Objął mnie mocno, pokrzepiająco, ale w głosie nie miał już tej samej
pewności, co wcześniej.
— Czujesz się niepotrzebna, bo nie robisz niczego na
zewnątrz — powiedział, nie patrząc mi w oczy. — Ale Czarny
Pan cię szkoli, to ważne. Nie robiłby tego bez powodu. Musisz mu zaufać.
Jeszcze raz parsknęłam pod nosem; miałam ochotę pokręcić głową i
głośno się z nim nie zgodzić, ale odpuściłam. Udowodnienie mu, że się mylił,
było niepotrzebne. Przecież oboje wiedzieliśmy, że nikt mnie tu nie
potrzebował. Liczyło się tylko to, co miałam w środku, a co Voldemort mógł
wyciągnąć dla siebie. Teraz widziałam to wyraźnie na horyzoncie mojego życia w
tym domu. Jeszcze mocniej przywarłam do boku Barty’ego — przez gruby
materiał szaty poczułam, jak zadrżał nieznacznie pod wpływem mojego
przemoczonego swetra. Mnie również było zimno. Ze strachu.
*
Czarny Pan pojawił się
dopiero we środę o świcie, przynajmniej tak wywnioskowałam po wiadomości przyniesionej
przez przerażonego i zdyszanego skrzata domowego, który wpadł do mojej sypialni
z kawą i garścią płomyków na wyciągniętej dłoni. Miałam bezzwłocznie stawić się w gabinecie ze wszystkim, co udało mi się
przerobić i zanotować przez ostatnie cztery dni. Voldemort nie przyjmował mnie
już w sali tronowej na dole, choć wiedziałam, że bez przerwy — o
różnych porach dnia i nocy — przewijali się przez nią śmierciożercy i
ludzie, których torturował. Nigdy o tym nie wspominał, a ja nie pytałam. A
teraz, kiedy na moim sumieniu ciążył zatajony list od Dumbledore’a, tym
bardziej nie chciałam o niczym wiedzieć.
Gdy Czarny Pan łaskawie
zaprosił mnie do środka, na jego ekstrawaganckim zegarze nad kominkiem akurat
wybiła piąta. Nieludzka pora, ale Voldemort wyglądał na niewzruszonego; krzątał
się po gabinecie, wymachując różdżką, a papiery i książki latały z szuflady do
szuflady, szafki trzaskały, a wszystko to przy akompaniamencie łopotu falującej
peleryny. Spodziewałam się, że przygotowywał się do przeprowadzenia kolejnego
kilkugodzinnego wykładu, ale nie — tym razem to ja miałam mówić.
Ciężko było mi coś wykrzesać bez względu na porę, o której by mnie wezwał, ale
przecież nie mogłam powiedzieć, że przez ostatnie cztery dni byłam zajęta
trzęsieniem się nad listem od jego śmiertelnego wroga. Unikałam patrzenia w
świdrujące, czerwone oczy, choć wiedziałam, że nie mogły przewiercić się do
moich wspomnień. Czułam w żołądku niesłabnący uścisk, a z tyłu głowy wciąż
dudniło poszeptywanie — nie
jestem lojalna, nie jestem lojalna.
Tymczasem Voldemort gderał.
— Nie wiem, czym
jesteś taka zmęczona. — Nie
był zachwycony, widząc mój żałosny postęp. — Miałaś do zrobienia
jedną rzecz: opanować zadany materiał. Pewnie się ucieszysz, bo dzisiejsze popołudnie
też ci wypadnie. Dzisiaj na kolacji mam wszystkim coś do przekazania i
oczekuję, że uprzyjemnisz nam ten uroczy wieczór.
Gapiłam się w miejsce
nad jego lewym uchem i poważnie się zastanawiałam, czy istniał jakikolwiek sens
mojej dalszej nauki. Za chwilę pojawi się Fawkes, patrząc oczekująco z oparcia
krzesła. Sama próbowałam się oszukiwać — od samego początku
planowałam zataić list przed Czarnym Panem. Choć miałabym zignorować
Dumbledore’a lub odpowiedzieć na jego wiadomość, chciałam to zrobić sama. Czułam,
że jakkolwiek bym nie zdecydowała, to wyjdzie na jaw. To było bardziej niż
pewne. I mimo podejrzeń, że po drugiej stronie zamiast Dumbledore’a zastanę
oddział aurorów w gotowości, musiałam się upewnić. Coś zrobić. Cokolwiek, byle
przełamać ten marazm. A Voldemort pierdolił o wyższości zaklęć konwencjonalnych
nad niekonwencjonalnymi. Naprawdę chciałam go widzieć w jak najgorszych
barwach, bo chociaż pragnienie postanowienia po swojemu było silniejsze niż
wszystko inne, nie mogłam pozbyć się wyrzutów sumienia. Trawiło mnie wrażenie,
że tym razem naprawdę go zdradzałam. Złośliwie i z premedytacją. A to, że dziś
zachowywał się mniej zjadliwie, tylko wzmagało to uczucie.
Jego gabinet opuściłam niecałe półtorej godziny później, ale znużona
jak po dziesięć razy dłuższym wykładzie. Planowałam wrócić do sypialni, by
zdrzemnąć się jeszcze chwilkę i dopiero wtedy usiąść nad jakąś piosenką, lecz
Kryszna miał wobec tego poranka inne plany. W pokoju zastałam pieczołowicie
pościelone łóżko i poplamioną kopertę na biurku. Coś w żołądku wywinęło mi się
boleśnie, ale sekundę później zdałam sobie sprawę z tacy, na której leżał
list — Fawkes raczej nie przekazałby wiadomości Nottowi, a on dalej
skrzatom. Niemniej jednak wciąż nieznacznie drżałam, gdy bezgłośnie przywoływałam
list i otwierałam kopertę. Na wierzchu nie było niczego, ani adresu, ani
nazwiska, ani nawet rozmazanego kleks, a sowa musiała dopiero przylecieć z
wiadomością, bo pergamin nasiąknął wodą i nie zdążył jeszcze wyschnąć.
Rozerwałam go i prawie w tej samej chwili upuściłam na podłogę. Serce waliło mi
w piersi jak szalone.
Niedbałe, zamaszyste pismo Syriusza zuchwale
wyzierało z koperty.
Spodziewałam się listu od każdego. Od Jacquesa, Armanda, Sapphire,
może od Dracona… absurdalnie od Harry’ego Pottera. Nawet gdzieś po cichu
liczyłam, że tata postanowi w końcu odpowiedzieć. Ale nie Syriusz. Jego spodziewałam
się już nigdy nie ujrzeć, nie usłyszeć, nie przeczytać i wszystko inne nie, które wiązało się z kontaktem.
Jeżeli istniała na świecie osoba, którą naprawdę śmiertelnie zawiodłam, był nią
właśnie Black. Kiedy o tym myślałam, niemal fizycznie współodczuwałam ból
łamanego serca, a teraz miałam się z tym skonfrontować. Po długiej, bardzo
długiej chwili wpatrywania się w naddartą kopertę nareszcie zdecydowałam się po
nią sięgnąć. O dziwo nie wypaliła mi dziury w dłoni. Odłożyłam ją z powrotem na
blat i wycofałam się. Książki, później jakiś stary kawałek, makijaż, może
magiczne iluminacje… Jakby nic się nie stało. Jakby list od Syriusza w ogóle
nie miał miejsca. Nie byłam pewna, co na co ostatecznie się zdecyduję, ale na
pewno wiedziałam, że nie chciałam przeżywać kolejnych wyrzutów sumienia. Grałam
i przewracałam kartki bez większego przekonania, bo myśli wciąż i nadal wracały
do zamokniętej koperty, tak, że modliłam się, by nareszcie wybiła dwudziesta.
Voldemort się nie mylił — pomimo tej całej farsy występowanie w tym
nadętym burdelu na kółkach sprawiało mi pewną satysfakcję. To była pierwsza i
jedyna rozrywka, której miałam dostąpić, od kiedy uciekłam z domu.
Zanim skrzaty przyszły pomóc mi w ubieraniu się, ja krążyłam już po
pokoju gotowa do wyjścia. Nie mogłam się uczyć ani bezczynnie czekać na
kolację, kiedy list nie odwracał ode mnie wzroku. Wyglądał niewinnie obok
flakonu z piwoniami, pomarszczony i niepozorny, ale jego widok sprawiał, że na
niczym nie potrafiłam się skupić. Użyłam zaklęcia zwodzącego, aby ukryć bruzdy,
których makijaż nie zdołał przykryć, włożyłam piękną szatę wyjściową z czarnej
koronki, uczesałam włosy, przysiadłam na brzegu łóżka i czekałam. Skurcz, który
ścisnął wnętrzności, uparcie nie puszczał — byłam zestresowana jak
żółtodziób, pociły mi się ręce, na dłoniach pojawiła się fioletowo-sina
szachownica żyłek. Nie dałam rady tak sterczeć. Zerwałam się na równe nogi i
zaczęłam spacerować od ściany do ściany, omijając biurko szerokim łukiem.
Musiałam się czymś zająć, ale Syriusz bez przerwy łypał z rozdartej koperty;
nie byłam w stanie sobie przypomnieć, kiedy tak naprawdę się zrelaksowałam.
Podczas wojny strach o rodziców, później bitwa i strach o… o wszystkich. A po
bitwie znów strach. O siebie, o mamę, o Czarnego Pana, o Sapphire… Strach,
strach, strach. Już nawet o nic konkretnego, strach tak po prostu. Żyłam w
ciągłym lęku i obawiałam się, że kiedy nareszcie nadejdzie moment, że to
wszystko się skończy, nie będę potrafiła bez niego funkcjonować. Na każdym
kroku wypatrywałam czegoś, co mogłoby dołożyć kolejną cegiełkę do budowy tego
hegemona. Za chwilę, o, już za pół godziny miałam wkroczyć prosto w kłębowisko
żmij, trzymać się prosto i udawać, że wciąż ktoś się tu ze mną liczył. Że nadal
cokolwiek znaczyłam. Przecież dostanę mikrofon i krzesło tuż obok naszego pana.
Mimo że ósma już dawno wybiła, ja odprawiłam skrzata domowego i wciąż
niecierpliwie kręciłam się po sypialni. Słyszałam, jak na dole w sali krzątali
się ludzie. Na korytarzach i w holu dźwięczało jak w ulu — wcześniej
hałasowała służba, teraz śmierciożercy. Ale ja nie ruszyłam się z miejsca.
Spóźnienie się i zmuszenie wszystkich, by na mnie czekali, było jedynym
sposobem, by im pokazać, że nie byłam podnóżkiem ani zwierzątkiem, które Czarny
Pan trzymał dla rozrywki. Choć moją sypialnię i salę dzieliło piętro i kilka
grubych ścian, czułam narastające zniecierpliwienie. Cierpkie i lodowate.
Dopiero w momencie, gdy zegar wybił dwudziestą trzydzieści, powoli i dokładnie
zamknęłam za sobą drzwi i ruszyłam ku schodom. Do auli wślizgnęłam się bocznym
wejściem; smród frustracji uderzył mnie w twarz, kiedy tylko znalazłam się w
alkierzu, a szmer small talku stawał się coraz bardziej napięty i to sprawiło,
że uścisk w żołądku zelżał i nareszcie mogłam odetchnąć. Skinęłam różdżką zza
kotary i scenę zalało światło. Gwar po drugiej stronie sali natychmiast zamarł.
Wkroczyłam na podest uskrzydlona, z podniesioną głową i mocno bijącym
sercem — muzyka rozbrzmiała łagodnie, a ja znów żyłam, byłam w swoim
żywiole. Ostre światło oślepiało tak, że widziałam wyłącznie czarne kontury
głów i ramion otoczonych niebieskawą poświatą. Uniosłam się jakiś metr nad
podłogą, a spadające płatki śniegu zaczęły tańczyć, powoli formując okrąg.
— *You, you know how to get me so low, my
heart had a crash when we spoke, I can't fix what you broke. And I always was, always
was one for crying, I always was one for tears. The sun's getting cold, it's
snowing, looks like an early winter for us, an early winter, oh, I need you to
turn me over. It's sad, the map of the world is on you, the moon gravitates
around you, the seasons escape you. No, I never was, I never was one for lying.
You lied to me all these years. The sun's getting cold, it's snowing, looks
like an early winter for us, looks like an early winter for us, an early
winter, oh I need you to turn me over. Why, why do you act so stupid? Why, you
know that I'm always right. It Looks like an early winter for us. It hurts and
I can't remember sunlight… An early winter for us, the leaves are changing
colors for us. And it gets too much yeah it gets so much, starting over and
over and over again, and it gets too much yeah it gets so much, starting over
and over and over again…
Wirujące kryształki opadły razem ze mną na ziemię, lekko i
nieśpiesznie, ale zanim dotknęły podłogi, znikały, nie pozostawiając po sobie
żadnych plam. Ot, prosta iluzja, nic wielkiego, a wystarczyło, bym zasłużyła na
brawa. Mimo wszystko w momencie, gdy schodziłam ze sceny i pogasły wszystkie
wyczarowane przeze mnie światła, poczułam się przytłoczona tym wszystkim. Ujrzałam
ich wszystkich — pięknie wyszykowanych, bez przebrań, ale za to z
maskami fałszywych uśmiechach na twarzach, ze złotymi sygnetami na palcach,
kobiety w migoczących koliach, żeby tylko się pokazać. A i tak wszyscy naokoło
wiedzieli, że nikt tu niczego nie miał. Wszystko należało do Czarnego Pana,
nawet te wykwintne, snobistyczne wyjściowe szaty. Tylko on niczego nie udawał i
to wzbudziło w moim sercu niechcianą sympatię. Skinął lekko głową w stronę
pustego krzesła po jego lewej stronie; zaraz obok siedział wystraszony
Spirydion z czarną tiarą na głowie, a po prawicy Barty — bardzo
niewyspany i niedokładnie ogolony, oklaskiwał mnie uprzejmie do samego końca,
dopóki ostatnie brawa nie ucichły. Bez słowa spoczęłam na swoim miejscu i
prawie natychmiast na scenę wbiegło stadko skrzatów domowych, a cicha,
przyjemna muzyka rozbrzmiała z ich miniaturowych. Na stole — sposobem
niechybnie podpatrzonym w Hogwarcie — pojawiły się przystawki. Atmosfera
w auli jeszcze bardziej się rozluźniła.
— Imponujące. — Łagodny, melodyjny głos idealnie wybijał
się na tle beztroskiego, męskiego gwaru. — Jesteś w formie.
Poczułam pod stołem delikatne muśnięcie na wierzchu prawej dłoni i w
tej samej chwili całym moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Innym razem byłby on
przyjemny, ale nie teraz. Coś w żołądku nieprzyjemnie mi się przewróciło;
spodziewałam się nagany, bym spokojnie mogła budować wolny od wyrzutów sumienia
obraz Voldemorta niegodziwego i przykrego, a dostałam pochwałę. Kolejna szpilka
wbijana prosto w serce.
— Dziękuję — odpowiedziałam lakonicznie i zajęłam się
swoją przystawką.
Czarny Pan okazał się dzisiaj wyjątkowo rozmowny.
— Nie pytasz, dlaczego śmierciożercy się nie
przebrali — ciągnął.
— Nie obchodzi mnie to — odparłam. Rozciapałam
kawałeczki awokado na całym talerzu.
Siedzący obok Spirydion także nie wyglądał na zainteresowanego
jedzeniem, za to zdawał się słuchać z uwagą każdego słowa Voldemorta. W
odróżnieniu od reszty — strzępki rozmów śmierciożerców docierały do
mnie z każdego miejsca przy stole. Śmiechy, żarciki, dogadywanie, anegdotki…
Bawili się doskonale, ignorując, że pan nie zaprosił ich tutaj dla rozrywki.
Wykwintna kolacja, występy artystyczne i przyjemna muzyka do
kotleta — nic innego niż ładne opakowanie parszywej zawartości,
której nie miałam ochoty doświadczyć.
Choć może powinnam.
Wazy i półmiski jak na pstryknięcie palca wypełniły się aromatycznymi
sosami, zupami i kilkoma mięsnymi potrawami do wyboru. Z kwaśną miną sięgnęłam
po krem z dyni.
— A to coś nowego — mruknął Czarny Pan. — Przestań
się dąsać i korzystaj z wieczora, bo jutro znów widzimy się o piątej.
Uściśliwszy: o piątej rano.
Wiedziałem, że się ucieszysz.
Nagle się ożywiłam.
— Chciałabym, żebyś coś mi wyjaśnił — podjęłam i
odwróciłam się, by na niego spojrzeć. — Ciągle znikasz, dajesz mi
odczuć, że jesteś zapracowany, a katujesz mnie codziennie po kilka godzin,
wynajdujesz książki… po co? To nie może poczekać? Dlaczego teraz, skoro nadal
nie widzisz skutków?
Żuł przez dłuższą chwilę kawałek steku, obserwując ze znudzeniem
skrzata uderzającego w klawiaturę pomniejszonego fortepianu; tym razem to
Voldemort się spiął. Ukroił jeszcze odrobinę mięsa, odczuwalnie przeciągając
swoją odpowiedź.
— Uważam to za istotne — odparł w końcu; jego cichy
głos niemal utonął w morzu radosnej wrzawy. — To nie jest miejsce na
tę rozmowę. Pomówimy o tym po wszystkim. Albo najlepiej jutro. Zaglądałaś już
do Réfléchir le reflet?
Owszem, zaglądałam. Choć doceniłam, że sprowadził dla mnie książkę po
francusku, nie kwapiłam się do rozmowy na jej temat. Nie chciałam go takiego.
Inteligentnego, przenikliwego, taktownego… Bardzo chciałam, by sprowadził tu na
tortury jakąś szlamę i podjudzał podpitych śmierciożerców do zabawy. Dokładnie
tak, jak wszyscy wyobrażali sobie wieczory w jego domu. Cierpiałam, prowadząc z
nim kulturalną dyskusję o tym, czy podobało mi się to, co przeczytałam. I nie
mogłam oprzeć się wrażeniu, że robił to celowo, jakby wiedział o liście, całej
sprawie z Dumbledore’em i o tym, że wciąż się wahałam. Momentami łzy dławiły
mnie w gardle i nie chciałam wierzyć, że tego nie słyszał. Kolacja ciągnęła się
boleśnie długo, na stole pojawiały się co chwila nowe potrawy, śmierciożercy
stawali się coraz bardziej pijani, a ja miałam ochotę uciec. Chcąc nie chcąc
musiałam wysłuchiwać strzępków rozmów i strumienia myśli płynącego z obu stron
stołu; słysząc o fałszowaniu złota, szantażach i setkach innych machlojek,
czułam się jak szpieg. Dlatego nie wytrzymałam, gdy nadszedł koniec zabaw,
wszystkie stoły poznikały, a Voldemort wyszedł na środek, żeby przemówić do
zebranych. Zrobiło się małe zamieszanie, bo każdy chciał stać jak
najbliżej — wtedy wymknęłam się z sali, choć dobrze wiedziałam, że
Czarny Pan to zauważył. Nie mogłam tego słuchać. Cała napięta wróciłam do
swojego pokoju i dopiero w momencie zamknięcia drzwi mogłam się rozluźnić. Z
progu zaatakowały mnie jakieś nowe zapachy, których źródło wykryłam niemal
natychmiast — w tym samym miejscu, w którym odkryłam list od
Syriusza, leżała nowa koperta. Również przemoczona i pognieciona, ale tym razem
opisana. Na wierzchu moje dane, a na odwrocie dane Victora. Najpierw Black,
teraz on… To nie mógł być przypadek. Przez ułamek sekundy miałam ochotę porwać
kopertę i wrzucić ją do szuflady, tam, gdzie przed wyjściem ukryłam wiadomość
od Syriusza, ale zatrzymałam się wpół drogi do komody. Przecież to był Vipi.
Mój Vipi. On nigdy nie oceniał moich wyborów, zawsze był ze mną. Bez względu na
wszystko. Widział mnie ponad kłami, dormitorium w lochach, nawet ponad Mrocznym
Znakiem i szatą śmierciożercy. Nie musiałam bać się tego, co znajdę w kopercie,
bo mimo wszystko on pozostanie moim ukochanym bratem. Moim Vipim.
W kopercie była tylko jedna kartka, pofałdowana od wilgoci i zapisana
zaledwie do połowy. Atrament rozmył się w niektórych miejscach, ale nadal
mogłam rozczytać:
Nie wiem, czego oczekiwałaś po liście,
który wysłałaś, ale jeśli NIE oczekiwałaś odpowiedzi od rodziców, to dobrze, bo
w najbliższym czasie pewnie nic nie napiszą. Ich ból jest zbyt wielki, żeby
mogli o tobie rozmawiać. Każdy znosi to na swój sposób. Powiedziałaś swoje i
natychmiast uciekłaś, nie obchodziło cię, co ja mam do powiedzenia, a mnie też
się to należało. Mam już dość zastanawiania się, czy za kilka tygodni wrócisz,
posiedzisz miesiąc i znów coś ci się odwidzi, jestem tym zmęczony. Zawsze byłem
po twojej stronie, nawet wtedy, kiedy nikt nie chciał mieć z tobą nic
wspólnego. Nigdy nie oczekiwałem, że będziesz neutralna albo staniesz się
fanatyczką Zakonu Feniksa, ale do cholery! Zdecyduj się, czego chcesz. Możesz
sobie być po stronie Zakonu czy śmierciożerców albo nie bądź po żadnej, tylko
wybierz coś i przestań ranić mamę. Przecież wiesz, że cokolwiek byś nie wybrała,
zawsze będziemy rodziną. Chyba jesteśmy za młodzi na czasy, które nastały, ale
za późno, mleko się rozlało. Wszyscy wiedzą, że ukrywasz się ze śmierciożercami
i może będzie lepiej, żebyś z nimi została. Skoro ciągle do nich uciekasz, to
znaczy, że nigdy do końca nie będziesz po drugiej stronie. Chciałbym tylko
jednego. Żeby kiedyś wszystko tak się ułożyło, że znów będziemy mogli wspólnie
powędkować i robić te wszystkie rzeczy, które robiliśmy, zanim zaczęła się
wojna.
Rodzice też chcieliby cię zobaczyć. Ale
nie teraz. Musimy dać sobie wszyscy trochę czasu i może wszystko samo się
ułoży.
Vipi
Zalały mnie mieszanina
emocji, których nie potrafiłam rozróżnić i ostatecznie udźwignąć. Czytałam ten
list w kółko i tylko dokładałam sobie łez — radość i ogromna
nadzieja, bo rodzina ostatecznie mnie nie skreśliła, wyrzuty sumienia przez to,
jaka byłam i jacy byli oni, cierpienie i ból, jakby słowa z listu pod postacią
noży kroiły moje serce na kawałki, a przecież właśnie na to zasługiwałam,
raniąc matkę i ojca. Nawet nie zauważyłam, kiedy drzwi do pokoju się uchyliły,
a do środka wślizgnął się Spirydion.
— Co się stało, że tak szybko uciekłaś? — zapytał z
progu i stanął jak wryty. — Ty płaczesz?
Łzy stanęły mi w gardle, tak, że nie mogłam wydusić słowa, więc tylko
machnęłam listem i odwróciłam się od brata. Nie chciałam, żeby zastał mnie
roztrzęsioną i zapłakaną; nie spodziewałam się, że ktokolwiek — o ile
zauważył moje zniknięcie — będzie miał jaja, żeby wyjść w trakcie
przemówienia Lorda Voldemorta. Spirydion zamknął drzwi i ostrożnie przysunął
się do łóżka.
— Od Victora — wykrztusiłam w końcu.
Podałam mu kartkę i natychmiast wyczarowałam sobie chusteczkę, żeby
wydmuchać nos.
— Przynajmniej odpisał… może nie będzie aż tak
źle… — mruknął, choć jego głos nie brzmiał zbyt pokrzepiająco.
— To było następstwo mojego wyboru. Liczyłam się z
tym — odparłam i parsknęłam ponurym śmiechem. — Przecież
się nie spodziewałam, że mój powrót tutaj zostanie niezauważony, a Voldemort
będzie puszczał mnie co niedziela na rodzinny obiadek do Oreżnowa. W każdym
przypadku musiałabym z czegoś zrezygnować.
Spirydion oddał mi list. Milczeliśmy przez chwilę, oboje miętosząc coś
w rękach — ja chusteczkę, a on rąbek pościeli. Wiedziałam, że to
przez podły nastrój, ale czułam, że lepiej byłoby dla Spirydiona, gdyby wyjechał
z rodzicami i zaczął nowe życie. Pod nowym nazwiskiem, w nowym mieście, z
nowymi kolegami… z daleka od toksycznych relacji w tym domu. Dla mnie było już
za późno, teraz byłam już stuprocentowo pewna, że cokolwiek się nie stanie,
zawsze tu wrócę. A on miał jeszcze czystą głowę, niezatrutą jedyną objawioną
prawdą głoszoną przez Czarnego Pana.
— Żałujesz, że musiałaś z tego zrezygnować? — zapytał
nagle.
— A ty?
Znów zapanowała między nami chwila ciszy. Przez twarz brata przemknęła
siatka cieni — od zadumy, nostalgii, przez smutek, aż do zacięcia,
kiedy odpowiedział:
— Starzy nie odpisali póki co na żaden mój list, sowy z nimi
wracają. Tylko raz dostałem od matki wiadomość, w której błagała, żebym wrócił,
ale… nie żałuję. Miałem dość życia jak mugol, krzywych spojrzeń, kiedy
wyciągałem różdżkę. Tyle razy mi obiecywali, że to się zmieni, że będziemy żyć
jak normalni czarodzieje, ale zawsze coś w tym przeszkadzało, a to za wcześnie,
a to wojna, a to po wojnie… oni nawet mieli gdzieś Hogwart. Nie, że spodziewałbym
się jakiejś nagrody, ale kiedy im powiedziałem, że mam na roku najwyższą
średnią, ojciec nawet nie odłożył gazety, nawet nie mruknął… Nie żałuję.
Żałowałbym, gdybym został i tam z nimi gnił.
Zamilkł, dysząc nieznacznie. Jego blade policzki powlekły się
delikatnym rumieńcem, a oczy lekko mu się zaszkliły, gdy wbił wzrok w
zaciśnięte dłonie; palcami wciąż intensywnie tłamsił pościel. Spirydion
wyrzucił na zewnątrz całą frustrację i niesprawiedliwość, którą gniótł w sobie
od miesięcy, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że sam próbował przekonać
siebie do tego, że nigdy nie żałował podjętej decyzji. Że nigdy nie zatęsknił
za mamą, za absurdalnymi zakazami ojca. Bo żałować oznaczy być słabym.
Poczułam łzy zbierające się pod powiekami.
— A ja czasem tak — odparłam wilgotnym
głosem. — Teraz bardzo żałuję.
Uśmiechnęłam się do brata na tyle pocieszająco, na ile pozwolił mi na
to żal ściskający za gardło.
— Nie przejmuj się — dodałam i szturchnęłam go lekko
ramieniem. — Od początku wiedziałam, że nie będzie łatwo.
*
Odliczałam dni do tego,
którego miał pojawić się Fawkes. Teraz już byłam tego
pewna — czekałam na ten moment. Nie robiłam nic innego poza czytaniem
i bezcelowym błąkaniem się po opustoszałych korytarzach; pod koniec uroczystej
kolacji większość śmierciożerców znów gdzieś wymiotło i tak już zostało. Znów
mogłam się cieszyć niemal idealną ciszą, chyba że akurat postanawiałam ściąć
się z Czarnym Panem o kolejną głupotę. Nasze ćwiczenia okazały się jeszcze
większą torturą niż do tej pory. Nie byłam w stanie znieść, że przestawał
traktować mnie jak intruza. Nie potrafiłam tolerować myśli, że tym razem to ja
postępowałam niewłaściwie, więc zaczynałam mówić po francusku, wpadał wtedy w
furię, a ja nareszcie mogłam poczuć się bezpiecznie. O ironio — gdy
przeklinał i odgrażał się, że mnie uderzy. Mimo tego i tak nie byłam w pełni
usatysfakcjonowana, bo nigdy tego nie zrobił. Chciałam, żeby to jak najszybciej
się skończyło.
Zaczęłam obsesyjnie
podglądać Spirydiona. Okazało się to zaskakująco łatwe, kiedy wieczorami
przesiadywał z Lucjuszem w bibliotece, zakuwał teorię z podręcznika do
transmutacji i nudził się nad numerologią. Bez problemu wdrapywałam się na
szczyt ogromnego regału w dziale historycznym i mogłam leżeć tam godzinami,
wodząc wzrokiem po siatce mikropęknięć w plafonie. Przysłuchiwanie się ich
dyskusjom, temu, jak Spirydion gorliwie zgłębiał tematy, które go nie interesowały, sprawiało, że
zalewała mnie fala nostalgii. Choć wyglądaliśmy tak podobnie, byliśmy od siebie
ekstremalnie różni. Nigdy nie lubiłam się uczyć, wolałam miliony innych zajęć,
byle tylko nie siadać do książki, zapamiętywałam wyłącznie te informacje, które
mnie interesowały, a on pochłaniał każdą wiedzę, bez względu na to, czy go
fascynowała, czy zanudzała na śmierć. Był chorobliwie ambitny, w szkole nigdy
nie zwróciłam na to uwagi. A teraz wylądował z nauczycielem w postaci Lucjusza
Malfoya, odcięty od świata i możliwości osiągnięcia czegokolwiek wartościowego.
Od czasu do czasu zerkałam na niego z góry i zastanawiałam się, czy uda mi się
do niego wrócić. Bo jeśli miałabym znaleźć sobie powód, by po powrocie od
Dumbledore’a tutaj pozostać, to właśnie on. Wiedziałam, że jeżeli bym zniknęła,
Spirydion pozostałby całkiem sam w gnieździe pełnym żmij. Albo tak mi się tylko
wydawało?
Siódmego dnia zerwałam
się bardzo wcześnie. Już wszystko obmyśliłam. Poprosiłam Voldemorta o kilka
godzin dla nadrobienia lektur, a on okazał się tak wspaniałomyślny, że pozwolił
mi zjawić się u siebie dopiero następnego wieczora. Naprawdę próbowałam czytać,
ale byłam tak podenerwowana, że nie mogłam się skupić. Krążyłam spięta po
pokoju, co jakiś czas sięgałam po jakąś książkę i odrzucałam ją dwie strony
później, nie mając zielonego pojęcia, co przeczytałam. Bez przerwy paliłam, aż
w sypialni zrobiło się siwo. Mijały godziny i nic się nie działo. Około
czternastej bez słowa przyjęłam skrzata z obiadem, ale zdołałam tylko trochę
pogrzebać bez apetytu w talerzu. Pod wieczór zrobiło mi się niedobrze od
wypalonych papierosów, lecz Fawkesa wciąż nie było. Trema zmieniła się w
niepokój — a co, jeśli listu nie napisał Dumbledore i to wszystko
okaże się fortelem Voldemorta?
Zrobiło mi się zimno na samą myśl…
Przemieliłam chyba każdy możliwy scenariusz, ale tego nie wzięłam pod
uwagę. Byłam tak pewna tego, co zobaczyłam i przeczytałam… Nie przyszło mi do
głowy, że ktoś mógłby podszyć się pod byłego dyrektora i sprawdzić w ten sposób
moją lojalność. Tak naprawdę nigdy nie spędziłam w jego gabinecie aż tyle
czasu, by przyjrzeć się Fawkesowi. A tamten ptak mógł być po prostu zwykłym
feniksem, żeby wszystko wyglądało wiarygodnie. I nagle mnie olśniło. Ta zmiana
w zachowaniu Czarnego Pana, żadnych problemów, gdy poprosiłam o jeden dzień
wolnego…
W panice rzuciłam się do sekretarzyka, zdjęłam wszystkie ochronne
zaklęcia i wygrzebałam spomiędzy bibelotów i starych kopert list sprzed
tygodnia. Nie znalazłam niczego, co zawierałoby próbkę pisma Dumbledore’a, ale
jeżeli wiadomość była podrobiona, ktoś — w domyśle Lord
Voldemort — zrobił to doskonale. I jeszcze ta wzmianka o herbacie z
imbirem… Czy dyrektor zaprzątałby sobie głowę takimi detalami, gdyby chodziło o
jakąś istotną sprawę? Nie, to wyglądało aż za bardzo dumbledorowato.
Na to się nie przygotowałam, mogłam co najwyżej przebrać się w szatę
śmierciożercy — chociaż w ten sposób mogłam pokazać Czarnemu Panu, że
wszystkiego się domyśliłam. Początkowo miałam ochotę natychmiast pobiec na górę
i powiedzieć, że przejrzałam jego plany, ale ochłonęłam i wróciłam do krążenia
po pokoju. Nie miałam pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji. Mleko się
rozlało — powiedziałam Voldemortowi, że potrzebowałam przerwy.
Jedyne, co mogłam w tej sytuacji zrobić, to przebrać się w szatę śmierciożercy
i pójść za ciosem. Tylko gdzie przeniesie mnie feniks? Gdzieś poza dom czy
prosto do lochów? I kogo zastanę na miejscu? Wszystkich śmierciożerców i
uśmiechniętego wuja na czele? W żołądku coś przewróciło mi się nieprzyjemnie.
Może dlatego tak wszystkich wymiotło, może przygotowywali jakieś miejsce
tortur… albo… albo dogadali się z nowym rządem i w zamian za jakieś ulgi miałam
zostać oddana w ich ręce?
Nie, za daleko wybiegłam z czarnowidztwem. Zaczynałam panikować.
Dumbledore nigdy nie ułożyłby się z Voldemortem. A Voldemort z Dumbledore’em.
To nie mogło być niczym więcej jak testem mojej lojalności. W zamian za
Przysięgę Wieczystą. Czy wampiry mogą umrzeć, jeśli ją złamią?
Wiedziałam jedno. Jeżeli faktycznie Czarny Pan miał zamiar podszyć się
pod dyrektora, to Barty był osobą, która pomogłaby mu w realizacji tej szopki.
Nie wyobrażałam sobie Voldemorta biegającego po kraju w poszukiwaniu kogoś, kto
użyczyłby swojego feniksa. Ani Voldemorta ślęczącego po nocach nad fałszywym
listem między górami kulek z pogniecionego pergaminu. Wystrzeliłam z sypialni
jak z procy, kierując się prosto do przeciwległego skrzydła. Na korytarzu
panowała grobowa cisza. Niedawno wybiła dwudziesta pierwsza i skrzaty wciąż
krzątały się po domu, ale lampy przymocowane do ścian
wygaszono — tliła się zaledwie co piąta. Do komnat Croucha dotarłam
niemal bezszelestnie. Przy głównym wejściu nie napotkałam żadnej przeszkody,
dopiero drzwi prowadzące do gabinetu stawiły opór. Automatycznie przytknęłam
różdżkę do zamka. Kliknęło.
W gabinecie przeżyłam delikatny wstrząs — trzeźwy, mocny
wzrok kobiety i mężczyzny leżących na łóżkach polowych przeszył mnie, kiedy
tylko przekroczyłam próg. W pokoju płonęła tylko jedna latarenka zdobiąca
gablotkę za plecami Barty’ego, a sam Crouch spał z głową złożoną na uprzątniętym
blacie; jego głęboki, miarowy oddech i tykanie zegara na tle nienaturalnie
głuchej ciszy domu brzmiały niepokojąco donośnie. Obeszłam biurko i usiadłam na
jego rogu, jak zwykłam robić, gdy przyjeżdżałam tutaj na wakacje. Bartemiusz
nawet się nie poruszył. Czy spałby tak spokojnie, gdyby Voldemort zaplanował
oddać mnie w ręce aurorów? A może po prostu o niczym nie wiedział? Wyciągnęłam
rękę i odgarnęłam palcami włosy, które opadły mu na twarz. W chybotliwym
świetle lampki wyglądał znacznie starzej, kilkudniowy, rzadki zarost rzucał na
podbródek i policzki długie cienie, a zmarszczki na czole mocno się pogłębiły. Przez
własną lojalność dźwigał na barkach całe złamane przez śmierciożerców zaufanie
Czarnego Pana. Na idealnie uporządkowanym blacie leżał odetkany kałamarz, pióro
z wyschniętą końcówką i otwarty skórzany dziennik. Zawahałam się, ale
ostatecznie i tak po niego sięgnęłam. Przekartkowałam go z mieszanymi
uczuciami; każda strona wypełniona w całości równym, ładnym pismem, ani jednego
kleksa i cała masa dokładnych, skrzętnie opisanych rysunków. Crouch porównywał
wszystko. Wielkość i ruchy źrenic, reakcja na różne bodźce i zaklęcia,
monitorował masę ciała… Wyglądało na to, że musiał siedzieć i obserwować ich
godzinami, ważyć, notować obserwacje podczas zmiany diety… Zapisywał nawet
zmiany w cyklu i miesięczne krwawienia czarownicy. Poczułam, że czytałam coś
bardzo intymnego, ale nie mogłam przestać. Zmuszanie do nauki, głodówki wraz z
nieregularnymi drobnymi nagrodami i żadnej stałej pory snu… On odtwarzał to, co
sam przeżył. Zsunęłam się z blatu i odłożyłam dziennik na miejsce; dreszcz
przerażenia przeszedł mnie po plecach. Spoglądałam na Barty’ego, jakbym go nie
znała. Do tej pory ani przez sekundę nie pomyślałam, że czas, który spędził pod
wpływem Imperiusa, skutkował tak głęboką raną. Crouch nie miał oporów przed
mówieniem o ojcu, wydawał się całkowicie niewzruszony, gdy ktoś o nim
wspominał, a mimo to nadal nosił w sobie tego skrzywdzonego, rozgoryczonego
nastolatka.
Przez jakiś czas walczyłam z zamiarem obudzenia Bartemiusza, ale
ostatecznie wymknęłam się bezgłośnie i zaryglowałam wszystko tak, jakby nigdy
mnie tam nie było. Przez cały tydzień gryzłam się z tym sama i sama musiałam
znieść ostatnie chwile oczekiwania. Kiedy wróciłam do pokoju, usiadłam przy
biurku i zaczęłam kiwać się na krześle; od początku po głowie błądziły mi myśli
o napisaniu jakiegoś listu na wszelki wypadek, gdyby to wszystko okazało się
zasadzką, ale ostatecznie odpuściłam. Jeżeli Dumbledore napisał prawdę, wrócę i
ta wyprawa nigdy nie wyjdzie na jaw, a jeśli kłamał… Nikt z tego domu nie ruszy
mi na ratunek. Nikt nie będzie mnie szukał. Poczułam bolesny skurcz
wnętrzności; nie pomoże żaden pozostawiony list, jeżeli po drugiej stronie
spotkam śmierciożerców z Voldemortem na czele. Ryzykowałam. Znów ryzykowałam,
nawet nie miałam pojęcia dlaczego.
Było tak rozkosznie ciepło. W rozkojarzeniu dopiero po dłuższej chwili
zdałam sobie sprawę, że zdrętwiał mi prawy nadgarstek i łydka, ale na plecach
czułam delikatną aurę, jakbym siedziała tyłem do kominka. Ocknęłam się.
Przysnęłam przy biurku w bardzo niewygodnej pozycji, z głową opartą o dłoń i
nogami podkulonymi pod siebie. Zerwałam się z krzesła i zaczęłam rozpaczliwie
rozglądać się za zegarem — czwarta pięć. Rozkojarzona dopiero po
kilku sekundach zdałam sobie sprawę z pomarańczowej łuny na meblach i ścianach;
na szczycie tego samego krzesła przy pianinie dostrzegłam Fawkesa. Tym razem
bez żadnego listu, feniks po prostu siedział i patrzył oczekująco; w jego
czarnych, paciorkowatych oczkach widniało wyłącznie ciepło. To ono sprawiło, że
z takim spokojem zmniejszyłam dystans między nami.
— Czyli to już — powiedziałam do siebie ochrypłym
głosem.
Na wszelki wypadek szybko przetarłam twarz.
Próbowałam jeszcze przez chwilę rozpoznać jakąś cechę, która
zdemaskowałaby fałszywego Fawkesa, ale w końcu przestałam się
oszukiwać — feniks Dumbledore’a był tylko feniksem. Wyciągnęłam rękę,
a ten zamachał skrzydłami i wzniósł się na tyle, bym mogła pochwycić go za
ogon.
Nigdy dotąd nie leciałam z feniksem, ale ten sposób przemieszczania
okazał się zaskakująco przyjemny. Harmonijny. Zamknęłam oczy, gdy poczułam
delikatne szarpnięcie do góry. Ogarnęło mnie szalenie przyjemne ciepło i
błogość, nie było żadnego wrażenia przeciskania przez gumową rurę ani tłuczenia
jak w wąskim, kamiennym korytarzu, jedynie powolne, letnie, pachnące ogniem
falowanie.
Skończyło się to zbyt gwałtownie. Miękkie, śliskie pióra wymknęły mi
się z ręki, a moje stopy z całej siły uderzyły w twarde podłoże, tak, że kolana
ugięły się pod siłą upadku. W pomieszczeniu, w którym się znalazłam, panował
czerwony półmrok, ciężki do przebicia ludzkim wzrokiem. Ciemne kształty mebli w
głębi pokoju, maleńkie, zasłonięte okna i drewniana, wyszorowana do szarości
podłoga nie przypominały żadnego miejsca, w którym kiedykolwiek byłam. Nigdzie
nie unosił się żaden zapach, który pamiętałam z domu Voldemorta, choć wonie
wydawały się znajome. Ktoś z pewnością niedawno piekł chleb. Sparaliżowana
strachem zastygłam tam, gdzie upuścił mnie feniks. Jedynie węszyłam
natarczywie.
— Dzień dobry, Sophie — rozległo się z ciemnego punktu,
w którym widniał zarysowany kontur niskich drzwi. — Musisz mi
wybaczyć tę dziwną porę, ostatnio trochę przestawiłem sobie zegar biologiczny.
Nie wiem, czy to starość, czy przez te ciągłe podróże…
— Dumbledore…! — wydusiłam z siebie.
Mimo wszystko nie potrafiłam ukryć zaskoczenia.
Spłoszona szurnęłam pod ścianę i automatycznie dobyłam różdżki, gdy
wysoka, siwa postać starca weszła w lichą plamę światła bijącego z
dogorywającego paleniska. Albus Dumbledore nie zmienił się ani trochę. Nie
postarzał ani o dzień od momentu, kiedy widziałam go ostatnio. Miał na sobie
podobne szaty do tych, w których chadzał po szkole — ciemnofioletowa,
haftowana w konstelacje, połyskująca paciorkami, a na głowie lekko
przekrzywiona tiara do kompletu. Różdżka latała mi w dłoni tak, że nawet kiedy
stał spokojnie po środku okrągłego pokoju, nie byłabym w stanie go trafić. On
nie wyciągnął swojej.
— Spodziewałaś się
kogoś innego. — Nie zapytał. Stwierdził. Głos miał uprzejmy i
opanowany, jakby absurd sytuacji i miejsca nie wywarł na nim żadnego wrażenia. — Spodziewałaś
się zasadzki, a ja naprawdę mam dla ciebie propozycję.
— Pierdol się ze
swoją propozycją! — wrzasnęłam roztrzęsiona. — Kiedy masz
zamiar się ujawnić?! Przez ciebie wszyscy mają moich rodziców za wariatów!
Przestań się ukrywać i pokaż, że…
Jakiś czarny ruch mignął
za ramieniem Dumbledore’a i natychmiast strzeliłam w tamtą stronę Drętwotą, ale
chybiłam. Drzwi wyrwały się z zawiasów i poleciały w ciemność; dopiero wtedy
były dyrektor wyciągnął różdżkę i uniósł ręce wysoko nad głową.
— Uspokójmy się
wszyscy — powiedział uspokajająco, patrząco to na mnie, to na osobę
za sobą.
— Gdzie my jesteśmy?
Kto tu jeszcze jest? — wydyszałam. — Gadaj, do cholery, bo
wysadzę tą norę…!
— GAZI! Tylko Gazi,
jesteśmy w jego domu, w Albanii! — przerwał mi z rękami wciąż
uniesionymi w obronnym geście. — Niesie herbatę, wejdzie i usiądzie w
tamtym fotelu, dobrze?
Przez chwilę
milczeliśmy. Dumbledore ani drgnął, a ja z całych sił próbowałam się uspokoić,
choć serce łomotało mi w piersi jak oszalałe. Rozdygotana wciąż miałam
dyrektora na muszce, ale opuściłam lekko różdżkę, gdy zza jego pleców wyłonił
się Gazi. Starzec unikał ze mną kontaktu wzrokowego, położył ostrożnie tacę na
niskim stoliku i sam zapadł się w wysiedzianym fotelu najbliżej okna. Wolną
ręką zrobiłam szybki ruch w kierunku kominka i w palenisku zahuczał ogień. W
okrągłym saloniku rozjaśniły się wszystkie zakamarki. Dopiero po długiej,
bardzo długiej i męczącej chwili, kiedy pierwsze nerwy zelżały, zaczęłam
dostrzegać to niepokojące połączenie Gaziego z Dumbledore’em. Spodziewałam się
zastać tu każdego, ale nie ich razem. Dyrektor powoli opuścił ręce i dopiero
wtedy zdałam sobie sprawę, że obie dłonie miał całkowicie zdrowe. Zniknęły
wszelkie ślady po klątwie.
— Usiądę, jeśli
pozwolisz — odezwał się cicho; ruszył w stronę fotela dopiero wtedy,
kiedy skinęłam głową. Został trzeci, nieco oddalony od stolika i obu mężczyzn,
ale ani Dumbledore, ani Gazi nie zaproponowali, bym i ja
usiadła. — Nie chcemy cię skrzywdzić, jak widzisz. Chcemy tylko
porozmawiać.
— Pierdol
się — powtórzyłam trochę mniej buntowniczo i sapnęłam głośno pod
nosem. Wciąż ledwo łapałam powietrze. — Co to ma… co to ma w ogóle
znaczyć, dlaczego ty, kurwa, jeszcze żyjesz… i od kiedy knujesz z nim za
plecami Voldemorta? Dlaczego się ukrywasz? Dlaczego pozwalasz na to, żeby
ludzie robili z mojej rodziny wariatów? Jakim cudem przeżyłeś zaklęcie Snape’a?
Odpowiadaj, mieliśmy rozmawiać, ale to będzie na moich zasadach!
Znów cała się
rozdygotałam i uniosłam różdżkę, ale mężczyźni ani drgnęli. Gazi wyglądał na
skrajnie napiętego, kłykcie zaciśnięte na filiżance pobielały, a gęste brwi
opadły na powieki tak bardzo, że niemal całkowicie zakryły oczy. Dumbledore był
dużo bardziej rozluźniony, ale nie oparł się wygodnie i nie zetknął ze sobą
długich palców, jak to miał w zwyczaju. Błękitne oczy nie sypały wesołymi
iskrami. Zaczęłam wciągać głęboko powietrze, ale poza obezwładniającą mocą
czarodzieja, strachu Gaziego i zwyczajnych domowych zapachów nie wyczułam
niczego więcej.
— Po to cię tu
zaprosiliśmy — odparł dyrektor. — Ale to będzie długa
historia, trochę ględzenia staruszka… może najpierw usiądziesz, proszę,
poczęstuj się herbatą. Ciasteczka też są do twojej dyspo…
— Nie,
dziękuję! — warknęłam, a moja różdżka wystrzeliła w podłogę płonącym,
białym pióropuszem ognia. — Po tym wszystkim możemy w końcu przestać
udawać, że nie chcemy pozabijać się nawzajem, po prostu gadaj, co masz do powiedzenia!
Brwi czarodzieja
zmarszczyły się nieznacznie. Płomienie buzujące w kominku odbijały się od jego
srebrnej brody i włosów, przez co wyglądały, jakby się zapaliły.
— Problem w tym, że
ja nie chcę cię zabić. Nigdy nie miałem takiego zamiaru, tego ranka również.
— No to faktycznie
mamy problem — zapiałam drwiąco — bo ja tak. Jeśli myślisz,
że nie wrócę tu ze śmierciożercami, to chyba jesteś naprawdę bardzo naiwny…
Tym razem to on mi
przerwał.
— Tak, właśnie tak
myślę. Myślę, że pod tym względem się dogadamy, jeśli wysłuchasz, co mam do
powiedzenia.
Lustrowaliśmy się
wzrokiem i chyba pierwszy raz nie poczułam się przez niego przeszywana. Rzuciłam szybkie spojrzenie na jedyne okienko w
pokoju — zaciągnięte. Poczułam przypływ frustracji, bo wiedziałam, że
za jakieś dwie godziny skrzaty domowe przyjdą przewietrzyć sypialnię i podać mi
śniadanie przed spotkaniem z Czarnym Panem.
— Dobra — odburknęłam
i zaczęłam rolować różdżką między palcami. — Byle szybko, nie mam
całego dnia.
— Dobrze, postaram
się opowiedzieć tak zwięźle, jak potrafię — rzekł. Parsknęłam
pogardliwym śmiechem, ale zignorował to. Kontynuował głębokim, spokojnym
głosem, wpatrzony w trzaskający ogień. — Żebyś zrozumiała, muszę się
cofnąć kilka lat do czasów mojego dzieciństwa. To było prawie… hmm, prawie sto
trzydzieści lat temu. Na Merlina, ale ten czas leci… W każdym razie bardzo ciężko
zachorowałem. Dopadło mnie to, co twoją mamę, miałem niecałe dwa lata i żadnych
szans na przeżycie, uzdrowiciele odmówili mojemu ojcu leczenia, stary Persiwal
usłyszał, że przeżyję dwa dni. Może pięć. Ale ja wytrzymałem dwa tygodnie,
matka do końca była przekonana, że wymodliła cud. Jako mugolka nie znała się na
tym całym czarowaniu, a kiedy dowiedziała się, że w smocze zapalenie oskrzeli
to w praktyce rozkład za życia, zamiast doktora wolała wezwać księdza. Musisz
wiedzieć, że to nie były czasy, kiedy wyjątkowo dbało się o dzieci, zwłaszcza
takie małe, ale kiedy w grę wchodziła walka o duszę, bogobojni rodzice robili
wszystko, żeby nie oddać jej na potępienie. Podczas gdy moja matka urządzała mi
kąpiele w święconej wodzie, błagała o egzorcyzmy, sprowadzała coraz to nowych
duchownych, ojciec zniknął w bibliotece. Zakopał się w książkach na trzy dni.
Przez te trzy dni i trzy noce rozpaczliwie szukał sposobu, aby zapewnić swojemu
dziecku zmartwychwstanie. Persiwal był dobrym czarodziejem… można powiedzieć,
że ponad przeciętnie utalentowanym, z całkiem niezłym pomyślunkiem. Trochę mu
to zajęło, ale udało mu się sporządzić Esencję. Zdobył wszystkie składniki,
niektóre nie były jeszcze legalne w naszym kraju, zwłaszcza jeden. Pewnie
domyślasz się który. Fakt, że udało mi się przeżyć te dwa tygodnie, bardzo
zainteresował uzdrowicieli, wbrew protestom matki zostałem zabrany do szpitala
i tylko oni wiedzą, co działo się przez tamte dni. Stałem się sensacją, bo jako
dwulatek przeżyłem dłużej niż niejeden dorosły mężczyzna. To, co zrobił ojciec,
było niejako… eksperymentem, ale udało mu się w porozumieniu z brytyjskim
ministerstwem wyegzekwować od Departamentu Tajemnic kilka kropel krwi, którą
pewien wampir oddał dobrowolnie lata temu. Jak wspominałem, ojciec był całkiem
bystrym czarodziejem, ale tak naprawdę do końca nie przewidział, że takie małe
stężenie krwi, owszem, zabije chorobę, ale również zagnieździ się w jego synu
jak pasożyt. — Przerwał na moment. Napięcie w pokoju dałoby się kroić
nożem. Pierwszy raz widziałam, by Dumbledore’owi drżały ręce. Przełknął ślinę i
rzekł głosem cichszym od trzasku ognia w kominku: — Wystarczyły dwie
krople. Dwie krople, bym stał się tym, kim i ty jesteś. Czymś pomiędzy. Nie w
pełni wampirem, bym mógł prowadzić nieśmiertelne życie, ale już nie
człowiekiem.
Te słowa zmroziły mnie. Poczułam
słabość w kolanach, przed oczami pojawiły się czarne plamy, więc musiałam
osunąć się plecami po ścianie, żeby nie wpaść w palenisko. W głowie dudniło mi:
dwie krople, bym stał się tym, kim i ty jesteś. Nie mogłam w to uwierzyć, choć
dostrzegałam jego oczywistą niepowtarzalność. Nawet się nie zorientowałam,
kiedy zaczęłam szlochać, jakbym dowiedziała się o jakiejś tragicznej stracie. Mój
świat się zawalił, choć nie miałam pojęcia dlaczego.
— Rozumiem, że to
może być szok — usłyszałam jak spod wody. — Ale to jest
kluczowe, abyś pojęła, że w takiej sytuacji braterstwo Voldemorta z wampirami
nigdy nie dojdzie do skutku.
— To dlatego mnie
tu wezwałeś? — wybełkotałam przez łzy. — Żeby triumfować?
Czy żebym mu to przekazała? Przecież to jest…
— Ani po jedno, ani
po drugie — wpadł mi w słowo. — Chciałaś wiedzieć, dlaczego
nie umarłem. Sama wiesz, że Avada kedava
nie wystarczy, żeby nas zabić. Zasnąłem. Długo spałem, żeby zneutralizować
klątwę i zregenerować ciało po martwicy. Grobowiec w Hogwarcie okazał się w tym
przypadku najbezpieczniejszym miejscem.
— Ale Voldemort i
tak wykradł ci różdżkę! Jakim cudem nie wyczuł, że żyjesz…?
— Spałem. Bardzo głębokim
snem między paraliżem a śmiercią. A dla… bądź co bądź… śmiertelnika to w zasadzie to samo.
Nie rzekł nic więcej, a
ja nie pytałam. Podkurczyłam kolana pod brodę i siedziałam tak na podłodze,
zagapiona w jakiś buro-pomarańczowy punkt po drugiej stronie pokoju. Oczy
zaszły mi mgłą. Niewyspanie i natłok absurdalnych informacji spowodował
poczucie okropnego rozbicia; nie byłam w stanie myśleć ani pociągnąć tej
rozmowy dalej, choć wciąż nie zostało powiedziane, czemu miało służyć to
spotkanie. Bardzo chciałam odpocząć. Marzyłam, by wrócić do swojego wygodnego
łóżka, zatopić się w jedwabiach i obudzić się następnego ranka na wykład o
szóstej, nie pamiętając niczego, co tu padło. Ukryłam twarz w dłoniach, by na
moment odciąć się od bodźców i zebrać myśli.
Ale Dumbledore pierwszy
się odezwał.
— Przepraszam, że tak się rządzę… — zaczął
po angielsku. Potrzebowałam chwili, żeby przyswoić, że zwrócił się do
Gaziego. — Ale może jednak
zaproponuję Sophie herbatę? Albo coś mocniejszego, jeśli woli.
— Coś
mocniejszego — wypaliłam automatycznie, opuszczając
ręce. — Mogę zapalić?
— Nie mam nic
przeciwko — odparł uprzejmie Dumbledore, a starzec pod oknem skinął
sztywno głową.
Zaczęłam przeszukiwać
kieszenie w poszukiwaniu papierośnicy. Tymczasem Gazi zniknął na chwilę na
korytarzu, starając się przejść obok mnie tak szybko, na ile pozwalały mu
zwyrodnienia stawów. Gdy wrócił z kolejną tacą, szkłem i butelką jakiejś
domowej nalewki, już raczyłam się papierosem. Dokładnie tego potrzebowałam w
momencie końca mojego świata: fajki i szklanki śliwowicy. To musiało
wystarczyć. Wypiłam jeden kieliszek na pusty żołądek. Potem drugi i trzeci.
W końcu Dumbledore
zacmokał z troską.
— Kiedy zaczęłaś
palić? — zapytał, kiedy zaczęłam nową paczkę.
— Po śmierci Darli.
Pokręcił głową
zafrasowany.
— Choćby się było
najlepszym pedagogiem, nie można uchronić uczniów przed tym, co szykuje dla
nich życie. Ani przed nimi samymi — mruknął, obserwując, jak
układałam fajki jedna po drugiej w czerwonych, welurowych wgłębieniach
eleganckiej papierośnicy. — Nie szkoda ci zdrowia? Nawet nam nie jest
dane raz na zawsze.
— Chuj cię to
obchodzi — prychnęłam i rzuciłam mu najbardziej wściekłe, nienawistne
spojrzenie, na jakie było mnie w tej chwili stać. Krew mi zawrzała. Nie mogłam
znieść, kiedy mówił nam. Jakby
łączyły nas jakieś więzi. Jakbyśmy nagle stali się rodziną. — Chcę
mieć chociaż tyle, skoro i tak zdechnę. Albo oddasz mnie dementorom, bo
przecież nie dasz mi tak po prostu odejść. To, że gdzieś tam kiedyś tysiąc lat
temu napiłeś się krwi jakiegoś wampira, niczego między nami nie zmienia. Moje
zamiary się nie zmieniły, powiem o wszystkim Voldemortowi, a on będzie bardzo
wdzięczny za wieści o kolejnym zdrajcy.
Zmierzyłam wzrokiem
Gaziego, ale nic nie odpowiedział. Nie zrozumiał ani słowa z tego, co z siebie
wyplułam.
— Już ci
powiedziałem, że nie zamierzam cię zabić. Ani tym bardziej oddać
dementorom — odparł z naciskiem Dumbledore. — Mam dla
ciebie propozycję, dzięki której wszyscy skorzystamy. Jak pisałem w
liście — wszyscy poza Voldemortem.
Nagle rozjaśniło mi się
w głowie i to sprawiło, że wybuchłam śmiechem. Prawdziwym, niewymuszonym
śmiechem. Tak oczywiste, to było tak oczywiste…
— Co, pewnie mam
dla ciebie szpiegować, bo zwolniła się fucha po Snapie? — zadrwiłam. Wstałam
z podłogi, strzepnęłam popiół z szaty i wrzuciłam peta do kominka. Miałam dość
słuchania tego rzewnego pierdolenia. — Spierdalaj. Już zniszczyłeś
jedno życie, ja nie dam się w to wkręcić. Jeżeli będę miała mieć spieprzone
życie, zrobię to sama.
Dumbledore również
wstał, więc natychmiast wyszarpnęłam różdżkę, ale on nie wyciągnął swojej.
Delikatny półuśmieszek zgasł na jego ustach i teraz na twarzy malowała się
wyłącznie powaga.
— Przyznaję, że
wykorzystywałem Severusa w podły sposób. Bardzo tego żałuję i nie będę się
usprawiedliwiał powodami, które zmotywowały go do podjęcia takiej, a nie innej
decyzji. Nie będzie już żadnych szpiegów, Voldemort zniszczył już zbyt wiele
żyć i to jego trzeba się pozbyć. Ostatecznie. I skutecznie.
Znów parsknęłam pod
nosem, ale tym razem nie chciało mi się śmiać. Cała się napięłam.
— I co, że niby ja mam to zrobić… Wrócić i tak po prostu
go zabić. Postradałeś rozum…
— Nie tak po
prostu — przerwał mi i pierwszy raz tego poranka usłyszałam w jego
głosie niecierpliwość. — Za pomocą zmieniacza
czasu. — Odwrócił się do Gaziego i skinął lekko głową. — Gdybyś był tak uprzejmy…
Staruszek podniósł się z
fotela i ruszył krętymi schodami na sam szczyt wieży; bez słowa poszliśmy za
nim, Dumbledore całkowicie rozluźniony, ja spięta i z różdżką skierowaną w jego
plecy. Natłok emocji nie pozwalał mi rozważyć absurdu tego pomysłu, próbowałam
sobie tylko przypomnieć, co takiego Voldemort mógł zrobić w ciągu ostatnich
ośmiu godzin, co przywróciłoby światu harmonię.
Izba, do której
zaprowadził nas Gazi, w niczym nie przypominała czystego, przytulnego saloniku
z kominkiem. Wysokie sklepienie i stare, zakurzone krokwie pokrywały girlandy
pajęczyn, na podłodze walały się śrubki, drewniane opiłki, połamane zębate koła
i całe góry trocin. Pod ścianami upchnięto w nieładzie stare kufry, pudła i
stare krzesła; na szczycie jednego z nich przysiadł Fawkes, ale nie to
najbardziej przyciągało wzrok. W centralnej części strychu ustawiono ogromny,
nakryty czerwoną plandeką mebel; na początku nie byłam pewna, ale odniosłam
wrażenie, że dobiegało spod niej ciche cykanie setek zegarków. Dumbledore
niespodziewanie wyciągnął różdżkę i nakrycie sfrunęło na podłogę, ukazując dziwaczną
konstrukcję. Wyglądała, jakby pod wpływem jednego dotknięcia miała się rozlecieć.
Przypominała wysoką, na oko czterometrową, szczupłą szafę z przymocowanymi do
niej byle gdzie zegarami — maleńkimi na łańcuszkach, które damy
nosiły przypięte jako broszki, starodawnymi, pięknie zdobionymi, z drewna,
metalu, nawet z plastiku, szklane, nowoczesne, pękate klepsydry wypełnione
piaskiem, nawet wysokie, klasyczne, wahadłowe. Podeszłam bliżej i zajrzałam do
środka — cały sufit i ściany zajmowały okrągłe zegarki na rękę.
Dopiero wtedy dostrzegłam, że cała maszyna aż pulsowała od nieregularnego
tykania.
— Oto odpowiedź na
twoje pierwsze pytanie — podjął dyrektor. — Właśnie tym
byłem zajęty przez ostatni rok. Budowałem zmieniacz czasu, który podołałby
podróży o wiele dziesiątek lat w przeszłość. Złożyłem go z…
— …innych
zmieniaczy czasu — wpadłam mu w słowo. Z zafascynowaniem badałam z
bliska to, co byłam w stanie dostrzec z dołu; każdą możliwą powierzchnię
ogromnej szafy pokrywały zegary, nie było ani śladu wolnej przestrzeni. W tym
momencie całkowicie straciłam czujność i opuściłam różdżkę. — Skąd
wziąłeś tyle zmieniaczy? Przecież te z Departamentu Tajemnic zostały zniszczone
dwa lata temu.
— Szukałem ich po
całej Europie — kontynuował cierpliwie. — A potem po całym
świecie. Jestem prawie pewien, że o ile nie wyczerpałem, to znacznie
uszczupliłem światowy zapas zmieniaczy czasu.
Oderwałam na moment
wzrok od szafy i rzuciłam mu prowokujące spojrzenie.
— Pewnie dla
większego dobra, co?
Dumbledore uśmiechnął
się.
— Jak zawsze.
Zatrzymałam się i
skrzyżowałam ręce na piersiach. Już wiedziałam, czego ode mnie oczekiwał.
Teraz, kiedy wszystko stało się jasne, elementy układanki zaczęły do siebie
pasować. Brakowało tylko jednego.
— Dlaczego ja?
— Wiem, że w głębi
serca jesteś dobrym człowiekiem… i taki heroiczny czyn daje ci możliwość
odkupienia win, które popełniłaś pod wpływem manipulacji Voldemorta.
Nasze spojrzenia na
moment się skrzyżowały. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że kąciki ust
Dumbledore’a drgnęły kpiarsko.
— A tak naprawdę?
— Nie umrzesz.
— Ty też…
— Otóż
nie — przerwał mi. Znów się zapalił, aż powietrze zgęstniało, jakbym
zasugerowała coś bardzo wstydliwego. — Przez to, co wydarzyło się
podczas bitwy, masz większe szanse przeżyć. Ja jestem stary, nigdy nie wypiłem
kropli krwi, najprawdopodobniej umrę, zanim zmieniacz czasu się zatrzyma.
— Co miałabym
zrobić? — zapytałam drżącym głosem, choć dobrze wiedziałam, usłyszę.
Pewnie dlatego
Dumbledore nie odpowiedział. Popatrzyliśmy sobie w oczy. I choć to spojrzenie
nie było ani surowe, ani przeszywające, nie mogłam go dłużej znieść. Zaczęłam chodzić
tam i z powrotem wzdłuż ogromnej szafy, próbując się uspokoić, ale nic to nie
dało. Zmęczenie i fala emocji spotęgowały poczucie okropnego rozbicia; znów
pociemniało mi przed oczami, ale nie usiadłam. Nie mogłam pokazać dyrektorowi,
że to zrobiło na mnie jakieś wrażenie. Chodziłam tak jeszcze jakiś czas,
oswajając się z tą myślą i dopiero chwilę później zorientowałam się, że
wyciągnęłam kolejnego papierosa. Tym razem zapaliłam bez pytania.
Zabić Voldemorta.
Dumbledore naprawdę
pomyślał, że zaledwie kilka miesięcy po tym, jak temu zapobiegłam, teraz sama
miałam to zrobić. Podnieść różdżkę na tego, kto — pomimo całej lawiny
paskudnych cech i okrutnych uczynków — był mi w jakiś sposób bliski. Teraz
widziałam to bardzo wyraźnie: choć często mu tego życzyłam, nigdy nie chciałam,
żeby zniknął. Spróbowałam wyobrazić sobie świat bez Voldemorta i prawie
natychmiast przeszło mi przez myśl: dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł?
Dlaczego Dumbledore sam się nie poświęcił, nie poprosił któregoś z Nieśmiertelnych
o pełną przemianę, nie wypił cysterny krwi i sam nie pofrunął w przeszłość, by
zabić swojego największego wroga? Wydało mi się to nieskończenie
okrutne — wybrać do tego jedyną osobę, która tego nie chciała.
— Zastanów się, ile
możesz zmienić. Ile uratować żyć — dochodziło do mnie jak zza mgły. — Wystarczy,
że zniknie jedna osoba. Uratowałabyś od cierpienia tylu ludzi, pomyśl, Neville
odzyskałby rodziców. Potterowie, brat Syriusza…
— Nie dbam o nich!
— …Evan
Rosier… — kontynuował.
Wszystkie moje
wnętrzności się skurczyły, a oczy zaszły łzami; już tak dawno nikt nie
wypowiedział tego nazwiska na głos. Nie potrafiłam pohamować płaczu. Jak przez
mgłę odtwarzałam te wszystkie beztroskie, wyidealizowane scenki na tle
sielskich widoczków, twarz, która przez upływający czas utraciła rysy… choć
kiedy mocno skupiałam się na szczegółach, jeszcze potrafiłam odtworzyć wąski
nos, posągowe kości policzkowe… i piegi, całą masę piegów. Przez sekundę
uwierzyłam, że znów moglibyśmy się zobaczyć, ale i tak wszystko wewnątrz mnie
krzyczało. Prawie biegałam, odtwarzając tę samą trasę wzdłuż zmieniacza czasu i
z powrotem, ale to nie pomagało, nie potrafiłam powstrzymać grymasu bólu i
Dumbledore już wiedział, że trafił tam, gdzie trzeba.
— Nie zabiję
dziecka… — próbowałam się bronić.
Dyrektor wydawał się
niewzruszony. Jego głos pozostawał miękki i uspokajający.
— To nie musi być
dziecko — odparł. — Ale pamiętaj, że im starszą wersję
wybierzesz, tym trudniej będzie ci… zakończyć sprawę.
Zakończyć sprawę.
Zakończyć sprawę, zabijając małe dziecko. Tego było za dużo, musiałam
przykucnąć, żeby się nie przewrócić. Ukryłam twarz za kolanami i szlochałam z
bezsilności; czas wtedy się dla mnie zatrzymał. Nie potrafiłam stłumić słów
Dumbledore’a, płynęły mi wprost do uszu jak trucizna, doskonale przemyślane.
— Zabicie dziecka
może wydawać ci się straszne, ale to dziecko wyrosło na bezlitosnego człowieka.
Okrutnego, wynaturzonego, potwornego… Skrzywdził tysiące dzieci, bezbronnych
dzieci, zgotował im takie życia, że może byłoby lepiej, gdyby je zabił. Spójrz,
choćby Syriusz, do śmierci będzie zmagał się z tą raną, już zawsze będzie w
oczach społeczeństwa zbiegłym przestępcą, mordercą… A Barty Crouch… Znałem go,
uczyłem jego ojca… Tak wspaniała rodzina. Zniszczona przez Voldemorta. Dwa
piękne umysły zatrute dwiema skrajnymi ideologiami, napuszczone na siebie przez
strasznego, okrutnego człowieka. Dla zabawy. Wyobraź sobie spaczony umysł,
wyprany do tego stopnia, że uznał zabicie własnego ojca za doskonałe
rozwiązanie. Potworny grzech, z którym Barty będzie żył do końca, od którego
nigdy się nie uwolni… Sapphire nigdy nie myślałaby o śmierci, gdyby pozwolono
jej wybrać, nigdy nie spróbowałaby się otruć… I wtedy Darla by żyła. Myślałaś
kiedyś, jak wyglądałoby wasze życie, gdyby to wszystko się nie wydarzyło? Gdyby
Voldemort nigdy…
— Zamknij się, nie
chcę tego słuchać! — ryknęłam z siłą, na jaką pozwalały dreszcze.
Szata na kolanach
doszczętnie przemokła od łez. Nie byłam w stanie dłużej słuchać, nie mogłam już
tego znieść, bo wiedziałam, że to wszystko prawda. Każde słowo. I najgorsze
było to, że nie potrzebowałam Dumbledore’a, żeby się o tym przekonać.
Zauważyłam to już dawno temu, a teraz wciąż się o tym przekonywałam. Wszystko
to, co powiedziała mi Sapphire, kiedy znów próbowała odebrać sobie życie. Nigdy nie chciałam mieć z nim cokolwiek
wspólnego, a przez ciebie musiałam! To wszystko jest przez ciebie! Nigdy
przedtem nie wygarnęła tego tak przemyślanie, tak otwarcie… Tak szczerze. To,
co przeczytałam w dzienniku Barty’ego… Przecież już wtedy czułam, że to nie
było do końca normalne. Zniszczona rodzina… Nie tylko jedna. Pomyślałam o
Spirydionie i rozpłakałam się jeszcze bardziej. Mogłam oddalić od siebie winę
za zniszczone życie Croucha, za dramat Sapphire… nawet za śmierć Darli. Ale
dłużej nie mogłam się oszukiwać — to, że Spirydion znalazł się w tym
miejscu, z takimi poglądami i planami na życie, było tylko i wyłącznie moją
winą. Niczyją więcej, nawet Voldemorta. A teraz miałabym to naprawić? Tak po
prostu cofnąć? Gdyby to było takie proste, nie byłoby morderców, a wszyscy
podejmowaliby tylko dobre decyzje.
— Co się wydarzyło,
to się wydarzyło — wychrypiałam, unosząc głowę. Twarz mi płonęła,
była cała mokra i zasmarkana, dopóki nie odetchnęłam i nie wytarłam jej
rękawem. — Nie można tak po prostu skoczyć pięćdziesiąt lat wstecz,
zabić kogoś i wrócić, jakby nic się nie stało!
— Można spróbować — rzekł z naciskiem
czarodziej. — Wszystko zależy od ciebie, czy to zrobisz i sprawdzisz,
ilu ludzi dzięki temu będzie miało okazję normalnie żyć, czy pozwolisz, żeby
umierali. Także twoi bliscy. Voldemort pewnie zatroszczył się, by ta informacja
do ciebie nie dotarła… Sethi zdecydował się dołączyć do Zakonu. Domyślam się,
że raczej nie przez przekonania… Ale oboje wiemy, że ta sytuacja to dla
Voldemorta zielone światło. A ja pozwalam ci wybrać: już zawsze będziesz z nim
walczyć, będziesz go oszukiwać, wymykać się, żeby chronić rodzinę… albo to
utniesz i nikt nie będzie musiał działać wbrew sobie.
Znów coś we mnie
krzyknęło.
— A ja? Co ze
mną? — zapytałam płaczliwie, przyciskając rękę do
piersi. — Ja mogę działać wbrew sobie?
Dumbledore nie
odpowiedział. Wstałam i chwiejnym krokiem zaczęłam krążyć wzdłuż zmieniacza
czasu. Poczułam się całkowicie oderwana od własnego ciała, jakbym nie istniała
w tym miejscu i w tym czasie, jakby ci dwaj starcy byli tylko wytworem mojej
wyobraźni. Znów zapaliłam i prawie natychmiast zakrztusiłam się dymem. Do tej
pory kręciłam się tylko wkoło tego, co straciłam, ale teraz, kiedy dyrektor
wspomniał o tacie, uświadomiłam sobie, ile Voldemort nieświadomie dał mi w
zamian. Zmroziło mnie na samą myśl.
— Jeśli się
zdecyduję i polecę — zaczęłam — matka nie odda mnie do
Ghostów. Spirydion może się nie urodzić… nie b-będę miała prawdziwej rodziny…
jak to, t-tata miałby nie być moim tatą…? Nigdy nie poznam Barty’ego… Tak
będzie?
— Tak może się
stać — odparł po chwili znacznie ciszej i oschlej. — Ale
czy nie na tym polega poświęcenie? Stracisz rodziców, ale zyskasz to, że będą
szczęśliwi. To prawda, możesz nigdy nie spotkać tych wszystkich ludzi, których
kochasz, obudzisz się po latach i zobaczysz, że ułożyli sobie życie bez ciebie,
że nawet cię nie pamiętają… ale za to żyją.
I żyją szczęśliwie, bez trosk o to,
że muszą wbrew sobie decydować, muszą walczyć ze sobą nawzajem, bo wybrali
różne drogi… czy to jest wygórowana cena?
Strumień łez płynął mi
po twarzy, gdy słuchałam, z jakim gorącym przekonaniem o tym opowiadał. Jakby
sam święcie w to wierzył i już prawie dałam się nabrać. Nie mogłam uwierzyć, że
w tak krótkim czasie udało mu się tak na mnie wpłynąć. Byłam taka łatwa…
Wystarczyło wyciągnąć kartę Darli i pomachać mi nią przed nosem.
— A co, jeśli się
nie zgodzę? — spytałam cicho. Napięcie w pomieszczeniu wzrosło do
tego stopnia, że nie byłam już w stanie powstrzymać
dygotania. — Pozwolisz mi tak po prostu odejść?
Jeszcze jedno bardzo
intensywne, przeszywające spojrzenie.
— Tak.
W tym samym momencie wyciągnęłam
rękę w stronę feniksa, a on posłusznie, jakby przywołany zaklęciem, sfrunął z
krzesła i delikatnie pochwycił w szpony mój nadgarstek. Zapadłam się w
szarawym, ciepłym półmroku. Ten lot przeżyłam już dużo bardziej świadomie;
ustaliłam już mglisty, pobieżny plan działania. Pierwszy raz musiałam uciszyć
emocje i posłuchać rozsądku. Kiedy wylądowałam twardo w swojej sypialni, nogi
już się pode mną nie ugięły. Krótkim zostań
zatrzymałam Fawkesa na szczycie fortepianu, a sama wyjrzałam na korytarz.
Wszystko wyglądało tak, jak półtorej godziny wcześniej, tylko plamy światła na
podłodze były wyraźniejsze; na zewnątrz powoli robiła się poranna szarówka.
Musiałam się śpieszyć, jeśli nie chciałam wpaść na jakiegoś skrzata domowego.
Albo i samego Voldemorta.
Wyciszyłam kroki i
rzuciłam na siebie zaklęcie kameleona. Wciąż nie miałam pojęcia, co robić, ale
wiedziałam, czego potrzebowałam, aby podjąć decyzję. Różdżki Barty’ego. Zdobycie
jej okazało się łatwiejsze, niż sądziłam. Crouch spał w tej samej pozycji, w
której go zostawiłam. Nie miałam
zielonego pojęcia, gdzie mogły znajdować się akta śledzonych osób, ale jeżeli
coś takiego przechowywano w tym domu, to wyłącznie w pokoju Croucha. Wysunęłam
różdżkę ze skórzanej pochwy przypiętej do paska… Barty nawet się nie poruszył.
Dzięki bogom za jego przemęczenie.
— Muffliato — wyszeptałam
niemal bezgłośnie.
Teraz byłam bezpieczna. Czułam na sobie wzrok czarownicy i mugola,
kiedy przewalałam kredens, a później szafki i szuflady za biurkiem, ale
wiedziałam, że mnie nie widzieli. Z kilku miejsc domu dobiegły do mnie jakieś
pierwsze poranne odgłosy, więc przyśpieszyłam tempo. Masa książek, sejf mocno
pachnący jakimiś ostrymi ziołami, gigantyczna kolekcja włosów i innych części
ciała w magicznie powiększonej gablotce, całe szuflady segregatorów, teczek,
przechwyconych listów i długie metry notatek na pergaminowych rulonach…
Pierwszy raz naprawdę zapragnęłam czarodziejskiego oka Moody’ego.
Zniecierpliwiona zakręciłam się w miejscu.
— Accio akta Ghosta — wymamrotałam
pod nosem.
Byłam pewna, że nic się nie stanie, ale i tak poczułam zawód. Wspięłam
się na komodę i sięgnęłam do najwyższych półek wbudowanych tuż pod sufitem.
Zaczęłam macać — kolejna partia dokumentów i chyba jakieś pliki
kartek pospinane zwykłymi zszywkami. Kiedy wyciągnęłam pierwszą aktówkę, serce
zabiło mi mocniej. Teczka opatrzona małym, czarno-białym zdjęciem i napisem
BLACK, Syriusz. Drżącymi, spoconymi rękami zaczęłam na wyczucie przesuwać
kolejne pozszywane katalogi, modląc się, by Crouch sortował je alfabetycznie.
Co jakiś czas stękałam i wyciągałam kolejne, by podejrzeć nazwisko. Black,
Black, Diggory… Miałam ochotę zatrzymać się przy nazwisku Dumbledore i zajrzeć do środka, ale oparłam się pokusie i kopałam
dalej. I dokopałam się.
Cała spocona, przestraszona, trzęsąc się jak osika, ześlizgnęłam się z
szafy i usiadłam na podłodze z teczką na kolanach. GHOST, Sethi. Była
cieniutka, zawierała zaledwie cztery kartki wypełnione pismem, którego nie
znałam, ze zdjęciem ze starej legitymacji taty. Musiałam zajrzeć do środka,
żeby się dowiedzieć, ale nie mogłam się poruszyć. Łzy znów nagromadziły mi się
w oczach.
Fawkes czekał. Skrzaty domowe przygotowywały śniadanie.
Płakałam, gdy rozgorączkowana przesuwałam palcami po ogromnych,
kulfoniastych literach. Dużo o kursach na teleportację, Hogwart, dzieci,
rodzina… Kopia wszystkich dokumentów adopcyjnych, nawet świadectwo ukończenia
szkoły. Ciekawe, czy ukradł je Barty, czy może jeszcze Snape…
Ktoś przeszedł korytarzem dwa piętra nad
nami.
Nie było czasu na czytanie wszystkiego. Przekartkowałam wszystko do
ostatniej strony, gdzie ktoś dopisał kobiecym, ładnym pismem krótką informację:
19 września — spotkanie w
„Muszelce”, wyszedł w towarzystwie Artura Weasleya. Narcyza Malfoy donosi: „Ze
strzępków rozmów można wywnioskować, że mężczyźni są świeżo po omówieniu
szczegółów umowy dotyczącej przepisania majątku na Zakon Feniksa, jeśli zajdzie
taka potrzeba”. Ghost i reszta rodziny (z wyłączeniem najstarszej córki)
śledzona 24h/7, podejrzany o bliskie kontakty z innymi członkami Zakonu Feniksa
(Artur Weasley, Molly Weasley, Syriusz Black, Remus Lupin, Nimfadora Lupin).
W żołądku poczułam bardzo nieprzyjemny skurcz. Zatem Dumbledore miał
rację. Nie miałam pojęcia, o co chodziło z przepisaniem majątku i ze
spotkaniami w Muszelce, ale wiedziałam jedno: ojciec się złamał. Został
zastraszony? A może i jego przekonali do czynienia „większego dobra”? Słowa
Dumbledore’a zadudniły mi w uszach: oboje
wiemy, że ta sytuacja to dla Voldemorta zielone światło. Gówno prawda.
Dyrektor nie dawał mi żadnego wyboru.
Domyśliłam się, że kiedy Barty się obudzi, natychmiast się zorientuje,
że ktoś dotykał jego różdżki i przewrócił gabinet do góry nogami, ale nie
dbałam o to. Ze złamanym sercem uprzątnęłam wszystko tak, by Crouch nie
przeraził się, kiedy tylko otworzy oczy. Jeszcze raz zapieczętowałam gabinet i
wróciłam do siebie.
Czułam się jak wydarta z ciała. Jak nie ja. Ręce same powędrowały do
szuflady sekretarzyka, przygotowały trzy arkusze pergaminu, pióro i atrament.
Płakałam, paliłam i pisałam jednocześnie, papierosy przewijały mi się przez
usta jeden po drugim, a popiół i pety lądowały na perskim dywanie. Nie dbałam o
niego. Nie dbałam o nic w tym pokoju. Tak naprawdę nie powinnam dbać nawet o te
listy, skoro za kilkanaście minut wejdę do szafy i to wszystko zniknie.
Przepiękne tapety, dokumenty w gabinecie Barty’ego, długie, wysprzątane
korytarze… Jeżeli Voldemort jeszcze śpi, już nigdy się nie obudzi. Zniknie. A
Crouch… Crouch obudzi się w innym świecie. W świecie, w którym nigdy się nie
poznaliśmy, bo on nie będzie dostatecznie szalony, a ja wystarczająco dojrzała,
żebyśmy mogli być razem w świecie bez Voldemorta. Może obudzi się obok swojej
żony — bystrej, ślicznej i normalnej, bo na taką właśnie zasługiwał.
Pisałam do Spirydiona, że był najlepszym, co dostałam od naszych wspólnych
rodziców. I prosiłam, by nigdy się nie zmieniał, bo jako czarodziej osiągnie
wszystko, co będzie chciał — z Voldemortem czy bez. List do Voldemorta
spaliłam. Jego już nie było — tak wolałam myśleć.
Kiedy koperty były gotowe, zawahałam się. Fawkes obserwował mnie z
pianina bystrymi, czarnymi oczkami. Znów poczułam skurcz w żołądku, ale tym
razem znacznie słabszy. Jeżeli miałam polecieć, musiałam zrobić to teraz. Bez
pożegnań, bez żadnego podglądania. Zegar na meblach wybił godzinę szóstą. Zimna
szarość październikowego poranka już przedzierała się przez szparę między
ciężkimi zasłonami. Szybko zdjęłam z palca pierścionek i wcisnęłam do
niezaklejonej koperty z naprędce nabazgranym świstkiem. Jeśli jeszcze kiedyś się zobaczymy i będziemy tymi samymi ludźmi, to mi
go oddasz. Wiedziałam, że to bez sensu, ale i tak miałam nadzieję.
Na korytarzu rozległy się ledwo słyszalne tupoty maleńkich stóp i
feniks rozpostarł skrzydła. W panice rzuciłam się do biurka i wygrzebałam z
szuflady mocno sfatygowaną, zmęczoną życiem kopertę wypełnioną zdjęciami. Na
szczycie pliku znajdowało się to najbardziej pogięte, poplamione, choć nie tak
stare — trzy dziewczynki, na oko trzynastoletnie, wszystkie
uśmiechnięte od ucha do ucha, z wędkami w dłoniach, nad stawem w Oreżnowie. Ja,
Darla, Sapphire. A z tyłu napis: Nie
musimy być wampirami, żeby żyć wiecznie. Robiłam to dla nich. Dla niej.
Żeby mogła żyć tutaj, nie wiecznie.
Po raz tysięczny otarłam twarz. Odłożyłam zdjęcie. Chwyciłam Fawkesa
za ogon. Polecieliśmy.
Teraz nie chciałam ani wspominać, ani czuć. Musiałam skupić się na
tym, co zastanę na miejscu i co więcej do powiedzenia miał mi Dumbledore.
Zniecierpliwiona wylądowałam ciężko na zakurzonej podłodze, a trociny wzniosły
się w powietrze. Zakurzona, kaszląc i machając rękami przed twarzą, rozejrzałam
się dookoła. Zastałam ich tam, gdzie stali jakieś pół godziny temu, tylko tym
razem Gazi palił potężną fajkę, a dyrektor przysiadł na jednym z kulawych
krzeseł i popijał drinka.
— Nie zabiję dziecka — oświadczyłam stanowczo, gdy poderwali
się na równe nogi. — Ustaw to ustrojstwo i wyślij mnie… wyślij mnie
do Hogwartu. Ty znałeś Riddle’a najlepiej, wybierz taki rok, kiedy nie wiedział
o horkruksach, nie myślał o nieśmiertelności, dzieleniu duszy i tym wszystkim.
Chciałabym spróbować i jego ocalić…
— Sophie, to niemożliwe — przerwał mi
cierpliwie. — On od samego początku, od naszego pierwszego spotkania,
kiedy miał jedenaście lat, chciał być kimś wyjątkowym. Nie zmienisz jego myśli.
— Nieważne! Pozwól mi chociaż spróbować! Wiem, że umawialiśmy się
na coś innego, ale chcę z tego chociaż tyle dla siebie… Chcę tylko spróbować, a
jeśli się nie uda, to… to go zabiję… Proszę tylko o tę jedną próbę, o ten czas,
zanim się dowiedział, jak może zyskać nieśmiertelność!
Wykrzyczałam to z taką desperacją, że Dumbledore pochylił na moment
głowę. Przez jego niewzruszoną do tej pory twarz przebiegł cień, w którym
mogłabym dopatrzyć się cierpienia, gdybym nie była tak zaślepiona żalem. Nie
przemyślałam tego. Leciałam tu z przekonaniem, że prędzej czy później zabiję Czarnego
Pana. Tak naprawdę nawet sama w głębi serca nie wierzyłam, że mogłabym
przekonać młodego Voldemorta do innego życia. Po prostu chciałam odciągnąć w
czasie to, co i tak musiałam zrobić. A Dumbledore chyba przewidział, że nie
będę dość silna, bo rzekł:
— Nie jesteśmy w stanie ci zagwarantować, że zmieniacz czasu
wyśle cię do roku, który ustawimy. Tak po prawdzie… nie możemy ci obiecać
niczego, nawet tego, że dotrzesz do celu w jednym kawałku.
— Trudno. Już spaliłam za sobą mosty — odparłam
lekceważąco. — I pewnie palę kolejny, mówiąc ci o tym. Wybierz rok, z
resztą sobie poradzę.
Cofnęłam się i skrzyżowałam ręce na piersiach. Patrzyłam niewidzącym
wzrokiem, jak starcy krzątali się przy szafie. Nie byłam w pełni świadoma
siebie ani tego, co się w tej chwili działo. Podróż w czasie i to wszystko, do
czego się zobowiązałam, wydało mi się nagle tak lekkie i nieprawdopodobne,
jakbym oglądała to w kinie na wielkim ekranie. Nie docierało do mnie, że
frunęłam dziesiątki lat w przeszłość, by zabić. I to kogo! Tego, kto stworzył
tę Sophie, którą znałam.
— Czy… kiedy już to się
stanie… będę siebie pamiętać? — wyrwało mi się, zanim zdążyłam
przemyśleć pytanie.
— Nie mogę ci nic
obiecać — odpowiedział. — Być może… gdyby te sprawy nie
dotyczyły ciebie bezpośrednio… Ale w takiej sytuacji nic nie jest jasne.
Przepraszam, zabrzmi to okropnie, ale bliżej temu do eksperymentu niż
zaplanowanej misji.
— Rozumiem.
Gazi wygramolił się z szafy i mruknął coś do Dumbledore’a, po czym
obaj spojrzeli na mnie oczekująco. Twarze mieli spięte i skupione, ale ja nie
czułam tej powagi sytuacji, za którą mogła stać śmierć. Byłam zbyt wyczerpana
przeżywaniem. Weszłam do szafy i rozejrzałam się. Nic. Zero strachu, zero
niepokoju. Po prostu stałam w szafie.
Nie doświadczyłam żadnego czarodziejskiego napięcia, jakby ten magiczny
artefakt był zwyczajnym, starym meblem. Tymczasem Dumbledore wyciągnął z
kieszeni dwie pokaźne sakiewki.
— Tutaj jest złoto — rzekł, potrząsając mniejszym
woreczkiem. — A tu, ostrożnie, zapas eliksiru wielosokowego. Musisz
zdobyć więcej, jeżeli nie uda ci się tego załatwić w ciągu dwóch tygodni. Chyba
nie muszę ci mówić, jak bardzo musisz uważać, żeby nikt cię nie poznał?
— Wszystko wiem — mruknęłam. — Zastanawiam
się tylko nad jednym. Czy ty jesteś tak genialny, czy tak naiwny, że mi ufasz.
Nie pomyślałeś, że mogę zmienić to wszystko na gorsze? Jeśli nie uda mi się
sprawić, że Darla przeżyje, mogę pogorszyć sytuację was wszystkich. Mogę
powiedzieć Voldemortowi, co się stanie, przekazać mu treść przepowiedni,
wszystko.
Wydawało mi się, że go złamałam, że znalazłam lukę w jego planie, ale
Dumbledore tylko się uśmiechnął.
— To było pierwsze, co przyszło mi do głowy — odparł z
uprzejmym ukłonem. — Ale geniusz to chyba przesada. Jakkolwiek
postąpisz, a Voldemort przeżyje, pozostanie potworem. Jeśli zdradzisz mu, jak
będzie wyglądała jego przyszłość, prawdopodobnie zabije cię, zanim wrócisz.
Albo zrobi to później, bo nie będziesz miała mu nic do zaoferowania. W
najgorszym wypadku nic się nie zmieni.
— Skoro tak… to po co marnować rok na szukanie tych wszystkich
zegareczków, ryzykować, że sprowadzę tu śmierciożerców…?
— A czemu ty chcesz marnować lata, żeby Voldemort przeżył? — zapytał
niemalże szeptem. Wciąż nie przestawał się uśmiechać. — Żeby
spróbować.
Zapadła między nami cisza i im dłużej trwała, tym stawała się coraz
bardziej niezręczna. Wszystko, co miało, zostało powiedziane. Prychnęłam cicho
pod nosem, ważąc w ręku sakiewkę z fiolkami. Przewidział. Od początku wiedział,
że się zgodzę. I że ostatecznie narzucę mu kompromis, na który on również
przystanie. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, jak mógł mnie wysyłać w łapy
manipulanta i jednocześnie być tak spokojnym… Może wiedział, że i tak wyjdzie
na jego? Ostatecznie ktoś zginie. Być może nie Voldemort, a ja.
— Ruszamy? — zaproponował.
— Można w tym palić?
Gdy przytaknął, skinęłam głową.
~*~
Trochę mi zeszło z tym
rozdziałem. W pewnym sensie zamyka on pewną część opowiadania i zaczyna
następną, jeszcze nie wiem, jak to będzie nazwane, ale jakoś będzie. Siedzę w
domu, wiadomo, jak wygląda sytuacja. Tę notkę piszę w pierwszy dzień
kalendarzowej wiosny, ale wiem, że mogę na tę chwilę obiecać, że na kolejny rozdział — mimo
ratowania świata za pomocą siedzenia na tyłku — trzeba będzie trochę
poczekać, bo chciałabym coś wrzucić na DLR. Jestem na fali pisania i nie chcę
tego spieprzyć.