28 lutego 2020

374. Za młodzi na takie czasy


         Nikt nie zauważył, że balansowałam na skraju stabilności emocjonalnej, bo nikt nie poświęcał mi grama uwagi. Minęły trzy dni od listu Dumbledore’a i Voldemort nadal nie wracał, a ja odchodziłam od zmysłów w piwniczce na wino, paląc papierosa za papierosem i popijając prawie wiekowe sherry albo wykradając się przez sowiarnię na dach. W odróżnieniu od spiżarni odzyskiwałam tam oddech i przestawałam się dusić nieprzyjemną, sentymentalną wonią domu. Smród jesiennego miasta skąpanego w smogu okazał się miłą odmianą od perfumowanej pościeli i świec o zapachu pomarańczowej skórki.
         We wtorek potwornie lało. Sweter, który naciągnęłam na czarną szatę śmierciożercy, doszczętnie przemókł, ale nie ruszyłam się z miejsca; siedziałam tak ledwo pięć minut, ze stopami dyndającymi za rynną i fajną w ustach, a ogromne krople rozbijały mi się na głowie i bębniły ostro o wyślizganą dachówkę. Mimo to bez trudu usłyszałam dźwięk uchylanego okna sowiarni; Barty wyczarował nad sobą ogromny, granatowy parasol i ostrożnie zaczął posuwać się naprzód. Obserwowałam, jak komicznie balansował rękami, by utrzymać równowagę na błyszczącej od deszczu kalenicy; nawet się uśmiechnęłam, gdy kilka razi się zachwiał.
         — Czy absolutnie… absolutnie każdy wampir… nie zwraca uwagi na to, jaka jest pogoda? — wydyszał i opadł ostrożnie na mansardowy okap zaraz obok mnie. — I nie wiś na krawędzi, bo spadniesz.
         Bez słowa wyciągnęłam przed siebie obie nogi i prawie natychmiast napotkałam barierę przypominającą śliską, gumową, ale bardzo twardą ścianę; postukałam w nią podeszwami — ani drgnęła, a ja poczułam z jej strony dziwne, elektryzujące napieranie.
— Próbowałam, ale nic z tego — mruknęłam. Usłyszałam odgłosy gramolenia i cichego postękiwania; parasol z pewnością uchronił przed deszczem głowę Croucha, ale spodni już nie. — Nie siadaj, przyszłam tylko na chwilę zapalić.
— Wczoraj ta chwilka trwała ze dwie godziny — stwierdził; jeszcze raz machnął różdżką i otoczył nas krąg ciepłego powietrza odpychającego lodowate krople. — Myślisz o ucieczce?
Wyciągnęłam ku niemu papierośnicę, żeby się poczęstował.
— Nie — odparłam po dłuższej chwili. — Raczej wyjść na kilka godzin.
— Niedawno byłaś u Sapphire…
         — Wiem — przerwałam mu łagodnie, zanim się rozkręcił. — I wiem, że Czarny Pan mnie nie wypuści. Nie przejmuj się, tak tylko myślałam, że fajnie byłoby się stąd na moment urwać…
         Przytuliłam się do jego ramienia, ale nie zrobiło mi się ani trochę cieplej. Dopiero w momencie, kiedy Barty to powiedział, zdałam sobie sprawę, że faktycznie nie odczułam dyskomfortu związanego ani z deszczem, ani z upiornym wiatrem. Przez moment paliliśmy razem w milczeniu, patrząc niewidzącym wzrokiem na dachy kamienic przed nami. Nie musiałam unikać Croucha; od kiedy Voldemort zaczął mnie szkolić, wiedliśmy z Bartym oddzielne życia, on zajęty swoimi eksperymentami i byciem prawą ręką Czarnego Pana, a na walką o przetrwanie nad pergaminami i grymuarami. Obawiałam się, że jeśli tylko zobaczę Croucha, natychmiast poczuję przymus wyznania całej prawdy o Fawkesie i liście, ale nic takiego się nie stało. Wręcz przeciwnie. Coś w środku podpowiadało mi, że Barty był ostatnią osobą, której chciałabym o wszystkim powiedzieć. Jego rozczarowane spojrzenie zabiłoby ostatnią cząstkę śmierciożercy, którą nosiłam w duszy. Lub w tym, co z niej zostało.
         — Tam nie jest tak, jak ci się wydaje — mruknął w końcu i cisnął niedopałek do rynny. — Jest inaczej, niż kiedy trwała wojna. Ale nie ma wolności. Wciąż jest strach, ale wszyscy naokoło udają, że nic się nie stało i służby na każdym kroku to ludzie roznoszący ulotki. Szybko byś się znudziła.
         — Wręcz przeciwnie! — zaoponowałam i roześmiałam się. — W każdej kawiarni byłabym atrakcją, nie miałabym sekundy spokoju. Na zewnątrz jestem warta pięćset galeonów, a tutaj… no, sam widzisz, pewnie ze dwa sykle.
Objął mnie mocno, pokrzepiająco, ale w głosie nie miał już tej samej pewności, co wcześniej.
— Czujesz się niepotrzebna, bo nie robisz niczego na zewnątrz — powiedział, nie patrząc mi w oczy. — Ale Czarny Pan cię szkoli, to ważne. Nie robiłby tego bez powodu. Musisz mu zaufać.
Jeszcze raz parsknęłam pod nosem; miałam ochotę pokręcić głową i głośno się z nim nie zgodzić, ale odpuściłam. Udowodnienie mu, że się mylił, było niepotrzebne. Przecież oboje wiedzieliśmy, że nikt mnie tu nie potrzebował. Liczyło się tylko to, co miałam w środku, a co Voldemort mógł wyciągnąć dla siebie. Teraz widziałam to wyraźnie na horyzoncie mojego życia w tym domu. Jeszcze mocniej przywarłam do boku Barty’ego — przez gruby materiał szaty poczułam, jak zadrżał nieznacznie pod wpływem mojego przemoczonego swetra. Mnie również było zimno. Ze strachu.

*

         Czarny Pan pojawił się dopiero we środę o świcie, przynajmniej tak wywnioskowałam po wiadomości przyniesionej przez przerażonego i zdyszanego skrzata domowego, który wpadł do mojej sypialni z kawą i garścią płomyków na wyciągniętej dłoni. Miałam bezzwłocznie stawić się w gabinecie ze wszystkim, co udało mi się przerobić i zanotować przez ostatnie cztery dni. Voldemort nie przyjmował mnie już w sali tronowej na dole, choć wiedziałam, że bez przerwy — o różnych porach dnia i nocy — przewijali się przez nią śmierciożercy i ludzie, których torturował. Nigdy o tym nie wspominał, a ja nie pytałam. A teraz, kiedy na moim sumieniu ciążył zatajony list od Dumbledore’a, tym bardziej nie chciałam o niczym wiedzieć.
         Gdy Czarny Pan łaskawie zaprosił mnie do środka, na jego ekstrawaganckim zegarze nad kominkiem akurat wybiła piąta. Nieludzka pora, ale Voldemort wyglądał na niewzruszonego; krzątał się po gabinecie, wymachując różdżką, a papiery i książki latały z szuflady do szuflady, szafki trzaskały, a wszystko to przy akompaniamencie łopotu falującej peleryny. Spodziewałam się, że przygotowywał się do przeprowadzenia kolejnego kilkugodzinnego wykładu, ale nie — tym razem to ja miałam mówić. Ciężko było mi coś wykrzesać bez względu na porę, o której by mnie wezwał, ale przecież nie mogłam powiedzieć, że przez ostatnie cztery dni byłam zajęta trzęsieniem się nad listem od jego śmiertelnego wroga. Unikałam patrzenia w świdrujące, czerwone oczy, choć wiedziałam, że nie mogły przewiercić się do moich wspomnień. Czułam w żołądku niesłabnący uścisk, a z tyłu głowy wciąż dudniło poszeptywanie — nie jestem lojalna, nie jestem lojalna.
Tymczasem Voldemort gderał.
         — Nie wiem, czym jesteś taka zmęczona. — Nie był zachwycony, widząc mój żałosny postęp. — Miałaś do zrobienia jedną rzecz: opanować zadany materiał. Pewnie się ucieszysz, bo dzisiejsze popołudnie też ci wypadnie. Dzisiaj na kolacji mam wszystkim coś do przekazania i oczekuję, że uprzyjemnisz nam ten uroczy wieczór.
         Gapiłam się w miejsce nad jego lewym uchem i poważnie się zastanawiałam, czy istniał jakikolwiek sens mojej dalszej nauki. Za chwilę pojawi się Fawkes, patrząc oczekująco z oparcia krzesła. Sama próbowałam się oszukiwać — od samego początku planowałam zataić list przed Czarnym Panem. Choć miałabym zignorować Dumbledore’a lub odpowiedzieć na jego wiadomość, chciałam to zrobić sama. Czułam, że jakkolwiek bym nie zdecydowała, to wyjdzie na jaw. To było bardziej niż pewne. I mimo podejrzeń, że po drugiej stronie zamiast Dumbledore’a zastanę oddział aurorów w gotowości, musiałam się upewnić. Coś zrobić. Cokolwiek, byle przełamać ten marazm. A Voldemort pierdolił o wyższości zaklęć konwencjonalnych nad niekonwencjonalnymi. Naprawdę chciałam go widzieć w jak najgorszych barwach, bo chociaż pragnienie postanowienia po swojemu było silniejsze niż wszystko inne, nie mogłam pozbyć się wyrzutów sumienia. Trawiło mnie wrażenie, że tym razem naprawdę go zdradzałam. Złośliwie i z premedytacją. A to, że dziś zachowywał się mniej zjadliwie, tylko wzmagało to uczucie.
Jego gabinet opuściłam niecałe półtorej godziny później, ale znużona jak po dziesięć razy dłuższym wykładzie. Planowałam wrócić do sypialni, by zdrzemnąć się jeszcze chwilkę i dopiero wtedy usiąść nad jakąś piosenką, lecz Kryszna miał wobec tego poranka inne plany. W pokoju zastałam pieczołowicie pościelone łóżko i poplamioną kopertę na biurku. Coś w żołądku wywinęło mi się boleśnie, ale sekundę później zdałam sobie sprawę z tacy, na której leżał list — Fawkes raczej nie przekazałby wiadomości Nottowi, a on dalej skrzatom. Niemniej jednak wciąż nieznacznie drżałam, gdy bezgłośnie przywoływałam list i otwierałam kopertę. Na wierzchu nie było niczego, ani adresu, ani nazwiska, ani nawet rozmazanego kleks, a sowa musiała dopiero przylecieć z wiadomością, bo pergamin nasiąknął wodą i nie zdążył jeszcze wyschnąć. Rozerwałam go i prawie w tej samej chwili upuściłam na podłogę. Serce waliło mi w piersi jak szalone.
Niedbałe, zamaszyste pismo Syriusza zuchwale wyzierało z koperty.
Spodziewałam się listu od każdego. Od Jacquesa, Armanda, Sapphire, może od Dracona… absurdalnie od Harry’ego Pottera. Nawet gdzieś po cichu liczyłam, że tata postanowi w końcu odpowiedzieć. Ale nie Syriusz. Jego spodziewałam się już nigdy nie ujrzeć, nie usłyszeć, nie przeczytać i wszystko inne nie, które wiązało się z kontaktem. Jeżeli istniała na świecie osoba, którą naprawdę śmiertelnie zawiodłam, był nią właśnie Black. Kiedy o tym myślałam, niemal fizycznie współodczuwałam ból łamanego serca, a teraz miałam się z tym skonfrontować. Po długiej, bardzo długiej chwili wpatrywania się w naddartą kopertę nareszcie zdecydowałam się po nią sięgnąć. O dziwo nie wypaliła mi dziury w dłoni. Odłożyłam ją z powrotem na blat i wycofałam się. Książki, później jakiś stary kawałek, makijaż, może magiczne iluminacje… Jakby nic się nie stało. Jakby list od Syriusza w ogóle nie miał miejsca. Nie byłam pewna, co na co ostatecznie się zdecyduję, ale na pewno wiedziałam, że nie chciałam przeżywać kolejnych wyrzutów sumienia. Grałam i przewracałam kartki bez większego przekonania, bo myśli wciąż i nadal wracały do zamokniętej koperty, tak, że modliłam się, by nareszcie wybiła dwudziesta. Voldemort się nie mylił — pomimo tej całej farsy występowanie w tym nadętym burdelu na kółkach sprawiało mi pewną satysfakcję. To była pierwsza i jedyna rozrywka, której miałam dostąpić, od kiedy uciekłam z domu.
Zanim skrzaty przyszły pomóc mi w ubieraniu się, ja krążyłam już po pokoju gotowa do wyjścia. Nie mogłam się uczyć ani bezczynnie czekać na kolację, kiedy list nie odwracał ode mnie wzroku. Wyglądał niewinnie obok flakonu z piwoniami, pomarszczony i niepozorny, ale jego widok sprawiał, że na niczym nie potrafiłam się skupić. Użyłam zaklęcia zwodzącego, aby ukryć bruzdy, których makijaż nie zdołał przykryć, włożyłam piękną szatę wyjściową z czarnej koronki, uczesałam włosy, przysiadłam na brzegu łóżka i czekałam. Skurcz, który ścisnął wnętrzności, uparcie nie puszczał — byłam zestresowana jak żółtodziób, pociły mi się ręce, na dłoniach pojawiła się fioletowo-sina szachownica żyłek. Nie dałam rady tak sterczeć. Zerwałam się na równe nogi i zaczęłam spacerować od ściany do ściany, omijając biurko szerokim łukiem. Musiałam się czymś zająć, ale Syriusz bez przerwy łypał z rozdartej koperty; nie byłam w stanie sobie przypomnieć, kiedy tak naprawdę się zrelaksowałam. Podczas wojny strach o rodziców, później bitwa i strach o… o wszystkich. A po bitwie znów strach. O siebie, o mamę, o Czarnego Pana, o Sapphire… Strach, strach, strach. Już nawet o nic konkretnego, strach tak po prostu. Żyłam w ciągłym lęku i obawiałam się, że kiedy nareszcie nadejdzie moment, że to wszystko się skończy, nie będę potrafiła bez niego funkcjonować. Na każdym kroku wypatrywałam czegoś, co mogłoby dołożyć kolejną cegiełkę do budowy tego hegemona. Za chwilę, o, już za pół godziny miałam wkroczyć prosto w kłębowisko żmij, trzymać się prosto i udawać, że wciąż ktoś się tu ze mną liczył. Że nadal cokolwiek znaczyłam. Przecież dostanę mikrofon i krzesło tuż obok naszego pana.
Mimo że ósma już dawno wybiła, ja odprawiłam skrzata domowego i wciąż niecierpliwie kręciłam się po sypialni. Słyszałam, jak na dole w sali krzątali się ludzie. Na korytarzach i w holu dźwięczało jak w ulu — wcześniej hałasowała służba, teraz śmierciożercy. Ale ja nie ruszyłam się z miejsca. Spóźnienie się i zmuszenie wszystkich, by na mnie czekali, było jedynym sposobem, by im pokazać, że nie byłam podnóżkiem ani zwierzątkiem, które Czarny Pan trzymał dla rozrywki. Choć moją sypialnię i salę dzieliło piętro i kilka grubych ścian, czułam narastające zniecierpliwienie. Cierpkie i lodowate. Dopiero w momencie, gdy zegar wybił dwudziestą trzydzieści, powoli i dokładnie zamknęłam za sobą drzwi i ruszyłam ku schodom. Do auli wślizgnęłam się bocznym wejściem; smród frustracji uderzył mnie w twarz, kiedy tylko znalazłam się w alkierzu, a szmer small talku stawał się coraz bardziej napięty i to sprawiło, że uścisk w żołądku zelżał i nareszcie mogłam odetchnąć. Skinęłam różdżką zza kotary i scenę zalało światło. Gwar po drugiej stronie sali natychmiast zamarł. Wkroczyłam na podest uskrzydlona, z podniesioną głową i mocno bijącym sercem — muzyka rozbrzmiała łagodnie, a ja znów żyłam, byłam w swoim żywiole. Ostre światło oślepiało tak, że widziałam wyłącznie czarne kontury głów i ramion otoczonych niebieskawą poświatą. Uniosłam się jakiś metr nad podłogą, a spadające płatki śniegu zaczęły tańczyć, powoli formując okrąg.
— *You, you know how to get me so low, my heart had a crash when we spoke, I can't fix what you broke. And I always was, always was one for crying, I always was one for tears. The sun's getting cold, it's snowing, looks like an early winter for us, an early winter, oh, I need you to turn me over. It's sad, the map of the world is on you, the moon gravitates around you, the seasons escape you. No, I never was, I never was one for lying. You lied to me all these years. The sun's getting cold, it's snowing, looks like an early winter for us, looks like an early winter for us, an early winter, oh I need you to turn me over. Why, why do you act so stupid? Why, you know that I'm always right. It Looks like an early winter for us. It hurts and I can't remember sunlight… An early winter for us, the leaves are changing colors for us. And it gets too much yeah it gets so much, starting over and over and over again, and it gets too much yeah it gets so much, starting over and over and over again…
Wirujące kryształki opadły razem ze mną na ziemię, lekko i nieśpiesznie, ale zanim dotknęły podłogi, znikały, nie pozostawiając po sobie żadnych plam. Ot, prosta iluzja, nic wielkiego, a wystarczyło, bym zasłużyła na brawa. Mimo wszystko w momencie, gdy schodziłam ze sceny i pogasły wszystkie wyczarowane przeze mnie światła, poczułam się przytłoczona tym wszystkim. Ujrzałam ich wszystkich — pięknie wyszykowanych, bez przebrań, ale za to z maskami fałszywych uśmiechach na twarzach, ze złotymi sygnetami na palcach, kobiety w migoczących koliach, żeby tylko się pokazać. A i tak wszyscy naokoło wiedzieli, że nikt tu niczego nie miał. Wszystko należało do Czarnego Pana, nawet te wykwintne, snobistyczne wyjściowe szaty. Tylko on niczego nie udawał i to wzbudziło w moim sercu niechcianą sympatię. Skinął lekko głową w stronę pustego krzesła po jego lewej stronie; zaraz obok siedział wystraszony Spirydion z czarną tiarą na głowie, a po prawicy Barty — bardzo niewyspany i niedokładnie ogolony, oklaskiwał mnie uprzejmie do samego końca, dopóki ostatnie brawa nie ucichły. Bez słowa spoczęłam na swoim miejscu i prawie natychmiast na scenę wbiegło stadko skrzatów domowych, a cicha, przyjemna muzyka rozbrzmiała z ich miniaturowych. Na stole — sposobem niechybnie podpatrzonym w Hogwarcie — pojawiły się przystawki. Atmosfera w auli jeszcze bardziej się rozluźniła. 
— Imponujące. — Łagodny, melodyjny głos idealnie wybijał się na tle beztroskiego, męskiego gwaru. — Jesteś w formie.
Poczułam pod stołem delikatne muśnięcie na wierzchu prawej dłoni i w tej samej chwili całym moim ciałem wstrząsnął dreszcz. Innym razem byłby on przyjemny, ale nie teraz. Coś w żołądku nieprzyjemnie mi się przewróciło; spodziewałam się nagany, bym spokojnie mogła budować wolny od wyrzutów sumienia obraz Voldemorta niegodziwego i przykrego, a dostałam pochwałę. Kolejna szpilka wbijana prosto w serce.
— Dziękuję — odpowiedziałam lakonicznie i zajęłam się swoją przystawką.
Czarny Pan okazał się dzisiaj wyjątkowo rozmowny.
— Nie pytasz, dlaczego śmierciożercy się nie przebrali — ciągnął.
— Nie obchodzi mnie to — odparłam. Rozciapałam kawałeczki awokado na całym talerzu.
Siedzący obok Spirydion także nie wyglądał na zainteresowanego jedzeniem, za to zdawał się słuchać z uwagą każdego słowa Voldemorta. W odróżnieniu od reszty — strzępki rozmów śmierciożerców docierały do mnie z każdego miejsca przy stole. Śmiechy, żarciki, dogadywanie, anegdotki… Bawili się doskonale, ignorując, że pan nie zaprosił ich tutaj dla rozrywki. Wykwintna kolacja, występy artystyczne i przyjemna muzyka do kotleta — nic innego niż ładne opakowanie parszywej zawartości, której nie miałam ochoty doświadczyć.
Choć może powinnam.
Wazy i półmiski jak na pstryknięcie palca wypełniły się aromatycznymi sosami, zupami i kilkoma mięsnymi potrawami do wyboru. Z kwaśną miną sięgnęłam po krem z dyni.
— A to coś nowego — mruknął Czarny Pan. — Przestań się dąsać i korzystaj z wieczora, bo jutro znów widzimy się o piątej. Uściśliwszy: o piątej rano. Wiedziałem, że się ucieszysz.
Nagle się ożywiłam. 
— Chciałabym, żebyś coś mi wyjaśnił — podjęłam i odwróciłam się, by na niego spojrzeć. — Ciągle znikasz, dajesz mi odczuć, że jesteś zapracowany, a katujesz mnie codziennie po kilka godzin, wynajdujesz książki… po co? To nie może poczekać? Dlaczego teraz, skoro nadal nie widzisz skutków?
Żuł przez dłuższą chwilę kawałek steku, obserwując ze znudzeniem skrzata uderzającego w klawiaturę pomniejszonego fortepianu; tym razem to Voldemort się spiął. Ukroił jeszcze odrobinę mięsa, odczuwalnie przeciągając swoją odpowiedź.
— Uważam to za istotne — odparł w końcu; jego cichy głos niemal utonął w morzu radosnej wrzawy. — To nie jest miejsce na tę rozmowę. Pomówimy o tym po wszystkim. Albo najlepiej jutro. Zaglądałaś już do Réfléchir le reflet?
Owszem, zaglądałam. Choć doceniłam, że sprowadził dla mnie książkę po francusku, nie kwapiłam się do rozmowy na jej temat. Nie chciałam go takiego. Inteligentnego, przenikliwego, taktownego… Bardzo chciałam, by sprowadził tu na tortury jakąś szlamę i podjudzał podpitych śmierciożerców do zabawy. Dokładnie tak, jak wszyscy wyobrażali sobie wieczory w jego domu. Cierpiałam, prowadząc z nim kulturalną dyskusję o tym, czy podobało mi się to, co przeczytałam. I nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że robił to celowo, jakby wiedział o liście, całej sprawie z Dumbledore’em i o tym, że wciąż się wahałam. Momentami łzy dławiły mnie w gardle i nie chciałam wierzyć, że tego nie słyszał. Kolacja ciągnęła się boleśnie długo, na stole pojawiały się co chwila nowe potrawy, śmierciożercy stawali się coraz bardziej pijani, a ja miałam ochotę uciec. Chcąc nie chcąc musiałam wysłuchiwać strzępków rozmów i strumienia myśli płynącego z obu stron stołu; słysząc o fałszowaniu złota, szantażach i setkach innych machlojek, czułam się jak szpieg. Dlatego nie wytrzymałam, gdy nadszedł koniec zabaw, wszystkie stoły poznikały, a Voldemort wyszedł na środek, żeby przemówić do zebranych. Zrobiło się małe zamieszanie, bo każdy chciał stać jak najbliżej — wtedy wymknęłam się z sali, choć dobrze wiedziałam, że Czarny Pan to zauważył. Nie mogłam tego słuchać. Cała napięta wróciłam do swojego pokoju i dopiero w momencie zamknięcia drzwi mogłam się rozluźnić. Z progu zaatakowały mnie jakieś nowe zapachy, których źródło wykryłam niemal natychmiast — w tym samym miejscu, w którym odkryłam list od Syriusza, leżała nowa koperta. Również przemoczona i pognieciona, ale tym razem opisana. Na wierzchu moje dane, a na odwrocie dane Victora. Najpierw Black, teraz on… To nie mógł być przypadek. Przez ułamek sekundy miałam ochotę porwać kopertę i wrzucić ją do szuflady, tam, gdzie przed wyjściem ukryłam wiadomość od Syriusza, ale zatrzymałam się wpół drogi do komody. Przecież to był Vipi. Mój Vipi. On nigdy nie oceniał moich wyborów, zawsze był ze mną. Bez względu na wszystko. Widział mnie ponad kłami, dormitorium w lochach, nawet ponad Mrocznym Znakiem i szatą śmierciożercy. Nie musiałam bać się tego, co znajdę w kopercie, bo mimo wszystko on pozostanie moim ukochanym bratem. Moim Vipim.
W kopercie była tylko jedna kartka, pofałdowana od wilgoci i zapisana zaledwie do połowy. Atrament rozmył się w niektórych miejscach, ale nadal mogłam rozczytać:

Nie wiem, czego oczekiwałaś po liście, który wysłałaś, ale jeśli NIE oczekiwałaś odpowiedzi od rodziców, to dobrze, bo w najbliższym czasie pewnie nic nie napiszą. Ich ból jest zbyt wielki, żeby mogli o tobie rozmawiać. Każdy znosi to na swój sposób. Powiedziałaś swoje i natychmiast uciekłaś, nie obchodziło cię, co ja mam do powiedzenia, a mnie też się to należało. Mam już dość zastanawiania się, czy za kilka tygodni wrócisz, posiedzisz miesiąc i znów coś ci się odwidzi, jestem tym zmęczony. Zawsze byłem po twojej stronie, nawet wtedy, kiedy nikt nie chciał mieć z tobą nic wspólnego. Nigdy nie oczekiwałem, że będziesz neutralna albo staniesz się fanatyczką Zakonu Feniksa, ale do cholery! Zdecyduj się, czego chcesz. Możesz sobie być po stronie Zakonu czy śmierciożerców albo nie bądź po żadnej, tylko wybierz coś i przestań ranić mamę. Przecież wiesz, że cokolwiek byś nie wybrała, zawsze będziemy rodziną. Chyba jesteśmy za młodzi na czasy, które nastały, ale za późno, mleko się rozlało. Wszyscy wiedzą, że ukrywasz się ze śmierciożercami i może będzie lepiej, żebyś z nimi została. Skoro ciągle do nich uciekasz, to znaczy, że nigdy do końca nie będziesz po drugiej stronie. Chciałbym tylko jednego. Żeby kiedyś wszystko tak się ułożyło, że znów będziemy mogli wspólnie powędkować i robić te wszystkie rzeczy, które robiliśmy, zanim zaczęła się wojna.
Rodzice też chcieliby cię zobaczyć. Ale nie teraz. Musimy dać sobie wszyscy trochę czasu i może wszystko samo się ułoży.
Vipi

         Zalały mnie mieszanina emocji, których nie potrafiłam rozróżnić i ostatecznie udźwignąć. Czytałam ten list w kółko i tylko dokładałam sobie łez — radość i ogromna nadzieja, bo rodzina ostatecznie mnie nie skreśliła, wyrzuty sumienia przez to, jaka byłam i jacy byli oni, cierpienie i ból, jakby słowa z listu pod postacią noży kroiły moje serce na kawałki, a przecież właśnie na to zasługiwałam, raniąc matkę i ojca. Nawet nie zauważyłam, kiedy drzwi do pokoju się uchyliły, a do środka wślizgnął się Spirydion.
— Co się stało, że tak szybko uciekłaś? — zapytał z progu i stanął jak wryty. — Ty płaczesz?
Łzy stanęły mi w gardle, tak, że nie mogłam wydusić słowa, więc tylko machnęłam listem i odwróciłam się od brata. Nie chciałam, żeby zastał mnie roztrzęsioną i zapłakaną; nie spodziewałam się, że ktokolwiek — o ile zauważył moje zniknięcie — będzie miał jaja, żeby wyjść w trakcie przemówienia Lorda Voldemorta. Spirydion zamknął drzwi i ostrożnie przysunął się do łóżka.
— Od Victora — wykrztusiłam w końcu.
Podałam mu kartkę i natychmiast wyczarowałam sobie chusteczkę, żeby wydmuchać nos.
— Przynajmniej odpisał… może nie będzie aż tak źle… — mruknął, choć jego głos nie brzmiał zbyt pokrzepiająco.
— To było następstwo mojego wyboru. Liczyłam się z tym — odparłam i parsknęłam ponurym śmiechem. — Przecież się nie spodziewałam, że mój powrót tutaj zostanie niezauważony, a Voldemort będzie puszczał mnie co niedziela na rodzinny obiadek do Oreżnowa. W każdym przypadku musiałabym z czegoś zrezygnować.
Spirydion oddał mi list. Milczeliśmy przez chwilę, oboje miętosząc coś w rękach — ja chusteczkę, a on rąbek pościeli. Wiedziałam, że to przez podły nastrój, ale czułam, że lepiej byłoby dla Spirydiona, gdyby wyjechał z rodzicami i zaczął nowe życie. Pod nowym nazwiskiem, w nowym mieście, z nowymi kolegami… z daleka od toksycznych relacji w tym domu. Dla mnie było już za późno, teraz byłam już stuprocentowo pewna, że cokolwiek się nie stanie, zawsze tu wrócę. A on miał jeszcze czystą głowę, niezatrutą jedyną objawioną prawdą głoszoną przez Czarnego Pana.
— Żałujesz, że musiałaś z tego zrezygnować? — zapytał nagle.
— A ty?
Znów zapanowała między nami chwila ciszy. Przez twarz brata przemknęła siatka cieni — od zadumy, nostalgii, przez smutek, aż do zacięcia, kiedy odpowiedział:
— Starzy nie odpisali póki co na żaden mój list, sowy z nimi wracają. Tylko raz dostałem od matki wiadomość, w której błagała, żebym wrócił, ale… nie żałuję. Miałem dość życia jak mugol, krzywych spojrzeń, kiedy wyciągałem różdżkę. Tyle razy mi obiecywali, że to się zmieni, że będziemy żyć jak normalni czarodzieje, ale zawsze coś w tym przeszkadzało, a to za wcześnie, a to wojna, a to po wojnie… oni nawet mieli gdzieś Hogwart. Nie, że spodziewałbym się jakiejś nagrody, ale kiedy im powiedziałem, że mam na roku najwyższą średnią, ojciec nawet nie odłożył gazety, nawet nie mruknął… Nie żałuję. Żałowałbym, gdybym został i tam z nimi gnił.
Zamilkł, dysząc nieznacznie. Jego blade policzki powlekły się delikatnym rumieńcem, a oczy lekko mu się zaszkliły, gdy wbił wzrok w zaciśnięte dłonie; palcami wciąż intensywnie tłamsił pościel. Spirydion wyrzucił na zewnątrz całą frustrację i niesprawiedliwość, którą gniótł w sobie od miesięcy, ale nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że sam próbował przekonać siebie do tego, że nigdy nie żałował podjętej decyzji. Że nigdy nie zatęsknił za mamą, za absurdalnymi zakazami ojca. Bo żałować oznaczy być słabym.
Poczułam łzy zbierające się pod powiekami.
— A ja czasem tak — odparłam wilgotnym głosem. — Teraz bardzo żałuję.
Uśmiechnęłam się do brata na tyle pocieszająco, na ile pozwolił mi na to żal ściskający za gardło.
— Nie przejmuj się — dodałam i szturchnęłam go lekko ramieniem. — Od początku wiedziałam, że nie będzie łatwo.

*

         Odliczałam dni do tego, którego miał pojawić się Fawkes. Teraz już byłam tego pewna — czekałam na ten moment. Nie robiłam nic innego poza czytaniem i bezcelowym błąkaniem się po opustoszałych korytarzach; pod koniec uroczystej kolacji większość śmierciożerców znów gdzieś wymiotło i tak już zostało. Znów mogłam się cieszyć niemal idealną ciszą, chyba że akurat postanawiałam ściąć się z Czarnym Panem o kolejną głupotę. Nasze ćwiczenia okazały się jeszcze większą torturą niż do tej pory. Nie byłam w stanie znieść, że przestawał traktować mnie jak intruza. Nie potrafiłam tolerować myśli, że tym razem to ja postępowałam niewłaściwie, więc zaczynałam mówić po francusku, wpadał wtedy w furię, a ja nareszcie mogłam poczuć się bezpiecznie. O ironio — gdy przeklinał i odgrażał się, że mnie uderzy. Mimo tego i tak nie byłam w pełni usatysfakcjonowana, bo nigdy tego nie zrobił. Chciałam, żeby to jak najszybciej się skończyło.
         Zaczęłam obsesyjnie podglądać Spirydiona. Okazało się to zaskakująco łatwe, kiedy wieczorami przesiadywał z Lucjuszem w bibliotece, zakuwał teorię z podręcznika do transmutacji i nudził się nad numerologią. Bez problemu wdrapywałam się na szczyt ogromnego regału w dziale historycznym i mogłam leżeć tam godzinami, wodząc wzrokiem po siatce mikropęknięć w plafonie. Przysłuchiwanie się ich dyskusjom, temu, jak Spirydion gorliwie zgłębiał tematy,  które go nie interesowały, sprawiało, że zalewała mnie fala nostalgii. Choć wyglądaliśmy tak podobnie, byliśmy od siebie ekstremalnie różni. Nigdy nie lubiłam się uczyć, wolałam miliony innych zajęć, byle tylko nie siadać do książki, zapamiętywałam wyłącznie te informacje, które mnie interesowały, a on pochłaniał każdą wiedzę, bez względu na to, czy go fascynowała, czy zanudzała na śmierć. Był chorobliwie ambitny, w szkole nigdy nie zwróciłam na to uwagi. A teraz wylądował z nauczycielem w postaci Lucjusza Malfoya, odcięty od świata i możliwości osiągnięcia czegokolwiek wartościowego. Od czasu do czasu zerkałam na niego z góry i zastanawiałam się, czy uda mi się do niego wrócić. Bo jeśli miałabym znaleźć sobie powód, by po powrocie od Dumbledore’a tutaj pozostać, to właśnie on. Wiedziałam, że jeżeli bym zniknęła, Spirydion pozostałby całkiem sam w gnieździe pełnym żmij. Albo tak mi się tylko wydawało?
         Siódmego dnia zerwałam się bardzo wcześnie. Już wszystko obmyśliłam. Poprosiłam Voldemorta o kilka godzin dla nadrobienia lektur, a on okazał się tak wspaniałomyślny, że pozwolił mi zjawić się u siebie dopiero następnego wieczora. Naprawdę próbowałam czytać, ale byłam tak podenerwowana, że nie mogłam się skupić. Krążyłam spięta po pokoju, co jakiś czas sięgałam po jakąś książkę i odrzucałam ją dwie strony później, nie mając zielonego pojęcia, co przeczytałam. Bez przerwy paliłam, aż w sypialni zrobiło się siwo. Mijały godziny i nic się nie działo. Około czternastej bez słowa przyjęłam skrzata z obiadem, ale zdołałam tylko trochę pogrzebać bez apetytu w talerzu. Pod wieczór zrobiło mi się niedobrze od wypalonych papierosów, lecz Fawkesa wciąż nie było. Trema zmieniła się w niepokój — a co, jeśli listu nie napisał Dumbledore i to wszystko okaże się fortelem Voldemorta?
Zrobiło mi się zimno na samą myśl…
Przemieliłam chyba każdy możliwy scenariusz, ale tego nie wzięłam pod uwagę. Byłam tak pewna tego, co zobaczyłam i przeczytałam… Nie przyszło mi do głowy, że ktoś mógłby podszyć się pod byłego dyrektora i sprawdzić w ten sposób moją lojalność. Tak naprawdę nigdy nie spędziłam w jego gabinecie aż tyle czasu, by przyjrzeć się Fawkesowi. A tamten ptak mógł być po prostu zwykłym feniksem, żeby wszystko wyglądało wiarygodnie. I nagle mnie olśniło. Ta zmiana w zachowaniu Czarnego Pana, żadnych problemów, gdy poprosiłam o jeden dzień wolnego…
W panice rzuciłam się do sekretarzyka, zdjęłam wszystkie ochronne zaklęcia i wygrzebałam spomiędzy bibelotów i starych kopert list sprzed tygodnia. Nie znalazłam niczego, co zawierałoby próbkę pisma Dumbledore’a, ale jeżeli wiadomość była podrobiona, ktoś — w domyśle Lord Voldemort — zrobił to doskonale. I jeszcze ta wzmianka o herbacie z imbirem… Czy dyrektor zaprzątałby sobie głowę takimi detalami, gdyby chodziło o jakąś istotną sprawę? Nie, to wyglądało aż za bardzo dumbledorowato.
Na to się nie przygotowałam, mogłam co najwyżej przebrać się w szatę śmierciożercy — chociaż w ten sposób mogłam pokazać Czarnemu Panu, że wszystkiego się domyśliłam. Początkowo miałam ochotę natychmiast pobiec na górę i powiedzieć, że przejrzałam jego plany, ale ochłonęłam i wróciłam do krążenia po pokoju. Nie miałam pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji. Mleko się rozlało — powiedziałam Voldemortowi, że potrzebowałam przerwy. Jedyne, co mogłam w tej sytuacji zrobić, to przebrać się w szatę śmierciożercy i pójść za ciosem. Tylko gdzie przeniesie mnie feniks? Gdzieś poza dom czy prosto do lochów? I kogo zastanę na miejscu? Wszystkich śmierciożerców i uśmiechniętego wuja na czele? W żołądku coś przewróciło mi się nieprzyjemnie. Może dlatego tak wszystkich wymiotło, może przygotowywali jakieś miejsce tortur… albo… albo dogadali się z nowym rządem i w zamian za jakieś ulgi miałam zostać oddana w ich ręce?
Nie, za daleko wybiegłam z czarnowidztwem. Zaczynałam panikować. Dumbledore nigdy nie ułożyłby się z Voldemortem. A Voldemort z Dumbledore’em. To nie mogło być niczym więcej jak testem mojej lojalności. W zamian za Przysięgę Wieczystą. Czy wampiry mogą umrzeć, jeśli ją złamią?
Wiedziałam jedno. Jeżeli faktycznie Czarny Pan miał zamiar podszyć się pod dyrektora, to Barty był osobą, która pomogłaby mu w realizacji tej szopki. Nie wyobrażałam sobie Voldemorta biegającego po kraju w poszukiwaniu kogoś, kto użyczyłby swojego feniksa. Ani Voldemorta ślęczącego po nocach nad fałszywym listem między górami kulek z pogniecionego pergaminu. Wystrzeliłam z sypialni jak z procy, kierując się prosto do przeciwległego skrzydła. Na korytarzu panowała grobowa cisza. Niedawno wybiła dwudziesta pierwsza i skrzaty wciąż krzątały się po domu, ale lampy przymocowane do ścian wygaszono — tliła się zaledwie co piąta. Do komnat Croucha dotarłam niemal bezszelestnie. Przy głównym wejściu nie napotkałam żadnej przeszkody, dopiero drzwi prowadzące do gabinetu stawiły opór. Automatycznie przytknęłam różdżkę do zamka. Kliknęło.
W gabinecie przeżyłam delikatny wstrząs — trzeźwy, mocny wzrok kobiety i mężczyzny leżących na łóżkach polowych przeszył mnie, kiedy tylko przekroczyłam próg. W pokoju płonęła tylko jedna latarenka zdobiąca gablotkę za plecami Barty’ego, a sam Crouch spał z głową złożoną na uprzątniętym blacie; jego głęboki, miarowy oddech i tykanie zegara na tle nienaturalnie głuchej ciszy domu brzmiały niepokojąco donośnie. Obeszłam biurko i usiadłam na jego rogu, jak zwykłam robić, gdy przyjeżdżałam tutaj na wakacje. Bartemiusz nawet się nie poruszył. Czy spałby tak spokojnie, gdyby Voldemort zaplanował oddać mnie w ręce aurorów? A może po prostu o niczym nie wiedział? Wyciągnęłam rękę i odgarnęłam palcami włosy, które opadły mu na twarz. W chybotliwym świetle lampki wyglądał znacznie starzej, kilkudniowy, rzadki zarost rzucał na podbródek i policzki długie cienie, a zmarszczki na czole mocno się pogłębiły. Przez własną lojalność dźwigał na barkach całe złamane przez śmierciożerców zaufanie Czarnego Pana. Na idealnie uporządkowanym blacie leżał odetkany kałamarz, pióro z wyschniętą końcówką i otwarty skórzany dziennik. Zawahałam się, ale ostatecznie i tak po niego sięgnęłam. Przekartkowałam go z mieszanymi uczuciami; każda strona wypełniona w całości równym, ładnym pismem, ani jednego kleksa i cała masa dokładnych, skrzętnie opisanych rysunków. Crouch porównywał wszystko. Wielkość i ruchy źrenic, reakcja na różne bodźce i zaklęcia, monitorował masę ciała… Wyglądało na to, że musiał siedzieć i obserwować ich godzinami, ważyć, notować obserwacje podczas zmiany diety… Zapisywał nawet zmiany w cyklu i miesięczne krwawienia czarownicy. Poczułam, że czytałam coś bardzo intymnego, ale nie mogłam przestać. Zmuszanie do nauki, głodówki wraz z nieregularnymi drobnymi nagrodami i żadnej stałej pory snu… On odtwarzał to, co sam przeżył. Zsunęłam się z blatu i odłożyłam dziennik na miejsce; dreszcz przerażenia przeszedł mnie po plecach. Spoglądałam na Barty’ego, jakbym go nie znała. Do tej pory ani przez sekundę nie pomyślałam, że czas, który spędził pod wpływem Imperiusa, skutkował tak głęboką raną. Crouch nie miał oporów przed mówieniem o ojcu, wydawał się całkowicie niewzruszony, gdy ktoś o nim wspominał, a mimo to nadal nosił w sobie tego skrzywdzonego, rozgoryczonego nastolatka.
Przez jakiś czas walczyłam z zamiarem obudzenia Bartemiusza, ale ostatecznie wymknęłam się bezgłośnie i zaryglowałam wszystko tak, jakby nigdy mnie tam nie było. Przez cały tydzień gryzłam się z tym sama i sama musiałam znieść ostatnie chwile oczekiwania. Kiedy wróciłam do pokoju, usiadłam przy biurku i zaczęłam kiwać się na krześle; od początku po głowie błądziły mi myśli o napisaniu jakiegoś listu na wszelki wypadek, gdyby to wszystko okazało się zasadzką, ale ostatecznie odpuściłam. Jeżeli Dumbledore napisał prawdę, wrócę i ta wyprawa nigdy nie wyjdzie na jaw, a jeśli kłamał… Nikt z tego domu nie ruszy mi na ratunek. Nikt nie będzie mnie szukał. Poczułam bolesny skurcz wnętrzności; nie pomoże żaden pozostawiony list, jeżeli po drugiej stronie spotkam śmierciożerców z Voldemortem na czele. Ryzykowałam. Znów ryzykowałam, nawet nie miałam pojęcia dlaczego.
Było tak rozkosznie ciepło. W rozkojarzeniu dopiero po dłuższej chwili zdałam sobie sprawę, że zdrętwiał mi prawy nadgarstek i łydka, ale na plecach czułam delikatną aurę, jakbym siedziała tyłem do kominka. Ocknęłam się. Przysnęłam przy biurku w bardzo niewygodnej pozycji, z głową opartą o dłoń i nogami podkulonymi pod siebie. Zerwałam się z krzesła i zaczęłam rozpaczliwie rozglądać się za zegarem — czwarta pięć. Rozkojarzona dopiero po kilku sekundach zdałam sobie sprawę z pomarańczowej łuny na meblach i ścianach; na szczycie tego samego krzesła przy pianinie dostrzegłam Fawkesa. Tym razem bez żadnego listu, feniks po prostu siedział i patrzył oczekująco; w jego czarnych, paciorkowatych oczkach widniało wyłącznie ciepło. To ono sprawiło, że z takim spokojem zmniejszyłam dystans między nami.
— Czyli to już — powiedziałam do siebie ochrypłym głosem.
Na wszelki wypadek szybko przetarłam twarz.
Próbowałam jeszcze przez chwilę rozpoznać jakąś cechę, która zdemaskowałaby fałszywego Fawkesa, ale w końcu przestałam się oszukiwać — feniks Dumbledore’a był tylko feniksem. Wyciągnęłam rękę, a ten zamachał skrzydłami i wzniósł się na tyle, bym mogła pochwycić go za ogon.
Nigdy dotąd nie leciałam z feniksem, ale ten sposób przemieszczania okazał się zaskakująco przyjemny. Harmonijny. Zamknęłam oczy, gdy poczułam delikatne szarpnięcie do góry. Ogarnęło mnie szalenie przyjemne ciepło i błogość, nie było żadnego wrażenia przeciskania przez gumową rurę ani tłuczenia jak w wąskim, kamiennym korytarzu, jedynie powolne, letnie, pachnące ogniem falowanie.
Skończyło się to zbyt gwałtownie. Miękkie, śliskie pióra wymknęły mi się z ręki, a moje stopy z całej siły uderzyły w twarde podłoże, tak, że kolana ugięły się pod siłą upadku. W pomieszczeniu, w którym się znalazłam, panował czerwony półmrok, ciężki do przebicia ludzkim wzrokiem. Ciemne kształty mebli w głębi pokoju, maleńkie, zasłonięte okna i drewniana, wyszorowana do szarości podłoga nie przypominały żadnego miejsca, w którym kiedykolwiek byłam. Nigdzie nie unosił się żaden zapach, który pamiętałam z domu Voldemorta, choć wonie wydawały się znajome. Ktoś z pewnością niedawno piekł chleb. Sparaliżowana strachem zastygłam tam, gdzie upuścił mnie feniks. Jedynie węszyłam natarczywie.
— Dzień dobry, Sophie — rozległo się z ciemnego punktu, w którym widniał zarysowany kontur niskich drzwi. — Musisz mi wybaczyć tę dziwną porę, ostatnio trochę przestawiłem sobie zegar biologiczny. Nie wiem, czy to starość, czy przez te ciągłe podróże…
— Dumbledore…! — wydusiłam z siebie.
Mimo wszystko nie potrafiłam ukryć zaskoczenia.
Spłoszona szurnęłam pod ścianę i automatycznie dobyłam różdżki, gdy wysoka, siwa postać starca weszła w lichą plamę światła bijącego z dogorywającego paleniska. Albus Dumbledore nie zmienił się ani trochę. Nie postarzał ani o dzień od momentu, kiedy widziałam go ostatnio. Miał na sobie podobne szaty do tych, w których chadzał po szkole — ciemnofioletowa, haftowana w konstelacje, połyskująca paciorkami, a na głowie lekko przekrzywiona tiara do kompletu. Różdżka latała mi w dłoni tak, że nawet kiedy stał spokojnie po środku okrągłego pokoju, nie byłabym w stanie go trafić. On nie wyciągnął swojej.
         — Spodziewałaś się kogoś innego. — Nie zapytał. Stwierdził. Głos miał uprzejmy i opanowany, jakby absurd sytuacji i miejsca nie wywarł na nim żadnego wrażenia. — Spodziewałaś się zasadzki, a ja naprawdę mam dla ciebie propozycję.
         — Pierdol się ze swoją propozycją! — wrzasnęłam roztrzęsiona. — Kiedy masz zamiar się ujawnić?! Przez ciebie wszyscy mają moich rodziców za wariatów! Przestań się ukrywać i pokaż, że…
         Jakiś czarny ruch mignął za ramieniem Dumbledore’a i natychmiast strzeliłam w tamtą stronę Drętwotą, ale chybiłam. Drzwi wyrwały się z zawiasów i poleciały w ciemność; dopiero wtedy były dyrektor wyciągnął różdżkę i uniósł ręce wysoko nad głową.
         — Uspokójmy się wszyscy — powiedział uspokajająco, patrząco to na mnie, to na osobę za sobą.
         — Gdzie my jesteśmy? Kto tu jeszcze jest? — wydyszałam. — Gadaj, do cholery, bo wysadzę tą norę…!
         — GAZI! Tylko Gazi, jesteśmy w jego domu, w Albanii! — przerwał mi z rękami wciąż uniesionymi w obronnym geście. — Niesie herbatę, wejdzie i usiądzie w tamtym fotelu, dobrze?
         Przez chwilę milczeliśmy. Dumbledore ani drgnął, a ja z całych sił próbowałam się uspokoić, choć serce łomotało mi w piersi jak oszalałe. Rozdygotana wciąż miałam dyrektora na muszce, ale opuściłam lekko różdżkę, gdy zza jego pleców wyłonił się Gazi. Starzec unikał ze mną kontaktu wzrokowego, położył ostrożnie tacę na niskim stoliku i sam zapadł się w wysiedzianym fotelu najbliżej okna. Wolną ręką zrobiłam szybki ruch w kierunku kominka i w palenisku zahuczał ogień. W okrągłym saloniku rozjaśniły się wszystkie zakamarki. Dopiero po długiej, bardzo długiej i męczącej chwili, kiedy pierwsze nerwy zelżały, zaczęłam dostrzegać to niepokojące połączenie Gaziego z Dumbledore’em. Spodziewałam się zastać tu każdego, ale nie ich razem. Dyrektor powoli opuścił ręce i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że obie dłonie miał całkowicie zdrowe. Zniknęły wszelkie ślady po klątwie.
         — Usiądę, jeśli pozwolisz — odezwał się cicho; ruszył w stronę fotela dopiero wtedy, kiedy skinęłam głową. Został trzeci, nieco oddalony od stolika i obu mężczyzn, ale ani Dumbledore, ani Gazi nie zaproponowali, bym i ja usiadła. — Nie chcemy cię skrzywdzić, jak widzisz. Chcemy tylko porozmawiać.
         — Pierdol się — powtórzyłam trochę mniej buntowniczo i sapnęłam głośno pod nosem. Wciąż ledwo łapałam powietrze. — Co to ma… co to ma w ogóle znaczyć, dlaczego ty, kurwa, jeszcze żyjesz… i od kiedy knujesz z nim za plecami Voldemorta? Dlaczego się ukrywasz? Dlaczego pozwalasz na to, żeby ludzie robili z mojej rodziny wariatów? Jakim cudem przeżyłeś zaklęcie Snape’a? Odpowiadaj, mieliśmy rozmawiać, ale to będzie na moich zasadach!
         Znów cała się rozdygotałam i uniosłam różdżkę, ale mężczyźni ani drgnęli. Gazi wyglądał na skrajnie napiętego, kłykcie zaciśnięte na filiżance pobielały, a gęste brwi opadły na powieki tak bardzo, że niemal całkowicie zakryły oczy. Dumbledore był dużo bardziej rozluźniony, ale nie oparł się wygodnie i nie zetknął ze sobą długich palców, jak to miał w zwyczaju. Błękitne oczy nie sypały wesołymi iskrami. Zaczęłam wciągać głęboko powietrze, ale poza obezwładniającą mocą czarodzieja, strachu Gaziego i zwyczajnych domowych zapachów nie wyczułam niczego więcej.
         — Po to cię tu zaprosiliśmy — odparł dyrektor. — Ale to będzie długa historia, trochę ględzenia staruszka… może najpierw usiądziesz, proszę, poczęstuj się herbatą. Ciasteczka też są do twojej dyspo…
         — Nie, dziękuję! — warknęłam, a moja różdżka wystrzeliła w podłogę płonącym, białym pióropuszem ognia. — Po tym wszystkim możemy w końcu przestać udawać, że nie chcemy pozabijać się nawzajem, po prostu gadaj, co masz do powiedzenia!
         Brwi czarodzieja zmarszczyły się nieznacznie. Płomienie buzujące w kominku odbijały się od jego srebrnej brody i włosów, przez co wyglądały, jakby się zapaliły.
         — Problem w tym, że ja nie chcę cię zabić. Nigdy nie miałem takiego zamiaru, tego ranka również.
         — No to faktycznie mamy problem — zapiałam drwiąco — bo ja tak. Jeśli myślisz, że nie wrócę tu ze śmierciożercami, to chyba jesteś naprawdę bardzo naiwny…
         Tym razem to on mi przerwał.
         — Tak, właśnie tak myślę. Myślę, że pod tym względem się dogadamy, jeśli wysłuchasz, co mam do powiedzenia.
         Lustrowaliśmy się wzrokiem i chyba pierwszy raz nie poczułam się przez niego przeszywana. Rzuciłam szybkie spojrzenie na jedyne okienko w pokoju — zaciągnięte. Poczułam przypływ frustracji, bo wiedziałam, że za jakieś dwie godziny skrzaty domowe przyjdą przewietrzyć sypialnię i podać mi śniadanie przed spotkaniem z Czarnym Panem.
         — Dobra — odburknęłam i zaczęłam rolować różdżką między palcami. — Byle szybko, nie mam całego dnia.
         — Dobrze, postaram się opowiedzieć tak zwięźle, jak potrafię — rzekł. Parsknęłam pogardliwym śmiechem, ale zignorował to. Kontynuował głębokim, spokojnym głosem, wpatrzony w trzaskający ogień. — Żebyś zrozumiała, muszę się cofnąć kilka lat do czasów mojego dzieciństwa. To było prawie… hmm, prawie sto trzydzieści lat temu. Na Merlina, ale ten czas leci… W każdym razie bardzo ciężko zachorowałem. Dopadło mnie to, co twoją mamę, miałem niecałe dwa lata i żadnych szans na przeżycie, uzdrowiciele odmówili mojemu ojcu leczenia, stary Persiwal usłyszał, że przeżyję dwa dni. Może pięć. Ale ja wytrzymałem dwa tygodnie, matka do końca była przekonana, że wymodliła cud. Jako mugolka nie znała się na tym całym czarowaniu, a kiedy dowiedziała się, że w smocze zapalenie oskrzeli to w praktyce rozkład za życia, zamiast doktora wolała wezwać księdza. Musisz wiedzieć, że to nie były czasy, kiedy wyjątkowo dbało się o dzieci, zwłaszcza takie małe, ale kiedy w grę wchodziła walka o duszę, bogobojni rodzice robili wszystko, żeby nie oddać jej na potępienie. Podczas gdy moja matka urządzała mi kąpiele w święconej wodzie, błagała o egzorcyzmy, sprowadzała coraz to nowych duchownych, ojciec zniknął w bibliotece. Zakopał się w książkach na trzy dni. Przez te trzy dni i trzy noce rozpaczliwie szukał sposobu, aby zapewnić swojemu dziecku zmartwychwstanie. Persiwal był dobrym czarodziejem… można powiedzieć, że ponad przeciętnie utalentowanym, z całkiem niezłym pomyślunkiem. Trochę mu to zajęło, ale udało mu się sporządzić Esencję. Zdobył wszystkie składniki, niektóre nie były jeszcze legalne w naszym kraju, zwłaszcza jeden. Pewnie domyślasz się który. Fakt, że udało mi się przeżyć te dwa tygodnie, bardzo zainteresował uzdrowicieli, wbrew protestom matki zostałem zabrany do szpitala i tylko oni wiedzą, co działo się przez tamte dni. Stałem się sensacją, bo jako dwulatek przeżyłem dłużej niż niejeden dorosły mężczyzna. To, co zrobił ojciec, było niejako… eksperymentem, ale udało mu się w porozumieniu z brytyjskim ministerstwem wyegzekwować od Departamentu Tajemnic kilka kropel krwi, którą pewien wampir oddał dobrowolnie lata temu. Jak wspominałem, ojciec był całkiem bystrym czarodziejem, ale tak naprawdę do końca nie przewidział, że takie małe stężenie krwi, owszem, zabije chorobę, ale również zagnieździ się w jego synu jak pasożyt. — Przerwał na moment. Napięcie w pokoju dałoby się kroić nożem. Pierwszy raz widziałam, by Dumbledore’owi drżały ręce. Przełknął ślinę i rzekł głosem cichszym od trzasku ognia w kominku: — Wystarczyły dwie krople. Dwie krople, bym stał się tym, kim i ty jesteś. Czymś pomiędzy. Nie w pełni wampirem, bym mógł prowadzić nieśmiertelne życie, ale już nie człowiekiem.
         Te słowa zmroziły mnie. Poczułam słabość w kolanach, przed oczami pojawiły się czarne plamy, więc musiałam osunąć się plecami po ścianie, żeby nie wpaść w palenisko. W głowie dudniło mi: dwie krople, bym stał się tym, kim i ty jesteś. Nie mogłam w to uwierzyć, choć dostrzegałam jego oczywistą niepowtarzalność. Nawet się nie zorientowałam, kiedy zaczęłam szlochać, jakbym dowiedziała się o jakiejś tragicznej stracie. Mój świat się zawalił, choć nie miałam pojęcia dlaczego.
         — Rozumiem, że to może być szok — usłyszałam jak spod wody. — Ale to jest kluczowe, abyś pojęła, że w takiej sytuacji braterstwo Voldemorta z wampirami nigdy nie dojdzie do skutku.
         — To dlatego mnie tu wezwałeś? — wybełkotałam przez łzy. — Żeby triumfować? Czy żebym mu to przekazała? Przecież to jest…
         — Ani po jedno, ani po drugie — wpadł mi w słowo. — Chciałaś wiedzieć, dlaczego nie umarłem. Sama wiesz, że Avada kedava nie wystarczy, żeby nas zabić. Zasnąłem. Długo spałem, żeby zneutralizować klątwę i zregenerować ciało po martwicy. Grobowiec w Hogwarcie okazał się w tym przypadku najbezpieczniejszym miejscem.
         — Ale Voldemort i tak wykradł ci różdżkę! Jakim cudem nie wyczuł, że żyjesz…?
         — Spałem. Bardzo głębokim snem między paraliżem a śmiercią. A dla… bądź co bądź… śmiertelnika to w zasadzie to samo.
         Nie rzekł nic więcej, a ja nie pytałam. Podkurczyłam kolana pod brodę i siedziałam tak na podłodze, zagapiona w jakiś buro-pomarańczowy punkt po drugiej stronie pokoju. Oczy zaszły mi mgłą. Niewyspanie i natłok absurdalnych informacji spowodował poczucie okropnego rozbicia; nie byłam w stanie myśleć ani pociągnąć tej rozmowy dalej, choć wciąż nie zostało powiedziane, czemu miało służyć to spotkanie. Bardzo chciałam odpocząć. Marzyłam, by wrócić do swojego wygodnego łóżka, zatopić się w jedwabiach i obudzić się następnego ranka na wykład o szóstej, nie pamiętając niczego, co tu padło. Ukryłam twarz w dłoniach, by na moment odciąć się od bodźców i zebrać myśli.
         Ale Dumbledore pierwszy się odezwał.
         — Przepraszam, że tak się rządzę… — zaczął po angielsku. Potrzebowałam chwili, żeby przyswoić, że zwrócił się do Gaziego. — Ale może jednak zaproponuję Sophie herbatę? Albo coś mocniejszego, jeśli woli.
         — Coś mocniejszego — wypaliłam automatycznie, opuszczając ręce. — Mogę zapalić?
         — Nie mam nic przeciwko — odparł uprzejmie Dumbledore, a starzec pod oknem skinął sztywno głową.
         Zaczęłam przeszukiwać kieszenie w poszukiwaniu papierośnicy. Tymczasem Gazi zniknął na chwilę na korytarzu, starając się przejść obok mnie tak szybko, na ile pozwalały mu zwyrodnienia stawów. Gdy wrócił z kolejną tacą, szkłem i butelką jakiejś domowej nalewki, już raczyłam się papierosem. Dokładnie tego potrzebowałam w momencie końca mojego świata: fajki i szklanki śliwowicy. To musiało wystarczyć. Wypiłam jeden kieliszek na pusty żołądek. Potem drugi i trzeci.
         W końcu Dumbledore zacmokał z troską. 
         — Kiedy zaczęłaś palić? — zapytał, kiedy zaczęłam nową paczkę.
         — Po śmierci Darli.
         Pokręcił głową zafrasowany.
         — Choćby się było najlepszym pedagogiem, nie można uchronić uczniów przed tym, co szykuje dla nich życie. Ani przed nimi samymi — mruknął, obserwując, jak układałam fajki jedna po drugiej w czerwonych, welurowych wgłębieniach eleganckiej papierośnicy. — Nie szkoda ci zdrowia? Nawet nam nie jest dane raz na zawsze.
         — Chuj cię to obchodzi — prychnęłam i rzuciłam mu najbardziej wściekłe, nienawistne spojrzenie, na jakie było mnie w tej chwili stać. Krew mi zawrzała. Nie mogłam znieść, kiedy mówił nam. Jakby łączyły nas jakieś więzi. Jakbyśmy nagle stali się rodziną. — Chcę mieć chociaż tyle, skoro i tak zdechnę. Albo oddasz mnie dementorom, bo przecież nie dasz mi tak po prostu odejść. To, że gdzieś tam kiedyś tysiąc lat temu napiłeś się krwi jakiegoś wampira, niczego między nami nie zmienia. Moje zamiary się nie zmieniły, powiem o wszystkim Voldemortowi, a on będzie bardzo wdzięczny za wieści o kolejnym zdrajcy.
         Zmierzyłam wzrokiem Gaziego, ale nic nie odpowiedział. Nie zrozumiał ani słowa z tego, co z siebie wyplułam.
         — Już ci powiedziałem, że nie zamierzam cię zabić. Ani tym bardziej oddać dementorom — odparł z naciskiem Dumbledore. — Mam dla ciebie propozycję, dzięki której wszyscy skorzystamy. Jak pisałem w liście — wszyscy poza Voldemortem.
         Nagle rozjaśniło mi się w głowie i to sprawiło, że wybuchłam śmiechem. Prawdziwym, niewymuszonym śmiechem. Tak oczywiste, to było tak oczywiste…
         — Co, pewnie mam dla ciebie szpiegować, bo zwolniła się fucha po Snapie? — zadrwiłam. Wstałam z podłogi, strzepnęłam popiół z szaty i wrzuciłam peta do kominka. Miałam dość słuchania tego rzewnego pierdolenia. — Spierdalaj. Już zniszczyłeś jedno życie, ja nie dam się w to wkręcić. Jeżeli będę miała mieć spieprzone życie, zrobię to sama.
         Dumbledore również wstał, więc natychmiast wyszarpnęłam różdżkę, ale on nie wyciągnął swojej. Delikatny półuśmieszek zgasł na jego ustach i teraz na twarzy malowała się wyłącznie powaga.
         — Przyznaję, że wykorzystywałem Severusa w podły sposób. Bardzo tego żałuję i nie będę się usprawiedliwiał powodami, które zmotywowały go do podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Nie będzie już żadnych szpiegów, Voldemort zniszczył już zbyt wiele żyć i to jego trzeba się pozbyć. Ostatecznie. I skutecznie.
         Znów parsknęłam pod nosem, ale tym razem nie chciało mi się śmiać. Cała się napięłam.
         — I co, że niby ja mam to zrobić… Wrócić i tak po prostu go zabić. Postradałeś rozum…
         — Nie tak po prostu — przerwał mi i pierwszy raz tego poranka usłyszałam w jego głosie niecierpliwość. — Za pomocą zmieniacza czasu. — Odwrócił się do Gaziego i skinął lekko głową. — Gdybyś był tak uprzejmy…
         Staruszek podniósł się z fotela i ruszył krętymi schodami na sam szczyt wieży; bez słowa poszliśmy za nim, Dumbledore całkowicie rozluźniony, ja spięta i z różdżką skierowaną w jego plecy. Natłok emocji nie pozwalał mi rozważyć absurdu tego pomysłu, próbowałam sobie tylko przypomnieć, co takiego Voldemort mógł zrobić w ciągu ostatnich ośmiu godzin, co przywróciłoby światu harmonię.
         Izba, do której zaprowadził nas Gazi, w niczym nie przypominała czystego, przytulnego saloniku z kominkiem. Wysokie sklepienie i stare, zakurzone krokwie pokrywały girlandy pajęczyn, na podłodze walały się śrubki, drewniane opiłki, połamane zębate koła i całe góry trocin. Pod ścianami upchnięto w nieładzie stare kufry, pudła i stare krzesła; na szczycie jednego z nich przysiadł Fawkes, ale nie to najbardziej przyciągało wzrok. W centralnej części strychu ustawiono ogromny, nakryty czerwoną plandeką mebel; na początku nie byłam pewna, ale odniosłam wrażenie, że dobiegało spod niej ciche cykanie setek zegarków. Dumbledore niespodziewanie wyciągnął różdżkę i nakrycie sfrunęło na podłogę, ukazując dziwaczną konstrukcję. Wyglądała, jakby pod wpływem jednego dotknięcia miała się rozlecieć. Przypominała wysoką, na oko czterometrową, szczupłą szafę z przymocowanymi do niej byle gdzie zegarami — maleńkimi na łańcuszkach, które damy nosiły przypięte jako broszki, starodawnymi, pięknie zdobionymi, z drewna, metalu, nawet z plastiku, szklane, nowoczesne, pękate klepsydry wypełnione piaskiem, nawet wysokie, klasyczne, wahadłowe. Podeszłam bliżej i zajrzałam do środka — cały sufit i ściany zajmowały okrągłe zegarki na rękę. Dopiero wtedy dostrzegłam, że cała maszyna aż pulsowała od nieregularnego tykania.
         — Oto odpowiedź na twoje pierwsze pytanie — podjął dyrektor. — Właśnie tym byłem zajęty przez ostatni rok. Budowałem zmieniacz czasu, który podołałby podróży o wiele dziesiątek lat w przeszłość. Złożyłem go z…
         — …innych zmieniaczy czasu — wpadłam mu w słowo. Z zafascynowaniem badałam z bliska to, co byłam w stanie dostrzec z dołu; każdą możliwą powierzchnię ogromnej szafy pokrywały zegary, nie było ani śladu wolnej przestrzeni. W tym momencie całkowicie straciłam czujność i opuściłam różdżkę. — Skąd wziąłeś tyle zmieniaczy? Przecież te z Departamentu Tajemnic zostały zniszczone dwa lata temu.
         — Szukałem ich po całej Europie — kontynuował cierpliwie. — A potem po całym świecie. Jestem prawie pewien, że o ile nie wyczerpałem, to znacznie uszczupliłem światowy zapas zmieniaczy czasu.
         Oderwałam na moment wzrok od szafy i rzuciłam mu prowokujące spojrzenie.
         — Pewnie dla większego dobra, co?
         Dumbledore uśmiechnął się.
         — Jak zawsze.
         Zatrzymałam się i skrzyżowałam ręce na piersiach. Już wiedziałam, czego ode mnie oczekiwał. Teraz, kiedy wszystko stało się jasne, elementy układanki zaczęły do siebie pasować. Brakowało tylko jednego.
         — Dlaczego ja?
         — Wiem, że w głębi serca jesteś dobrym człowiekiem… i taki heroiczny czyn daje ci możliwość odkupienia win, które popełniłaś pod wpływem manipulacji Voldemorta.
         Nasze spojrzenia na moment się skrzyżowały. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że kąciki ust Dumbledore’a drgnęły kpiarsko.
         — A tak naprawdę?  
         — Nie umrzesz.
         — Ty też…
         — Otóż nie — przerwał mi. Znów się zapalił, aż powietrze zgęstniało, jakbym zasugerowała coś bardzo wstydliwego. — Przez to, co wydarzyło się podczas bitwy, masz większe szanse przeżyć. Ja jestem stary, nigdy nie wypiłem kropli krwi, najprawdopodobniej umrę, zanim zmieniacz czasu się zatrzyma.
         — Co miałabym zrobić? — zapytałam drżącym głosem, choć dobrze wiedziałam, usłyszę.
         Pewnie dlatego Dumbledore nie odpowiedział. Popatrzyliśmy sobie w oczy. I choć to spojrzenie nie było ani surowe, ani przeszywające, nie mogłam go dłużej znieść. Zaczęłam chodzić tam i z powrotem wzdłuż ogromnej szafy, próbując się uspokoić, ale nic to nie dało. Zmęczenie i fala emocji spotęgowały poczucie okropnego rozbicia; znów pociemniało mi przed oczami, ale nie usiadłam. Nie mogłam pokazać dyrektorowi, że to zrobiło na mnie jakieś wrażenie. Chodziłam tak jeszcze jakiś czas, oswajając się z tą myślą i dopiero chwilę później zorientowałam się, że wyciągnęłam kolejnego papierosa. Tym razem zapaliłam bez pytania.
         Zabić Voldemorta.
         Dumbledore naprawdę pomyślał, że zaledwie kilka miesięcy po tym, jak temu zapobiegłam, teraz sama miałam to zrobić. Podnieść różdżkę na tego, kto — pomimo całej lawiny paskudnych cech i okrutnych uczynków — był mi w jakiś sposób bliski. Teraz widziałam to bardzo wyraźnie: choć często mu tego życzyłam, nigdy nie chciałam, żeby zniknął. Spróbowałam wyobrazić sobie świat bez Voldemorta i prawie natychmiast przeszło mi przez myśl: dlaczego nikt wcześniej na to nie wpadł? Dlaczego Dumbledore sam się nie poświęcił, nie poprosił któregoś z Nieśmiertelnych o pełną przemianę, nie wypił cysterny krwi i sam nie pofrunął w przeszłość, by zabić swojego największego wroga? Wydało mi się to nieskończenie okrutne — wybrać do tego jedyną osobę, która tego nie chciała.
         — Zastanów się, ile możesz zmienić. Ile uratować żyć — dochodziło do mnie jak zza mgły. — Wystarczy, że zniknie jedna osoba. Uratowałabyś od cierpienia tylu ludzi, pomyśl, Neville odzyskałby rodziców. Potterowie, brat Syriusza…
         — Nie dbam o nich! 
         — …Evan Rosier… — kontynuował.
         Wszystkie moje wnętrzności się skurczyły, a oczy zaszły łzami; już tak dawno nikt nie wypowiedział tego nazwiska na głos. Nie potrafiłam pohamować płaczu. Jak przez mgłę odtwarzałam te wszystkie beztroskie, wyidealizowane scenki na tle sielskich widoczków, twarz, która przez upływający czas utraciła rysy… choć kiedy mocno skupiałam się na szczegółach, jeszcze potrafiłam odtworzyć wąski nos, posągowe kości policzkowe… i piegi, całą masę piegów. Przez sekundę uwierzyłam, że znów moglibyśmy się zobaczyć, ale i tak wszystko wewnątrz mnie krzyczało. Prawie biegałam, odtwarzając tę samą trasę wzdłuż zmieniacza czasu i z powrotem, ale to nie pomagało, nie potrafiłam powstrzymać grymasu bólu i Dumbledore już wiedział, że trafił tam, gdzie trzeba.
         — Nie zabiję dziecka… — próbowałam się bronić.
         Dyrektor wydawał się niewzruszony. Jego głos pozostawał miękki i uspokajający.
         — To nie musi być dziecko — odparł. — Ale pamiętaj, że im starszą wersję wybierzesz, tym trudniej będzie ci… zakończyć sprawę.
         Zakończyć sprawę. Zakończyć sprawę, zabijając małe dziecko. Tego było za dużo, musiałam przykucnąć, żeby się nie przewrócić. Ukryłam twarz za kolanami i szlochałam z bezsilności; czas wtedy się dla mnie zatrzymał. Nie potrafiłam stłumić słów Dumbledore’a, płynęły mi wprost do uszu jak trucizna, doskonale przemyślane.
         — Zabicie dziecka może wydawać ci się straszne, ale to dziecko wyrosło na bezlitosnego człowieka. Okrutnego, wynaturzonego, potwornego… Skrzywdził tysiące dzieci, bezbronnych dzieci, zgotował im takie życia, że może byłoby lepiej, gdyby je zabił. Spójrz, choćby Syriusz, do śmierci będzie zmagał się z tą raną, już zawsze będzie w oczach społeczeństwa zbiegłym przestępcą, mordercą… A Barty Crouch… Znałem go, uczyłem jego ojca… Tak wspaniała rodzina. Zniszczona przez Voldemorta. Dwa piękne umysły zatrute dwiema skrajnymi ideologiami, napuszczone na siebie przez strasznego, okrutnego człowieka. Dla zabawy. Wyobraź sobie spaczony umysł, wyprany do tego stopnia, że uznał zabicie własnego ojca za doskonałe rozwiązanie. Potworny grzech, z którym Barty będzie żył do końca, od którego nigdy się nie uwolni… Sapphire nigdy nie myślałaby o śmierci, gdyby pozwolono jej wybrać, nigdy nie spróbowałaby się otruć… I wtedy Darla by żyła. Myślałaś kiedyś, jak wyglądałoby wasze życie, gdyby to wszystko się nie wydarzyło? Gdyby Voldemort nigdy…
         — Zamknij się, nie chcę tego słuchać! — ryknęłam z siłą, na jaką pozwalały dreszcze.
         Szata na kolanach doszczętnie przemokła od łez. Nie byłam w stanie dłużej słuchać, nie mogłam już tego znieść, bo wiedziałam, że to wszystko prawda. Każde słowo. I najgorsze było to, że nie potrzebowałam Dumbledore’a, żeby się o tym przekonać. Zauważyłam to już dawno temu, a teraz wciąż się o tym przekonywałam. Wszystko to, co powiedziała mi Sapphire, kiedy znów próbowała odebrać sobie życie. Nigdy nie chciałam mieć z nim cokolwiek wspólnego, a przez ciebie musiałam! To wszystko jest przez ciebie! Nigdy przedtem nie wygarnęła tego tak przemyślanie, tak otwarcie… Tak szczerze. To, co przeczytałam w dzienniku Barty’ego… Przecież już wtedy czułam, że to nie było do końca normalne. Zniszczona rodzina… Nie tylko jedna. Pomyślałam o Spirydionie i rozpłakałam się jeszcze bardziej. Mogłam oddalić od siebie winę za zniszczone życie Croucha, za dramat Sapphire… nawet za śmierć Darli. Ale dłużej nie mogłam się oszukiwać — to, że Spirydion znalazł się w tym miejscu, z takimi poglądami i planami na życie, było tylko i wyłącznie moją winą. Niczyją więcej, nawet Voldemorta. A teraz miałabym to naprawić? Tak po prostu cofnąć? Gdyby to było takie proste, nie byłoby morderców, a wszyscy podejmowaliby tylko dobre decyzje.
         — Co się wydarzyło, to się wydarzyło — wychrypiałam, unosząc głowę. Twarz mi płonęła, była cała mokra i zasmarkana, dopóki nie odetchnęłam i nie wytarłam jej rękawem. — Nie można tak po prostu skoczyć pięćdziesiąt lat wstecz, zabić kogoś i wrócić, jakby nic się nie stało!
         — Można spróbować — rzekł z naciskiem czarodziej. — Wszystko zależy od ciebie, czy to zrobisz i sprawdzisz, ilu ludzi dzięki temu będzie miało okazję normalnie żyć, czy pozwolisz, żeby umierali. Także twoi bliscy. Voldemort pewnie zatroszczył się, by ta informacja do ciebie nie dotarła… Sethi zdecydował się dołączyć do Zakonu. Domyślam się, że raczej nie przez przekonania… Ale oboje wiemy, że ta sytuacja to dla Voldemorta zielone światło. A ja pozwalam ci wybrać: już zawsze będziesz z nim walczyć, będziesz go oszukiwać, wymykać się, żeby chronić rodzinę… albo to utniesz i nikt nie będzie musiał działać wbrew sobie.
         Znów coś we mnie krzyknęło.
         — A ja? Co ze mną? — zapytałam płaczliwie, przyciskając rękę do piersi. — Ja mogę działać wbrew sobie?
         Dumbledore nie odpowiedział. Wstałam i chwiejnym krokiem zaczęłam krążyć wzdłuż zmieniacza czasu. Poczułam się całkowicie oderwana od własnego ciała, jakbym nie istniała w tym miejscu i w tym czasie, jakby ci dwaj starcy byli tylko wytworem mojej wyobraźni. Znów zapaliłam i prawie natychmiast zakrztusiłam się dymem. Do tej pory kręciłam się tylko wkoło tego, co straciłam, ale teraz, kiedy dyrektor wspomniał o tacie, uświadomiłam sobie, ile Voldemort nieświadomie dał mi w zamian. Zmroziło mnie na samą myśl.  
         — Jeśli się zdecyduję i polecę — zaczęłam — matka nie odda mnie do Ghostów. Spirydion może się nie urodzić… nie b-będę miała prawdziwej rodziny… jak to, t-tata miałby nie być moim tatą…? Nigdy nie poznam Barty’ego… Tak będzie?
         — Tak może się stać — odparł po chwili znacznie ciszej i oschlej. — Ale czy nie na tym polega poświęcenie? Stracisz rodziców, ale zyskasz to, że będą szczęśliwi. To prawda, możesz nigdy nie spotkać tych wszystkich ludzi, których kochasz, obudzisz się po latach i zobaczysz, że ułożyli sobie życie bez ciebie, że nawet cię nie pamiętają… ale za to żyją. I żyją szczęśliwie, bez trosk o to, że muszą wbrew sobie decydować, muszą walczyć ze sobą nawzajem, bo wybrali różne drogi… czy to jest wygórowana cena?
         Strumień łez płynął mi po twarzy, gdy słuchałam, z jakim gorącym przekonaniem o tym opowiadał. Jakby sam święcie w to wierzył i już prawie dałam się nabrać. Nie mogłam uwierzyć, że w tak krótkim czasie udało mu się tak na mnie wpłynąć. Byłam taka łatwa… Wystarczyło wyciągnąć kartę Darli i pomachać mi nią przed nosem.
         — A co, jeśli się nie zgodzę? — spytałam cicho. Napięcie w pomieszczeniu wzrosło do tego stopnia, że nie byłam już w stanie powstrzymać dygotania. — Pozwolisz mi tak po prostu odejść?
         Jeszcze jedno bardzo intensywne, przeszywające spojrzenie.
         — Tak.
         W tym samym momencie wyciągnęłam rękę w stronę feniksa, a on posłusznie, jakby przywołany zaklęciem, sfrunął z krzesła i delikatnie pochwycił w szpony mój nadgarstek. Zapadłam się w szarawym, ciepłym półmroku. Ten lot przeżyłam już dużo bardziej świadomie; ustaliłam już mglisty, pobieżny plan działania. Pierwszy raz musiałam uciszyć emocje i posłuchać rozsądku. Kiedy wylądowałam twardo w swojej sypialni, nogi już się pode mną nie ugięły. Krótkim zostań zatrzymałam Fawkesa na szczycie fortepianu, a sama wyjrzałam na korytarz. Wszystko wyglądało tak, jak półtorej godziny wcześniej, tylko plamy światła na podłodze były wyraźniejsze; na zewnątrz powoli robiła się poranna szarówka. Musiałam się śpieszyć, jeśli nie chciałam wpaść na jakiegoś skrzata domowego. Albo i samego Voldemorta.
         Wyciszyłam kroki i rzuciłam na siebie zaklęcie kameleona. Wciąż nie miałam pojęcia, co robić, ale wiedziałam, czego potrzebowałam, aby podjąć decyzję. Różdżki Barty’ego. Zdobycie jej okazało się łatwiejsze, niż sądziłam. Crouch spał w tej samej pozycji, w której go zostawiłam.  Nie miałam zielonego pojęcia, gdzie mogły znajdować się akta śledzonych osób, ale jeżeli coś takiego przechowywano w tym domu, to wyłącznie w pokoju Croucha. Wysunęłam różdżkę ze skórzanej pochwy przypiętej do paska… Barty nawet się nie poruszył. Dzięki bogom za jego przemęczenie.
— Muffliato — wyszeptałam niemal bezgłośnie.
Teraz byłam bezpieczna. Czułam na sobie wzrok czarownicy i mugola, kiedy przewalałam kredens, a później szafki i szuflady za biurkiem, ale wiedziałam, że mnie nie widzieli. Z kilku miejsc domu dobiegły do mnie jakieś pierwsze poranne odgłosy, więc przyśpieszyłam tempo. Masa książek, sejf mocno pachnący jakimiś ostrymi ziołami, gigantyczna kolekcja włosów i innych części ciała w magicznie powiększonej gablotce, całe szuflady segregatorów, teczek, przechwyconych listów i długie metry notatek na pergaminowych rulonach… Pierwszy raz naprawdę zapragnęłam czarodziejskiego oka Moody’ego. Zniecierpliwiona zakręciłam się w miejscu.
— Accio akta Ghosta — wymamrotałam pod nosem.
Byłam pewna, że nic się nie stanie, ale i tak poczułam zawód. Wspięłam się na komodę i sięgnęłam do najwyższych półek wbudowanych tuż pod sufitem. Zaczęłam macać — kolejna partia dokumentów i chyba jakieś pliki kartek pospinane zwykłymi zszywkami. Kiedy wyciągnęłam pierwszą aktówkę, serce zabiło mi mocniej. Teczka opatrzona małym, czarno-białym zdjęciem i napisem BLACK, Syriusz. Drżącymi, spoconymi rękami zaczęłam na wyczucie przesuwać kolejne pozszywane katalogi, modląc się, by Crouch sortował je alfabetycznie. Co jakiś czas stękałam i wyciągałam kolejne, by podejrzeć nazwisko. Black, Black, Diggory… Miałam ochotę zatrzymać się przy nazwisku Dumbledore i zajrzeć do środka, ale oparłam się pokusie i kopałam dalej. I dokopałam się.
Cała spocona, przestraszona, trzęsąc się jak osika, ześlizgnęłam się z szafy i usiadłam na podłodze z teczką na kolanach. GHOST, Sethi. Była cieniutka, zawierała zaledwie cztery kartki wypełnione pismem, którego nie znałam, ze zdjęciem ze starej legitymacji taty. Musiałam zajrzeć do środka, żeby się dowiedzieć, ale nie mogłam się poruszyć. Łzy znów nagromadziły mi się w oczach.
Fawkes czekał. Skrzaty domowe przygotowywały śniadanie.
Płakałam, gdy rozgorączkowana przesuwałam palcami po ogromnych, kulfoniastych literach. Dużo o kursach na teleportację, Hogwart, dzieci, rodzina… Kopia wszystkich dokumentów adopcyjnych, nawet świadectwo ukończenia szkoły. Ciekawe, czy ukradł je Barty, czy może jeszcze Snape…
Ktoś przeszedł korytarzem dwa piętra nad nami.
Nie było czasu na czytanie wszystkiego. Przekartkowałam wszystko do ostatniej strony, gdzie ktoś dopisał kobiecym, ładnym pismem krótką informację: 19 września — spotkanie w „Muszelce”, wyszedł w towarzystwie Artura Weasleya. Narcyza Malfoy donosi: „Ze strzępków rozmów można wywnioskować, że mężczyźni są świeżo po omówieniu szczegółów umowy dotyczącej przepisania majątku na Zakon Feniksa, jeśli zajdzie taka potrzeba”. Ghost i reszta rodziny (z wyłączeniem najstarszej córki) śledzona 24h/7, podejrzany o bliskie kontakty z innymi członkami Zakonu Feniksa (Artur Weasley, Molly Weasley, Syriusz Black, Remus Lupin, Nimfadora Lupin).
W żołądku poczułam bardzo nieprzyjemny skurcz. Zatem Dumbledore miał rację. Nie miałam pojęcia, o co chodziło z przepisaniem majątku i ze spotkaniami w Muszelce, ale wiedziałam jedno: ojciec się złamał. Został zastraszony? A może i jego przekonali do czynienia „większego dobra”? Słowa Dumbledore’a zadudniły mi w uszach: oboje wiemy, że ta sytuacja to dla Voldemorta zielone światło. Gówno prawda. Dyrektor nie dawał mi żadnego wyboru.
Domyśliłam się, że kiedy Barty się obudzi, natychmiast się zorientuje, że ktoś dotykał jego różdżki i przewrócił gabinet do góry nogami, ale nie dbałam o to. Ze złamanym sercem uprzątnęłam wszystko tak, by Crouch nie przeraził się, kiedy tylko otworzy oczy. Jeszcze raz zapieczętowałam gabinet i wróciłam do siebie.
Czułam się jak wydarta z ciała. Jak nie ja. Ręce same powędrowały do szuflady sekretarzyka, przygotowały trzy arkusze pergaminu, pióro i atrament. Płakałam, paliłam i pisałam jednocześnie, papierosy przewijały mi się przez usta jeden po drugim, a popiół i pety lądowały na perskim dywanie. Nie dbałam o niego. Nie dbałam o nic w tym pokoju. Tak naprawdę nie powinnam dbać nawet o te listy, skoro za kilkanaście minut wejdę do szafy i to wszystko zniknie. Przepiękne tapety, dokumenty w gabinecie Barty’ego, długie, wysprzątane korytarze… Jeżeli Voldemort jeszcze śpi, już nigdy się nie obudzi. Zniknie. A Crouch… Crouch obudzi się w innym świecie. W świecie, w którym nigdy się nie poznaliśmy, bo on nie będzie dostatecznie szalony, a ja wystarczająco dojrzała, żebyśmy mogli być razem w świecie bez Voldemorta. Może obudzi się obok swojej żony — bystrej, ślicznej i normalnej, bo na taką właśnie zasługiwał. Pisałam do Spirydiona, że był najlepszym, co dostałam od naszych wspólnych rodziców. I prosiłam, by nigdy się nie zmieniał, bo jako czarodziej osiągnie wszystko, co będzie chciał — z Voldemortem czy bez. List do Voldemorta spaliłam. Jego już nie było — tak wolałam myśleć.
Kiedy koperty były gotowe, zawahałam się. Fawkes obserwował mnie z pianina bystrymi, czarnymi oczkami. Znów poczułam skurcz w żołądku, ale tym razem znacznie słabszy. Jeżeli miałam polecieć, musiałam zrobić to teraz. Bez pożegnań, bez żadnego podglądania. Zegar na meblach wybił godzinę szóstą. Zimna szarość październikowego poranka już przedzierała się przez szparę między ciężkimi zasłonami. Szybko zdjęłam z palca pierścionek i wcisnęłam do niezaklejonej koperty z naprędce nabazgranym świstkiem. Jeśli jeszcze kiedyś się zobaczymy i będziemy tymi samymi ludźmi, to mi go oddasz. Wiedziałam, że to bez sensu, ale i tak miałam nadzieję.
Na korytarzu rozległy się ledwo słyszalne tupoty maleńkich stóp i feniks rozpostarł skrzydła. W panice rzuciłam się do biurka i wygrzebałam z szuflady mocno sfatygowaną, zmęczoną życiem kopertę wypełnioną zdjęciami. Na szczycie pliku znajdowało się to najbardziej pogięte, poplamione, choć nie tak stare — trzy dziewczynki, na oko trzynastoletnie, wszystkie uśmiechnięte od ucha do ucha, z wędkami w dłoniach, nad stawem w Oreżnowie. Ja, Darla, Sapphire. A z tyłu napis: Nie musimy być wampirami, żeby żyć wiecznie. Robiłam to dla nich. Dla niej. Żeby mogła żyć tutaj, nie wiecznie.
Po raz tysięczny otarłam twarz. Odłożyłam zdjęcie. Chwyciłam Fawkesa za ogon. Polecieliśmy.
Teraz nie chciałam ani wspominać, ani czuć. Musiałam skupić się na tym, co zastanę na miejscu i co więcej do powiedzenia miał mi Dumbledore. Zniecierpliwiona wylądowałam ciężko na zakurzonej podłodze, a trociny wzniosły się w powietrze. Zakurzona, kaszląc i machając rękami przed twarzą, rozejrzałam się dookoła. Zastałam ich tam, gdzie stali jakieś pół godziny temu, tylko tym razem Gazi palił potężną fajkę, a dyrektor przysiadł na jednym z kulawych krzeseł i popijał drinka.
— Nie zabiję dziecka — oświadczyłam stanowczo, gdy poderwali się na równe nogi. — Ustaw to ustrojstwo i wyślij mnie… wyślij mnie do Hogwartu. Ty znałeś Riddle’a najlepiej, wybierz taki rok, kiedy nie wiedział o horkruksach, nie myślał o nieśmiertelności, dzieleniu duszy i tym wszystkim. Chciałabym spróbować i jego ocalić…
— Sophie, to niemożliwe — przerwał mi cierpliwie. — On od samego początku, od naszego pierwszego spotkania, kiedy miał jedenaście lat, chciał być kimś wyjątkowym. Nie zmienisz jego myśli.
— Nieważne! Pozwól mi chociaż spróbować! Wiem, że umawialiśmy się na coś innego, ale chcę z tego chociaż tyle dla siebie… Chcę tylko spróbować, a jeśli się nie uda, to… to go zabiję… Proszę tylko o tę jedną próbę, o ten czas, zanim się dowiedział, jak może zyskać nieśmiertelność!
Wykrzyczałam to z taką desperacją, że Dumbledore pochylił na moment głowę. Przez jego niewzruszoną do tej pory twarz przebiegł cień, w którym mogłabym dopatrzyć się cierpienia, gdybym nie była tak zaślepiona żalem. Nie przemyślałam tego. Leciałam tu z przekonaniem, że prędzej czy później zabiję Czarnego Pana. Tak naprawdę nawet sama w głębi serca nie wierzyłam, że mogłabym przekonać młodego Voldemorta do innego życia. Po prostu chciałam odciągnąć w czasie to, co i tak musiałam zrobić. A Dumbledore chyba przewidział, że nie będę dość silna, bo rzekł:
— Nie jesteśmy w stanie ci zagwarantować, że zmieniacz czasu wyśle cię do roku, który ustawimy. Tak po prawdzie… nie możemy ci obiecać niczego, nawet tego, że dotrzesz do celu w jednym kawałku.
— Trudno. Już spaliłam za sobą mosty — odparłam lekceważąco. — I pewnie palę kolejny, mówiąc ci o tym. Wybierz rok, z resztą sobie poradzę.
Cofnęłam się i skrzyżowałam ręce na piersiach. Patrzyłam niewidzącym wzrokiem, jak starcy krzątali się przy szafie. Nie byłam w pełni świadoma siebie ani tego, co się w tej chwili działo. Podróż w czasie i to wszystko, do czego się zobowiązałam, wydało mi się nagle tak lekkie i nieprawdopodobne, jakbym oglądała to w kinie na wielkim ekranie. Nie docierało do mnie, że frunęłam dziesiątki lat w przeszłość, by zabić. I to kogo! Tego, kto stworzył tę Sophie, którą znałam.
— Czy… kiedy już to się stanie… będę siebie pamiętać? — wyrwało mi się, zanim zdążyłam przemyśleć pytanie.  
— Nie mogę ci nic obiecać — odpowiedział. — Być może… gdyby te sprawy nie dotyczyły ciebie bezpośrednio… Ale w takiej sytuacji nic nie jest jasne. Przepraszam, zabrzmi to okropnie, ale bliżej temu do eksperymentu niż zaplanowanej misji.
— Rozumiem.
Gazi wygramolił się z szafy i mruknął coś do Dumbledore’a, po czym obaj spojrzeli na mnie oczekująco. Twarze mieli spięte i skupione, ale ja nie czułam tej powagi sytuacji, za którą mogła stać śmierć. Byłam zbyt wyczerpana przeżywaniem. Weszłam do szafy i rozejrzałam się. Nic. Zero strachu, zero niepokoju. Po prostu stałam w szafie. Nie doświadczyłam żadnego czarodziejskiego napięcia, jakby ten magiczny artefakt był zwyczajnym, starym meblem. Tymczasem Dumbledore wyciągnął z kieszeni dwie pokaźne sakiewki.
— Tutaj jest złoto — rzekł, potrząsając mniejszym woreczkiem. — A tu, ostrożnie, zapas eliksiru wielosokowego. Musisz zdobyć więcej, jeżeli nie uda ci się tego załatwić w ciągu dwóch tygodni. Chyba nie muszę ci mówić, jak bardzo musisz uważać, żeby nikt cię nie poznał?
— Wszystko wiem — mruknęłam. — Zastanawiam się tylko nad jednym. Czy ty jesteś tak genialny, czy tak naiwny, że mi ufasz. Nie pomyślałeś, że mogę zmienić to wszystko na gorsze? Jeśli nie uda mi się sprawić, że Darla przeżyje, mogę pogorszyć sytuację was wszystkich. Mogę powiedzieć Voldemortowi, co się stanie, przekazać mu treść przepowiedni, wszystko.
Wydawało mi się, że go złamałam, że znalazłam lukę w jego planie, ale Dumbledore tylko się uśmiechnął.
— To było pierwsze, co przyszło mi do głowy — odparł z uprzejmym ukłonem. — Ale geniusz to chyba przesada. Jakkolwiek postąpisz, a Voldemort przeżyje, pozostanie potworem. Jeśli zdradzisz mu, jak będzie wyglądała jego przyszłość, prawdopodobnie zabije cię, zanim wrócisz. Albo zrobi to później, bo nie będziesz miała mu nic do zaoferowania. W najgorszym wypadku nic się nie zmieni.
— Skoro tak… to po co marnować rok na szukanie tych wszystkich zegareczków, ryzykować, że sprowadzę tu śmierciożerców…?
— A czemu ty chcesz marnować lata, żeby Voldemort przeżył? — zapytał niemalże szeptem. Wciąż nie przestawał się uśmiechać. — Żeby spróbować.
Zapadła między nami cisza i im dłużej trwała, tym stawała się coraz bardziej niezręczna. Wszystko, co miało, zostało powiedziane. Prychnęłam cicho pod nosem, ważąc w ręku sakiewkę z fiolkami. Przewidział. Od początku wiedział, że się zgodzę. I że ostatecznie narzucę mu kompromis, na który on również przystanie. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem, jak mógł mnie wysyłać w łapy manipulanta i jednocześnie być tak spokojnym… Może wiedział, że i tak wyjdzie na jego? Ostatecznie ktoś zginie. Być może nie Voldemort, a ja.
— Ruszamy? — zaproponował. 
— Można w tym palić?
Gdy przytaknął, skinęłam głową.

~*~

         Trochę mi zeszło z tym rozdziałem. W pewnym sensie zamyka on pewną część opowiadania i zaczyna następną, jeszcze nie wiem, jak to będzie nazwane, ale jakoś będzie. Siedzę w domu, wiadomo, jak wygląda sytuacja. Tę notkę piszę w pierwszy dzień kalendarzowej wiosny, ale wiem, że mogę na tę chwilę obiecać, że na kolejny rozdział — mimo ratowania świata za pomocą siedzenia na tyłku — trzeba będzie trochę poczekać, bo chciałabym coś wrzucić na DLR. Jestem na fali pisania i nie chcę tego spieprzyć.