1 lipca 2020

376. Pokątna lat siedemdziesiątych

Czy Liubov szukała w ten sposób miłości? Czy, widząc mnie, pomyślała, że wyjdzie z tego coś na poważnie? Teraz mogłam się jedynie zastanawiać. Następnego poranka obudziłam się  olbrzymim kacem moralnym. Choć Liubov nie była pierwszą osobą, którą zabiłam, nigdy dotąd nie odebrałam życia osobie tak czystej i niewinnej. Każdą zadawaną śmierć tłumaczyłam sobie powstrzymywaniem kolejnych złych uczynków. Dobrem dla świata, do którego dokładałam cegiełkę, zabijając drobnych złoczyńców. W końcu nie można było popełnić przestępstwa, będąc martwym. 

Tej nie potrafiłam usprawiedliwić. 

Ale nie było czasu na ukojenie sumienia. Grzebałam brudnymi paluchami w świeżej ranie, przeglądając torbę Ukrainki. Zabrała ze sobą głównie rzecz pierwszej potrzeby, ubrania, kilka książek, dziennik oprawiony w błękitny jedwab i koronkę, kosmetyki, jakieś przybory toaletowe, dokumenty… Części brakowało, co oznaczało, że dziewczyna miała zamiar wrócić do siebie jeszcze przed spotkaniem z dyrektorem szkoły. 

Liubov miała ładne, duże, krągłe pismo, zupełnie odmienne od mojego, ale nie miałam problemu z jego podrobieniem. Wraz z pierwszą próbką, którą dostałam w pierwszym liście z Ukrainy, natychmiast zaczęłam ćwiczyć, by być gotowa na moment taki jak ten. Wiedziałam, że prędzej czy później nadejdzie ten moment, ale nie spodziewałam się, że będzie mnie tyle kosztował. Oparłam się pokusie osunięcia się w odmóżdżającą bezczynność; przymroczona obrzydzeniem do samej siebie wciąż pamiętałam, w jakim celu tu się znalazłam. Nie mogłam sobie pozwolić na odpoczynek, dopóki nazwisko Onoprijenko, Liubov nie pojawi się na liście nowych uczniów. Dopiero po fakcie, kiedy ciało pięknej Ukrainki spoczęło w leśnym dole pod Warszawą, zaczęłam się zastanawiać, po co tak naprawdę było mi to całe przedsięwzięcie z Hogwartem. Wyłaziłam ze skóry, żeby nakarmić własny egoizm. Chęć odciągnięcia w czasie tego, co nieuniknione. Co chciałam odkryć w ciągu tego roku? Coś, za co mogłabym ocalić życie młodego Voldemorta? Czy z czystszym sumieniem mu je odebrać? Nie potrzebowałam roku w Hogwarcie, by wiedzieć, że nawet sekunda życia Liubov nie była tego warta. 

Jedynie praca mogła z sukcesem zagłuszyć natarczywe podszepty sumienia. Po sporządzeniu i wysłaniu listu do rodziny Liubov zabrałam się za przeglądanie dziennika. Raz po raz moje serce przeszywała igła bólu, ale odnalazłam w tym zajęciu jakąś masochistyczną przyjemność. Wierzyłam, że bólem jakoś odkupię śmierć tej niewinnej dziewczyny. Moje myśli automatycznie ulatywały do czasów, kiedy to Barty w przebraniu nauczał obrony przed czarną magią. Żałowałam, że wtedy nie poświęciłam temu więcej niż jedną chwilę zastanowienia. Miałam tyle pytań. Jak przedłużyć działanie eliksiru wielosokowego, gdzie ukryć przed Ślizgonkami te wszystkie podejrzane ingrediencje, gdzie warzyć miksturę, gdy jej zapas będzie na wyczerpaniu. A wystarczyło wtedy pójść za Tomem ciemną uliczką i skręcić mu kark. Bez większych emocji. Bezboleśnie dla niego i dla mnie. 

W oczekiwaniu na list z Ukrainy przesiadywałam całe godziny w bibliotece na Pokątnej. Tu nie było Działu Ksiąg Zakazanych i mogłam czytać, co mi się podobało, choć zauważyłam, że obowiązywała pewna cenzura. Z jakichś przyczyn nigdzie nie mogłam znaleźć dokładniejszych informacji o eliksirach i zaklęciach zmieniających wygląd, ingerujących w barwę głosu, czyli wszystko to, co najbardziej mnie interesowało, a na liście zakazanych klątw i uroków znalazłam wszystkie odmiany zaklęcia galaretowatych nóg. 

Mimo wszystko nie potrafiłam ponownie przywyknąć do samotności. Łapałam się na tym, że każdego poranka nieświadomie wyglądałam sowy, ale nie z dokumentami, a z listem. Długiego, entuzjastycznego, pisanego z nadzieją na odwzajemnienie uczuć. Serce pękało mi na myśl, że tylko przez chwilę żył ktoś, dla kogo byłam kimś więcej niż anonimową postacią na ulicy. Dzień, w którym sowa dostarczyła wiadomość i wszystkie szkolne świadectwa, był dniem największego spadku. Papiery przewijały się przez moje ręce jeden po drugim, kiedy przeglądałam zawartość opasłej koperty. Wyglądało na to, że Liubov była prymuską, perełką Durmstrangu, tak przynajmniej wynikało z licznych dyplomów z konkursów i olimpiad. Poczułam nieprzyjemny, znajomy z czasów szkolnych uścisk w żołądku na widok osiągnięć z numerologii i historii magii. Poza tym piątki i szóstki z góry na dół, jak u pewnej znajomej Gryfonki, ale w całej reszcie Liubov ani trochę nie przypominała Hermiony Granger. Miała przepiękną duszę, taką soczystą i radosną, zupełnie odmienną od Hermiony. 

Po list sięgnęłam z pewnymi obawami. Pomimo bliskich relacji z córką - jak dowiedziałam się z pamiętnika dziewczyny - odpowiedź nakreślona matczyną ręką okazała się krótka i treściwa. 

To twoja decyzja, córuchna - pisała koślawą cyrylicą - ty wiesz, czy ci ten Hogwart da więcej niż Durmstrang. Daj tylko znać co i jak, jak już porozmawiasz z tym Dippetem. 

Czułam się wyrachowana i podła, kreśląc krótkie podziękowanie dla pani Onoprijenko. Wyobraziłam sobie prostą, wychudłą kobiecinę w poszarzałej chustce na głowie, cieszącą się, że chociaż jednej córce udało się wyrwać z wioski gdzieś na końcu świata. Z jakiegoś powodu ta czarownica miała dla mnie twarz babki Darli. 

 

*

 

Przygotowując się na spotkanie z Dippetem, byłam podwójnie zdenerwowana. Obawiałam się emocji, które się pojawią, kiedy zobaczę te wszystkie znajome miejsca, ale dużo bardziej przytłaczał mnie strach przed usłyszeniem “nie”. Nie bałam się niepowodzenia ani tego, co zrobię, jeśli dyrektor nie zgodzi się przyjąć uczennicy z Durmstrangu. Przerażało mnie, że jeśli nie przyjmie Liubov, to będzie oznaczało jedno - zabiłam Liubov na darmo. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że świat mógł stracić tak piękny, cenny kwiat po nic, że stracił go przeze mnie. Że to ja ją zabiłam. Pochopnie. Zbyt szybko. Zabiłam - nie uciekałam od tego słowa. Za każdym razem, kiedy brzmiało w mojej głowie, jak żrący eliksir wyżerało w niej dziurę, ale nie bolało mnie aż tak bardzo, jak myśl, że zrobiłam to “dla większego dobra”. Nie byłam jak Voldemort, który zabijał po chłodnej kalkulacji, bez wyrzutów sumienia. Byłam jak Dumbledore - dokonałam zbrodni, tłumacząc ją sobie dobrem ludzkości, bo byłam za słaba, by udźwignąć ciężar morderstwa. 

         Starałam się nad tym nie zastanawiać. 

         Niebo nad Hogsmeade było ciężkie i granatowe, a powietrze nieznośnie suche, niespokojny wiatr szargał koronami drzew na skraju Zakazanego Lasu. Zanosiło się na burzę. Zamiast kominka w Dziurawym Kotle wybrałam teleportację na obrzeża wioski, licząc, że spacer pomoże mi trochę ostudzić emocje. Aportowałam się na końcu drogi, która biegła przez las aż pod szkolną bramę. Poczułam się trochę niepewnie, zwłaszcza że Hogsmeade prawie wcale się nie zmieniło, ale nie doświadczyłam żadnego gwałtownego porywu serca. Śmiało przeszłam przez pusty - nie licząc plączących się wszędzie spasionych gołębi - deptak i rzuciłam przelotne spojrzenie na fontannę, do której pluliśmy w trzeciej klasie z Vipim, Deanem i Seamusem. Wspomnienie brata automatycznie wywołało lekkie ukłucie w sercu, ale szłam dalej ze świadomością, że wszystko to robiłam dla nich. Żeby mogli bez żadnych obaw pluć do tej fontanny przez kolejne cztery lata. Bez aurorów, dementorów, szmalcowników patrolujących wioskę. I beze mnie. 

         Nie pamiętałam, żeby Hogsmeade było kiedykolwiek tak opustoszałe i spokojne. Kiedy Snape był dyrektorem, wycieczki zostały mocno ograniczone i pozwolenie na opuszczenie zamku mieli nieliczni, którym udało się nie podpaść Carrowom, ale wtedy niemal każdą uliczkę obstawiali szmalcownicy. Teraz było zupełnie inaczej. Zbliżała się szesnasta. Senna, poobiednia atmosfera biła z podwórza każdego domostwa i z okien każdego lokalu. Brzuchaty czarodziej w średnim wieku rozłożył się w cieniu na hamaku rozciągniętym pomiędzy dwiema niskimi jabłonkami, cicho syknęła otwierana puszka z piwem. Bury kot leżał rozwalony na ziemi pod progiem parterowego domku. Dopiero w Trzech Miotłach zastałam odrobinę życia. Za barem nalewał piwo znudzony mężczyzna z wąsem, na wysokich krzesłach przy ladzie siedziało kilku miejscowych, chłodząc się bursztynowozłotym trunkiem. Brak madame Rosmerty początkowo wprawił mnie w zakłopotanie, ale szybko do mnie dotarło, że madame Rosmerta nie mogła jeszcze sprzedawać alkoholu, bo miała zapewne jakieś cztery latka. 

         Nieśmiało wsunęłam się do środka i zamknęłam za sobą drzwi; w barze było równie duszno, ale przynajmniej można było uciec przed słońcem i napić się czegoś chłodnego. Zamówiłam mrożony sok z dyni i z porządnie schłodzoną szklanką zajęłam miejsce przy stoliku z dala od lady i zasięgu wzroku zaciekawionych mężczyzn. Najwyraźniej widok obcej twarzy w trakcie wakacji wzbudzał w nich takie samo zdziwienie, jak we mnie widok pustych ulic. Usadowiłam się tak, by dobrze widzieć drzwi; co prawda Armando Dippet trafił mi się kilka razy w kartach z czekoladowych żab, ale nie byłam pewna, czy pamiętałam, jak wyglądał. Kolejny staruszek z siwą brodą i w wielkim kapeluszu, na którego zerkałam bez zainteresowania i ciskałam kartę pod łóżko albo do plecaka. 

         I dużo się nie pomyliłam. 

         Po kilku minutach w Trzech Miotłach pojawił się czarodziej. Co prawda wysoki, szczupły, z długą, siwą brodą, ale nie tak żywotny i onieśmielający jak jego następca. I szatę miał trochę mniej wymyślną. Mętne, wyblakłe oczy szybko wypatrzyły mnie siedzącą w kącie sali. Dotarcie do mojego stolika trochę mu zajęło; wstałam i natychmiast uścisnęłam wyciągniętą, trzęsącą się dłoń. Z dziwnym uczuciem w żołądku zauważyłam, że przypominała rękę kościotrupa. Skóra, która ją powlekała, wyglądała na cztery rozmiary za dużą. 

- Armando Dippet - głos miał dokładnie tak drżący i ochrypły, jak sobie go wyobrażałam. 

- Liubov Onoprijenko - odparłam i prawie natychmiast dodałam: - Obiecał mi pan rozmowę w sprawie ewentualnego… ewentualnego przyjęcia do Hogwartu… 

         Poczułam ciepło rozlewające się po twarzy. Popatrzył na mnie badawczo znad prostokątnych okularów bez ramek. 

- Pamiętam, droga pani - rzekł łagodnie. - Urodziłem się w 1637, ale wbrew pozorom wymiany między szkołami nie są aż tak częste. A z tego, co mi wiadomo, w pani przypadku nie ma na kogo wymieniać. 

         Przytaknęłam. 

- Zatem proponuję przenieść się do mojego biura, żeby wszystko dokładnie omówić. 

         Zaskoczona podążyłam za staruszkiem w kierunku kominka. W zimnym palenisku momentalnie zapłonął ogień, choć Dippet nawet nie wyciągnął różdżki, zajęty przeszukiwaniem kieszeni swojej nudnej, granatowej szaty. Nasypał mi na rękę proszek Fiuu, po czym sam wrzucił szczyptę w ogień, a ten zabarwił się na zielono. 

- Proszę za mną, droga pani. Hogwart, gabinet dyrektora. 

Zrobił duży, pewny krok i w momencie, kiedy czubek jego szpiczastego trzewika dotknął paleniska, buchnął oślepiający, szmaragdowy blask i Dippet został wessany przez kominek. Szybko, zanim płomienie wróciły do poprzedniego stanu, wrzuciłam w nie proszek i - śladem profesora - wskoczyłam do kominka. Pamiętałam, by zaraz po wypowiedzeniu adresu wstrzymać oddech, ale i tak nie mogłam uciec przed pyłem, który zakradł się do nosa i pod powieki. Dodatkowo stłukłam sobie boleśnie łokieć o ceglane wnętrze, chociaż starałam się trzymać je bardzo blisko ciała. Nienawidziłam podróżowania kominkami. Z trudem potrafiłam sobie przypomnieć, jak znosiłam wycieczki do i z rezydencji Czarnego Pana (i to nielegalną, dziesięć razy bardziej niewygodną siecią), zanim zrobiłam kurs teleportacji, choć było to tak niedawno. 

Palenisko, w którym wylądowałam, było szerokie i bardzo wygodne w odróżnieniu od tego krzywego, ciasnego w Trzech Miotłach. Ostrożnie postawiłam stopę na pysznym, bordowym perskim dywanie, uważając, żeby nie nabrudzić pyłem, ale, sądząc po śladach na podłodze przecinających cały gabinet, dyrektor miał w poważaniu czarną sadzę na podeszwach. Wynurzyłam się z kominka, ostrożnie, by nie uderzyć głową o kamienny gzyms. Na jego środku zamiast jednego z zaczarowanych przyrządów, które pamiętałam z przyszłości, stał niezbyt ładny stroik z iglastych gałązek i świeczek. 

- Po każdego ucznia się pan tak fatyguje? - zapytałam. 

         Automatycznie ogarnęłam wzrokiem cały pokój. Panował w nim dużo większy ład niż za czasów Dumbledore’a, poznikały przede wszystkim małe, okrągłe stoliki zawalone dziwacznymi delikatnymi sprzętami, brakowało też jednego obrazu na ścianie - właśnie portretu Dippeta. Poza tym czas tutaj zupełnie się zatrzymał. Nawet złota żerdź dla ptaka była ustawiona w tym samym miejscu, ale zamiast feniksa siedział na nim przepięknie upierzony, egzotyczny ptak. 

- Potencjalnego ucznia - podkreślił. Obszedł ciężkie, rzeźbione biurko i spoczął na krześle przypominającym tron; miecz Godryka Gryffindora natarczywie przyciągał mój wzrok, ale pozwoliłam sobie tylko na szybkie, przelotne spojrzenie. - Mam pani świadectwa, przyznaję, uzyskała pani imponujące wyniki. 

- Ale? 

         Usiadłam na wskazanym, nieco mniejszym krześle naprzeciwko dyrektora i wychyliłam się nieco do przodu. Już na starcie - pomimo całej uprzejmości - wyczuła w Dippecie pewną niechęć, którą mogłam przełamać jedynie charyzmą. Oceny Liubov - choć wybitne - nie wystarczały; Hogwart prezentował bardzo wysoki poziom nauczania, zwłaszcza na tle innych europejskich szkół, a Tom Riddle zapewne przyzwyczaił Dippeta do samych szóstek na świadectwie. 

- Każdy tak utalentowany, ambitny młody człowiek to skarb dla każdej szkoły i chętnie ten skarb podebrałbym Durmstrangowi - rzekł - ale niestety w tym roku w Hogwarcie nie możemy zagwarantować miejsca. Może inaczej miałyby się sprawy w przyszłym… albo za dwa… 

- Hogwart to podobno duży zamek - przerwałam mu z uśmiechem, ale wnętrzności już wykręciła mi pierwsza fala paniki. - Mogę zagwarantować, że pańska szkoła dużo zyska, nawet jeżeli w jednej sypialni trzeba będzie trochę ścieśnić łóżka. 

Atmosfera gęstniała z minuty na minutę, a uścisk w moim żołądku nieco zelżał. Było widać, że profesor - pomimo wieku - nie nawykł do odmawiania. Kątem oka spostrzegłam drzemiące w ramach portrety i ich poodsłaniane uszy tak, aby wpadło do nich jak najwięcej z naszej rozmowy. 

Dippet zacmokał cicho. 

- To zrozumiałe. Jestem pełen dobrej woli, droga pani - powiedział, a jego obwisła, pomarszczona twarz przybrała wyraz szczerego zmartwienia. - W przypadku wymiany studenckiej byłbym zaszczycony, w zeszłym roku przyjęliśmy w ten sposób jedną uczennicę z Beauxbatons. Ale niestety żaden uczeń aktualnie nie jest zainteresowany Durmstrangiem. 

         Uprzejmość bijąca z bladych oczu dyrektora pozwoliła mi wierzyć, że naprawdę było mu przykro. I naprawdę byłby skłonny przyjąć Liubov Onoprijenko. Spodziewałam się, że ostatecznie właśnie w ten sposób się to skończy, ale i tak byłam nieco zawiedziona. Musiałam spróbować zrobić z nim to, co zrobiłam z Liubov, zanim padło ostateczne “nie”. Wychyliłam się jeszcze trochę do przodu, tak, by nasze spojrzenia się skrzyżowały. 

- Durmstrang też ma dużo do zaoferowania, jeżeli ktoś chce się uczyć - odparłam. Skoncentrowałam całe swoje skupienie w oczach, na moment stałam się samymi oczami, aż poczułam skręcającą się nić energii skumulowaną najpierw w piersi, potem płynącą przez gardło, przez tył głowy, aż wytworzyło się między nami połączenie. Zupełnie niewidoczne, ale dostatecznie mocne, by można było je porównać z uczuciem towarzyszącym poprawnie rzuconemu Imperiusowi. - Znam języki. Ukończenie szkoły z dyplomem z Hogwartu pozwoliłoby mi przenieść się tutaj. Nie mam żadnych znajomości, pochodzę z małej wioski, z wioski na Ukrainie. Po Durmstrangu nic mnie tam nie czeka. Nie będzie żadnego skarbu, panie profesorze. 

Wzrok miał trzeźwy. Dużo bardziej trzeźwy niż Liubov, ale wciąż czułam nić łączącą nasze oczy. Nie mogłam za nią pociągać jak przy Imperiusie, choć domyślałam się, że z wiekiem stałabym się bardziej przekonująca. Świadomość, że byłam podglądana przez portrety byłych dyrektorów - bądź co bądź bardzo potężnych, światowych czarodziejów - wybijała mnie z rytmu. 

Jestem oczami. Cała magia Mrocznej Krwi skumulowana w dwóch małych gałkach ocznych. 

- T-to by była doprawdy wielka strata… wielka strata… - wymruczał, ująwszy w szczupłe palce koniec długiego, siwego wąsa. - Ach, naprawdę ciężka sprawa, musiałbym to omówić z resztą grona pedagogicznego… 

- Ostateczna decyzja i tak należy do pana - wpadłam mu w słowo. - Dostarczę wszystkie dokumenty, które potwierdzą moją nieposzlakowaną opinię przez cały okres mojej nauki w Durmstrangu. Pracowałam na to sześć lat. Panie dyrektorze, będzie pan żałował tylko wtedy, kiedy odrzuci pan moje podanie. 

         Miałam wrażenie, że atmosferę można było kroić nożem, tak była gęsta, choć Dippet nie wyglądał na ani trochę spiętego. Jego oczy zrobiły się szkliste, a powieki - lekko już sflaczałe - nawet nie drgnęły. Czarodziej jeszcze raz uniósł dłoń do wąsów i przeczesał brodę długimi paznokciami. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe, a studiowanie każdego milimetra twarzy profesora tylko napędzało mnie w oczekiwaniu na werdykt. Pionowa zmarszczka między brwiami wygładziła się nieco, kiedy ponownie się odezwał. 

- Może warto byłoby zrobić wyjątek. W końcu Hogwart to całkiem duży zamek. 

- Podobno - odparłam z uśmiechem. 

         Kamień spadł mi z serca dopiero trzydzieści minut później, kiedy leciałam kominkiem z powrotem do Trzech Mioteł, przyciskając do serca kopertę ze wszystkimi ankietami do uzupełnienia i listą wymaganych dokumentów, które powinnam zebrać i jak najszybciej odesłać do Hogwartu. I czekać na swój upragniony list. Kiedy opuszczałam gospodę, wciąż się uśmiechałam i czułam łzy pod powiekami, ale nie były to łzy szczęścia. Udało mi się oczarować profesora Dippeta, ponad trzystuletniego czarodzieja, dyrektora Hogwartu, poprzednika Albusa Dumbledore’a. Co prawda mało asertywnego, ale wciąż genialnego maga. Ja z moim żałośnie zaopiekowanym Mrocznym Darem. Już prawie biegłam w podskokach, żeby pochwalić się swoim sukcesem, ale szybko do mnie dotarło, że nie miałam komu. Swój zgniły, obrzydliwy sukces musiałam świętować sama. Myśl, że przynajmniej Liubov nie zginęła na darmo, ani trochę nie ulżyła mojemu sumieniu. Przecież to ja ją zabiłam. Bywały momenty, kiedy miałam wrażenie, że rozerwie mnie od środka, jeżeli z kimś o tym nie porozmawiam. Z każdym kolejnym takim momentem przekonywałam się, że jednak to się nie stanie i wiedziałam, że właśnie w ten sposób miałam za to pokutować. W samotności. Idąc wczesnym wieczorem wzdłuż witryn przez niemal pustą Pokątną, jadłam lody i płakałam. Pozwoliłam sobie na odczuwanie tej samotności, ale tylko przez ten jeden wieczór. Czekało mnie jeszcze dużo pracy, zanim będę mogła na chwilę osiąść na laurach i dalej płakać. 

 

*

 

Teraz mogłam odetchnąć. Poniekąd. Do nowego semestru został miesiąc. Sowę z Hogwartu - potwierdzenie sukcesu, jaki odniosłam w gabinecie Dippeta - dostałam trzydziestego pierwszego lipca i tego samego dnia zrealizowałam całą listę podręczników i przyborów szkolnych. Na Pokątnej byłam jedną z niewielu przygotowujących się do szkoły, ale nie mogłam się oprzeć. Wciąż do mnie nie docierało, że znów zobaczę Hogwart. Prawie zapomniałam, jak wyglądał bez śmierciożerców przy stole nauczycielskim, martwych spojrzeń uczniów i szmalcowników na korytarzach. Hogwart z mojego dzieciństwa, wtedy tak znienawidzony, a teraz jedyny, w którym chciałam spędzić ostatnie miesiące świadomości życia, które wcześniej wiodłam. Ale zanim to miało się wydarzyć, musiałam załatwić ostatnią sprawę. 

Podróż do Durmstrangu z niewiadomych przyczyn nie budził we mnie niepokoju. Po udanej perswazji na Dippecie czułam się dużo pewnie i ostatecznie uznałam, że w razie czego będę mogła to powtórzyć. Po otrzymaniu zwrotnej sowy od Fidanki Lazarovej spakowałam plecak i - gdy nadszedł oczekiwany dzień trzeciego sierpnia - przeniosłam się świstoklikiem w ustalone miejsce. Początkowo planowałam wykorzystać swoją różdżkę i stworzyć nielegalny świstoklik, ale okazało się, że do Wyborgu te latały zaskakująco często i regularnie. Wstałam przed świtem, żeby nie marnować eliksiru wielosokowego; spędziłam w łazience przed lustrem dobre dwie godziny, ale ostatecznie efekt transmutacji okazał się wcale niczego sobie. Profesor McGonagall pewnie byłaby dumna, dopóki nie dowiedziałaby się, do czego miałam wykorzystać umiejętności zdobyte na jej lekcjach. 

         Wyprawy świstoklikiem na takie dystanse swego czasu były dla mnie czymś na porządku dziennym, ale nie pamiętałam, bym kiedykolwiek wylądowała tak zmięta i potłuczona. Spodziewałam się, że - podobnie jak w większości międzynarodowych świstoklików - zostanę wyrzucona gdzieś na odludnej plaży albo na skraju lasu z dala od mugoli, ale tym razem upadłam wraz z trzema spoconymi Litwinami na twardy bruk pośrodku wielkiego placu do złudzenia przypominającym parking. Na ziemi widniały wymalowane białą farbą pasy, między którymi raz po raz pojawiały się inne świstokliki albo aportowali się ludzie. Podniosłam się nieco nieporadnie i rozejrzałam się dookoła; wciąż nie opanowałam większego ciała Liubov, a jej pantofelki na niskiej szpileczce zupełnie nie nadawały się do chodzenia po wyślizganych kocich łbach. Plac, na którym wylądowaliśmy, otaczały ładne, kolorowe kamienice i całe mnóstwo ludzi widocznie śpieszących się do pracy. Rozłożyłam list i odnalazła akapit, w którym widniała ulica i numer budynku - Mandragory 12B. Wyglądało na to, że świstoklik przeniósł mnie prosto na jedną z rosyjskich ulic zamieszkałych wyłącznie przez czarodziejów. Kiedy podeszłam bliżej, zobaczyłam witryny sklepów zawalone kociołkami w różnych kształtach i rozmiarach, kolumny ksiąg o mało mugolskich tytułach takich jak Wywróż sobie smoka, Jak przestrzec się przed klątwą i wredną teściową? albo Pigułka - czy mugolskie innowacje w medycynie zrewolucjonizują uzdrowicielstwo?, ekskluzywne miotły wystawione do podziwiania i całe mnóstwo manekinów wyszykowanych w ekscentryczne, wściekle pomarańczowe i zielone szaty. W pierwszej chwili miałam ochotę zwiedzić najbliższe uliczki, ale zupełnie przypadkiem zahaczyłam wzrokiem o tabliczkę nad wejściem do apteki i przeczytałam: Mandragory 4. Rzuciłam okiem na zegarek - do spotkania z dyrektorką szkoły zostało dwanaście minut. Zostawiłam spacery na później i ruszyłam wzdłuż kamienicy, licząc lokale. Kawiarnia opatrzona numerem 12B znajdowała się na parterze w czteropiętrowym, szczupłym budynku z białej cegły. Kiedy tylko przekroczyłam próg, dzwonek przy framudze cicho zadzwonił, a tuż przede mną w ułamku sekundy zmaterializowała się domowa skrzatka. Co prawda serweta, którą miała na sobie zamiast ubrania, świadczyła o jej zniewoleniu, ale sama skrzatka prezentowała się zgoła inaczej niż wszystkie inne skrzaty, które do tej pory widziałam. Biła od niej jakaś onieśmielająca dostojność. W uszach miała dwa długie, wyglądające na diamentowe kolczyki, przeguby jak węże oplatały jej cieniutkie, białe bransoletki, a do serwetki mniej więcej na wysokości piersi przypięła grawerowaną tabliczkę z imieniem. Cybuszka schyliła się w krótkim półukłonie i natychmiast spytała o rezerwację. 

- Ja właściwie… Jestem umówiona z profesor Fidanką Lazarową… Liubov Onoprijenko… - bąknęłam zestresowana. 

Skrzatka chwyciła mnie bez ostrzeżenia za rękaw i pociągnęła w głąb restauracji, a potem przez drzwi  na krętą, ciasną klatkę schodową. 

Śmierdziało kurzem i starą wykładziną, ale nie zdążyłam się rozejrzeć, bo najbliższe drzwi otworzyły się przed nami i okazało się, że stałyśmy w progu przyjemnego, jasnego pokoiku na wynajem. Kwiecista, beżowa tapeta, jednakowy puchaty dywan i obicie sofy przypominały salonik tej starej, nielubianej ciotki, która zawsze na Wigilii zadawała niedyskretne pytania i zawsze miała najbardziej zwydziwianą tiarę na głowie. W centralnej części stało duże, dwuosobowe łóżko z wielkim baldachimem, porządnie pościelone i z nietkniętą czekoladką na welurowej poduszce. Sztuczne kwiaty w wazonie nieco już wyblakły, ale wciąż wyglądały całkiem przekonująco. Kiedy zrobiłam kilka kroków głębiej do pokoju, zaleciało tanim, lawendowym olejkiem. 

- Panienka Onoprijenko, sir - przemówiła piskliwym głosem Cybuszka i wykonała ten sam krótki ukłon. 

- Dziękuję, odejdź - rozległo się gdzieś z kąta. 

Spodziewałam się spotkania z kobietą - młodą, sztywną blondynką w garsonce - ale niski, wyniosły głos należał do mężczyzny. Mężczyzny dziwnie znajomego, ale przynajmniej kilka dekad młodszego. Nie był wysoki i usiadł tak niefortunnie, że pozostałe krzesła ustawione dokoła okrągłego stołu prawie całkowicie zasłoniły go oparciami. Dyskretnie wyciągnęłam szyję i akurat wstał. Włosy - wcześniej długie i srebrne - teraz miał kruczoczarne i równo ścięte tuż nad ramionami. Twarz pełniejsza i gładka, ozdobiona kozia bórdką i sumiastymi wąsami, co dawało niepokojący efekt mieszanki dwudziestoparolatka i siedemdziesięciolatka. Jedynie zimne, niebieskie oczy pozostały jednakowe. Zmierzała ku mnie młodsza wersja Igora Karkarowa i wcale nie wydawała się zaskoczona moim widokiem. 

- Siadaj, Onoprijenko - odezwał się i wyciągnął rękę; uścisnęłam ją, starając się nie wyglądać na wystraszoną, choć jego widok usunął mi na moment grunt spod nóg. 

- Dzień dobry - przywitałam się. Spoczęłam na jednym z krzeseł, czując na sobie nieprzyjemny, intensywny wzrok lodowatych, rybich oczu. - Przepraszam, ale korespondowałam z panią dyrektor. Myślałam… 

- Pani dyrektor nie ma w kraju - przerwał mi Karkarow; wyglądał na rozdrażnionego, ale głos miał zaskakująco spokojny, wręcz uprzejmy. - Nie mówiłaś o żadnej wymianie i teraz na miesiąc przed nowym semestrem wyskakujesz z taką informacją. Jak zwykle za plecami rady pedagogicznej i na ostatnią chwilę, Onoprijenko. I mamy tak po prostu oddać Dippetowi naszą najlepszą uczennicę, tak za nic, tak? 

- Tamta dziewczyna się rozmyśliła - skłamałam szybko, ale Karkarow zdawał się nie słuchać. Widocznie gdzieś się śpieszył, ale wcześniej chciał sobie ponarzekać. - Dippet się zgodził, już dostałam list. Muszę tylko dosłać dokumenty ze starej szkoły. 

- Stara szkoła - prychnął i uśmiechnął się zimno. Położył na stole aktówkę ze wspaniałej wężowej skóry i wyciągnął z niej plik jakichś dokumentów wypełnionych cyrylicą; serce zabiło mi mocniej, gdy przelotnie mignęło imię i nazwisko Liubov. - Masz tu wszystko, o co prosiłaś. A tym - wręczył mi ostrożnie bardzo stare, postrzępione pióro - podpisz to. Tym samym zrzekasz się statutu uczennicy Durmstrangu. 

Długim, kościstym palcem przesunął ku mnie wypełniony arkusz. Jedyne, co czułam w chwili, gdy składałam podpis, to ulga, ale domyślałam się, że Onoprijenko uwielbiała szkołę i pewnie rozstanie z Durmstrangiem - pomimo marzeń o Hogwarcie - nie przyszłoby jej z taką łatwością. Pogapiłam się przez chwilę w podpisany pergamin, starając się wypaść na dostatecznie wzruszoną, ale Karkarow już spoglądał na zegarek. Postukał długim paznokciem w wyglancowaną tarczę i mruknął: 

- No, to chyba wszystko. Powodzenia w Hogwarcie, Onoprijenko… i tak dalej, i tak dalej… 

To wszystko. Tak po prostu. Odczekał, aż schowam wszystkie papiery do plecaka, uścisnął mi rękę i zadzwonił małym dzwoneczkiem. Skrzatka pojawiła się w drzwiach w mgnieniu oka, żeby odprowadzić mnie do wyjścia. Nie mogłam zjeść śniadania w ociekającej złotem restauracji przy ulicy Mandragory 12B, ale nieopodal placu świstoklików znalazłam bardzo przyjemną, tanią knajpkę, w której zamówiłam kanapki i sok z dyni. Czas zleciał mi na przeglądaniu teczki Liubov, a miałam co przeglądać. Dziewczyna przypominała Hermionę chyba jeszcze bardziej niż sama Hermiona. Nie dość, że była orłem ze wszystkich przedmiotów, to jeszcze zajmowała wysokie miejsca w konkursach, była przewodniczącą klasy przez wszystkie lata nauki i prowadziła koło miłośników historii magii, otrzymała medal za specjalne zasługi dla szkoły, pomagając młodszym uczniom w nauce. Na Pokątną wracałam z dużo większym niepokojem niż wyruszałam na spotkanie z Dippetem. Nie uśmiechało mi się poświęcać całego wolnego czasu na naukę, żeby utrzymać w oczach nauczycieli obraz prawdziwej Liubov, ale pocieszałam się, że w miesiąc wymyślę jakiś sposób, by bez wysiłku utrzymać dobre stopnie. Z Dziurawego Kotła wybrałam się prosto na pocztę, skąd wysłałam sowę do rodziny Onoprijenko. Nie chciałam ryzykować spotkania twarzą w twarz. 

 

*

 

Kiedy otrzymałam od Albusa Dumbledore’a sowę potwierdzającą dostarczenie reszty brakujących dokumentów, mogłam już trochę zwolnić. Nie spodziewałam się, że następne dni miały być tak do siebie podobne. By zagłuszyć samotność, starałam się nadrobić tyle materiału, ile mogłam. Tymczasem na Pokątnej widywałam coraz więcej młodych, podekscytowanych magów. Wychodziłam wtedy częściej na spacery po uliczkach sąsiadujących ze sklepami, w których uczniowie robili zakupy; po cichu liczyłam, że w tłumie ujrzę jakąś znajomą, sporo młodszą twarz, ale nic takiego się nie wydarzyło. Jakkolwiek próbowałabym odciągnąć swoją uwagę, nie potrafiłam przestać żyć przeszłością. A raczej przyszłością, która nigdy nie będzie miała miejsca. Już nie taka, jaką znałam. Wałęsałam się nie tylko po Pokątnej i Nokturnie. Czasami wymykałam się na ulicę, przy której mieszkał Syriusz, ale kamienica z numerem dwanaście nie ukazywała się moim oczom. Syriusz był dzieciakiem, w tamtych latach nie miał pojęcia o moim istnieniu. Nie przekazał mi tajemnicy położenia tego domu. Jacques podobnie. W jego kamienicy mieściła się jakaś szkoła muzyczna, zamknięta na czas wakacji. Starałam się nie myśleć o domu. Choć niczego bardziej nie pragnęłam, wiedziałam, że się załamię, gdy tylko związany z szkołą ciężar spadnie mi z barków. 

Do zrobienia została mi jeszcze jedna rzecz, którą odciągałam od momentu zameldowania się w Dziurawym Kotle. 

To zaskakujące, jak łatwo zapomniałam o Mrocznym Znaku, choć teoretycznie widywałam go codziennie pod prysznicem. Jak szybko przyzwyczaiłam się do braku regularnego kłującego bólu na lewym przedramieniu. Od kiedy świat dowiedział się o powrocie Voldemorta, znaki nie przestawały czernieć na przedramionach śmierciożerców, a gdy opanował ministerstwo i szkołę - przypominały świeżo zrobione tatuaże. Ja nigdy nie doświadczyłam Mrocznego Znaku bladego i wyciszonego, wąż wysuwający się z czaszki rysował się na mojej skórze zdecydowanymi, wyraźnymi liniami, tak, że nie sposób było go przeoczyć ani ukryć. Zaklęcia maskujące, upiększające, kosmetyki zamawiane przez czasopismo Czarownica, maści kupowane w aptekach i drogeriach - to wszystko działało tylko przez kilka, kilkanaście godzin. Na eliksir wielosokowy był z jakiegoś powodu zupełnie odporny. 

Miałam to z tyłu głowy od momentu, kiedy zdałam sobie sprawę, że nie znałam metody, która pozwoliłaby mi pozbyć się znaku na stałe albo ukryć go tak, bym miała nad nim kontrolę, ale bałam się. Nie bólu. Bałam się, że wraz z usunięciem Mrocznego Znaku zniknie ostatnia nić łącząca mnie z moim życiem. Z moją tożsamością. Czułam się śmierciożercą. Mimo wszystkiego złego, co się z tym wiązało, czułam, że kiedy ten symbol zniknie z mojego przedramienia, wyparuje też ostatnia cząstka świadcząca o tym, że byłam kiedyś Sophie Serpens. Nie zostało je wiele. Codziennie rano w lustrze witała mnie twarz anonimowej mugolaczki, w dokumentach widniały ukradzione dane, wszelki ślad zniknął po dawnej spontaniczności. Po Sophie Serpens  został jedynie znak. Już pierwszego dnia zaczął tracić kolor, początkowo zrobił się blady i jakby na wpół przezroczysty, aż nagle zorientowałam się, że czaszka i wąż zrobiły się czerwone i zgrubiałe. Teraz przypominały bardziej bliznę niż tatuaż, ale nie były przez to mniej wyraźne. 

Przygotowałam średniej długości nóż do krojenia mięsa i buteleczkę dyptamu. Obie te rzeczy kupiłam w aptece na Pokątnej tego samego dnia po sowie z Hogwartu. Jako oficjalnie nowa uczennica mogłam przeciąć ostatnią nić łączącą mnie ze światem, który już nie istniał. Ręcznik powiesiłam na oparciu krzesła, ale wiedziałam, że nie będzie potrzebny. Już raz to robiłam. Podciągnięty rękaw szaty ukazał najpierw cienką, pionową, białą bliznę, dopiero później czerwony, wypukły Mroczny Znak. Przyłożyłam do niego różdżką i przez moment patrzyłam, jak się ruszał. Żuchwa chodziła w górę i w dół, jakby chciała pochłonąć węża, ale ten tylko wił się w nieskończoność, dopóki nie cofnęłam różdżki. Zrobiłam tak jeszcze kilka razy, ale poza pustymi ruchami znaku nic się nie wydarzyło. Żadnego, nawet najmniejszego ukłucia. Sięgnęłam po nóż. Jego koniec bez trudu wbił się w skórę jak w masło, a tuż przy jego czubku pojawiła się maleńka czerwona kropelka. Poczułam na ten widok silne uderzenie gorąca, kończyny w mig zrobiły się ciężkie jak z żelaza, choć widywałam przecież dużo bardziej makabryczne sceny. Ignorując absurdalny przypływ paniki, położyłam rękę płasko na blacie, przedramieniem do góry. Mroczny Znak spoglądał na mnie niewinnie jak nigdy dotąd. Przełknęłam, ale w ustach miałam zupełnie sucho. Spróbowałam choć trochę rozluźnić zdrętwiałe palce, cokolwiek, by odciągnąć to w czasie. Poprawiłam uścisk na rękojeści i odchyliłam nóż niemal na płaski, pod takim kątem, jakbym chciała przekroić bułkę na pół. Zatrzymałam się w momencie, kiedy zaledwie dotknął przedramienia. Serce waliło mi jak oszalałe. Odetchnęłam i zamrugałam intensywnie. Wiedziałam, że należało zrobić to szybko, jednym ruchem, a zaraz potem sięgnąć po dyptam. Może uda się to zrobić nawet bezboleśnie. Jeszcze raz uniosłam nóż. Zacisnęłam zęby. 

Jeden płynny, pewny ruch. 

Lekko nacisnęłam i przyciągnęłam prawą rękę po przedramieniu kilkanaście centymetrów ku sobie. Nóż ześlizgnął się po skórze jak po serze, zostawiając po sobie szeroki, różowy, ale w miarę regularny pasek, który momentalnie podszedł krwią. Ostrożnie, by nie zapaskudzić siebie i całego stołu, niemal rzuciłam się po dyptam i chlusnęłam zdrowo z odkorkowanej buteleczki prosto na świeżą ranę. Dopiero w tamtej chwili zapiekło. I to tak, jakbym wylała na siebie żrący kwas. Nie byłam w stanie powstrzymać jęku. Poderwałam się na równe nogi i, przyciskając przedramię do piersi, rzuciłam się na podłogę. Leżałam tak zwinięta w pozycji embrionalnej, miotając się po dywanie. W oczach zrobiło mi się czarno. Poczułam, jak zebrało mi się na wymioty, aż ból osiągnął punkt kulminacyjny i powoli zaczął słabnąć. Przez dłuższy czas bałam się poruszyć, aż przechodzące mnie na zmianę fale zimna i gorąca ustały. Miejsce oblane dyptamem, choć już nie bolało, wciąż było nieprzyjemnie tkliwe. Powoli usiadłam i spojrzałam na wnętrze lewej ręki. Czaszka i oplatający ją wąż faktycznie zniknęły, ale na miejscu Mrocznego Znaku pojawił się szybko bliznowaciejący ślad po nożu. Skóra w tym miejscu zrobiła się gruba i nieregularna, a żywa czerwień powoli brązowiała. Nie żeby szpeciło mnie to jeszcze bardziej. To tylko kolejny rzucający się w oczy fragment na tle i tak pobliźnionego ciała. Pierwszy szok, który przeżyłam na swój widok po wybudzeniu się z choroby, już dawno minął. Kolejna blizna do kolekcji nie robiła już na mnie wrażenia. I nauczyłam się unikać luster. Opuściłam rękaw i wstałam, żeby posprzątać. Na podłodze leżał nóż z przyklejonym do ostrza odciętym kawałkiem skóry. Gdyby nie wypalona w nim czaszka opleciona wężem, do złudzenia przypominałby plasterek szynki. Bardzo nie chciałam tego dotykać, choć kilka minut wcześniej miałam go na przedramieniu; bez cienia sentymentu lewitowałam to nad stół i podpaliłam. Skóra błyskawicznie zajęła się ogniem, zaskwierczała i zmieniła się w pył, zostawiając po sobie jedynie smród przypalonego mięsa. Tylko tyle. Kto by pomyślał, że zwykły nóż za osiem sykli usunie coś, z czym nie poradziły sobie wymyślne uroki. Spodziewałam się, że poczuję na przedramieniu dziwną pustkę, że coś się wydarzy. Umrę albo strzeli we mnie piorun. Albo że uronię przynajmniej jedną małą łezkę. Ale nic się nie stało. Otworzyłam okna i zabrałam się za wycieranie rozlanego dyptamu. Teraz byłam już w pełni gotowa, żeby pojechać do Hogwartu i naprawdę stać się Liubov Onoprijenko. Doświadczyłam nawet pewnej ulgi. Dobrze było stać się kimkolwiek, byle tylko nie być przez chwilę Sophie. 

         Chyba że… jeszcze jedna, ostatnia, naprawdę ostatnia rzecz. 

         Wiedziałam, od samego początku wiedziałam, że popełnię podobną głupotę. Wiedziałam, nim wyściubiłam nos za drzwi zmieniacza czasu. Ale nie spodziewałam się, że tak szybko i aż tak idiotycznie. Wielokrotnie kusiło mnie, żeby udać się pod dom Syriusza, zobaczyć miejsce, w którym stał dwór Czarnego Pana… Codziennie przed snem rozmyślałam o Oreżnowie. Ale kiedy nareszcie postanowiłam zerknąć w przyszłość, wybrałam domek babci Darli. 

Absurdalnie czułam się jak przed egzaminem. Byłam pewna, że zrobiłam wszystko, jak trzeba - środek tygodnia, Zaklęcie Kameleona, nielegalny świstoklik; a jednak sama myśl o zobaczeniu znajomego podwórka paraliżowała ze strachu. Wyleciałam wcześniej, niż pierwotnie sobie zaplanowałam. Byłam w stanie zaryzykować życiem, byle pojawić się tam, nim zajdzie słońce. 

Na miejsce dotarłam bez najmniejszego problemu. Trafiłabym tam nawet w całkowitej ciemności, po pijaku i z wyczyszczoną pamięcią. Maleńka, rozwleczona wioska natychmiast przywołała strumień wspomnień o Oreżnowie. Tutaj też wszystko kojarzyło się z dzieciństwem. Zrobiłam sobie trochę dłuższy spacer trasą autobusu, którym jeździłam do Darli na wakacjach, kiedy miałam szlaban na miotłę. Nawet teraz pamiętałam nazwę przystanków. Borki Szkoła, delikatny łuczek i zaraz za nim Borki Sklep, chociaż teraz żaden sklep - jak i przystanek - jeszcze tam nie powstał. Zaraz za mostem powitała mnie tabliczka z napisem Grzybów, jeszcze nie tak wyblakła, ale już nachylona mocno w stronę rowu, jakby ktoś uderzył w nią samochodem. Czterdzieści lat później nadal nikt nie pofatygował się, aby ją wyprostować. Za tabliczką kolejny przystanek na drewnianym paliku - Grzybów Pola. Później pieszo dobre dziesięć minut do znaku z napisem Grzybów Zalesie - oczami wyobraźni widziałam tu małe osiedle względnie nowych, ładnych domków, ale teraz jedyny budynek, jaki górował nad morzem pól uprawnych, to stary, rozpadający się młyn, daleko, tuż przy linii horyzontu. Zamieszkałe posesje zaczynały wyrastać dopiero w okolicy Grzybowa Krzyżówki - to był mój przystanek i nigdy nie zadałam sobie trudu, żeby sprawdzić, co było dalej. Wysiadałam przy wysokim, niebieskim domu z białym dachem, do złudzenia przypominającym domek Muminków, szłam wzdłuż wymyślnego ogrodzenia i z głównej drogi skierowałam się w wąską, nieutwardzoną, ciągnącą wysoko pod górę, gdzie majaczył las. 

Zza zakrętu wyłonił się mały, drewniany kościółek z przylegającym do płotu cmentarzem. Byłam na to przygotowana, ale i tak nie byłam w stanie minąć go bez mdlącego uczucia ssania w żołądku. Wzrok sam poleciał na szczyt wzgórza, ale w miejscu nagrobka Darli rosły teraz jakieś ozdobne krzewy. Przecież jej ojciec wciąż żył, może latał właśnie na miniaturowej miotle pół metra nad trawnikiem i ścigał kury, za co miał dostać od matki ścierką po głowie. Może nawet za chwilę miałam zobaczyć to na własne oczy. 

         Obrzeża Grzybowa ciągnęły się w nieskończoność. Od dojrzałych ziół kręciło w nosie, kiedy brnęłam przez zarośniętą łąkę w kierunku majaczącego w oddali gospodarstwa. Ruda cegła odcinała się mocno na tle leśnej kotary, dodatkowo oświetlona zachodzącym słońcem. Kiedy podpełzłam bliżej, serce ścisnęła mi tęsknota. Jakby czas się zatrzymał. Dach i część ściany piętrowego domu porastał bluszcz, który wyraźnie odczuł letnią suszę. Podobnie mały ogródek pełen herbacianych róż omdlewających pod oknami. Znużone kury wierciły się już pod drzwiami drewnianej stodoły, w pomarańczowej plamie słońca wylegiwał się siwiejący, podstarzały kundel przywiązany długim łańcuchem do budy; dałabym sobie rękę uciąć, że wabił się Azor. Jego nos zmarszczył się raz czy dwa, kiedy zbliżyłam się do obejścia, ale pies nawet nie dźwignął powieki. W oknach staromodne firanki, drzwi wiecznie otwarte, wejście oddzielone od podwórka jedynie plastikową zasłoną z pasków we wszystkich kolorach tęczy. Gdzieś z wnętrza ceglaka słychać było odgłosy życia. Ciche bulgotanie, szum wody, jakieś tupanie tu i ówdzie, strzępy rozmów. W odróżnieniu od Nory, po domu Darli nikt nigdy by nie poznał, że był zamieszkany przez czarodziejską rodzinę. Nawet kobieta, która mignęła mi w oknie, ubrana była jakoś tak zręcznie, po mugolsku. Z sercem trzepoczącym w piersi wskoczyłam przez płot do ogródka i na trzęsących się nogach podpełzłam pod parapet. Przez szybę i grubą firankę z trudem wypatrzyłam fragment przytulnego pokoiku utrzymanego w kolorach miodu i różu. Za czasów Darli był to pokój gościnny, w którym zwykle sypiałyśmy razem z Sapphire, wyglądał też trochę inaczej, ale teraz wystrój wskazywał na to, że izbę zajmowało małżeństwo. Kobieta w średnim wieku, którą wypatrzyłam w sąsiednim oknie, wyprostowała się właśnie znad malowanej skrzyni, trzymając przed sobą naręcze czystej bielizny. 

- Barnaba, przynieś, no, ręczniki do prania! - zawołała i energicznie cisnęła pranie na łóżko. 

Na dźwięk imienia obiad w żołądku zatańczył mi salsę. Wspięłam się wyżej na palce i zaraz po tym przez otwarte drzwi wpadł rumiany, piegowaty chłopak. Mniej więcej w wieku ośmiu lat, zdyszany, wymięty i poobijany; na opalonej twarzy błyszczały mu tylko oczy i wielkie, białe zęby, dużo za duże jak na ośmiolatka. Poczułam podobny skurcz wnętrzności jak na widok młodego Karkarowa, ale ten skurcz nie był nieprzyjemny. Oto patrzyłam na młodego ojca Darli, takiego, którego znałam tylko ze zdjęć. Dopiero na myśl, że ten krnąbrny, piegowaty dzieciak będzie żył jeszcze jakieś dwadzieścia lat i nigdy nie pozna swojej córki, poczułam się tak, jakbym schodząc schodami, nie trafiła nogą na stopień. Odsunęłam się od okna tak, że widziałam tylko jego matkę. 

Usiadłam pod oknem i podciągnęłam oba kolana pod brodę. Przez zwiotczałe kwiaty widziałam podwórko w całej okazałości. Obserwowałam, jak Barnaba zbierał wysuszone pranie z czterech długich sznurków rozciągających się między drzewkami owocowymi; spinacze same odskakiwały i lądowały na wyciągniętej dłoni chłopca, a olbrzymi, wiklinowy kosz w mig zapełnił się cały kolorowymi skarpetkami, siatkowymi firankami i całą masą zwyczajnych ubrań, jakie mogła nosić w tej wiosce mugolska kobieta w średnim wieku i ośmiolatek. Barnaba biegał tam i z powrotem, aż kasztanowe loki podskakiwały jak szalone. Słońce było już dostatecznie nisko, że - oślepiona - momentami byłam pewna, że to Darla zbierała to pranie. Była do niego tak podobna. Zbyt podobna, by jej babcia mogła przeżyć tę śmierć drugi raz. Choć zachód słońca był tutaj wyjątkowo piękny, poczułam, jak w ułamku sekundy pochłonęła mnie ciemność. Lodowata i nieprzenikniona. Czatowałam pod ich oknem jak zły omen, musiałam stamtąd jak najszybciej odejść. Teraz widziałam to dobrze: Dumbledore może i był dupkiem, ale w tym jednym miał rację. Jedna śmierć wystarczyła, by oni wszyscy mogli żyć. 

         Oddaliłam się, kiedy tylko Barnaba zniknął w domu z koszem pełnym prania. Nie odwróciłam się, dopóki nie byłam pewna, że dom całkowicie zakryły drzewa rosnące na wzgórzu. 

 

*

 

W pewnym momencie chyba do mnie dotarło, że nie było już odwrotu. Wraz ze śmiercią Liubov zamknęły się dla mnie drzwi do przyszłości, którą znałam. Im bliżej września, tym wyraźniej rysowały się plany na to, co będzie po wszystkim. Kusiło mnie, żeby z oddali poobserwować moich bliskich. Pożyć ich życiem, ponapawać się ich widokiem, nim znikną na zawsze. Ale czułam, że każdy miesiąc, każdy rok takiego życia-nieżycia w cieniu między przeszłością a teraźniejszością nie miał racji bytu. Musiałam postąpić jak każdy wampir w takiej sytuacji - znaleźć bezpieczne schronienie i przespać ten czas, aż zaczną się lata, do których należałam. I nauczyć się żyć z czystą kartą. Było w tej myśli coś pokrzepiającego. Nie będę dla Darli ani dla Ghostów ukochaną i córką, ale żyłam nadzieją, że być może znajdzie się w ich życiu miejsce dla Sophie Serpens. Tylko ta perspektywa dzieliła mnie od zupełnego szaleństwa. 

Im bardziej czuć było kończące się lato, tym więcej czasu spędzałam na wieczornych spacerach po okolicznych cmentarzach. Nie sądziłam, bym po wszystkim miała głowę do szukania kryjówki. Podejrzewałam, że natychmiast zapragnę wybrać się do Paryża i tam - na Pere Lachaise - spocząć w jakimś starym, dziwiętnastowiecznym grobowcu, co początkowo wydawało mi się nawet całkiem romantyczne, ale szybko odkryłam, że nie miałam już serca do Francji. Ostatecznie wybrałam maleńki, opuszczony żydowski cmentarzyk w głębi lasu. Dzień przed wyjazdem do Hogwartu wybrałam się tam ostatni raz. Mniej na zwiady, bardziej po to, by jeszcze raz wszystko obmyślić. Słońce już dawno zaszło i teraz w lesie, w sąsiedztwie rozległych łąk mocno było czuć zbliżającą się jesień. Drżałam delikatnie, przekraczając niski, kamienny murek otaczający okrągły plac. W zimnym, bladym świetle różdżki przypominał on raczej stertę rozrzuconych losowo kamieni, ale wystarczyło się zatrzymać, by móc wypatrzeć omszałe tablice zapisane po hebrajsku. Starałam się nie rozglądać. Wielokrotnie spacerowałam po lasach. Robiłam to w nocy, bywałam po zmroku na cmentarzach sama i w towarzystwie, ale nigdy nie siadywałam na murku wśród stuletnich grobów i nie zastanawiałam się, który miałam rozkopać. Coś nieprzyjemnie zwinęło mi się we wnętrznościach, kiedy wyobraziłam sobie wystające z dołu kości. Podłe, upokarzające legowisko. Czterdziestoletni sen w smrodzie śmierci i rozkładu - to, na co sobie zasłużyłam, zabijając Liubov. 

Serce podjechało mi do gardła, gdy ciszę przerwał jakiś rozdzierający wrzask. Nie mogłam się ruszyć, zastygła w irracjonalnym lęku przed zemstą, przyszłością i trupami. Zimnymi, sztywnymi ze strachu rękami rozgarnęłam plątaninę bluszczu, trawy i ostrych gałęzi pokrywającą jak dywan nie tylko ziemię, ale i fragmenty tablic, które zdążyły się odłamać lub przewrócić. Dokładnie między nagrobkiem i resztkami rozlatującego się muru - miejsce dostatecznie szerokie, aby niska, chuda czarownica mogła zakopać się na kolejne dziesięciolecia. 

Zdrętwiała ze strachu teleportowałam się na Pokątną prosto z cmentarza. Nie chciałam w takim stanie więcej chodzić po lesie. Zmarznięta i roztrzęsiona wróciłam do swojego pokoju w Dziurawym Kotle, gdzie spędziłam kilka ostatnich tygodni. Teraz miałam spędzić tu swoją ostatnią noc przed rozpoczęciem mojej “Wielkiej Misji”. Patrząc na spakowany kufer i przygotowane na kupce ubrania, nie mogłam powstrzymać delikatnego skurczu w żołądku - identycznego, jaki przychodził każdego trzydziestego pierwszego sierpnia wieczorem. Ale teraz miało być inaczej. Jutro miałam wyjechać do jedynego stałego miejsca, jakie posiadałam na tym świecie. Wiedziałam, że ściany w lochach będą identycznie wilgotne. Fotele w dormitorium Ślizgonów popękane w tych samych miejscach, wydrapane na ławkach bohomazy sprzed dziesiątek lat, a obrazy tak samo znudzone. Kładąc się spać z tą myślą, pierwszy raz od śmierci Liubov poczułam ulgę. 

Obudziłam się naprawdę zestresowana. Do tej pory chyba do mnie nie docierało, z czym planowałam igrać. I absolutnie wszystko i wszyscy byliby przeciwko mnie, jeśli choć przez sekundę wypadnę mało przekonująco. Łykając w pośpiechu ostatnie śniadanie w Dziurawym Kotle, zastanawiałam się nad katastrofą, do której by doszło, gdybym trafiła do Azkabanu za zabicie Liubov, a przy pakowaniu ostatnich bibelotów - co by się stało, gdyby stało się to dzięki Dumbledore’owi. To jego obawiałam się najbardziej. Do tego stopnia, że rozważałabym porzucenie tego szalonego planu, gdyby nie to, że Liubov była zbyt dobra, by taki ruch nie wydał się podejrzany. 

- Hogwart? - zagadnął mnie Tom, kiedy podeszłam do lady, żeby uregulować resztę rachunków. 

- Ano - odparłam wymijająco, siląc się na uśmiech. - Jeszcze zobaczymy. Dziękuję za gościnę i w ogóle… Do widzenia. 

Teleportowałam się z Pokątnej prosto na dworzec, żeby nie wzbudzać w komunikacji miejskiej zainteresowania nietypowym szkolnym mundurkiem i podejrzanie wielką walizką. Eliksir wielosokowy łyknęłam zaraz po opuszczeniu pubu. 

Dworzec był dzisiaj wyjątkowo zatłoczony. Kiedy jechałam do szkoły jako Sophie, na tym etapie drogi robiłam się zwykle bardzo podekscytowana - lubiłam wyławiać wzrokiem z tłumu mugoli znajome, równie podekscytowane twarze kolegów i ich zestresowanych rodziców. Automatycznie omiotłam spojrzeniem goniącą z naprzeciwka gromadę, ale tym razem nie wypatrzyłam nikogo. Masa ludzi niepodobnych do nikogo, poprzebieranych w przedpotopowe ubrania, które znałam z filmów i starych zdjęć. Skorzystałam z okazji, że jakiś mężczyzna dziesięć metrów dalej wdał się w kłótnię z konduktorem i przysunęłam się blisko metalowej barierki. Wyglądała identycznie, dokładnie tak, jak wtedy, kiedy pierwszy i ostatni raz niby przypadkiem opierałam się o nią i znikałam po drugiej stronie muru. Naparłam lekko biodrem i chłodny metal puścił. Na ułamek sekundy ciemność wypełniła mi oczy, w nosie zakręcił ostry zapach kota, dymu i smaru. Z jazgotu, który uderzył w moje uszy, nie dało się wyłowić ani słowa. Znalazłam się na peronie dziewięć i trzy czwarte. Mój spektakl właśnie się zaczął. 

Pchnęłam wózek z kufrem, starając się nie wyglądać zbyt pewnie. Spojrzenia przelatywały przeze mnie i łagodnie opływały całą sylwetkę, kiedy przebijałam się przez tłum względnie niezauważona. Do odjazdu pociągu zostało jeszcze mnóstwo czasu, więc znalezienie wolnego przedziału nie stanowiło żadnego wyzwania; umieściłam różdżką kufer na półce nad siedzeniami i zajęłam najwygodniejsze miejsce od okna, tyłem do kierunku jazdy. Miałam stąd doskonały widok na to, co działo się na peronie; młodzież witająca się po dwóch miesiącach wakacji, radosne, opalone twarze, dziewczęta padające sobie w objęcia, chłopcy wykonujący dziwne ruchy rękami, zniecierpliwieni, wzruszeni i zmartwieni dorośli. Wielu z nich z wyrazem oszołomienia, rzucający wylęknione spojrzenia na innych dorosłych. Raz po raz w różnych częściach peronu wybuchy śmiechu i głośne buczenie tłumione przez szybę. Patrząc na urywki tych radosnych scenek, miałam wrażenie, że byłam jedynie obserwatorem tego wszystkiego. Nie uczestniczyłam w tym. Gdybym nagle zniknęła, nikt nawet nie zauważyłby, że kiedykolwiek istniałam. Może właśnie taki był plan Dumbledore’a? Śmierć gdzieś pomiędzy czasami - wymyślny rodzaj kary za wybranie złej strony? Gdyby nie fakt, że poświęcił rok na zbudowanie zmieniacza czasu, byłabym w stanie w to uwierzyć. Dziwiłam się tylko sama sobie, że wpadłam na to tak późno. 

Rozległ się gwizd lokomotywy, a rodzice machający energicznie na peronie zniknęli na moment w szarych kłębach pary. Pociąg ruszył z lekkim szarpnięciem. Wyjechaliśmy. Budynki za oknem szybko zostały zastąpione przez pola i drzewa, krajobraz gęstniał z minuty na minutę, aż pociąg osiągnął stałą prędkość. Rozejrzałam się po pustym przedziale. Wydał mi się dziwnie przestronny, wielki jak sala wykładowa, choć z trudem mieścił sześciu uczniów z bagażami. W Hogwart Ekspresie nigdy nie jeździłam sama. Zawsze było pełno znajomych, z którymi odwiedzaliśmy się nawzajem i podróż do szkoły aż tak się nie dłużyła. Sięgnęła po mały zegarek na łańcuszku, który znalazłam w torbie Liubov - jedenasta trzydzieści siedem. Nie mogłam uwierzyć, że nie minęła nawet godzina. Gdyby nie odgłosy rozmów i śmiechów z sąsiednich przedziałów, zaczęłabym się zastanawiać, czy to nie sen, a ja tak naprawdę byłam duchem, którego nikt nie mógł zobaczyć. Uczniowie kursowali po korytarzu tam i z powrotem, żaden nawet nie zerknął przez oszkloną szybę w drzwiach. Dopiero pani z wózkiem utwierdziła mnie w przekonaniu, że naprawdę nie umarłam. 

- Coś z wózka? - zapytała, kiedy już odsunęła zacinające się przesuwne drzwi; przeżyłam niemały szok, widząc ją niemal identycznie ubraną i uczesaną, z jednakową liczbą zmarszczek i siwych włosów, ale czterdzieści lat przed tym, kiedy pierwszy raz kupowałam od niej słodycze. 

- T-tak… Dziesięć… eee, dziesięć czekoladowych żab poproszę… - wydukałam onieśmielona. 

Podeszłam z przygotowaną sakiewką, podczas gdy czarownica odliczała małe, granatowo-złote opakowania; przegródka, w której trzymała czekoladowe żaby, zdawała się od razu sama zapełniać. 

- Nie widziałam cię tu wcześniej. Jedziesz na jakieś praktyki czy co? 

- Przyjechałam z Durmstrangu, będę się uczyć w Hogwarcie. 

- O, zrobiło się jakby międzynarodowo! - zapiała sprzedawczyni. 

Wręczyłam jej dwanascie sykli i zaczęłam upychać czekoladowe żaby po kieszeniach szaty. 

- Co to znaczy? 

- A że rok temu też była wymiana, tylko dziewczyna przyjechała z Francji - odparła i zachichotała piskliwie. - Ale ty mówisz lepiej od niej. Ruski bardziej podobny do naszego niż francuski. 

- Właściwie to jestem z… - urwałam gwałtownie, ale pani z wózkiem nie dopytywała, pochłonięta wyliczaniem reszty. 

Poczułam falę gorąca rozlewającą się od piersi w górę i w dół, zalewającą każdy kawałeczek mojego ciała. Nie byłam do końca pewna, czy w latach siedemdziesiątych gdziekolwiek funkcjonowało słowo “Ukraina”. Czy używali go wszyscy, czy tylko czarodzieje, czy może nikt? Wyschło mi w ustach ze strachu, ale zanim wymyśliłam, jak mogłabym wybrnąć z niezręcznej sytuacji, gdzieś po drugiej stronie wagonu drzwi rozsunęły się z impetem. Widok znajomych twarzy sprawił, że serce kolejny raz zabiło mi mocniej. Kilku wyraźnie rozbawionych chłopców ruszyło w stronę przejścia prowadzącego do następnego wagonu, ale jeden z nich - rumiany, tęgi rudzielec - wydał z siebie krótkie, donośne “Ej!” i odwrócił się w stronę wózka. Pozostała trójka zrobiła to samo, przeszukując kieszenie w poszukiwaniu drobniaków. 

- Osiem pasztecików dyniowych i lemoniadę bez cukru - odezwał się chłopak. 

Chociaż nie miał na sobie jeszcze szkolnego mundurka, jakość i kolor jego szaty świadczyła o tym, że nie mógł być z byle jakiej rodziny, a po delikatnych, wężowych wzorach wyhaftowanych ciemnozieloną nicią na kołnierzu byłam pewna, że miałam do czynienia ze Ślizgonem. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu - chłopak miał co prawda kilka dodatkowych kilogramów, ale bez trudu rozpoznałam w nim znacznie młodszą, na oko osiemnastoletnią wersję Rudolfa Lestrange’a. Zaraz za nim zaczął przepychać się kolejny wyrośnięty Ślizgon z wyciągniętą przed siebie nieproporcjonalnie długą, chudą ręką, w której ściskał galeona, a moje serce zatrzepotało w piersi jak szalone. Powstrzymanie kącików ust przed wystrzeleniem do góry było nie do wykonania. Evan Rosier spostrzegł ten uśmiech i odwzajemnił go, ba, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że zrobił to z wyrazem lekkiego zawstydzenia na twarzy. Nasze spojrzenia skrzyżowały się i trwały tak nieco zbyt długo, by można je było uznać za naturalne - ja zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć, Rosier wyraźnie oczarowany, aż gdzieś zza pleców Evana rozległ się donośny okrzyk: 

- Hej, Anastazy, zostaw coś dla innych! 

Wyrwana z transu parsknęłam niekontrolowanym śmiechem. Wszyscy chłopcy wraz z panią sprzedawczynią popatrzyli na mnie, a chłopak nazwany Anastazym, ten, którego jeszcze chwilę wcześniej omyłkowo nazwałam Rudolfusem, zmarszczył brwi. 

- Dzięki - bąknął niezadowolony pod nosem, nie patrząc na nikogo. - Dzięki, Selwyn, ty wiesz, jak odebrać mi apetyt. 

- To nie ja, Lestrange, to twoja matka - odparł tyczkowaty chłopak nazwany Selwynem. - Dwa soki z dyni i paczkę fasolek poproszę. 

Czułam na sobie intensywne spojrzenie Rosiera i czwartego chłopaka stojącego na końcu ogonka do wózka ze słodyczami, ale nie odwzajemniłam ich. W zamian za to zaczepiłam Lestrange’a, który już powoli wycofywał się z kolejki. 

- Przepraszam, nie chciałam się zaśmiać. No, może trochę - wypaliłam. - Po prostu nie pasujesz mi do Anastazego. Prędzej do Olivera albo Doriana… ewentualnie do Augusta, jeżeli upierałbyś się na literze “A”... 

- Nie upierałbym się - odparł natychmiast. I choć nadal na mnie nie patrzył, rumieniec na jego pucołowatych policzkach nieco przygasł. - Ale wolę Lestrange. 

- Liubov Onoprijenko. 

Jako pierwsza wyciągnęłam rękę i Anastazy Lestrange - niechętnie i z lekkim zawahaniem - uścisnął ją krótko. 

- Skąd jesteś? Nie widziałem cię w szkole - odezwał się Rosier i tym razem już musiałam na niego spojrzeć. Tym razem ja poczułam rumieniec rozlewający mi się po twarzy. 

- Z Durmstrangu. Zmieniłam szkołę. 

- Też miałem iść do Durmstrangu, ale ostatecznie wylądowałem w tym grajdole… - wtrącił się Selwyn i sięgnął ponad głowami kolegów, żeby odebrać od czarownicy z wózkiem swoją paczuszkę z miętowymi czekoladkami. 

- Jasne, jasne… - bąknął Lestrange, ale nie było mu dane dokończyć myśli, bo Rosier już zadał mi kolejne pytanie. 

- Przyjechałaś na wymianę? Z kim korespondowałaś? 

Uśmiechnęłam się do niego, dając sobie ułamek sekundy na podjęcie decyzji: jak dużo powiedzieć przy pierwszym spotkaniu? 

- Z nikim, po prostu byłam najlepsza w szkole - odparłam krótko, wzruszywszy ramionami. 

Evan wyglądał, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale staruszka delikatnie naparła na niego wózkiem i rzuciła nieco zniecierpliwiona: 

- Moi kochani, przedyskutujcie sobie to w przedziale, bo ja muszę jechać, no, już, przepuść mnie, kolego… 

Chłopcy rzucili mi jeszcze po jednym zaciekawionym spojrzeniu, pożegnali się i ruszyli w drogę powrotną do swojego przedziału, a sprzedawczyni powoli podążyła za nimi. Cofnęłam się i zasunęłam za sobą drzwi i dopiero w swoim przedziale mogłam dać upust emocjom. Opadłam z powrotem na swoje miejsce pod oknem, ale zaraz szybko poderwałam się z powrotem i zaczęłam krążyć po przedziale. Byłam tak spięta i podekscytowana, że nie mogłam usiedzieć spokojnie. Spotkałam Evana Rosiera. Rozmawiałam z nim. Przycisnęłam obie dłonie do ust, żeby się nie roześmiać, choć z niewiadomych przyczyn pod powiekami zebrały się łzy. Przez żołądek przeszła fala bólu, jakby ktoś wywrócił go na lewą stronę. Miałam ochotę tańczyć i płakać. W prostokątnym, wiszącym nad rzędem foteli lusterku zobaczyłam zaróżowioną z emocji twarz Liubov i właśnie to przywołało mnie do porządku. Wzięłam kilka głębokich oddechów, ukryłam na moment twarz w dłoniach. Znów przejrzałam się w popalcowanym lusterku - policzki wciąż lekko zaczerwienione, oczy błyszczące, usta już nie tak dziko rozciągnięte. Nic dziwnego, że twarz Liubov zrobiła na chłopcach takie wrażenie. 

Ziarno zostało zasiane, a pierwsze zbiory przyszło mi zbierać wcześniej, niż się spodziewałam. 

Nie minęła kolejna godzina, kiedy na korytarzu znów się zakotłowało, a ułamek sekundy później za szybą pojawiły się twarze - cztery znajome, uśmiechające się z ciekawością, piąta podejrzliwa i bardzo, bardzo ładna. Wnętrzności zwinęły mi się w napięciu, aż sama automatycznie się wyprostowałam. Patrzyłam, jak chłopcy przez moment mocowali się z drzwiami, a kiedy udało im się je rozsunąć, bez pytania -  jeden po drugim - wparadowali do środka i pozajmowali wolne miejsca. Atrakcyjna, krągła dziewczyna z warkoczem usiadła dokładnie naprzeciwko mnie, nieco pochylona i z niezmiennie zmarszczonym nosem, taksowała mnie wzrokiem godnym profesor McGonagall. 

- Melania Kalkstein, z TYCH Kalksteinów, narzeczona Evana - przedstawiła się i wyciągnęła prawą rękę do uścisku tak, bym dobrze zobaczyła wielki pierścionek z diamentem na jej serdecznym palcu. Uśmiechnęłam się do Melanii tak sympatycznie, jak tylko potrafiłam również wyciągnęłam rękę. 

- Nie wiem, z których Kalksteinów - odpowiedziałam. - Liubov Onoprijenko. 

Chłopcy jeden po drugim rzucili się, żeby mi się przedstawić (Anastazy Lestrange po raz drugi); wyglądało na to, że nie patrzyłam na Evana dłużej niż na pozostałych Ślizgonów, a uścisk naszych dłoni nie był podejrzanie zbyt mocny, bo nosek panny Kalkstein nie był już tak zmarszczony, a wzrok profesor McGonagall zelżał do poziomu wzroku profesor McGonagall patrzącą na Hermionę. Popatrzyłam przelotnie na Rosiera, który - choć nieco zakłopotany zachowaniem swojej dziewczyny - wyglądał na całkiem zakochanego. Dobrze znałam jego żonę, wielokrotnie bywałam w ich domu i nigdy nie poznałam żadnej Melanii z domu Kalksteinów. Żona Evana była siostrą Sethiego, miała na imię Balbina i naturalnie rude włosy ciągle ostrzyżone na chłopaka. Nie była ani w połowie tak piękna jak Melania Kalkstein, ale Balbina nigdy nie patrzyła na nikogo inaczej niż łagodnie i z czułością. 

- Selwyn powiedział, że przyjechałaś z Durmstrangu - odezwała się Melania. Nawet w jej głosie było słychać McGonagall. - Ile ty masz lat? 

- Osiemnaście. 

- I opłacało ci się zmieniać szkołę na ostatni rok? - zdziwiła się. 

- W mojej szkole nauczyłam się wszystkiego, czego chciałam. Może Hogwart ma do zaoferowania coś więcej - powiedziałam, na co dziewczyna tylko uniosła brwi. 

- Nie mówisz z akcentem - zauważyła, ale i na to miałam odpowiedź. Po nieudanych próbach przyswojenia ukraińskiego akcentu dałam sobie z tym spokój i wymyśliłam najprostszą wymówkę z możliwych. 

- Miałam tu rodzinę - odparłam lekko, po czym dodałam po rosyjsku: - No i warto znać języki. To pomaga odnaleźć się w świecie, prawda? 

- Zgadzam się. 

To Evan odezwał się zza ramienia swojej narzeczonej, do tej pory niezręcznie przyciśnięty do oparcia fotela. Uśmiechnęłam się, ale Ślizgon nie zdążył dodać nic więcej, bo jego koledzy wydali z siebie jednogłośnie stłumione buczenie i zaczęli się dziwić, od kiedy to Rosier znał język rosyjski i jakie to talenty jeszcze przed nimi ukrywał. Melania nie spuszczała ze mnie surowego, nieco mniej podejrzliwego wzroku. 

- To prawda, że w Durmstrangu uczy się czarnej magii? - zapytał Avery lekko kpiącym, beznamiętnym głosem, ale było słychać, że ciekawość zżerała go od środka. 

- To prawda - odpowiedziałam spokojnie i natychmiast ostudziłam ich entuzjazm. - Ale tylko w teorii. Jestem pewna, że to się nie różni za dużo od waszej obrony… poza tym, że nie ćwiczymy żadnych zaklęć, a w Hogwarcie już tak. 

- Czyli nie jesteś taka najlepsza - rzuciła zaczepnie Kalkstein. 

- Najlepsza w mojej szkole, tak. Ale w czarowaniu, wydaje mi się, szybko nadrobię zaległości. Może ktoś będzie chciał mi w tym pomóc? 

Melania odpowiedziała na mój uśmiech, ale nie spodziewałam się, aby wyrywała się do udzielania mi korepetycji z obrony przed czarną magią. Chłopcy - wyraźnie niezainteresowani humorkami koleżanki - chętnie zadawali mi pytania o moją naukę w Durmstrangu, a ja opowiadałam im wszystko to, co sama wyciągnęłam od Liubov. Pytania, na które nie znałam jednoznacznej odpowiedzi, zbywałam szkolną tajemnicą, ale i tak cała piątka wydawała się usatysfakcjonowana tym, co usłyszała. Dla zachowania równowagi Melania była tak miła, by opowiedzieć mi trochę o Hogwarcie i zasadach panujących w szkole - nie zaskoczyło mnie ani trochę, że w piątej klasie otrzymała odznakę prefekta - a ja udawałam bardzo zaskoczoną, kiedy mówiła o domowych drużynach quidditcha, woźnym, który za karę podwieszał uczniów za ręce pod sufitem, o ceremonii przydziału i gadającej tiarze. 

- Ta starsza pani od słodyczy powiedziała mi, że rok temu przyjechała do Hogwartu jakaś dziewczyna na wymianę - rzuciłam szybko, wykorzystując ułamek sekundy, w którym Kalkstein przerwała, by zaczerpnąć powietrza. 

- A, tak, przyjechała taka jedna - odparła, przeciągając pretensjonalnie sylaby. - Melania… jakaś tam… Szczerze mówiąc, nie znam jej, ona nie jest w moim domu. 

- Melania Serpens z Beauxbatons - wtrącił Selwyn; na dźwięk nazwiska wszystkie wnętrzności wykręciły mi się boleśnie. - Ona jest w Slytherinie, ale nie trzyma z nami. To jakaś dziwaczka, w dodatku zadziera nosa, nie mam pojęcia, jakim cudem znalazł się ktoś, kto chciał się z nią wymienić. Jest rok starsza, ale podobno poziom w Beauxbatons jest tak niski, że musiała powtarzać klasę. 

- A ty w jakim jesteś domu? - zapytałam Kalkstein, choć w środku aż mnie skręcało, żeby nie zasypać ich kolejnymi pytaniami o Melanię Serpens. 

- Oczywiście w Ravenclawie - odparła z dumą. 

Oczywiście. Pierwsze, o czym pomyślałam, to że nie mogłam trafić na bardziej stereotypową Krukonkę, ale uśmiechnęłam się tylko bezmyślnie i nie przerywałam więcej Melanii jej opowieści o czterech domach Hogwartu i o tym, dlaczego nie warto trafić do Hufflepuffu. 

- No - podsumowała krótko, uderzając dłońmi w kolana. - To chyba wiemy już wszystko. Idziemy, chłopaki. A tobie powodzenia z tiarą. 

- Dzięki - rzuciłam zaskoczona tym nagłym pożegnaniem. 

Dziewczyna wstała i wymaszerowała z przedziału, nie oglądając się za siebie, a za nią podążyli Ślizgoni. Evan z Rudolfem pomachali mi jeszcze z korytarza, ale byłam zbyt sparaliżowana nadmiarem emocji, by zareagować dostatecznie szybko i odmachałam właściwie do pustej szyby. Wstałam, żeby dosunąć za nimi felerne drzwi i wróciłam na miejsce. Za oknem przesuwał się już całkowicie leśny krajobraz. Korony drzew wciąż były gęste i soczyście zielone, ciężko było rozpoznać nadchodzącą powoli jesień. 

         Do końca podróży już nikt mnie nie odwiedził, choć plotki o nowej dziewczynie musiały już ogarnąć pociąg, bo w drzwiach raz na jakiś czas pojawiały się ciekawskie twarze i znikały, kiedy tylko napotykały mój wzrok. Wraz z ciemniejącym szybko niebem robiłam się coraz bardziej spięta i podekscytowana. Wiedziałam, że przez kilka najbliższych dni będę szkolną atrakcją, które musiałam wykorzystać, by dostać się do grona bliskich przyjaciół Voldemorta. Przesłuchanie, które miało miejsce w moim przedziale, z całą pewnością nie było przypadkowe i przypuszczałam, że wieczorem odbędzie się jego druga część. Kiedy o tym myślałam, w żołądku czułam delikatny skurcz tremy jak przed występem, do którego się nie przygotowywałam. Nie miałam planu, w jaki sposób ugryźć temat młodego Voldemorta. Za każdym razem, gdy układałam możliwe scenariusze, moje myśli galopowały do naszych korespondencji i pierwszych wakacji, które spędziłam w jego posiadłości. Nie miałam wtedy żadnego planu, po prostu poznawałam go i sama dawałam się poznawać. Ale czy nadal potrafiłam wydobyć z siebie tamtą piętnastoletnią frywolną, butną Sophie? A jeśli tak, czy nastoletniej wersji Toma Riddle’a spodoba się na tyle, by nie zechciał zostać Czarnym Panem? I co, jeżeli tak? Właściwie nigdy nie zastanawiałam się nad tym, co będzie, jeżeli moja utopia się spełni. Zapewne dlatego, że nigdy w to nie wierzyłam, a może tak naprawdę nigdy tego nie chciałam? 

         Czułam, że nie okłamywałam się tylko wtedy, kiedy dopuszczałam do siebie myśl o jego śmierci na samym końcu tego wszystkiego. Jakby ten czas w Hogwarcie miał mi wynagrodzić to, co miało się stać. Czego ja miałam się dopuścić. 

         Kiedy na zewnątrz zrobiło się już całkowicie czarno, a z sąsiednich przedziałów zaczęły dobiegać odgłosy krzątaniny i zdejmowanych niezdarnie kufrów, ogarnęło mnie niemal paraliżujące zdenerwowanie. Byłam gotowa do wyjścia już od dawna, ubrana w szkolny mundurek, z ostatnią czekoladową żabą w kieszeni - trochę w pogotowiu, trochę dla dodania sobie otuchy. Kiedy na korytarzu zrobiło się tłoczno, a za oknem mignęły pierwsze latarnie, pociąg zaczął zwalniać. Wyciągnęłam różdżkę i lewitowałam na podłogę swój kufer; ręce miałam spocone i lodowate. Na korytarzu panował ścisk. Peron znów wypełniła para, a nasze uszy kolejny głośny gwizd, tym razem zapowiadający zatrzymanie. Pociąg gwałtownie zwolnił i do gwizdu lokomotywy dołączył się pisk gwałtownego hamowania. Drzwi się otworzyły i morze studentów wylało się na ciasny peron. Co chwila czyjś kufer zaczepiał o moją łydkę, kosze z kotami wędrowały na wyciągniętych ramionach właścicieli ponad naszymi głowami, przerażone sowy biły skrzydłami o pręty klatek, co chwilę padła przytłumiona kurwa albo głuche łupnięcie, jakaś dziewczyna nawoływała głośno nawoływała jakąś Beatrycze. Wszystko identycznie jak za moich czasów. Brakowało jedynie miarowego basu wykrzykującego cierpliwie: “Pirszoroczni! Pirszoroczni, tutaj!”. Dziwnie było widzieć coś więcej niż otaczające dookoła plecy; wspięłam się jeszcze wyżej na palce i zaczęłam się rozglądać za błyszczącymi falami Evana albo rudą czupryną Lestrange’a, ale złotych i rudych włosów było dookoła zbyt dużo, bym była w stanie rozpoznać te właściwe. Zaczęłam się rozglądać za woźnym, o którym wspominał Dippet, ale fakt, że czarodziej nie był Hagridem, znacznie utrudniał sprawę. Dopiero gdy rozległo się ogłuszające dzwonienie dzwonka uderzanego czymś metalowym, namierzyłam go. Gdy podeszłam bliżej, spostrzegłam mężczyznę w średnim wieku, całkiem przystojnego i zadbanego, z narzuconą na ramiona brunatną peleryną upodabniającą go nieco do mnicha. Pod haczykowatym nosem wyhodował mały, czarny wąsik, czoło miał wysokie i błyszczące, a spore zakola jeszcze bardziej je powiększały. Błyszczącymi, ciemnymi oczami szybko ogarnął zebraną grupkę i odezwał się niskim, zachrypniętym głosem: 

- Nazywam się Apollion Pringle i jestem woźnym w Hogwarcie. Mam was dostarczyć do szkoły, więc idziemy. 

Ruszyliśmy za nim, nie spuszczając wzroku z lampy dyndającej na szczycie wysokiego kija, który dzierżył bardziej dla efektu niż po to, żeby się na nim podpierać. 

- Dlaczego tu jesteś? - dobiegło mnie gdzieś z poziomu mojego łokcia. - Nie masz jedenastu lat. 

Popatrzyłam na dół i spostrzegłam bardzo drobną dziewczynkę rozpaczliwie próbującą dotrzymać mi kroku; miała szczupłą, trójkątną twarzyczkę z zapadniętymi policzkami, za nieco odstające uszy założyła ciemne, falowane włosy. Uśmiechnęłam się bardziej do siebie niż do niej. Nie miała nawet zęba z przodu jak ja, kiedy jechałam do Hogwartu. 

- Zmieniłam szkołę - odpowiedziałam i zwolniłam nieco, żeby mogła dotrzymać mi kroku. Posiadanie tak długich nóg nadal sprawiało mi dużo przyjemności. - I muszą mnie gdzieś przydzielić. 

- To ty jesteś tą dziewczyną z Durmstrangu? 

- Innej nie widziałam - odparłam. 

- U was też jest ceremonia przydziału? Mój brat powiedział, żebym się cieszyła, że rodzice zapisali mnie do Hogwartu, a nie do Durmstrangu, bo tam trzeba się pojedynkować z górskim trollem… 

Gawędziłyśmy tak przez całą drogę do jeziora, gdzie zapakowaliśmy się do małych łódek, które czekały już na nas zacumowane wzdłuż brzegu. W moich wspomnieniach były znacznie większe i dużo bardziej stabilne, choć podejrzewałam, że liczba uczniów, która wpadła do wody, mogła przekonać Dippeta do rzucenia na nie jakiegoś zaklęcia stabilizującego; w trakcie naszej drogi przez jezioro - która notabene również wydawała mi się znacznie dłuższa - w wodzie wylądowała czwórka uczniów, w tym jedenastolatka bez górnej jedynki. Uniosłam głowę i wpatrzyłam się w Hogwart, ale nie poczułam nic wyjątkowego. Miałam nadzieję, że widok pomarańczowego światła dobywającego się ze wszystkich okien i czarnych, strzelistych wież przeniesie mnie do czasów, kiedy z Darlą, Sapphire i Victorem płynęliśmy razem w jednej łódce, rozdziawiając buzie w niemym zachwycie nad widokami, o których wszyscy opowiadali nam latami. Łódki jedna po drugiej zatrzymały się na drugim brzegu i wszyscy zaczęliśmy się gramolić na ląd, obserwowani przez Apollina Pringle’a. 

- Za mną - zakomenderował, kiedy ostatni dzieciak zdołał wydostać się z łódki. 

Bez słowa ruszyliśmy za woźnym. W powietrzu czuć było wzrastające podniecenie. Szliśmy teraz stromym zboczem porośniętym schludnie przyciętą trawą. Pamiętałam, że kiedy ja wspinałam się tędy na swoją ceremonię przydziału, trawa była śliska i nie aż tak zadbana. Neville poślizgnął się i zjechał kilka metrów na dół, a jako że szedł tuż przede mną, spadając, podciął mi nogi i zjechałam razem z nim. Tym razem wszyscy bez trudu dotarliśmy na szczyt pod same szerokie schody prowadzące do wnętrza zamku. Na ich szczycie czekał na nas wystrojony w stonowane, granatowe szaty Albus Dumbledore. Spróbowałam przełknąć ślinę, ale całkowicie zaschło mi w ustach. Spodziewałam się go zobaczyć, wiedziałam, że odbierze nas i zaprowadzi na ceremonię przydziału tak, jak później robiła to profesor McGonagall, ale jego widok i tak sprawił, że moje serce zatrzymało się na ułamek sekundy. Przywitał się z nami i obdarzył grupę pokrzepiającym uśmiechem, uprzejmie podziękował Pringle’owi i gestem zaprosił wszystkich do środka. 

         Widok wnętrza sali wejściowej, a później małej klasy, w której zgromadziliśmy się przed ceremonią jakoś wywietrzał mi z głowy. Nerwowo co chwilę się upewaniałam, że mój umysł był bez dwóch zdań i absolutnie szczelny. Nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak Snape znosił szpiegowanie Voldemorta i śmierciożerców i nie osiwiał pod wpływem stresu, choć przypuszczałam, że w pewnym momencie było mu już po prostu wszystko jedno. W jaki sposób dawkował kontakt wzrokowy z Czarnym Panem, by nie osłabić bariery ochronnej i jednocześnie nie unikać go zbyt ostentacyjnie? Czy Dumbledore podobnie jak Voldemort dla zabawy myszkował w umysłach losowych osób? 

         Zdenerwowana słuchałam krótkiej opowieści o ceremonii przydziału i udzielanych wskazówek, ale byłam gdzieś poza tym. Chyba zaczęło do mnie docierać, jak wiele rzeczy mogło się nie udać. Dotąd nie przyszło mi do głowy, czy oklumencja tak naprawdę zadziała na Tiarę Przydziału, ale pod wpływem stresu i obecności Dumbledore’a najłatwiej było mi uznać, że krew Armanda, która płynęła w moich żyłach, będzie stanowiła dodatkową ochronę przed jej przenikliwością. 

         Kiedy czarodziej na moment zniknął za drzwiami, w klasie rozległ się szmer rozmwiających ze sobą zdenerwowanych uczniów. 

- Stresujesz się? - zapytała mnie dziewczynka bez zęba. - Ja trochę. Ostatecznie nawet Hufflepuff jest lepszy od pojedynku z trollem… 

Za jej plecami prychnął jakiś niewysoki, okrągły chłopiec z zawadiacko przekrzywioną tiarą na mysiej czuprynie. 

- Wszystko jest lepsze od Hufflepuffu. Ja bym się chyba rzucił do jeziora, gdybym tam trafił… 

- Trochę się stresuję - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, ignorując komentarz chłopaka. - W Durmstrangu nie występowaliśmy na oczach całej szkoły… zwłaszcza nowi uczniowie. 

- Racja, ty masz najgorzej, bo wszyscy będą się na ciebie gapić - stwierdziła, wydymając ze współczuciem usta. - Ale przynajmniej nie okryjesz hańbą całej rodziny, jeśli dostaniesz się na przykład do Gryffindoru, a cała twoja rodzina jest w Slytherinie. 

- To naprawdę jest takie ważne? 

- Nie wiem. Mój brat jest w Gryffindorze i powiedział, że jeżeli trafię do Slytherinu, nie będzie mógł ze mną rozmawiać, chociaż ja uważam, że to akurat byłaby nagroda… 

Reszta słów dziewczynki przepadła w uciszających się nawzajem szeptach, kiedy w drzwiach ponownie pojawił się Dumbledore. Tym razem dzierżył w dłoni duży, wręcz karykaturalnie szeroki zwój pergaminu. Rzucił tylko jedno słowo, które sprawiło, że nam wszystkim włosy na karkach stanęły dęba.

- Zapraszam. 

Nikt więcej nie śmiał się odezwać. Podążyliśmy za profesorem przez cichą, pustą salę wejściową w stronę wysokich, dębowych drzwi, które rozwarły się same z głuchym, podniosłym stęknięciem i naszym oczom ukazała się Wielka Sala. Nie zmienił się tam ani jeden detal. Wypełniona po brzegi uczniami rozsadzonymi przy czterech długich stołach, piąty naprzeciwko wejścia, na kamiennym podeście pod przeciwległą ścianą, przy którym siedzieli nauczyciele wyszykowani w swoje najlepsze szaty. Na ścianach wszędzie porozwieszane były proporczyki w barwach szkoły, a nad nauczycielskim podium pysznił się olbrzymi gobelin z wyszywaną złotą nicią literą H. Nieco na lewo stała muszla, na której gromadził się szkolny chór. Jej widok sprawił, że odzyskałam nieco siły w kolanach. Pokonaliśmy ledwo połowę drogi i zwyczajne szepty, które towarzyszyły pojawieniu się nowych uczniów, zaczęły narastać. Kątem oka zauważyłam, że niektórzy wychylali się i podnosili głowy, żeby lepiej widzieć, jeszcze inni pokazywali mnie sobie palcami. Coś przewróciło mi się w żołądku, kiedy jakiś chłopak przy stole Krukonów wskoczył na krzesło, ale starałam się zachować kamienną twarz. Wbiłam wzrok w brudną, zniszczoną tiarę spoczywającą na stołku tuż pod platformą, ale ów stołek zbliżał się z żółwią prędkością. Kroczyłam, zdawało mi się, coraz szybciej, aż Dumbledore zatrzymał się i prawie przydeptałam chłopca przede mną. Zapanowała grobowa cisza, ludzie przy czterech stołach przestali się wiercić, nawet świece unoszące się pod czarnym, rozgwieżdżonym sufitem zdawały się fruwać jeszcze wolniej, aż szew przy rondzie tiary rozpruł się, a Wielką Salę wypełnił nieco ochrypły, ale znajomy, melodyjny śpiew. Piosenka nie różniła się niczym od tych siedmiu, które słyszałam na początku każdego mojego roku. Coś o Slytherinie, o Gryffindorze, trochę o Rowenie Ravenclaw i o Heldze Hufflepuff, Hermiona kiedyś wspominała, że w piosenkach tiary są zawarte wskazówki albo przestrogi na nadchodzący czas… nigdy nie zwracałam na to uwagi, zbyt zajęta występem chóru i swoim własnym tekstem do zaśpiewania. 

         Kiedy kapelusz zamilkł i znieruchomiał na stołku, na środek wystąpił Dumbledore i rozwinął irracjonalnie szeroki pergamin. 

- Teraz będę odczytywał kolejno wasze nazwiska, a wy będziecie podchodzić, siadać na stołku, a Tiara Przydziału ogłosi, jaki dom stanie się od dzisiejszego wieczora waszym domem. Abbot, Tom. 

Poczułam bardzo delikatne napieranie na moje plecy i przesunęłam się, żeby przepuścić wyczytanego chłopca. Drobny blondynek cały się trząsł, siadając na taborecie, a kiedy tiara przydziału - tak duża, że pochłonęła całą jego głowę wraz z szyją i zatrzymała się dopiero na jego ramionach - drgnęła i ryknęła na całą salę “HUFFLEPUFF!”, dzieciak aż podskoczył. Zerwał się na równe nogi i z karykaturalnie dużym kapeluszem zaczął biec na oślep z powrotem w tłum jedenastolatków. Przez wszystkie cztery stoły przebiegł szmer śmiechów, ale niezbyt intensywny. Każdego roku podczas ceremonii przydziału trafiał się przynajmniej jeden taki dzieciak, który w podnieceniu zapominał o zdjęciu tiary. Tom Abbot - czerwony na twarzy jak piwonia - wrócił, żeby oddać profesorowi Dumbledore’owi kapelusz i dopiero wtedy przy akompaniamencie uprzejmych braw udał się w stronę stołu Puchonów. 

         W tym roku szkołę zaczynało przynajmniej dwa razy więcej jedenastolatków niż za moich czasów, więc trochę musiałam czekać na swoją kolej, ale im Dumbledore był bliżej litery “O”, tym czułam się spokojniejsza. Doświadczyłam co prawda tego nieprzyjemnego skurczu w żołądku, kiedy donośny głos zawołał “Onoprijenko, Liubov”, a przez Wielką Salę jeszcze raz przebiegł krótkotrwały szmer, ale zrobiłam jeden długi, pewny krok do przodu i usiadłam na stołku. Przez krótki moment widziałam doskonale cztery stoły i uczniów zapuszczających żurawia i wyciągających szyje, żeby lepiej widzieć. Nauczyciel wyciągnął rękę z kapeluszem, a kiedy tiara spoczęła na mojej głowie, inaczej niż w przypadku pozostałych uczniów, zsunęła się nieco w dół, ale tylko częściowo zasłoniła oczy. Natychmiast przywołałam kilka wydarzeń, o których opowiadała mi Liubov, ot tak, na wszelki wypadek, gdyby jednak Tiara Przydziału stosowała legilimencję i uznałaby to za podejrzane, napotykając tak szczelnie zamknięty umysł. 

- Cierpienie - usłyszałam stłumiony, ochrypły głosik gdzieś wewnątrz kapelusza. - Widzę cierpienie, całe morze cierpienia. I pragnienie zadowolenia… nie, raczej uszczęśliwienia wszystkich wokół, chociaż w głębi serca masz świadomość, że ostatecznie zawsze pozostanie ktoś, kto będzie cierpiał. Magia w twoich żyłach aż buzuje… na gacie Merlina, jest tak… nieokrzesana… ale ty czujesz się pomimo niej taka mała i bezradna. 

Tiara umilkła, miałam wrażenie, że cała Wielka Sala razem ze mną wstrzymała oddech. Słyszałam w uszach tylko szybkie dudnienie. Musiałam zamknąć oczy, nie mogłam znieść tych setek wytrzeszczonych oczu próbujących przewiercić mnie i tiarę na wylot. A milczenie starego kapelusza zaczęło przeciągać się tak, że o mało sama nie zaczęłam dygotać. Mój pierwszy przydział nie był dla tiary większą zagwozdką niż przydziały innych uczniów, natomiast teraz - byłam niemal pewna - kwitłam na tym stołku dłużej niż Neville i Hermiona razem wzięci. Dopiero gdy przełknęłam ślinę, poczułam, że tiara na mojej głowie drgnęła, a szew wzdłuż ronda rozpruł się kolejny raz tego wieczora. 

- HUFFLEPUFF! 

 

~*~

 

Niemal rocznicowy rozdział z roku 2022 umieszczony w poście opublikowanym 1 lipca 2020, który był ustawiony chyba jakiś rok temu - czyli cała prawda o moim życiu. XD 

Nie wiem, kiedy wrzucę kolejny rozdział, czy będzie on totalnie nowy, czy będę betowała dwunasty, czy zajmę się teraz innym blogiem… Chciałabym skończyć Sevmione, które zaczęłam pisać podczas NaNoWriMo 2021. Nie mam pojęcia, ale jak tylko będę już coś wiedziała i coś zacznę robić, to wrzucę to do informacji w prawej kolumnie bloga. Zastanawiam się, czy cisnąć aż tak długie rozdziały (mam na myśli te nowe, nie betowane), bo bardzo chciałabym uniknąć takiego przyrostu rozdziałów jak w przeszłości, bo liczba np. 800 rozdziałów brzmi dość przytłaczająco, ale z drugiej strony upychanie jak największej ilości wydarzeń i robienie z każdego rozdziału krótkiego opowiadania znacznie wydłuża czas pisania. Dla mnie to chyba wszystko jedno, to opowiadanie widziało już chyba wszystko i w każdej ilości, więc może to znów czas na jakieś zmiany.