Czy Liubov szukała w ten sposób miłości?
Czy, widząc mnie, pomyślała, że wyjdzie z tego coś na poważnie? Teraz mogłam
się jedynie zastanawiać. Następnego poranka obudziłam się olbrzymim kacem
moralnym. Choć Liubov nie była pierwszą osobą, którą zabiłam, nigdy dotąd nie
odebrałam życia osobie tak czystej i niewinnej. Każdą zadawaną śmierć
tłumaczyłam sobie powstrzymywaniem kolejnych złych uczynków. Dobrem dla świata,
do którego dokładałam cegiełkę, zabijając drobnych złoczyńców. W końcu nie
można było popełnić przestępstwa, będąc martwym.
Tej nie potrafiłam usprawiedliwić.
Ale nie było czasu na ukojenie sumienia.
Grzebałam brudnymi paluchami w świeżej ranie, przeglądając torbę Ukrainki.
Zabrała ze sobą głównie rzecz pierwszej potrzeby, ubrania, kilka książek,
dziennik oprawiony w błękitny jedwab i koronkę, kosmetyki, jakieś przybory
toaletowe, dokumenty… Części brakowało, co oznaczało, że dziewczyna miała
zamiar wrócić do siebie jeszcze przed spotkaniem z dyrektorem szkoły.
Liubov miała ładne, duże, krągłe pismo,
zupełnie odmienne od mojego, ale nie miałam problemu z jego podrobieniem. Wraz
z pierwszą próbką, którą dostałam w pierwszym liście z Ukrainy, natychmiast
zaczęłam ćwiczyć, by być gotowa na moment taki jak ten. Wiedziałam, że prędzej
czy później nadejdzie ten moment, ale nie spodziewałam się, że będzie mnie tyle
kosztował. Oparłam się pokusie osunięcia się w odmóżdżającą bezczynność;
przymroczona obrzydzeniem do samej siebie wciąż pamiętałam, w jakim celu tu się
znalazłam. Nie mogłam sobie pozwolić na odpoczynek, dopóki nazwisko Onoprijenko,
Liubov nie pojawi się na liście nowych uczniów. Dopiero po fakcie, kiedy
ciało pięknej Ukrainki spoczęło w leśnym dole pod Warszawą, zaczęłam się
zastanawiać, po co tak naprawdę było mi to całe przedsięwzięcie z Hogwartem.
Wyłaziłam ze skóry, żeby nakarmić własny egoizm. Chęć odciągnięcia w czasie
tego, co nieuniknione. Co chciałam odkryć w ciągu tego roku? Coś, za co
mogłabym ocalić życie młodego Voldemorta? Czy z czystszym sumieniem mu je
odebrać? Nie potrzebowałam roku w Hogwarcie, by wiedzieć, że nawet sekunda
życia Liubov nie była tego warta.
Jedynie praca mogła z sukcesem zagłuszyć
natarczywe podszepty sumienia. Po sporządzeniu i wysłaniu listu do rodziny
Liubov zabrałam się za przeglądanie dziennika. Raz po raz moje serce
przeszywała igła bólu, ale odnalazłam w tym zajęciu jakąś masochistyczną
przyjemność. Wierzyłam, że bólem jakoś odkupię śmierć tej niewinnej dziewczyny.
Moje myśli automatycznie ulatywały do czasów, kiedy to Barty w przebraniu
nauczał obrony przed czarną magią. Żałowałam, że wtedy nie poświęciłam temu
więcej niż jedną chwilę zastanowienia. Miałam tyle pytań. Jak przedłużyć
działanie eliksiru wielosokowego, gdzie ukryć przed Ślizgonkami te wszystkie
podejrzane ingrediencje, gdzie warzyć miksturę, gdy jej zapas będzie na
wyczerpaniu. A wystarczyło wtedy pójść za Tomem ciemną uliczką i skręcić mu
kark. Bez większych emocji. Bezboleśnie dla niego i dla mnie.
W oczekiwaniu na list z Ukrainy
przesiadywałam całe godziny w bibliotece na Pokątnej. Tu nie było Działu Ksiąg
Zakazanych i mogłam czytać, co mi się podobało, choć zauważyłam, że
obowiązywała pewna cenzura. Z jakichś przyczyn nigdzie nie mogłam znaleźć
dokładniejszych informacji o eliksirach i zaklęciach zmieniających wygląd,
ingerujących w barwę głosu, czyli wszystko to, co najbardziej mnie
interesowało, a na liście zakazanych klątw i uroków znalazłam wszystkie odmiany
zaklęcia galaretowatych nóg.
Mimo wszystko nie potrafiłam ponownie
przywyknąć do samotności. Łapałam się na tym, że każdego poranka nieświadomie
wyglądałam sowy, ale nie z dokumentami, a z listem. Długiego, entuzjastycznego,
pisanego z nadzieją na odwzajemnienie uczuć. Serce pękało mi na myśl, że tylko
przez chwilę żył ktoś, dla kogo byłam kimś więcej niż anonimową postacią na ulicy.
Dzień, w którym sowa dostarczyła wiadomość i wszystkie szkolne świadectwa, był
dniem największego spadku. Papiery przewijały się przez moje ręce jeden po
drugim, kiedy przeglądałam zawartość opasłej koperty. Wyglądało na to, że
Liubov była prymuską, perełką Durmstrangu, tak przynajmniej wynikało z licznych
dyplomów z konkursów i olimpiad. Poczułam nieprzyjemny, znajomy z czasów
szkolnych uścisk w żołądku na widok osiągnięć z numerologii i historii magii.
Poza tym piątki i szóstki z góry na dół, jak u pewnej znajomej
Gryfonki, ale w całej reszcie Liubov ani trochę nie przypominała Hermiony
Granger. Miała przepiękną duszę, taką soczystą i radosną, zupełnie odmienną od
Hermiony.
Po list sięgnęłam z pewnymi obawami.
Pomimo bliskich relacji z córką - jak dowiedziałam się z pamiętnika dziewczyny
- odpowiedź nakreślona matczyną ręką okazała się krótka i treściwa.
To twoja decyzja, córuchna - pisała koślawą cyrylicą - ty wiesz, czy ci ten
Hogwart da więcej niż Durmstrang. Daj tylko znać co i jak, jak już porozmawiasz
z tym Dippetem.
Czułam się wyrachowana i podła, kreśląc
krótkie podziękowanie dla pani Onoprijenko. Wyobraziłam sobie prostą, wychudłą
kobiecinę w poszarzałej chustce na głowie, cieszącą się, że chociaż jednej
córce udało się wyrwać z wioski gdzieś na końcu świata. Z jakiegoś powodu ta
czarownica miała dla mnie twarz babki Darli.
*
Przygotowując się na spotkanie z
Dippetem, byłam podwójnie zdenerwowana. Obawiałam się emocji, które się
pojawią, kiedy zobaczę te wszystkie znajome miejsca, ale dużo bardziej
przytłaczał mnie strach przed usłyszeniem “nie”. Nie bałam się niepowodzenia
ani tego, co zrobię, jeśli dyrektor nie zgodzi się przyjąć uczennicy z
Durmstrangu. Przerażało mnie, że jeśli nie przyjmie Liubov, to będzie oznaczało
jedno - zabiłam Liubov na darmo. Nie mogłam pogodzić się z myślą, że świat mógł
stracić tak piękny, cenny kwiat po nic, że stracił go przeze mnie. Że to ja ją
zabiłam. Pochopnie. Zbyt szybko. Zabiłam - nie uciekałam od tego słowa.
Za każdym razem, kiedy brzmiało w mojej głowie, jak żrący eliksir wyżerało w
niej dziurę, ale nie bolało mnie aż tak bardzo, jak myśl, że zrobiłam to “dla
większego dobra”. Nie byłam jak Voldemort, który zabijał po chłodnej
kalkulacji, bez wyrzutów sumienia. Byłam jak Dumbledore - dokonałam zbrodni,
tłumacząc ją sobie dobrem ludzkości, bo byłam za słaba, by udźwignąć ciężar
morderstwa.
Starałam
się nad tym nie zastanawiać.
Niebo
nad Hogsmeade było ciężkie i granatowe, a powietrze nieznośnie suche,
niespokojny wiatr szargał koronami drzew na skraju Zakazanego Lasu. Zanosiło
się na burzę. Zamiast kominka w Dziurawym Kotle wybrałam teleportację na
obrzeża wioski, licząc, że spacer pomoże mi trochę ostudzić emocje. Aportowałam
się na końcu drogi, która biegła przez las aż pod szkolną bramę. Poczułam się
trochę niepewnie, zwłaszcza że Hogsmeade prawie wcale się nie zmieniło, ale nie
doświadczyłam żadnego gwałtownego porywu serca. Śmiało przeszłam przez pusty -
nie licząc plączących się wszędzie spasionych gołębi - deptak i rzuciłam
przelotne spojrzenie na fontannę, do której pluliśmy w trzeciej klasie z Vipim,
Deanem i Seamusem. Wspomnienie brata automatycznie wywołało lekkie ukłucie w
sercu, ale szłam dalej ze świadomością, że wszystko to robiłam dla nich. Żeby
mogli bez żadnych obaw pluć do tej fontanny przez kolejne cztery lata. Bez
aurorów, dementorów, szmalcowników patrolujących wioskę. I beze mnie.
Nie
pamiętałam, żeby Hogsmeade było kiedykolwiek tak opustoszałe i spokojne. Kiedy
Snape był dyrektorem, wycieczki zostały mocno ograniczone i pozwolenie na
opuszczenie zamku mieli nieliczni, którym udało się nie podpaść Carrowom, ale
wtedy niemal każdą uliczkę obstawiali szmalcownicy. Teraz było zupełnie
inaczej. Zbliżała się szesnasta. Senna, poobiednia atmosfera biła z podwórza
każdego domostwa i z okien każdego lokalu. Brzuchaty czarodziej w średnim wieku
rozłożył się w cieniu na hamaku rozciągniętym pomiędzy dwiema niskimi
jabłonkami, cicho syknęła otwierana puszka z piwem. Bury kot leżał rozwalony na
ziemi pod progiem parterowego domku. Dopiero w Trzech Miotłach zastałam
odrobinę życia. Za barem nalewał piwo znudzony mężczyzna z wąsem, na wysokich
krzesłach przy ladzie siedziało kilku miejscowych, chłodząc się
bursztynowozłotym trunkiem. Brak madame Rosmerty początkowo wprawił mnie w
zakłopotanie, ale szybko do mnie dotarło, że madame Rosmerta nie mogła jeszcze
sprzedawać alkoholu, bo miała zapewne jakieś cztery latka.
Nieśmiało
wsunęłam się do środka i zamknęłam za sobą drzwi; w barze było równie duszno,
ale przynajmniej można było uciec przed słońcem i napić się czegoś chłodnego.
Zamówiłam mrożony sok z dyni i z porządnie schłodzoną szklanką zajęłam miejsce
przy stoliku z dala od lady i zasięgu wzroku zaciekawionych mężczyzn.
Najwyraźniej widok obcej twarzy w trakcie wakacji wzbudzał w nich takie samo
zdziwienie, jak we mnie widok pustych ulic. Usadowiłam się tak, by dobrze
widzieć drzwi; co prawda Armando Dippet trafił mi się kilka razy w kartach z
czekoladowych żab, ale nie byłam pewna, czy pamiętałam, jak wyglądał. Kolejny
staruszek z siwą brodą i w wielkim kapeluszu, na którego zerkałam bez
zainteresowania i ciskałam kartę pod łóżko albo do plecaka.
I
dużo się nie pomyliłam.
Po
kilku minutach w Trzech Miotłach pojawił się czarodziej. Co prawda wysoki,
szczupły, z długą, siwą brodą, ale nie tak żywotny i onieśmielający jak jego
następca. I szatę miał trochę mniej wymyślną. Mętne, wyblakłe oczy szybko
wypatrzyły mnie siedzącą w kącie sali. Dotarcie do mojego stolika trochę mu
zajęło; wstałam i natychmiast uścisnęłam wyciągniętą, trzęsącą się dłoń. Z
dziwnym uczuciem w żołądku zauważyłam, że przypominała rękę kościotrupa. Skóra,
która ją powlekała, wyglądała na cztery rozmiary za dużą.
- Armando Dippet - głos miał dokładnie tak drżący i
ochrypły, jak sobie go wyobrażałam.
-
Liubov Onoprijenko - odparłam i prawie natychmiast dodałam: - Obiecał mi pan
rozmowę w sprawie ewentualnego… ewentualnego przyjęcia do Hogwartu…
Poczułam
ciepło rozlewające się po twarzy. Popatrzył na mnie badawczo znad prostokątnych
okularów bez ramek.
- Pamiętam, droga pani - rzekł łagodnie. - Urodziłem
się w 1637, ale wbrew pozorom wymiany między szkołami nie są aż tak częste. A z
tego, co mi wiadomo, w pani przypadku nie ma na kogo wymieniać.
Przytaknęłam.
- Zatem proponuję przenieść się do mojego biura, żeby
wszystko dokładnie omówić.
Zaskoczona
podążyłam za staruszkiem w kierunku kominka. W zimnym palenisku momentalnie
zapłonął ogień, choć Dippet nawet nie wyciągnął różdżki, zajęty przeszukiwaniem
kieszeni swojej nudnej, granatowej szaty. Nasypał mi na rękę proszek Fiuu, po
czym sam wrzucił szczyptę w ogień, a ten zabarwił się na zielono.
- Proszę za mną, droga pani. Hogwart, gabinet
dyrektora.
Zrobił duży, pewny krok i w momencie,
kiedy czubek jego szpiczastego trzewika dotknął paleniska, buchnął oślepiający,
szmaragdowy blask i Dippet został wessany przez kominek. Szybko, zanim
płomienie wróciły do poprzedniego stanu, wrzuciłam w nie proszek i - śladem
profesora - wskoczyłam do kominka. Pamiętałam, by zaraz po wypowiedzeniu adresu
wstrzymać oddech, ale i tak nie mogłam uciec przed pyłem, który zakradł się do
nosa i pod powieki. Dodatkowo stłukłam sobie boleśnie łokieć o ceglane wnętrze,
chociaż starałam się trzymać je bardzo blisko ciała. Nienawidziłam podróżowania
kominkami. Z trudem potrafiłam sobie przypomnieć, jak znosiłam wycieczki do i z
rezydencji Czarnego Pana (i to nielegalną, dziesięć razy bardziej niewygodną
siecią), zanim zrobiłam kurs teleportacji, choć było to tak niedawno.
Palenisko, w którym wylądowałam, było
szerokie i bardzo wygodne w odróżnieniu od tego krzywego, ciasnego w Trzech
Miotłach. Ostrożnie postawiłam stopę na pysznym, bordowym perskim dywanie,
uważając, żeby nie nabrudzić pyłem, ale, sądząc po śladach na podłodze
przecinających cały gabinet, dyrektor miał w poważaniu czarną sadzę na
podeszwach. Wynurzyłam się z kominka, ostrożnie, by nie uderzyć głową o
kamienny gzyms. Na jego środku zamiast jednego z zaczarowanych przyrządów,
które pamiętałam z przyszłości, stał niezbyt ładny stroik z iglastych gałązek i
świeczek.
- Po każdego ucznia się pan tak fatyguje? -
zapytałam.
Automatycznie
ogarnęłam wzrokiem cały pokój. Panował w nim dużo większy ład niż za czasów
Dumbledore’a, poznikały przede wszystkim małe, okrągłe stoliki zawalone
dziwacznymi delikatnymi sprzętami, brakowało też jednego obrazu na ścianie -
właśnie portretu Dippeta. Poza tym czas tutaj zupełnie się zatrzymał. Nawet
złota żerdź dla ptaka była ustawiona w tym samym miejscu, ale zamiast feniksa
siedział na nim przepięknie upierzony, egzotyczny ptak.
- Potencjalnego ucznia - podkreślił. Obszedł ciężkie,
rzeźbione biurko i spoczął na krześle przypominającym tron; miecz Godryka
Gryffindora natarczywie przyciągał mój wzrok, ale pozwoliłam sobie tylko na
szybkie, przelotne spojrzenie. - Mam pani świadectwa, przyznaję, uzyskała pani
imponujące wyniki.
- Ale?
Usiadłam
na wskazanym, nieco mniejszym krześle naprzeciwko dyrektora i wychyliłam się
nieco do przodu. Już na starcie - pomimo całej uprzejmości - wyczuła w Dippecie
pewną niechęć, którą mogłam przełamać jedynie charyzmą. Oceny Liubov - choć
wybitne - nie wystarczały; Hogwart prezentował bardzo wysoki poziom nauczania,
zwłaszcza na tle innych europejskich szkół, a Tom Riddle zapewne przyzwyczaił
Dippeta do samych szóstek na świadectwie.
- Każdy tak utalentowany, ambitny młody człowiek to
skarb dla każdej szkoły i chętnie ten skarb podebrałbym Durmstrangowi - rzekł -
ale niestety w tym roku w Hogwarcie nie możemy zagwarantować miejsca. Może
inaczej miałyby się sprawy w przyszłym… albo za dwa…
- Hogwart to podobno duży zamek - przerwałam mu z
uśmiechem, ale wnętrzności już wykręciła mi pierwsza fala paniki. - Mogę
zagwarantować, że pańska szkoła dużo zyska, nawet jeżeli w jednej sypialni
trzeba będzie trochę ścieśnić łóżka.
Atmosfera gęstniała z minuty na minutę, a uścisk w
moim żołądku nieco zelżał. Było widać, że profesor - pomimo wieku - nie nawykł
do odmawiania. Kątem oka spostrzegłam drzemiące w ramach portrety i ich
poodsłaniane uszy tak, aby wpadło do nich jak najwięcej z naszej rozmowy.
Dippet zacmokał cicho.
- To zrozumiałe. Jestem pełen dobrej woli, droga pani
- powiedział, a jego obwisła, pomarszczona twarz przybrała wyraz szczerego
zmartwienia. - W przypadku wymiany studenckiej byłbym zaszczycony, w zeszłym
roku przyjęliśmy w ten sposób jedną uczennicę z Beauxbatons. Ale niestety żaden
uczeń aktualnie nie jest zainteresowany Durmstrangiem.
Uprzejmość
bijąca z bladych oczu dyrektora pozwoliła mi wierzyć, że naprawdę było mu
przykro. I naprawdę byłby skłonny przyjąć Liubov Onoprijenko. Spodziewałam się,
że ostatecznie właśnie w ten sposób się to skończy, ale i tak byłam nieco
zawiedziona. Musiałam spróbować zrobić z nim to, co zrobiłam z Liubov, zanim
padło ostateczne “nie”. Wychyliłam się jeszcze trochę do przodu, tak, by nasze
spojrzenia się skrzyżowały.
-
Durmstrang też ma dużo do zaoferowania, jeżeli ktoś chce się uczyć - odparłam.
Skoncentrowałam całe swoje skupienie w oczach, na moment stałam się samymi
oczami, aż poczułam skręcającą się nić energii skumulowaną najpierw w piersi,
potem płynącą przez gardło, przez tył głowy, aż wytworzyło się między nami
połączenie. Zupełnie niewidoczne, ale dostatecznie mocne, by można było je
porównać z uczuciem towarzyszącym poprawnie rzuconemu Imperiusowi. - Znam
języki. Ukończenie szkoły z dyplomem z Hogwartu pozwoliłoby mi przenieść się
tutaj. Nie mam żadnych znajomości, pochodzę z małej wioski, z wioski na
Ukrainie. Po Durmstrangu nic mnie tam nie czeka. Nie będzie żadnego skarbu,
panie profesorze.
Wzrok miał trzeźwy. Dużo bardziej trzeźwy niż Liubov,
ale wciąż czułam nić łączącą nasze oczy. Nie mogłam za nią pociągać jak przy
Imperiusie, choć domyślałam się, że z wiekiem stałabym się bardziej
przekonująca. Świadomość, że byłam podglądana przez portrety byłych dyrektorów
- bądź co bądź bardzo potężnych, światowych czarodziejów - wybijała mnie z
rytmu.
Jestem oczami. Cała magia Mrocznej Krwi skumulowana w
dwóch małych gałkach ocznych.
-
T-to by była doprawdy wielka strata… wielka strata… - wymruczał, ująwszy w
szczupłe palce koniec długiego, siwego wąsa. - Ach, naprawdę ciężka sprawa,
musiałbym to omówić z resztą grona pedagogicznego…
-
Ostateczna decyzja i tak należy do pana - wpadłam mu w słowo. - Dostarczę
wszystkie dokumenty, które potwierdzą moją nieposzlakowaną opinię przez cały
okres mojej nauki w Durmstrangu. Pracowałam na to sześć lat. Panie dyrektorze,
będzie pan żałował tylko wtedy, kiedy odrzuci pan moje podanie.
Miałam
wrażenie, że atmosferę można było kroić nożem, tak była gęsta, choć Dippet nie
wyglądał na ani trochę spiętego. Jego oczy zrobiły się szkliste, a powieki -
lekko już sflaczałe - nawet nie drgnęły. Czarodziej jeszcze raz uniósł dłoń do
wąsów i przeczesał brodę długimi paznokciami. Serce waliło mi w piersi jak
oszalałe, a studiowanie każdego milimetra twarzy profesora tylko napędzało mnie
w oczekiwaniu na werdykt. Pionowa zmarszczka między brwiami wygładziła się
nieco, kiedy ponownie się odezwał.
-
Może warto byłoby zrobić wyjątek. W końcu Hogwart to całkiem duży zamek.
-
Podobno - odparłam z uśmiechem.
Kamień
spadł mi z serca dopiero trzydzieści minut później, kiedy leciałam kominkiem z
powrotem do Trzech Mioteł, przyciskając do serca kopertę ze wszystkimi
ankietami do uzupełnienia i listą wymaganych dokumentów, które powinnam zebrać
i jak najszybciej odesłać do Hogwartu. I czekać na swój upragniony list. Kiedy
opuszczałam gospodę, wciąż się uśmiechałam i czułam łzy pod powiekami, ale nie
były to łzy szczęścia. Udało mi się oczarować profesora Dippeta, ponad
trzystuletniego czarodzieja, dyrektora Hogwartu, poprzednika Albusa Dumbledore’a.
Co prawda mało asertywnego, ale wciąż genialnego maga. Ja z moim żałośnie
zaopiekowanym Mrocznym Darem. Już prawie biegłam w podskokach, żeby pochwalić
się swoim sukcesem, ale szybko do mnie dotarło, że nie miałam komu. Swój
zgniły, obrzydliwy sukces musiałam świętować sama. Myśl, że przynajmniej Liubov
nie zginęła na darmo, ani trochę nie ulżyła mojemu sumieniu. Przecież to ja ją
zabiłam. Bywały momenty, kiedy miałam wrażenie, że rozerwie mnie od środka,
jeżeli z kimś o tym nie porozmawiam. Z każdym kolejnym takim momentem
przekonywałam się, że jednak to się nie stanie i wiedziałam, że właśnie w ten
sposób miałam za to pokutować. W samotności. Idąc wczesnym wieczorem wzdłuż
witryn przez niemal pustą Pokątną, jadłam lody i płakałam. Pozwoliłam sobie na
odczuwanie tej samotności, ale tylko przez ten jeden wieczór. Czekało mnie
jeszcze dużo pracy, zanim będę mogła na chwilę osiąść na laurach i dalej
płakać.
*
Teraz mogłam odetchnąć. Poniekąd. Do
nowego semestru został miesiąc. Sowę z Hogwartu - potwierdzenie sukcesu, jaki
odniosłam w gabinecie Dippeta - dostałam trzydziestego pierwszego lipca i tego
samego dnia zrealizowałam całą listę podręczników i przyborów szkolnych. Na
Pokątnej byłam jedną z niewielu przygotowujących się do szkoły, ale nie mogłam
się oprzeć. Wciąż do mnie nie docierało, że znów zobaczę Hogwart. Prawie
zapomniałam, jak wyglądał bez śmierciożerców przy stole nauczycielskim,
martwych spojrzeń uczniów i szmalcowników na korytarzach. Hogwart z mojego
dzieciństwa, wtedy tak znienawidzony, a teraz jedyny, w którym chciałam spędzić
ostatnie miesiące świadomości życia, które wcześniej wiodłam. Ale zanim to
miało się wydarzyć, musiałam załatwić ostatnią sprawę.
Podróż do Durmstrangu z niewiadomych
przyczyn nie budził we mnie niepokoju. Po udanej perswazji na Dippecie czułam
się dużo pewnie i ostatecznie uznałam, że w razie czego będę mogła to
powtórzyć. Po otrzymaniu zwrotnej sowy od Fidanki Lazarovej spakowałam plecak i
- gdy nadszedł oczekiwany dzień trzeciego sierpnia - przeniosłam się
świstoklikiem w ustalone miejsce. Początkowo planowałam wykorzystać swoją
różdżkę i stworzyć nielegalny świstoklik, ale okazało się, że do Wyborgu te
latały zaskakująco często i regularnie. Wstałam przed świtem, żeby nie marnować
eliksiru wielosokowego; spędziłam w łazience przed lustrem dobre dwie godziny,
ale ostatecznie efekt transmutacji okazał się wcale niczego sobie. Profesor
McGonagall pewnie byłaby dumna, dopóki nie dowiedziałaby się, do czego miałam
wykorzystać umiejętności zdobyte na jej lekcjach.
Wyprawy
świstoklikiem na takie dystanse swego czasu były dla mnie czymś na porządku
dziennym, ale nie pamiętałam, bym kiedykolwiek wylądowała tak zmięta i potłuczona.
Spodziewałam się, że - podobnie jak w większości międzynarodowych świstoklików
- zostanę wyrzucona gdzieś na odludnej plaży albo na skraju lasu z dala od
mugoli, ale tym razem upadłam wraz z trzema spoconymi Litwinami na twardy bruk
pośrodku wielkiego placu do złudzenia przypominającym parking. Na ziemi
widniały wymalowane białą farbą pasy, między którymi raz po raz pojawiały się
inne świstokliki albo aportowali się ludzie. Podniosłam się nieco nieporadnie i
rozejrzałam się dookoła; wciąż nie opanowałam większego ciała Liubov, a jej
pantofelki na niskiej szpileczce zupełnie nie nadawały się do chodzenia po
wyślizganych kocich łbach. Plac, na którym wylądowaliśmy, otaczały ładne,
kolorowe kamienice i całe mnóstwo ludzi widocznie śpieszących się do pracy. Rozłożyłam
list i odnalazła akapit, w którym widniała ulica i numer budynku - Mandragory
12B. Wyglądało na to, że świstoklik przeniósł mnie prosto na jedną z rosyjskich
ulic zamieszkałych wyłącznie przez czarodziejów. Kiedy podeszłam bliżej,
zobaczyłam witryny sklepów zawalone kociołkami w różnych kształtach i
rozmiarach, kolumny ksiąg o mało mugolskich tytułach takich jak Wywróż sobie
smoka, Jak przestrzec się przed klątwą i wredną teściową? albo Pigułka
- czy mugolskie innowacje w medycynie zrewolucjonizują uzdrowicielstwo?,
ekskluzywne miotły wystawione do podziwiania i całe mnóstwo manekinów
wyszykowanych w ekscentryczne, wściekle pomarańczowe i zielone szaty. W
pierwszej chwili miałam ochotę zwiedzić najbliższe uliczki, ale zupełnie
przypadkiem zahaczyłam wzrokiem o tabliczkę nad wejściem do apteki i
przeczytałam: Mandragory 4. Rzuciłam okiem na zegarek - do spotkania z
dyrektorką szkoły zostało dwanaście minut. Zostawiłam spacery na później i
ruszyłam wzdłuż kamienicy, licząc lokale. Kawiarnia opatrzona numerem 12B
znajdowała się na parterze w czteropiętrowym, szczupłym budynku z białej cegły.
Kiedy tylko przekroczyłam próg, dzwonek przy framudze cicho zadzwonił, a tuż
przede mną w ułamku sekundy zmaterializowała się domowa skrzatka. Co prawda
serweta, którą miała na sobie zamiast ubrania, świadczyła o jej zniewoleniu,
ale sama skrzatka prezentowała się zgoła inaczej niż wszystkie inne skrzaty,
które do tej pory widziałam. Biła od niej jakaś onieśmielająca dostojność. W
uszach miała dwa długie, wyglądające na diamentowe kolczyki, przeguby jak węże
oplatały jej cieniutkie, białe bransoletki, a do serwetki mniej więcej na
wysokości piersi przypięła grawerowaną tabliczkę z imieniem. Cybuszka schyliła
się w krótkim półukłonie i natychmiast spytała o rezerwację.
-
Ja właściwie… Jestem umówiona z profesor Fidanką Lazarową… Liubov Onoprijenko… - bąknęłam zestresowana.
Skrzatka chwyciła mnie bez ostrzeżenia
za rękaw i pociągnęła w głąb restauracji, a potem przez drzwi na krętą,
ciasną klatkę schodową.
Śmierdziało kurzem i starą wykładziną,
ale nie zdążyłam się rozejrzeć, bo najbliższe drzwi otworzyły się przed nami i
okazało się, że stałyśmy w progu przyjemnego, jasnego pokoiku na wynajem.
Kwiecista, beżowa tapeta, jednakowy puchaty dywan i obicie sofy przypominały
salonik tej starej, nielubianej ciotki, która zawsze na Wigilii zadawała
niedyskretne pytania i zawsze miała najbardziej zwydziwianą tiarę na głowie. W
centralnej części stało duże, dwuosobowe łóżko z wielkim baldachimem, porządnie
pościelone i z nietkniętą czekoladką na welurowej poduszce. Sztuczne kwiaty w
wazonie nieco już wyblakły, ale wciąż wyglądały całkiem przekonująco. Kiedy
zrobiłam kilka kroków głębiej do pokoju, zaleciało tanim, lawendowym
olejkiem.
-
Panienka Onoprijenko, sir - przemówiła piskliwym
głosem Cybuszka i wykonała ten sam krótki ukłon.
-
Dziękuję, odejdź - rozległo się gdzieś z kąta.
Spodziewałam się spotkania z kobietą -
młodą, sztywną blondynką w garsonce - ale niski, wyniosły głos należał do
mężczyzny. Mężczyzny dziwnie znajomego, ale przynajmniej kilka dekad młodszego.
Nie był wysoki i usiadł tak niefortunnie, że pozostałe krzesła ustawione dokoła
okrągłego stołu prawie całkowicie zasłoniły go oparciami. Dyskretnie
wyciągnęłam szyję i akurat wstał. Włosy - wcześniej długie i srebrne - teraz
miał kruczoczarne i równo ścięte tuż nad ramionami. Twarz pełniejsza i gładka,
ozdobiona kozia bórdką i sumiastymi wąsami, co dawało niepokojący efekt
mieszanki dwudziestoparolatka i siedemdziesięciolatka. Jedynie zimne,
niebieskie oczy pozostały jednakowe. Zmierzała ku mnie młodsza wersja Igora
Karkarowa i wcale nie wydawała się zaskoczona moim widokiem.
-
Siadaj, Onoprijenko - odezwał się i wyciągnął rękę;
uścisnęłam ją, starając się nie wyglądać na wystraszoną, choć jego widok usunął
mi na moment grunt spod nóg.
-
Dzień dobry - przywitałam się. Spoczęłam na jednym
z krzeseł, czując na sobie nieprzyjemny, intensywny wzrok lodowatych, rybich
oczu. - Przepraszam, ale korespondowałam z panią dyrektor. Myślałam…
-
Pani dyrektor nie ma w kraju
- przerwał mi Karkarow; wyglądał na rozdrażnionego, ale głos miał zaskakująco
spokojny, wręcz uprzejmy. - Nie mówiłaś o żadnej wymianie i teraz na miesiąc
przed nowym semestrem wyskakujesz z taką informacją. Jak zwykle za plecami rady
pedagogicznej i na ostatnią chwilę, Onoprijenko. I mamy tak po prostu oddać
Dippetowi naszą najlepszą uczennicę, tak za nic, tak?
-
Tamta dziewczyna się rozmyśliła -
skłamałam szybko, ale Karkarow zdawał się nie słuchać. Widocznie gdzieś się
śpieszył, ale wcześniej chciał sobie ponarzekać. - Dippet się zgodził, już
dostałam list. Muszę tylko dosłać dokumenty ze starej szkoły.
-
Stara szkoła - prychnął i uśmiechnął się zimno.
Położył na stole aktówkę ze wspaniałej wężowej skóry i wyciągnął z niej plik
jakichś dokumentów wypełnionych cyrylicą; serce zabiło mi mocniej, gdy
przelotnie mignęło imię i nazwisko Liubov. - Masz tu wszystko, o co
prosiłaś. A tym - wręczył mi ostrożnie bardzo stare, postrzępione pióro - podpisz
to. Tym samym zrzekasz się statutu uczennicy Durmstrangu.
Długim, kościstym palcem przesunął ku
mnie wypełniony arkusz. Jedyne, co czułam w chwili, gdy składałam podpis, to
ulga, ale domyślałam się, że Onoprijenko uwielbiała szkołę i pewnie rozstanie z
Durmstrangiem - pomimo marzeń o Hogwarcie - nie przyszłoby jej z taką łatwością.
Pogapiłam się przez chwilę w podpisany pergamin, starając się wypaść na
dostatecznie wzruszoną, ale Karkarow już spoglądał na zegarek. Postukał długim
paznokciem w wyglancowaną tarczę i mruknął:
-
No, to chyba wszystko. Powodzenia w Hogwarcie, Onoprijenko… i tak dalej, i tak
dalej…
To wszystko. Tak po prostu. Odczekał, aż
schowam wszystkie papiery do plecaka, uścisnął mi rękę i zadzwonił małym
dzwoneczkiem. Skrzatka pojawiła się w drzwiach w mgnieniu oka, żeby odprowadzić
mnie do wyjścia. Nie mogłam zjeść śniadania w ociekającej złotem restauracji
przy ulicy Mandragory 12B, ale nieopodal placu świstoklików znalazłam bardzo
przyjemną, tanią knajpkę, w której zamówiłam kanapki i sok z dyni. Czas zleciał
mi na przeglądaniu teczki Liubov, a miałam co przeglądać. Dziewczyna
przypominała Hermionę chyba jeszcze bardziej niż sama Hermiona. Nie dość, że
była orłem ze wszystkich przedmiotów, to jeszcze zajmowała wysokie miejsca w
konkursach, była przewodniczącą klasy przez wszystkie lata nauki i prowadziła
koło miłośników historii magii, otrzymała medal za specjalne zasługi dla
szkoły, pomagając młodszym uczniom w nauce. Na Pokątną wracałam z dużo większym
niepokojem niż wyruszałam na spotkanie z Dippetem. Nie uśmiechało mi się
poświęcać całego wolnego czasu na naukę, żeby utrzymać w oczach nauczycieli
obraz prawdziwej Liubov, ale pocieszałam się, że w miesiąc wymyślę jakiś
sposób, by bez wysiłku utrzymać dobre stopnie. Z Dziurawego Kotła wybrałam się
prosto na pocztę, skąd wysłałam sowę do rodziny Onoprijenko. Nie chciałam
ryzykować spotkania twarzą w twarz.
*
Kiedy otrzymałam od Albusa Dumbledore’a
sowę potwierdzającą dostarczenie reszty brakujących dokumentów, mogłam już
trochę zwolnić. Nie spodziewałam się, że następne dni miały być tak do siebie
podobne. By zagłuszyć samotność, starałam się nadrobić tyle materiału, ile
mogłam. Tymczasem na Pokątnej widywałam coraz więcej młodych, podekscytowanych
magów. Wychodziłam wtedy częściej na spacery po uliczkach sąsiadujących ze
sklepami, w których uczniowie robili zakupy; po cichu liczyłam, że w tłumie
ujrzę jakąś znajomą, sporo młodszą twarz, ale nic takiego się nie wydarzyło.
Jakkolwiek próbowałabym odciągnąć swoją uwagę, nie potrafiłam przestać żyć
przeszłością. A raczej przyszłością, która nigdy nie będzie miała miejsca. Już
nie taka, jaką znałam. Wałęsałam się nie tylko po Pokątnej i Nokturnie. Czasami
wymykałam się na ulicę, przy której mieszkał Syriusz, ale kamienica z numerem
dwanaście nie ukazywała się moim oczom. Syriusz był dzieciakiem, w tamtych
latach nie miał pojęcia o moim istnieniu. Nie przekazał mi tajemnicy położenia
tego domu. Jacques podobnie. W jego kamienicy mieściła się jakaś szkoła
muzyczna, zamknięta na czas wakacji. Starałam się nie myśleć o domu. Choć
niczego bardziej nie pragnęłam, wiedziałam, że się załamię, gdy tylko związany
z szkołą ciężar spadnie mi z barków.
Do zrobienia została mi jeszcze jedna
rzecz, którą odciągałam od momentu zameldowania się w Dziurawym Kotle.
To zaskakujące, jak łatwo zapomniałam o
Mrocznym Znaku, choć teoretycznie widywałam go codziennie pod prysznicem. Jak
szybko przyzwyczaiłam się do braku regularnego kłującego bólu na lewym
przedramieniu. Od kiedy świat dowiedział się o powrocie Voldemorta, znaki nie
przestawały czernieć na przedramionach śmierciożerców, a gdy opanował
ministerstwo i szkołę - przypominały świeżo zrobione tatuaże. Ja nigdy nie
doświadczyłam Mrocznego Znaku bladego i wyciszonego, wąż wysuwający się z
czaszki rysował się na mojej skórze zdecydowanymi, wyraźnymi liniami, tak, że
nie sposób było go przeoczyć ani ukryć. Zaklęcia maskujące, upiększające,
kosmetyki zamawiane przez czasopismo Czarownica, maści kupowane w
aptekach i drogeriach - to wszystko działało tylko przez kilka, kilkanaście
godzin. Na eliksir wielosokowy był z jakiegoś powodu zupełnie odporny.
Miałam to z tyłu głowy od momentu, kiedy
zdałam sobie sprawę, że nie znałam metody, która pozwoliłaby mi pozbyć się
znaku na stałe albo ukryć go tak, bym miała nad nim kontrolę, ale bałam się.
Nie bólu. Bałam się, że wraz z usunięciem Mrocznego Znaku zniknie ostatnia nić
łącząca mnie z moim życiem. Z moją tożsamością. Czułam się śmierciożercą. Mimo
wszystkiego złego, co się z tym wiązało, czułam, że kiedy ten symbol zniknie z
mojego przedramienia, wyparuje też ostatnia cząstka świadcząca o tym, że byłam
kiedyś Sophie Serpens. Nie zostało je wiele. Codziennie rano w lustrze witała
mnie twarz anonimowej mugolaczki, w dokumentach widniały ukradzione dane,
wszelki ślad zniknął po dawnej spontaniczności. Po Sophie Serpens został
jedynie znak. Już pierwszego dnia zaczął tracić kolor, początkowo zrobił się
blady i jakby na wpół przezroczysty, aż nagle zorientowałam się, że czaszka i
wąż zrobiły się czerwone i zgrubiałe. Teraz przypominały bardziej bliznę niż
tatuaż, ale nie były przez to mniej wyraźne.
Przygotowałam średniej długości nóż do
krojenia mięsa i buteleczkę dyptamu. Obie te rzeczy kupiłam w aptece na
Pokątnej tego samego dnia po sowie z Hogwartu. Jako oficjalnie nowa uczennica
mogłam przeciąć ostatnią nić łączącą mnie ze światem, który już nie istniał.
Ręcznik powiesiłam na oparciu krzesła, ale wiedziałam, że nie będzie potrzebny.
Już raz to robiłam. Podciągnięty rękaw szaty ukazał najpierw cienką, pionową,
białą bliznę, dopiero później czerwony, wypukły Mroczny Znak. Przyłożyłam do
niego różdżką i przez moment patrzyłam, jak się ruszał. Żuchwa chodziła w górę
i w dół, jakby chciała pochłonąć węża, ale ten tylko wił się w nieskończoność,
dopóki nie cofnęłam różdżki. Zrobiłam tak jeszcze kilka razy, ale poza pustymi
ruchami znaku nic się nie wydarzyło. Żadnego, nawet najmniejszego ukłucia.
Sięgnęłam po nóż. Jego koniec bez trudu wbił się w skórę jak w masło, a tuż
przy jego czubku pojawiła się maleńka czerwona kropelka. Poczułam na ten widok
silne uderzenie gorąca, kończyny w mig zrobiły się ciężkie jak z żelaza, choć
widywałam przecież dużo bardziej makabryczne sceny. Ignorując absurdalny przypływ
paniki, położyłam rękę płasko na blacie, przedramieniem do góry. Mroczny Znak
spoglądał na mnie niewinnie jak nigdy dotąd. Przełknęłam, ale w ustach miałam
zupełnie sucho. Spróbowałam choć trochę rozluźnić zdrętwiałe palce, cokolwiek,
by odciągnąć to w czasie. Poprawiłam uścisk na rękojeści i odchyliłam nóż
niemal na płaski, pod takim kątem, jakbym chciała przekroić bułkę na pół.
Zatrzymałam się w momencie, kiedy zaledwie dotknął przedramienia. Serce waliło
mi jak oszalałe. Odetchnęłam i zamrugałam intensywnie. Wiedziałam, że należało
zrobić to szybko, jednym ruchem, a zaraz potem sięgnąć po dyptam. Może uda się
to zrobić nawet bezboleśnie. Jeszcze raz uniosłam nóż. Zacisnęłam zęby.
Jeden płynny, pewny ruch.
Lekko nacisnęłam i przyciągnęłam prawą
rękę po przedramieniu kilkanaście centymetrów ku sobie. Nóż ześlizgnął się po
skórze jak po serze, zostawiając po sobie szeroki, różowy, ale w miarę
regularny pasek, który momentalnie podszedł krwią. Ostrożnie, by nie
zapaskudzić siebie i całego stołu, niemal rzuciłam się po dyptam i chlusnęłam
zdrowo z odkorkowanej buteleczki prosto na świeżą ranę. Dopiero w tamtej chwili
zapiekło. I to tak, jakbym wylała na siebie żrący kwas. Nie byłam w stanie
powstrzymać jęku. Poderwałam się na równe nogi i, przyciskając przedramię do
piersi, rzuciłam się na podłogę. Leżałam tak zwinięta w pozycji embrionalnej,
miotając się po dywanie. W oczach zrobiło mi się czarno. Poczułam, jak zebrało
mi się na wymioty, aż ból osiągnął punkt kulminacyjny i powoli zaczął słabnąć.
Przez dłuższy czas bałam się poruszyć, aż przechodzące mnie na zmianę fale
zimna i gorąca ustały. Miejsce oblane dyptamem, choć już nie bolało, wciąż było
nieprzyjemnie tkliwe. Powoli usiadłam i spojrzałam na wnętrze lewej ręki.
Czaszka i oplatający ją wąż faktycznie zniknęły, ale na miejscu Mrocznego Znaku
pojawił się szybko bliznowaciejący ślad po nożu. Skóra w tym miejscu zrobiła
się gruba i nieregularna, a żywa czerwień powoli brązowiała. Nie żeby szpeciło
mnie to jeszcze bardziej. To tylko kolejny rzucający się w oczy fragment na tle
i tak pobliźnionego ciała. Pierwszy szok, który przeżyłam na swój widok po
wybudzeniu się z choroby, już dawno minął. Kolejna blizna do kolekcji nie
robiła już na mnie wrażenia. I nauczyłam się unikać luster. Opuściłam rękaw i
wstałam, żeby posprzątać. Na podłodze leżał nóż z przyklejonym do ostrza
odciętym kawałkiem skóry. Gdyby nie wypalona w nim czaszka opleciona wężem, do
złudzenia przypominałby plasterek szynki. Bardzo nie chciałam tego dotykać,
choć kilka minut wcześniej miałam go na przedramieniu; bez cienia sentymentu
lewitowałam to nad stół i podpaliłam. Skóra błyskawicznie zajęła się ogniem,
zaskwierczała i zmieniła się w pył, zostawiając po sobie jedynie smród
przypalonego mięsa. Tylko tyle. Kto by pomyślał, że zwykły nóż za osiem sykli
usunie coś, z czym nie poradziły sobie wymyślne uroki. Spodziewałam się, że
poczuję na przedramieniu dziwną pustkę, że coś się wydarzy. Umrę albo strzeli
we mnie piorun. Albo że uronię przynajmniej jedną małą łezkę. Ale nic się nie
stało. Otworzyłam okna i zabrałam się za wycieranie rozlanego dyptamu. Teraz
byłam już w pełni gotowa, żeby pojechać do Hogwartu i naprawdę stać się Liubov
Onoprijenko. Doświadczyłam nawet pewnej ulgi. Dobrze było stać się kimkolwiek,
byle tylko nie być przez chwilę Sophie.
Chyba
że… jeszcze jedna, ostatnia, naprawdę ostatnia rzecz.
Wiedziałam,
od samego początku wiedziałam, że popełnię podobną głupotę. Wiedziałam, nim
wyściubiłam nos za drzwi zmieniacza czasu. Ale nie spodziewałam się, że tak
szybko i aż tak idiotycznie. Wielokrotnie kusiło mnie, żeby udać się pod dom
Syriusza, zobaczyć miejsce, w którym stał dwór Czarnego Pana… Codziennie przed
snem rozmyślałam o Oreżnowie. Ale kiedy nareszcie postanowiłam zerknąć w
przyszłość, wybrałam domek babci Darli.
Absurdalnie czułam się jak przed
egzaminem. Byłam pewna, że zrobiłam wszystko, jak trzeba - środek tygodnia,
Zaklęcie Kameleona, nielegalny świstoklik; a jednak sama myśl o zobaczeniu
znajomego podwórka paraliżowała ze strachu. Wyleciałam wcześniej, niż pierwotnie
sobie zaplanowałam. Byłam w stanie zaryzykować życiem, byle pojawić się tam,
nim zajdzie słońce.
Na miejsce dotarłam bez najmniejszego
problemu. Trafiłabym tam nawet w całkowitej ciemności, po pijaku i z
wyczyszczoną pamięcią. Maleńka, rozwleczona wioska natychmiast przywołała
strumień wspomnień o Oreżnowie. Tutaj też wszystko kojarzyło się z
dzieciństwem. Zrobiłam sobie trochę dłuższy spacer trasą autobusu, którym
jeździłam do Darli na wakacjach, kiedy miałam szlaban na miotłę. Nawet teraz
pamiętałam nazwę przystanków. Borki Szkoła, delikatny łuczek i zaraz za
nim Borki Sklep, chociaż teraz żaden sklep - jak i przystanek - jeszcze
tam nie powstał. Zaraz za mostem powitała mnie tabliczka z napisem Grzybów,
jeszcze nie tak wyblakła, ale już nachylona mocno w stronę rowu, jakby ktoś
uderzył w nią samochodem. Czterdzieści lat później nadal nikt nie pofatygował
się, aby ją wyprostować. Za tabliczką kolejny przystanek na drewnianym paliku -
Grzybów Pola. Później pieszo dobre dziesięć minut do znaku z napisem Grzybów
Zalesie - oczami wyobraźni widziałam tu małe osiedle względnie nowych,
ładnych domków, ale teraz jedyny budynek, jaki górował nad morzem pól
uprawnych, to stary, rozpadający się młyn, daleko, tuż przy linii horyzontu.
Zamieszkałe posesje zaczynały wyrastać dopiero w okolicy Grzybowa Krzyżówki
- to był mój przystanek i nigdy nie zadałam sobie trudu, żeby sprawdzić, co
było dalej. Wysiadałam przy wysokim, niebieskim domu z białym dachem, do
złudzenia przypominającym domek Muminków, szłam wzdłuż wymyślnego ogrodzenia i
z głównej drogi skierowałam się w wąską, nieutwardzoną, ciągnącą wysoko pod
górę, gdzie majaczył las.
Zza zakrętu wyłonił się mały, drewniany
kościółek z przylegającym do płotu cmentarzem. Byłam na to przygotowana, ale i
tak nie byłam w stanie minąć go bez mdlącego uczucia ssania w żołądku. Wzrok
sam poleciał na szczyt wzgórza, ale w miejscu nagrobka Darli rosły teraz jakieś
ozdobne krzewy. Przecież jej ojciec wciąż żył, może latał właśnie na
miniaturowej miotle pół metra nad trawnikiem i ścigał kury, za co miał dostać
od matki ścierką po głowie. Może nawet za chwilę miałam zobaczyć to na własne
oczy.
Obrzeża
Grzybowa ciągnęły się w nieskończoność. Od dojrzałych ziół kręciło w nosie,
kiedy brnęłam przez zarośniętą łąkę w kierunku majaczącego w oddali
gospodarstwa. Ruda cegła odcinała się mocno na tle leśnej kotary, dodatkowo
oświetlona zachodzącym słońcem. Kiedy podpełzłam bliżej, serce ścisnęła mi
tęsknota. Jakby czas się zatrzymał. Dach i część ściany piętrowego domu
porastał bluszcz, który wyraźnie odczuł letnią suszę. Podobnie mały ogródek
pełen herbacianych róż omdlewających pod oknami. Znużone kury wierciły się już
pod drzwiami drewnianej stodoły, w pomarańczowej plamie słońca wylegiwał się
siwiejący, podstarzały kundel przywiązany długim łańcuchem do budy; dałabym
sobie rękę uciąć, że wabił się Azor. Jego nos zmarszczył się raz czy dwa, kiedy
zbliżyłam się do obejścia, ale pies nawet nie dźwignął powieki. W oknach
staromodne firanki, drzwi wiecznie otwarte, wejście oddzielone od podwórka
jedynie plastikową zasłoną z pasków we wszystkich kolorach tęczy. Gdzieś z
wnętrza ceglaka słychać było odgłosy życia. Ciche bulgotanie, szum wody, jakieś
tupanie tu i ówdzie, strzępy rozmów. W odróżnieniu od Nory, po domu Darli nikt
nigdy by nie poznał, że był zamieszkany przez czarodziejską rodzinę. Nawet
kobieta, która mignęła mi w oknie, ubrana była jakoś tak zręcznie, po mugolsku.
Z sercem trzepoczącym w piersi wskoczyłam przez płot do ogródka i na trzęsących
się nogach podpełzłam pod parapet. Przez szybę i grubą firankę z trudem
wypatrzyłam fragment przytulnego pokoiku utrzymanego w kolorach miodu i różu.
Za czasów Darli był to pokój gościnny, w którym zwykle sypiałyśmy razem z
Sapphire, wyglądał też trochę inaczej, ale teraz wystrój wskazywał na to, że
izbę zajmowało małżeństwo. Kobieta w średnim wieku, którą wypatrzyłam w
sąsiednim oknie, wyprostowała się właśnie znad malowanej skrzyni, trzymając
przed sobą naręcze czystej bielizny.
-
Barnaba, przynieś, no, ręczniki do prania! - zawołała i energicznie cisnęła
pranie na łóżko.
Na dźwięk imienia obiad w żołądku
zatańczył mi salsę. Wspięłam się wyżej na palce i zaraz po tym przez otwarte
drzwi wpadł rumiany, piegowaty chłopak. Mniej więcej w wieku ośmiu lat,
zdyszany, wymięty i poobijany; na opalonej twarzy błyszczały mu tylko oczy i
wielkie, białe zęby, dużo za duże jak na ośmiolatka. Poczułam podobny skurcz
wnętrzności jak na widok młodego Karkarowa, ale ten skurcz nie był
nieprzyjemny. Oto patrzyłam na młodego ojca Darli, takiego, którego znałam tylko
ze zdjęć. Dopiero na myśl, że ten krnąbrny, piegowaty dzieciak będzie żył
jeszcze jakieś dwadzieścia lat i nigdy nie pozna swojej córki, poczułam się
tak, jakbym schodząc schodami, nie trafiła nogą na stopień. Odsunęłam się od
okna tak, że widziałam tylko jego matkę.
Usiadłam pod oknem i podciągnęłam oba
kolana pod brodę. Przez zwiotczałe kwiaty widziałam podwórko w całej
okazałości. Obserwowałam, jak Barnaba zbierał wysuszone pranie z czterech
długich sznurków rozciągających się między drzewkami owocowymi; spinacze same
odskakiwały i lądowały na wyciągniętej dłoni chłopca, a olbrzymi, wiklinowy
kosz w mig zapełnił się cały kolorowymi skarpetkami, siatkowymi firankami i
całą masą zwyczajnych ubrań, jakie mogła nosić w tej wiosce mugolska kobieta w
średnim wieku i ośmiolatek. Barnaba biegał tam i z powrotem, aż kasztanowe loki
podskakiwały jak szalone. Słońce było już dostatecznie nisko, że - oślepiona -
momentami byłam pewna, że to Darla zbierała to pranie. Była do niego tak
podobna. Zbyt podobna, by jej babcia mogła przeżyć tę śmierć drugi raz. Choć
zachód słońca był tutaj wyjątkowo piękny, poczułam, jak w ułamku sekundy
pochłonęła mnie ciemność. Lodowata i nieprzenikniona. Czatowałam pod ich oknem
jak zły omen, musiałam stamtąd jak najszybciej odejść. Teraz widziałam to
dobrze: Dumbledore może i był dupkiem, ale w tym jednym miał rację. Jedna
śmierć wystarczyła, by oni wszyscy mogli żyć.
Oddaliłam
się, kiedy tylko Barnaba zniknął w domu z koszem pełnym prania. Nie odwróciłam
się, dopóki nie byłam pewna, że dom całkowicie zakryły drzewa rosnące na
wzgórzu.
*
W pewnym momencie chyba do mnie dotarło,
że nie było już odwrotu. Wraz ze śmiercią Liubov zamknęły się dla mnie drzwi do
przyszłości, którą znałam. Im bliżej września, tym wyraźniej rysowały się plany
na to, co będzie po wszystkim. Kusiło mnie, żeby z oddali poobserwować moich
bliskich. Pożyć ich życiem, ponapawać się ich widokiem, nim znikną na zawsze.
Ale czułam, że każdy miesiąc, każdy rok takiego życia-nieżycia w cieniu między
przeszłością a teraźniejszością nie miał racji bytu. Musiałam postąpić jak
każdy wampir w takiej sytuacji - znaleźć bezpieczne schronienie i przespać ten
czas, aż zaczną się lata, do których należałam. I nauczyć się żyć z czystą
kartą. Było w tej myśli coś pokrzepiającego. Nie będę dla Darli ani dla Ghostów
ukochaną i córką, ale żyłam nadzieją, że być może znajdzie się w ich życiu
miejsce dla Sophie Serpens. Tylko ta perspektywa dzieliła mnie od zupełnego
szaleństwa.
Im bardziej czuć było kończące się lato,
tym więcej czasu spędzałam na wieczornych spacerach po okolicznych cmentarzach.
Nie sądziłam, bym po wszystkim miała głowę do szukania kryjówki. Podejrzewałam,
że natychmiast zapragnę wybrać się do Paryża i tam - na Pere Lachaise - spocząć
w jakimś starym, dziwiętnastowiecznym grobowcu, co początkowo wydawało mi się
nawet całkiem romantyczne, ale szybko odkryłam, że nie miałam już serca do
Francji. Ostatecznie wybrałam maleńki, opuszczony żydowski cmentarzyk w głębi
lasu. Dzień przed wyjazdem do Hogwartu wybrałam się tam ostatni raz. Mniej na
zwiady, bardziej po to, by jeszcze raz wszystko obmyślić. Słońce już dawno
zaszło i teraz w lesie, w sąsiedztwie rozległych łąk mocno było czuć zbliżającą
się jesień. Drżałam delikatnie, przekraczając niski, kamienny murek otaczający
okrągły plac. W zimnym, bladym świetle różdżki przypominał on raczej stertę
rozrzuconych losowo kamieni, ale wystarczyło się zatrzymać, by móc wypatrzeć
omszałe tablice zapisane po hebrajsku. Starałam się nie rozglądać. Wielokrotnie
spacerowałam po lasach. Robiłam to w nocy, bywałam po zmroku na cmentarzach
sama i w towarzystwie, ale nigdy nie siadywałam na murku wśród stuletnich
grobów i nie zastanawiałam się, który miałam rozkopać. Coś nieprzyjemnie
zwinęło mi się we wnętrznościach, kiedy wyobraziłam sobie wystające z dołu
kości. Podłe, upokarzające legowisko. Czterdziestoletni sen w smrodzie śmierci
i rozkładu - to, na co sobie zasłużyłam, zabijając Liubov.
Serce podjechało mi do gardła, gdy ciszę
przerwał jakiś rozdzierający wrzask. Nie mogłam się ruszyć, zastygła w irracjonalnym
lęku przed zemstą, przyszłością i trupami. Zimnymi, sztywnymi ze strachu rękami
rozgarnęłam plątaninę bluszczu, trawy i ostrych gałęzi pokrywającą jak dywan
nie tylko ziemię, ale i fragmenty tablic, które zdążyły się odłamać lub
przewrócić. Dokładnie między nagrobkiem i resztkami rozlatującego się muru -
miejsce dostatecznie szerokie, aby niska, chuda czarownica mogła zakopać się na
kolejne dziesięciolecia.
Zdrętwiała ze strachu teleportowałam się
na Pokątną prosto z cmentarza. Nie chciałam w takim stanie więcej chodzić po
lesie. Zmarznięta i roztrzęsiona wróciłam do swojego pokoju w Dziurawym Kotle,
gdzie spędziłam kilka ostatnich tygodni. Teraz miałam spędzić tu swoją ostatnią
noc przed rozpoczęciem mojej “Wielkiej Misji”. Patrząc na spakowany kufer i
przygotowane na kupce ubrania, nie mogłam powstrzymać delikatnego skurczu w
żołądku - identycznego, jaki przychodził każdego trzydziestego pierwszego
sierpnia wieczorem. Ale teraz miało być inaczej. Jutro miałam wyjechać do
jedynego stałego miejsca, jakie posiadałam na tym świecie. Wiedziałam, że
ściany w lochach będą identycznie wilgotne. Fotele w dormitorium Ślizgonów
popękane w tych samych miejscach, wydrapane na ławkach bohomazy sprzed
dziesiątek lat, a obrazy tak samo znudzone. Kładąc się spać z tą myślą,
pierwszy raz od śmierci Liubov poczułam ulgę.
Obudziłam się naprawdę zestresowana. Do
tej pory chyba do mnie nie docierało, z czym planowałam igrać. I absolutnie
wszystko i wszyscy byliby przeciwko mnie, jeśli choć przez sekundę wypadnę mało
przekonująco. Łykając w pośpiechu ostatnie śniadanie w Dziurawym Kotle,
zastanawiałam się nad katastrofą, do której by doszło, gdybym trafiła do
Azkabanu za zabicie Liubov, a przy pakowaniu ostatnich bibelotów - co by się
stało, gdyby stało się to dzięki Dumbledore’owi. To jego obawiałam się
najbardziej. Do tego stopnia, że rozważałabym porzucenie tego szalonego planu,
gdyby nie to, że Liubov była zbyt dobra, by taki ruch nie wydał się
podejrzany.
-
Hogwart? - zagadnął mnie Tom, kiedy podeszłam do lady, żeby uregulować resztę
rachunków.
-
Ano - odparłam wymijająco, siląc się na uśmiech. - Jeszcze zobaczymy. Dziękuję
za gościnę i w ogóle… Do widzenia.
Teleportowałam się z Pokątnej prosto na
dworzec, żeby nie wzbudzać w komunikacji miejskiej zainteresowania nietypowym
szkolnym mundurkiem i podejrzanie wielką walizką. Eliksir wielosokowy łyknęłam
zaraz po opuszczeniu pubu.
Dworzec był dzisiaj wyjątkowo
zatłoczony. Kiedy jechałam do szkoły jako Sophie, na tym etapie drogi robiłam
się zwykle bardzo podekscytowana - lubiłam wyławiać wzrokiem z tłumu mugoli
znajome, równie podekscytowane twarze kolegów i ich zestresowanych rodziców.
Automatycznie omiotłam spojrzeniem goniącą z naprzeciwka gromadę, ale tym razem
nie wypatrzyłam nikogo. Masa ludzi niepodobnych do nikogo, poprzebieranych w
przedpotopowe ubrania, które znałam z filmów i starych zdjęć. Skorzystałam z
okazji, że jakiś mężczyzna dziesięć metrów dalej wdał się w kłótnię z
konduktorem i przysunęłam się blisko metalowej barierki. Wyglądała identycznie,
dokładnie tak, jak wtedy, kiedy pierwszy i ostatni raz niby przypadkiem
opierałam się o nią i znikałam po drugiej stronie muru. Naparłam lekko biodrem
i chłodny metal puścił. Na ułamek sekundy ciemność wypełniła mi oczy, w nosie
zakręcił ostry zapach kota, dymu i smaru. Z jazgotu, który uderzył w moje uszy,
nie dało się wyłowić ani słowa. Znalazłam się na peronie dziewięć i trzy
czwarte. Mój spektakl właśnie się zaczął.
Pchnęłam wózek z kufrem, starając się
nie wyglądać zbyt pewnie. Spojrzenia przelatywały przeze mnie i łagodnie
opływały całą sylwetkę, kiedy przebijałam się przez tłum względnie
niezauważona. Do odjazdu pociągu zostało jeszcze mnóstwo czasu, więc
znalezienie wolnego przedziału nie stanowiło żadnego wyzwania; umieściłam
różdżką kufer na półce nad siedzeniami i zajęłam najwygodniejsze miejsce od
okna, tyłem do kierunku jazdy. Miałam stąd doskonały widok na to, co działo się
na peronie; młodzież witająca się po dwóch miesiącach wakacji, radosne, opalone
twarze, dziewczęta padające sobie w objęcia, chłopcy wykonujący dziwne ruchy
rękami, zniecierpliwieni, wzruszeni i zmartwieni dorośli. Wielu z nich z
wyrazem oszołomienia, rzucający wylęknione spojrzenia na innych dorosłych. Raz
po raz w różnych częściach peronu wybuchy śmiechu i głośne buczenie tłumione
przez szybę. Patrząc na urywki tych radosnych scenek, miałam wrażenie, że byłam
jedynie obserwatorem tego wszystkiego. Nie uczestniczyłam w tym. Gdybym nagle
zniknęła, nikt nawet nie zauważyłby, że kiedykolwiek istniałam. Może właśnie
taki był plan Dumbledore’a? Śmierć gdzieś pomiędzy czasami - wymyślny rodzaj
kary za wybranie złej strony? Gdyby nie fakt, że poświęcił rok na zbudowanie
zmieniacza czasu, byłabym w stanie w to uwierzyć. Dziwiłam się tylko sama
sobie, że wpadłam na to tak późno.
Rozległ się gwizd lokomotywy, a rodzice
machający energicznie na peronie zniknęli na moment w szarych kłębach pary.
Pociąg ruszył z lekkim szarpnięciem. Wyjechaliśmy. Budynki za oknem szybko
zostały zastąpione przez pola i drzewa, krajobraz gęstniał z minuty na minutę,
aż pociąg osiągnął stałą prędkość. Rozejrzałam się po pustym przedziale. Wydał
mi się dziwnie przestronny, wielki jak sala wykładowa, choć z trudem mieścił
sześciu uczniów z bagażami. W Hogwart Ekspresie nigdy nie jeździłam sama.
Zawsze było pełno znajomych, z którymi odwiedzaliśmy się nawzajem i podróż do
szkoły aż tak się nie dłużyła. Sięgnęła po mały zegarek na łańcuszku, który
znalazłam w torbie Liubov - jedenasta trzydzieści siedem. Nie mogłam uwierzyć,
że nie minęła nawet godzina. Gdyby nie odgłosy rozmów i śmiechów z sąsiednich
przedziałów, zaczęłabym się zastanawiać, czy to nie sen, a ja tak naprawdę
byłam duchem, którego nikt nie mógł zobaczyć. Uczniowie kursowali po korytarzu
tam i z powrotem, żaden nawet nie zerknął przez oszkloną szybę w drzwiach.
Dopiero pani z wózkiem utwierdziła mnie w przekonaniu, że naprawdę nie
umarłam.
-
Coś z wózka? - zapytała, kiedy już odsunęła zacinające się przesuwne drzwi;
przeżyłam niemały szok, widząc ją niemal identycznie ubraną i uczesaną, z
jednakową liczbą zmarszczek i siwych włosów, ale czterdzieści lat przed tym,
kiedy pierwszy raz kupowałam od niej słodycze.
- T-tak… Dziesięć… eee, dziesięć
czekoladowych żab poproszę… - wydukałam onieśmielona.
Podeszłam z przygotowaną sakiewką,
podczas gdy czarownica odliczała małe, granatowo-złote opakowania; przegródka,
w której trzymała czekoladowe żaby, zdawała się od razu sama zapełniać.
-
Nie widziałam cię tu wcześniej. Jedziesz na jakieś praktyki czy co?
-
Przyjechałam z Durmstrangu, będę się uczyć w Hogwarcie.
-
O, zrobiło się jakby międzynarodowo! - zapiała sprzedawczyni.
Wręczyłam jej dwanascie sykli i zaczęłam
upychać czekoladowe żaby po kieszeniach szaty.
-
Co to znaczy?
-
A że rok temu też była wymiana, tylko dziewczyna przyjechała z Francji -
odparła i zachichotała piskliwie. - Ale ty mówisz lepiej od niej. Ruski
bardziej podobny do naszego niż francuski.
-
Właściwie to jestem z… - urwałam gwałtownie, ale pani z wózkiem nie dopytywała,
pochłonięta wyliczaniem reszty.
Poczułam falę gorąca rozlewającą się od
piersi w górę i w dół, zalewającą każdy kawałeczek mojego ciała. Nie byłam do
końca pewna, czy w latach siedemdziesiątych gdziekolwiek funkcjonowało słowo
“Ukraina”. Czy używali go wszyscy, czy tylko czarodzieje, czy może nikt?
Wyschło mi w ustach ze strachu, ale zanim wymyśliłam, jak mogłabym wybrnąć z
niezręcznej sytuacji, gdzieś po drugiej stronie wagonu drzwi rozsunęły się z
impetem. Widok znajomych twarzy sprawił, że serce kolejny raz zabiło mi mocniej.
Kilku wyraźnie rozbawionych chłopców ruszyło w stronę przejścia prowadzącego do
następnego wagonu, ale jeden z nich - rumiany, tęgi rudzielec - wydał z siebie
krótkie, donośne “Ej!” i odwrócił się w stronę wózka. Pozostała trójka zrobiła
to samo, przeszukując kieszenie w poszukiwaniu drobniaków.
-
Osiem pasztecików dyniowych i lemoniadę bez cukru - odezwał się chłopak.
Chociaż nie miał na sobie jeszcze
szkolnego mundurka, jakość i kolor jego szaty świadczyła o tym, że nie mógł być
z byle jakiej rodziny, a po delikatnych, wężowych wzorach wyhaftowanych
ciemnozieloną nicią na kołnierzu byłam pewna, że miałam do czynienia ze
Ślizgonem. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu - chłopak miał co prawda kilka
dodatkowych kilogramów, ale bez trudu rozpoznałam w nim znacznie młodszą, na
oko osiemnastoletnią wersję Rudolfa Lestrange’a. Zaraz za nim zaczął przepychać
się kolejny wyrośnięty Ślizgon z wyciągniętą przed siebie nieproporcjonalnie
długą, chudą ręką, w której ściskał galeona, a moje serce zatrzepotało w piersi
jak szalone. Powstrzymanie kącików ust przed wystrzeleniem do góry było nie do
wykonania. Evan Rosier spostrzegł ten uśmiech i odwzajemnił go, ba, nie mogłam
oprzeć się wrażeniu, że zrobił to z wyrazem lekkiego zawstydzenia na twarzy.
Nasze spojrzenia skrzyżowały się i trwały tak nieco zbyt długo, by można je
było uznać za naturalne - ja zbyt oszołomiona, żeby się poruszyć, Rosier
wyraźnie oczarowany, aż gdzieś zza pleców Evana rozległ się donośny
okrzyk:
-
Hej, Anastazy, zostaw coś dla innych!
Wyrwana z transu parsknęłam
niekontrolowanym śmiechem. Wszyscy chłopcy wraz z panią sprzedawczynią
popatrzyli na mnie, a chłopak nazwany Anastazym, ten, którego jeszcze chwilę
wcześniej omyłkowo nazwałam Rudolfusem, zmarszczył brwi.
-
Dzięki - bąknął niezadowolony pod nosem, nie patrząc na nikogo. - Dzięki,
Selwyn, ty wiesz, jak odebrać mi apetyt.
-
To nie ja, Lestrange, to twoja matka - odparł tyczkowaty chłopak nazwany
Selwynem. - Dwa soki z dyni i paczkę fasolek poproszę.
Czułam na sobie intensywne spojrzenie
Rosiera i czwartego chłopaka stojącego na końcu ogonka do wózka ze słodyczami,
ale nie odwzajemniłam ich. W zamian za to zaczepiłam Lestrange’a, który już
powoli wycofywał się z kolejki.
-
Przepraszam, nie chciałam się zaśmiać. No, może trochę - wypaliłam. - Po prostu
nie pasujesz mi do Anastazego. Prędzej do Olivera albo Doriana… ewentualnie do
Augusta, jeżeli upierałbyś się na literze “A”...
-
Nie upierałbym się - odparł natychmiast. I choć nadal na mnie nie patrzył,
rumieniec na jego pucołowatych policzkach nieco przygasł. - Ale wolę
Lestrange.
-
Liubov Onoprijenko.
Jako pierwsza wyciągnęłam rękę i
Anastazy Lestrange - niechętnie i z lekkim zawahaniem - uścisnął ją
krótko.
-
Skąd jesteś? Nie widziałem cię w szkole - odezwał się Rosier i tym razem już
musiałam na niego spojrzeć. Tym razem ja poczułam rumieniec rozlewający mi się
po twarzy.
-
Z Durmstrangu. Zmieniłam szkołę.
-
Też miałem iść do Durmstrangu, ale ostatecznie wylądowałem w tym grajdole… -
wtrącił się Selwyn i sięgnął ponad głowami kolegów, żeby odebrać od czarownicy
z wózkiem swoją paczuszkę z miętowymi czekoladkami.
-
Jasne, jasne… - bąknął Lestrange, ale nie było mu dane dokończyć myśli, bo
Rosier już zadał mi kolejne pytanie.
-
Przyjechałaś na wymianę? Z kim korespondowałaś?
Uśmiechnęłam się do niego, dając sobie
ułamek sekundy na podjęcie decyzji: jak dużo powiedzieć przy pierwszym
spotkaniu?
-
Z nikim, po prostu byłam najlepsza w szkole - odparłam krótko, wzruszywszy
ramionami.
Evan wyglądał, jakby chciał jeszcze coś
powiedzieć, ale staruszka delikatnie naparła na niego wózkiem i rzuciła nieco
zniecierpliwiona:
-
Moi kochani, przedyskutujcie sobie to w przedziale, bo ja muszę jechać, no,
już, przepuść mnie, kolego…
Chłopcy rzucili mi jeszcze po jednym
zaciekawionym spojrzeniu, pożegnali się i ruszyli w drogę powrotną do swojego
przedziału, a sprzedawczyni powoli podążyła za nimi. Cofnęłam się i zasunęłam
za sobą drzwi i dopiero w swoim przedziale mogłam dać upust emocjom. Opadłam z
powrotem na swoje miejsce pod oknem, ale zaraz szybko poderwałam się z powrotem
i zaczęłam krążyć po przedziale. Byłam tak spięta i podekscytowana, że nie
mogłam usiedzieć spokojnie. Spotkałam Evana Rosiera. Rozmawiałam z nim.
Przycisnęłam obie dłonie do ust, żeby się nie roześmiać, choć z niewiadomych
przyczyn pod powiekami zebrały się łzy. Przez żołądek przeszła fala bólu, jakby
ktoś wywrócił go na lewą stronę. Miałam ochotę tańczyć i płakać. W
prostokątnym, wiszącym nad rzędem foteli lusterku zobaczyłam zaróżowioną z
emocji twarz Liubov i właśnie to przywołało mnie do porządku. Wzięłam kilka
głębokich oddechów, ukryłam na moment twarz w dłoniach. Znów przejrzałam się w
popalcowanym lusterku - policzki wciąż lekko zaczerwienione, oczy błyszczące,
usta już nie tak dziko rozciągnięte. Nic dziwnego, że twarz Liubov zrobiła na
chłopcach takie wrażenie.
Ziarno zostało zasiane, a pierwsze
zbiory przyszło mi zbierać wcześniej, niż się spodziewałam.
Nie minęła kolejna godzina, kiedy na
korytarzu znów się zakotłowało, a ułamek sekundy później za szybą pojawiły się
twarze - cztery znajome, uśmiechające się z ciekawością, piąta podejrzliwa i
bardzo, bardzo ładna. Wnętrzności zwinęły mi się w napięciu, aż sama
automatycznie się wyprostowałam. Patrzyłam, jak chłopcy przez moment mocowali
się z drzwiami, a kiedy udało im się je rozsunąć, bez pytania - jeden po
drugim - wparadowali do środka i pozajmowali wolne miejsca. Atrakcyjna, krągła
dziewczyna z warkoczem usiadła dokładnie naprzeciwko mnie, nieco pochylona i z
niezmiennie zmarszczonym nosem, taksowała mnie wzrokiem godnym profesor
McGonagall.
-
Melania Kalkstein, z TYCH Kalksteinów, narzeczona Evana - przedstawiła
się i wyciągnęła prawą rękę do uścisku tak, bym dobrze zobaczyła wielki
pierścionek z diamentem na jej serdecznym palcu. Uśmiechnęłam się do Melanii
tak sympatycznie, jak tylko potrafiłam również wyciągnęłam rękę.
-
Nie wiem, z których Kalksteinów - odpowiedziałam. - Liubov Onoprijenko.
Chłopcy jeden po drugim rzucili się,
żeby mi się przedstawić (Anastazy Lestrange po raz drugi); wyglądało na to, że
nie patrzyłam na Evana dłużej niż na pozostałych Ślizgonów, a uścisk naszych
dłoni nie był podejrzanie zbyt mocny, bo nosek panny Kalkstein nie był już tak
zmarszczony, a wzrok profesor McGonagall zelżał do poziomu wzroku profesor
McGonagall patrzącą na Hermionę. Popatrzyłam przelotnie na Rosiera, który -
choć nieco zakłopotany zachowaniem swojej dziewczyny - wyglądał na całkiem
zakochanego. Dobrze znałam jego żonę, wielokrotnie bywałam w ich domu i nigdy
nie poznałam żadnej Melanii z domu Kalksteinów. Żona Evana była siostrą
Sethiego, miała na imię Balbina i naturalnie rude włosy ciągle ostrzyżone na
chłopaka. Nie była ani w połowie tak piękna jak Melania Kalkstein, ale Balbina
nigdy nie patrzyła na nikogo inaczej niż łagodnie i z czułością.
-
Selwyn powiedział, że przyjechałaś z Durmstrangu - odezwała się Melania. Nawet
w jej głosie było słychać McGonagall. - Ile ty masz lat?
-
Osiemnaście.
-
I opłacało ci się zmieniać szkołę na ostatni rok? - zdziwiła się.
-
W mojej szkole nauczyłam się wszystkiego, czego chciałam. Może Hogwart ma do
zaoferowania coś więcej - powiedziałam, na co dziewczyna tylko uniosła
brwi.
-
Nie mówisz z akcentem - zauważyła, ale i na to miałam odpowiedź. Po nieudanych
próbach przyswojenia ukraińskiego akcentu dałam sobie z tym spokój i wymyśliłam
najprostszą wymówkę z możliwych.
-
Miałam tu rodzinę - odparłam lekko, po czym dodałam po rosyjsku: - No i
warto znać języki. To pomaga odnaleźć się w świecie, prawda?
-
Zgadzam się.
To Evan odezwał się zza ramienia swojej
narzeczonej, do tej pory niezręcznie przyciśnięty do oparcia fotela.
Uśmiechnęłam się, ale Ślizgon nie zdążył dodać nic więcej, bo jego koledzy
wydali z siebie jednogłośnie stłumione buczenie i zaczęli się dziwić, od kiedy
to Rosier znał język rosyjski i jakie to talenty jeszcze przed nimi ukrywał.
Melania nie spuszczała ze mnie surowego, nieco mniej podejrzliwego
wzroku.
-
To prawda, że w Durmstrangu uczy się czarnej magii? - zapytał Avery lekko
kpiącym, beznamiętnym głosem, ale było słychać, że ciekawość zżerała go od
środka.
-
To prawda - odpowiedziałam spokojnie i natychmiast ostudziłam ich entuzjazm. -
Ale tylko w teorii. Jestem pewna, że to się nie różni za dużo od waszej obrony…
poza tym, że nie ćwiczymy żadnych zaklęć, a w Hogwarcie już tak.
-
Czyli nie jesteś taka najlepsza - rzuciła zaczepnie Kalkstein.
-
Najlepsza w mojej szkole, tak. Ale w czarowaniu, wydaje mi się, szybko nadrobię
zaległości. Może ktoś będzie chciał mi w tym pomóc?
Melania odpowiedziała na mój uśmiech,
ale nie spodziewałam się, aby wyrywała się do udzielania mi korepetycji z
obrony przed czarną magią. Chłopcy - wyraźnie niezainteresowani humorkami
koleżanki - chętnie zadawali mi pytania o moją naukę w Durmstrangu, a ja
opowiadałam im wszystko to, co sama wyciągnęłam od Liubov. Pytania, na które
nie znałam jednoznacznej odpowiedzi, zbywałam szkolną tajemnicą, ale i tak cała
piątka wydawała się usatysfakcjonowana tym, co usłyszała. Dla zachowania równowagi
Melania była tak miła, by opowiedzieć mi trochę o Hogwarcie i zasadach
panujących w szkole - nie zaskoczyło mnie ani trochę, że w piątej klasie
otrzymała odznakę prefekta - a ja udawałam bardzo zaskoczoną, kiedy mówiła o
domowych drużynach quidditcha, woźnym, który za karę podwieszał uczniów za ręce
pod sufitem, o ceremonii przydziału i gadającej tiarze.
-
Ta starsza pani od słodyczy powiedziała mi, że rok temu przyjechała do Hogwartu
jakaś dziewczyna na wymianę - rzuciłam szybko, wykorzystując ułamek sekundy, w
którym Kalkstein przerwała, by zaczerpnąć powietrza.
-
A, tak, przyjechała taka jedna - odparła, przeciągając pretensjonalnie sylaby.
- Melania… jakaś tam… Szczerze mówiąc, nie znam jej, ona nie jest w moim
domu.
-
Melania Serpens z Beauxbatons - wtrącił Selwyn; na dźwięk nazwiska wszystkie
wnętrzności wykręciły mi się boleśnie. - Ona jest w Slytherinie, ale nie trzyma
z nami. To jakaś dziwaczka, w dodatku zadziera nosa, nie mam pojęcia, jakim
cudem znalazł się ktoś, kto chciał się z nią wymienić. Jest rok starsza, ale
podobno poziom w Beauxbatons jest tak niski, że musiała powtarzać klasę.
-
A ty w jakim jesteś domu? - zapytałam Kalkstein, choć w środku aż mnie
skręcało, żeby nie zasypać ich kolejnymi pytaniami o Melanię Serpens.
-
Oczywiście w Ravenclawie - odparła z dumą.
Oczywiście. Pierwsze, o czym pomyślałam,
to że nie mogłam trafić na bardziej stereotypową Krukonkę, ale uśmiechnęłam się
tylko bezmyślnie i nie przerywałam więcej Melanii jej opowieści o czterech
domach Hogwartu i o tym, dlaczego nie warto trafić do Hufflepuffu.
-
No - podsumowała krótko, uderzając dłońmi w kolana. - To chyba wiemy już
wszystko. Idziemy, chłopaki. A tobie powodzenia z tiarą.
-
Dzięki - rzuciłam zaskoczona tym nagłym pożegnaniem.
Dziewczyna wstała i wymaszerowała z
przedziału, nie oglądając się za siebie, a za nią podążyli Ślizgoni. Evan z
Rudolfem pomachali mi jeszcze z korytarza, ale byłam zbyt sparaliżowana
nadmiarem emocji, by zareagować dostatecznie szybko i odmachałam właściwie do
pustej szyby. Wstałam, żeby dosunąć za nimi felerne drzwi i wróciłam na
miejsce. Za oknem przesuwał się już całkowicie leśny krajobraz. Korony drzew
wciąż były gęste i soczyście zielone, ciężko było rozpoznać nadchodzącą powoli
jesień.
Do
końca podróży już nikt mnie nie odwiedził, choć plotki o nowej dziewczynie
musiały już ogarnąć pociąg, bo w drzwiach raz na jakiś czas pojawiały się
ciekawskie twarze i znikały, kiedy tylko napotykały mój wzrok. Wraz z
ciemniejącym szybko niebem robiłam się coraz bardziej spięta i podekscytowana.
Wiedziałam, że przez kilka najbliższych dni będę szkolną atrakcją, które
musiałam wykorzystać, by dostać się do grona bliskich przyjaciół Voldemorta.
Przesłuchanie, które miało miejsce w moim przedziale, z całą pewnością nie było
przypadkowe i przypuszczałam, że wieczorem odbędzie się jego druga część. Kiedy
o tym myślałam, w żołądku czułam delikatny skurcz tremy jak przed występem, do
którego się nie przygotowywałam. Nie miałam planu, w jaki sposób ugryźć temat
młodego Voldemorta. Za każdym razem, gdy układałam możliwe scenariusze, moje
myśli galopowały do naszych korespondencji i pierwszych wakacji, które
spędziłam w jego posiadłości. Nie miałam wtedy żadnego planu, po prostu
poznawałam go i sama dawałam się poznawać. Ale czy nadal potrafiłam wydobyć z
siebie tamtą piętnastoletnią frywolną, butną Sophie? A jeśli tak, czy
nastoletniej wersji Toma Riddle’a spodoba się na tyle, by nie zechciał zostać
Czarnym Panem? I co, jeżeli tak? Właściwie nigdy nie zastanawiałam się nad tym,
co będzie, jeżeli moja utopia się spełni. Zapewne dlatego, że nigdy w to nie
wierzyłam, a może tak naprawdę nigdy tego nie chciałam?
Czułam,
że nie okłamywałam się tylko wtedy, kiedy dopuszczałam do siebie myśl o jego
śmierci na samym końcu tego wszystkiego. Jakby ten czas w Hogwarcie miał mi
wynagrodzić to, co miało się stać. Czego ja miałam się dopuścić.
Kiedy
na zewnątrz zrobiło się już całkowicie czarno, a z sąsiednich przedziałów
zaczęły dobiegać odgłosy krzątaniny i zdejmowanych niezdarnie kufrów, ogarnęło
mnie niemal paraliżujące zdenerwowanie. Byłam gotowa do wyjścia już od dawna,
ubrana w szkolny mundurek, z ostatnią czekoladową żabą w kieszeni - trochę w
pogotowiu, trochę dla dodania sobie otuchy. Kiedy na korytarzu zrobiło się
tłoczno, a za oknem mignęły pierwsze latarnie, pociąg zaczął zwalniać. Wyciągnęłam
różdżkę i lewitowałam na podłogę swój kufer; ręce miałam spocone i lodowate. Na
korytarzu panował ścisk. Peron znów wypełniła para, a nasze uszy kolejny głośny
gwizd, tym razem zapowiadający zatrzymanie. Pociąg gwałtownie zwolnił i do
gwizdu lokomotywy dołączył się pisk gwałtownego hamowania. Drzwi się otworzyły
i morze studentów wylało się na ciasny peron. Co chwila czyjś kufer zaczepiał o
moją łydkę, kosze z kotami wędrowały na wyciągniętych ramionach właścicieli
ponad naszymi głowami, przerażone sowy biły skrzydłami o pręty klatek, co
chwilę padła przytłumiona kurwa albo głuche łupnięcie, jakaś dziewczyna
nawoływała głośno nawoływała jakąś Beatrycze. Wszystko identycznie jak za moich
czasów. Brakowało jedynie miarowego basu wykrzykującego cierpliwie:
“Pirszoroczni! Pirszoroczni, tutaj!”. Dziwnie było widzieć coś więcej niż
otaczające dookoła plecy; wspięłam się jeszcze wyżej na palce i zaczęłam się
rozglądać za błyszczącymi falami Evana albo rudą czupryną Lestrange’a, ale
złotych i rudych włosów było dookoła zbyt dużo, bym była w stanie rozpoznać te
właściwe. Zaczęłam się rozglądać za woźnym, o którym wspominał Dippet, ale
fakt, że czarodziej nie był Hagridem, znacznie utrudniał sprawę. Dopiero gdy
rozległo się ogłuszające dzwonienie dzwonka uderzanego czymś metalowym,
namierzyłam go. Gdy podeszłam bliżej, spostrzegłam mężczyznę w średnim wieku,
całkiem przystojnego i zadbanego, z narzuconą na ramiona brunatną peleryną
upodabniającą go nieco do mnicha. Pod haczykowatym nosem wyhodował mały, czarny
wąsik, czoło miał wysokie i błyszczące, a spore zakola jeszcze bardziej je
powiększały. Błyszczącymi, ciemnymi oczami szybko ogarnął zebraną grupkę i
odezwał się niskim, zachrypniętym głosem:
-
Nazywam się Apollion Pringle i jestem woźnym w Hogwarcie. Mam was dostarczyć do
szkoły, więc idziemy.
Ruszyliśmy za nim, nie spuszczając
wzroku z lampy dyndającej na szczycie wysokiego kija, który dzierżył bardziej
dla efektu niż po to, żeby się na nim podpierać.
-
Dlaczego tu jesteś? - dobiegło mnie gdzieś z poziomu mojego łokcia. - Nie masz
jedenastu lat.
Popatrzyłam na dół i spostrzegłam bardzo
drobną dziewczynkę rozpaczliwie próbującą dotrzymać mi kroku; miała szczupłą,
trójkątną twarzyczkę z zapadniętymi policzkami, za nieco odstające uszy
założyła ciemne, falowane włosy. Uśmiechnęłam się bardziej do siebie niż do
niej. Nie miała nawet zęba z przodu jak ja, kiedy jechałam do Hogwartu.
-
Zmieniłam szkołę - odpowiedziałam i zwolniłam nieco, żeby mogła dotrzymać mi
kroku. Posiadanie tak długich nóg nadal sprawiało mi dużo przyjemności. - I
muszą mnie gdzieś przydzielić.
-
To ty jesteś tą dziewczyną z Durmstrangu?
-
Innej nie widziałam - odparłam.
-
U was też jest ceremonia przydziału? Mój brat powiedział, żebym się cieszyła,
że rodzice zapisali mnie do Hogwartu, a nie do Durmstrangu, bo tam trzeba się
pojedynkować z górskim trollem…
Gawędziłyśmy tak przez całą drogę do
jeziora, gdzie zapakowaliśmy się do małych łódek, które czekały już na nas
zacumowane wzdłuż brzegu. W moich wspomnieniach były znacznie większe i dużo
bardziej stabilne, choć podejrzewałam, że liczba uczniów, która wpadła do wody,
mogła przekonać Dippeta do rzucenia na nie jakiegoś zaklęcia stabilizującego; w
trakcie naszej drogi przez jezioro - która notabene również wydawała mi się
znacznie dłuższa - w wodzie wylądowała czwórka uczniów, w tym jedenastolatka
bez górnej jedynki. Uniosłam głowę i wpatrzyłam się w Hogwart, ale nie poczułam
nic wyjątkowego. Miałam nadzieję, że widok pomarańczowego światła dobywającego
się ze wszystkich okien i czarnych, strzelistych wież przeniesie mnie do
czasów, kiedy z Darlą, Sapphire i Victorem płynęliśmy razem w jednej łódce,
rozdziawiając buzie w niemym zachwycie nad widokami, o których wszyscy
opowiadali nam latami. Łódki jedna po drugiej zatrzymały się na drugim brzegu i
wszyscy zaczęliśmy się gramolić na ląd, obserwowani przez Apollina
Pringle’a.
-
Za mną - zakomenderował, kiedy ostatni dzieciak zdołał wydostać się z
łódki.
Bez słowa ruszyliśmy za woźnym. W
powietrzu czuć było wzrastające podniecenie. Szliśmy teraz stromym zboczem
porośniętym schludnie przyciętą trawą. Pamiętałam, że kiedy ja wspinałam się
tędy na swoją ceremonię przydziału, trawa była śliska i nie aż tak zadbana.
Neville poślizgnął się i zjechał kilka metrów na dół, a jako że szedł tuż
przede mną, spadając, podciął mi nogi i zjechałam razem z nim. Tym razem
wszyscy bez trudu dotarliśmy na szczyt pod same szerokie schody prowadzące do
wnętrza zamku. Na ich szczycie czekał na nas wystrojony w stonowane, granatowe
szaty Albus Dumbledore. Spróbowałam przełknąć ślinę, ale całkowicie zaschło mi
w ustach. Spodziewałam się go zobaczyć, wiedziałam, że odbierze nas i
zaprowadzi na ceremonię przydziału tak, jak później robiła to profesor
McGonagall, ale jego widok i tak sprawił, że moje serce zatrzymało się na
ułamek sekundy. Przywitał się z nami i obdarzył grupę pokrzepiającym uśmiechem,
uprzejmie podziękował Pringle’owi i gestem zaprosił wszystkich do środka.
Widok
wnętrza sali wejściowej, a później małej klasy, w której zgromadziliśmy się
przed ceremonią jakoś wywietrzał mi z głowy. Nerwowo co chwilę się upewaniałam,
że mój umysł był bez dwóch zdań i absolutnie szczelny. Nie potrafiłam sobie
wyobrazić, jak Snape znosił szpiegowanie Voldemorta i śmierciożerców i nie
osiwiał pod wpływem stresu, choć przypuszczałam, że w pewnym momencie było mu
już po prostu wszystko jedno. W jaki sposób dawkował kontakt wzrokowy z Czarnym
Panem, by nie osłabić bariery ochronnej i jednocześnie nie unikać go zbyt
ostentacyjnie? Czy Dumbledore podobnie jak Voldemort dla zabawy myszkował w
umysłach losowych osób?
Zdenerwowana
słuchałam krótkiej opowieści o ceremonii przydziału i udzielanych wskazówek,
ale byłam gdzieś poza tym. Chyba zaczęło do mnie docierać, jak wiele rzeczy
mogło się nie udać. Dotąd nie przyszło mi do głowy, czy oklumencja tak naprawdę
zadziała na Tiarę Przydziału, ale pod wpływem stresu i obecności Dumbledore’a
najłatwiej było mi uznać, że krew Armanda, która płynęła w moich żyłach, będzie
stanowiła dodatkową ochronę przed jej przenikliwością.
Kiedy
czarodziej na moment zniknął za drzwiami, w klasie rozległ się szmer
rozmwiających ze sobą zdenerwowanych uczniów.
-
Stresujesz się? - zapytała mnie dziewczynka bez zęba. - Ja trochę. Ostatecznie
nawet Hufflepuff jest lepszy od pojedynku z trollem…
Za jej plecami prychnął jakiś niewysoki,
okrągły chłopiec z zawadiacko przekrzywioną tiarą na mysiej czuprynie.
-
Wszystko jest lepsze od Hufflepuffu. Ja bym się
chyba rzucił do jeziora, gdybym tam trafił…
-
Trochę się stresuję - odpowiedziałam zgodnie z prawdą, ignorując komentarz
chłopaka. - W Durmstrangu nie występowaliśmy na oczach całej szkoły… zwłaszcza
nowi uczniowie.
-
Racja, ty masz najgorzej, bo wszyscy będą się na ciebie gapić - stwierdziła,
wydymając ze współczuciem usta. - Ale przynajmniej nie okryjesz hańbą całej
rodziny, jeśli dostaniesz się na przykład do Gryffindoru, a cała twoja rodzina
jest w Slytherinie.
-
To naprawdę jest takie ważne?
-
Nie wiem. Mój brat jest w Gryffindorze i powiedział, że jeżeli trafię do
Slytherinu, nie będzie mógł ze mną rozmawiać, chociaż ja uważam, że to akurat
byłaby nagroda…
Reszta słów dziewczynki przepadła w
uciszających się nawzajem szeptach, kiedy w drzwiach ponownie pojawił się
Dumbledore. Tym razem dzierżył w dłoni duży, wręcz karykaturalnie szeroki zwój
pergaminu. Rzucił tylko jedno słowo, które sprawiło, że nam wszystkim włosy na
karkach stanęły dęba.
-
Zapraszam.
Nikt więcej nie śmiał się odezwać.
Podążyliśmy za profesorem przez cichą, pustą salę wejściową w stronę wysokich,
dębowych drzwi, które rozwarły się same z głuchym, podniosłym stęknięciem i
naszym oczom ukazała się Wielka Sala. Nie zmienił się tam ani jeden detal.
Wypełniona po brzegi uczniami rozsadzonymi przy czterech długich stołach, piąty
naprzeciwko wejścia, na kamiennym podeście pod przeciwległą ścianą, przy którym
siedzieli nauczyciele wyszykowani w swoje najlepsze szaty. Na ścianach wszędzie
porozwieszane były proporczyki w barwach szkoły, a nad nauczycielskim podium pysznił
się olbrzymi gobelin z wyszywaną złotą nicią literą H. Nieco na lewo stała
muszla, na której gromadził się szkolny chór. Jej widok sprawił, że odzyskałam
nieco siły w kolanach. Pokonaliśmy ledwo połowę drogi i zwyczajne szepty, które
towarzyszyły pojawieniu się nowych uczniów, zaczęły narastać. Kątem oka
zauważyłam, że niektórzy wychylali się i podnosili głowy, żeby lepiej widzieć,
jeszcze inni pokazywali mnie sobie palcami. Coś przewróciło mi się w żołądku,
kiedy jakiś chłopak przy stole Krukonów wskoczył na krzesło, ale starałam się
zachować kamienną twarz. Wbiłam wzrok w brudną, zniszczoną tiarę spoczywającą
na stołku tuż pod platformą, ale ów stołek zbliżał się z żółwią prędkością.
Kroczyłam, zdawało mi się, coraz szybciej, aż Dumbledore zatrzymał się i prawie
przydeptałam chłopca przede mną. Zapanowała grobowa cisza, ludzie przy czterech
stołach przestali się wiercić, nawet świece unoszące się pod czarnym,
rozgwieżdżonym sufitem zdawały się fruwać jeszcze wolniej, aż szew przy rondzie
tiary rozpruł się, a Wielką Salę wypełnił nieco ochrypły, ale znajomy,
melodyjny śpiew. Piosenka nie różniła się niczym od tych siedmiu, które
słyszałam na początku każdego mojego roku. Coś o Slytherinie, o Gryffindorze,
trochę o Rowenie Ravenclaw i o Heldze Hufflepuff, Hermiona kiedyś wspominała,
że w piosenkach tiary są zawarte wskazówki albo przestrogi na nadchodzący czas…
nigdy nie zwracałam na to uwagi, zbyt zajęta występem chóru i swoim własnym
tekstem do zaśpiewania.
Kiedy
kapelusz zamilkł i znieruchomiał na stołku, na środek wystąpił Dumbledore i
rozwinął irracjonalnie szeroki pergamin.
-
Teraz będę odczytywał kolejno wasze nazwiska, a wy będziecie podchodzić, siadać
na stołku, a Tiara Przydziału ogłosi, jaki dom stanie się od dzisiejszego
wieczora waszym domem. Abbot, Tom.
Poczułam bardzo delikatne napieranie na
moje plecy i przesunęłam się, żeby przepuścić wyczytanego chłopca. Drobny
blondynek cały się trząsł, siadając na taborecie, a kiedy tiara przydziału -
tak duża, że pochłonęła całą jego głowę wraz z szyją i zatrzymała się dopiero
na jego ramionach - drgnęła i ryknęła na całą salę “HUFFLEPUFF!”, dzieciak aż
podskoczył. Zerwał się na równe nogi i z karykaturalnie dużym kapeluszem zaczął
biec na oślep z powrotem w tłum jedenastolatków. Przez wszystkie cztery stoły
przebiegł szmer śmiechów, ale niezbyt intensywny. Każdego roku podczas
ceremonii przydziału trafiał się przynajmniej jeden taki dzieciak, który w
podnieceniu zapominał o zdjęciu tiary. Tom Abbot - czerwony na twarzy jak
piwonia - wrócił, żeby oddać profesorowi Dumbledore’owi kapelusz i dopiero
wtedy przy akompaniamencie uprzejmych braw udał się w stronę stołu
Puchonów.
W
tym roku szkołę zaczynało przynajmniej dwa razy więcej jedenastolatków niż za
moich czasów, więc trochę musiałam czekać na swoją kolej, ale im Dumbledore był
bliżej litery “O”, tym czułam się spokojniejsza. Doświadczyłam co prawda tego
nieprzyjemnego skurczu w żołądku, kiedy donośny głos zawołał “Onoprijenko,
Liubov”, a przez Wielką Salę jeszcze raz przebiegł krótkotrwały szmer, ale
zrobiłam jeden długi, pewny krok do przodu i usiadłam na stołku. Przez krótki
moment widziałam doskonale cztery stoły i uczniów zapuszczających żurawia i
wyciągających szyje, żeby lepiej widzieć. Nauczyciel wyciągnął rękę z
kapeluszem, a kiedy tiara spoczęła na mojej głowie, inaczej niż w przypadku
pozostałych uczniów, zsunęła się nieco w dół, ale tylko częściowo zasłoniła
oczy. Natychmiast przywołałam kilka wydarzeń, o których opowiadała mi Liubov,
ot tak, na wszelki wypadek, gdyby jednak Tiara Przydziału stosowała legilimencję
i uznałaby to za podejrzane, napotykając tak szczelnie zamknięty umysł.
-
Cierpienie - usłyszałam stłumiony, ochrypły głosik
gdzieś wewnątrz kapelusza. - Widzę cierpienie, całe morze cierpienia. I
pragnienie zadowolenia… nie, raczej uszczęśliwienia wszystkich wokół, chociaż w
głębi serca masz świadomość, że ostatecznie zawsze pozostanie ktoś, kto będzie
cierpiał. Magia w twoich żyłach aż buzuje… na gacie Merlina, jest tak…
nieokrzesana… ale ty czujesz się pomimo niej taka mała i bezradna.
Tiara umilkła, miałam wrażenie, że cała
Wielka Sala razem ze mną wstrzymała oddech. Słyszałam w uszach tylko szybkie
dudnienie. Musiałam zamknąć oczy, nie mogłam znieść tych setek wytrzeszczonych
oczu próbujących przewiercić mnie i tiarę na wylot. A milczenie starego
kapelusza zaczęło przeciągać się tak, że o mało sama nie zaczęłam dygotać. Mój
pierwszy przydział nie był dla tiary większą zagwozdką niż przydziały innych
uczniów, natomiast teraz - byłam niemal pewna - kwitłam na tym stołku dłużej
niż Neville i Hermiona razem wzięci. Dopiero gdy przełknęłam ślinę, poczułam,
że tiara na mojej głowie drgnęła, a szew wzdłuż ronda rozpruł się kolejny raz
tego wieczora.
-
HUFFLEPUFF!
~*~
Niemal rocznicowy rozdział z roku 2022
umieszczony w poście opublikowanym 1 lipca 2020, który był ustawiony chyba
jakiś rok temu - czyli cała prawda o moim życiu. XD
Nie wiem, kiedy wrzucę kolejny rozdział,
czy będzie on totalnie nowy, czy będę betowała dwunasty, czy zajmę się teraz
innym blogiem… Chciałabym skończyć Sevmione, które zaczęłam pisać podczas
NaNoWriMo 2021. Nie mam pojęcia, ale jak tylko będę już coś wiedziała i coś
zacznę robić, to wrzucę to do informacji w prawej kolumnie bloga. Zastanawiam
się, czy cisnąć aż tak długie rozdziały (mam na myśli te nowe, nie betowane), bo
bardzo chciałabym uniknąć takiego przyrostu rozdziałów jak w przeszłości, bo
liczba np. 800 rozdziałów brzmi dość przytłaczająco, ale z drugiej strony
upychanie jak największej ilości wydarzeń i robienie z każdego rozdziału
krótkiego opowiadania znacznie wydłuża czas pisania. Dla mnie to chyba wszystko
jedno, to opowiadanie widziało już chyba wszystko i w każdej ilości, więc może
to znów czas na jakieś zmiany.